Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Król naftowy V.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Biali opuścili kryjówkę i podeszli do wrogów, leżących z przebitemi głowami w gęstwinie.
— Tak! — roześmiał się król naftowy — Nie będą nas ścigać, ani nas nie zastrzelą. Niechaj tu zostaną dla pożywienia sępów i wilków. Zabierzmy, co nam może się przydać.
Trzej bandyci splondrowali torby zabitych. Bardzo się im uśmiechał zapas żywności i amunicji. Oczywiście, zabrali także konie Indjan, które mogły się przydać w podróży.
Niebawem odjechali. Upewnieni, że nie grozi im ponowna zasadzka, napędzali konie, dopóki nie dotarli do miejsca nad brzegiem, gdzie Indjanie biwakowali nocą. Zeskoczyli z koni i zaczęli badać grunt, ale nie znaleźli nic poza śladami, które prowadziły wzdłuż wybrzeża.
Pojechali za tropem i po kwadransie dotarli do miejsca, gdzie Nawaje przeprawili się przez rzekę. Na drugim brzegu znaleźli wyraźne ślady obozu białych. Znowu zsiedli z rumaków, aby przyjrzeć się uważnie owym śładom.
— I tu był obóz — rzekł król naftowy. — Czy wiecie, kto tu obozował?
— Naturalnie Old Shatterhand i jego ludzie — odpowiedział Buttler. — Nikt inny nie mógł tu być.

119