Król naftowy/Część piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część piąta
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


KRÓL NAFTOWY
część piąta
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



1927[1]


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland



W MOCY NIJORÓW

Na górze panowała głucha cisza. Szi-So, który doniedawna sprawował straż, odstąpił ją Drollowi. Westman aby nie zdrzemnąć się po wyczerpującej jeździe, chodził cicho i powoli tam i zpowrotem. Wszyscy inni spali, wyjąwszy Hobble-Franka, który zbudził się z okropnego snu. Śniło mu się, że pokłócił się z kantorem do takiego stopnia, iż skoczył mu do gardła. Atoli w tej chwili otworzył oczy, zobaczył nad sobą blady księżyc i stwierdził z zadowoleniem, że kłótnia nie była rzeczywistością. Odwrócił się na drugi bok, aby obejrzeć emeritusa, który położył się był wpobliżu, — nie było go na miejscu. Czyżby przeniósł się gdzie indziej? To było nieprawdopodobne. Frank usiadł na ziemi i obejrzał się wokoło. Zliczył śpiących — jednego brakowało. Hobble obudził swego sąsiada — był nim Sam Hawkens — i szepnął:
— Nie bierz mi za złe, Samie, że wybijam cię ze snu! Ale nie widzę kantora. Gdzie mógł się podziać? Czy mam innych obudzić?
Sam ziewnął i odpowiedział półgłosem:
— Budzić? Nie, muszą się wyspać. Ponieważ mnie już obudziłeś, więc we dwóch zbadamy, dokąd się wymknął ten nieprzezorny człowiek, aby w ciszy suszyć sobie głowę nad swoją znakomitą operą. Chodź, poszukamy!
— W jakim kierunku?
— Nie ośmielił się chyba wejść do lasu i na pochyłość góry.
— Nie, na pewno wymknął się na lewo na równinę, aby śpiewać do księżyca. Pójdziemy w tę stronę. Weźmiemy ze sobą broń? Wątpię, czy będzie potrzebna.
— Potrzebna, czy niepotrzebna, westman nie rozstaje się ze strzelbą. Na wszelki wypadek biorę swoją.
Porozumieli się z Drollem, który także zauważył nieobecność emeritusa.
— Musiał się oddalić, — zapewnił — zanim zluzowałem Szi-So. Sprowadźcie go zpowrotem, bo gotów nam piwa nawarzyć!
— Sprowadzimy go, jeśli się nie mylę, — skinął Sam. — Jeśli zakreślimy półkole, to na pewno wpadniemy na jego ślad. Księżyc nie świeci wprawdzie jasno, ale myślę, że go spostrzeżemy, że zmyjemy mu głowę, jako żywo, skoro go znajdziemy!
Hawkens i Frank poszli na zachód brzegiem lasu, aby później zakreślić na wschód półokrąg dokoła obozu. Chodzili nachyleni, szukając śladu. Ponieważ nie widać było kantora nigdzie, więc przypuszczali, że uszedł daleko.
Droll odprowadzał ich spojrzeniem, aż znikli; był zaniepokojony i mimowoli natężał wzrok w stronę równiny. Nie ujrzał przeto trzech Indjan, którzy wyszli ze skraju lasu i sunęli ku niemu cichaczem. Naraz poczuł parę rąk na gardle. Chciał zawołać, ale dobył tylko krótkiego rzężenia. Po chwili cios tępym tomahawkiem powalił go bez zmysłów na ziemię.
Sam Hawkens i Hobble przebyli dwie trzecie swej drogi, nie natrafiając nigdzie na ślad szukanego, gdy naraz usłyszeli głośny okrzyk wojenny Winnetou. W chwilę później rozległ się głos Old Shatterhanda:
— Wstańcie! Wróg jest — — —
Głos uwiązł w gardle; słowa przeszły w charkot, który aż do nich doszedł.
Mój Boże, napadnięto na nas! Szybko do nich! — zawołał Frank i odwrócił się w kierunku obozu.
Sam uchwycił go i zatrzymał.
— Czyś oszalał! — osadził go zgłuszonym głosem. — Uważaj! Już klamka zapadła. Nic nie wskóramy.
Rozległ się wielogłosy indjański okrzyk zwycięstwa.
— Czy słyszysz? — szepnął Sam. — Napadnięto na nasz obóz; leżą tam skupieni i, jeśli mądrze sobie poczniemy, to możemy ich jeszcze ocalić.
— Ocalić? To mi się podoba! Głowę dam, byle ich uwolnić!
— Głowę możesz zachować. Jak to dobrze, żeś mnie obudził. Gdyby nie to, leżelibyśmy przy naszych towarzyszach ze spętanemi rękami i nogami. — Jesteśmy wolni i, o ile znam starego Sama Hawkensa, nie spocznie, dopóki nie odbije swoich przyjaciół, jeśli się nie mylę, hihihihi!
Hobble był ogromnie podniecony. Nachylił się, gotów do biegu, nadstawiając uważnie ucha w kierunku obozu; Hawkens nie puszczał go i pociągał ostrożnie za sobą. Przybywszy do lasu, skradali się w jego mroku wzdłuż skraju. Niebawem zatrzymał ich głośny krzyk.
Ustah arku etente! — Wejdźcie na górę, mężowie!
— Stój, musimy się zatrzymać! — szepnął Hawkens. — Ludzie, których wódz zwołuje, wejdą tutaj na górę, i zetkniemy się z nimi, jeśli pójdziemy dalej. Uważaj!
Głos wodza dotarł do doliny. Wkrótce rozległ się szmer kamyków, trzeszczenie gałęzi i odgłosy wielu kroków. Sprowadzenie jeńców nadół wymagało dużej eskorty Indjan.
Powstała wrzawa; krzyżowały się zapytania, odpowiedzi i rozkazy. Obaj podsłuchujący usłyszeli niebawem zbliżające się kroki ludzkie i tętent kopyt. Zobaczyli długi oddział ludzi i koni, który ich wyminął; ponieważ oddział był oświetlony księżycem, więc mogli wyraźnie rozpoznać poszczególne postacie. Wszyscy ich przyjaciele mieli ręce i nogi spętane, i mogli stawiać tylko bardzo drobne kroczki. Nikogo nie brakowało, prócz kantora. Winnetou, podobnie jak Old Shatterhand, kroczył między czterema rosłymi Indjanami.
Skoro ostatni czerwony zniknął, Hobble, odgrażając się pięścią, szepnął:
— Gdybym tak mógł, jak pragnę, rozdarłbym tych czerwonych łotrów na takie kawałki, że frunęłyby jak ptasie wióry na polowaniu! Ale ja im jeszcze pokażę, co znaczy taki Hobble-Frank, kiedy gniew jego się wścieka, a wściekłość się gniewa! Odeszli, a myśmy został jak dwa połamane parasole, albo jakgdyby obuwie przyrosło nam do nóg! Czy nie pójdziemy za nimi?
— Nie.
— Czemu nie?
— Ponieważ niepotrzebnie nadłożymy drogi. Czerwoni, ze względu na jeńców, musieli wybrać najwygodniejszą, dłuższą drogę. My zaś zejdziemy nadół drogą, którą oni wkroczyli.
— A potem?
— Potem zobaczymy, co się da zrobić.
— Ślicznie. A więc naprzód, Samie! Swędzi mnie ręka. Czuję, jak się rozpala aż do indjańskiej czerwoności.
Najkrótszą drogą Sam i Frank zeszli powoli i ostrożnie do doliny. Ńa dole łatwo im było skradać się dzięki ogniskom, które oświetlały drogę. Wyszli nieco poza obóz. Wpobliżu dwa wysokie, płaskie, cienkie głazy tworzyły rodzaj dachu, pod którym było dosyć miejsca na dwie osoby. Naprzedzie rosło kilka małych choin, których niskie krzaki zasłaniały prawie całkowicie kryjówkę. Wkradli się i położyli tak, że mogli obserwować obóz poprzez gałęzie.
Hobble-Frank, rozłożywszy się wygodnie, pchnął towarzysza łokciem i szepnął:
— Widzisz, że posiadam dar jasnowidzenia! Tam, koło ogniska, siedzi ten komponista. A więc on to naprawdę nas zdradził, ten dwunastoaktowy emeriticus!
— Tak, miałeś słuszność; to on doprawdy.
— Ale, zdaje się, że pozostawiono go na wolności! Dlaczego go nie spętali?
— Nie mogę pojąć.
— Czy widzisz, kto tam leży?
— Aha, król naftowy. A dwaj pozostali to Buttier i Poller.
Naliczyli stu pięćdziesięciu wojowników, a więc tylu też weszło na górę, aby przyprowadzić jeńców. Nad rzeką pasły się konie; siodła były złożone w jednem miejscu. Naraz czerwonoskórzy zerwali się — z oczekiwaniem spoglądali w głąb doliny. Stamtąd rozległ się okrzyk radości i po chwili zawtórowano mu w obozie, do którego oddział wraz z jeńcami się zbliżał!
Z początku ukazała się grupka czerwonych; następnie szli Old Shatterhand i Winnetou pod strażą ośmiu Nijorów. Nie można było odczytać w ich twarzach troski; szli z podniesionem czołem; swobodnemi spojrzeniami zmierzyli plac i osoby, stojące lub leżące koło ogniska. Nie okazywali niepokoju również inni westmani; natomiast niemieccy wychodźcy spoglądali z przestrachem, a jeszcze bardziej były przygnębione kobiety, usiłujące uciszyć płacz dzieci. Wyjątek stanowiła pani Rozalja Ebersbach. Spętana jak inni, dumnie kroczyła i ciskała wokół wyzywające spojrzenia.
Kantor dopiero teraz zrozumiał swój błąd. Podszedł do Old Shatterhanda i rzekł:
— Pan Hobble-Frank utyskiwał na pragnienie; dlatego zlazłem nadół, aby mu gaudium sprawić i — — —
— Milcz pan! — ofuknął myśliwy i odwrócił się od niego.
Kilku Indjan odsunęło emeritusa, ponieważ wódz zabronił mu porozumiewać się z jeńcami. Nijorowie utworzyli dookoła przybyłych koło; pośrodku stał wódz w asyście najwybitniejszych wojowników. Zwracając się do Winnetou, rzekł: — Winnetou, wódz Apaczów, przybył tutaj, aby nas zabić. Umrze zatem przy palu męczarni.
Pshaw!
Apacz wypowiedział tylko to jedno słowo, poczem usiadł. Był zbyt dumny, aby się elokwencją bronić. Wódz ściągnął gniewnie brwi i zwrócił się do Old Shatterhanda:
— Wszyscy biali zginą wraz z Apaczem. Wykopaliśmy topór wojny. Po dwakroć zasłużyliście na śmierć, bo nadomiar chcieliście nas zabić.
— Kto ci to powiedział? — zapytał Old Shatterhand.
— Ten człowiek — oświadczył wódz, wskazując na kantora.
— Nie znasz języka, którym włada. Jakże mogłeś z nim rozmawiać?
Wódz wskazał na Pollera i odrzekł:
— Za pośrednictwem tego tłumacza.
— W takim razie tłumacz jest kłamcą i oszustem. Wiesz, kim jestem. Czy ktoś może nazwać Old Shatterhanda wrogiem czerwonych?
— Nie. Ale teraz wybuchnęła wojna, i każda biała twarz jest naszym wrogiem.
— Nawet człowiek Bogu ducha winny?
— Tak.
— Dobrze, a więc wiemy, co o tem sądzić! Obejrzyj-no tych trzech, których schwytałeś przed nami; są kłamcami, złodziejami i mordercami. Przybyliśmy tutaj, aby ich schwytać, a nie aby z wami walczyć. Wydaj nam ich, wówczas pojedziemy dalej, nie wtrącając się do waszych spraw!
Uff! Czy Old Shatterhand naraz zdziecinniał, że stawia nam takie żądanie? Mamy mu wydać tych białych? Należą do nas i będą uświetniali nasz powrót triumfalny, a następnie zginą przy palu. Ten sam los spotka Old Shatterhanda i wszystkich, których wraz z nim schwytaliśmy. Jaki wódz czerwony wyda takich jeńców? A gdybym nawet wydał, Old Shatterhand zażądałby o wiele więcej.
— Czego?
— Zabraliśmy wasze konie i wszystką własność. Najcenniejsza jest srebrna strzelba Winnetou, twoja znakomita niedźwiedziówka i strzelba zaczarowana, która strzela bez naładowania, ile razy tylko zechcesz. Czy nie zażądasz wydania broni, jeśli was wypuścimy?
— Stanowczo.
— A więc widzisz, że mam słuszność! Nie wydamy łupu, i was zatrzymamy. Wasza śmierć przy naszych palach okryje sławą cały szczep. Po naszej śmierci, we Wiecznych Ostępach, wojownicy pozazdroszczą nam szczęścia, gdyż wasze dusze będą nas obsługiwały!
Aczkolwiek spętany, Old Shatterhand z dumnym gestem zapytał:
Pshaw! Czy tak postanowiłeś nieodzownie?
— Tak.
— A więc skoroś skończył, ja też wypowiem ostatnie swoje słowo. Słuchaj: nie zdołacie nas zatrzymać, a oprócz tego będziecie musieli zwrócić zdobycz! Nasze dusze nie będą obsługiwały waszych, gdyż, jeśli tylko zechcemy, możemy was natychmiast wysłać do Wiecznych Ostępów, gdzie zatem będziecie nam służyli, a nie my wam. Powiedziałem.
Chciał się odwrócić; ale oto wódz wystąpił o parę kroków naprzód i huknął nań:
— Śmiesz przemawiać tak do mnie, naczelnego wodza Nijorów! Czy wy jesteście naszymi jeńcami, czy my waszymi? Porachuj swych ludzi! Kilkunastu spętanych i bezsilnych; my natomiast jesteśmy wolni, uzbrojeni. Jest nas trzykroć po dziesięć razy dziesięciu mężnych wojowników!
Pshaw! Old Shatterhand i Winnetou nie zwykli rachować wrogów — i nie liczą się z tem, czy są związani, czy nie. Nie przyszliśmy tutaj jako wrogowie; chcieliśmy odejść w pokoju. Ale tyś wolał waśń od zgody. Dobrze, przyjmujemy wyzwanie! Niech więc tomahawk wojny zostanie wykopany między mną a tobą, między nami a wami. Nie liczba głów i spętanych rąk rozstrzygnie, lecz doskonałość broni i moc ducha!
Obrzucił krótkiem spojrzeniom Winnetou, który skinął potakująco, ledwo dostrzegalnie. Obaj rozumieli się bez słów. Wódz, rozgniewany, nie zauważył tych wymownych spojrzeń. Nabrzmiałym wściekłością głosem zawołał:
— Gdzie jest wasza broń i gdzie duch, o którym mówiłeś? Wasze trzy znakomite strzelby wiszą tutaj na moich plecach i — — —
— Duch, o którym mówiłem, odbierze je! — dokończył Old Shatterhand.
W tej samej chwili zerwał się, wzniósł obie spętane pięści i grzmotnął wodza po głowie, że ten runął bez przytomności. A oto już stał przy nim Winnetou, wyrwał spętanemi rękami nóż z za pasa wodza i przekrajał więzy u rąk Old Shatterhanda. Westman przeciął wzamian pęta Apacza. Mieli więc wolne ręce. Jeszcze dwa ruchy, a padły także pęta u nóg. Wszystko to stało się z tak błyskawiczną szybkością, że czerwonoskórzy nie mieli czasu zapobiec; stali nieruchomi ze zdumienia, że dwaj ludzie odważyli się w ten sposób postąpić wobec trzystu wojowników. Należało wykorzystać moment i powstrzymać ich od natarcia. Old Shatterhand uchwycił lewą ręką wodza, w prawą ujął nóż i zawołał:
— Odstąpcie! Jeśli jeden chociażby Nijor odważy się nogę ku nam wysunąć, nóż mój natychmiast przebije serce waszego wodza! Tu oto widzicie Winnetou, wodza Apaczów! Czy ma wam wsadzić we łby kule mojej zaczarowanej strzelby?
Winnetou uchwycił bowiem sztuciec i trzymał go w ręku. Wpływ słynnych ludzi jest niezwykły, zwłaszcza na przesądnych dzikusów. A jednak była to chwila nader niebezpieczna. Gdyby chociaż jeden Nijor miał odwagę natrzeć, kula, któraby go przebiła, rozpętałaby zemstę, i nastąpiłby istny pogrom. Jednak wrogowie byli oszołomieni i żaden nie ośmielił się poruszyć; ale po chwili czary mogły stracić moc; wporę jednak nadeszła pomoc, której nie spodziewał się mężny myśliwy. Mianowicie, skroś drzewa lasu rozległ się głośny krzyk:
— Wara, Nijorowie! I tutaj stoją białe twarze. Jeśli się nie cofniecie, pożrą was nasze kule. Aby was ostrzec, przebijemy na początek pióro zastępcy wodza! Ale potem trafimy w głowy. A więc ognia!
Zastępca wodza stał wpobliżu Old Shatterhanda; nosił jako oznakę godności pióro orle. Posępne, żądne walki spojrzenia, jakiemi mierzył obu śmiałych mężów, wymownie świadczyły, że nie da się zahukać. Ale naraz padł strzał z mroków lasu, z miejsca gdzie stały wspomniane dwa głazy, i kula zerwała mu pióro z głowy. Narazie stracił jedynie piórko, za chwilę mógł stracić głowę. Nie podejrzewał, że to tylko dwaj ludzie grożą z ciemności. Sądził, że musi ich być bardzo wielu, skoro tak wyzywająco występują. Wydał okrzyk zgrozy i odskoczył od ogniska. Pozostali Nijorowie poszli za jego przykładem — rejterował również szybko.
— Dzięki Bogu! — szepnął Old Shatterhand do wodza Apaczów. — Zwyciężyliśmy. To Sam Hawkens krzyknął. Jest tam również Hobble-Frank! Trzymaj wodza w postrachu. Nóż jest mi potrzebny; chcę uwolnić towarzyszów.
Opuścił wodza, w którego Winnetou natychmiast wycelował lufę strzelby, i obrócił się ku towarzyszom, aby uwolnić ich z więzów. Uwijał się z nadzwyczajną szybkością; Indjanie nie mieli czasu sprzeciwić się tej procedurze. Wszystko, co odebrali białym, sprowadzili byli nadół i złożyli koło ogniska; między innemi także broń. Białym więc teraz wystarczyło się tylko nachylić, aby odzyskać noże i strzelby. Stali już wolni i uzbrojeni, nim jeszcze minęły dwie minuty od początku niebezpiecznej sceny.
— Teraz na koń i za mną do lasu! — rozkazał Old Shatterhand.
Wziął konie, swego i Apacza, za uzdę, podczas gdy Winnetou podniósł wodza Nijorów i znikł wraz z nim w ciemnościach, pomknąwszy w kierunku, skąd dobiegał głos Sama Hawkensa. Plac naokoło ogniska świecił pustką; czerwoni nie mogli jeszcze zdać sobie sprawy z nieoczekiwanego obrotu rzeczy.
Obaj bohaterzy tych czynów nie mieli czasu zwrócić uwagi na szczegół, który później miał wydać nieoczekiwane następstwa. Oto kantor emeritus nagle sobie przypomniał, iż w górnej kieszonce kamizelki, której mu nie przeszukano, ma scyzoryk. Chciał naprawić swą pomyłkę i, podczas gdy powszechna uwaga skupiała się dokoła Winnetou i Old Shatterhanda, podszedł do Pollera, przysiadł się doń i rzekł.
— Właśnie sobie przypomniałem, że mam scyzoryk. Pomoże pan moim towarzyszom. Oto on.
— Pięknie, pięknie! — odrzekł zachwycony Poller. — Połóż się pan przy mnie i przetnij mi pęta u rąk, ale tak, aby nikt nie widział. Skoro mi pan następnie wręczy nóż, resztę biorę na siebie.
— Uwolnij pan również moich towarzyszów!
— Naturalnie, naturalnie! Ale uwijaj się pan prędzej!
Kantor usłuchał. Wręczył Pollerowi nóż w chwili, gdy Old Shatterhand rozciął więzy u swoich nóg.
— Spójrz pan! — rzekł kantor. — Teraz pomoc pana jest niepotrzebna. Shatterhand uwolni także pana. Może mi pan zwrócić scyzoryk.
— Ani mi się śni! — odpowiedział Poller. — Zmykaj pan do swoich. My trzej pośpieszymy wnet za panem! Kantor zatem podniósł się i, usłyszawszy rozkaz Old Shatterhanda, dopadł konia.
Teraz sytuacja przedstawiała się tak, że tylko Buttler, Poller i król naftowy leżeli koło ogniska; Indjanie, aby nie wystawiać się na cel, cofnęli się pod osłonę mroku, podczas gdy biali przylegli między drzewami nad rzeką. Z tego też ukrycia Old Shatterhand zawołał do czerwonoskórych:
— Niech wojownicy Nijorów spokojnie się zachowują! Jeśli spostrzegę choćby drobny odruch napastniczy, jeśli ośmielą się wyjść na zwiady, — zabijemy zmiejsca waszego wodza! Skoro dzień zaświta, zaczniemy się układać. Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych. Krew wodza, jeśli będziemy zmuszeni go zabić, spadnie na wasze głowy!
Indjanie wierzyli, że westman dotrzyma słowa. Jemu wszakże, gdyby nawet przeszli do ataku, nie wpadłoby na myśl popełnić morderstwa. Poczytywał nawet w tym wyjątkowym wypadku zabicie bezbronnego jeńca za morderstwo. Wódz zaś Nijorów był bezbronny — spętano mu ręce i nogi.
Sam Hawkens i Hobble-Frank wypełzli z pomiędzy głazów. Sam rzekł swoją osobliwą manierą:
— Czerwoni gentlemani tego się nie spodziewali! Trzystu takich drabów pozwala się zapędzić w kozi róg przez dwóch ludzi. Takiego wypadku mój siwy włos nie pamięta! Gdyby nawet się nie powiodło, rezultat odwlókłby się tylko, gdyż obaj czailiśmy się tutaj, aby was uwolnić, hihihihi!
— Tak, — potwierdził hobble-Frank — że wydobylibyśmy was, to pewne, jak amen w pacierzu. Czy dziesięciu, czy też stu Indjan, — dla nas to drobnostka.
— Tak, jesteście nadzwyczajnymi bohaterami, — rzekł Old Shatterhand napoły rozgniewany, napoły rozbawiony. — Gdzieżeście się wałęsali? Zdaje się, że poszliście na spacerek, zamiast spać?
— Na spacerek? O nie! Miałem sen, który podniecił moją duszę internistycznie, — ocknąłem się i zauważyłem ku memu zdumieniu, że niema pana kantora. Obudziłem więc mego przyjaciela Sama i poszliśmy, aby wskrzesić obecność zaginionego. Tymczasem zdarzyła się napaść, której nie mogliśmy przeszkodzić. Widzieliśmy z ukrycia, jak was przenoszono. Zeszliśmy do doliny, aby czatować na chwilę stosowną do auksyljacji. Szczęściem dla nas, pan emeritus się oddalił, bo inaczej nie szukalibyśmy go, a wpadli wraz z wami w biedę.
— Mylisz się, przyjacielu, — odpowiedział Old Shatterhand. — Jestem przeświadczony, że napad nie nastąpiłby wcale, gdyby ten pomyleniec leżał był spokojnie. Gdzież tkwi teraz? Nie widzę qo tutaj.
Ecce me — odpowiedział kantor, występując z za drzewa.
— Dobrze! Powiedz mi pan, co panu strzeliło do głowy, żeś opuścił obóz!
— Chciałem przynieść wody, panie Shatterhand.
— Wody! Z rzeki?
— Tak.
— Czy być może! Czy tak silne odczuwał pan pragnienie, żeś nie mógł się doczekać świtu?
— Nie dla siebie, ale dla mego przyjaciela Hobble-Franka chciałem przynieść wody. Skarżył się na pragnienie. Sądziłem, że jeśli wyświadczę mu przysługę, puści w niepamięć wczorajszą waśń, która skłóciła nasze dusze.
— Co za nonsens! Z powodu głupiej sprzeczki skazał pan nas wszystkich na śmierć! Chętnie przegnałbym pana na wszystkie cztery wiatry. Niestety, nie mogę, gdyż, skazany na samotność, zginiesz tu niechybnie.
— Ja? Niech pan w to nie wierzy! Kto ma przed sobą tak wysoką muzyczną misję, jaką jest moja dwunastoaktowa opera, ten nie może zginąć.
— Niech się pan nie wystawia na pośmiewisko! Na przyszłość będę musiał pana wieczorami przywiązywać, abyś nie mógł powtarzać swoich bredni. I w pierwszem osiedlu, do jakiego przybędziemy, zostawię pana. Wówczas będzie pan mógł szukać materjału do swej znakomitej opery, gdziekolwiek tylko zechcesz. Czy udało się panu dojść do rzeki?
Emeritus zaprzeczył i opowiedział wszystko. Wspomniał także o scyzoryku, wręczonym Pollerowi.
— Do pioruna! — zaklął Old Shatterhand. — Co to za fatalny szkodnik z tego jegomości. Musimy postarać się, aby nie umknęli. Odważę się podejść do ogniska i związać ich ponownie. Mam nadzieję, że Nijorom nie wpadnie do głowy mnie — — —
Urwał, zagłuszony głośnym krzykiem Nijorów. Spojrzawszy na ognisko, odrazu spostrzegł przyczynę alarmu. Poller, Buttler i król naftowy szybko zerwali się na równe nogi i pomknęli ku koniom Indjan.
— Wyrywają, wyrywają! — zawołał Hobble-Frank. — Szybko na koń, za nimi, bo — — —
Nie dokończył zdania, aby nie tracić czasu i aby zamienić słowa na czyny. Atoli Old Shatterhand zatrzymał go i zgromił:
— Zostać tu! Cicho! Uważajcie!
Indjanie pomknęli ku swym rumakom; ale trzej uciekinierzy wyprzedzili ich, gdyż nad okrzykami wściekłości górował wyraźnie tętent koni, których zbiegowie dopadli i na których pocwałowali.
— Uciekli, przepadli dla nas na wieki wieków! — lamentował Hobble-Frank. — Chciałem pędzić za nimi. Czemu pan zabronił?
— Ponieważ nanicby się to zdało I byłoby dla nas niebezpieczne — odparł Old Shatterhand.
— Niebezpieczne? Myśli pan, że lękam się tych trzech drapichróśtów? W takim razie nie zna mnie pan ani trochę!
— Mam na myśli czerwonoskórych. Nie ułożyliśmy się jeszcze, zatem musimy być bardzo ostrożni. Gdybyśmy chcieli teraz ścigać zbiegów, wpadlibyśmy w ręce Nijorów. Musimy tu zostać w ukryciu, póki nie zawrzemy ugody.
— Lecz pozwolić tym łotrom zbiec?
— Czy udałoby się nam teraz, po nocy, ich schwytać? Jeśli jest jaka szansa, możemy ją zostawić czerwonoskórym. Słuchaj! Ścigają uciekinierów. Niech nas wyręczą.
— Ach, co znowu! Że też nie mogę znaleźć posłuchu! Ci Indjanie nie zadadzą sobie wiele trudu.
— I tem właśnie wykażą roztropność. Za dnia łatwo rozpoznamy ślady i puścimy się w pościg.
— Ale zbrodniarze ubiegną nas o szmat drogi! — Dogonimy ich. Łatwo zbiegów schwytać, gdyż nie potrafią się bronić; mają tylko scyzoryk, wypożyczony przez sprytnego pana kantora, a to wszak nie jest broń groźna i niebezpieczna.
Wszyscy rozumieli, że ma słuszność; nawet Hobble-Frank musiał mu ją przyznać. Po pewnym czasie usłyszano tętent koni, poczem znów zapanowała cisza; widocznie Indjanie wrócili z próżnemi rękami. Gdyby bowiem schwytali zbiegów, nie powstrzymaliby się od wrzawy radosnej.
Ponieważ dzień następny miał wymagać wiele trudu, więc towarzystwo musiało ułożyć się ponownie do snu; Winnetou i Old Shatterhand czuwali, nie spuszczając oka z Nijorów, którzy przecież mogli pokusić się o uwolnienie wodza. Aliści Indjanie zachowywali się spokojnie, Rano ujrzano straże nad rzeką. Prawdopodobnie czuwały przez całą noc. Dotychczas nikt jeszcze nie zamienił słówka z Mokaszim; wódz leżał tak spokojnie i nieruchomo, jak gdyby go pięść Old Shatterhanda zabiła. Lecz żył i spoglądał przenikliwym wzrokiem; był już czas odpowiedni do stawiania mu żądań. Old Shatterhand chciał rozpocząć, ale Winnetou krótkim gestem zalecił milczenie, i zwrócił się sam, wbrew swemu zwyczajowi, do wodza Nijorów:
— Wódz Nijorów jest silnym mężem, wielkim myśliwym i bardzo walecznym wojownikiem. Zabił najsilniejszego wołu jedną strzałą. Dlatego nazywają go Mokaszi. Chciałbym doń przemówić jako przyjaciel i brat, i proszę go, aby mi powiedział, kim ja jestem.
Była to napozór dziwna prośba, ale miała swój cel; Mokaszi uświadomił to sobie i dlatego odpowiedział z gotowością; — Jesteś Winnetou, wódz Apaczów.
— Słusznie powiedziałeś. Czemu jednak nie wymieniłeś szczepu Apaczów, do którego należę?
— Ponieważ wszystkie szczepy tego wielkiego plemienia uznają cię za swego wodza.
— Tak jest. A czy wiesz, do jakiego plemienia zalicza się szczep Nawajów?
— Do Apaczów.
— A Nijorowie, którzy cię nazywają swym wodzem?
— Też są Apacze.
— Twoje usta mówią prawdę. Skoro jedni i drudzy należą do Apaczów, są braćmi. Dzieci jednego ojca powinni się kochać i wspomagać w potrzebie, w trosce, w biedzie i w niebezpieczeństwie, a nie kłócić się, lub, co gorsza, zwalczać. Tam, na dole, na południo-wschodzie, mieszkają Komanczowie, śmiertelni wrogowie Apaczów; ich wojownicy rok rocznie wyruszają do walki z Apaczami; a zatem nasze szczepy powinny się skupić i obronić przed tymi rabusiami i mordercami. Lecz one, przeciwnie, kłócą się, mordują wzajemnie i przez to nie starczy im sił do odparcia wspólnego wroga. Kiedy dusza moja o tem myśli, serce uciska ciężar głazu. Nijorowie i Nawajowie uważają mnie za wodza Apaczów; oni sami są Apaczami; dlatego uszy ich powinny słuchać moich ust. Schwytałeś w niewolę mnie i moich białych braci, aczkolwiek nic złego nie wyrządziliśmy tobie, aczkolwiek należymy do jednego plemienia. Czy możesz mi podać jakiś słuszny powód?
— Tak. Twoje serce przychyla się bardziej ku Nawajom, niż ku nam.
— Mylisz się. Wszystkim wam jestem bratem.
— Ale twoja dusza należy do białych twarzy, naszych wrogów!
— Mylisz się również. Kocham wszystkich ludzi, — białych, czy czerwonych, — którzy czynią dobro. Jestem zaś wrogiem wszystkich złych ludzi, i nie pytam się, czy są Indjanami, czy białymi. Topór wojny został wykopany, i oto brat występuje przeciwko bratu, aby przelać jego krew. Walka jest złem, a nie dobrodziejstwem, i dlatego nie jestem dziś waszym przyjacielem. A jednak nie powinieneś dopatrywać się we mnie wroga. Nie pomagam ani wam, ani Nawajom, chcę was tylko upomnieć, abyście znów zakopali tomahawk wojny i wskrzesili pokój.
— Nie może to być! Topór, skoro go uchwyciła ręka wojownika, nie może spocząć, dopóki nie zbroczył się krwią. Nie możemy słuchać ust, mówiących o pokoju!
— Nawet, jeśli to moje usta?
— Nawet.
— A więc widzę i słyszę, że każde moje słowo jest daremne; Winnetou nie zwykł mówić na wiatr; będę zatem milczał. Rozstrzygajcie swój spór z Nawajami, ale strzeżcie się wciągać w tę walkę bratobójczą mnie i moich białych braci! Potraktowałeś nas jak wrogów; chcemy o tem zapomnieć. Teraz znalazłeś się w naszych rękach, twoje życie jest w naszej mocy. Czyż mają opowiadać w namiotach waszych wrogów: Old Shatterhand i Winnetou samowtór schwytali w niewolę Mokasziego. aczkolwiek miał przy sobie trzystu wojowników?
Winnetou trafił w sedno. Była to wielka hańba dla Mokasziego, że w takich okolicznościach i wobec tylu wojowników został schwytany. Musiał okupić swoją wolność układem z ludźmi, którzy doniedawna byli jego jeńcami. Jeśli zgodziłby się na taką kapitulację, to jedynie pod warunkiem, że biali nie rozgłoszą jego hańby.
Spoglądał przed siebie ponuro i nie odpowiadał. Dlatego Winnetou dodał.
— Twoi wojownicy wiedzą, że ty pierwszy zginiesz, jeśli na nas napadną. Czy słyszałeś, jak im to mój brat Shatterhand oznajmił?
— Jestem wojownikiem i nie lękam się śmierci. Wojownicy Nijorów pomszczą moją hańbę!
— Mylisz się. Osłaniają nas tutaj skały i drzewa. Zresztą, nigdy nie mierzyliśmy wroga liczbą.
— A więc niech moi wojownicy wraz ze mną polegną, niechaj krwią swoją zmyją piętno hańby, która dotknęła ich narówni ze mną!
— Jeśli jesteś rozsądny i posłuchasz mnie, nie dosięgnie was hańba. Przyrzekniemy ci nigdy o niej nie wspominać.
Oczy Mokasziego rozbłysły radośnie.
— Przyrzekasz? — zawołał.
— Tak. A czy Winnetou złamał kiedy swoje słowo?
— Nie. — Teraz powiedz mi, jak się zachowacie wobec nas, skoro pozwolimy wam odejść!
— Tak, jak wy wobec nas. Jeśli pojedziecie za nami, aby walczyć, oczywiście, będziemy się bronić.
— Dokąd się zwrócicie? Czy do Nawajów?
— Musimy ścigać trzech zbiegów. Pojedziemy wślad za nimi. Jeśli umkną do Nawajów, my za nimi.
— I wspomożecie ich w walce z nami?
— Będziemy ich nakłaniać do zgody, jak nakłaniałem ciebie. Powiedziałem ci już, że nie jesteśmy ani waszymi, ani ich wrogami. Zdecyduj się szybko! Musimy zaraz wyruszyć, aby uciekinierzy nie ubiegli nas o zbyt wielki szmat drogi.
Mokaszi przymknął powieki, aby wszystko sobie w duchu rozważyć; podniósł je po chwili i oświadczył: — Odzyskacie swoją własność i będziecie mogli spokojnie odjechać.
— A więc zaniechacie pościgu?
— Przestaniemy o was myśleć. Wzamian przyrzeknij, że nie wspomnicie nikomu o tem, co się tutaj zdarzyło.
— Zgoda! Czy brat mój gotów jest wypalić z nami fajkę pokoju?
— Tak. Rozwiążcie mnie.
Natychmiast uczyniono zadość jego życzeniu. Oswobodzono go z więzów, poczem wszyscy usiedli na miejscu, gdzie poprzedniego dnia paliło się ognisko. Winnetou napełnił swoją fajkę pokoju, zapalił ją i dał Mokasziemu do pociągnięcia. Następnie szła od ręki do ręki. Nawet kobiety i dzieci musiały ją wziąć co najmniej w usta, inaczej bowiem, według zwyczajów indjańskich, układ nie rozciągałby się na nie, i czerwoni mogliby je zabić, nie łamiąc układu.
Po ukończeniu tego ceremonjału, Mokaszi wszystkim, nawet dzieciom, podał rękę i odszedł do swoich, aby ich zawiadomić o ugodzie.
— Chętniebym również wyzwolił ośmiu Nawajów — rzekł Old Shatterhand. — Niestety, musimy ich zostawić w rękach Nijorów.
— Mój brat niech się o nich nie kłopocze, nic im się złego nie stanie, — zapewnił Winnetou. — Nijorowie będą zmuszeni uwolnić i tych więźniów.
— Kto ich zmusi? Nawajowie?
— Tak.
— A więc myślisz, że teraz wprost podążymy do Nawajów?
— Będziemy musieli, ponieważ do nich pojechał król naftowy,
— Hm! Należy tak przypuszczać. Szubrawcy nie mają broni, nie mogą zatem ubić zwierzyny. Głód zmusi ich do szukania towarzystwa, tam, dokąd dążą, niema nikogo, oprócz Nawajów. Pytanie, jak. Indjanie ich przyjmą.
— Dobrze.
— Dosyć wątpliwe, aczkolwiek i to może się zdarzyć. Jeśli oświadczą, że są wrogami Nijorów, że byli u nich w niewoli, i że udało im się zbiec, Nawajowie nie odmówią gościny.
— Zależy od tego, co opowiedzą. Nitsas-Ini, wielki wódz Nawajów, jest mądrym człowiekiem; wybada, każde ich słowo, zanim uwierzy. Ale spójrz na Nijorów! Dosiadają koni.
Tak było w istocie. Mokaszi oznajmił swym wojownikom, że zawarł pokój. Niebardzo byli zadowoleni z tego obrotu sprawy, musieli się jednak zgodzić, albowiem wypalono kalumet. Zawstydzeni i rozgniewani nieprzyjemnem dla nich zakończeniem przygody, pragnęli jak najprędzej opuścić to niefortunne miejsce; dosiedli koni i odjechali. Kilku jednak zostało. Przynieśli białym resztę rzeczy, które do nich należały. Brakło coprawda paru drobnostek, ale tak mało wartościowych, że nie wspomniano o nich. Dopominać się głupich drobiazgów tam, gdzie stawką było życie! — — —




WÓDZ NAWAJÓW

Dwa dni upłynęły. Na klinie między dopływem Chelly a Rio San Juan, zwanym także Rio del Nawajos, rozłożył się znaczny obóz indjański. Ściągnęło tu około sześciuset Nawajów, nie na wielkie łowy, lecz na wyprawę wojenną, jak świadczyły twarze, wymalowane farbami wojennemi.
Miejsce owo doskonale nadawało się na obóz. Tworzyło trójkąt, z obu stron ujęty w ramiona rzeki, broniony przez nią i dostępny dla ataku tylko ze strony lądowej. Trawy było aż nadto, podobnie drzew i krzewów, dostarczających materjału palnego.
Na rzemieniach, rozciągniętych między drzewami, wisiały długie, cienko krajane porcje mięsa, w które miało zaopatrzyć się wojsko. Czerwonoskórzy albo leżeli w trawie, albo kąpali się w rzece. Inni tresowali konie; inni znów ćwiczyli się w strzelaniu. Po środku obozu stał barak, sklecony z krzewów. Długi oszczep, tkwiący przed drzwiami w ziemi, zdobiły trzy orle pióra; była to więc kwatera obozowa Nitsas-Ini, naczelnego wodza Nawajów. Siedział przed drzwiami; nie miał jeszcze lat pięćdziesięciu. Był to krzepki, postawny mężczyzna o twarzy — co się tu szczególnie rzucało w oczy — niepomalowanej. Dzięki temu łatwo było rozpoznać jego rysy. Można je scharakteryzować jednem słowem: szlachetność. Jego spojrzenie cechowała szczególna przenikliwość, spokój i pogoda, która rzadko promienieje z oczu Indjan. Nie sprawiał wrażenia dzikiego, a nawet półdzikiego człowieka. Aby domyślić się istotnej przyczyny jego ogłady, wystarczało tylko spojrzeć na — — kobietę, która siedziała przy nim, na jego squaw.
Rzecz niesłychana! Squaw w obozie wojennym, i nadto u boku wodza! Wiadomo, że nawet najukochańsza żona indjańska nie śmie publicznie siedzieć u boku męża, jeśli mąż piastuje wpływowe stanowisko. A to był naczelny wódz plemienia, które jeszcze dzisiaj potrafi zebrać dziesięć tysięcy wojowników! W rzeczy samej, ta kobieta nie była indjańską squaw, lecz białą pochodzenia niemieckiego, słowem — matką Szi-So. Poślubiła wodza Nawajów, i odtąd wywierała na mężu wpływ dobroczynny, kształcący jego duszę, jak już o tem wspomnieliśmy.
Oparty o siodło swego konia, stał przed nimi wysoki, szczupły, ale nader krzepkiej powierzchowności człowiek biały o błyszczącej śnieżnej brodzie. Z pierwszego wejrzenia poznać było, że ten człowiek nie zwykł składać rąk w potrzebie, i że przeżył więcej, niż tysiąc innych ludzi razem. Wszyscy troje rozmawiali po niemiecku. Wódz nauczył się tego języka od żony.
— Zaczynam się niepokoić — rzekł siwobrody mężczyzna. — Nasi wywiadowcy tak dawno wyruszyli, że powinni już byli przesłać nam jakąś wiadomość.
— Musiało ich spotkać nieszczęście — potwierdziła kobieta.
— Nie lękam się tego — odrzekł wódz. — Khasti-tine jest najlepszym wywiadowcą plemienia i zabrał ze sobą dziewięciu doświadczonych wojowników. Czemuż więc miałbym się niepokoić? Prawdopodobnie nie spotkali Nawajów i muszą długo tropić ich ślad. Poza tem powinni się rozdzielić, aby przetrząsnąć okolicę w rozmaitych kierunkach, co utrudnia spotkanie. W każdym razie upłynie sporo czasu, zanim ujrzymy ich w obozie.
— Miejmy nadzieję, że jest tak, jak mówisz. — A zatem już jadę. Czy mogę zabrać ze sobą kilku wojowników?
— Ilu chcesz. Nagonka na antylopy wymaca wielu osaczników.
— Bądź zdrów, Nitsas-Ini!
— Bądź zdrów, Maitso!
Swobodnie dosiadł konia i przejazdem przywołał kilku Indjan, aby z nim pojechali. Chętnie się zgodzili; polowanie na antylopy jest namiętnością czerwonoskórych, zamieszkałych w tej okolicy.
Wódz nazwał starca Maitso, co w języku Nawajów oznacza Wilk. Łatwo się domyślić, że miano to odpowiadało niemieckiemu nazwisku Wolf. Skoro zaś weźmiemy pod uwagę, że młody przyjaciel i kolega Szi-So nazywał się Adolf Wolf, nietrudno będzie się domyślić, że Maitso był to wspomniany przez nas stryj Adolfa.
Wolf wyjechał wraz z kilkoma Indjanami na równinę i wkrótce upolował parę antylop. W drodze powrotnej, daleko jeszcze od obozu, zobaczył trzech jeźdźców, nadążających powoli ze wschodu. Konie musiały odbyć wyczerpującą podróż, gdyż zdala już można było poznać, że gonią resztkami sił.
Ujrzawszy myśliwych, nieznajomi jeźdźcy zatrzymali się i, po krótkiej naradzie, ruszyli na spotkanie. Byli to Poller, Buttler oraz król naftowy.
— Dobrywieczór, sir! — ukłonił się Grinley, słońce bowiem zbliżyło się już do horyzontu, — Jest pan białym, i dlatego ufam, że nie udzieli mi pan mylnej informacji. Do jakiego plemienia należą czerwoni, którzy panu towarzyszą?
— Do Nawajów — odpowiedział Wolf, obrzucając nieznajomego niebardzo łaskawem spojrzeniem.
— Kto nimi dowodzi?
— Nitsas-Ini, wódz naczelny.
— A pan? Kim jesteś? Wszak nie możesz należeć do szczepu Nawajów?
Pshaw! Mogą być również biali Nawajowie. Oddawna mieszkam w sąsiedztwie i zaiiczam się do plemienia.
— Gdzie teraz obozuje?
— Hm. Dlaczego pan pyta?
— Chcemy odwiedzić Nitsas-Ini, aby mu zakomunikować nader ważną wiadomość.
— Od kogo?
— Od jego wywiadowców.
Mylił się, jeśli sądził, że w ten sposób pozyska zaufanie starca. Wolf bowiem spojrzał nań z większą jeszcze nieufnością i rzekł:
— Wywiadowcy? Nie mam pojęcia, jacy to wywiadowcy!
— Wystawia pan nas na próbę! Nie odmawiaj zaufania. Naprawdę, przywozimy od nich bardzo ważną wiadomość.
— No, przypuśćmy, że rzeczywiście wysłaliśmy kilku wywiadowców w pewnym celu i że ci mają nam coś donieść, czy przypuszcza pan, że przesłaliby nam tę wiadomość za pośrednictwem trzech białych twarzy? Raczej wybraliby jednego z pośród siebie.
— Tak, gdyby mogli.
— Czemuby nie mogli?
— Ponieważ są w niewoli.
— W niewoli! Do licha! Kto ich schwytał?
— Nijorowie.
— Gdzie?
— Dwa dni jazdy stąd, w dolinie Chelly.
— ilu wywiadowców?
— Ośmiu.
— Na szczęście liczby się rozchodzą.
— Do djabła, nie bądź pan tak nieufny! Wiem dobrze, że było ich dziesięciu; brak dwóch, których Nijorowie zgasili.
— Zgasili? Słuchaj, master, miej się na baczności! Nie podoba mi się żadna z waszych trzech twarzy. Jeśli nam co powiecie, postarajcie się, aby to była prawda, inaczej źle będzie z wami!
— Wzruszaj pan plecami, jak ci się żywnie podoba. Mimo to będziecie nam wdzięczni, żeśmy się natknęli na was. Może znacie miejscowość Gloomy-water?
— Tak.
— Otóż wpobliżu tej miejscowości Mokaszi zastrzelił waszego Khasti-tine wraz z drugim wywiadowcą. Pozostałych ośmiu schwytał nad Gloomy-water i zaciągnął nad Chelly. My również wpadliśmy w ręce Nijorów. Niedawno udało nam się umknąć z niewoli.
Skoro Wolf usłyszał imię Khasti-tine, nie mógł już dłużej wątpić. Zawołał wstrząśnięty:
— Zastrzelił Khasti-tine? Czy to prawda? A pozostali są w niewoli? Do pioruna, źle z nimi!
— O, są jeszcze inni w nielepszem położeniu!
— Jeszcze inni? Któż taki? — Winnetou, Old Shatterhand, Sam Hawkens oraz paru innych westmanów. Poza tem całe towarzystwo niemieckich wychodźców.
— Czy pan oszalał! — zawołał Wolf! — Old Shatterhand i Winnetou w niewoli?
Poller wtrącił się do rozmowy: — Gorzej jeszcze, o wiele gorzej. Między innymi dostał się do niewoli Szi-So; przybył z Niemiec wraz z innym młodzieńcem, który nazywa się Adolf Wolf.
Mój Boże! Muszę panu powiedzieć, że jestem stryjem Adolfa. Do mnie właśnie jechał. A więc i on, i Szi-So są w niewoli? Szybko, szybko, chodźcie do wodza! Musicie nam wszystko opowiedzieć. Czem prędzej pośpieszymy z odsieczą!
Spiął konia ostrogami i pogalopował w kierunku obozu. Trzej biali pojechali za nim, Zamieniając ze sobą konspiracyjne, zadowolone spojrzenia. Nakońcu jechali Indjanie. Pollerowi, Buttlerowi i królowi naftowemu zależało na tem, aby wyłudzić od Nawajów broń i amunicję, i czem prędzej uciec. Zdawali sobie sprawę, że Indjanie będą ich ścigać. Nie przerażała ich ta okoliczność, obawiali się natomiast spotkania Nawajów z Old Shatterhandem i jego towarzyszami. Jak temu zapobiec? Król naftowy zastanawiał się nad tym problematem w drodze do obozu. Po długiem i żmudnem dręczeniu wyobraźni wkońcu wpadł na dobry pomysł: Old Shatterhand i Winnetou znajdowali się po lewej stronie Chelly; jeśli namówi Nawajów, aby się trzymali prawej strony, spotkanie nastąpi o kilka dni później, a w ciągu tak długiego czasu niewątpliwie nadarzy się jakaś sposobność do ucieczki. Dlatego król nafty szepnął tak, aby Wolf nie mógł usłyszeć, do swych przyjaciół:
— Pozwólcie mnie odpowiadać na zapytania i, nadewszystko, wbijcie sobie w pamięć, żeśmy się znajdowali na prawym, a nie na lewym brzegu Chelly, i że tam też znajduje się Old Shatterhand i jego ludzie.
— A to dlaczego? — zapytał Buttler.
— Później ci powiem; teraz nie czas na wyjaśnienia.
Miał słuszność, gdyż zbliżyli się tymczasem do obozu. Indjanie ze zdziwieniem oglądali trzech obcych białych. Nie spodziewali się obcych na tem pustkowiu w tak niespokojnych czasach. Wolf podjechał z nimi do baraku wodza, który wciąż jeszcze siedział przed drzwiami, poczem zeskoczył z konia i zameldował:
— Spotkałem trzech białych mężów i przyprowadziłem do ciebie, ponieważ przynoszą doniosłe wieści.
Nitsas-Ini zmarszczył czoło i odparł:
— Doświadczone oko po korze poznaje zgniłe drzewo. Twoje oczy nie były otwarte.
A zatem trzej przybysze nie wywarli na nim dobrego wrażenia. W odpowiedzi król naftowy zbliżył się do wodza i rzekł napół uprzejmie, napół z naganą:
— Istnieją drzewa wewnątrz zdrowe, aczkolwiek kora ich wydaje się chorą. Wielki Piorun niech wyda o nas sąd, ale dopiero wówczas, kiedy nas pozna!
Zmarszczki na czole wodza pogłębiły się, a głos brzmiał odtrącająco, kiedy odpowiedział:
— Wiele setek lat minęło od czasu, jak pierwsi biali wtargnęli do naszego kraju; mieliśmy więc dosyć czasu, aby ich poznać. Tylko niewielu białych można nazwać przyjaciółmi czerwonych ludzi.
Trzech białych ogarnęła trwoga. Król nafty zamaskował lęk, i odpowiedział pewnym siebie tonem:
— Słyszałem, że Wielki Piorun jest sprawiedliwym i mądrym wodzem. Nie odtrąci wojowników, którzy przybyli do obozu, aby uratować je go samego i jego ludzi.
— Wy — nas uratować? — zapytał wódz lekceważąco. — Co to znów za niebezpieczeństwo, przed którem macie nas ostrzec?
— Niebezpieczeństwo Nijorów.
Pshaw! — zawołał z gestem zniechęcenia. — Zdepczemy tych karłów.
— Tak sądzisz, ale w istocie mają nad wami przewagę liczebną.
— Nawet gdyby ich było dziesięćkroć po sto, pokonamy ich, gdyż jeden Nawaj wart jest dziesięciu Nijorów. I wy chcecie nam pomóc, wy, pozbawieni nawet broni? Tylko tchórz pozwala sobie broń odebrać!
Gdyby król naftowy przepuścił tę obelgę mimo ucha, okazałby się bezsprzecznie tchórzem. Dlatego odpowiedział gniewnie.
— Przybyliśmy, aby wyświadczyć wam usługę, a ty za nasze dobre chęci odpłacasz zelżywą śliną. Opuszczamy was bezzwłocznie!
Podszedł do konia, jakgdyby zamierzał go dosiąść. Atoli wódz zerwał się i z rozkazującym gestem zawołał:
— Wojownicy Nawajów, zatrzymajcie tych białych!
Natychmiast okrążono ze wszystkich stron trzech przybyszów. Teraz wódz dodał:
— Czy myślicie, że można wchodzić i wychodzić z obozu, niczem zając z nory? Jesteście w naszej mocy, i nie opuścicie tego miejsca bez mojej zgody. Jeden krok wbrew mojej woli, a przebiją was kule wojowników!
Brzmiało to gniewnie i niemniej groźnie wyglądało, gdyż mnóstwo strzelb obrócono lufami w stronę trzech białych. Ale nawet teraz Grinley opanował swój niepokój, wyjął nogę ze strzemienia i rzekł spokojnie:
— Jak sobie życzysz! Widzimy, żeśmy wpadli w wasze ręce i musimy was słuchać; ale wszystkie wasze strzelby nie przymuszą nas do wykonania poselstwa, z którem do was przyjechaliśmy.
Pshaw! Chcecie mi zapewne powiedzieć, że psy Nijorów wykopali topór wojny i wyruszyli przeciwko nam. Zbyteczny trud! Wysłałem wywiadowców, którzy zawiadomią mnie w czasie właściwym.
— Jesteś w błędzie. Twoi wywiadowcy nie mogą cię zawiadomić, ponieważ schwytali ich Nijorowie!
— Kłamstwo! Wybrałem najbardziej doświadczonych wojowników. Nikt ich nie zdoła schwytać.
— A ja tobie powiadam, że Khasti-tine, ich przywódca, już nie żyje.
Uff, uff, uff!
— Dwóch wywiadowców padło od strzałów Mokasziego, wodza Nijorów; pozostałych ośmiu schwytał, podobnie jak i nas.
— Podobnie jak was? Wpadliście w ręce Nijorów?
— Tak. Udało się nam zbiec, lecz nie odzyskaliśmy broni. Dlatego przybyliśmy do was bez strzelb i bez noży; lecz ty uważasz nas za tchórzów. Jakże więc nazwiesz swoich wojowników, którzy nietylko musieli oddać broń, lecz nadomiar nie posiadali tyle rozumu i energji, aby sobie utorować drogę do wolności?
Uff, uff, uff! — wołał wódz. — Moi wywiadowcy w niewoli, Khasti-tine zastrzelony! Jego skalp wymaga zemsty! Musimy wyruszyć na te psy Nijorów!
Zdradzał się z niezwykłem podnieceniem, wbrew naturze indjańskiej, która we wszelkich okolicznościach zachowuje spokój. Chciał wpaść do baraku po broń. Atoli Wolf, dotychczas milczący, uchwycił go za ramię i rzekł:
— Stój, poczekaj jeszcze! Musisz się dowiedzieć, gdzie są Nijorowie, skoro chcesz na nich napaść. Niechaj cię biali poinformują. Przywożą również jeszcze inne nowiny, o wiele, o wiele ważniejsze.
— Ważniejsze? — zapytał wódz, odwracając się. — Co może być ważniejsze nad to, że Khasti-tine nie żyje, a nasi wywiadowcy są w niewoli?
— Ważniejsze to, że Szi-So w niewoli...
— Szi —  — — Szi —  — — Szi — — —
Z nadmiaru wzruszenia nie mógł dobyć głosu. Stał znieruchomiały, jakgdyby ścięty w kamień, i tylko obracające się błędnie oczy dawały świadectwo życia. Wojownicy skupili się dookoła, ale żaden nie wyrzekł słowa. Król naftowy, pragnąc wykorzystać chwilę, rzekł głośno:
— Tak, to on; Szi-So jest też w niewoli. Ma zginąć przy palu męczarni!
— I mój bratanek Adolf, który wraz z nim przybył z Niemiec, też jest w mocy Nijorów! — dodał Wolf.
Teraz wódz odzyskał przytomność umysłu. Uświadomił sobie, że brak opanowania nie licuje z jego godnością. Wzmożonym wysiłkiem woli narzucił sobie spokój, i zapytał:
— Szi-So w niewoli? Czy wiecie na pewno?
— Z całą pewnością — odparł król nafty. — Nietylko leżeliśmy opodal twego syna, ale nadto rozmawialiśmy z jego towarzyszami.
— Kto mu towarzyszył?
— Młody jego przyjaciel, niejaki Wolf, kilka rodzin niemieckich, które wywędrowały z ojczyzny, a następnie cały szereg znakomitych westmanów, o których chyba nie pomyślicie, że się łatwo dają wziąć do niewoli.
— Kto taki?
— Old Shatterhand...
— Old Shat — — — uff, uff!
— Winnetou.
— Naczelny wódz Apaczów? Uff, uff, uff!
— Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker, Droll, Hobble-Frank, — słowem ludzie, których nie można zaliczać do tchórzów.
Rozległy się wokoło okrzyki zdumienia i strachu. Wódz miał dzięki temu dosyć czasu na opanowanie powtórnie wzburzonych uczuć. Przedarł się przez szereg stojących dookoła Indjan i pośpieszył do swego baraku. Słychać było jego głos i głos jego białej żony; po chwili wyszli oboje. Squaw zwróciła się do trzech przybyszów:
— Czy być to może, czy to prawda? Mój syn w rękach wroga?
— Tak — potwierdził król naftowy.
— A więc trzeba go śpiesznie, jak najśpieszniej ratować! Opowiedzcie, co wam wiadomo, i gdzie są wrogowie!
Jako kobieta tem mniej mogła opanować podniecenie. Uchwyciła Grinleya za ramię i potrząsała niem, jakgdyby chcąc przyśpieszyć odpowiedź. Lecz Grinley odpowiedział spokojnie:
— Tak, przybyliśmy, aby wam donieść o zdarzeniu. Aliści wódz przyjął nas jako wrogów; dlatego wolimy zachować dla siebie to, co nam wiadomo.
— Psie! — huknął Wielki Piorun. — Nie chcesz mówić? Znajdę sposób na rozwiązanie wam języka!
Żona wodza położyła mu ręce na ramieniu i poprosiła:
— Bądź uprzejmy w stosunku do nich! Chcieli nas zawiadomić, a zatem nie zasługują na takie traktowanie.
— Ich twarze nie są twarzami dobrych ludzi; nie ufam im — odparł posępnie.
Żona czerwonego nie przestała go mitygować, a i Wolf przyłączył się do jej próśb, ponieważ niepokoił się o bratanka. On także coraz mniej ufał trzem przybyszom w miarę, jak się przyglądał ich twarzom. Jednakże nic im nie mógł zarzucić, przeciwnie, mógł uratować bratanka dzięki ich informacjom. Miał więc powód do wstawienia się za nimi. Wódz, który chętnieby obszedł się z przybyszami surowo, nie mógł się przeciwstawić pospólnym prośbom żony i przyjaciela, i wreszcie oświadczył:
— Będzie tak, jak sobie życzycie; biali mogą spokojnie się wypowiedzieć. A więc czekamy!
Słowa te były skierowane do Grjnleya. Jeśli wódz przypuszczał, że król naftowy natychmiast usłucha, mylił się bardzo. Biały odpowiedział:
— Zanim spełnię twoją prośbę, muszę się upewnić, czy wy spełnicie naszą.
— Jaką to?
— Nie mamy broni. Czy dacie nam jakąś, jeśli wyświadczymy wam usługę, której od nas żądacie?
— Tak.
— Każdemu po strzelbie i nożu, pewną ilość prochu i ołowiu, jak również zapas mięsa. Gdyż nie wiemy, kiedy nam się nadarzy zwierzyna.
— Zaopatrzymy was w mięsiwo, chociaż, póki jesteście u nas, nie doznacie głodu.
— Jesteśmy o tem najzupełniej przeświadczeni, ale, niestety, nie możemy dłużej u was zostać.
— Kiedy zamierzacie wyruszyć?
— Po zdaniu wam relacyj.
— Nie może to być. Musicie u nas pozostać, póki nie przekonamy się, że przywieźliście wiadomości zgodne z prawdą.
— Ubliża nam twoja nieufność! Istnieją dwie możliwości: albo jesteśmy waszymi przyjaciółmi, albo waszymi wrogami. W pierwszym wypadku nie zamierzalibyśmy was chyba okłamywać, a w drugim — nie odważylibyśmy się przybyć do waszego obozu.
Wódz zamierzał odpowiedzieć, ale żona prosiła go usilnie:
— Wierz im, wierz im; czas upływa i możemy się spóźnić z pomocą!
Skoro i Wolf poparł jej prośbę, Wielki Piorun rzekł:
— Wicher prze w obranym kierunku, aliści, kiedy go wstrzymują wysokie góry, musi obrać inną drogę. Wichrem jest wola moja, a wy jesteście górami. Stanie się zadość waszym życzeniom.
— A więc będziemy mogli odjechać, kiedy zechcemy? — zapytał król naftowy.
— Tak.
— Porozumieliśmy się zatem i wypalmy fajkę pokoju.
Twarz wodza znowu się zasępiła.
— Nie wierzycie? — zapytał. — Uważacie mnie za kłamcę?
— Nie. Ale w stanie wojennym nikt nie ma obowiązku dotrzymywać obietnicy, której nie przypieczętował dym kalumetu. Możecie spokojnie wypalić fajkę pokoju, albowiem mamy uczciwe zamiary. Mówimy prawdę i możemy dowieść, jeśli sobie życzycie.
— Dowieść? Czem?
— Wysłuchawszy relacyj, przekonacie się, że każde nasze słowo jest świętą prawdą. Poza tem mogę wam pokazać papier, którego treść potwierdzi wszystko.
— Papier? Nie chcę nic wiedzieć o żadnym papierze; nieraz zawiera więcej kłamstwa, aniżeli mogą pomieścić usta ludzkie. Zresztą, nie uczyłem się znaków pisarskich, które stawiacie na papierze.
— Ale Mr. Wolf umie czytać; powie ci, że jesteśmy szczerzy i prawdomówni. Czy godzisz się więc wypalić z nami fajkę pokoju?
— Tak — odpowiedział wódz, przejąwszy błagalne spojrzenie żony.
— Za siebie i wszystkich swoich?
— Tak, za siebie i wszystkich moich.
— A więc weź kalumet! Nie możemy tracić ani chwili.
Fajka wisiała na szyi wodza. Zdjął ją, napełnił kunsztownie rzeźbioną główkę tytoniem, i zapalił. Po wykonaniu przepisanych sześciu pociągnięć, oddał kalumet królowi nafty; ten zkolei przekazał fajkę Buttlerowi. Ostatni pociągnął Poller. Ceremonjał był ukończony. Król naftowy czuł się teraz pewnie. Nie zwrócił na to uwagi, że Wolf nie otrzymał kalumetu, że zatem nie był związany układem. — — —




FATALNY DOKUMENT

Teraz wszyscy usiedli na ziemi i Grinley rozpoczął opowieść. Opowiedział o źródle nafty, nie wymieniając jednak nazwy miejscowości, o bankierze i o jego podróży w góry. Oczywiście, spaczał fakty. Opowiedział, że już w ranchu Fornera zetknął się nietylko z Buttlerem, Pollerem i wychodźcami, lecz również z Old Shatterhandem, Winnetou i pozostałymi myśliwcami. Następnie wszyscy razem dostali się w ręce Nijorów. Zastali tu już schwytanych poprzednio wywiadowców Nawajów i dowiedzieli się od nich, że Mokaszi zastrzelił Khastitine.
Nawajowie przysłuchiwali się w milczeniu, aczkolwiek nietrudno się domyślić, że i wódz, i je go żona byli wewnętrznie bardzo zaniepokojeni; przecież śmierć groziła ich synowi. Również Wolf wpijał rozpaczliwe spojrzenie w usta mówiącego. Kiedy bezczelnie zmyślający król naftowy zrobił pauzę, aby zaczerpnąć tchu, wódz wtrącił pytanie:
— Jakże wam się udało umknąć?
— Dzięki małemu scyzorykowi, którego Nijorowie nie zauważyli. Wprawdzie ręce mieliśmy spętane, ale jeden z moich towarzyszów zdołał sięgnąć do kieszeni, wyjąć nożyk i otworzyć. Skoro tylko przeciął mi więzy, uwolniłem przyjaciół.
Wielki Piorun przez chwilę spoglądał w ziemię; następnie szybko podniósł głowę i zapytał:
— A potem?
— Potem skoczyliśmy i pomknęli do koni, dopadliśmy trzech pierwszych lepszych i puściliśmy je w cwał.
— Czy ścigano was?
— Tak, ale nie dogoniono.
— Dlaczego nie uwolniliście pozostałych?
Było to kłopotliwe pytanie. Wódz wraził spojrzenie w króla naftowego. Grinley, uświadamiając sobie, że musi zachować spokój, odparł:
— Ponieważ nie mieliśmy czasu. Jeden ze strażników dostrzegł nasze ruchy; podszedł do nas; oczywiście, nic innego nam nie pozostało, jak czmychnąć.
Pewny, że ta odpowiedź zadowoliła wodza, nie domyślił się pułapki, skoro wódz zapytał:
— Czy masz scyzoryk?
— Tak.
— Leżeliście obok innych jeńców?
— Tak.
Chętnieby zaprzeczył, leez nie mógł zmieniać swoich poprzednich twierdzeń. Domyślił się poniewczasie podstępu Wielkiego Pioruna, który huknął teraz, rzucając groźne błyski z oczu:
— Gdybym nie wypalił z wami fajki pokoju, wziąłbym was w dyby!
— Czemu? — zapytał struchlały Grinley.
— Ponieważ jesteście albo kłamcami, albo tchórzliwymi łotrami.
— Ubliżasz nam!
— Milcz! Albo nas teraz okłamujesz, albo opuściliście w potrzebie towarzyszów niedoli, jak ostatni szubrawcy!
— Nie mogliśmy ich uratować!
— A jednak! Mogliście przynajmniej wręczyć scyzoryk sąsiadowi.
— Nie starczyło nam czasu.
— Nie kłami Jeśli nawet to prawda, powinniście byli zwieść wrogów. Podczas gdy was ścigali, mogliście wrócić skrycie i odbić jeńców.
— Ponad nasze siły! Mogło nas ścigać dwudziestu, czy trzydziestu, a zatem zostałoby dwustu siedemdziesięciu.
Pożałował nieprzezornych słów, ledwie je wypowiedział. Okazało się istotnie, że palnął wielkiego, niewybaczalnego bąka. Wódz zapytał:
— Było ich więc trzystu?
— Tak.
— Widzisz, że nas jest o wielu więcej, a jednak poprzednio powiedziałeś, że mają nad nami przewagę liczebną. Masz dwa języki — strzeż się!
— Nie zliczyłem was dokładnie... — usprawiedliwiał się Grinley.
— A więc otwórz oczy! Jeśli w nocy umiesz porachować Nijorów, to chyba za dnia łatwiej określisz ilość moich wojowników. Na którem wybrzeżu obozowali Nijorowie?
— Na prawem.
— Kiedy zamierzali wyruszyć?
— Dopiero za kilka dni — skłamał król nafty. — Oczekują posiłków.
— Opisz nam dokładnie miejsce!
Grinley opisał, jak mógł, poczem dodał:
— Teraz już wszystko opowiedziałem, co opowiedzieć mogłem, i mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. Dajcie nam broń i pozwólcie odjechać!
Wielki Piorun z namysłem kiwał głową i odezwał się dopiero po chwili:
— Jestem Nitsas-Ini, naczelny wódz Nawajów, i dotychczas nigdy jeszcze nie złamałem słowa. Ale czyście dowiedli, że wasza opowieść prawdziwa?
— A więc dam wam dowód nieodparty, który rozproszy waszą nieufność!
Nie zauważył, czy nie zwrócił uwagi na ostrzegawsze spojrzenia, które rzucili mu Buttler i Pollar. Sięgnął do kieszeni i wyjął, otrzymany od bankiera, przekaz na San Francisko. Podając go Wolfowi, rzekł:
— Oto, obejrzyj-no pan ten papier wartościowy! Taką sumę, zwłaszcza w tutejszych warunkach, zawierza się jedynie ludziom wypróbowanej uczciwości. Czy nie sądzi pan?
Wolf przejrzał badawczo dokument i odczytał wodzowi. Ten spoglądał przez parę chwil na ziemię, a następnie rzekł: — A więc nazywasz się Grinley?
— Tak.
— Jakże się nazywają twoi dwaj towarzysze? — Ten nazywa się Buttler, a ten drugi — Poller.
Wolf chciał zwrócić przekaz królowi naftowemu, lecz wódz wyjął mu dokument z ręki, złożył, wcisnął za pas i zapytał spokojnie, jakgdyby nic się nie stało:
— Gdzie leży źródło, które sprzedałeś?
— Nad Gloomy-water.
— Nieprawda, tam niema ani kropli nafty.
— A jednak!
— Nie przecz! Niema tam miejsca, wielkości mojej dłoni, któregoby stopa moja nie znała. Niema tam śladu nafty. Jesteś oszustem!
— Do piorunów! — krzyknął Grinley. — Czy mam — — —
— Milczeć! — krzyknął wódz. — Odrazu po was poznałem, że nie jesteście uczciwymi ludźmi, i tylko z musu wypaliłem kalumet.
— A więc szukasz wybiegu, aby złamać słowo? Wielki Piorun uczynił dumny gest i odpowiedział z lekceważącym uśmiechem na wargach:
— Dla takich ludzi, jak wy, nikt mi nie zarzuci, żem złamał słowo.
— Więc wydajcie nam broń, amunicję i mięso, i pozwólcie odjechać! A zwróć też mój papier! Czemu go schowałeś?
— Zwrócę nie tobie, ale temu, od kogo ten papier wyłudziłeś. Oszukałeś na tę sumę białego, któremu sprzedałeś nieistniejące źródło nafty! Wolf będzie wiedział, co z tem zrobić.
Wyciągnął papier z za pasa i, mrugnąwszy znacząco, wręczył Wolfowi, który natychmiast schował go do kieszeni.
— Stój! — zawołał Grinley, wściekle błyskając oczami. — Ten papier do mnie należy!
— Tak — odpowiedział z uśmiechem Wolf.
— A zatem, zwróć pan!
— Nie — odpowiedział Wolf z tym samym uśmiechem.
— Czemu nie? Chce się pan dopuścić kradzieży?
— Nie. Proszę powściągać swój język!
— Więc zwróć mi pan przekaz!
— Nie.
— Dlaczego zatrzymuje pan przekaz, który jest moją własnością?
Ponieważ opowiadanie pana w wielu miejscach wydaje się nam podejrzane, i ponieważ chcesz tak szybko odjechać. Ludzie, którzy przebyli niewolę i wydarli się z objęć śmierci, potrzebują spokoju i odpoczynku. Moglibyście wytchnąć u nas; wami jednak djabeł pogania. Kto inny na waszem miejscu przyłączyłby się do wyprawy przeciwko Nijorom, aby się na nich zemścić. Wy zaś chcecie nas opuścić czem prędzej, jakgdybyście się lękali pościgu nawet tutaj, w obozie.
— Co myślimy i pragniemy, nie pana to sprawa, — odezwał się Grinley.
— Wypaliłem z wodzem i za jego pośrednictwem z wszystkimi jego — ludźmi fajkę pokoju; winien zatem spełnić przyrzeczenie i nie może nam nic odbierać.
— Słusznie, sir! Wielki Piorun na pewno wywiąże się ze słowa.
— A więc zwróć pan papier!
— Ja? Ani mi się śni! Nie chcę tego kraść, tylko przechować.
Piekło i zatracenie! Dla kogo?
— Dla tych, którzy przybędą po panu.
Ponieważ Grinley już tracił równowagę, więc osadził go rozkazującym okrzykiem:
— Stul pan gębę! Nie myśl, że pan mnie zdoła zahukać! Jeśli jesteście uczciwymi ludźmi, możecie u nas spokojnie zabawić. Nie wyjdziecie na żebry, jeśli o trzy, czy cztery dni później odbierzecie pieniądze. W pierwszej chwili, mimo waszych min podejrzanych, uważałem was za gentlemanów; ale przejrzałem fałsz po wysłuchaniu waszej opowieści.
— Mówiliśmy szczerą prawdę!
— Bzdury! Powiada pan, że Old Shatterhand i Winnetou, Sam Hawkens i inni wraz z panem dostali się do niewoli? I tylko wy umknęliście? Mr. Grinley, to bardzo podejrzane! Wymieniliście osobistości, które o wiele łatwiej, niż wy, mogły się uwolnić. Wy to może wydaliście ich w ręce Nijorów. Zresztą, niech będzie i tak; Winnetou i Old Shatterhand to ludzie, którzy sami pomyślą o sobie. Dla mnie rzeczą obecnie najważniejszą jest czek. Odbijemy jeńców, a zatem spotkamy się z nimi; albo też sami się wyzwolą, a w takim razie przybędą za wami. W tym ostatnim wypadku również zetkniemy się — z nimi, a więc, oczywiście, i z bankierem Mr. Rollinsem. Pokażemy mu czek. Jeśli sprawa pana jest rzetelna, może pan spokojnie u nas zostać. Lecz jeśli jesteście oszustami, toście daremnie się fatygowali.
Król naftowy zerwał się na równe nogi i krzyknął:
— Tak chcecie postąpić? Tak do mnie przemawiacie? A więc nic już nie mam do powiedzenia. Cóżto was obchodzi, że się śpieszę! Czy muszę wam wyłuszczać swoje powody? Powtarzam: wypaliliśmy fajkę, zatem nie wolno mnie zatrzymywać!
— To też nikt was nie zatrzymuje — odparł Wolf.
— I muszę dostać, co mi przyrzeczono!
— Broni, prochu, ołowiu i mięsa? Tak, dostaniesz to wszystko.
— I odzyskam papier! To moja własności
— Jeśli się nią okaże, dostaniesz go pan zpowrotem.
— Nie, teraz, natychmiast! Nic nam nie możecie odbierać, gdyż wódz za siebie i swoich wypalił z nami kalumet.
— Słusznie. Ależ, Mr. Grinley, czyż pan uważa mnie za Indjanina, za Nawaja? Czy ja paliłem z wami kalumet?
Grinley wybałuszył oczy i nie mógł znaleźć odpowiedzi.
— Tak, tak, — skinął Welf z uśmiechem. — Na ogół może pan jest starym szpakiem, dzisiaj jednak okazałeś się dudkiem. Nie biega się tutaj po Dzikim Zachodzie z setką tysięcy w kieszeni, a jeśli się biega, to trzeba pieniądze skrzętnie schować i nie pokazywać nikomu. Nic więcej nie mam do powiedzenia!
Podniósł się i chciał odejść. Lecz Grinley chwycił go za ramię i huknął:
— Oddaj papier, bo pana zaduszę!
Silnym ruchem Wolf odtrącił natręta, wyjął rewolwer, wycelował i odpowiedział groźnie:
— Nie waż się zbliżyć, choćby o jeden krok, bo wpędzę panu kulę do czaszki! Zostańcie u nas, lub odjedźcie, — wszystko mi jedno; ale papieru nie wydam, dopóki nie uwolnię bratanka i nie rozmówię się z bankierem. Na teraz dosyć!
Odszedł. Król nafty musiał się temu przyglądać ze zgrzytaniem zębów i z bezsilną wściekłością. Z wrócił się do wodza, który jednakże wysłuchał go z uśmiechem i odpowiedział spokojnie:
— Wolf jest człowiekiem wolnym; może czynić, co mu się podoba. Jeśli zostaniesz u nas, odzyskasz papier.
— Lecz ja muszę odjechać!
— W takim razie bankier ci go prześle. Przyniosłeś nam wiadomość, za którą ci daję broń, amunicję i mięso, aczkolwiek na pewno jest fałszywa. Nie żądaj wiecej! Czy chcesz u nas zostać?
— Nie.
— A więc dostaniesz, czego żądałeś w umowie. Następnie będziecie mogli nas opuścić.
Odszedł, aby wydać odnośne zarządzenia. Wojownicy stronili od trzech białych, jak gołębie, które cofają się przed krukami. Oszuści zostali Sami. Nikt ich nie podsłuchiwał; mogli sobie zatem pofolgować.
— Zatracony dureń z tego Wolfa! — zgrzytnął Griniey. — Naprawdę nie wyda nam papieru.
— Pomyślałem sobie odrazu, skoro tylko wyciągnąłeś czek, — odparł Buttler. — Okazałeś się największym chyba osłem, jakiego ziemia nosi.
— Milcz, barania głowo! Nie miałem innej rady. Nie chcieli mi wierzyć, a więc musiałem dać dowód.
— Dowód! Wyłudzonym przekazem! Widzisz teraz, jak ślicznie wyszedłeś na tym dowodzie.
— Czy mogłem przewidzieć?
— Ale ja przewidziałem! Gdzież zapłata za wszystkie trudy, które zadaliśmy sobie, za wszystkie niebezpieczeństwa, które przeszliśmy? Jedna chwila pozbawiła nas owocu długich prac i starań!
Buttler i Poller prześcigali się w wyrzutach. Grinley nakazał milczenie i oświadczył:
— Byłem może nieprzezorny, ale nie wszystko jeszcze stracone. Odzyskamy przekaz.
— Od Wolfa? — zapytał Buttler z uśmiechem powątpiewania.
— Tak.
— Czy chcesz tu zostać i czekać, aż przybędą Nijorowie, a może nawet Old Shatterhand i Winnetou? — Ani mi w głowie nie postało! Odjedziemy.
— W takim razie stracimy papier!
— Nie. Powiadam, że odjedziemy, ale dopiero wtedy, skoro zmusimy Wolfa do wydania mam naszej własności. Pomyśl, że dostaniemy broń!
— Chcesz z nim walczyć?
— Tak, jeśli nas do tego zmusi.
— A czerwonoskórzy? Jak oni się zachowają?
— Nie będą się w to wdawać. Wypaliliśmy fajkę pokoju i, póki nie opuścimy obozu, nie mogą wziąć łotra w obronę. Oświadczył przecież, że do ich szczepu nie należy. Inaczejby się rzecz miała gdybyśmy opuścili obóz, a następnie wrócili; wówczas rozwiałby się dym kalumetu. Patrzcie, oto przynoszą nam mięsa! Zaraz dostarczą strzelb i noży, a potem odszukam Wolfa. Pomożecie mi chyba?
— Naturalnie! Kiedy chodzi o taką sumę, można się na niejedno porwać. Spróbujmy! Jeśli sprawa weźmie niebezpieczny dla nas obrót, zawsze będziemy mogli cofnąć się przed walką. Spójrzcie, kilku czerwonoskórych dosiada koni. Dokąd chcą jechać?
— Cóżto nas obchodzi?
Grinley mylił się stanowczo. Wódz zbliżył się z Indjaninem, obładowanym długiemi, cienkiemi porcjami suszonego mięsa.
— Kiedyż biali zechcą nas opuścić? — zapytał.
— Skoro dostaniemy, co nam przyrzeczone.
— I dokąd skierują kroki swych koni?
— Do koryta Rio Nawajo. Jedziemy do Colorado.
— A więc możecie natychmiast wyruszyć. Oto mięso.
— A broń i proch?
— Dostaniecie. Czy widzicie jeźdźców?
— Tak.
— Mają przy sobie trzy strzelby, trzy noże, proch i ołów dla was. Będą wam towarzyszyć przez godzinę drogi; następnie wręczą wam te rzeczy i wrócą do nas.
Trzej oszuści obejrzeli się rozczarowani. Wódz udawał, że nie spostrzegł wrażenia, jakie słowa jego wywarły na białych.
— Dlaczego nie otrzymamy broni natychmiast? — zapytał Buttler.
Uśmiech szczególny drgnął na twarzy Wielkiego Pioruna.
— Słyszałem, — odrzekł — że białe twarze mają zwyczaj odprowadzać gości, których honorują. Pragnę uczcić waszą godność.
— Dziękujemy. Przecież broń możemy sami nosić!
— Czemu mielibyście się trudzić? Niepotrzebna wam chwilowo. Spójrzcie, moi ludzie wyruszają! Zwykli szybko jechać. Starajcie się ich dogonić, inaczej bowiem przed wami przybędą do miejsca, gdzie mają wam broń wręczyć. Skoro zaś nie zastaną was, wrócą, nie spełniwszy powinności.
Pożegnał ich ruchem ręki i odwrócił się, promieniejąc z zadowolenia. Dotrzymał słowa i zarazem zniweczył plan białych.
— Szczwany lis ten czerwonoskóry! — zawołał Grinley. — Przejrzał nasz zamiar.
— Tak — potwierdził Buttler. — Teraz niema żadnej nadziei.
Pshaw!
— Czy sądzisz, ze można będzie sobie coś jeszcze powetować?
— Tak. Poczekamy aż sześciu odprowadzających nas Indjan wróci do obozu, a następnie pojedziemy za nimi.
— I napadniemy na Wolfa?
— Tak.
— Obłędny pomysł! Czerwoni pośpieszą mu z pomocą. Sam powiedziałeś, że, skoro opuścimy obóz, kalumet straci swą moc obowiązującą.
— Tak, byłoby to głupstwo, gdybyśmy chcieli na niego napaść otwarcie.
— A więc kryjomo?
— Tak. Możecie chyba sobie wyobrazić, że już wkrótce wyruszą, aby uwolnić domniemanych jeńców. Wiemy, że pojadą wzdłuż prawego brzegu. Podążymy ich śladem aż do miejsca, gdzie na noc rozbiją obóz. Wówczas podkradniemy się, i byłbym bardzo zdziwiony, gdyby nie nadarzyła się wnet sposobność zdybania tego Wolfa.
— Słusznie. Ten plan przywraca mi humor!
Dosiedli koni i odjechali bez pożegnania. Zdawało się, że nikt na nich nie zwraca uwagi, ale tylko się tak zdawało. W rzeczywistości oczy wszystkich wojowników śledziły ich ukradkiem. — —
Skoro król naftowy i obaj jego towarzysze znikli za skrętem brzegu, Wolf znowu się ukazał. Cofnął się był za grupę drzew. Teraz skierował się do namiotu wodza, gdzie Wielki Piorun zwołał na naradę najwybitniejszych wojowników. Biała squaw, zaniepokojona losem syna, nagliła męża do pośpiechu. Uspakajał ją zapewnieniem, że Szi-So znajduje się w towarzystwie silnych, mężnych i doświadczonych wojowników.
— A przytem — dodał Wolf — pale dla jeńców struga się dopiero po walce, po powrocie do wiosek; wojna wszakże jeszcze się nie zaczęła; dlatego nie powinniście się niepokoić o syna, podobnie jak ja nie rozpaczam z powodu bratanka. Przedewszystkiem, trzeba pomyśleć o najbliższych zarządzeniach. Należy postawić wartownika nad rzeką.
— Poco? — zapytał wódz.
— Jeśli słusznie przypuszczam, trzej biali po otrzymaniu broni wrócą tu i pojadą wślad za nami. Nie rezygnuje się bowiem z tak wielkiej sumy bez prób jej odzyskania.
— Sądzisz, że zechcą wydrzeć ci papier? — zapytał wódz.
— Tak.
— Niechaj przyjdą! Opuścili nasz obóz, a zatem dym kalumetu nie może ich ochronić. Poczują smak naszych kul.
— O ile ich zobaczymy, tak. Ale nie zajdą nam drogi. Raczej będą skrycie tropić, żeby napaść na mnie. Muszę przeto wiedzieć, czy wogóle wrócą. Dlatego proszę cię, abyś postawił nad rzeką jeźdźca.
— Dlaczego jeźdźca?
— Ponieważ niebawem stąd wyruszymy, a bez konia nieprędko nas dogoni.
Wódz poszedł za tą radą. Następnie omówiono szczegóły przyśpieszonej wyprawy wojennej przeciwko Nijorom.
Właściwie nie było wiele do omówienia. Wprawdzie naieżało przypuścić, że Grinley, Buttler i Poller skłamali we wszystkiem, co się odnosiło do nich samych, do ich zamiarów i czynów, ale nie można było wątpić, że umknęli z niewoli, gdyż świadczył o tem stan, w jakim przybyli do obozu. Należało też sądzić, że wywiadowcy Nawajów, Old Shatterhand, Winnetou i towarzysze wpadli w rzeczy samej w ręce Nijorów. Poza tem Nijorowie wysłali wywiadowców, a ci na pewno wypatrzyli obóz Nawajów, skoro kontrwywiady skończyły się porażką. Nijorowie więc na pewno postanowili przejść do ataku, zwłaszcza umocniła ich w tym zamiarze ucieczka trzech białych. Zrozumieli bowiem, że zbiegowie odszukają Nawajów, aby ich zawiadomić o niepowodzeniu wywiadowców, i że poszukają u nich opieki. Jedynie szybką napaścią można było temu zapobiec — a zatem Nijorowie na pewno wyruszyli już przeciwko Nawajom. Słowem, dla Nawajów nie pozostało nic innego, jak uprzedzić atak, Dlatego zaczęli się przygotowywać do wymarszu, który nastąpił w chwili, gdy wróciło sześciu jeźdźców po rozstaniu się z trójką białych. Wódz dowiedział się od nich, że biali, po otrzymaniu broni i amunicji, spokojnie odjechali, nie zdradzając się z zamiarem powrotu. Mimo to pozostawiono nad rzeką wojownika, zaleciwszy, aby, jeśli ujrzy białych, przepuścił ich, przez jakiś czas śledził, a następnie drogą okrężną dogonił swój oddział.
Wojsko pojechało, oczywiście, wzdłuż prawego wybrzeża, ponieważ uwierzono informacji Grinleya. Kiedy dzień miał się już ku zmierzchowi, przybył wywiadowca i zameldował, że trzej biali istotnie zawrócili, i że jadą śladem oddziału. Skoro wiedziano o ich powrocie i odpowiednio się zabezpieczono, dla nikogo nie byli groźni.
Nawajowie jechali przez cały wieczór i zatrzymali się dopiero koło północy, gdyż, jak przypuszczano fałszywie, każdej chwili można się było spodziewać spotkania z Nijorami. Rozbili obóz, lecz przez ostrożność nie rozniecili ognisk.
Księżyc świecił nad drzewami i uśmiechał się do swojej podobizny, która błyszczała na wąskiej w tem miejscu, lecz dosyć głębokiej toni rzeki. Panowała dookoła głucha cisza; tylko chwilami rozlegało się parskanie konia, lub machnięcie ogona, odpędzającego muchy, które unosiły się tu taj chmarami. Żadnego dźwięku poza tem. Czy naprawdę żadnego? O nie, naraz rozbrzmiało z przeciwnego wybrzeża:
Fitifitifitifiti, fititi, fititi, fititi, fititi, fitifitifiti, fititi fititi, ti!
Indjanie zerwali się ze snu i nadsłuchiwali zdumieni. Czy to był głos ludzki, czy głos instrumentu? Wódz podszedł do żony i zapytał:
— Czy słyszałaś? Jeszcze nigdy podobny dźwięk nie przeszył mego ucha. Cóżto mogło być?
— Ktoś naśladował skrzypce i śpiewał walca — odpowiedziała.
Skrzypce? Walca? Cóżto jest? Nie pojmuję.
Chciała mu wyjaśnić, gdy znowu rozległo się:
Clilililililili, lilili, lilili. Clilililili, lilili, lilili, lilili, li!
— Tym razem co innego! — szepnął wódz.
— Naśladowanie dźwięków klarnetu.
Klarnetu? Nie znam. Sądzę, że tam...
Treereeree tee —  — tee — — tee — — treereeree tee —  — tee — — tee — —!
— To trąba! — objaśniła squaw, też nie wiedząc, co o tem myśleć.
Zanim wódz zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiało znowu;
Czyng, czyng, czyng, czyngbumbum, ezyngbumbum, czyng, czyng, czyng, czyngbumbum, czyngbumbum bum — —!
— To był wielki bęben z talerzami — rzekła squaw z coraz to wzrastającem zdumieniem.
Trąba, bęben z talerzami? — zapytał Wielki Piorun. — Nie pojmuję tych słów! Czy jakiś zły duch przebywa na tamtem wybrzeżu?
— Nie, to nie duch, lecz człowiek. Naśladuje dźwięki rozmaitych instrumentów muzycznych.
— Ale to przecież nie jest muzyka czerwonych!
— Nie, lecz białych.
— A więc biały?
— Być może.
— Wszakże biali są w niewoli! Wyślę kilku wywiadowców na obejrzenie tej dziwnej istoty.
W minutę później czterej Nawajowie przeprawili się wpław przez rzekę, wylądowali na brzegu przeciwległym i zaczęli skradać się do źródła dziwnych dźwięków. Wnet potem rozległ się przygłuszony krzyk, a po chwili przypłynęli zpowrotem Indjanie, unosząc nad powierzchnią wody ludzkie ciało. Skoro postawili je na nogach, jeden z nich zameldował:
— Dźwięki pochodziły od tej białej twarzy. Oparty o drzewo, bębnił palcami po brzuchu.
Wielki Piorun podszedł do cudacznego gościa i zapytał:
— Co tu robisz po nocy? Kim jesteś i gdzie są twoi towarzysze?
Mówił napół po angielsku, a napół po indjańsku. Zagadnięty nie zrozumiał, domyślił się jednak, czego od niego żądają, i odrzekł po niemiecku:
— Dobrywieczór, moi panowie! Jestem pan kantor emeritus Mateusz Aureljusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem. Czemu zakłóciliście moje studja? Naprawdę, przemokłem do nitki!
Czerwoni nie rozumieli ani w ząb; ale można sobie wyobrazić radość białej squaw, gdy usłyszała dźwięki ojczystej mowy. Podeszła szybko do emeritusa i zawołała:
— Mówi pan po niemiecku? Jest pan kantorem z okolic Drezna? Jakże, na miłość Boską, dostał się pan tutaj, nad Chelly?
Teraz zkolei zdumienie udzieliło się panu kantorowi. Cofnął się o kilka kroków i zawołał, klaszcząc w dłonie:
— Dźwięki mojej mowy ojczystej w tych ustach! Indjanka, prawdziwa Indjanka, mówiąca po niemiecku!
— Myli się pan; jestem wprawdzie żoną Indjanina, wodza Nawajów, ale rodowitą Niemką.
— I pani poślubiła Indjanina? Jak się nazywa pani małżonek?
— Nitsas-Ini, Wielki Piorun.
— Wielki Piorun? Do niego właśnie śpieszymy!
— Istotnie? Powiada pan „my“; a zatem nie jest pan sam?
Boże uchowaj! Jest nas cała kompanja dzielnych westmanów i herosów, jak Winnetou, Old Shatterhand, Sam — —
— Czy mogę wiedzieć, gdzie się obecnie znajdują pana towarzysze?
— Pojechali za Nijorami.
— Ci chcą na nas napaść.
— Tak. Non dubito, że to samo słyszałem.
— Dostarcza nam pan niezmiernie ważnych wiadomości. Wyruszyliśmy bowiem naprzeciw Nijorów, aby uprzedzić atak.
— Jakto? Naprzeciw? Sądzę, że jesteście na fałszywej drodze, czcigodna pani naczelniczko?
— Jakżeto? — Jakże? Ponieważ Nijorowie jadą lewym brzegiem.
— Nie tędy, prawym? Czy wie pan na pewno? Jeśli się pan myli, możesz nas narazić na wielkie niebezpieczeństwo.
Impossibile. Jeśli my, amatores artium wiemy coś, to wiemy doskonale i bezbłędnie. Nas samych napadli Nijorowie.
— Wiem o tem. Trzej zdołali się salwować.
— Trzej? Zapewne ma pani na myśli Buttlera, Poliera i króla naftowego. Niestety, ci nam zbiegli.
— Zbiegli? Wam?
— Tak. A możeście ich widzieli?
— Nawet rozmawialiśmy z nimi.
— Pocieszam się, żeście się mieli na baczności!
— Dlaczego?
— Ponieważ wyglądają na ludzi, którym niebezpiecznie zaufać. To szelmy, tak, szelmy, co się zowie. Udało im się nawet mnie oszukać, mnie, faworyta Muz. To przecież wiele znaczy, bardzo wiele! Opowiem pani, naczelniczko.
— Wysłucham pana później. Chwilowo chcę wiedzieć, gdzie są Old Shatterhand i Winnetou.
— Nie wiem.
— Nie? Z poprzednich pana słów można było wnosić, że pan wie!
— Może. Ale, primo, nie zajmuję się takiemi drobiazgami, ponieważ opera heroiczna całkowicie zaprząta moje myśli, a, secundo, towarzysze nie dbają tak o mnie, jak pani przypuszcza. Jestem pani wdzięczny za jej uprzejmość. Niech mnie pani jednak nie nagabuje o takie res profanas, albowiem pochłaniają mnie idee wznioślejsze.
— Kiedy się pan z Shatterhandem rozstał?
— Przed południem jeszcze. Zabrali ze sobą jedynie Szi-So.
— Szi-So? Co? Mego syna?
— Pani syn? Jakto? On jest synem pani?
— Tak. Nie wiedział pan?
— Nie. Wiedziałem tylko, że jest synem Nitsas-Ini, ale że jest pani synem — o tem do obecnej chwili nie miałem pojęcia.
— Wszak powiedziałam panu, że jestem żoną wodza!
— Słusznie; ale wie pani, że miłośnik sztuki nie tak łatwo może się wmyślić w stosunki rodzinne tam, gdzie matka jest biała, a ojciec miedzianego koloru. Rozważę to sobie jednak in spiritu, i possibile est, że udzielę pani miejsca w mojej operze, jako czerwonej matce-bohaterce, czerwonej, ponieważ białą znalazłem już w postaci pani Rozalji Ebersbach.
Kantor wydał jej się dziwakiem. Potrząsnęła lekko głową i zapytała:
— Co pan właściwie porabiał tam, na przeciwległym brzegu?
— Komponowałem marsz bohaterski do mojej opery.
— Ale tak głośno!
— Tak być musi; inaczej nie uchodzi. Muszę wszak słyszeć, jak brzmią instrumenty.
— Mógłbyś to pan łatwo przypłacić skalpem! Gdyby wpobliżu nadarzyli się wrogowie?
— Sam Hawkens zapewnił mnie, że wrogów niema. Dlatego odzyskałem swobodę, która też pozwoliła mi się oddalić. Uszedłem taki dystans, że nie mogli mnie słyszeć, i wypróbowałem poszczególne głosy orkiestry. Niestety, przerwano mi pracę, złapano mnie ztyłu, ściśnięto za gardło i zaciągnięto do was. Ufam, że przeprawicie mnie zpowrotem.
— Stanowczo. Czy daleko do waszego obozu?
— No, dobry kwadrans trzeba chodzić.
— Doskonale! Pomówię teraz z mężem.
Z pomocą Maitsa, Wolfa, przetłumaczyła Indjanom słowa kantora. Postanowiono w następstwie wysłać Wolfa wraz z dwoma Indjanami do obozu białych.
Byli to wyśmienici pływacy; sprawnie i szybko przeprawili się na drugą stronę i skierowali następnie na lewo, aby, pełzając cichaczem nad wodą, zbliżyć się do obozu. Nie uszli daleko, gdy usłyszeli odgłos kroków. Zaszyli się szybko w zagajnik. Dwaj nadchodzący rozmawiali ze sobą półgłosem.
— Niepoprawny człowiek — rzekł jeden. — Na pewno nie usiedzi na miejscu. Skoro go znajdziemy, zawiesimy pomyleńca na linie. Jak myślisz, stary Drollu?
— Tak — potwierdził drugi. — Osobliwa opera, którą chce skomponować, jest, zdaje się, najtrzeźwiejszym pomysłem tego obłąkańca. Może nam kwaśnego piwa nawarzyć; zawiesić go trzeba, niema innej rady.
Wolf, usłyszawszy niemiecką mowę, zawołał poprzez zagajnik:
— Dobrywieczór, moi panowie. Cieszę się, że spotykam ziomków.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiały kurki strzelb. Nie widział już nieznajomych — znikli, szczeźli, jakgdyby pod ziemię się zapadli.
— Gdzie panowie jesteście? — zapytał Maitso. — Z waszego zachowania się i sprawności wnoszę, żeście znakomitymi westmanami. Zaniechajcie jednak tych manewrów. Słyszycie przecież, że ja sam mówię po niemiecku.
— Nie weźmie pan nas na plewy — brzmiała odpowiedź z poza krzewu. — Bywają łotry, mówiący po niemiecku.
— Ale ja jestem naprawdę Niemcem, stryjem Adolfa Wolfa, którego chyba znacie.
— Do piorunów, jak to dobrze, żeśmy się wzajemnie nie zastrzelili! Nie piej pan jednak wciąż z poza zagajnika, lecz wyjdź do nas, stary niemiecki Napoliumie!
— Chętnie; ale jeszcze słówko. Towarzyszy mi dwóch Nawajów. Jak się do nich odniesiecie?
— Tak przyjaźnie, jakgdyby byli naszymi chrześniakami.
— Dobrze, więc chodźmy!
Wyszedł wraz z Indjanami z ukrycia; obaj Niemcy wyłonili się jakby z pod ziemi. Po krótkiej wymianie pozdrowień wszyscy razem pośpieszyli do obozu.
Zastali tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni bowiem wyszli na poszukiwanie kantora.
— Jakże ich zawiadomimy? — zapytał Frank. — Nie możemy naszych sprowadzić; nie wiemy, gdzie się rozeszli.
— Wystrzel pan w powietrze! — zawołał Wolf. — Odrazu się zbiegną. Może pan strzelać bez skrupułów, gdyż, znając wasz i nasz obóz, wiem dobrze, że niema tu nigdzie wroga.
Frank wypalił i rzeczywiście wkrótce zbiegli się mężczyźni. Można sobie wyobrazić radość Adolfa, kiedy dowiedział się, że ma przed sobą stryja. Scena ich powitania była naprawdę wzruszająca.
Nie było czasu na dłuższe rozmowy. Niebawem więc Wolf, któremu wymieniono nazwiska wszystkich uczestników wyprawy, rzekł do bankiera:
— Jest pan bankierem Rollins z Arkanzasu. Czy to pan kupił źródło nafty?
— Tak, niestety, ale to nie była nafta.
— Odrazu się domyśliłem. Okpili pana.
— I jak jeszcze! Trzej łotrzy uciekli. Mam jednak nadzieję, że ich dogonimy.
— Hm. Czy chciałby pan obejrzeć ten drobiazg?
Wyjął „drobiazg“ z kieszeni i podał Rollinsowi. Bankier, ledwo rzucił okiem, zawołał z radością:
— Sir, co ja tu widzę! To mój podpis, to czek, który był w rękach Grinleya!
Wolf pokrótce opowiedział, w jaki sposób wszedł w posiadanie tego papieru. Skoro oznajmił, że hultajska trójka zawróciła z drogi, Sam Hawkens odezwał się:
— Czy zagięli na pana parol, Mr. Wolf?
— Naturalnie. Chcą mnie zaskoczyć na osobności, napaść i odebrać przekaz.
— Tak też myślę. Ale stracone zachody! Sami wydadzą się w nasze ręce. Gdzieście dzisiaj obozowali?
— Kwadrans odległości stąd, na wybrzeżu.
— Czy sądzicie, że łotry czają się wpobliżu?
— Nie. Mogli iść naszym tropem za dnia; ale potem musieli zatrzymać się i czekać. Wyprzedziliśmy ich zatem o dobry szmat drogi.
— Pięknie, a więc schwytamy ich jutro. Ale mam myśl: nie mówiliśmy jeszcze o Khasti-tine. Czy wiecie, jak los obdzielił waszych wywiadowców?
— Tak. Wysłano dziesięciu. Ośmiu jest w niewoli; dwóch padło.
— Tak przypuszczacie?
— Nie przypuszczamy — wiemy od waszego króla nafty.
— Ach! A więc on wam powiedział? I wyście uwierzyli?
Wolf spojrzał uważnie w twarz Sama i rzekł:
— Poco pan pyta?
— Chcę panu oznajmić, że nie Nijorowie, lecz król naftowy zabił waszych wywiadowców.
— Król — naftowy? — —? — powtórzył Wolf tonem niedowierzania. — Kto wam to zełgał?
— Posłuchaj pan, Mr. Wolf, Sama Hawkensa niełatwo oszukać! Mówię o faktach!
— Do pioruna! A więc gadajże, mospanie! Co to za fakty?
— Khasti-tine podszedł wodza Nijorów tak wyśmienicie, że miałby go w swej mocy; ale oto wtrącił się kto inny, zupełnie obcy, i zastrzelił zdradziecko obu Nawajów.
— Mordercą owym ma być wasz, wasz — król naftowy? Proszę was o dowód. Dajcie mi dowód!
— Nic łatwiejszego. Byli świadkowie, dwaj ludzie, którzy chcieli przeszkodzić zbrodni, lecz nie zdążyli odwrócić zdradzieckiej lufy od celu. Ci świadkowie siedzą przy panu. To Mr. Rollins i Mr. Baumgarten. Zapytaj pan ich, zapytaj o szczegóły!
Wolf nie był jeszcze przekonany. Skoro jednak usłyszał od bankiera dokładny opis tego zdarzenia, nie mógł dłużej wątpić. Zawołał wściekie:
— A więc ten hultaj, ten szubrawiec! I tego oczajduszę wypuściliśmy z obozu, nic nie podejrzewając!
— Tak, co więcej, uzbroiliście go nawet, hihihihi! — roześmiał się Sam. — Dobrzeście się spisali, naprawdę wyjątkowo dobrze!
— Milcz pan, Mr. Hawkens! Ktoby mógł przypuszczać? Komu przez myśl przejść mogło? Zamordować naszych wywiadowców, a potem do nas przybyć i domagać się wsparcia! O, teraz nie spoczniemy, póki ich nie schwytamy. A zatem on, on jest mordercą naszego Khasti-tine! Musi się o tem dowiedzieć wódz, i to natychmiast!
Zamienił kilka zdań ze swymi czerwonymi towarzyszami, poczem obaj Indjanie szybkim krokiem opuścili obóz.
Dotychczas porozumiewano się po angielsku, a ponieważ wychodźcy nie znali jeszcze tego języka, więc na prośbę pani Rozalji, Hobble-Frank wyjaśnił jej rzeczy najważniejsze, oczywiście po niemiecku. Usłyszawszy to, Maitso dorzucił w języku ojczystym kilka uwag do wyjaśnień Franka, który swą przemowę zakończył temi słowami:
— A teraz pokażemy tym Nijorom, że nie są niczem innem, jak zwykłymi musztardowymi Indjanami.
— Musztardowymi Indjanami? — zapytał zdumiony Wolf. — Jakto?
— Nie wie pan?
— Nie, panie Frank, naprawdę nie słyszałem o musztardowym Indjaninie.
— Nie? A więc posłuchaj pan! Istnieje nie jeden musztardowy Indjanin, lecz nawet dwóch. I naprawdę nie zna pan żadnego?
— Nie!
— Ani starego, ani młodego?
— Nie. Gdzie mieszkają ci obaj musztardowi Indjanie?
— Wystarczy, jeśli panu powiem, że obaj byli w Waszyngtonie u „wielkiego białego Ojca“. Wie pan może, kogo się tak nazywa?
— Tak. Indjanie nazywają tak prezydenta Stanów Zjednoczonych.
— Słusznie! Jak słyszę, nie jest pan kompletowym nieukiem. A zatem, obaj ci Indjanie zostali wysłani przez swoje plemię do Waszyngtonu, aby wielkiemu białemu Ojcu wyłożyć kilka dezyderatów. Ponieważ byli ambasadorami, więc trzeba było ich przyjąć nobeliwie i z największym prospektem. Zaproszono ich zatem do prezydenta na kolację. Siedzieli obok siebie w głębi przy stole, który poprostu załamywał się pod ciężarem butelek, salaterek, misek i talerzy. Były tam frykatesy, jakich nigdy nie dotykały ich wargi i nie oglądały oczy. Leżały widelce, noże i łyżki. Indjanie musieli uważać na innych, aby zachowywać bony-tony. Naraz stary szepnął do młodego: — Mój miody brat niech uważa, czego biali najmniej jedzą; jest to bowiem chyba najlepsza i najkosztowniejsza potrawa. Najedzmy się jej dosyta. — Natężyli uwagę i wnet spostrzegli, że biali oszczędzają brunatnej potrawy w małych, pięknych szklaneczkach, wstawionych w srebrne kubki. W każdej z tych szklanek leżała mała łyżeczka ze skorupy żółciowej. Wówczas stary znowu się odezwał do młodszego: — W tych szklankach znajduje się najdroższy i najkosztowniejszy smakołyk. Mój młodszy brat może ręką dosięgnąć takiej szklanki; niech pierwszy skosztuje. — Młody Indjanin wykonał zlecenie; wetknął w usta pełną łyżkę i wnet połknął drugą. Przytem oglądał się, czy nikt nie spostrzegł, że odrazu nabrał dwie pełne łyżeczki. Nikt nie patrzał. Teraz dopiero zaczął językiem rozdrabniać cenną potrawę, a starszy z napięciem wpatrzył się w jego twarz, która nabrała koloru żółtego, czerwonego i niebieskiego, a nawet zielonego, lecz mimo to została nieruchoma, albowiem Indjanin nawet przy największych cierpieniach nie powinien mrugnąć rzęsą. Oczy coraz bardziej kostniały i zaczęły się łzawić, aż wreszcie łzy pociekły ciurkiem po twarzy. Naraz Indjanin zrobił gwałtowny, straszliwy łyk, i przełknął całą musztardę. Odrazu mu ulżyło, tylko jezioro łez wciąż jeszcze spływało z oczu. Dlatego stary Indjanin zapytał ciekawie: — Czemu płacze mój młody czerwony brat? — Młody czerwony brat za nic w świecie nie wyznałby, ze ta kosztowna potrawa tak źle podziałała na jego nerwy, i dlatego odpowiedział: — Przypomniało mi się, że mój ojciec pięć lat temu utonął w Missisipi. Dlatego płaczę. — Rzekłszy to, przysunął szklankę do swego towarzysza. Ten ocenił inwencję swego młodego brata i postanowił go naśladować: nabrał w usta dwie pełne łyżki i szybko zawarł wargi. Ale oto za jednym zamachem wargi rozbiegły się i zamknęły zpowrotem jak u karpia, gdy szuka powietrza, lub u człowieka, gdy odgryzie zbyt gorący kęs. Skóra na czole poleciała wgórę, a w gardle rozległo się podejrzane bulgotanie. Kolor twarzy zmieniał się jak u kameleona; pot lał z każdej pory w skórze; oczy zarumieniły się i napełniły morzem łez, morzem, które wnet się przelało po brzegi i potoczyło fale po policzkach. Ujrzawszy to, młody Indjanin zapytał za współczuciem: — Czemu płacze mój stary czerwony brat? — Wówczas stary czerwony brat, natężywszy wszystkie siły, przełknął musztardę, odetchnął głęboko i odpowiedział: — Płaczę z tego powodu, że przed pięciu laty nie utonąłeś wraz ze swym ojcem! — Tak, panie Wolf, oto jest znakomita historja o dwóch musztardowych Indjaninach, których pan nie znał.
Salwa śmiechu rozbrzmiała, ledwie skończył dykteryjkę. Najżywiej wtórował sam Hobble-Frank. Śmiech trwał może kwadrans; lecz oto rozległy się z wybrzeża słowa indjańsko-angielskiego żargonu:
— Dlaczego tak głośno śmieją się białe twarze? Zdala od wigwamów wróg może kryć się za każdem drzewem.
Był to Nitsas-Ini, który przybył wraz z kantorem i kilkoma najlepszymi wojownikami. Przyprowadził ze sobą także swoją białą squaw, ponieważ wysłańcy oznajmili, iż w obozie są kobiety. Wszyscy podnieśli się, aby go powitać. Stał przed nimi i potoczył badawczem spojrzeniem dookoła. Ujrzawszy Sama Hawkensa, wypogodził oblicze i rzekł, podając. mu rękę:
— Mój biały brat Sam jest tutaj? W takim razie nie wątpię, że ta wesołość nie może szkodzić, albowiem Sam Hawkens nie wyda głosu, o ile wróg jest wpobliżu.
Uścisnął także ręce Stone’a, Parkera, Drolla i Franka, i kazał sobie wymienić nazwiska pozostałych. Na kobiety nie zwracał żadnej uwagi. Położył rękę na głowie młodego Wolfa i rzekł:
— Jesteś przyjacielem mego syna i bratankiem mego białego brata. Bądź pozdrowiony wśród namiotów Nawajów! Jesteś niejako synem mego plemienia.
Wszyscy usiedli zpowrotem i, po krótkiej pauzie, zaleconej przez zwyczaj indjański, Nitsas-Ini zwrócił się do Sama Hawkensa:
— Mój biały brat może mi powiedzieć, co się zdarzyło.
Hawkens spełnił żądanie. Opowiedział wodzowi wszystko w krótkich słowach. Kiedy skończył, Nitsas-Ini milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— Jutro poniosą karę. Czy nasi biali bracia gotowi są nam pomóc?
— Tak — odpowiedział Sam. — Wasi wrogowie są naszymi wrogami, i nasi przyjaciele niechaj będą waszymi przyjaciółmi!
— Tak jest. Wypalimy kalumet przyjaźni.
Zdjął fajkę ze sznura, wiszącego wokół szyi, i otworzył worek z tytoniem. Po zapaleniu, podniósł się, powiał dymem ku niebu i ziemi, następnie w czterech kierunkach świata i rzekł:
— Wszyscy biali, którzy się tutaj zebrali, niechaj będą naszymi braćmi i siostrami. Mówię w imieniu całego plemienia Nawajów. Howgh!
Wręczył fajkę Samowi i usiadł zpowrotem. Sam podniósł się, również sześć razy pociągnął i rzekł:
— Palę i mówię w imieniu moich białych braci i sióstr, znajdujących się tutaj. Pragniemy być jako bracia i siostry Nawajów, i chcemy pomagać im w walce i w pokoju. Powiedziałem. Howgh!
Wręczył fajkę wodzowi, który ją wykurzył do końca. Potem zawiesił kalumet na sznurze i rzekł:
— Jutro popłynie krew mordercy i jego obu towarzyszów.
— Czy przypuszczasz, że tu przybędą? — zapytał Sam.
— Tak.
— Przybędą jednak skrycie. Trzeba wytężyć uwagę.
— Wyślę na ich spotkanie dwóch ludzi o oczach sokolich.
— Hm. Oczywiście, pojadą waszym tropem, przybędą zatem pod obóz. Wystarczy więc jedynie wycofać się i zaczaić wpobliżu, a będziecie ich mieli w garści.
— Mój brat mówi słusznie. Wyślę jednak naprzeciw obu wywiadowców.
— A jeśli nie pozwolą na to okoliczności?
— Któżby mógł mi przeszkodzić?
— Nijorowie.
— Nietylko nie przeszkodzą, ale, przeciwnie, pomogą schwytać morderców. Pojechali ku naszemu obozowi. Znajdą tam pustkę i pojadą dalej. Będą mieli łotrów przed sobą, my ich mamy za sobą. A zatem, zagonią ich ku nam.
— Old Shatterhand, zdaje się, był innego zdania.
— A jednak pojechał nas ostrzec?
— To tylko pozór, który miał zamaskować inne zamiary.
Wódz zastanawiał się przez chwilę, poczem zapytał półgłosem, domyślność bowiem podyktowała mu właściwe przypuszczenie:
— Może sądził, że Nijorowie nie pojechali bezpośrednio do naszego obozu?
— Zdaje się — odpowiedział Sam również cicho.
— W tikim razie mieli na widoku innych ludzi; chyba was?
— Tak myślę. Old Shatterhand nic o tem nie wspominał. Może nie chciał niepokoić wychodźców.
W tej chwiii usłyszano okrzyk wartownika i zaraz potem z półmroku wyłonili się dwaj mężczyźni. Pierwszy był to Old Shatterhand. Szybko podbiegł i serdecznie, bez zdziwienia, przywitał się z wodzem, Wolfem i białą kobietą. Ta skoczyła i, wydając głośny radosny okrzyk: — Szi-So, mój synu! — przypadła do drugiego przybysza, aby go z czułą gwałtownością wciągnąć do mroku lasu. Nie chciała witać się z synem wobec tylu świadków.
Obecni stali w skupieniu i ciszy. Wódz siedział z twarzą nieruchomą. Po dziesięciu może minutach usłyszano lekkie kroki z ciemności: squaw przyprowadziła syna za rękę. Skoro weszli w światło ogniska, wypuściła jego rękę i spokojnie usiadła na uprzedniem miejscu. Ulżyła sercu, cicho, bez słów i okrzyków, ale niemniej tkliwie. Teraz należało mieć wzgląd na indjańską powściągliwość.
Szi-So podszedł do ojca i podał mu rękę. Wódz obejrzał młodzieńczą silną postać, tryskające zdrowiem oblicze, roztropne rysy, zręczne ruchy. Przez chwilę, przez jedną chwilę oczy jego błyszczały dumną radością; następnie twarz znieruchomiała napowrót; nie przyjął wyciągniętej ręki syna, udając, że jej nie dostrzega. Szi-So odwrócił się i usiadł obok Adolfa. Nie był dotknięty. Wiedział, jak kocha go ojciec; znał indjańskie zwyczaje i żałował, że do ojca wyciągnął rękę. Odruch ten przywiózł z Europy, zwyczaje jego kraju nie pozwalały na taką poufałość. Młodzieniec w obecności mężczyzn powinien kryć się w cieniu.
Old Shatterhand przyglądał się tej scenie z uśmiechem zadowolenia. Wiedział, że w tem gronie rodzinnem panuje większa miłość i większe szczęście, niż u niejednego ogniska domowego białych, którzy wobec osób trzecich darzą się pieszczotami i względami, podczas gdy na osobności drą ze sobą koty.
— Mój brat Old Shatterhand — odezwał się po chwili wódz — był w naszym wczorajszym obozie?
— Nie, tak daleko nie zaszedłem. Ale, sądzę, był tam król naftowy wraz z Pollerem i Buttlerem?
— Tak.
— Daliście im broń i amunicję?
— Tak.
— Powiedzieli wam, że nam towarzyszyli, że wraz z nami dostali się do niewoli Nijorów, że zdołali umknąć?
— Tak jest. Skąd mój brat wie o tem?
— Przypuszczam tylko — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mordercy potrzebują broni; musieli zatem śpieszyć do was, gdyż nikt inny nie mógłby im strzelb dostarczyć. Aby zaś zjednać sobie wasze względy, musieli was okłamać, — musieli zmyślić, że byli towarzyszami i obrońcami Szi-So. Nawet gdyby mi czas pozwolił, nie pojechałbym do waszego pierwotnego obozu, gdyż wieczorem dowiedziałem się, żeście go opuścili.
— Od kogo?
— Od moich oczu. Siedziałem po tej stronie rzeki na wysokiem drzewie, które obrałem sobie za punkt obserwacyjny, i zobaczyłem, jak jechaliście przeciwległym brzegiem.
— A więc i Nijorowie mogli nas widzieć?
— Nie. Wiem na pewno, bo ich podsłuchiwałem. Szi-So dotrzymywał nam towarzystwa. Pilnował koni, podczas gdy ja i Winnetou skradaliśmy się do wroga. Wróciłem teraz wraz z Szi-So, aby moim białym przyjaciołom przynieść wiadomości i aby odwiedzić moich czerwonych braci. Winnetou został na czatach.
— Jutro Nijorowie wpadną w nasze ręce.
— Tak też sądzę, aczkolwiek przypuszczenie mego brata opiera się na fałszywych przesłankach.
— Old Shatterhand się myli. Mam na myśli to samo, co on. Nijorowie zastaną pustkę w naszym obozie, i pojadą naszym śladem.
— Nijorowie, zanim pojadą do waszego obozu, napadną na nas, białych. Nie wiedzą bynajmniej, że wojownicy Nawajów opuścili obóz.
Uff!
— Sądzą, że my jedziemy za nimi, aby odszukać Nawajów; zatrzymali się nad Zimową Wodą, aby tam nas znienacka okrążyć.
— Nad Zimową Wodą? Wcale mądry plan! Niema chyba miejsca bardziej dogodnego do zasadzki. Moi bracia ominą tę miejscowość?
— Wręcz przeciwnie.
— I będziecie walczyli?
— Być może, obejdzie się bez walki. Może Nijorowie poddadzą się bez przelewu krwi. Czy wojownicy Nawajów zechcą nam pomóc?
— Rozumie się! Ale w jaki sposób schwytamy króla nafty i jego towarzyszów?
— Chcecie ich schwytać? — zapytał Old Shatterhand ze zdziwieniem. — Aby pomścić śmierć wywiadowców?
— Chcę i muszę ich pomścić, ale nie będę oszustów ścigał, albowiem sami tu przyjdą.
— Naprawdę? To dziwne! Powinni przecież być zadowoleni, że unieśli skórę!
—Tak, — odezwał się Wolf i twarz jego przybrała wyraz zadowolenia — tak, gdyby mieli jeszcze przekaz!
— Nie mają go już?
— Nie. Odebrałem czek Grinleyowi.
— Ach! W jaki to sposób?
Wolf, zdawszy relację, dorzucił:
— Kazaliśmy ich śledzić i dowiedzieliśmy się, że jadą za nami. Rano wyślemy na ich spotkanie dwóch wywiadowców.
— Hm! Porachunek z tymi łotrami nadarza się nie wporę. Jutro rano musimy wyruszyć do Zimowej Wody. Ale zanim plan omówimy, chciałbym opowiedzieć, czegośmy się dowiedzieli na zwiadach. — — —




NA ZWIADACH

Skoro tylko Nijorowie odjechali, biali ruszyli za nimi. Winnetou i Old Shatterhand wkrótce się przekonali, że Nijorowie posuwają się naprzód coraz powolniej. Jaki mógł być powód tej domniemanej ociężałości?
Obaj znakomici mężowie nie mieli zwyczaju zasięgać rady, lub opinji osób trzecich w kwestjach, które sami mogli wybadać; nie wtajemniczyli więc nikogo, nawet Sama, w treść swego spostrzeżenia. Natężyli tylko uwagę i wkrótce przekonali się, że nie są w błędzie.
— Co powie o tem brat mój Shatterhand? — zapytał Winnetou.
— Że nie śpieszą się do Nawajów — odparł biały.
— Mój brat podziela moje zdanie. Zdaje się, że chcą odłożyć atak na Nawajów. Z tego wynika, że występują przeciwko komuś innemu.
— Przeciwko nam oczywiście?
— Tak, Ale dlaczego? Nie mogą przecież przedsięwziąć nic mądrzejszego nad szybką napaść na Nawajów, dopóki ci są zdezorientowani brakiem wiadomości od wywiadowców.
— Ale mój brat Winnetou niech rozważy, że jedziemy tuż za nimi i że dosiadamy kilku wyśmienitych koni. Możemy, jeśli nie wszyscy, to przynajmniej niektórzy, dzięki forsownej jeździe przegonić ich drogą okrężną i zawiadomić Nawajów.
Uff! — potwierdził Apacz. — Tak będzie.
— Tak, bardzo być może. Chcą sobie zabezpieczyć tyły i zapobiec tej ewentualności. Można przypisać taki plan ich wodzowi. Dlatego zmniejszyli szybkość, aby znaleźć się bliżej nas, i, skoro nadarzy się miejscowość odpowiednia, nie czekać zbyt długo. Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne, trzeba się zastanowić, jaka miejscowość na naszej drodze jest dla nich najdogodniejsza do ataku.
Uff! — zawołał Winnetou po chwili. — Istnieje takie miejsce, u którego staną jeszcze przed wieczorem. Mianowicie Zimowa Woda.
— Tak, może tam będą nas oczekiwać. Czy mamy pójść pod ich strzelby i noże?
— Nie. Musimy ich wyśledzić. Ale który z nas?
— Hm. Zimowa Woda jest dość obszerną miejscowością. Za wiele trudu i mitręgi dla jednego wywiadowcy.
— Pojedziemy obaj.
— Tak. Właściwie powinniśmy zabrać ze sobą jeszcze kogoś.
— Poco?
— Jeśli na nas zechcą napaść, obronimy się o własnych siłach; ale, jeśli nie mają takich względem nas zamiarów, lecz poprostu wyruszyli na Nawajów, musimy tamtych zawiadomić. Jednakże nikt z nas dwóch nie może się oddalić. Musimy zatem zabrać ze sobą jeszcze kogoś.
— Winnetou proponuje Szi-So. Jest dobrym jeźdźcem i zna tę miejscowość lepiej, niż kto inny. Czy powiadomimy naszych towarzyszów o celu tej wycieczki?
— Czy mój brat Winnetou sądzi, że lepiej przed nimi utaić?
— Tak. Nie wszyscy mężowie w naszym gronie są bohaterami, a squaws i dzieciom nie wolno nadaremnie rozpowiadać o niebezpieczeństwach.
Szybko powzięli postanowienie i niemniej szybko wprowadzili je w czyn. Już po krótkim czasie razem z Szi-So galopowali na przodzie, podczas gdy reszta towarzystwa nadal jechała powolnym krokiem.
Teren był gładki. Na lewo ciągnął się płaski nagi step; po prawej stronie płynęła rzeka, obrzeżona pasmem lasu, zagajnika, a następnie murawy. Powietrze, niebywale w tych stronach czyste, uprzystępniało oczom rozległy widok. Nie zachodziła więc obawa, że znienacka i niespodzianie można się natknąć na umyślnie, czy nieumyślnie ociągających się Nijorów.
Jechano wciąż dalej aż do późnego popołudnia, od czasu do czasu badając uważnie ślady. Widać było, że zbliżano się coraz bardziej do Indjan. Dzieliła ich zaledwie godzina jazdy.
Z lewej strony, z południa, ciemne równe pasmo zarośli dokładnie pod kątem prostym przecinało rzekę. Woddali, na południu, składało się z pojedynczych, suchych roślin mezquito, które następnie łączyły się w zagajniki. Dalej rośliny skupiały się jeszcze bardziej, bardziej soczyste i zielone, niż na południu, gdzie miały szare, wygłodniałe zabarwienie. Im bliżej rzeki, tem roślinność była gęstsza i wspanialsza; las nadbrzeżny sięgał aź tuż nad samą wodę.
To pasmo roślinności stanowiło brzeg łożyska Zimowej Wody. W krótkiej porze opadów woda skupiała się w tem łożysku i nadawała przez kilka tygodni świeży wygląd roślinom, zazwyczaj suchym, skąpym i smętnie obumarłym. Im bliżej rzeki, tem dłużej trwała radość życia, najbliższym zaś drzewom udawało się nawet zachować życie przez rok cały. — —
Trzej jeźdźcy znajdowali się w takiej odległości od wyschłego koryta, że można ich było stamtąd zobaczyć. Dlatego byli zmuszeni jechać pod osłoną zagajnika i lasu. Zsiedli teraz z koni i wyszukali kryjówkę dla zwierząt, przy których zostawić mieli Szi-So, Dostał także ich broń, ponieważ strzelba zawadza tylko skradającemu się przez zagajnik, lub pełzającemu wywiadowcy. Następnie Old Shatterhand i Winnetou poszli dalej wzdłuż rzeki, z oczami czujnie wpatrzonemi w przestrzeń.
Przebywszy połowę drogi, zatrzymali się i Shatterhand zapytał:
— Przekonamy się przedewszystkiem, czy Nijorowie zostali nad Zimową Wodą, czy też pojechali dalej?
— Tak. Te drzewa są odpowiednio wysokie.
— I gęsto ulistwione, więc nikt nas nie odkryje.
Wyszukali dwa drzewa odpowiedniej wysokości, zbliżone do siebie tak, że można było porozumiewać się z nich półgłosem. Obaj w spinali się sprawnie i nie minęły dwa pacierze, a siedzieli już u wierzchołków. Widok, który się przed nimi roztoczył, ucieszył ich bardzo: mogli wygodnie spoglądać ponad drzewami na ciągnącą się po stronie przeciwległej równinę. Nie dostrzegli nikogo na całej jej rozciągłości.
— Zaczaili się nad Zimową Wodą — rzekł Old Shatterhand do Winnetou.
— Tak, bo gdyby pojechali dalej, zobaczylibyśmy ich na stepie, — odpowiedział Apacz. — Mój brat niech odwoła się do swej rurki.
Old Shatterhand wyjął przedtem dalekowidz z torby u siodła. Teraz zwrócił go ku zagajnikowi i przez chwilę trwał nieruchomo w zapatrzeniu. Następnie odłożył lunetę i oznajmił:
— Obozują po tamtej stronie zagajnika, tuż nad brzegiem Zimowej Wody. Właśnie teraz przyprowadzili swoje konie z wodopoju nad Chelly.
— A więc poczekamy do zmroku i podkradniemy się, aby ich podsłuchać!
— Tak. Ale nie tutaj na górze, lecz na dole będziemy czekać; tam jest wygodniej.
Chciał już zejść z drzewa, gdy usłyszał okrzyk Apacza:
Uff!
— Czy mój brat coś spostrzegł? — zapytał.
— Tak. Spójrz na tamten brzeg... Długi wąż jeźdźców posuwa się wpobliżu drzew. Mój brat niech poczeka, aż się znowu pokażą. Wkrótce przejadą przez odkrytą równinę, która leży nawprost nas.
Obaj westmani z uwagą spoglądali na przeciwległy brzeg. Ukazali się z początku dwaj jeźdźcy; byli to Indjanie. Jechali w galopie — przewinęli się kilkakrotnie przez zagajnik. Wreszcie jeden zawrócił i dał znak; nie znaleźli bowiem nic podejrzanego.
— Mój brat niech spojrzy przez szkła; może pozna twarze — powiedział Winnetou.
Old Shatterhand spojrzał. Na znak wywiadowcy z zagajnika wysunęli się jeźdźcy, długi szereg jeźdźców, wymalowanych farbami wojny; nie można było przeto rozpoznać ich twarzy. Nakońcu wszakże jechało dwoje niemalowanych, których Old Shatterhand zmiejsca poznał. Byli to Nitsas-Ini i jego biała żona. Skoro skrył ich zagajnik, rzekł Apacz:
— Musieli to być wojownicy Nawajów. Czy poznałeś kogo?
— Tak, Nitsas-Ini i jego squaw jechali nakońcu.
— Obozowali na pewno nad ujściem rzeki. Czemu opuścili to miejsce?
— I czemu jadą prawym wybrzeżem?
— Tak, to dziwne. Wiedzą przecież, że Nijorów należy szukać na lewem wybrzeżu, gdyż tutaj ciągną się ich tereny.
— Znajduję tylko jedną odpowiedź: król naftowy sprowadził ich na manowce.
Uff! Na pewno pojechał do nich po broń. Pragnąc zyskać na czasie, skierował Nawajów na złą drogę.
Zleźli z drzew. Wkrótce zapadł zmierzch. Obaj mężowie puścili się w najeżoną niebezpieczeństwami drogę. Z początku wzrok sięgał na odległość sześciu bo ośmiu kroków. Skoro się jednak zbliżyli do Zimowej Wody, było już tak ciemno, że nie mogli ufać oczom, i musieli zdać się na zmysł dotyku.
Chelly płynęła tu prawie ze wschodu na zachód. Napomknęliśmy, że Zimowa Woda ciągnęła się z południa na północ; a zatem przecinała rzekę pod kątem prostym. Brzegi obu łożysk były obrębione drzewami i zagajnikami dosyć wysokiemi. Od brzegu do powierzchni Chelly można było naliczyć sześćdziesiąt stóp. W obecnej porze roku Zimowa Woda składała się z kijku kałuż, nie utrudniających przejścia. Lecz nad ujściem grunt był bardzo skalisty i brzegi spadały tak stromo, że niepodobna było zjechać konno. Kto chciałby się przeprawić na drugą stronę, musiał raczej jechać wzdłuż brzegu do miejsca bardziej pochyłego, do jedynego brodu, który był zarazem najdogodniejszym terenem do napadu, czy zasadzki. Tutaj powinien był wróg czekać, aby w stosownym momencie zamknąć sidła.
Nijorowie nie obozowali jednak nad tym brodem. Obsadzili drugi — lewy — brzeg aż do ujścia. Kto chciał napoić konie, musiał zawrócić do brodu i następnie, posuwając się suchym łożyskiem Zimowej Wody, dotrzeć do ujścia Chelly. Była to dosyć uciążliwa wędrówka. Wygodniej było obozować nad ujściem; ale pozostałyby ślady, których Nijorowie nie zdołaliby zatrzeć całkowicie.
Ponieważ obozowali po drugiej stronie, więc Old Shatterhand i Winnetou musieli się na nią przeprawić. Skoro przybyli na wysoki brzeg Zimowej Wody, zobaczyli na drugiem wybrzeżu ogniska obozowe, świecące między wielkiemi i licznemi głazami.
— Jakże nieprzezorni! — rzekł Winnetou.
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Czują się bardzo bezpiecznie.
Doszli do brodu i przeprawili się na drugą stronę; poczem skradali się ku obozowi ze zdwojoną ostrożnością. Sunąc od drzewa do drzewa, od zagajnika do zagajnika, omijali starannie każde miejsce, na które padał promień ogniska.
Skoro można było rozróżnić poszczególne postacie, Winnetou szepnął:
— Niech brat mój tu poczeka. Wyjdę z zagajnika i podkradnę się do lasu od równiny, aby zbadać, gdzie, stoją konie, i czy zaciągnięto straże.
Wrócił, gdy upłynęło pół godziny, i zameldował:
— Konie stoją po tamtej stronie obozu, a zatem nie zdradzą naszej obecności parskaniem. Warta czuwa nad równiną.
— Mój czerwony brat mógł dotrzeć wzrokiem do wnętrza obozu. Czy widział wodza Mokasziego?
— Tak. Siedzi z trzema starymi wojownikami na szerokim głazie.
— Bodajbyśmy mogli się podkraść!
— Będziemy mogli, jeśli zachowamy ostrożność. Wódz i jego towarzysze siedzą tuż przy brzegu. Niema tam innych Nijorów. Ja pójdę naprzód, mój brat za mną!
Nie można było nadal poruszać się swobodnie. Położyli się na ziemi, czołgali na brzuchach, szukając osłony pod każdem drzewem lub krzewiną, pod każdą roślinką, każdym kamieniem.
Celem ich był głaz, o którym wspomniał Winnetou. Długi, a niezbyt szeroki, dwukrotnie przerastał wysokość człowieka. Zarośnięty zwierzchu mchem, przez długie lata zatrzymywał nasobie opadające liście. Niesprzątnięte wiatrem, czas stłamsił je w grubą warstwę ziemistą; pokrywającą kamień i zatykającą jego rysy i szpary. Dzięki temu mogło się rozwinąć na głazie kilka krzewów i rozpostrzeć gałęzie ponad całą skałą.
Od stromego brzegu głaz ów dzieliła przestrzeń wąska, ale dostateczna dla celów obu wywiadowców. Udało im się niepostrzeżenie dotrzeć do bloku i zaczaić za nim. Wspomniany odstęp był przeciętnej szerokości człowieka, wskutek czego znaleźli się tuż nad samą krawędzią brzegu. Gdyby krawędź składała się z luźno spojonych grud ziemi, rozstąpiłaby się pod ciężarem obu mężczyzn — runęliby nadół. Przedewszystkiem więc zbadali grunt i stwierdzili, że jest skalisty. Postanowili wspiąć się na głaz. Z góry doskonale mogli podsłuchać Nijorów.
Jednego miejsca można się było uchwycić rękami. Old Shatterhand uchwycił się, wlazł na barki Winnetou i wydźwignął się wgórę. Było to nader ryzykowne poruszenie, gdyż najdrobniejszy krok fałszywy mógł go zepchnąć w przepaść. Następnie należało umieścić się w miarę, nie za wysoko, aby nie zdradzić się przed Nijorami. Na górze Old Shatterhand położył się napłask, spuścił splecione w pętlę lasso i wciągnął Winnetou do siebie.
Leżeli więc na górze. Lecz biada im, gdyby ich ujrzano! Za sobą mieli przepaść, a pod sobą obóz, obsadzony trzema setkami. Musieliby bezzwłocznie zrezygnować z oporu i poddać się wrogom.
Leżąc na bloku, ogarnęli wzrokiem, poprzez krzewy, cały obóz. Płonęło niemniej, niż osiem ognisk, przy których Indjanie przygotowywali wieczerzę. U stóp skały siedzieli Mokaszi oraz trzej najstarsi wojownicy, odosobnieni od zwykłych Indjan. Zamieniali ze sobą zdania urywane i przerywane jużto długiemi, jużto krótkiemi pauzami. Jak wkrótce dosłyszeli wywiadowcy, Nijorowie różnili się w poglądach. Jeden z nich, stary ale bardzo jeszcze krzepki siwowłosy mężczyzna, rzekł:
— Mokaszi pożałuje, że działał w myśl dzisiejszego postanowienia. Powinniśmy się byli śpieszyć i czem prędzej odszukać psy Nawajów, aby ich zabić.
— Mój stary brat nie bierze pod uwagę, że różnica wynosi tylko jeden dzień. Skoro jutro schwytamy białych, wyruszymy natychmiast przeciwko Nawajom.
— Różnica wynosi więcej niż jeden dzień, ponieważ, oczekując zbliżenia się białych, jechaliśmy bardzo wolno.
— Nie szkodzi. Szakale Nawajów nie opuszczą swoich jaskiń przed naszem najściem. Nie mogą opuścić obozu, dopóki nie wrócą wojownicy, wysłani na zwiady. Mój stary brat powinien był o tem pomyśleć!
— Pomyślałem; ale rok posiada zimę i lato, i wszystko ma dwie strony. To samo stosuje się do naszej sprawy. Mokaszi sądzi, że Nawajowie będą czekać, ponieważ wysłali wywiadowców, a ja sądzę, że wyślą innych, gdyż za długo na tamtych czekają. Nowi wywiadowcy odkryją nasze ślady i doniosą o tem swojemu wodzowi. Nie my napadniemy na Nawajów, lecz oni na nas!
Mówił ostrym tonem, jakim się nie przemawia do wodzów. Dlatego Mokaszi odpowiedział:
— Śnieg starości oprószył głowę mego brata. Widział więcej zim, niż ja, i przeżył wiele. Może bez obsłonek wypowiadać swoje zdanie. Atoli nie on jest wodzem, lecz ja. Wysłuchuję wprawdzie zdania doświadczonych mężów, lecz decyzja należy wyłącznie do mnie!
Stary opuścił głowę i rzekł:
— Masz słuszność. Twojej woli niech się stanie zadość!
— Tak, stanie się jej zadość. A może sądziłeś, że udałoby się nam zaskoczyć Nawajów?
— Niewątpliwie.
— Nie, z myślą o niebezpieczństwie wysłali straż przednią, podobnie jak my. Musimy ich obóz dopiero odkryć przez wywiadowców. Jakże łatwo można ich podpatrzeć, schwytać, jak to schwytaliśmy ich wywiadowców. Ale nie jest to rzecz najważniejsza. O jednem, zdaje się, mój stary brat wcale nie pomyślał. Mianowicie o tem, że Nawajowie wiedzą już o naszej wyprawie.
Uff! — zawołał stary. — Któż im powiedział?
— Trzej biali, którzy zbiegli.
Uff! uff! To prawda! Jeśli pojechali do Nawajów...
— Na pewno do nich pojechali. Może już nawet dzisiaj natknęli się na nich.. W takim razie Nawaje zmiejsca wyruszą na nasze spotkanie. Ale właśnie na to czekam.
Uff! uff! Mój brat Mokaszi zna przecież stare prawo wojny, że zwycięża ten, kto pierwszy przybywa.
— Nie we wszystkich wypadkach stosuje się to prawo. Nawaje niechaj przybędą i napadną na nas, ale w miejscu dla nich zgubnem. Będziemy ich oczekiwali tutaj, nad Zimową Wodą!
— Nie tędy prowadził nasz pierwotny plan.
— Nie. Chciałem zaskoczyć Nawajów; teraz muszę wyrzec się tej myśli, ponieważ zawiadomili ich trzej biali zbiegowie. Trzeba więc było koniecznie zmienić plan. Zaczaimy się tutaj, nad Zimową Wodą. Skoro przybędą Nawaje, pozwolimy im zejść z wysokiego wybrzeża w głąb łożyska, a potem napadniemy na nich. Tam, na dole, nie potrafią się obronić, ponieważ zboku zamkną ich skały.
Uff, uff! — zawołał stary z wypogodzoną twarzą. — Nowy plan Mokasziego jest dobry, i sądzę, że powinien się udać, jeśli go coś nie pokrzyżuje.
— Tylko jedno może go pokrzyżować, i te mu właśnie zamierzam jutro zapobiec.
— Teraz pojmuję. Masz na myśli białych?
— Tak. Jadą za nami; chcą odszukać Nawajów. Jeśli ich przepuścimy, wyjawią wrogom, że tutaj na nich czekamy. Byłaby to niepowetowana strata. A więc schwytamy w niewolę Winnetou i Old Shatterhanda wraz ze wszystkimi ich ludźmi.
— Czy poniosą śmierć?
— Tak, jeśli się będą bronić.
— A jeśli nie będą się bronić?
— Weźmiemy ich do niewoli i będą uświetniać nasz powrót. Nie przywiążemy ich do palów męczarni, ponieważ wypaliliśmy z nimi kalumet, ale każemy im walczyć na śmierć i życie z naszymi wojownikami.
Uff, uff! — oczy starca rozbłysły radością.
Nawet obaj dotychczas milczący czerwonoskórzy nie mogli się powstrzymać od okrzyków zdumienia.
Mokaszi, zadowolony z wrażenia, ciągnął dalej:
— Żadne miejsce nie nadaje się tak świetnie jak Zimowa Woda do zasadzki na wrogów, do schwytania i wytępienia ich bez trudu. Moi bracia zobaczą jutro, jak łatwo schwytamy białych, aczkolwiek prowadzą ich najznakomitsi mężowie Zachodu.
Stary znowu się zasępił i odparł:
— Wszakże dlatego plan nasz może się nie udać.
— Bynajmniej! Wiem, że są nader mądrymi ludźmi i przenikają zamysły innych; ale naszego planu nie odgadną. Sądzą, że wyruszyliśmy na Nawajów, i że na nich wcale uwagi nie zwracamy.
— Chciałbym, aby tak było w rzeczywistości; atoli myślę o tem, czegośmy niedawno doświadczyli. Żaden orzeł nie ma tak przenikliwych oczu, żaden mustang tak czułych uszu, żaden lis tak wielkiej chytrości, jak Old Shatterhand i Winnetou. Czyż nie mieliśmy ich w swej mocy? Czyż nie byli nawet spętani? A jednak się uwolnili!
— Tym razem będziemy mądrzejsi. Wszak już dzisiaj zaczęliśmy rozwijać nasz plan działania. Rozbiliśmy obóz na górze, a nie na dole, gdzie mogliśmy zostawić tropy. Skoro biali jutro przybędą, nie dostrzegą żadnego śladu, i przeto bez podejrzeń pojadą nadół, podczas gdy my będziemy tutaj czekali na nich w ukryciu. Pójdą do wody Chelly, aby napoić konie, a wówczas napadniemy na nich znienacka.
— Przewidujesz więc, że nie pojadą prosto przez bród, lecz zabawią tu chwilę?
— Tak. Na rozległej przestrzeni, na bardzo rozległej, jest to jedyne miejsce, gdzie z wysokiego brzegu łatwo zejść do wody. Nie przepuszczą tedy sposobności, wloką bowiem ze sobą squaws i dzieci. Kiedy znajdą się na dole, wpadniemy na nich z góry hurmem  — — —
— Hurmem? Musimy zostawić kilku wojowników przy koniach i jeńcach!
— Ani jednego. Przywiążemy jeńców i konie do drzew. Każde dwie ręce przydadzą się do walki. Skoro biali policzą nasze siły, wyrzekną się myśli oporu. Mój stary brat niech rozważy, w jakiej sytuacji się znajdą! Z prawej i lewej strony — strome ściany łożyska, przed sobą — Chelly, a za sobą naraz trzystu wrogich wojowników. Byliby chyba obłąkańcami, gdyby chcieli się bronić.
— A jeśli spróbują się salwować?
— Nie może to być! Dokąd się zwrócą?
— Do Chelly.
— Do wody? Wiedzą niegorzej od nas, jak łatwo zastrzelić pływaka. I jakaż to hańba dla nich, gdyby można było o nich powiedzieć, że opuścili kobiety i dzieci, których bezpieczeństwo było im powierzone!
— Mokaszi ma słuszność. Jego mowa rozproszyła moje wątpliwości. Możemy spokojnie oczekiwać białych, ponieważ będą zmuszeni poddać się bez walki. A następnie to samo powtórzymy z psami Nawajów!
— Tak, zwabimy ich do głębokiego łożyska Zimowej Wody i nie wypuścimy stamtąd.
Uff! To dopiero będzie radość, gdy, zaczajeni za skałami, drzewami i zagajnikami, będziemy mogli ich powystrzelać, jednego po drugim, bez uszczerbku dla siebie. Uff, uff, uff!
Indjanie coraz bardziej się ożywiali. Gdybyż to wiedzieli, kto nad nimi leżał i podsłuchiwał ich narady! — Winnetou cofnął się nieco i pociągnął Shatterhanda za rękę.
— Wycofamy się? — zapytał pocichu biały.
— Tak. Wystarczy nam, co słyszeliśmy. Niech mój brat idzie za mną.
Podpełzli do krawędzi skały. Old Shatterhand opuścił Winnetou na lassie, poczem i sam ześlizgnął się przy pomocy wodza Apaczów.
Powinni byli opuścić miejsce równie niepostrzeżenie, jak przybyli. Czołgając się, wracali tą samą drogą, i szczęśliwie dotarli do miejsca, gdzie już się mogli swobodnie podnieść. Przeprawiwszy się przez bród, wyszli poza obręb niebezpieczeństwa. Tu zatrzymali się i Winnetou rzekł:
— Chcą zastawić na nas pułapkę, i ani wątpią, że nas przymkną!
— Tak, to świetna pułapka, bardzo dobra! A my wejdziemy!
— Tak. Mój brat ma te same myśli, co ja. Sprowadzimy Nawajów; ci zamkną za nami otwartą pułapkę w taki sposób, że Nijorowie sami w niej utkwią. A teraz wróćmy do Szi-So! Niema potrzeby wysyłać tego młodego, dziarskiego wojownika do Nawajów, albowiem sami ich odwiedzimy.
Chciał się oddalić. Wówczas Old Shatterhand położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Mój brat niech poczeka chwilę! Jeśli mamy jutro wejść w zasadzkę, to musimy przedtem się upewnić, czy to ta sama, o której teraz słyszeliśmy?
— Mój brat mniema, że Nijorowie mogą co zmienić?
— Tak. W takim razie wejdziemy w pułapkę, nie znając jej zatrzasku.
— Słusznie! A zatem ja tu pozostanę, aby śledzić Nijorów. Mój brat Old Shatterhand potrafi lepiej ode mnie rozmówić się z białymi mężami i kobietami. Niech więc do nich jedzie z zawiadomieniem.
— Dobrze! Na noc możesz opuścić to stanowisko; wystarczy, jeśli jutro rano przyjdziesz.
— Tak. Muszę zresztą wrócić do swego konia. Przy nim przepędzę noc.
— A więc chodź!
Wracali tą samą drogą, którą przybyli, ale tym razem mogli się nie kryć, gdyż osłaniał ich mrok. Szli po otwartym stepie, co pozwalało im na szybszą marszrutę. Po drodze omawiali sposoby wykonania planu.
Przenikliwy ich wzrok przeszywał oćmę leśną. Wkrótce zbliżyli się do wybrzeża. Zawołali na Szi-So, odpowiedział i wyszedł z końmi z pomiędzy krzewów, śród których się ukrywał.
— Dobranoc! — rzekł Winnetou, biorąc konia za uzdę i kierując się ku zagajnikowi.
— Dobranoc! — odpowiedział Old Shatterhand, dosiadając swego konia.
Wzięli, oczywiście, także swoje strzelby. Szi-So był może zdumiony rozstaniem się obu myśliwych, ale nie śmiał o nic pytać. Dosiadł wierzchowca i pojechał za Old Shatterhandem.
Mknęli jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Old Shatterhand zapytał młodzieńca:
— Szi-So nie wie, co się święci?
— Dowiem się o tem — odpowiedział uprzejmie Indjanin.
— Dowiesz się później. Narazie powiem ci tylko coś, co cię bardzo uraduje: widziałem twoich rodziców.
— Naprawdę, naprawdę? Gdzie?
— Na tamtym brzegu. Jechali z licznem wojskiem w poszukiwaniu Nijorów.
— A więc w nocy rozbiją obóz! Gdybym ich mógł powitać!
— Muszę właśnie do nich śpieszyć; możesz mi towarzyszyć. Myślę, że jeszcze w ciągu tej nocy zobaczysz ojca i matkę. Czas nagli. Pojedziemy galopem!
Jedno krótkie słówko, a rumak pomknął jak strzała; Szi-So pojechał za nim, z radością myśląc o spotkaniu z rodzicami.
Odszukanie obozu białych nie wymagało wielkiej przenikliwości, gdyż Old Shatterhand poprzednio z Samem Hawkensem wyznaczył miejsce na jego rozbicie. Przybyli też po krótkiej, ale szybkiej jeździe; ku zdumieniu i radości zastali w obozie wodza Nawajów wraz z jego białą squaw. Nastąpiło powitanie, które poprzednio opisaliśmy. — — —




W PUŁAPCE

Niebawem porozumiano się z Nitsas-Ini; przystał całkowicie na plan Shatterhanda. Westman wkrótce potem zalecił uczestnikom wyprawy odpoczynek, ponieważ nazajutrz oczekiwało ich trudne zadanie.
Wódz Nawajów nie wrócił z białą squaw do swego obozu i, oznajmiwszy, że chce tutaj zostać, pchnął do swoich paru czerwonych z rozkazami. Zaciągnięto straże, poczem zgaszono ogniska i zapanowała cisza.
Było już dosyć późno; niewiele czasu zostało do świtu. Noc szarzała, kiedy Old Shatterhand obudził śpiących. Skoro weszli do rzeki, aby się umyć, zobaczyli wojowników Nawajów, którzy długim szeregiem podjechali do przeciwległego brzegu, poczem puścili konie wpław ku obozowi białych.
Biali przygotowali się do drogi. Wkrótce potem oddział z Old Shatterhandem i Nitsas-Ini na czele ruszył z miejsca. Nitsas-Ini wymienił był wysłańcom, których pchnął wieczorem do obozu, imiona dwóch wywiadowców, mających wyjechać na spotkanie króla naftowego i nie spuszczać go z oka. Zalecił, aby zastrzelili raczej trójkę hultajów, niż pozwolili jej umknąć.
Obaj czerwonoskórzy, przeznaczeni do tego zadania, a należący do najodważniejszych i najzręczniejszych wojowników, jechali przez czas jakiś śladem Nawajów, chcąc ukryć się w miejscu, skąd mogliby zdaleka zobaczyć trzech białych.
Może w pół godziny później ujrzeli, że zagajnik wybrzeża wczepiał się w otwarty step wąskim długim klinem. Podjechali, zaprowadzili konie do zagajnika, przywiązali je, a sami ukryli się wpobliżu. Otwarta równina rozciągała się wdal, dzięki czemu mogli zobaczyć króla naftowego i jego towarzyszów z odległości mili angielskiej. Byli zatem wielce zadowoleni z kryjówki i nie wątpili o powodzeniu swej misji.
Niestety, przewidywania ich nie miały się spełnić!
Grinley, Poller i Buttler, jak już wspomnieliśmy, nie mogli jechać za Nawajami do samego obozu, gdyż noc ich zaskoczyła w drodze i mrok uniewidocznił ślady. Zsiedli więc z koni i ułożyli się do snu. Ledwo zaczęło szarzeć, znowu już siedzieli na koniach i mknęli przed siebie. Na otwartej przestrzeni trzymali się tropu Nawajów, objeżdżając wszelkie zagajniki. Wreszcie zdala zobaczyli wyżej opisany klin zarośli.
Buttler osadził konia i przyglądał się zagajnikowi z namysłem. Następnie rzekł:
— Po tej stronie ciągnie się rozległa równina i, jeśli się nie mylę, po drugiej także. Łatwo można nas zdaleka dostrzec. Jeśli zastawiono na nas pułapkę, to chyba tam, w zagajniku. Nie powinniśmy się zatem zbliżać otwarcie. Podkradniemy się, i biada psom, których tam znajdziemy!
Zeskoczył z konia i zaprowadził go ku rzece; towarzysze poszli za jego przykładem. Minąwszy drzewa nadbrzeżne, posuwali się nadal ku wodzie, pod osłoną krzaków. Oczywiście, minęło wiele czasu, zanim doszli do miejsca, skąd klin zagajnika wbijał się w równinę. Przywiązali konie i odeszli od wody, pod kątem prostym, ku klinowi. Działo się to na kilka minut przed nadejściem obu Nawajów z drugiej strony.
Przestrzegali wszystkich środków ostrożności. Nie odkryli nigdzie ludzkiej istoty, ani jej śladu. Ledwo dotarli do klinu i ledwo król naftowy zaproponował, aby wrócić do koni i ruszyć dalej, Buttler wyślizgnął się z pomiędzy krzewów i rzekł:
Helloo, tam nadchodzą dwaj czerwonoskórzy! Prawdopodobnie to nasi tropiciele. Czy pozwolimy im przejść?
— Przejść? — odparł Poller, — Nie chcą wcale przejść, Zbliżają się do nas.
— Stanowczo. Wróćmy! Musimy ich śledzić.
Przykucnęli ostrożnie. Obaj Nawajowie nadeszli, ukryli konie w zagajniku i sami zaszyli się w gąszcz. Obie partje były oddalone od siebie o dziesięć kroków. Indjanie, przeświadczeni, że są tu sami, rozmawiali beztrosko i tak głośno, że biali, dokładnie ich słyszeli.
— Czy biali nadejdą? — zapytał jeden.
— Nadejdą — rzekł drugi. — Chcą odzyskać papier i dlatego na pewno wrócą.
— W takim razie idą na spotkanie śmierci. Jeżeli pójdą za naszymi wojownikami, wpadną w ich ręce, jeśli zaś opamiętają się zawczasu i zechcą się wycofać, zastrzelimy ich zmiejsca.
— Słyszycie? — szepnął król naftowy. — To nam wystarczy.
— Tak, wiemy dosyć wiele, — potwierdził Buttler. — Jakże tam?
— Do djabła z nimi!
Well, jestem gotów! Bierz strzelbę i celuj w lewego! Poller niech przygotuje broń na wszelki wypadek!
Przyłożył strzelbę do skroni i wycelował w prawego.
Raz — dwa — trzy!
Huknęły strzały. Zaszemrały gałęzie; rozległo się krótkie rzężenie i stęki, poczem ucichło. Biali opuścili kryjówkę i podeszli do wrogów, leżących z przebitemi głowami w gęstwinie.
— Tak! — roześmiał się król naftowy — Nie będą nas ścigać, ani nas nie zastrzelą. Niechaj tu zostaną dla pożywienia sępów i wilków. Zabierzmy, co nam może się przydać.
Trzej bandyci splondrowali torby zabitych. Bardzo się im uśmiechał zapas żywności i amunicji. Oczywiście, zabrali także konie Indjan, które mogły się przydać w podróży.
Niebawem odjechali. Upewnieni, że nie grozi im ponowna zasadzka, napędzali konie, dopóki nie dotarli do miejsca nad brzegiem, gdzie Indjanie biwakowali nocą. Zeskoczyli z koni i zaczęli badać grunt, ale nie znaleźli nic poza śladami, które prowadziły wzdłuż wybrzeża.
Pojechali za tropem i po kwadransie dotarli do miejsca, gdzie Nawaje przeprawili się przez rzekę. Na drugim brzegu znaleźli wyraźne ślady obozu białych. Znowu zsiedli z rumaków, aby przyjrzeć się uważnie owym śładom.
— I tu był obóz — rzekł król naftowy. — Czy wiecie, kto tu obozował?
— Naturalnie Old Shatterhand i jego ludzie — odpowiedział Buttler. — Nikt inny nie mógł tu być. Wyjrzyjcie przez zagajnik! Ślad prowadzi na zachód.
— Tak. Nawaje przeprawili się przez rzekę i natknęli na białych. Połączyli się i wszyscy ruszyli na Nijorów. A więc... — urwał i z niekłamanym lękiem spojrzał przed siebie.
— Cóż takiego? — zapytał Buttler.
— Do tysiąca djabłówl Wpada mi myśl do głowy, straszliwa, okropna myśl!
— Jaka?
— Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to powinniśmy natychmiast zrobić zwrot wtył, jak stare psy, które dostały cięgów, zamiast żarcia. Na pieniądze możemy już nie liczyć. Nietylko dolara, ale nawet centa nie dostaniemy!
— Do pioruna! Dlaczego?
— Ponieważ przekaz jest djabła wart! Nawaje niewątpliwie opowiedzieli wszystko Old Shatterhandowi i Winnetou!
— Tak. Prawdopodobnie powiedzieli im, jakeśmy pięknie wystrychnęli ich na dudków.
— Nie chełp się, teraz my jesteśmy dudkami! Wolf, który nam odebrał czek, oczywiście rozmówił się z bankierem. Cóż więc z tego wynika?
— Że on —  —  — do kaduka! Teraz wiem, co masz na myśli! Wolf wręczył przekaz bankierowi!
— Naturalnie! — syknął król naftowy.
— W takim razie wygasła ostatnia nadzieja! Wszystko, wszystko po djable! Musisz wreszcie przyznać, żeś głupstwo popełnił!
Król nafty nie chciał jednak przyznać; w następstwie powstała kłótnia, i obaj bracia omal nie skoczyli sobie do oczu. Poller rozdzielił ich i rzekł:
— Nie chcecie chyba się mordować! Nie powetuje to błędu. Nie wiem, dlaczego patrzycie przez czarne szkła i poddajecie się rezygnacji. Jeszcze nic straconego!
— Nie? — krzyknął wściekły Grinley. — Czeku już niema!
— Nie, jest. Poprzednio był w posiadaniu Wolfa, teraz jest w posiadaniu Roilinsa. Cóżto dla nas za różnica? Wszystko jedno, kto go posiada, byleby czek istniał.
— Wiem o tem; nikt nie musi mi tłumaczyć. Ale czeku już wogóle niema. Jest prawie jasne, że Rollins natychmiast go zniszczył!
— Zniszczył? Uwierzę dopiero wówczas, kiedy będę miał dowód. Zniszczył — to ma znaczyć, że rozerwał. Jeśli się rozrywa papier, nie przechowuje się później strzępków, lecz rzuca je gdziekolwiek bądź. Gdzie tu widzicie skrawki papieru? Od wczoraj nie powiał najlżejszy wiaterek, nie uniósł więc papieru; strzępki przekazu leżałyby tutaj. Przeszukajmy jednak starannie także okolicę obozu.
Pomimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleźli. Król naftowy odetchnął głęboko, twarz mu się rozjaśniła i rzekł:
— Odzyskuję nadzieję. Poller mówi słusznie. Nie chowa się przecież rozerwanego papieru. Bankier zatem nie zniszczył czeku.
— Tak jest — potwierdził Poller. — Może nawet dlatego nie zniszczył, aby mieć pamiątkę po niebezpiecznych przeżyciach na Dzikim Zachodzie.
— I to możliwe. Nie traćmy humoru. Lepiej nawet, że bankier ma czek, niż Wolf. Z kieszeni starego wygi wydostalibyśmy go z trudem i drogą morderstwa, bankier natomiast jest niedoświadczonym safandułą, który nawet nie będzie śmiał stawiać oporu.
— Bezsprzecznie — potwierdził Buttler. — Z Rollinsem sprawa łatwa. Prędzej z nim dojdziemy do ładu, niż ze starym kujotem prerji. A zatem, powzięliśmy decyzję! Co dalej?
— Pojedziemy wślad za białymi, połączonymi z Nawajami.
— Zalecam ostrożność!
— Ba, wysłali naprzeciw wywiadowców i nie przypuszczają, żeśmy ich zastrzelili. Sądzą raczej, żeśmy pod nadzorem i że wywiadowcy uprzedzą ich o naszem przybyciu.
Dosiedli wierzchowców, ujęli oba zdobyte konie za uzdy i ruszyii dalej tropem Nawajów i białych.
Jechali wciąż wysokim brzegiem rzeki wpobliżu skraju lasu i krzewów; ślad był stale jednakowy, do pewnego miejsca, gdzie pogłębił się i rozszerzył. Jakaż była po temu przyczyna? Zatrzymali się i ponownie zeskoczyli na ziemię. W tem miejscu poprzedniego wieczora Szi-So czekał na Old Shatterhanda i Winnetou, i tutaj Apacz rano spotkał się z połączonemi oddziałami białych i czerwonych.
— Bawili tu przez dłuższy czas — rzekł Buttler. — Widać to dokładnie. Konie nie przebiegły terenu odrazu, lecz stały na miejscu i wydeptały grunt kopytami. Co też mogło ich zatrzymać?
— Kto może wiedzieć! — rzekł król naftowy. — Prawdopodobnie dowiemy się później.
— Chciałbym już teraz wiedzieć. Spójrzcie, ślady prowadzą wprost do zagajnika! Zobaczymy, co tam zaszło!
Pozostawili konie i podeszli do zagajnika. Naraz usłyszeli krzyki w niemieckim języku:
— Rety, rety! Na pomoc, na pomoc tu chodźcie!
Zatrzymali się i nadstawili uszu.
— To nie były słowa angielskie — rzekł Buttler. — Zdaje się, że raczej niemieckie. Nie zrozumiałem znaczenia.
— Ja zrozumiałem — odezwał się Poller. — Ktoś wzywa o pomoc i prosi nas, abyśmy pośpieszyli.
— Kto potrzebuje naszej pomocy, ten nie jest dla nas groźny.
— A jeśli to zasadzka, do której chcą nas schwytać?
— Nie przypuszczam. Chodźmy szybciej! Pośpieszyli śladem, wiodącym do zagajnika, i wnet zobaczyli dwa osiodłane konie, przywiązane do krzaków. Zbliżyli się do wołającego o pomoc tak blisko, że mógł ich zobaczyć, krzyknął bowiem:
— Tutaj, tutaj, panie Poller! Bądź pan łaskaw i odwiąż mnie!
— Do licha! — zawołał Poller. — To głos zwarjowanego kantora. Komponuje operę w dwunastu aktach, innemi słowy, zbija bąki! Chodźcie! Niema czego się lękać.
— Ale — wzdragał się jeszcze król nafty — należy teraz do kompanji Old Shatterhanda i Winnetou, i kto wie, czy nie jest to pułapka na nas.
— Wątpię, bardzo wątpię! Jestem raczej pewny, że naskutek jakiegoś ponownego głupstwa zostawiono go tutaj samego.
Zapuścił się w zagajnik, a za nim obaj towarzysze. Istotnie, okazało się, że kantor miar ręce skrępowane na plecach i przywiązane do konaru drzewa. Jednakże nie narażało go to na szczególne niewygody i bóle. Leżał swobodnie na miękkiej trawie, wsparty piecami o drzewo.
— Pan, panie kantorze? — zapytał Polier. — To dziwne!
— Kantor emeritus, jeśli mogę pana prosić! A to ze względu na dokładność, gdyż emeritus nie jest już aktywny, panie Poller.
— Pańskie położenie wydaje się bardziej pasywnem, niż aktywnem, — to prawda. Jakże pan wpadł w ten stan opłakany?
— Związano mnie.
— To widzę. Ale kto?
— Stone i Parker z rozkazu pana Old Shatterhanda.
— Dlaczego?
— Nic —  — nie wiem właściwie, nescio, — rzekł kantor, wstydząc się wymienić istotną przyczynę. — Nie pytaj pan mnie teraz, lecz uwolnij jak najprędzej!
— Chętnie, bardzo chętnie, ale, proszę pana, nieco cierpliwości. Old Shatterhand związał pana, aby ustrzec się przed głupstwami, do których pan jest skory. A jednak uważam, że nie postąpił słusznie, wiązać pana tu, na pustkowiu, samotnego, bez żadnej ochrony...
— Samotnego? Nie jestem sam! Dano mi strażnika.
— Któż to taki?
— Pan Rollins, bankier.
— Tak? — zapytał Roller z uśmiechem radosnym. — Tylko on, i nikt więcej?
— Tylko on. Sam się zaofiarował. Zaklinałem go nieustannie na wszystkie moce niebieskie, aby mnie uwolnił. Cóż, kiedy to niewzruszony, jak skała, surowy, zimny człowiek.
Pollerowi zdanie kantora o bankierze było na rękę. Starał się go utwierdzić w tej opinji.
— Tak, okrucieństwo tego człowieka zasługuje na karę. Należy zato pana uwolnić, natomiast jego związać!
— Owszem, tak będzie sprawiedliwie! Bardzobym się cieszył i nie uwalniał go nawet, gdyby usilnie replikował. Zostawię go tutaj we więzach i pojadę wślad za towarzyszami do Zimowej Wody.
— Ach, pojechali nad Zimową Wodę? Czego tam szukają?
— Chcą napaść na Nijorów i wziąć ich do niewoli. Nie zabrali mnie ze sobą, ponieważ sądzili, że ja... ego enim existimabatur... że ja hm... Dlatego związali mnie, a bankier wyraził gotowość zostania przy mnie, skoro nie było innych ochotników. Wolał raczej pozostać, niż narażać się na niebezpieczeństwa walki z czerwonymi.
— Bardzo, bardzo roztropnie. Nie widzę go jednak. Gdzież on?
— Siedział na skraju zagajnika i widział, jak przybywacie. Zląkł się i ukrył.
— Czy poznał nas?
— Nie. Byliście zbyt oddaleni. Ale, ponieważ przybyliście z tej strony, a zatem nie od naszych towarzyszów, więc nie uznał was za przyjaciół.
— A więc oddalił się i pan wie, dokąd?
— O, wiem bardzo dobrze!
— Powiedz nam pan, abyśmy go mogli sprowadzić i dowieść, że mamy względem niego i pana dobre zamiary.
— Dobre zamiary? — odpowiedział kantor, usiłując nadać twarzy wyraz szczwanego lisa. — A więc myśli pan, że ja panu wierzę, czcigodny panie Poller? Ani mi się śni! Nas, miłośników sztuki, nie łatwo oszukać.
— Nie zamierzam pana oszukać. Mówię prawdę i mam dobre względem pana i bankiera zamiary.
— Chyba względem mnie wyłącznie! Oszustwem była cała afera ze źródłem nafty. Chciał go pan naciągnąć na poważną kwotę.
Głupstwo! Jeśli zbada dokładnie jezioro, orzeknie, że owo źródło naprawdę istnieje. Cóż, kiedy nie zna się na tem, i dał się przeciw nam podjudzić. Oczywiście, dostanie zato mały upominek: chcemy go związać i pana postawić na straży. Zastanów się pan, co to za kapitalna scena dla opery! Ten, którego pan błagał daremnie, musi teraz przed panem skomleć o uwolnienie! Tak nakazuje sprawiedliwość, ten ważny czynnik w każdej sztuce teatralnej.
— Tak, tak, ma pan słuszność! — zawołał natchniony kantor. — Scena dla mojej opery, wspaniała świetna scena! Z początku ja jego proszę — świetna arja dla barytona. Nie chce spełnić mej prośby — w drugim basie. A potem baryton jest wolny, a drugi bas spętany! Znowu świetna arja żałości, i cała scena kończy się wielkim, przepysznym duetem. To wywiera wrażenie! Jestem panu niezmiernie wdzięczny za pomysł.
— No, dobrze. Więc gdzie jest Rollins?
— Powiedział, że za nami w skale nadbrzeżnej znajduje się wąska szczelina, zamaskowana krzewami. Miał się tam właśnie schować.
Poller pobieżnie opowiedział towarzyszom treść rozmowy. Roześmieli się z radości i wkrótce znaleźli szczelinę, w której przycupnął Rollins. Trzymali noże w rękach. Król naftowy zapytał urągliwie:
Halloo, Mr. Rollins, co pan tu robi w tej szparze? Czy szuka pan źródła nafty?
Bankier przestraszył się okropnie, skoro go poznał. Nie był bynajmniej bohaterem, a miał przeciwko sobie trzech bandytów.
— Bądź pan łaskaw i wyjdź do nas! — rozkazał król nafty. — Nie spełnia pan obowiązku, który ci powierzyli!
— Obowiązku? — zapytał, wychodząc lękliwie ze szpary.
— Tak, sir. Miał pan przecie strzec swego dobrego przyjaciela, kantora. Dlaczego pan umknął?
— Widziałem trzech nadjeżdżających jeźdźców, nie poznałem was jednak.
— Tak! Gdyby pan nas poznał, nie uciekłbyś?
— Nie.
— Cieszy mnie, że darzy pan nas tak wielkiem zaufaniem. Bądź pan łaskaw wrócić wraz z nami do kantora!
Otoczyli go i zaprowadzili do drzewa. Tam król naftowy wyjął rewolwer, nabił i rzekł:
— Muszę panu powiedzieć coś wesołego. Mimo próśb kantora nie rozwiązaliście go — —
— Zabroniono mi! — wtrącił szybko bankier.
— To nas nie obchodzi! Kantor jest bardzo rozżalony i żąda, abyśmy panu pokazali, jak przyjemnie być spętanym. Jesteśmy łaskawsi od pana i spełnimy jego skromną prośbę.
— Jak pan to rozumie? — jęknął lękliwie Rollins. — Co to ma znaczyć? Czy chcecie mnie — — —?
— Pana spętać? Tak.
— Słuchajcie, ja tego nie zniosę, messurs!
Wyprostował się, przybierając minę marsową. Atoli król nafty poklepał go ręką po ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Nie nadymaj się pan daremnie, sir! Znamy pana dokładnie! Chcemy tylko kantorowi sprawić przyjemność i przywiązać pana — nic więcej. Skoro oddalimy się, będzie mógł pana zwolnić. A zatem, co pan o tem sądzi?
Przybrał groźną postawę i przekładał nóż z ręki do ręki. Buttler i Poller naśladowali go. Bankierowi strach patrzał z oczu. Powściągnął gniew i lęk, i rzekł tonem napozór żartobliwym:
— Co ja myślę? Nic. Jeśli bawi pana zachcianka tego obłąkańca, to proszę bardzo. Nie będę się z wami o to spierał.
— Bardzo rozumnie, bardzo rozumnie, — odparł król naftowy. — A więc w obroty!
Uwolnił kantora. Rollins podszedł do drzewa, wyciągnął ręce i rzekł:
— Tania przyjemność, messurs!
Przypuszczał, że go zwiążą tak słabo, jak kantora; ale wkrótce rozczarował się gorzko. Poller uchwycił go za prawą, Buttler za lewą rękę. Pchnęli bankiera na drzewo tak brutalnie, że krzyknął z bólu. Przyłożyli jego ręce do konaru. Król naftowy związał mu je rzemieniem i rzekł:
— Tak, panie Rollins, zaczyna się tania przyjemność, ale pana może to bardzo drogo kosztować. Jeśli sobie przypominamy, nosi pan w surducie miły pugilares, z którego pragnę coś wziąć na pamiątkę.
Mówiąc to, wpatrywał się w twarz bankiera z szyderczym uśmiechem.
Rollins zbladł.
Król naftowy sięgnął mu do kieszeni, wyrwał pugilares i znalazł bez trudu szukany przekaz, który teraz schował z triumfalnem westchnieniem ulgi. Poczem rzucił pugilares do nóg bankiera.
Nieszczęsny Mr. Rollins jęczał z wściekłości. Usiłował oderwać się, lecz ciasno powiązane rzemienie wpiły się jeszcze bardziej w ciało. Nie mógł się powstrzymać od krzyków bólu.
— Milcz pan, uspokój się! — szydził król naftowy. — Odbieram tylko to, co mi w swoim czasie zaofiarowano.
Kantor, który nie rozumiał angielskiego i za bardzo był zajęty sceną teatralną, aby pojąć rozgrywającą się przed jego oczami scenę rzeczywistą, zdawał się nawet odczuwać niejaką satysfakcję z powodu złości bankiera. — Poller życzył mu powodzenia w zamierzonej świetnej arji, na co kantor odpowiedział ukłonem. Zaczem trzej rozbójnicy podeszli do koni, dosiedli ich i odjechali.
Kompozytor usiadł nawprost bankiera i mierzył go zadowolonem spojrzeniem. Rollins nie mógł pojąć jego postępowania; budziło w nim wściekłość i dlatego pod najstraszliwszą groźbą domagał się uwolnienia. Oczywiście, rozkazywał po angielsku, w języku, którego kantor nie znał. Było to odwrócenie sceny poprzedniej, kiedy kantor z tem samem powodzeniem błagał bankiera stokrotnie po niemiecku.
Podczas gdy Rollins wykrzykiwał wszystkie angielskie przekleństwa, kantor siedział naprzeciw i obserwował go spokojnie, gwiżdżąc przez zęby melodję, która miała się rozwinąć w świetną arję. Bankier pienił się ze złości; potem, skoro gniew jego osiągnął najwyższy stopień, nastąpiło raptowne zmęczenie. Teraz dopiero zastanowił się nad sytuacją. Od buchaltera Baumgartena nauczył się kilku wyrażeń niemieckich, kantor zaś znał parę słów angielskich. Czyż ten skromny zasób wiadomości lingwistycznych nie mógł od biedy wystarczyć do porozumienia się z kantorem? Bądź co bądź, postanowił spróbować.
— Mr. kantor, — zaczął — to unbind, unbind![2]
— Kantor emeritus, proszę! — brzmiała odpowiedź.
Unbind, unbind!
— Zawiązać? — zapytał kantor. — Chce pan coś zawiązać? Cóż takiego?[3]
W ten sposób „porozumiewali się“ przez kwadrans. Przedewszystkiem, kantor nie rozumiał bankiera; następnie uważał za rzecz słuszną, że ten, który mu pozwolił trwać w pętach, sam powinien doświadczyć, jak smakują. Aliści wkońcu zwyciężyła jego przyrodzona dobroduszność. Kiedy Rollins ponowił próby wyrwania się z pęt, kantor podszedł doń i z nielada wysiłkiem rozsupłał specjalnie mocno ściągnięte więzy. Mniemał, że zasłużył na jakieś słowo dziękczynne, atoli mylił się bardzo. Rollins wyprostował się, poczem obdarzył kantora tak mocnem uderzeniem w głowę, że biedny fantasta zachwiał się i runął w krzewy. Następnie Amerykanin wyprowadził konia z zarośli, dosiadł go i pojechał na zachód ku swoim towarzyszom.
Kantor podniósł się powoli, pomacał obolałe miejsce i szepnął do siebie:
— Wdzięczność jest rzadką cnotą.
Ponieważ lękał się zostać sam, więc także wyprowadził konia z krzewów, wdrapał się na siodło i pojechał również na zachód, w kierunku białych i Nawajów. — — —
— Ale — zapyta czytelnik — jak to się stało, że kantora zostawiono po drodze i nawet spętano? Otóż tego samego dnia rano nieszczęśliwiec podszedł do Hobble-Franka i zapytał:
— Panie Franke, jeśli mnie dobrze poinformowano, wyrusza się przeciw Nijorom? Jak się zdaje, zamierzamy na nich napaść?
— Tak — potwierdził Hobble.
— To mnie bardzo cieszy, to mnie nadzwyczajnie cieszy!
— Dlaczego?
— Nie powinien pan chyba pytać! Wie pan, że komponuję dwunastoaktową operę!
— Zdaje się, że pan coś o tem już przebąkiwał.
— Na pewno panu mówiłem. Otóż, znalazłem tutaj bohaterów, którzy są mi potrzebni; jednakże nie zaprezentowali mi się dotychczas w czynie.
— Nie? No, zdawało mi się, że dokonali już czegoś, na co inni nie pokusiliby się nigdy. Pędziliśmy z jednej przygody w objęcia drugiej!
— Chętnie to przyznaję; ale bohaterstwo nie okazało się jeszcze w całej swej przepysznej wspaniałości. Chcę widzieć bitwę, w której człowiek pasuje się z człowiekiem, a bohater kładzie jednego wroga po drugim. Chciałbym przeżyć prawdziwą, krwawą walkę!
— Poco? Jeśli szuka pan silnych wstrząsów z miłości dla sceny, to jednak z tego jeszcze powodu nie powinieneś sobie życzyć realnej walki i realnego krwi przelewu.
— A jednak! Na tle własnych przeżyć o wiele łatwiej komponować. Zgiełk walki, krzyki i wycie, strzykanie strzelb, huk wystrzałów — to wszystko trzeba słyszeć, aby później odpowiednio zaorkiestrować na instrumenty.
— To wszystko może pan przypłacić życiem, a wówczas co się stanie z pana piękną operą?
— My, kompozytorzy, cieszymy się szczególną opieką Muz; nam nic złego nie może się zdarzyć. A może pan słyszał, aby Indjanie zastrzelili lub zadźgali jakiegoś znakomitego kompozytora?
— Nie, nie słyszałem.
— A więc! Mnie nic nie może grozić. Czy myśli pan, że dzisiaj dojdzie do rozprawy?
— Hm! Jeśli wszystko się tak odbędzie, jak przewidują Old Shatterhand i Winnetou, to pokonamy wrogów bez wystrzału. Jeśli zaś nie, może doprawdy wiele krwi spłynąć. Nic nie można przewidzieć. Jeśli, naprzykład, Nijorowie spostrzegą, że Nawaje zastawili sidła, djabli porwą nasz plan.
— W jaki sposób mogą spostrzec?
— W jakikolwiek. Głupi zawsze pyta więcej, niż może odpowiedzieć człowiek rozsądny. Powiedziałem, że nic zgóry nie można przewidzieć. Naprzykład, jeśli u brodu strzeli panu do głowy biec na lewo, zamiast na prawo, wszystko będzie stracone.
Hobble-Frank powiedział to napoły poważnie, napoły żartobliwie. Ale twarz kantora przybrała wyraz zadowolenia.
Ergo — zapytał — na lewo, zamiast na prawo? Czy dobrze zrozumiałem? Tak?
Skinął z zadowoleniem, co nie uszło uwagi chytrego Hobble-Franka. Myśliwy postanowił zwrócić się do Old Shatterhanda, aby unieszkodliwić krwawą żądzę walki kantora. Zresztą, później kantor wygadał się całkowicie przed panią Rozalją Ebersbach i w ten sposób sam przyczynił się do udaremnienia swych zamiarów.
Wkrótce potem zatrzymał jeźdźców Winnetou, który wystąpił z zagajnika. Podszedł do Old Shatterhanda i do wodza Nawajów i zameldował:
— Nijorowie trwają przy swoim planie i nie zmienili stanowisk. Moi bracia zatem mogą wykonać, com wczoraj omówił z Old Shatterhandem. Uważam tylko za konieczne wprowadzić drobną zmianę.
— Jaką? — zapytał Old Shatterhand.
— Postanowiliśmy zjechać w wyschnięty bród i potem skierować się na prawo, dopóki nie dotrzemy do rzeki. Nijorowie zejdą ku nam z wyżyny i wówczas to zaatakują ich ztyłu Nawajowie. Ale należy baczyć, aby wróg nie używał broni palnej. Może kogo z nas zastrzelić, lub zranić. Wobec tego musimy odrazu ich przekonać, że zginą, jeśli wdadzą się w walkę.
— Winnetou ma słuszność. Musimy mieć przy boku paru Nawajów, aby odrazu dowieść Nijorom, że wpadli we własne sidła.
— Tak też myślę — rzekł wódz Apaczów.
— Ale owi Nawajowie nie powinni przybyć razem z nami, raczej muszą nas oczekiwać na miejscu w ukryciu przed Nijorami.
— Mój biały brat wyczytał moje myśli.
— Łatwo odgadnąć, co mój czerwony brat ma na myśli. Nijorów jest trzystu, podczas gdy Nawajów będzie sześciuset. Wystarczy, jeśli obsadzimy tyły wrogów pięcioma setkami wojowników; pozostała setka musi tutaj, z wysokiego brzegu, zejść do rzeki i podkraść się aż do ujścia Zimowej Wody. Tam wojownicy schronią się w zagajniku i będą oczekiwali naszego przybycia. Skoro przybędziemy i skoro tylko Nijorowie zechcą się na nas rzucić, setka owych wojowników wystąpi z ukrycia i przyłączy się do nas. To wywrze właściwy skutek; wrogowie będą oszołomieni, a tymczasem nasze posiłki, liczące pięciuset wojowników, będą miały dosyć czasu, aby wpaść na ich tyły.
— Tak jest. Przyznaję słuszność słowom — Old Shatterhanda. Nitsas-Ini, mężny wódz Nawajów, niech wybierze setkę wojowników; bezzwłocznie zaczną się skradać do ujścia Zimowej Wody. Następnie pięciuset pozostałych odjedzie, a skoro tylko, według naszego obliczenia, dotrą do swoich stanowisk, natychmiast stąd wyruszymy.
Tak się też stało. Stu Nawajów ukryło się w zaroślach, aby następnie zejść do rzeki. Oczywiście, nie mogli zabierać ze sobą koni — powierzyli ich wodze towarzyszom. Wkrótce potem i pozostałe wojsko Nawajów ruszyła w drogę.
Skoro więc Nawaje oddalili się, Old Shatterhand powtórnie wyłożył swój plan przed niemieckimi wychodźcami w ich języku ojczystym, dotychczas bowiem rozmowy toczyły się po angielsku. Nawoływał ich do zachowania ostrożności i spokoju, ostrzegał przed zgubnemi następstwami najdrobniejszych wykroczeń. Naraz odezwała się pani Rozalja:
— My wszyscy na pewno, jużci, nie popełnimy nic takiego, ale znam jednego, który uplanował sobie głupi figiel.
— Któż to?
Któż to? I pan jeszcze pyta! Kiedy mowa o głupich figlach, może pan chyba odgadnąć, kogo mam na myśli. Oczywiście, kantora! Chciał mnie namówić do takiego samego głupstwa. Otóż, zamierza, skoro przybędziemy nad Zimową Wodę, skierować się na lewo.
— Do piorunów! Mógłby przekreślić wszystkie nasze rachuby! Czy to prawda, co pani Ebersbach powiada?
Pytanie było skierowane do kantora.
— Tak — odpowiedział kantor półgębkiem.
— Chce pan bez zapytania obrać inny kierunek? Co pana do tego skłoniło.
— Moja opera.
— Opera pana! A więc znowu dla zwarjowanego urojenia narażasz nas na niebezpieczeństwo! Dlaczego owa znakomita opera nasunęła panu ten pomysł?
Kantor nie mógł wykrztusić wyjaśnienia. Zamiast niego odezwał się Hobble-Frank:
— Wiem dobrze, jaki zamiar leży na hipotece jego planu. Kantor powiedział mi poprzednio, że chciałby uzyskać dla swej opery heroicznej scenę walki, pojedzie zatem na lewo, aby Nijorowie nas spostrzegli, — aby dzięki temu rozpętała się walka.
Wszyscy byli wstrząśnięci okrutną lekkomyślnością kompozytora.
— Straszliwy człowiek! — gniewał się Old Shatterhand. — Ale postaramy się, aby nie mógł nam szkodzić. Nie pojedzie z nami; zostanie tutaj.
Kantor z oburzenia odzyskał mowę:
— Nie przyzwalam, Mr. Shatterhand, Nie jestem żołnierzem, rekrutem, który słuchać musi rozkazów!
— Usłucha pan. Zostanie pan tutaj pod nadzorem.
— Ucieknę.
— Pięknie! W takim razie spętamy pana.
Tak się też stało, mimo sprzeciwów nieszczęsnego kompozytora. Należało powierzyć komuś nadzór. Bankier sam się zaofiarował, ponieważ nie nęciło go spotkanie z Nijorami. Old Shatterhand zgodził się i surowo zakazał rozwiązywać kantora.
Tymczasem oddziały Nawajów skryły się za horyzontem. Należało przypuszczać, że niebawem staną u celu. Old Shatterhand zarządził wymarsz.
Biali pokładali w Old Shatterhandzie i Winnetou bezgraniczne zaufanie. Obecność tych dwóch ludzi wpajała w nich nieustraszoną odwagę. Old Shatterhand prosił wszystkich, aby przybrali pozory beztroski, a zwłaszcza nie rzucali lękliwych spojrzeń w stronę ukrytych wrogów.
Droga oddziału biegła równolegle do rzeki, więc dojechano do Zimowej Wody pod kątem prostym. Sama Hawkensa nie opuszczał dobry humor; śmiał się głośno i prowokował innych do śmiechu, pragnąc w ten sposób otumanić wroga. Przybywszy nad brzeg brodu, zaczęto zjeżdżać nadół w wyschnięte łożysko. Winnetou i Old Shatterhand jechali na czele. Nic nie mogło ujść ich przenikliwych oczu, chociaż udawali, iż jazda w wesołej kompanji rozprasza ich uwagę.
Na lewo stało kilka głazów. Z poza jednego wyjrzała ostrożnie głowa Nitsas-Ini.
Altso-ti — Jesteśmy tu — szepnął do przyjaciół i ukrył się ponownie.
Towarzystwo skręciło na lewo i pojechało wyschłem łożyskiem do ujścia Chelly. Z prawej i lewej strony wznosiły się wysokie strome skały, a na przodzie mknęła woda Chelly. Na jej brzegu ciągnął się wąski, ale bardzo gęsty pas zarośli. Tutaj się zatrzymano.
Old Shatterhand wpatrzył się uważnie w krzewy. Chrustnęła jakaś gałązka i na chwilę ukazała się ręka czerwonoskórego. Był to znak obecności setki Nawajów. A więc udało się wziąć wroga w kleszcze.
Old Shatterhand, wskazując na kąt między skałą nadbrzeżną, a jej występem z lewej strony, rzekł:
— Kobiety i dzieci niech się ukryją; nic im tam grozić nie może.
Wymienieni usłuchali rozkazu. Oparła się tylko pani Rozalja.
— Co? Ja miałabym się ukrywać? — rzekła. — Co pomyślą o mnie ci Indjanie!
Wyrwała strzelbę z ręki męża, uchwyciła za lufę i groźnie wymachiwała kolbą nad głową.
Pst! Precz ze strzelbą! — ostrzegł Old Shatterhand. — Nijorowie obserwują nas i mogą z tego ruchu wnosić, że spodziewamy się rozprawy. Wkrótce nadbiegną z krzykami i wyciem. Wówczas niech każdy przyłoży broń, ale nie strzela. Skoro jednak groźba ich nie powstrzyma, trzeba będzie się bronić. W takim razie strzelajcie na moją komendę, ale starajcie się czerwonych oszczędzać i trafiać w nogi. A teraz siądźcie sobie na ziemi najspokojniej w świecie!
Biali usiedli twarzami zwróceni w kierunku łożyska rzeki, stamtąd bowiem mieli wypaść Nijorowie.
Old Shatterhand i Winnetou stali obok siebie i napozór gawędzili beztrosko. Zimowa Woda podczas nawodnienia unosiła mnóstwo głazów i osadzała je wpobliżu ujścia. Głazy te mogły służyć za osłonę; należało się spodziewać, że skorzysta z niej awangarda Nijorów.
Istotnie, wkrótce Winnetou, przyjrzawszy się bacznie jednemu z głazów, rzekł do Old Shatterhanda:
— Za wielkim trójkątnym głazem kryje się nieprzyjaciel. Czy mój brat go dojrzał?
— Tak. Widziałem, jak pełzał do głazu. To sam wódz Mokaszi.
— A więc nadeszła chwila. Czy mój brat nie sądzi, iż lepiej nie czekać na ich natarcie?
— Czy chcesz z nimi mówić?
— Nie. Niech przemówi mój biały brat. Ty masz sztuciec, który uważają za broń zaczarowaną. A zatem głos twój bardziej zaważy od mego.
— Dobrze, zaczynamy!
Półgłosem wypowiedział kilka słów w kierunku zagajnika, gdzie zaczaiła się setka Nawajów, i rzekł potem do białych:
— Nijorowie nadchodzą. Podnieście się i przyłóżcie strzelby do skroni!
Postąpił kilka kroków naprzód i, przygotowawszy sztuciec do strzału, zawołał w kierunku głazu:
— Czemu chowa się Mokaszi, wódz Nijorów, skoro chce nas odwiedzić? Może do nas przybyć otwarcie. Wiemy, że znajduje się tutaj wraz z trzema setkami swych wojowników.
Uff, uff! — rozległo się za skałą, i Mokaszi podniósł się, — Białe psy wiedzą, że jesteśmy? A jednak przybyli tutaj? Czyż Wielki Duch spalił im mózgi, że tak nieliczni ośmielają się stanąć do walki z nami?
— Czy Mokaszi, wódz Nijorów, stracił wzrok? Czyż nie widzi, że nasi ludzie stoją gotowi zastrzelić każdego wroga? I czy nie widzi zaczarowanej strzelby w mojej ręce?
— Wpadniemy na Old Shatterhanda z takim impetem, że zdąży tylko dwukrotnie, czy trzykrotnie wystrzelić. Zmiażdżą go razy moich wojowników. Biali mają do wyboru albo się poddać, albo zginąć w nurtach rzeki. Widzą chyba, że są otoczeni.
Podniósł rękę wysoko — i na ten znak z poza wszystkich kamieni wyłonili się Nijorowie. Inni, którzy nie znaleźli miejsca za głazami, przybiegli wnet z okrzykiem wojennym na ustach. Nie rzucili się jednak na białych, lecz zatrzymali za swym wodzem, ponieważ Mokaszi również stał na miejscu. Znowu podniósł rękę; natychmiast ucichło i Mokaszi zawołał do Old Shatterhanda:
— Białe twarze widzą, że są zgubieni, skoro zechcą walczyć. Rozwaga nakazuje się poddać.
— My, nieliczni biali, nie lękamy się trzystu Nijorów. Nadomiar nie przybyliśmy sami. Skoro Mokaszi podniósł rękę, ukazali się jego wojownicy. A teraz ja podniosę swoją.
Na sygnał Old Shatterhanda natychmiast z zagajnika wyskoczyło stu Nawajów, ustawili się w dwurząd i skierowali strzelby w Nijorów. Ci wydali okrzyk zgrozy. Żaden z nich nie śmiał wycelować strzelby w białych, gdyż ci ich ubiegli, dzięki czemu mieli znaczną przewagę; mogli bowiem wypalić, skoroby tylko Nijorowie podnieśli broń.
Old Shatterhand nakazał milczenie.
— Czemu wódz Nijorów spogląda wciąż naprzód? Niechże obejrzy się wtył!
Mokaszi odwrócił się, a wojownicy wślad za nim. Poprzednio zwrócili całą uwagę na to, co się działo przed nimi; teraz w odległości dwudziestu kroków od siebie zobaczyli pięciuset Nawajów, którzy zajęli całą szerokość łożyska w ośmiu, lub dziesięciu rzędach. Przed nimi stał wódz i zawołał do Mokasziego:
— Tu stoi pięciuset Nawajów, a przed wami stu oraz niezwyciężeni mężowie biali. Czy wódz Nijorów życzy sobie walki? Nijorowie zawyli z przerażenia, jak dzikie bestje. Dwukrotnie liczniejsi Nawaje łatwo ich przekrzyczeli — okrzykiem radości. Old Shatterhand ponownie nakazał milczenie i rzekł podniesionym głosem:
— Pytam Mokasziego, jak pytał go Nitsas-Ini, czy życzy sobie walki. Przeszło sześćset kul przebije stłoczony tłum Nijorów. Ilu ujdzie z życiem? Żaden.
Mokaszi przez długą chwilę spoglądał przed siebie ponuro, zanim odrzekł:
— Umrzemy. Ale każdy z nas przynajmniej zabije przedtem jednego Nawaja.
— Nie wierzysz w swoje własne słowa; skoro który z was podniesie strzelbę, wszyscy wypalimy. Czyście oślepli i ogłuchli, że nie widzieliście ani słyszeli, jak Winnetou i ja zakradliśmy się wczoraj pod wasz obóz? Siedziałeś ze starymi wojownikami pod skałą, wpobliżu brzegu; my leżeliśmy na jej wierzchołku. Słyszeliśmy każde wasze słowo. Czy nie wiecie, jak trzeba być ostrożnym, gdy topór wojny został wykopany?
Uff, uff! — zawołał zaskoczony Mokaszi. — Old Shatterhand i Winnetou leżeli na kamieniu, pod którym siedzieliśmy?
— Tak. Słyszeliśmy, jak omawialiście plan zasadzki. Poco porwaliście się na ludzi, o których wiecie, że nie lękają się wszystkich wojowników waszego plemienia, razem wziętych?
Mokaszi opuścił strzelbę i rzekł:
— Wielki Manitou był przeciwko nam; nie chciał, abyśmy zwyciężyli. Old Shatterhand lub Winnetou niech podejdą do mnie, aby ze mną walczyć. Kto z nas zabije przeciwnika, tego plemię ujdzie za zwycięzcę.
— Czy łudzisz się, że zdołasz pokonać mnie, albo Winnetou? Czy słyszałeś, aby którego z nas pokonano? Twoja propozycja nie zmieni waszego losu. Atoli my nie jesteśmy zwolennikami przelewu krwi, i dlatego chcemy uniknąć walki.
— Jakże możecie jej uniknąć? Czy przypuszczasz, że się poddamy na waszą łaskę i niełaskę?
— Bynajmniej, gdyż tak nie poddają się mężni, a Nijorowie są mężnymi wojownikami. Czy nie znasz Old Shatterhanda i Winnetou, czy sądzisz, że chcą zgotować wam i waszym potomkom wieczną hańbę?
Mokaszi odetchnął z ulgą i zapytał:
— W jakiż tedy sposób można uniknąć walki, aby nasze kobiety i dzieci nie wytykały nas palcami?
— Zastanowimy się nad tem. Niech podejdą do mnie Mokaszi, Nitsas-Ini i Winnetou. Mokaszi może zabrać ze sobą broń, gdyż nie poddał się jeszcze i uchodzić musi za wolnego człowieka.
— Przyjdę.
Podniósł strzelbę i podszedł do Old Shatterhanda; usiadł przy nim z godnością wodza. Biały myśliwy, Winnetou i Nitsas-Ini również usiedli. Nitsas-Ini musiał przejść przez szeregi Nijorów. Przepuścili go bez słowa gniewu, aczkolwiek niektórzy wodzili za nim posępnemi spojrzeniami.
Teraz mogła się rozpocząć narada. Uczestnicy jej siedzieli może kwadrans w milczeniu, jak wymagał zwyczaj injański. Każdy był pochłonięty własnemi rozważaniami. Old Shatterhand i Winnetou wpatrzyli się uważnie w obu wodzów, pragnąc jakgdyby wyczytać ich najtajniejsze myśli. Następnie porozumieli się krótkiem spojrzeniem i Winnetou zagaił obrady:
— Czterej wojownicy zeszli się dla układów. Który z nich ma mówić?
Znowu przez chwilę trwało milczenie. Poczem odezwał się Nitsas-Ini:
— Nasz brat Old Shatterhand nie chciał krwi przelewu; niechajże zacznie!
Howgh! — potwierdzili pozostali.
Old Shatterhand również przeczekał chwilę, aby zaakcentować swoje słowa; wreszcie przemówił:
— Moi bracia wiedzą, że jestem przyjacielem czerwonych. Cały kraj od morza do morza należał do Indsmanów; lecz oto przybył biały i odebrał im wszystko, przynosząc wzamian swoje choroby. Indjanin przeobraził się w steranego cierpieniami nędzarza, który wkrótce umrze. Biały zgnębił go tem, że zasiał niezgodę i że podszczuwał jedno plemię przeciw drugiemu. Czerwoni mężowie byli tak niemądrzy, że wzajemnie się tępili, a nie zmądrzeli dotychczas. Przecież dokonaliby wielkich czynów, gdyby zapomnieli o niesnaskach i rozważyli w duchu, że są jednak braćmi. Czy mam słuszność?
Howgh! — rozległo się dokoła.
— Tak, mam słuszność, gdyż o prawdzie moich słów świadczy rozbrat, panujący między dwoma szczepami Apaczów, którzy tępią na sobie topór wojny. Mój brat Nitsas-Ini niech mi powie, z jakiego powodu wyruszył przeciwko Nijorom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topór wojny.
— Dobrze. A teraz niech mi Mokaszi powie, dlaczego poprowadził swoich wojowników przeciw Nawajom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topor wojny.
— Czy nie rozumiecie, co chcę powiedzieć? Pytałem o powody zatargu, lecz wy nie mogliście ich wymienić; każdy z was podaje tylko fakt, że przeciwnik wykopał topór wojny. Czyż nie tak małe dzieci skaczą sobie do włosów dla kaprysu?
Przeczekał chwilę, poczem dodał:
— Mój czerwony brat Nitsas-Ini jest nietylko słynnym i mężnym wojownikiem, ale także rozważnym i mądrym władcą swego plemienia. Zrozumiał, że czerwony człowiek umrze, jeśli zasklepi się w ciemnocie. Dlatego powziął mądre postanowienie. Poślubił białą squaw; kocha ją i zawdzięcza jej wiele. Wysłał syna za morze, aby się nauczył, jak pustynię można przemienić w żyzny kraj. Nltsas-Ini wie, że wojna pociąga za sobą tylko niedolę, że szczęście można osiągnąć Jedynie w pokoju. Czyżby się naraz zmienił? Czyżby dzisiaj łaknął krwi swoich czerwonych współbraci?
Uff! Uff! Nie życzę sobie tego! — zawołał Nawaj.
— Wiedziałem o tem. Gdyby było inaczej, nie nazywałbym się dłużej twoim przyjacielem i bratem. Ale w czem zasmakował Mokaszi, wódz Nijorów? Wyruszył na wojnę bez słusznej przyczyny i nie uzyskał nad wrogiem najmniejszej przewagi. Musi nawet przyznać, że w chwili obecnej znajduje się w opłakanej sytuacji. Czy zechce przyznać?
Howgh! — skinął Mokaszi, który zrozumiał intencje Old Shatterhanda.
— A czy człowiek roztropny w chwili takiego niebezpieczeństwa wciąż jeszcze będzie nastawał na życie swoich przeciwników, w których mocy się znajduje?
— Nie.
— Doskonale, jesteśmy jednomyślni. I Nitsas-Ini, i Mokaszi pragną zgody. Chodzi. teraz tylko o to, czyja krew się przelała i jakiego żąda powetowania, Czy Mokaszi stracił jakiegoś wojownika i czy zatem pragnie pomsty?
— Nie.
— A więc pytam zkolei swego brata Nitsas-Ini.
— Khasti-tine i jego towarzysz zginęli.
— Czy z rąk Nijorów?
— Nie. Z ręki białego, zwanego królem naftowym.
— Czy za śmierć ich poszukujesz zemsty na Nijorach.
— Nie.
— A więc jesteście skwitowani. Nierówność polega tylko na tem, że Nijorowie są zamknięci i że krew ich popłynie niechybnie, jeżeli dojdzie do walki. Atoli Nitsas-Ini oświadczył, że nie pragnie krwi przelewu. Nijorowie zaś mają w swej mocy ośmiu wojowników Nawajów. Czy tych szans nie można zrównać? Nijorowie wydadzą jeńców, a Nawaje otworzą potrzask. Wówczas zakopie się topór wojny zpowrotem. Mam nadzieję, że moi bracia zgodzą się na moją propozycję. A zatem — oto, co uczynić należy!
Wyjął z za pasa torebkę z tytoniem, zdjął ze sznurka fajkę pokoju, napełnił ją i położył przed sobą. Następnie zapytał Mokasziego:
— Czy wódz Nijorów przystaje na moją propozycję?
— Tak — brzmiała odpowiedź. Mokaszi był szczęśliwy, że za tak niską cenę uniknął klęski.
— A co o tem powie wódz Nawajów?
Nitsas-Ini nie odrazu przystał:
— Propozycja mego brata Old Shatterhanda zapewnia korzyść Nijorom. Skoro moi wojownicy Ich otoczyli, łatwo możemy odbić ośmiu jeńców. Wystarczy tylko wysłać kilku ludzi do obozu Nijorów. Powiedz zatem, co zyskujemy na twojej propozycji?
— Zapytam raczej, komu zawdzięczasz przewagę nad Nijorami?
— Tobie i Winnetou — odpowiedział Nitsas-Ini zgodnie z prawdą.
— Tak, nam to zawdzięczasz. Nie chełpię się bynajmniej, chciałbym cię tylko skłonić do pobłażliwości w stosunku do twoich czerwonych braci. Co na to powie Winnetou?
— Mówiłeś tak, jakbym ja mówił, — odrzekł Apacz.
— A więc słowo ma Nitsas-Ini!
Wódz zmierzył długiem spojrzeniem szeregi swoich wojowników, a potem bezładny oddział wrogów. Nie chciało mu się, oczywiście, zrezygnować z tak ogromnej przewagi; ale dobrotliwy wpływ jego białej squaw zaczął się w nim odzywać — z dzikiego wodza indjańskiego przemienił się w miłującego pokój i troskliwego ojca szczepu. Przez kilka chwil zwlekał z odpowiedzią, wreszcie oświadczył:
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność.
— I jesteś gotów wypalić kalumet z Mokaszim?
— Tak.
Old Shatterhand podniósł się, zwrócił w stronę Indjan i zawołał:
— Wojownicy Nawajów i Nijorów niech tutaj skierują spojrzenia, aby zobaczyć, co postanowili ich wodzowie!
Zapalił tytoń i wręczył Nitsas-Ini fajkę. Ten podniósł się, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i w kierunku czterech stron świata, poczem zawołał głośno, aby wszyscy mogli go słyszeć:
— Topory wojenne zakopiemy, wypalimy fajkę pokoju. Nijorowie wydadzą jeńców, poczem staną się naszymi braćmi. Palę i mówię w imieniu wszystkich swych wojowników. Znaczy to niemniej, niż gdyby sami wypalili kalumet. Powiedziałem. Howgh!
Nawaje prawdopodobnie niebardzo byli zadowoleni z takiego rezultatu układów. Ciężko im było wyrzec się plonów oczywistego zwycięstwa. Jednakże, wychowani w żelaznej dyscyplinie, słuchali słów wodza bez szemrania. Kalumet jest dla Indjan świętością.
Nitsas-Ini wręczył fajkę Mokasziemu, i ten zkolei się podniósł, pociągnął sześć razy i oznajmił tak samo głośno, jak Nitsas-Ini:
— Słuchajcie, wojownicy Nijorów i Nawajów, topory wojny znów są zakopane. Mężowie Nawajów otworzą pierścień, w którym nas zamknęli, i staną się naszymi braćmi. Potwierdziłem słowa kalumetem, a więc stało się tak, jakgdyby każdy wojownik zosobna powiedział i wypalił fajkę pokoju. Howgh!
Najbardziej zadowoleni byli Nijorowie; nie spodziewali się takiego wyjścia z niebezpiecznego położenia. Old Shatterhand i Winnetou, jako świadkowie układu, musieli również pociągnąć z fajki pokoju, aczkolwiek w milczeniu.
Posiedzenie wodzów było zamknięte i stosunek wzajemny obu plemion zmienił się natychmiast. Nawaje ustąpili ze stanowisk, a że nad rzeką było ciasno, więc wszyscy hurmem udali się do obozu Nijorów, aby tam uczcić święto pokoju i uwolnić jeńców. Winnetou, Old Shatterhand i Wolf z obowiązku poszli za wodzami, podczas gdy ich towarzysze zostali w wyschłem łożysku rzeki. — — —




KARA

Z ożywieniem rozprawiano o ubiegłych zdarzeniach; zwłaszcza Frank i pani Rozalja toczyli gorliwy dialog, do którego chwilami dorzucał swoje zdanie Adolf Wolf. Wkrótce jednak udał się do stryja. U brodu natrafił na Nawajów, którzy sprowadzili konie z ukrycia do obozu. Nitsas-Ini kierował robotą; stali przy nim Winnetou i Old Shatterhand. Naraz na krawędzi brodu ukazał się jeździec i zawołał:
— Mr. Shatterhand, dobrze, że pana widzę! Czy mogę zejść?
— Mr. Rollins! — odpowiedział zapytany. — Pan tutaj? Powinien pan był zostać przy kantorze i czekać na gońca. Dlaczego pan opuścił stanowisko?
— Zaraz panu powiem.
Podjechał powoli, zeskoczył z konia i zawołał podniesionym głosem:
— Bodajbym tam nie został, lecz pojechał z wami! Gdyby pan wiedział, co ja przeżyłem!
— Co pan przeżył? Co się stało?
— Rzecz straszna! Król naftowy znowu odebrał ml przekaz!
— Król naftowy? Do pioruna! Opowiedz pan szybko!
Bankier zdał sprawę z przygody.
— Człowieku, — krzyknął Old Shatterhand — postąpił pan chytrze, bardzo chytrze! Dlaczego pan nie zniszczył czeku?
— Tak, ma pan rację. Chciałem zachować go na pamiątkę; teraz gorzko żałuję. Odzyskajcie ten blankiet, sir; błagam pana!
— Tak, wiecznie mamy naprawiać pana błędy! Czy widział pan, w jakim kierunku pojechali bandyci?
— Z prądem rzeki. Zawrócili w kierunku, skąd przybyliśmy.
— A więc w rzeczy samej jechali wślad za Nawajami, aby napaść na Wolfa i odebrać mu przekaz. Przypadek sprzyjał im i ułatwił wykonanie zamiaru. Ile czasu już upłynęło?
— Dosyć dużo. Kantor nie chciał mnie uwolnić.
— A więc musimy ruszyć czem prędzej.
— Czy z prądem rzeki? — zapytał wódz Nawajów.
— Tak, trzeba poszukać ich śladów; chociaż nie wątpię, że następnie pojechali przeciw prądowi.
— Musieliby tędy przejechać!
— Nie. Przeprawili się na drugi brzeg.
Uff! Czy mój brat ma jakieś podstawy do takiego sądu?
— Tak. Mają czek, a zatem pragną czem prędzej dostać się do San Francisco. Muszą więc jechać do Colorado tą samą drogą, którą obrali, kiedy przybyli do waszago obozu. Nie mogli zaś przejechać tędy, bo dowiedzieli się od kantora, że tutaj jesteśmy. Cofnęli się przeto do miejsca, gdzieśmy wczoraj obozowali, poczem przeprawili się przez rzekę. Niech mój czerwony brat powiedzie swoich wojowników wstecz, aż do miejsca, gdzie można przedostać się na drugi brzeg. Tam niechaj poszuka ich śladów i zobaczy, czy opuścili już tę miejscowość.
— Na pewno opuścili!
— Nie. Należy sądzić, że się ukryli gdzieś, aby śledzić przebieg walki. Mój brat musi tak szeroko obstawić drogę, aby nie mogli się przedostać.
— A co uczyni Old Shatterhand?
— Ja z Winnetou pojedziemy naprzód. Trop ich łączy się z naszym, więc trudno go będzie odczytać, i dlatego wolelibyśmy sami udać się na poszukiwania. Musimy jednak zabrać ze sobą kilku towarzyszów.
— Wszak posłałem wywiadowców na spotkanie tych psów! Chyba ich nie spostrzegli.
— Może złoczyńcy ich zabili. Niechaj mój czerwony brat nie zwleka, niech natychmiast jedzie!
Nad brodem znowu ukazał się jeździec; to kantor nadjeżdżał w błogiem poczuciu swej niewinności.
— Wracam — rzekł dobrodusznie.
— Bardzo nas cieszy, że pana widzimy, — odpowiedział z goryczą Old Shatterhand. — Zwiążemy pana ponownie.
— Nie ścierpię tego. Veto. Nie ma pan żadnej nade mną władzyl — Wnet przekonamy się, sir.
Szepnął do Nawajów kilka słów, których kantor nie zrozumiał; wzięli go w obroty, odwiedli go na stronę, mimo sprzeciwów spętali istotnie i niezbyt życzliwie wypisali mu na skórze wszystkie jego grzeszki.
Wkrótce potem Nitsas-Ini popędził wraz z dwudziestu jeźdźcami wgórę rzeki. Mokaszi przyłączył się do niego z oddziałem Nijorów. Winnetou, Old Shatterhand i Sam hawkens pojechali wraz z dziesięcioma Nawajami z prądem rzeki. Z trudem uproszono innych westmanów, aby pozostali w obozie.
Wychodźcy siedzieli jeszcze nad wodą; była między nimi biała squaw wodza. Mówili o swej przyszłości i o planach. Wkrótce przyłączył się do nich Wolf. Squaw, która po niemiecku przemawiała doń przez pan, a po indjańsku przez „ty“ rzekła:
— Mówimy o przyszłości naszych ziomków. Przybyli tutaj jako osadnicy. Nie posiadają środków; tylko Ebersbachowie, jedyni z nich majętni, chcą innym dopomóc. Rozmówię się w tej sprawie z moim mężem.
— To zbyteczne — uśmiechnął się Maitso.
— Dlaczego?
— Ponieważ ja już rozmawiałem.
— A co oświadczył?
— Pragnie zgotować pani radość, i zatrzyma tych białych na swoich gruntach.
— Pięknie! To mnie nadzwyczajnie cieszył. Jakże pan sobie wyobraża ich przyszłość?
— Bardzo prosto. Dostaną w podarunku ziemię. Starczy jej, starczy lasu, pastwisk i ról. Następnie udamy się do Guayolote, lub La Tinajo, gdzie kupimy narzędzia robocze. Postaramy się także o konie i bydło. Wszyscy nasi mężowie i wszystkie squaws pomogą im budować chaty. Słowem, prędko się osiądą. Widzę tylko jedną trudność.
— Trudność? Istotnie? — spytała zaniepokojona.
— Tak, istotnie, wielką trudność, — uśmiechnął się Wolf. — Cóż z tego, że ich obdarzymy, jeśli nie zechcą tych darów przyjąć?
Pytanie było skierowane do wychodźców. Rozumie się, że odpowiedzieli radosnem „tak“. Pani Rozalja, którą natura obdarzyła elokwencją, uścisnęła białą squaw, podała rękę Wolfowi i zawołała:
— Teraz niech-no mi kto powie, że dzicy są gorsi od naszych wykształconych inteligentów! U nas tam nigdy i nigdzie nikt nikomu nic! Odtąd jestem z Indjanami, a nie z białymi. Mam nadzieję, że kantor nie zechce z nami zostać. Smutne byłoby to nasze szczęście!
— Nie, zabierzemy go ze sobą do La Tinajo, — zapewnił Wolf. — Ten pechowiec może nas tylko narazić na nieszczęście. Spodoba się wam u nas. Snujemy tu wielkie plany cywilizacyjne; przybyliście w sam czas. Tem się poniekąd tłumaczy nasza wspaniałomyślność. Szi-So i mój bratanek mają doprowadzić do końca dzieło, które myśmy rozpoczęli. Chcemy dowieść, że czerwony jest równy białemu. Ale uważajcie! Co tam się dzieje na przeciwległym brzegu rzeki? Brzmiało to jak okrzyk śmiertelny! Czyżby król naftowy i jego towarzysze wpadli w ręce naszych ludzi? — — —
Król naftowy oraz jego towarzysze, zgodnie z przypuszczeniem Old Shatterhanda, dojechali do poprzedniego obozowiska Nawajów i tam przeprawili się na drugi brzeg. Chociaż śpieszno im było do Colorado, postanowili się przekonać, które plemię odniesie zwycięstwo. Zostali więc nieopodal brzegu i wyszukali miejsce, skąd niepostrzeżenie mogli śledzić przebieg zdarzeń.
Musieli nadłożyć drogi i dlatego przybyli na miejsce za późno. Wynik, to znaczy pokój, był już faktem dokonanym: czerwoni wycofali się na górę do obozu, gdzie ich nie mogli złoczyńcy dojrzeć. Zobaczyli tylko białe kobiety i mężczyzn, gwarzących sobie nad Zimową Wodą. Przekonani, że rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło, zostali dłużej, niż pozwalał wzgląd na bezpieczeństwo. Nie przeczuwali, że Old Shatterhand już ich tropi, że Nitsas-Ini i Mokaszi wraz z czterdziestu wojownikami zagrodzili im drogę.
Jak już wspominaliśmy, Buttler i król naftowy postanowili korzystać z usług Pollera do czasu, a następnie pozbyć się go na zawsze. Nie ustalili, kiedy to ma nastąpić, wobec czego szukali okazji do rozmówienia się na osobności. Aliści Poller nie był złym obserwatorem i zwietrzył niebezpieczeństwo. Podejrzenie wzrosło, skoro obaj wspólnicy przestępstwa oddalili się naraz. Przysunął się do nich ukradkiem; zaledwie dwa kroki ich dzieliły. Przez jakiś czas nic nie rozumiał, lecz niebawem król naftowy podniósł nieco głos:
— Teraz jest najlepsza okazja. Znienacka zgładzimy go nożem. Kiedy znajdą go biali, pomyślą, że zamordowali go czerwoni.
Poller był tak rozgoryczony, że, rezygnując z ostrożności, podniósł się nagle i stanął przed nimi twarzą w twarz.
— Co, chcecie mnie zgładzić! — huknął. — Czy to podziękowanie za — — —
Nie mógł dokończyć. Jedno ostatnie spojrzenie — i Grinley chwycił Pollera za gardło, a Buttler przebił mu nożem pierś. Ofiara zdołała wydać tylko okrzyk śmiertelny. Złoczyńcy ograbili trupa i opuścili. Przez godzinę jeszcze obserwowali wychodźców nad Zimową Wodą.
Nic się nie zdarzyło, więc wkońcu skoczyli na siodła i, trzymając wolne konie za uzdy, pomknęli na równinę.
W pięć minut później nadjechał Old Shatterhand z towarzyszami. Przezwyciężyli wszystkie trudności i jechali śladem łotrów aż do tego miejsca. Zobaczyli odciski stóp i zwłoki ludzkie.
Mój Boże. to Poller! — krzyknął przerażony Shatterhand. — Zamordowali kompana, aby go się pozbyć. Nie żyje i dostał już swoją zapłatę! Stąd też nas obserwowali — — —
— Mój brat niech nie zwleka! — przerwał Winnetou. — Odjechali przed niespełna pięciu minutami. Na koń!
Dopadli wierzchowców i pogalopowali wślad za obu mordercami. W dziesięć minut później zobaczyli ich przed sobą na równinie. Buttler, obejrzawszy się przypadkowo, zauważył prześladowców.
Na miłość Boską, Old Shatterhand i Winnetou z białymi i czerwonymi! — zawołał. — Szybko, szybko, w cwał!
Spięli konie ostrogami, lecz prześladowcy zbliżali się coraz bardziej.
— Dogonią nas — krzyknął król naftowy. — Nie ujdziemy... Musimy wjechać do zagajnika!
Skierowali się w lewo ku zagajnikowi, który klinem wbijał się w równinę. W tym samym zagajniku zamordowali wywiadowców Nawajów. — —
Tymczasem Nitsas-Ini obsadził wojownikami całą równinę. Ponieważ jednak ścigani mogli umknąć pod osłoną drzew nadbrzeżnych, więc na czele kilku wojowników podążył pieszo ku rzece. Prowadziły stamtąd do zagajnika świeże jeszcze ślady. Idąc za niemi, Nitsas-Ini natrafił na ciała zabitych wywiadowców.
Straszliwa złość ogarnęła wodza. Naraz usłyszał tętent kopyt. Pomknął ze swoimi na skraj zagajnika i zobaczył bandytów, uciekającyah przed pościgiem. Kilka śmiałych susów, a znalazł się przy nich. Po chwili siedział już w siodle króla nafty.
— Zemsta za Khasti-tine! — krzyknął, zrywając Grinleyowi kapelusz z głowy. — Do mnie należy twój skalp!
Zanim przerażony Grinley zdążył się przeciwstawić, ostry nóż wślizgnął się pod skórę jego czaszki.
Nitsas-Ini odrzucił broń i, trzymając lewą ręką nieszczęsnego za gardło, prawą zerwał mu z głowy podkrajaną skórę.
Król naftowy zawył przeraźliwie. Buttler, który tymczasem wyprzedził ich o kilka kroków, obejrzał się z lękiem i zobaczył, jak rumak brata słania się pod ciężarem obu jeźdźców. Przyłożył strzelbę, wycelował w Nitsas-Ini i wypalił. W tejże jednak chwili skalpowany z bólu i strachu poruszył się tak, że kula ugodziła go śmiertelnie w szyję, — runął na ziemię.
— Schwytajcie mi drugiego! — zawołał wódz. — Umrze przy palu!
Buttler dosłyszał straszliwą groźbę. Wiedział, że jest zgubiony; stracił już nadzieję ratunku. Z krzykiem rozpaczy i wściekłości wyrwał nóż z za pasa i wbił go sobie głęboko w pierś; konając, zwalił się z konia.
Skoro nadjechali Old Shatterhand i Winnetou, zastali Nitsas-Ini nad trupami.
— Szkoda, — rzekł wódz — poszło za prędko! Po chwili odwrócił się do swoich wojowników i rozkazał:
— Weźcie naszych zamordowanych braci i przywiążcie do koni. Pogrzebiemy ich jako dzielnych synów Nawajów na górze, gdzie obozujemy. Te zaś białe psy niechaj zostaną na miejscu i niech rozszarpią ich sępy!
Aliści Sam Hawkens szepnął do Old Shatterhanda:
— Wrócimy tu później ukradkiem i pogrzebiemy ich, jeśli się nie mylę. Byli to przestępcy, to prawda, ale niemniej ludzie.
Milczące skinienie świadczyło, że Old Shatterhand podziela sąd Hawkensa.
Wkrótce nadciągnęli pozostali czerwoni; niebawem oddział wraz z obu trupami przeprawił się przez rzekę i wrócił do obozu. Widok zabitych zmienił ucztę radości i pojednania w stypę, Rozległy się posępne dźwięki trenów, a przed wieczorem już dwie kamienne mogiły wznosiły się nad poległymi Nawajami.
Plemiona Nawajów i Nijorów rozjechały się po dwóch dniach. Biali wyruszyli wraz z Nawajami ku Rio de Chaco, do siedziby plemienia.
A co potem nastąpiło? Można o tem całe księgi wypisać. Nitsas-Ini dotrzymał słowa. Cztery rodziny wychodźców otrzymały wszystko, co im był przyrzekł Wolf nad ujściem Zimowej Wody. Żyli we wiecznej zgodzie z Indjanami, albowiem stary Nitsas-Ini miał żonę Niemkę, a młodego wodza Szi-So można było w równej mierze nazywać Europejczykiem, jak Indjaninem.
Westmani bawili u nich przez dłuższy czas; wspomagali ich radami i uczynkiem. Po rozstaniu się wyruszyli do Kalifornji. Była to podróż pełna przygód. W San Francisco nastąpiło pożegnanie z ciotką Droll i Hobble-Frankiem, którzy poczuwali się do obowiązku odprowadzenia kantora emeritusa do domu. Przy pożegnaniu zapytał ich Sam Hawkens:
— Kiedyż was znowu ujrzymy, wielcy bohaterowie Dzikiego Zachodu, hihihihi?
— Kiedy się poprawisz, stary filucie, — odpowiedział Hobble-Frank. — Przyślij mi do mojej willi Niedźwiedzie Sadło list, skoro skonstatujesz w sobie psychologiczną poprawę, a wówczas wrócę do was monumentalnie! — —
A dwunastoaktowa opera heroiczna? Skoro tylko będą gotowe pierwsze trzy takty, bezzwłocznie zawiadomię czytelników. — — —

KONIEC





  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg informacji z katalogu BN: 1935
  2. Rozwiązać (ang.)
  3. Gra słów, której nie można oddać po polsku. Mianowicie „umbinden“ oznacza po niemiecku „zawiązać“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.