Buttler osadził konia i przyglądał się zagajnikowi z namysłem. Następnie rzekł:
— Po tej stronie ciągnie się rozległa równina i, jeśli się nie mylę, po drugiej także. Łatwo można nas zdaleka dostrzec. Jeśli zastawiono na nas pułapkę, to chyba tam, w zagajniku. Nie powinniśmy się zatem zbliżać otwarcie. Podkradniemy się, i biada psom, których tam znajdziemy!
Zeskoczył z konia i zaprowadził go ku rzece; towarzysze poszli za jego przykładem. Minąwszy drzewa nadbrzeżne, posuwali się nadal ku wodzie, pod osłoną krzaków. Oczywiście, minęło wiele czasu, zanim doszli do miejsca, skąd klin zagajnika wbijał się w równinę. Przywiązali konie i odeszli od wody, pod kątem prostym, ku klinowi. Działo się to na kilka minut przed nadejściem obu Nawajów z drugiej strony.
Przestrzegali wszystkich środków ostrożności. Nie odkryli nigdzie ludzkiej istoty, ani jej śladu. Ledwo dotarli do klinu i ledwo król naftowy zaproponował, aby wrócić do koni i ruszyć dalej, Buttler wyślizgnął się z pomiędzy krzewów i rzekł:
— Helloo, tam nadchodzą dwaj czerwonoskórzy! Prawdopodobnie to nasi tropiciele. Czy pozwolimy im przejść?
— Przejść? — odparł Poller, — Nie chcą wcale przejść, Zbliżają się do nas.
Strona:Karol May - Król naftowy V.djvu/119
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
117