Eli Makower/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Tom II
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELI MAKOWER
POWIEŚĆ
PRZEZ
Elizę Orzeszkową.

TOM   II.
O ZIEMIĘ.




WARSZAWA.
Nakład i druk K. Kowalewskiego, ulica Królewska N. 23.

1876



Дозволено Цензурою. — Варшава, 6 Ноября 1875 года.







I.

Od śmierci Kajetana Orchowskiego siedem lat minęło.
W porze, w któréj do miasta N. przybywał ze stron północnych pociąg kolei żelaznéj przed głównym i najozdobniejszym w mieście hotelem wysiadał z dorożki mężczyzna po podróżnemu ubrany i podróżne tłumoki ze sobą wiozący.
Przybyły nie musiał już być bardzo młodym człowiekiem, bo gęste, ciemne włosy siwiały mu przy skroniach, a na wysokiem czole jego rysowało się kilka zmarszczek. Postać miał wysoką, szczupłą i kształtną, twarz o prawidłowych rysach, a żółtawéj cerze, starannie wygoloną, usta wązkie, oczy szafirowemi okularami przykryte. Wysiadając z doróżki i wchodząc na schody, głowę podnosił wysoko, a do służby hotelowéj przemawiał głośniéj może i z impozycyą wyraźniéjszą, niżby, wedle miejsca i okoliczności, wypadało.
W hotelu znajdowało się właśnie kilka mieszkań niezajętych, ale jakkolwiek wszystkie one posiadały pozór bardzo przyzwoity, do pewnego nawet stopnia wytworny, żadne z nich nie przypadło do smaku przybyłemu. Jedno było według niego zamałe, drugie zaskromnie umeblowane; tu wytykał brak kobierców na posadzce, owdzie niezgrabną formę sprzętów. Z wielką nakoniec biedą zdołano umieścić go w dwóch pokojach najparadniejszych z pomiędzy wszystkich, które znajdowały się w obszernéj i starannie urządzonéj budowie.
Pomiędzy ludnością hotelową wielka zapanowała ciekawość, kimby mógł być gość tak imponujący i wybredny. Służący niższych stopni domyślali się w nim bogatego i utytułowanego pana; ale rządzca hotelu i szwajcar, który niegdyś sługiwał po możnych dworach szlacheckich, dowodzili że prawdziwi panowie bywają zazwyczaj grzeczniejsi i mniéj z kaprysami swemi popisywać się lubiący. Nie upłynęła jednak godzina czasu, a zagadka bardziéj się jeszcze skomplikowała. Przybyły rozkazał przywołać do siebie komisyonera. Gdy pełniący ten urząd miejscowy faktor Żydek stanął we drzwiach pokoju, gość, który przechadzał się wolnym krokiem, z zamyśloną bardzo twarzą i wyborném wonném cygarem w ustach, zwrócił się ku niemu z pytaniem, czy zna starozakonnego, nazywającego się Eli Makower.
— Czemu ja jego mam nie znać, kiedy on w naszém mieście trzy lata już mieszka? odparł faktor.
— I wiész gdzie mieszka?
— Dlaczego nie mam wiedziéć? Największe panowie i najbiedniéjsze Żydki wiedzą gdzie Makower mieszka.
— Czy ten pan Makower jest tu tak wielką figurą, że wszyscy go znać muszą i wiedziéć gdzie mieszka?
Zdawało się że z za lekkiego, pozornego szyderstwa w słowach tych gościa przebijała się żywa, lubo ukrywana ciekawość.
— On nie jest żadną wielką figurą, rzekł faktor, on sobie prosty Żyd; ale wielkie panowie znają go dla tego, że on bardzo rozumny, a biédne Żydki dlatego, że on dla nich taki dobry... no, taki dobry!...
Przy ostatnich wyrazach Żydek-faktor aż zachłysnął się z wielkiego zapału, oczy mu błysnęły i frazes swój dokończył podniesieniem do góry dwóch palców prawéj ręki i głośnem cmoknięciem. Gość na widok zapału tego uśmiéchnął się zrazu jakby lekceważąco, a potém ściągnął brwi w zamyśleniu i odwracając się ku stołowi na środku pokoju umieszczonemu, szepnął:
— Tém lepiéj! tém lepiéj!
Na stole, pomiędzy różnemi podróżnemi gratami, leżały rozrzucone bilety wizytowe. Gość wziął jeden z biletów tych i dając go Żydkowi, rzekł:
— Zanieś to zaraz Makowerowi i powiédz mu, że będąc zmęczony podróżą, sam do niego przyjść nie mogę, lecz proszę aby on dziś jeszcze koniecznie przyszedł do mnie.
Faktor nie spojrzał na bilet i kłaniając się, zapytał.
— Z przeproszeniem jasnego pana, czy jasny pan ma majątek do sprzedania? Makower majątkami handluje, i jak ja jemu powiem...
— Nie potrzeba abyś mówił cokolwiek Makowerowi. Jak zobaczy ten bilet, to już sam będzie wiedział kto jestem i czego chcę od niego. Ruszaj prędzéj!
Ostatnie wyrazy powiedziane były w sposób niezupełnie grzeczny; to téż faktor zniknął wnet za drzwiami od korytarza. U dołu schodów zobaczył stojących rządzcę, szwajcara i parę innych osób do składu służby hotelowéj należących. Zbliżył się ku ludziom tym i pokazując im bilet gościa, rzekł:
— Proszę zobaczyć co tu stoi.
Na bilecie dużych, zbyt dużych rozmiarów stało pośrodku wielkiemi literami wylitografowane imię i nazwisko; Ildefons Porycki, poniżéj zaś znajdowały się wyrazy: Agent główny Domu pośrednictwa w sprzedaży majątków ziemskich.
— Hörste! zawołał faktor, gdy rządzca przeczytał głośno wszystko co stało na bilecie; agent domu pośrednictwa! No, i Makower taki sam agent...
Wąsaty i dumnie wyglądający szwajcar zmarszczył czoło, jakby sobie co przypominał. Po chwili wymówił:
— Na Wołyniu są hrabiowie Poryccy, panowie z panów... jeden z nich był podobno bardzo sławnym...
— Któż o tém nie wié? podjął rządzca. Tedeusz Porycki, ten co szkoły zakładał. Ojciec mój miał portret jego, bo go podobno znał i w Porycku u niego bywał.
— Ciekawa rzecz czy ten pan z tych samych Poryckich pochodzi? zagadnął któś z boku.
— Jeżeli pochodzi z tych samych, to musi być hrabią, zauważył szwajcar.
Rządzca patrzył wciąż na bilet, zadumał się i smutnie czegoś głową wstrząsał.
— Do czego to przyszło! mruknął pod wąsem; Porycki, jak Makower, handluje majątkami!
— A czemu nie ma handlować, kiedy to dobry interes? podchwycił faktor. Eli zarobił już na tém może jakie dwadzieścia tysiąców rublów. A dlaczego Porycki nie ma także zarabiać?
Z temi słowami faktor wybiegł z hotelu.
Gość z imieniem głośném i świetném, a tytułem ciemnym i dwuznacznym, siedział tymczasem w pokoju swoim i popijając herbatę, przeglądał liczne papiéry w wielkiéj tece podróżnéj zawarte, a w urzędowe stemple zaopatrzone. Gdy tak papiéry te odczytywał, gatunkując je, składając i rozkładając, postawa jego stała się sztywną i fizyognomia niespokojną. Miał on teraz pozór nawpół urzędnika, który prostuje się, ilekroć końcami palców dotknie urzędowego papiéru, nawpół spekulanta, który oblicza w myśli szanse przypuszczalnych zysków. Z za szkieł szafirowych oczy jego błyskały żywo i od chwili do chwili zwracały się ku drzwiom.
Nie czekał długo. Drzwi otworzyły się niebawem i wszedł przez nie do hotelowego pokoju Eli Makower. W powierzchowności byłego dzierżawcy Orchowa i Łozowéj, współdzierżawcy Ręczyna i wielu innych majątków szlacheckich, zaszły przez czas ubiegły niejakie zmiany. Wprawdzie mały, rudawy zarost okalał mu, jak dawniéj, twarz ściągłych rysów i czerstwéj cery; postawa jego była poważna, krok powolny, oczy pełne w głębi gorących blasków, o spojrzeniu spokojném i obojętném; ale na czole powstało zmarszczek kilka, niby na świadectwo wielu przez czas ten poniesionych trudów i starań, a zamiast dawnego, długiego aż po ziemię, przybrudnego zawsze chałata, Eli miał teraz na sobie rodzaj surduta, który sięgając zawsze jeszcze poniżéj kolan, sporządzonym był z dość cennéj, błyszczącéj materyi, a roztwarty od góry do dołu, ukazywał znajdujące się pod nim sukienne ubranie i atłasową czarną kamizelkę, na którą opuszczał się gruby złoty łańcuch od zégarka i opadały końce jedwabnego, porządnie pod szyją związanego krawata. Był-to ubiór w połowie jeszcze żydowski, ale już znacznie wedle ogólnie-europejskiego wzoru zmodyfikowany. Na widok wchodzącego, Porycki powstał z krzesła z grzecznym pośpiechem, a kiedy Eli z powagą i spokojem zbliżył się ku stołowi, podał mu rękę i wskazał obok stojący fotel.
Po pierwszych krótkich słowach powitania, chwilowe milczenie zapanowało pomiędzy dwoma tymi ludźmi. Żaden z nich nie chciał znać piérwszy rozpoczynać rozmowy. Oczy Poryckiego z za ciemnych okularów badawczo tkwiły w twarzy Żyda, Eli obojętne spojrzenie wodził po papiérach stół okrywających. Nakoniec gość hotelowy, mniéj cierpliwy może, lub bardzéj zainteresowany w skutkach mającéj się toczyć rozmowy, przemówił piérwszy:
— Pan od dwóch lat już jesteś agentem naszego Domu pośrednictwa?
Eli potwierdzająco głową skinął.
— Od dwóch lat, rzekł z powagą, to jest od piérwszego miesiąca, kiedy ci panowie do nas przyjechali i Dom założyli. A pan?
Polszczyzna Eliego była teraz nierównie czystszą i poprawniejszą niż dawniéj. Człowiek ten, który był z kolei ulicznikiem, faktorem, kupcem, dzierżawcą i agentem jakiegoś handlowo-przemysłowego towarzystwa, uczył się znać z łatwością wielką wszystkiego, czego nauczyć się chciał lub potrzebował.
— A pan? zapytał; bo ja nie miałem dotąd honoru słyszéć w naszéj kompanii o nazwisku pańskiém.
Porycki rozparł się w fotelu i z wielką żywością mówić zaczął:
— Nic dziwnego, nic dziwnego, panie Makower, żeś o mojém nazwisku nie słyszał jeszcze. Zaledwo dwa miesiące temu przybyłem do Wilna z Wołynia, no niezupełnie z Wołynia, bo podróżowałem wprzód po Niemczech, Austryi, Wołoszczyźnie, Besarabii, byłem w Konstantynopolu, morzem azowskiém dobrałem się do Astrachania, ztamtąd na Moskwę przybyłem do Petersburga, a potem dopiéro wyjechałem na Wołyń, gdzie mam familią. Musiałeś pan słyszéć o zamieszkującéj Wołyń familii Poryckich.
Żyd, który z niewzruszoną obojętnością słuchał rozwijanéj przed nim nomenklatury geograficznéj, również obojętnie odpowiedział:
— Dlaczego nie? ja o familii Poryckich wiem i dużo słyszałem.
Na pozór słowa te wymówione były zupełnie obojętnie, a jednak w głosie Eliego był ton jakiś szczególny, który przykro znać uderzył hotelowego gościa, bo spuścił nagle śmiałe dotąd oczy i przez chwilę milczał, jakby o cóś samego siebie z lekkim niepokojem zapytywał. Zmieszanie to jednak i zaniepokojenie trwało krótko, poczém gość, odzyskując zwykły sobie sposób obejścia się śmiały, ożywiony i trochę imponujący, zaczął znowu:
— W długich podróżach moich zapoznałem się z najróżniejszemi gałęźmi europejskiéj administracyi i europejskiego przemysłu. W Austryi, w Mołdawii, w południowych stronach Rossyi prowadziłem interesa na wielką skalę i miałem przed sobą pole otwarte do wszelkiego rodzaju przedsięwzięć i spekulacyj. To téż nie byłbym nigdy ani pomyślał o przyjechaniu do tego biédnego, ciemnego kraju i przyjęciu podrzędnéj roli, w jakiéj widzisz mię pan obecnie, gdyby nie osobiste, naglące prośby barona von R... który stoi na czele Domu pośrednictwa i w imię przyjaźni pomocy mojéj w tém przedsięwzięciu żądał...
— Za pozwoleniem pana, przerwał Makower, dlaczego ta rola ma być podrzędną? Kiedy ona panu dużo pieniędzy dać może, to ona nie jest podrzędną. Albo to pan baron von R... dla czego innego Dom pośrednictwa założył, jak dlatego, żeby zarobić dużo pieniędzy?
Gość hotelowy wydął zlekka wygolone policzki i rzucając spojrzenie w sufit, rzekł:
— Baron von R... jest człowiekiem idei.
Żyd zwolna ręką machnął.
— Tak się to mówi dla honoru... Czy pan baron nie chce przypadkiem majątku jakiego tu nabyć i czy pan nie przyjechałeś tu z jego plenipotencyą?
— Właśnie, właśnie, odparł Porycki, mam plenipotencyą barona i nietylko jego...
Tu rozkładać i rozwijać począł z kolei przed oczami Żyda wyjęte z teki papiéry, przyczem w kształcie komentarzy mówił:
— Oto plenipotencya, na imię moje wydana przez barona von R.., a to druga podobna, którą otrzymałem od grafa K..; tę mam od generała L.., a tę od radzcy stanu W... Przywiozłem jeszcze i inne pomniejsze, ale te cztéry, a najbardziéj już barona, są główne i powinny obchodzić najżywiéj tak mnie, jak pana.
— Mnie? przeglądając z uwagą papiéry zagadnął Żyd.
— Tak mnie, jak pana, powtórzył gość hotelowy. Osoby których nazwiska widzisz pan wypisane u dołu tych papiérów, życzą sobie nabyć tu dobra ziemskie. Pan, jako osiadły w tych stronach agent Domu pośrednictwa, najtrafniejszych udzielić nam wskazówek i najlepiéj w danym celu współdziałać z nami możesz. Czy dobrze pan zrozumiałeś ten interes?
Żyd nie odpowiedział zaraz. Czytał i czytał przedstawione sobie przez hotelowego gościa urzędowe papiéry, oglądał je ze stron wszystkich, przypatrywał się po razy kilkanaście znajdującym się na nich podpisom, aż nakoniec podniósł głowę i z nieokreślonym uśmiéchem na cienkich wargach, z oczami uważnie utkwionemi w twarz towarzysza, rzekł:
— Pan masz wiele i dobrych stosunków...
Porycki rzucił się znowu w głąb fotelu i z nietajoném zadowoleniem odrzekł:
— Zostaję w stosunkach osobistéj znajomości i przyjaźni z najdostojniejszemi osobami w kraju.
Żyd nie spuszczał z niego oczów; zdawało się, że odpowiedzi jego, samochwalstwem i blagierstwem tchnącéj, wcale nie słyszał. Po chwili milczenia, myślenia i przypatrywania odezwał się znowu:
— Pan masz wiele i dobrych stosunków... z rybakami.
Porycki wyprostował się i długo w twarz Żyda popatrzył, jakby myśl w słowach jego zawartą dobrze wyrozumieć usiłował. Nagle śmiéchem parsknął.
— Rozumiem! zawołał, ja mam stosunki z rybakami, a pan... z rybami.
Eli potwierdzająco głową skinął i rzekł znowu:
— Pan trzymasz w ręku wędki, a ja mogę pokazać w które miejsca stawu zapuszczać je trzeba, aby szczupaki łapać.
Porycki śmiać się przestał. Oczy jego z takiém natężeniem w twarz Żyda patrzyły, że blask ich przedziérał się przez szkła ciemne i grube. Eli przenikliwy wzrok towarzysza spotykał wzrokiem również badawczym, ale spokojnym. Porycki nakoniec pochylił się nieco ku Eliemu i zniżając głos, rzekł z większą niż dotąd powagą:
— Wyraziłeś się pan niezupełnie dokładnie. Jeżeli ja i pan działać będziemy wspólnie i zgodnie, wtedy tak rybacy, jak i ryby zamienią się w naszych rękach — w przewyborne dojne krówki.
— Jak to być może? zagadnął Eli.
— Tak jak bywa zwykle. Głupi ludzie stworzeni są na to, aby służyć rozumnym za drabinę, po któréj idą oni ku celom swoim, a jakiż może być cel inny życia mego i twego, panie Makower, prócz ciągnienia zysków?
Wymawiając ostatnie wyrazy, gość ze świetném nazwiskiem miał na twarzy wyraz bezświadomego, wesołego cynizmu i białą ręką, zdobną w wielki pierścień z herbem, uderzył się po kieszeni.
— Niech pan mówi o sobie, ale nie o mnie, z powagą ozwał się Eli; u każdego z nas inne mogą być cele. Ale kiedy my z panem mamy robić interes, to celem interesu tego naturalnie musi być zarobek. A dla czego nie zarobić, jeżeli można? każdy chce zarobić.
— Otóż to, rzekł gość, podajmy sobie ręce, panie Makower, i działajmy wspólnie.
Podali sobie dłonie. Porycki uczynił to z pewnym, ruchy jego cechującym, niespokojnym, nerwowym jakby pośpiechem. Eli, z obojętnością, a nawet z rodzajem chwilowego ociągania się. Porycki zwrócił się ku drzwiom od korytarza.
— Héj! służba! zawołał.
Eli powolnym gestem zatrzymał rękę jego, sięgającą ku taśmie od dzwonka.
— A czego to pan chce? zapytał.
— Rozkażę podać buteleczkę szampana. Wypijemy za pomyślność interesów naszych i trwałość przyjaźni naszéj z tobą, panie Makower.
— A na co to wszystko? wyrzekł Żyd z flegmę. Na co tu szampan i na co tu przyjaźń? Kiedy mam o interesach gadać, nie lubię wina pić, i od niego w głowie robi się ciemno, a interesa to taka rzecz, że najlepiéj ich robić, kiedy w głowie widno, a naokoło cicho.
Porycki zmieszał się trochę tém odrzuceniem przez Żyda propozycyi, jaką uczynił w przystępie zadowolenia i dobrego humoru. Po wązkich wargach jego przebiegł szybko uśmiéch wzgardliwy, tłumaczyć się mogący słowami: i poco to ludziom takim zarobki i piéniądze?
— Może więc przynajmniéj cygaro zapalić zechcesz, panie Makower?
— Dlaczego nie? Cygaro nie szumi i w głowie ciemno nie robi, to można go palić, o interesach gadając.
Zapalili obaj cygara, które Porycki wyjął z cygarnicy kosztownej, i usiedli znowu obok siebie przy stole. Eli nie zaczynał rozmowy; oczekiwać na pierwsze słowo tego, z kim miał rozmawiać, było znać jego zasadą. Nie spieszył się zresztą i nie niepokoił, a jakiemikolwiek były tajemne zamiary i żądania jego, czuł się na dobrze znanym sobie gruncie działania.
Porycki więc piérwszy znowu głos zabrał.
— Od dwóch lat, to jest od czasu, w którym zostałeś pan agentem towarzystwa pośredniczącego w sprzedażach majątków, rozwijałeś pan działalność swą w bliższych okolicach miasta N, gdzie przez pośrednictwo pana kilkanaście większych i mniejszych posiadłości ziemskich właścicieli swych zmieniło. Dalsze jednak strony tutejszego powiatu są dotąd, o ile nam wiadomo, zupełnie nienaruszonemi, a z dóbr położonych dokoła miasteczka Orchowa na obszarze mil sześciu lub óśmiu mniéj więcéj, żadne nie przyniosło jeszcze w zysku domowi pośrednictwa ani jednego rubla.
— To prawda, potwierdził Eli, ale widzi pan, ja nigdy nie zrywam owocu, kiedy widzę, że on jeszcze nie dojrzał. Takie owoce jak te, o których my gadamy, najprędzéj dojrzéwają blizko jakiegokolwiek, choć trochę większego miasta. Ja téż zerwałem je, a tamte były jeszcze niedojrzałe, więc ja ich zrywać nie próbował. Teraz co innego, teraz może już i na tamte pora...
— Wybornie! zawołał Porycki, trafnie więc czas wybrałem do eksploatowania gruntu jeszcze niewyeksploatowanego. Jeżeli jednak, panie Makower, mniemasz, że my z naszéj strony żadnych nie mamy wiadomości o tém co się tu dzieje, to mylisz się wielce. I my także posiadamy naszę małą kartę geograficzną, ze skréślonemi na niéj niektóremi drogami i zaznaczonemi punktami.
Tu rozwinął duży arkusz papiéru, który nie był dotąd w ręku Eliego, i tym samym tonem dobrego humoru, jakim mówił słowa poprzedzające, przeczytał:
Numer 1-szy: dobra Orchów, wraz z miasteczkiem tegoż nazwania. Grunta dobre, lasy wielkie, łąk poddostatkiem, dwór obszérny, z ogromnemi i starożytnemi ogrodami. Własność Mieczysława Orchowskiego. Numer 2-gi: folwark Rydlówka. Obszar mały, gospodarstwo we wzorowym stanie, dogodności gospodarskie wszelkie, dom mieszkalny świéżo zbudowany i pozór małego, bardzo gustownego pałacyku mający. Własność Kamila Orchowskiego Numer 3-ci: Ręczyn. Rozległość księztewka udzielnego, grunta mierne, gospodarstwo w stanie opłakanym, pałac murowany nad brzegiem Niemna, w położeniu malowniczém. Dziedzic Konrad Ręczyc. Numer 4-ty: Łozowa, ziemia wyborna, pszenna, rozległość znaczna. Dziedzic Łozowicz. Numer 5-ty: Białowola. Folwark nieduży, grunt wyborny, położenie piękne, nad wielkim stawem i między sosnowemi lasami. Dziedziczka wdowa po Kajetanie Orchowskim, Leontyna z Ręczyców Orchowska.
Przeczytawszy to wszystko, odłożył papiér na stronę i z wyrazem tryumfu zapytał:
— I cóż, panie Makower? nie dziwi cię to, że siedząc o mil kilkadziesiąt, członkowie Domu pośrednictwa tyle o stronach tych wiadomości posiadają?
Eli zlekka ramionami wzruszył.
— Dlaczego ja mam dziwić się, kiedy to ja sam wiadomości te im posłałem?
— No proszę! nie powiedzieli mi nic o tém, rzekł Porycki, zbity trochę z toru odpowiedzią Żyda. Powinienem był jednak domyśléć się tego, bo jak honor kocham, sprytnym był człowiek, co spis ten wykonał. Żadnej cyfry, żadnego pewnego okréślenia ani ilości ziemi, ani intrat, ani stanu dworu i inwentarzy. Chcecie wiedziéć o czém napewno? to przyjedźcie i zobaczcie. Nie macie czasu na oglądanie? nie chcecie odbywać dalekich podróży? to spuście się na mnie i wierzcie mi na słowo, albo przyślijcie tu do mnie plenipotenta, Ildefonsa Poryckiego naprzykład, a my już z nim wspólnie porachujemy, wymierzymy i przed ostatecznym aktem nabycia wizerunki przyszłych dóbr waszych wam złożymy. Czy wizerunki te podobne będą do swych orginałów? to już wasza rzecz, nie moja.... Wybornie! wybornie! jak honor kocham! Cieszę się całem sercem, cieszę niewypowiedzianie i poczytuję to sobie za prawdziwy zaszczyt, żem poznał pana, panie Makower.
Śmiał się gość hotelowy, mówiąc to, śmiał się jeszcze i potém przez chwilę i zwyczajem swym rozpiérając się w fotelu, rzucał pod sufit kłęby cygarowego dymu. Z twarzy Elego można było poznać zadowolenie z tego, że został zrozumianym, ale zadowolenie to cichszém było nierównie i objawiło się tylko przelotnym uśmiechem.
— Niech się pan nie cieszy tak z góry, rzekł Eli. Nie mówmy: hoc! póki nie przeskoczym. Jeszcze ja z panem o pańskich ludziach nie mówił i nie wiem dobrze co to za jedni, co z nimi można a czego nie można.
Głośna wesołość Poryckiego zniknęła nagle, jakby na rozkaz hamującéj ją woli.
— Późniéj, rzekł z powagą, pomówimy obszernie o moich, a teraz powiédz mi pan cokolwiek o swoich. Znać ludzi z którymi będzie się miało do czynienia — to rzecz główna.
— Dobrze pan mówi, to rzecz główna, potwierdził Żyd, a ponieważ my już z panem razem do téj roboty brać się musiémy, więc pan powinieneś wiedziéć wszystko co ja wiem, żeby czasem krzywą drogą do kogo z nich nie pójść i roboty przez to nie zepsuć. Ja panu powiem o nich wszystkich kto oni są i jakie.
— Czy tylko pewnym pan jesteś, że znasz ich dobrze?
Dziwny uśmiech, wyrażający szyderstwo, wzgardę i dumę zarazem, przeleciał po twarzy Elego.
— Ja miałbym ich nie znać? Chybabym oczu i uszu nie miał. Ja, kiedy byłem małym chłopcem jeszcze, widziałem ich ojców, jak do zajezdnych domów w miasteczku naszém przyjeżdżali, kupowali, sprzedawali, stękali i hulali; a potém ja im kupców stręczył i sam kupcem był; a potém ja u nich albo sam majątki w posesyi trzymał, albo trzymali moje bracia, i szwagry, i krewni.... Ja miałbym ich nie znać? Ot, niech pan słucha!
Porycki obu łokciami oparł się o stół, twarz na dłoni złożoną przybliżył do twarzy Żyda i patrząc na niego z wytężoną uwagą, rzekł:
— Słucham! Zaczynaj pan od początku.
Eli siedział na krześle wyprostowany, z dłońmi złożonemi na kolanach, ze schyloną nieco w zamyśleniu głową. Przez chwilę milczał, a potém powoli i z namysłem mówić zaczął:
— Z przeproszeniem pańskiém, ja zacznę od końca.
— Więc od numeru 5-go?
— Od numeru 5-go?. A jakie tam nazwisko stoi przy tym numerze? Białowola, własność pani Orchowskiéj wdowy. Nu, ta pani Orchowska, to była kiedyś kobiéta bardzo wesoła, ale potém zrobiła się bardzo smutna. Ten smutek przyszedł na nią od tego, że już między ludźmi nie tak dobrze szło jak dawniéj, na balach nikt na nią patrzyć nie chciał, tylko wszyscy patrzyli na młodsze i piękniéjsze od niéj. Ona miała męża i dwóch synów, i jednę córkę, śliczną córkę! i wielki majątek i duże ludzi we dworze; ale to jéj nic nie pomagało. W czarnéj sukni chodziła i mówiła, że ona nikomu niepotrzebna i nic do robienia na świecie nie ma. A jak na nią taki wielki smutek przyszedł, to ona zrobiła się bardzo nabożna. Kiedy stary pan Orchowski umarł, synowie.... to jest jeden syn.... dał jéj Białowolę, jabłuszko małe, ale złote. Nu, ona i tam nie miała co robić i była bardzo smutna, a żeby ludzie wiedzieli o jéj wielkim smutku, ona w całym swoim białowolskim dworze zrobiła wszystko czarne. Firanki u niéj przy oknach czarne, i pokrycie na meblach czarne, i służba chodzi czarno. Ale była przy niéj córka, młoda panna, co nie chciała być smutna i przeszkadzała modlić się; więc ona oddała ją do miasta do jakiejś pani, Ręczycowéj, o któréj późniéj powiem. Ta pani Ręczycowa woziła ją na bale i robiła jéj różne rozrywki, bo ona rozrywki bardzo lubi, a potém ją za syna swego za mąż wydała. Pani Orchowska zaś, jak tylko jéj córka za mąż poszła, urządziła sobie w swoim domu jeden pokój cały czarném suknem obity i w trupie głowy pomalowany. W tym pokoju okiennice zawsze zamknięte, i świece woskowe palą się, i ona tam siedzi i modli się, a mówią ludzie że bardzo płacze. Z nią w naszym interesie biédy nie będzie, bo ona nic nie lubi i ją nic nie obchodzi, a żeby jéj powiedzieli że w Australii jest dla niéj przygotowany taki sam pokój z czarném suknem i trupiemi głowami, to ona, sprzeda Białowolę i tylko ją trzeba będzie na ręce wziąść i do Australii zanieść, bo sama z własnéj woli i własnego rozumu trzech kroków nie zrobi.... Ot i wszystko o numerze 5-tym.
Numer 4 ty, zaczął Porycki, patrząc w papiér, Fabian Łozowicz. Zasłyszałem ja cóś tu i owdzie o tym Łozowiczu. Ma on nawet podobno rodzaj sławy parafialnéj, czy gubernialnéj jako człowiek zadziwiająco dobry.
Eli skinął głową, na znak potwierdzenia.
— To prawda, rzekł, dobry on bardzo dla wszystkich, tylko nie dla swoich własnych dzieci i nie dla tych, co jemu piéniądze pożyczają. On kupę rezydentów u siebie trzyma i jak zobaczy biédnego, to gotów surdut z siebie zdjąć, a jemu oddać, ale jego własne dzieci w podartych sukniach chodzą i niczego nie uczą się, a kto jemu pieniądze pożyczy, albo co na kredyt da, to jakby w wodę wrzucił; nie dlatego, żeby on był niepoczciwy, broń Boże! ale dlatego, że wszystko zawsze rozda, a czego nie rozda to mu rozkradną, bo on nic nie widzi i na nic nie patrzy, co wkoło niego dzieje się, tylko wiérsze pisze i maluje. Dobry on, to prawda, ale nie człowiek.
Porycki parsknął śmiéchem.
— Poczciwota jakiś! zawołał. No, mam nadzieję że z piękną jego Łozową wielkiego kłopotu nie będzie; musi on już ją trzymać na włosku. Teraz więc numer 3-ci: Konrad Ręczyc.
— O tym niéma co długo gadać. On człowiek niezły, grzeczny i gospodarz byłby może z niego jaki taki, gdyby go nie zjadały i od wszystkiego dobrego nie odprowadzały trzy rzeczy; konie, matka i żona.
— Czy to nie jego właśnie żoną jest owa piękna córka téj pani z Białowoli, bardzo smutnéj i bardzo nabożnéj?
— Zgadł pan. On ożenił się z panną Lilą Orchowską, a raczéj ożeniła go z nią matka, bo on matkę bardzo kocha i robi wszystko co ona chce, a ona niczego więcéj nigdy nie chce jak pieniędzy, rozrywek, pięknych mebli i drogich sukien. Myślała że panna Lila Orchowska miéć będzie duży posag...
— Pan Konrad tedy musi żony nie kochać, skoro ożenił się z nią tylko przez uległość dla woli matki. Rozumiem więc... obojętność pomiędzy małżonkami, niezgody familijne, ztąd częste wyjazdy, podróże, bezrząd w domu, długi, ruina..
— Z przeproszeniem pańskiém, pan Konrad, czy jak go tu wszyscy nazywają, pan Konio, ożeniwszy się, zaczął żonę kochać, bo on miękkiego serca, a jego żona bardzo piękna. Ale ona jego nie kocha i mówią ludzie, że suchot prędko dostanie z wielkiego smutku...
— Zajmująca istota! półgłosem rzekł do siebie Porycki i dodał głośniéj: wszak to być musi siostra panów Kamila i Mieczysława Orchowskich? Jakiż to człowiek ten pan Kamil z Rydlówki?
— Ten pan Kamil to bardzo pyszny i bardzo uczony pan. On taki pyszny, że kiedy stąpa po kamieniach, to jemu zdaje się, że on tym kamieniom wielki honor robi, a taki uczony, że jak kto jego poprosi o kawałek chleba, to on, zamiast dać, zaraz opowie zkąd wzięło się to żyto, z którego chléb zrobiony, i z czego ono składa się, i kto je piérwszy na świecie posiał. On jednę tylko osobę bardzo kocha, a ta osoba to on sam, i o jednę rzecz bardzo dba, a ta rzecz to jego własna wygoda.
— Rozumiem, rzekł Porycki; epikurejczyk, kosmopolita, niewdający się w żadne sentymentalizmy i ideały... Mądry jakiś człowiek, lubię go już, nie znając. Czy brat jego Mieczysław podobny do niego?
Na pytanie to Eli Makower długo nie odpowiadał, brwi jego zsunęły się z wyrazem głębokiego zamyślenia, oczy nieruchomie utkwiły w ziemi. Szyderski i przenikliwy umysł ten, który bez najlżejszego wachania się z tłoczącą wzgardą i niemiłosierną obojętnością rysował przed badawczym wzrokiem głównego agenta moralne wizerunki osób innych, tym razem znaleść się musiał wobec zagadki nierozstrzygniętéj jeszcze i własną jego ciekawość budzącéj. Milczał długo i myślał, a potem, nie podnosząc oczu i nie rozchmurzając czoła, powolniéj niż dotąd i z większym namysłem mówić zaczął:
— O tym panu Mieczysławie najdłuższe teraz będzie między nami gadanie, a kiedy już przystąpim do naszego interesu, to z nim najtrudniejsza będzie robota. Jest-to owoc, który dla nas nie dojrzał jeszcze i nigdy może nie dojrzeje, a zerwać go nie będziemy mogli inaczéj, jak z wielkim gwałtem.
— A jednak, z widoczném niezadowoleniem przerwał Porycki, zerwać go trzeba koniecznie; bo orchowskie właśnie dobra stać muszą u nas na piérwszym planie. Nabyć je pragnie baron von R. Rozumiész pan?
Zdawało się, że w zamyśleniu swém Eli przerwy téj nie zauważył.
— Jest-to człowiek, mówił daléj, o którym ja sam nie wiem dobrze co myśléć. Dawniéj on był taki jak inni, hulaka, wesoły i trochę rozrzutny. Zawsze tylko ojca bardzo kochał. Nie było dnia, żeby do starego nie przyjechał i długo z nim nie gadał, a czasem to i całe dnie u niego siedział i książki mu czytał. Kiedy pan Kajetan Orchowski umiérał nie było przy nim nikogo z familii, prócz pana Mieczysława. Opowiadają ludzie, że pan Kajetan całą noc przed śmiercią mówił synowi o jakichś ważnych rzeczach i płacząc bardzo, prosił go o cóś i napominał, a on jemu przyrzekał i przysięgał. Jakie to były przyrzeczenia i przysięgi, może ja i domyślam się — ale o tém co umiérający ojciec mówi ze swoim synem, cudzym ludziom gadać nie trzeba. Ja sam mam starego ojca i wiem co to znaczy, kiedy on mnie o co prosi albo napomina.
Po ustach Poryckiego przebiegł szybko powściągniony uśmiech szyderski. Znać miłość synowska, głęboko wrosła w serce Elego, nie znajdowała w piersi i umyśle głównego agenta sympatycznego oddźwięku.
Po chwili milczenia Żyd mówił daléj:
— Ja wtedy był posesorem Orchowa i myślał zawsze że po śmierci starego pan Kamil, jako bardzo pyszny, zechce sobie wziąć wielki Orchów a brata uczonym swym rozumem przekona, że jemu dość będzie małéj Rydlówki. Ale wielki Orchów obciążony był długami, a mała Rydlówka czysta jak łza; pan Kamil tedy powiedział: „Ja wezmę Rydlówkę. Małe to ale spokojne i bezpieczne. Ty, Mieczysławie, zginiesz w tych długach i w téj ruinie!” A co pan myśli, że on jemu na to odrzekł? On odrzekł: „Będę czarny chléb jadał i w siermiędze chodził, będę od rana do wieczora pracował, a Orchów wyratuję.” Potém on stanął przy oknie i patrzył na pola, co tam dokoła dworu leżą, a twarz jego była bardzo blada i usta jego trzęsły się. Mnie zdawało się, że on podobny był wtedy do człowieka co na wojnę idzie.
I znowu Żyd umilkł na chwilę i patrzył w ziemię, a towarzysz jego uśmiéchał się lekceważąco i rzucał pod sufit kłęby dymu.
— Oni wtedy dzielili się majątkiem, opowiadał daléj Eli, a z nimi był prawnik, ich plenipotent i ja byłem, bo mi się od nich trochę pieniędzy należało. Ja wszystko widział i słyszał jak było. Pan Kamil chciał żeby brat dał mu dużo piéniędzy w dodatku do Rydlówki i bardzo długo dowodził, że przy wielkim Orchowie jest honor, a przy małéj Rydlówce powinny być za to pieniądze. Ale pan Mieczysław powiedział, że on nie dla honoru Orchów bierze i jak zaczął liczyć, tak wyliczył, że pan Kamil żadnéj pretensyi do niego miéć nie może.
Potém była mowa o siostrze. Pan Kamil powiedział, że jéj trzeba dać tylko czternastą część ojcowskiego majątku, to jest tyle ile prawo każe, i znowu długo prawił o tém, że jeszcze w Rzymie kobiéty mniéj brały majątku niż mężczyźni, że mężczyzna zachowuje blask familii i robi honor nazwisku, więc powinien być bogatszy od kobiéty, która idzie za mąż i z mężowskiego bogactwa żyje. Wtedy pan Mieczysław powiedział: „Jak sobie chcesz, tak zrobisz: ale ja dam siostrze 20,000 rubli. Jak powiedział, tak zrobił: wydał siostrze oblig na 20,000 rubli. Ot jaki on człowiek i niech pan z tego miarkuje, czy łatwy z nim będzie interes.
Porycki, który od czasu gdy mowa zaczęła być o cyfrach i podziale majątków, ze zdwojoną uwagą słuchał opowiadania i szczegóły jego z widoczną starannością w pamięci swéj notował, zapytał:
— Czy summę tę pan Mieczysław spłacił już siostrze?
— Jak mógł zapłacić, kiedy tam różnych cudzych długów kupa wielka była? Siostra, zwyczajnie jak siostra, czeka i tylko procent bierze, który pan Mieczysław regularnie płaci.
— Siostra jak siostra, czeka, powtórzył Porycki, ale że szwagier nie dopominał się dotąd, to mię bardzo dziwi.
— Ja panu mówił, że ten pan Konrad ma nie złe serce, a zresztą on i niebardzo potrzebował tych piéniędzy.
— Ale gdyby potrzebował, toby szwagierka przycisnął i do sprzedania Orchowa zmusił, ze znaczącém mrugnięciem zagadnął Porycki.
Żyd głową wstrząsnął.
— To może być i może nie być. Żeby on tak zrobił, toby szwagra zgubił, a dotąd on jeszcze nikogo nie zgubił, i na to bardzo liczyć nie trzeba. Co się tyczy pana Mieczysława, on w kilka miesięcy po śmierci ojca ożenił się...
— A! przerwał Porycki z widoczném niezadowoleniem, ożenił się pewno z bogatą panną, posag wziął albo weźmie, i z naszéj roboty nic nie będzie.
— Przepraszam pana, on ożenił się nie z bogatą panną, ale z biedną dziewczyną, z guwernantką.
Schmurzone czoło głównego agenta rozjaśniło się.
— O poczciwy głupiec! zawołał ze śmiechem. Przez całe życie pracował nad tém, abyśmy teraz łatwiéj do jego Orchowa dobrać się mogli.
— Jak widzę, rzekł Żyd powoli, to pan lubi na każdą rzecz z jednéj tylko strony patrzyć. No, to od gustu zależy; ale ja lubię rzeczy ze wszystkich stron obejrzéć.
Filuterny uśmiech przewijał się po ustach Elego, gdy słowa te wymawiał.
— Pan mówi, że on zrobił głupio, żeniąc się z biedną guwernantką, a ja mówię że on zrobił rozumnie. Żeby on ożenił się z bogatą panną, toby ją musiał do ślubu powieść w pięknéj karécie, a w domu miałby zbytki, i bale, i meble z Warszawy, i suknie z Paryża. Posag djabliby wzięli, a biéda byłaby jeszcze większa. Ale panna Michalina Szyłłówna nie potrzebuje od niego ani karety, ani balów, i w domu z założonemi rękami nie siedzi, bo kiedy ona była biédną guwernantką, to przywykła pracować, i w jednéj wełnianéj sukience chodzić, i kaprysów żadnych nie miéć. On żeniąc się, nietylko karéty nie kupił i mebli z Warszawy nie sprowadził, ale wszystkie pojazdy, piękne konie, drogie meble, srébra i klejnoty, które w Orchowie jeszcze były, sprzedał, a piéniądze które za nie wziął mnie oddał, bo mój dług był najpilniejszy. Ja, przyznam się panu, piéniędzy tych brać nie chciałem, bo wolałbym Orchów nadal w posesyą wziąć. Ale on zaśmiał się i powiedział: „A co ja będę robił, panie Makower, jeśli pan tu u mnie gospodarować będziesz?" I ja z Orchowa wyjechać musiałem. Teraz to oni tam żyją w tym Orchowie nie jak panowie, ale jak ekonomy, nu, co ja mówię, ich ekonomy dawniéj żyli lepiéj i pracowali mniéj, jak oni teraz żyją i pracują.
— A więc, rzekł Porycki wpół z niezadowoleniem, wpół z szyderstwem: bogacz już być musi teraz z tego pana Mieczysława. Długi pospłacał kapitały zbiéra.
— Długi to rzeczywiście wszystkie prawie pospłacał, prócz tego co siostrze się należy; ale co do kapitałów, to jeszcze tam o nich ani słychać.
— Ani słychać? proszę! A jednak pracują oboje.
— W naszém teraźniéjszém gospodarstwie, widzi pan, pracować bez pieniędzy, to wszystko jedno co wodę do dziurawego naczynia lać. Co wleje się, to i wyleje.
Porycki zaśmiał się.
— Aha! zawołał, więc ten rycerz twój, panie Eli, od stóp do głowy w pancerz żelazny zakuty, ma jednak Achillesową piętę jakąś, w którą trafić można, aby go powalić na ziemię.
— Ja nie wiem co to za pięta, o któréj pan mówi, z przebiegłym uśmiechem odparł Żyd. Ja tylko to wiem, że jeżeli który z nich nie ma dziś piéniędzy na gospodarstwo, to siedzi on na majątku swoim jak na lodzie. Jak słońce przygrzeje, lód stopi się i on utonie.
— Szczególniéj jeżeli bawi się w wydawanie siostrom obligów.
Po wymówieniu słów ostatnich agent główny milczał chwilę i z rozjaśnioną zadowoleniem twarzą białe ręce zaciérał.
— No, rzekł, jest tam jeszcze na spisie moim niemało imion innych ludzi i miejscowości, ale o nich pogadamy późniéj, te bowiem o których mówiliśmy przed chwilą, są dla nas najważniéjszemi, idzie teraz o to, jak zrobić znajomość z ludźmi tymi, jak przyciągnąć ich i w interes z nami wprowadzić. Plan z którym tu przyjechałem jest następujący. Najmuję w N. piękny jaki, obszérny lokal, w pokaźnem i uczęszczanem miejscu położony, urządzam parę wielkich salonów z lustrami, firankami i eleganckiemi meblami, a nad wéjściem od ulicy zawieszam wielką tablicę, na któréj pozłacanemi literami stać będzie napis Filia Domu pośrednictwa. Być może, iż kupię sobie ładny powóz i będę nim jeździł po mieście, aby widziano jak występuje główny agent Domu i prezes filii. Jedném słowem, trzeba nam wiele blasku, szumu, elegancyi, tytułów, a oni się na to wszystko złapać dadzą, jak sroki na błyszczące blaszki. Cóż, czy nie dobry projekt?
Śmiał się, mówiąc to, Porycki i znowu ręce zaciérał. Ale Żyd nie podzielał uniesień jego.
— Z przeproszeniem, rzekł po chwili milczenia, projekt pański niedobry. Oni lubią wszystko co błyszczy i brzęczy — to prawda, ale oni i inne jeszcze rzeczy lubią i z tem liczyć się koniecznie trzeba. Jak oni zobaczą te wszystkie napisy i salony, o których pan mówi, to oni zaraz pytać się będą jedni drugich: a co to znaczy? a na co to. I zejdą się do kupy, zaczną myśléć i będzie gwałt, strach, wielkie gadanie o tém, że ich chcą wywłaszczyć, zgubić. Każdy z nich schowa się przed temi salonami, przed tą tablicą i przed panem agentem, który powozem jeździ, i zrobi się tak, że ten co był hultaj, weźmie się do roboty, a ten co piéniądze rozrzucał, będzie je w kieszeni dusił, a ten co milczał, krzyknie; ostrożnie! Wtedy interes nasz z pewnością źle pójdzie i pan baron von R.. i pan generał L... i wszyscy inni pańscy ludzie kontenci nie będą.. Ja panu powiem. To jest interes taki, który lepiéj rośnie pod ziemią, jak na ziemi.
— Każdego z nich trzeba brać osobno i zaczynać pocichu, zdaleka, ale ze wszystkich stron razem. Fajerwerków żadnych nie wyprawiać, strachów nie wypuszczać, nikogo nie budzić i tak zrobić, żeby ptaki były w klatce, nim się jeszcze spostrzegą, że ta klatka nie na jednego z nich postawiona, ale na wszystkich. Ot jaki mój projekt.
Porycki z niezadowoleniem słuchał słów tych Elego. Miał on sam widać wielki pociąg do wszystkiego co błyszczy i brzęczy, i z trudnością przychodziło mu wyrzec się perspektywy świetnych salonów. Że jednak zachcianki wytworności i przyzwyczajenia blagierskie łączyły się w nim z chciwemi popędami spekulacyi, wywody cichego, w żydowski hałat ubranego, lecz przebiegłego i wytrawnego spekulanta nie mogły nie trafić do jego przekonania. Eli zresztą był mu potrzebnym i bez jego pomocy planów swych w żaden sposób ziścić nie mógł. Po chwili więc milczenia, w czasie któréj żegnał z przykrością wymarzony przez się obraz, rzekł:
— Niech i tak będzie! Każdego z nich weźmiemy osobno i obejdziemy dokoła — pocichu. Jutro zaraz jadę do Orchowa. Ciekawym, doprawdy, zobaczyć tego rycerza.
Eli uczynił żywe poruszenie.
— Niech pan do niego nie jedzie, bo pan nic nie zrobi i interes do reszty zepsuje.
— A to dlaczego?
— Nu, już ja wiem dlaczego. Pan jedź do Ręczyna, a do Orchowa ja sam pojadę. Pan Mieczysław z panem i gadać nie zechce... ze mną to co innego.
— Ciekawym dlaczego?
Eli odpowiedział:
— Ja — Żyd, Makower, a pan — Porycki!
— Głupstwo! wymówił agent główny.
— Dla pana i dla mnie to głupstwo, ale pan Orchowski inaczéj o tem myśli. No, a teraz może trochę o pańskich ludziach pogadamy.
Zapalili nowe cygara, popróbowali drzwi czy dobrze zamknięte, umieścili krzesła swe ściśle jedno przy drugiém i z głowami opartemi na dłoniach, z twarzami zblizka ku sobie pochylonemi, szeptali długo. Porycki opowiadał i śmiał się często, Eli słuchał uważnie i od czasu do czasu tylko uśmiéchał się zlekka. Było już po północy, gdy wzięli obaj ołówki i na kartkach papiéru kreślić zaczęli i przekreślać długie cyfr szeregi. Przy końcu rozmowy w szepcie tych dwóch ludzi czuć było sprzeczkę lekką. Porycki parę razy głos podniósł i powtórzyły się w ustach jego wyrazy: procent, podział, zysk. Ale Eli nie sprzeczał się, nie gniéwał, głosu nie podnosił. Powstał i biorąc do ręki jeden z leżących na stole wizytowych biletów, zwolna wymówił:
— Z przeproszeniem pańskiém, ja jeszcze cóś powiem. Pan nie nazywasz się Porycki, tylko Pirucki. Odmienić w nazwisku swojém dwie litery, to zdaje się mała rzecz, ale przez to ludzie zaraz myślą o panu, że pan jesteś hrabia, z wielkiéj familii pochodzisz, a ztąd honory dla pana wielkie, a jak u kogo, to i wiara w pańską poczciwość większa. Ja nie mówię, że pan źle zrobił, ja nic nie mówię... ja to powiedziałem dlatego tylko, żeby pan wiedział, że ja o tém wiem.
Przy piérwszych zaraz słowach Żyda Porycki zarumienił się gwałtownie, potém zbladł bardzo, ręce i usta mu zadrżały i gniewnie zawołał:
— Zkąd pan wiész o tém?
— Dlaczego ja mam nie wiedziéć? odparł Eli. Nas było rodzeństwa osób piętnaście. Kiedy my wszyscy pożenili się i powychodzili za mąż, to nas zrobiło się trzydzieści. Żebyśmy tylko po dwoje dzieci mieli, to byłoby w naszéj familii osób 60, ale u nas dzieci rodzi się więcéj. Widzi pan jaką ja mam wielką familią, a ta familia wszędzie jest, i na Wołyniu także jest, i jak pan wyjeżdżał ztamtąd na agenta Domu pośrednictwa, to już ja wiedział kto pan, zkąd i jaki. Ot i wszystko. Niech pan ani dziwi się, ani lęka, ja nie czarownik i nie denuncyant. Ja to tylko powiedziałem dlatego, ażeby między nami zawsze zgoda była. Dobranoc panu. Jutro jadę do Orchowa, a pan jedź do Ręczyna. Wszystko będzie dobrze.
Z temi słowami Eli opuścił hotelowy pokój. Po odejściu jego Porycki stał długo jak skamieniały przy stole.
— Niegodziwe żydzisko! szepnął przez zaciśnięte zęby, trzyma mię teraz w ręku!
Po chwili dodał:
— Chciałbym bardzo wiedzieć, czy téż on wiéco i o Julii.
Widocznie przecież lekkomyślność była jedną ze składowych cech charakteru człowieka tego, bardzo prędko bowiem ochłonął z gniewu swego i przerażenia, uczynił ręką gest lekceważący i rzekł:
— At! co tam, strachy na Lachy! Interesa zapowiadają się pięknie i... ciekawie. Ciekawym jest, jak honor kocham, ten pan Mieczysław Orchowski sentymentalny głupiec, który konającemu ojcu swemu składał przysięgi jakieś, ożenił się z guwernantką i żyje jak ekonom. Ciekawą jest siostra jego, piękna Lila, która męża swego nie kocha, a w ślicznéj łapce swéj trzyma losy brata, pod postacią dwudziestotysiącznego obligu.






II.

Ciekawość, którą Porycki w monologu swym objawiał, żywo musiała być zaostrzoną; interes nad którym rozpocząć miał starania obiecywał mu się znać bardzo ponętnie i korzystnie, bo nazajutrz zaraz po rozmowie swéj z Makowerem wyjeżdżał on z N. wynajętym naprędce koczykiem, czwórką koni zaprzężonym. Na koźle, obok najemnego woźnicy, siedział świéżo, bo przed godziną zaledwie przyjęty do służby lokaj.
Pomimo przeciwnych zaleceń Elego, Ildefons Porycki jechał do Orchowa. Pragnął może na własne oczy przekonać się o trudnościach, które przebiegły Żyd zapowiadał mu z téj strony, albo téż poprostu lekkomyślny tam nawet, gdzie szło o rzeczy ważne dlań i upragnione, folgował zachciance podrażnionéj ciekawości. W pośpiechu i uporze, z któremi dążył do osobistego zapoznania się z Mieczysławem Orchowskim, było też zapewne wiele ufności w spryt własny, w umiejętność zawiązywania stosunków, wydających się dlań zrazu prawie niepodobnemi.
To téż siedząc, a raczéj z wielką swobodą postawy nawpół leżąc w koczyku i paląc cygaro, miał on minę człowieka, który mówi sobie: przyjadę, spojrzę, zwyciężę! Od czasu do czasu rozglądał się po przebywanych okolicach i uśmiéchał się wzgardliwie.
Widoki to były smutne, krajobrazy po których, mimo słońca jaśniejącego w pełnym blasku letnim, błądziły tajemnicze, głębokie cienie. Nad szérokiemi, okiem nieścignionemi rozłogami unosiła się cisza martwoty i bezludności; śród pól odłogujących, albo w pierwotny sposób uprawianych, słychać było tylko świergot ptactwa; dzikie zielska porastały obszérne przestrzenie dzikiéj przyrody; bezładna bujność mieszała się z okrwawiającą miejsca inne żółtą, nagą jałowością. Tu i owdzie widniały z oddali siedziby ludzkie, samotne i milczące, domostwa których ściany z za opadającego tynku świeciły kruszącą się cegłą czerwoną, lub ciemniały próchniejącém drzewem zczerniałém. Niekiedy, z dwóch stron ścieżki, stérczały w nieprzeliczonych szeregach odziomki po ściętych drzewach pozostałe, a w rzadkich odległościach, na tle pustéj przestrzeni, wznosiły się kalekie niedobitki sosen i jodeł. Nigdzie w okolicy téj całéj nie można było dostrzedz tego krzątania się, ruchu, życia, tych robót różnorakich, które gdzieindziéj objawiają żwawe bicia serc ludzkich, działalność rąk i myśli, natężenie i walkę sił człowieka z przyrodą. Tu serca zmęczone lub nierozbudzone, uderzały znać powoli i trwożnie, ręce leniwe były lub nieuzbrojone, myśli i siły ludzkie rozbijały się o skałę fatalnéj niemożności jakiéjś. Nie była to pustynia niemniéj przecież czułeś tu nadciąganie ciężkich, duszących oddechów pustyni.
Kto inny, jadąc tędy, miałby westchnienie w piersi — Ildefons Porycki uśmiéchał się wzgardliwie, lub obojętnie, znudzone spojrzenie tocząc po pustych przestrzeniach.... Przestał jednak uśmiéchać się i obojętny wyraz twarzy zmienił na zaciekawiony, gdy powóz jego wjechał na széroką drogę, dwoma gęstemi rzędami starych kasztanów osadzoną, a wiodącą do otwartéj na oścież bramy orchowskiego dworu.
— Czy to Orchów?
— Orchów, panie!
Porycki podniósł się z siedzenia i położył dłoń na ramieniu woźnicy.
— Słuchaj-no! rzekł, trzy ruble dostaniesz, jeśli przed dom ten zajedziesz zręcznie, z szykiem, po pańsku, rozumiész?
Woźnica zrozumiał. Cztery rosłe i dobrze utrzymane konie ruszyły tak żwawo, że aż tumany kurzu podniosły się z pod kół koczyka i pełnym kłusem, podzwaniając uprzężą, wbiegły na wielki podwórzec, gdzie kolista droga, niegdyś gracowana znać i zwirem usypywana, dziś czysto wymieciona tylko, wiodła ku nizkiemu, długiemu domowi.
Rozglądając się dokoła, Porycki spostrzegł, iż szykowność ekwipażu jego i zapłata woźnicy przyobiecana zupełnie były stracone. W oknach domu nie ukazała się twarz żadna i na ganek nie wyszedł nikt. Nie miano tu znać czasu ani zwyczaju wyglądać gości, nie trzymano służby licznéj, w każdéj chwili gotowéj wybiedz na spotkanie przybywających.
Porycki wyskoczył z powozu, rozkazał woźnicy z powozem i końmi zatrzymać się na uboczu i stanął na ganku. Od dachu podtrzymywanego sześciu grubemi słupami i od dzikich powojów, pnących się po zielonéj kracie, był tam cień chłodny i orzeźwiający; z obu stron stały drewniane ławki z poręczami, a przed jedną z nich znajdował się stół obszérny. Siedziano tu widać niedawno, spożywano śniadanie, czytano i rozmawiano, gdyż na białéj serwecie stół przykrywającéj leżała książka nawpół roztwarta, stał koszyk z robotą kobiécą i inny, napełniony pięknemi ogrodowemi owocami. Na ławce drobne jakieś ręce dziecinne pozostawiły zabawek parę.
Osoby które w cienistém miejscu tém przepędziły wczesne godziny poranku, rozproszyły się teraz po różnych stronach dworu. Szerokie gałęzie drzew kasztanowych rzucały na ganek ruchome swe cienie. Rozkwitające wśród gęstéj zieleni białe kielichy powojów wydawały woń lekką. Pod gzymsem dachu świergotały w gniazdach jaskółki, a za oknami domu, które wychodziły na ganek i na oścież były otwarte, panowała cisza głęboka i wznosiły się ściany obszernych pokoi, czyste, lecz poprostu pobielone i nieprzyozdobione niczém. Zieloność, cień chłodny, zapach kwiatów, świergot ptaków, ciche, prostotą obyczaju tchnące wnętrze starego wiejskiego domu, nie były to rzeczy zdolne poruszyć struny wrażeń i uczuć w organizacyi głównego agenta, który widocznie daleko więcéj lubować się musiał w bezładnych hałasach tłumów i pstrych objawach zgiełkowego życia. A jednak wyraz twarzy jego nie objawiał niecierpliwości i znudzenia, owszem, z zajęciem żywém z badawczością ciekawą przyglądał się różnym częściom dworu, nad wszystkiém co tam widział uważne czyniąc wnioski, ze wszystkiego wyciągając dla siebie wróżby powodzenia dobrego lub złego.
Orchów nie miał już teraz tak zaniedbanego i upadającego pozoru, jak przed siedmiu laty, niemniéj przecież, obok staranności, usiłowań, uporczywéj pracy i umiejętnéj myśli ludzkiej, znać tu było na każdém miejscu walkę, potrzebę, łataninę, troskę. Dwór ten przebudowany, podpiérany, oczyszczony z ruin, na zupełne usunięcie których niedostawało czasu i pomocniczych środków, podobnym był do wszelkiego dzieła, którego logiczny rozwój spotyka się z mnogiemi przeszkodami.
Wzrok Poryckiego obiegł dokoła wielkie podwórze zawierające w sobie tylko dom mieszkalny z przyległemi oficynami i zatrzymał się długo, ze zdwojoną ciekawością na dziedzińcu folwarcznym. Tam dopiéro byli ludzie i wrzał dość ożywiony ruch gospodarski. Przez szérokie wrota stodoły, na oścież roztwarte, słychać było głuche warczenie maszyny jakiejś, bielały płócienne ubiory robotników. Przed szarą oficyną, służącą niegdyś za pomieszkanie żydowskim dzierżawcom Orchowa, kilka kobiét w wiejskich ubraniach dokonywało nad drewnianemi naczyniami robót jakichś około nabiału czy prania; od strony zaś śpichrza szła szybkim krokiem dość wysoka, bardzo kształtna postać kobiéca w perkalowéj sukni, którą blask letniego słońca czynił jasną i pozłocistą w słomianym kapeluszu o szérokich brzegach na głowie.
Kobiéta ta spostrzegła znać powóz w pobliżu ganku, bo stanęła, popatrzyła chwilę, a potém ze zdwojonym pośpiechem iść zaczęła ku domowi.
— A! szepnął Porycki, pani domu zapewne, guwernanteczka owa, która tak zręcznie oplątać umiała serce młodego dziedzica, że wyrzekł się dla niéj żony z posagiem, mogącym mu dziury w dachach połatać. Ciekawym czy ładna przynajmniéj.
W chwili gdy to mówił, kobiéta w perkalowéj, od słońca jaśniejącéj sukni, znajdowała się już w połowie dworskiego dziedzińca, gdy nagle zatrzymały ją w drodze głośne śmiéchy i wołania dwojga dzieci, które wysunąwszy się z za gęstych krzewów, osłaniających boczną ogrodową furtkę, biegły na jéj spotkanie. Tuż za niemi w otwartéj furtce, w cieniu rosnącéj tam lipy rozłożystéj, stanęła kobiéta stara, w białym czépcu i czarnéj sukni, z bladą, pomarszczoną, lecz łagodną twarzą. Naglądała znać dzieci, które bawiły się w ogrodzie, a teraz, ujrzawszy matkę, uczepiły się rąk jéj i z głośnym szczebiotem podniosły ku niéj drobne swe, rumiane twarze. Kobiéta w perkalowéj sukni stanęła na chwilę i pochylona, zamieniła z niemi słów kilka, poczém, przesławszy staruszce uśmiéch i skinienie głowy, a młodszą pięcioletnią dziewczynkę wziąwszy za rękę, szła daléj ku domowi.
Gdy znajdowała się już w blizkości ganku zdjęła słomiany kapelusz, a blask słońca, który dotąd złocił tylko jéj suknię, oblał teraz i ukazał w pełni kształtną jéj głowę, zwieńczoną dwoma grubemi warkoczami ciemnych, lśniących kłosów.
— No! szepnął Porycki, niczego sobie! ale żeby to było znowu cóś tak bardzo osobliwego — nie powiem. Dumnie jakoś i zimno wygląda ta ex-guwernantka.
Powierzchowność ex-guwernantki nie była w istocie taką, któraby uczynić mogła wrażenie przyjazne na ludziach Poryckiemu podobnych. W cerze twarzy jéj śniadawéj, ogorzałéj nieco, w oczach pełnych blasku i spokoju, w zarysie ust, których słodycz nie wyłączała energii, w kształtach, postawie i poruszeniach jéj kibici znać było pełną i jędrną dojrzałość sił fizycznych i moralnych, powagę naczelniczki domu, dumę i spokojną radość szczęśliwéj żony i matki. Była-to postać niewieścia na piérwszy rzut oka surowa i nieco zimna, bo pozbawiona wszystkich owych drobniutkich powabów i przystrojów, które wokoło wielu innych kobiét tworzą atmosferę sztucznéj miękkości i fałszywego ciepła; trzeba było w istocie długo na nią popatrzyć, z oczów jéj wyczytać myśli, w uśmiéchu ust pochwycić uderzenia serca, aby nazwać ją piękną.
Oddała gościowi grzeczny, choć lekki ukłon i widząc przed sobą nieznajomego, stanęła w wyczekującéj postawie. Porycki, po złożeniu ze swéj strony wytwornego ukłonu, wyjął z kieszeni kamizelki bilet wizytowy, a oddając go pani domu, z pełnym przymilenia uśmiechem oświadczył, iż przybył tu w celu zabrania osobistéj znajomości z panem Mieczysławem Orchowskim i pomówienia z nim o interesach, które, jak sądzi, miéć będą dla dziedzica Orchowa wagę niemałą.
— Wszakże nie mylę się, dodał agent główny z nowym i głębszym jeszcze niż wprzód ukłonem, mniemając że stoję przed żoną pana Mieczysława Orchowskiego, panią tego domu? Prawdziwe to dla mnie szczęście że poznać mogę osobę, o cnotach i piękności któréj....
Nie dokończył zaczętego frazesu, bo twarz Michaliny, który schmurzyła się już była zlekka przy odczytywaniu tytułu wypisanego na wizytowéj kartce, stała się wobec prawionego jéj pochlebstwa zimną i nieruchomą.
— Nie mylisz się pan, rzekła, jestem żoną Mieczysława Orchowskiego i gospodynią tego domu. Mąż mój zajęty jest w téj chwili gospodarstwem, ale wnet poszlę po niego. Chciéj pan wejść.
Rzekłszy to, weszła w głąb domu i gestem zaprosiła gościa, aby szedł za nią.
Po chwili Porycki znajdował się sam jeden w obszérnym pokoju, trzema oknami na dziedziniec wychodzącym. Był to ten sam pokój, w którym Kajetan Orchowski pędził ostatnie, smutne lata swego życia, w którym umiérał i prowadził z synem uroczystą przedśmiertną rozmowę. Też same szafy ksiąg pełne stały tu pomiędzy oknami, też same wizerunki ludzi mądrością i czynem wielkich okrywały jednę ze ścian bocznych. Zachowano tu nawet stare obicie błękitne z wypłowiałemi złoceniami, a niedostawało tylko łoża, na którém tak długo spoczywał chorobą doń przykuty starzec przedwczesny, na wielkim zaś stole u komina leżały niewidywane tu dawniéj księgi gospodarskie i rachunkowe, przeróżne regestra i notatki. Parę kanapek tanim perkalem obitych i kilka krzeseł okrążających stół przed kominem, dopełniały umeblowania pokoju tego, który miał pozór poważny i wesoły zarazem.
Na twarz Poryckiego, gdy został znowu samotnym, spadł wyraz niepokoju i niezadowolenia. Przybycie jego odbyło się w istocie pod wróżbą niedobrą. Nikt tu nie wybiegł na jego spotkanie, nikt olśnionym i odrazu podbitym nie został przez szyk ekwipażu i całéj osoby jego. Gospodyni domu, zrazu uprzejma, stała się po przeczytaniu nazwiska jego i tytułu zimną, dumną prawie, a jakkolwiek nie rozminęła się względem niego z prawidłami grzeczności, odchodząc jednak i pozostawiając go samotnym, okazała mu aż nadto jawnie, iż zabieranie z nim bliższéj znajomości nie jest wcale dla niéj pożądaném.
To téż zachmurzona twarz jego rozjaśniła się wtedy dopiéro, gdy w głębi domu ozwały się śpieszne męzkie kroki i do pokoju wszedł mężczyzna w płócienném letniém ubraniu, z twarzą ogorzałą od skwarów słonecznych, i w téj chwili przynajmniéj, bardzo poważnie wyglądającą.
Mieczysław Orchowski w jednéj ręce trzymał oddaną mu znać przez żonę kartkę wizytową gościa, drugą zlekka bardzo dotknął podanéj sobie dłoni przybysza. Wskazał Poryckiemu krzesło przy stole i bez śladu uśmiéchu na twarzy, po któréj znać jednak było że uśmiéchać się serdecznie umiała i lubiła, rzekł:
— Żona moja mówiła mi, iż przybyłeś pan tu z interesem, mającym dla mnie i dla pana wagę wielką. Czy mogę zapytać jaki jest ten interes?
Chłodna ceremonialność wiała od tego doraźnego przystępowania do interesu; ale Porycki postanowił nie zrażać się byle czém i śmiało zapuszczać sondę w usposobienie i położenie człowieka, którego miał przed sobą. To téż z fizyognomią rozjaśnioną, z pełną swobody i ugrzecznienia postawą odpowiedział:
— Wątpię abym się mylił, mniemając że państwo wiedzą cóś o powodach, które mię w strony te sprowadziły..
— Nie mylisz się pan, przerwał Orchowski, powody te łatwe są do odgadnienia z tytułu, umieszczonego na wizytowéj karcie pana. Jesteś pan wysłannikiem Domu pośrednictwa, a może i członkiem stowarzyszenia, które dom ten założyło.
Porycki skłonił się potwierdzająco.
— W istocie, jestem wysłannikiem i członkiem stowarzyszenia tego, rzekł uprzejmie. Pragnąc téż z zadania swego wywiązać się ku jak największéj korzyści i zadowoleniu stron obu, postanowiłem osobistą zabrać znajomość z mieszkańcami okolicy tutejszéj, a uczyniłem to tém śmieléj, że okolica ta słynie z wykonywania na széroką skałę starosłowiańskiéj cnoty gościnności.
Słowa ostatnie, w mniemaniu gościa, zobowiązać zapewne miały gospodarza domu do wykonywania i względem niego cnoty wspomnianéj. Ale Orchowski nie uczuł się znać zobowiązanym do niczego.
— W imieniu okolicy mojéj, odparł zimno, dziękuję panu za dobre o niéj wyobrażenie; zastrzedz przecież winienem, iż różne zmiany i okoliczności zmusiły nas obecnie do praktykowania gościnności na daleko mniejszą niż dawniéj skalę.
— O! śmiejąc się lekko, zawołał Porycki, przebacz pan, ale słów jego zastosować nie mogę do tego przynajmniéj miejsca. Ten dwór starożytny, wspaniały, te pokoje widne i przestronne — wszakże to typ naszych dawnych szlacheckich siedzib, w których...
— Dwór ten wspaniały, zwolna i jakby powściągając się przerwał Orchowski, dwór ten wspaniały w części dopiéro wydźwignięty został z ruiny, a połowa jego zamkniętą jest na klucz, gdyż dla skromnego życia, jakie prowadzę tu ze swą rodziną, kilka pokojów wystarcza zupełnie.
Agent główny westchnął i uczynił ręką gest pożałowania.
— Tak, tak, zawołał, jesteście dziś panowie ścieśnieni, skłopotani, podobni do załogi oblężonego miasta, którego prowizye wyczerpywać się zaczynają. Przebacz pan jednak, jeśli wyrażę zdanie, że położeniu swemu sami winni jesteście.
— Czy mówiąc to, myślisz pan o przeszłości, czy o teraźniejszości? zapytał gospodarz domu.
— O przeszłości?.. odparł żywo gość; któż o niéj mówić może? Wartoż myśléć o tém co już minęło? Wszak dla wszystkich ludzi nowych idei, do których i pan zapewne należysz, tradycya jest niczém więcéj, jak pustym i przestarzałym przesądem!
Zamilkli na chwilę. Oczy ich spotkały się długiem, ze stron obu upartém spojrzeniem. Natury dwóch tych ludzi odtrącały się wzajem, w sposób dla obu nieprzezwyciężony a dręczący. Wszystko co wiedzieli o sobie, czém byli i być pragnęli, wléwało w rozmowę ich tę ostrą ucinkowość, za pozornym chłodem któréj wre płomień powstrzymywanego z trudnością oburzenia. Porycki jednak nierad był z siebie. W życiu jego były przejścia i plątaniny, które utwierdziły w nim wiarę głęboką we własny zmysł dyplomatyczny, w giętkość własnego obejścia się i charakteru. Tu spostrzegać zaczynał, iż uległ mimo woli wrażeniu wywartemu nań przez przyjęcie, które go spotkało, przez cały pozór domu w którym się znajdował, a nawet przez powierzchowność pana domu tego, piękną, wyniosłą nieco lubo prostą, zimną dla niego, a jednak pełną ognia i życia. Zamiast badać, zdradzał się, zamiast pochlebiać, obrażał. Był pewnym, że posiadł do gruntu sztukę obłudy, a przecież oręż ten, używany przezeń wiele już razy z powodzeniem, wypadł mu z ręki, pod wpływem ugodzonéj przykro miłości własnéj i instynktowo budzącego się w nim nieprzyjaznego uczucia.
Wszystkie uwagi te nasunęły się znać myśli głównego agenta, twarz bowiem jego szydercza już i niechętna przez chwilę, stała się na rozkaz woli uprzejmą, przymiloną, żartobliwą.
— Spostrzegam, zawołał z dobrodusznym śmiechem, spostrzegam że nie rozmawiamy z panem tak, jak pozytywnym ludziom rozmawiać przystoi. Sądzę bowiem, że pan zaliczasz się do rzędu ludzi pozytywnych?
— W istocie, odparł Orchowski, uważam siebie za człowieka pozytywnego, nie wiem tylko czy jednostajne znaczenie ja i pan do wyrazu tego przywiązujemy.
— O, ani wątpię że jednostajne. Pomiędzy dwoma ucywilizowanymi ludźmi, którzy obaj wysoko cenią nowe, humanitarne idee naszego czasu, różnica zdań może być tylko pozorną. W każdym razie przyznaj pan, że rozmowę prowadziliśmy dotąd w sposób nieco zagadkowy, a to nie doprowadzi nas do żadnego pozytywnego celu. Jeżeli więc pan pozwoli, przystąpię do interesu.
— I owszem, słucham pana, rzekł Orchowski.
Agent główny wygodniéj zasiadł w staroświeckiém krześle i z jednostajnym zawsze uśmiéchem przymilenia, obok wyrazu głębokiéj rozwagi i powagi, mówić zaczął:
— O ile domyślam się, jesteście tu panowie niezupełnie trafnie poinformowani o celu, dla którego Dom pośrednictwa założonym został i o ludziach którzy na czele przedsiębierstwa tego stanęli. Ludzie ci, jako kapitaliści, mają zapewne prawo żądania, aby obroty piéniężne przez nich dokonywane przynosiły im odpowiednie zyski; ale głównym ich celem jest — idea, idea przyniesienia korzyści krajowi temu, przez uwolnienie kapitałów nieruchomo dotąd w ziemi uwięzionych. Szlachta tutejsza, ogołocona z zasobów materyalnych, nie jest w stanie powiększyć produkcyjnéj siły posiadanych przez się gruntów, trzeba więc dać jéj w ręce kapitał i pchnąć ją na nowe tory przemysłu, handlu, zarobkowych profesyj; ziemią zaś owładną ci, którzy będą mieli czém żywić ją i ulepszać. Tym tylko sposobem odświéżą się siły i zasoby kraju tego, a rolnictwo z upadku podźwigniętém zostanie. Są to prawdy i pewniki ekonomiczne, które zachęciły członków Domu pośrednictwa do rozpoczęcia działalności trudnéj, ale szlachetnéj i w skutkach swych dla stron tutejszych dobroczynnéj. Oto jest szczere przekonanie moje o Domu pośrednictwa i jego działalności.
Słowa te wymówione zostały z nieudaną mocą i prawdą. Niepodobna było mylić się: Porycki miał w istocie swoje przekonania, a niektóre z nich wyraził teraz zupełnie szczerze. To téż Orchowski, po chwili namysłu, odpowiedział:
— Nie pozwalam sobie wątpić o szczerości przekonań pańskich we względzie celów i zamiarów Domu pośrednictwa. Jakiemi zaś są moje w tym względzie przekonania, będzie to dla pana i jego spółtowarzyszonych rzeczą zupełnie obojętną, gdyż o sprzedaży majątku mego nie myślę wcale.
Porycki skinął parę razy głową na znak pobłażliwego przytwierdzenia.
— Wiem, wiem, odparł, nie myślałeś pan dotąd, ale gdyby się zdarzyła okazya dobra, pewna, korzystna... możebyś pan i pomyślał. Ja ta do pana z gotową już propozycyą przyjechałem. Dobry znajomy mój, mogę powiedziéć przyjaciel, baron von R..., życzy sobie nabyć w tych stronach obszerne dobra. Baron jest wielkim kapitalistą, a położenie jego nie pozwoli mu z pewnością targować się o nędzny tysiąc, a choćby i dziesiątek tysięcy rubli.
Porycki mówił to z lekkim tryumfem. Wierzył znać w moc niezbitą pierwszego argumentu, z którym wystąpił. Argument ten nie uczynił jednak na młodym dziedzicu Orchowa ani ujemnego, ani dodatniego wrażenia. Nie uczuł on nawet potrzeby odpowiadania nań. Milczał... Agent milczenie to korzystném dla siebie wahaniem się wytłumaczył, bo wnet, i śmieléj jeszcze niż wprzódy, mówić znowu zaczął:
— Ponieważ już tak szczérze i otwarcie ze sobą mówimy, powiem panu, że nie wiem doprawdy jakim sposobem i od kogo baron otrzymał mniéj więcéj dokładny opis znajdujących się w tych stronach majątków. Orchów podobał mu się z opisu nadzwyczajnie. Ogromne dziedzińce, jego starożytne ogrody, malowniczość tutejszego położenia uczyniły na wyobraźni barona jaknajlepsze wrażenie. Marzy już tylko o zbudowaniu tu pałacyku i przyjeżdżaniu do Orchowa każdego lata ze stolicy. Jest-to zapewne kaprys kapitalisty i człowieka możnego, ale... rozumiesz pan... gdy jedni ludzie mają kaprysy swe i gwałtowne zachcianki, drudzy z kaprysów ich i zachcianek korzystać mogą.
Umilkł i zupełnie już tryumfująco patrzył na gospodarza domu. Orchowski milczał jeszcze chwilę, a potém odparł:
— Bardzo żałuję, że nie będę mógł zadowolić kaprysu tak sławnego kapitalisty, jakim jest baron von R... Orchowa nie sprzedam.
W mowie Mieczysława brzmiała zrazu lekka, bo siłą woli powstrzymywana ironia; ostatnie przecież trzy wyrazy wymówił z taką stanowczością, powagą i chłodem, że plenipotent barona uczuł się na chwilę zbitym z toru i do przytaczania argumentów dalszych onieśmielonym. Krótko to jednak trwało. Podniósł wnet głowę i z wyrazem twarzy wpół zdumionym, wpół przyjaźnie doradzającym, zawołał:
— Ależ dlaczego? panie szanowny! dlaczego? Państwo tu rdzewiejecie na wsi, odmawiacie sobie wszelkich przyjemności i rozrywek, które stanowią, że tak powiem, życie życia ucywilizowanego człowieka. Mam tu na myśli przyjemności i rozrywki szlachetne, kształcące smak i umysł. Gdybyście państwo posiadali w ręku kapitał, który więzicie w ziemi wymagającéj dziś wiele, a produkującéj mało, moglibyście zamieszkać w wielkiém mieście, otworzyć salony swe dla wyborowego towarzystwa, otoczyć się komfortem... Doprawdy, czyliż egzystencya taka nie byłaby weselszą, szczęśliwszą od téj, którą prowadzicie tu państwo, od świata oddaleni?
Mówił to znowu z wyrazem szczerego i silnego przekonania. Widać było w istocie że sam, postawiony między dwoma rodzajami istnień, o których wspominał, ani na chwilę nie wachałby się z wyborem.
— Różne są pojęcia o szczęściu, zwolna i obojętnie odparł Orchowski. Co do mnie, sądzę że człowiek na każdem miejscu szczęśliwym być może, jeśli posiada przed sobą cel życia, który wydaje mu się pięknym i trudów jego godnym, a wkoło siebie tych, których kocha i szacuje.
— Bardzo pięknie pan powiedziałeś. Zgadzam się na to że... przy pewnych osobistych gustach i usposobieniach, czuć się tu można szczęśliwym i zadowolonym. Ale, przebacz pan uwagę, którą uczynię, zbyt poufałą może, masz pan rodzinę, żonę... dziatki, które przed chwilą widziałem. Czy nie sądzisz pan że dla interesów... dla bezpieczeństwa przyszłości téj jego rodziny...
Tym razem oczy Orchowskiego, spokojne i zimne dotąd, błysnęły uczuciem ostrém, przemocą nazewnątrz wydziérającém się, bo długo powstrzymywaném.
— Chciéj pan pozwolić, przerwał z odcieniem porywczości w głosie, abym troskę i starania o byt i przyszłość méj rodziny pozostawił najzupełniéj samemu sobie. Mniemam, dodał, topiąc znaczące spojrzenie w twarzy głównego agenta, mniemam że najdroższym spadkiem, który rodzina jakakolwiek po naczelniku swym otrzymać może, jest przykład wiernego trwania przy pracy i obowiązku.
Lekkie rumieńce rozdrażnienia wybijać się zaczęły na żółtawe policzki głównego agenta. Tracił on znowu panowanie nad sobą. Chłód i stanowczość Orchowskiego, za któremi niedobrze kryć się umiała milcząca wzgarda, wyczerpywały cierpliwość jego, podniecały żądze i wyrachowania z którémi tu przybył.
— Rozumiem, rzekł po chwili milczenia i jakby walki wewnętrznéj, rozumiem myśl pańską. Ha, może to bardzo piękne, tkliwe, poetyczne; ale my, ludzie nowych idei, jesteśmy bardziéj prozaicy i realiści...
— Pozwól pan, przerwał Orchowski, abym stanął tu w obronie tego, co pan nowemi ideami nazywasz. Według słusznych i rozumnych pojęć czasu naszego, spokojna, na prawych i prawnych drogach dokonywana, a ku celom sprawiedliwym wiodąca praca: potrzebą i powinnością być nie przestała.
Wymawiając ostatnie słowa, Mieczysław Orchowski powstał. Było to poruszenie niedwuznaczne wcale, na znaczeniu którego gość pomylić się nie mógł. Z za ciemnych szkieł oczy jego błysnęły nietajoną już, gniéwną obrazą; ciemny rumieniec, szybki jak błyskawica, opłynął mu policzki i podniósł się na czoło, aż ku krótko przystrzyżonym włosom. Wstał z krzesła, z ironicznym uśmiéchem na wązkich wargach.
— Postanowienie więc pana jest stałém i niecofnioném?
— Stałém i niecofnioném, powtórzył dziedzic Orchowa.
Skłonili się obaj w milczeniu, rąk sobie nie podając. Porycki z kapeluszem w ręku zwolna przechodził pokój. Orchowski, nie ruszając się, ogarniał spojrzeniem postać jego zmierzającą ku drzwiom. O kilka kroków od drzwi gość zatrzymał się i twarz odwrócił. Oczy dwóch tych ludzi spotkały się raz jeszcze, ale tym razem ciemne oko Mieczysława gorzało posępnym blaskiem, we wzroku zaś głównego agenta była ostra, jawna, wyzywająca groźba.
— Jeżeli jednak namyślisz się pan kiedy.... zaczął plenipotent barona von R....
— Nie rachuj pan na to, przerwał mu głos Orchowskiego, stłumiony nieco, lecz groźbą dźwięku odpowiadający na groźbę spojrzenia.
— Niech mi wolno będzie przynajmniéj rachować na okoliczności nieprzewidziane..
— A mnie przewidywać je i im zapobiegać.
W parę minut potém na dziedzińcu orchowskiego dworu turkotały koła szybko odjeżdżającego powozu. Za bramą, w połowie alei wspaniałéj, staremi kasztanami ocienionéj, agent główny podniósł się nieco z siedzenia, odwrócił głowę, pałającém spojrzeniem objął wysoki dach starego domu i wyrzekł zcicha:
— Chyba żyć nie będę, jeśli ty ztąd nie wylecisz, dumny szlachcicu, rycerzu z papiérowym mieczem!
Wyrazy plątały się i syczały mu w ustach. Przyjeżdżał tu z rachubą i chytremi planami w głowie, odjeżdżał ze śmiertelną obrazą i żądzą zemsty w sercu.
O parę wiorst od Orchowa powóz Poryckiego skrzyżował się w drodze z bardzo skromną, parokonną bryczką, na któréj siedział Eli Makower. Obaj zawołali na woźniców, aby zatrzymali konie; wysiedli i zeszli się na drodze.
— A zkąd to pan jedzie? zapytał Żyd.
— Z Orchowa, odpowiedział agent. Chciało mi się bardzo na własne oczy zobaczyć majątek i tego dziwaka który jest jego właścicielem. Ale teraz żałuję żem pojechał....
— A czy ja panu nie mówił, że to będzie strata czasu tylko?.
— Nie! z mocą rzekł Porycki, nie uważam bytności tam swojéj za stratę czasu. Podwoi ona we mnie energią działania.
Tu zniżył głos i dodał:
— Słuchaj, panie Makower! jeżeli zrobisz tak, aby Orchów sprzedanym został baronowi von R..... otrzymasz nie dziesięć od sta, ale piętnaście.... Porachuj pan dobrze, ile to wypadnie.
Makowera twarz drgnęła i oczy błysnęły. Była to jednak chwila przelotna, po któréj wrócił do zwykłego spokoju.
— Co o tem mówić, kiedy to jeszcze takie niepewne, rzekł. Pan dużo już zepsuł przez to, że tam pojechał. No, ale ja pojadę także i może naprawię. On zemną inaczéj gadać będzie jak z panem. Teraz jedź pan do Ręczyna.
W kwadrans po téj rozmowie bryczka Elego skręciła na boczną drożynę, która przez uprawne pole i kawał łąki wiodła ku młynowi, świeżo na ruinach dawnego, nad wązką lecz bystrą rzeczką zbudowanemu. W drzwiach budowy spotkał przybywającego Izraelita w chałacie mąką ubielonym, wyraźnie młynarz. Powitali się skinieniem głowy i kilku krótkiemi wyrazami.
— Co słychać u ciebie, Lejbo? zapytał Eli.
— Źle słychać, markotnie odrzekł Lejba. Orchowski wydzierżawiać młyna już nie chce, mówi że puścił mi go z biédy tylko, bo pieniądzów bardzo potrzebował, a teraz, kiedy kontrakt skończony, chce go miéć w ręku, żeby większe korzyści ciągnąć.
— To źle, bardzo źle dla ciebie, Lejbo! ty tu dużo zarabiał. A co będzie z temi piéniędzmi, co ja ci na wzięcie młyna dałem?
— Ty już, Eli o swoich pieniądzów bądź spokojny. Kiedy ty był taki dobry, że mnie ich pożyczył, to ja ich pewno nie skręcę i chwalić Boga mam oddać z czego. Żeby mi on tylko jeszcze choć na trzy lata młyn puścił!
Mówiąc ostatnie słowa, Lejba młynarz drżącą trochę ręką gładził kędzierzawe pejsy i błagającemi oczami w twarz Elego patrzył. Po chwili odezwał się znowu:
Hörst, Eli, zrób ty tak, żeby on mnie tego młyna nadal puścił. Ja wiem, że jak ty chcesz czego, to tak być musi. Moja Małka to przecież twoja siostra: zrób to dla niéj!
— Zobaczymy, rzekł Eli. Ja tu dziś przyjechał, żeby z nim o ważnych interesach gadać. Czy on jest w domu?
— On zawsze w domu, odparł Lejba. Dziś on cały dzień w stodole, bo tam żyto młócą. Idź do niego zaraz i o moim interesie pogadaj.
Z miejsca na którém stali dwaj Izraelici widziéć mogli ogrody orchowskie, pokrywające małe wzgórze i szérokim szlakiem spuszczające się na równinę. Śród zieleni ogrodów, w perspektywie wspaniałéj, długiéj alei, błyszczało pod promieniami słońca kilka okien mieszkalnego domu. Eli patrzył na okna te, jakby namyślając się i wahając.
— Nie, rzekł po chwili, teraz ja do niego nie pójdę. Człowiekowi zajętemu przeszkadzać nie trzeba, bo on zaraz w zły humor wpadnie, a wtedy o interesach gadać najgorzéj. Ja do do niego pójdę wtedy, gdy stodołę zamkną i w oknach dworu zapalą świéce. A gdzie Małka? niech ona mi jeść da, bo ja dziś przed wyjazdem z N. wypił tylko szklankę herbaty.





Wieczór nadszedł. W orchowskim dworze ruch i gwar dzienny ustawał zwolna; okna domu, iskrzące się długo rubinowemi połyski, zagasły; szary mrok wisiał nad gęstemi ogrodami i przylegającą do nich łąką, śród któréj, za wysoką ścianą młyna, szemrała i połyskiwała kręta wstęga strumienia. Na pogodne sierpniowe niebo występowały gwiazdy; nad ziemią wilgotną od mgieł wieczornych, unosiła się cisza głęboka, przerywana tylko głuchym turkotem oddalających się wozów wieśniaczych, brzęczeniem owadów i głosami żab skrzeczących w ogrodowym stawie.
Eli wstał z ławy, na któréj przed drzwiami młyna siedział i przed którą stał jeszcze stół z resztkami zsiadłego mléka na wyszczerbionym talérzu, z okruszynami razowego chleba i trochą niedopitego piwa w zielonawéj butelce; wstał, skinął na pożegnanie głową Lejbie i Małce, siedzącéj z dwojgiem dzieci na nizkim progu, i zwolna poszedł ścieżyną wydeptaną śród łąki i wiodącą wprost ku dworskiemu ogrodzeniu.
Ogrodzenie to składało się teraz, nie jak dawniéj, ze sztachet kosztownych, lecz w większéj połowie nadgniłych i ku ziemi pochylonych, ale z prostego, mocnego płotu, utworzonego z kołów grubych i wysokich, wiązadłami z giętkiéj łozy silnie ze sobą spojonych. Z za płotu strzelała wysoko, w nierozwikłaną zda się gąszcz splątana leszczyna i cienisto, poważnie rozpościérały się liściaste gałęzie starych lip i klonów.
Eli obszedł dokoła ogrodzenie, minął folwarczny dziedziniec, na którym słychać było gwar wieczerzającéj w oficynie czeladzi, i drogą przeżynającą podwórze zmierzał ku mieszkalnemu domowi. Szedł powolnym, lecz śmiałym krokiem, jak człowiek który namyśliwszy się dostatecznie co i jak ma czynić, bez najlżejszych już wahań się, z zupełnym spokojem i pewnością siebie przystępuje do wykonywania planu, logicznie ułożonego i stanowczo przyjętego.
Wkoło domu panowała najzupełniejsza cisza; była to znać dla mieszkańców jego pora spoczynku, żadnemi zajęciami obowiązkowemi, żadném głośném krzątaniem się nieprzerywanego. Drzwi od sieni były zamknięte, a okna domu nieoświetlone, z wyjątkiem trzech, należących do pokoju, w którym przed kilku godzinami Orchowski przyjmował niezbyt miłego sobie gościa. Trzy te okna były otwarte. Wypływał z nich blask lampy palącéj się w pokoju i strugą bladego srébra obléwał rosnące za oknami wysokie, gęste krzewy bzów, róż i jaśminów.
Eli chciał zrazu wejść do domu przez sień główną; wszedł już był nawet pod ciemne sklepienie gankowe i dotknął ręką klamki szérokich drzwi, na których fantastycznemi zarysami odznaczały się śród zmroku staroświeckie rzeźbienia. Rozmyślił się jednak. Przyzwyczajony do wchodzenia w domy szlacheckie bocznemi wejściami, zstąpił cicho i bez szelestu z gankowych schodów i szedł wzdłuż dworu, zmierzając do małéj, oszklonéj sieni, znajdującéj się u jednego z jego końców. Idąc w kierunku tym, minął już dwa oświetlone, otwarte okna — gdy nagle stanął i przez gałęzie wysokiego bzowego krzaku utkwił oczy w przedmiocie jakimś, który wzbudził w nim widocznie żywą ciekawość. Po chwili uczynił poruszenie takie, jakby iść miał daléj. Nie poszedł jednak, tylko wsunął się głębiéj w cień drzew i krzewów.
— Nu! a co to szkodzi, że ja posłyszę co oni między sobą gadają? szepnął sam do siebie.
Słowa te odnosiły się do dwojga ludzi u otwartego okna stojących. Przed chwilą był tam tylko jeden mężczyzna, z ramionami skrzyżowanemi na piersi i głową w zamyśleniu schyloną. Teraz, z głębi łagodnie oświetlonéj komnaty, wyszła i ku niemu zbliżyła się poważna, a jednak kształtna i wdzięczna postać kobiéty. Stanęła także u okna i drobną dłoń miękko złożyła na ramieniu zamyślonego mężczyzny.
— Mieczysławie! rzekła półgłosem, smutny dziś jesteś.
Była to właśnie chwila, w któréj Eli stanął za krzakiem bzowym, z głową nieco naprzód wysuniętą, z wyrazem twarzy wyczekującym i ciekawym.
Na dźwięk głosu kobiéty Orchowski podniósł głowę. Półuśmiech przesunął się mu po ustach, a w oczach błysnęła głębia serdecznego przywiązania i.... ciężkiego smutku.
— Tak, Michasiu moja, odpowiedział zcicha, smutny dziś jestem i przed tobą, jak przed własném sumieniem mojém, wyznaję, że strwożony także. Ten nasz gość dzisiejszy, charakter w którym przybył on tutaj, propozycye jakie mi czynił wzburzyły mię do głębi, przypomniały mi żywiéj niż kiedykolwiek niepewność położenia naszego, trudności i niebezpieczeństwa dróg, któremi do celu wytkniętego dążymy. Dotąd walczyliśmy tylko z materyalnemi przeszkodami i niedostatkami, teraz na drodze naszéj staną ludzie.
Słowa te nie okryły twarzy słuchającéj ich kobiéty wyrazem przestrachu; owszém, zdwoiły one energią jéj spojrzenia, a zarys ust jéj uczyniły słodszym. Wzięła rękę męża w obie dłonie i zapytała znowu:
— Czego obawiasz się, Mieczysławie? czy grozi nam dziś cóś więcéj niż zwykle.
— Obawiam się, odparł mężczyzna, czy tyle trosk przeniesionych i podjętych trudów nie obróci się w niwecz; czy jutro, pojutrze, za rok lub dwa lata nie będziemy zmuszeni porzucić tego miejsca tak nam drogiego i puścić się w świat, pod dach cudzy, z dziećmi naszemi i tą gorzką myślą, żeśmy znaczną część życia i sił naszych zużyli... daremnie.
— Mieczysławie! rzekła kobiéta, przypomnij sobie ileśmy już zrobili, ileśmy ciężarów z siebie zrzucili, ile ruin podźwignęli, ilu groźbom zapobiegali skutecznie. Dlaczegóż przypuszczać mamy, że przyszłość trudniejszą jeszcze będzie i mniéj pomyślną, niż była przeszłość?
— Dlatego, z bolesną porywczością zawołał Orchowski, że jeden cios, zkądkolwiek pochodzący, obalić może długie i mozolne budowanie nasze. Niech nam przez rok jeden ziemia nieurodzajną będzie, niech omyli mię wyrachowanie jedno, niech jeden człowiek złéj woli stanie mi w drodze, niech Lila...
— Lila jest siostrą twoją! szepnęła Michalina.
— Znasz Lilę... odparł zcicha i smutnie.
Na czole kobiéty i w oczach jéj ku ziemi spuszczonych odbiła się zaduma, nie trwożna, nie samolubna, ale z całych sił umysłu i serca szukająca słów i środków ku wsparciu zachwianéj na chwilę odwagi, ku uspokojeniu zmąconéj myśli i wzburzonych uczuć ukochanego człowieka. On okiem pełném miłości i smutku ogarniał pochyloną ku sobie jéj głowę.
— Czy wiész, Michasiu, rzekł po chwili, w imię czego człowiek ten skłaniał mię dziś do opuszczenia stanowiska mego, do oddania w ręce obce ścian tych, śród których przysiągłem sobie żyć, pracować i walczyć? Oto w imię dobra, szczęścia i przyszłości rodziny mojéj, w imię twoje, droga moja, i dzieci naszych! Odpowiedziałem mu naturalnie, tak jak odpowiedziéć należało; ale.... zrodziła się we mnie wątpliwość, czy naprawdę nie popełniam szaleństwa, narażając byt twój i tworząc ci teraźniéjszość tak surową a trudną. Oto już siedem lat, najpiękniejszych lat młodości naszéj, zeszło nam na pracy i wyrzekaniu się wszystkiego. Jesteśmy niewolnikami gleby, przykuci do niéj, wszelkich pomocniczych środków pozbawieni; nie rozporządzamy dowolnie żadną chwilą czasu naszego, żadnym groszem ciężko jednak zapracowanym. Czy masz ty kiedykolwiek choć jednę z tych przyjemności szlachetnych, których słusznie młodość twa i wykształcenie wymagaćby mogły? czy otacza cię choć drobna cząstka tych wygód i ozdób życia, w które opływają kobiéty tysiąc razy mniéj warte od ciebie? Wprowadziłem cię w dom pusty i nagi; w ręce twe złożyłem połowę trudnéj roboty swojéj; a jednak dziś, mniéj może niż kiedykolwiek, zaręczyć ci mogę, czy obronić cię zdołam od twardszego jeszcze losu, od tułaczki po świecie, od śmiertelnéj trwogi o przyszłość naszych dzieci!...
Mówił to z bolesném uniesieniem. Znać było że pragnąłby wszystkie bogactwa i rozkosze ziemi roztoczyć w koło kobiéty téj, którą kochał nad życie, że przyzwyczajenia i wyobrażenia dawne buntowały się w nim niekiedy przeciw woli i postanowieniom, kréślącym mu ogólny plan życia. Ale kobiéta do któréj mówił, dla któréj cierpiał, o los któréj drżał, słuchała go z uśmiéchem na ustach i twarz jego ogarniała coraz jaśniejszém, gorętszém spojrzeniem. Nikt dawniéj spodziewaćby się nie mógł, aby te ciemne, nieśmiałe oczy biédnéj guwernantki posiadać mogły tyle mocy.
— O mój drogi! zawołała, przebacz że śmieję się śród tak poważnéj rozmowy. Kimże byłam? Czy bogatą dziedziczką? czy wypieszczoném, kapryśném dzieckiem pałaców?
Spoważniała znowu i bez uśmiéchu już mówiła daléj:
— Biéda, twarda biéda była piastunką i nauczycielką moją; tułaczka po cudzych, zimnych dla mnie domach, moim losem. Za jedyny promień szczęścia miałam uścisk staréj matki mojéj, za jedyną pociechę spokój sumienia, które mówiło mi że robiłam wszystko co mogłam, aby materyalnie — cudzego chleba nie żebrać, moralnie — kształcić się i wzrastać. Więcéj nie miałam nic, coby należało do mnie, a uroczystéj chwili połączenia się naszego nie uprzedziłam przygotowaniami żadnemi, bo mię nawet na parę nowych sukien nie stało. Tyś mi dał wszystko.... miłość bez granic, ciepło rodzinne i spokój własnego ogniska. Kiedy poraz piérwszy weszłam do domu twego, uczułam się bogatą i dumną jak królowa; kiedyś po raz piérwszy opowiedział mi zamiary swe i postanowienia, pokochałam cię dwa razy więcéj niż wprzódy.... Pokochałam także cel do którego dążysz, bom znaczenie jego zrozumiała, i teraz iść z tobą ręka w rękę, choćby wśród największych trudności, być towarzyszką twoją i pomocnicą, matką i nauczycielką dzieci naszych.... to dla mnie takie szczęście i takie źródło codziennych, cochwilowych uciech, że losu swego nie zamieniłabym na żaden inny w świecie.
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i silnie przycisnął ją do piersi.
— O ty mocy, odwago, pociecho moja! rzekł zcicha i długi pocałunek złożył na jéj czole, które podnosiło się ku niemu, zrumienione siłą uczucia i zapału. Przebacz mi, mówił daléj, przebacz mi zwątpienia i trwogi, które oblegają mię niekiedy!
Słowa te wyrzekł ze szczérym, niekłamanym zapałem. Znać było że zamiłowanie w przedsięwziętém dziele, uczucie potrzeby jego i obowiązku dosięgało w nim do stopnia namiętności; a jednak pod wpływem spojrzenia i słów kobiéty, która obok niego stojąc, trzymała rękę jego w swéj dłoni i ramieniem otaczała mu szyję, z oczu jego znikały gorączkowe blaski smutku i trwogi, a zastępował je spokój woli silnéj, rozumu znającego dobrze cele swe i środki.
Jednostajne miłości paliły się w ich sercach, jedne pojęcia przenikały ich umysły. Rozumieli się.... Czuli że dłonie ich nie rozłączą się nigdy i wspiérać się będą wzajem w doli i niedoli, w trudzie i walkach, w każdym serca uderzeniu, w każdym porywie myśli i wysileń ku wyższym szczeblom męztwa, doskonałości, pożytku. Wiedzieli dobrze iż ze związku, który ich łączy nie słabość i rozdarcie, lecz moc i zgodę czerpać zawsze będą. To też doskonałe to zrozumienie się wzajemne, to uczucie bezgranicznéj ufności, to wspólne zawieszenie wzroku na punktach wysokich, nietylko potęgowało miłość ich ku sobie, ale zdwajało życiową ich dzielność i siłę.
— Michasiu! po długiéj chwili milczenia, lecz całkiem spokojnie już rzekł Mieczysław. Mam w głowie plan, który jeżeli spełnię, w tym roku jeszcze spłacę połowę długu Lili, za rok lub dwa najdaléj oddamy jéj resztę, a wtedy będę mógł powiedziéć sobie, że do pewnego stopnia przynajmniéj stałem się panem położenia.
— Jakiż to jest plan? mój drogi. Nie mówiłeś mi o nim jeszcze.
— Chciałem aby, zanim podzielę się nim z tobą, dojrzał on wprzódy we własnéj głowie mojéj. Pójdź, pokażę ci to na papiérze; ale pamiętaj że będą to cyfry.. same cyfry....
Mówił to prawie już wesoło, Michalina zaśmiała się także.
— Wiész dobrze, rzekła, że cyfr się nie lękam. Kiedy byłam nauczycielką, nie usuwałam wcale arytmetyki z programu nauczania swego...
— I był to, o ile pamiętam, jeden z powodów, dla których przestałaś być nauczycielką, mojéj siostry.
— Nie wspominajmy o tém, rzekła żywo Michalina.
Lekka i wesoła, poskoczyła w głąb pokoju, przysunęła dwa krzesła do stołu, na którym paliła się lampa i na jednem z nich siadając, zawołała:
— Rachujmy!
— Rachujmy! powtórzył Mieczysław, siadając obok żony i porządkując rozrzucone na stole papiéry.
Oboje więc odeszli od otwartego okna, a jednak ciemna postać, stojąca z pochyloną naprzód głową za gęstym krzakiem bzowym, nie opuściła swego ukrycia.
Eli na inne teraz okno domu spoglądał. Było ono zamknięte i przed chwilą ciemne; ale teraz błysnęło w niém światło świécy i widać było jak przez długą salę kroczyła zwolna stara kobiéta, w czarnéj wełnianéj sukni, ze srébrnemi włosami, wymykającemi się z pod białego czépka na twarz bladą i łagodną, na płócienny kołniérzyk, otaczający pomarszczoną szyję.
Kobiéta ta niosła na ręku dwuletnie dziécię, do snu już znać idące, bo w bieluchną tylko koszulkę przyodziane, różowe, złotowłose, śmiejące się, z główką opartą o pierś babki. Z obu stron jéj szły dzieci starsze: chłopczyk z minką poważną i dziewczynka szczebiocząca jak ptaszę. Grupa ta, oświécona słabym blaskiem świécy, którą stara babka wchodząc wniosła do sali, przesunęła się zwolna za szybami kilku okien i stanęła na progu pokoju, w którym pochylona nad stołem i papiérami, zcicha i poważnie rozmawiała para małżonków. Miało to być zapewne pożegnanie codzienne przed snem nocnym, codzień udzielany i odbiérany uścisk rodzinny; ale stara kobiéta, ujrzawszy dwoje młodych ludzi pogrążonych w pracy i cichéj naradzie, zatrzymała się w progu, przyłożyła palec do ust, gestem tym nakazując dzieciom milczenie, a po chwili niemego przypatrywania się tym dwom młodym i pięknym głowom, schylonym ku sobie z wyrazem zamyślenia na twarzach, odeszła.
Po chwili świéca z sali zniknęła; natomiast otworzyło się jedno z jéj okien i z ciemnéj komnaty wychyliła się pod światło gwiazd głowa staréj matki, bez czépca już teraz, całkiem opłynięta długiemi, srébrnemi włosy, z modlitewnym wyrazem w zagasłych, ku niebu wzniesionych oczach.
Przez kilka minut usta jéj poruszały się zcicha i zwolna; ale uczucie z jakiém modliła się wzbiérało w piersi jéj falą tak gorącą i błagalną, że szept jéj cichy przemienił się w nawpół głośną modlitwę.
— Panie! mówiła, patrząc w gwiazdy, daj im spokój cichy, szczęście uczciwie i cnotę wytrwałą! Zsyłałeś mi w życiu mém krzyżów wiele — niosłam je w pokorze i cierpliwości; ale to co przecierpiałam i to com kiedykolwiek dobrego uczynić mogła, niech w oczach Twych, Boże, nie będzie moją zasługą, ale niech się stanie ofiarą błagalną i korną, za którą opiekę Swą i błogosławieństwo roztocz nad dziećmi mojemi!





Lekki szum starych kasztanowych gałęzi, poruszanych chłodnym wietrzykiem nocnym, zagłuszył szelest kroków Elego, gdy wysunąwszy się ze swego ukrycia, powoli i z pochyloną w zamyśleniu głową oddalał się od orchowskiego domu. Po kilku minutach można go już było widziéć na ścieżce, przez łąkę ku młynowi wiodącéj.
Lejba młynarz siedział sam jeden nad grubą jakąś księgą modlitewną, przy któréj paliła się żółta łojówka, gdy otworzyły się drzwi izby i wszedł Eli. Młynarz, po kilku minutach kiwania się i szeptania, złożył księgę.
— Nu, Eli, rzekł, czy ty z nim gadał o moim interesie?
Eli nie odpowiedział. Przechadzał się zwolna po izbie, z rękami w tył założonemi, patrzył w ziemię i zamyślonym był tak głęboko, że zdawało się iż zapytania szwagra nie słyszał.
— Eli! czy ty z nim gadał o młynie, i żeby un mnie jego choć na trzy lata jeszcze w posesyą puścił?
Tym razem Eli, nie przerywając przechadzki swéj, odpowiedział:
— Ja z nim dziś wcale nie gadał.
— Jakto, ty jego nie widział?
— Ja jego widział, ale z nim nie gadał.
— A dlaczego?
Na ostatnie pytanie to Eli żadnéj nie dał odpowiedzi. Zaręczyć nie można, czy sam zdawał on sobie dokładną z tego sprawę, dlaczego, znajdując się tuż przed progiem orchowskiego domu, progu tego nie przekroczył, dlaczego nie dokonał czynu, nad którym długo myślał, dla dokonania którego przybył tu o mil kilka, porzucając dlań inne korzystne sprawy i zabiegi. Na twarzy agenta Domu pośrednictwa i spólnika Ildefonsa Poryckiego malował się namysł głęboki, z wewnętrznych wahań się i wątpliwości złożony.
Lejba oddawna już za drewnianém przepierzeniem usnął snem twardym. Godzina była już późna, popółnocna, gdy Małka, zbudzona krzykiem dziecka złożonego w kołysce na sznurach do sufitu przytwierdzonéj, wstała z pościeli i zapaliwszy łuczywo, przez wązkie drzwi w głąb pierwszéj izby zajrzała. Zobaczyła tam Elego, który w zupełném jeszcze dzienném ubraniu, przy świetle jaskrawo dopalającéj się w lichtarzu łojówki, siedział na stołku, z obu dłońmi na kolanach złożonemi, z głową pochyloną i wzrokiem wbitym w ziemię.
— Eli! zawołała Małka, czemu ty spać nie idziesz? Ja dla ciebie tak łóżko posłałam, że aj! aj! Sprobój tylko położyć się na niém.
Eli podniósł głowę.
— Czego ty chcesz odemnie, Małko? Idź do swego bachura, który tam krzyczy.
W głosie jego było tak niezwykłe mu zniecierpliwienie, że onieśmielona Żydówka usunęła się szybko za przepierzenie i słychać ją było jak poruszając kołyską, cichym szeptem i głośném cmokaniem uspakajała wrzeszczącego dzieciaka.
Eli pozostał w uprzedniéj postawie. Od chwili do chwili przechylał głowę z jednéj strony na drugą, zsuwał brwi i dłonią głaskał rudawą brodę, jakby dziwił się czemuś i własne zdziwienie sceptycznym odpiérał rozumem. Wątpił i wahał się, wątpliwości te i wahania, nagle we wnętrzu jego zrodzone, pokonać usiłował, a nie mógł.
Nazajutrz około godziny siódméj zrana Eli, tylko co znać przebudzony, wyszedł przede drzwi młyna. W téj samej chwili, od strony dworu, śpiesznym krokiem zbliżał się Lejba. Twarz dzierżawcy młyna rozjaśnioną była i widocznie uradowaną. Zapomniał o przywitaniu się ze szwagrem i z zadowoleniem zawołał:
— Ny! już ja sam jego widział i z nim gadał. Młyn będzie znów na trzy lata moim!
Eli nie okazał najlżejszego zdziwienia.
— Jak to było? zapytał.
— On przysłał po mnie jeszcze przed szóstą godziną, on zawsze tak rano wstaje. Jemu widać na gwałt piéniędzy potrzeba, bo powiedział, że mi młyn puści, jeżeli tylko ja jemu za trzy lata arendę z góry dam.
Eli głaskał brodę, patrzył w ziemię i chwilę milczał.
— A żebym ja ciebie poprosił: nie bierz ty w posesyą tego młyna i piéniędzy z góry nie dawaj, póki ja o tym interesie nie pomyślę, czy ty jego masz zrobić, czy nie?
Lejba przenikliwie wpatrzył się w twarz szwagra.
— A dlaczego ty mnie masz o to prosić?
— No, już ja wiem dlaczego co robię, a ty także wiész, że jeżeli ja tobie jeden dobry interes odbiorę, to z pewnością dam inny, jeszcze lepszy.
— Ny, to prawda. Jabym i tego młyna nie trzymał, żeby nie ty i twoje piéniądze.
— Może być, rzekł Eli, siadając na ławie, że ja zechcę abyś ty jemu dał piéniądze, a może być że nie zechcę. Ja tu za parę tygodni będę znowu i powiem co zrobić trzeba. Kontrakt na dwa miesiące jeszcze wystarczy, a przez ten czas dużo wody w téj rzeczce przepłynie i dużo myśli przez moją głowę przejdzie.
Lejba zmarkotniał trochę, ale oporu najmniejszego nie stawiał.
— Niech tak będzie, jak ty chcesz Eli, rzekł. Ja wiem że ty nikomu źle nie życzysz. Kiedy ja przez ciebie tutejszego młyna nie wezmę, to ty tak zrobisz, żebym ja, w posesyą wziął ten, co na białowolskim stawie stoi...
— Wiem, wiem, dokończył Eli. Powiédz teraz memu człowieku, żeby konie do bryczki założył. Pora mi już jechać.
— A dokąd ty pojedziesz?
— Niedaleko: do Rydlówki, do pana Kamila Orchowskiego.






III.

Czy rzeczywiście istnieć mógł gdziekolwiek człowiek taki jak Ildefons Porycki? Jakich wpływów i okoliczności był on dziécięciem i wynikiem? Jakie żywioły, przeszłością jego rządzące, złożyły się na moralną istotę jego? jaki był najgłębszy, najtajniejszy grunt téj istoty? Pytania te nasuną się zapewne myśli czytelników.
Kiedy długa, silna burza wstrząsa nurtami wód szerokich, powierzchnię ich pokrywają zarówno dyamentowe blaski łamiących się fal słonecznych, smętne kielichy lilij białych, wichrem poszarpanych, jak brudne szmaty pian mętnych i odrażających. Gmachy wielkie, walące się albo już obalone, wspaniały i melancholijno-poetyczny przedstawiają widok, gdy księżyc je osrébrzy i bluszcz dziki owije, tu i owdzie jednak starczy cegła jakaś, deska, głaz, które w ogólnym rozruchu i bezładzie padania, z właściwych miejsc swych wytrącone przygniatane, popychane, leciały coraz niżéj pod uderzeniami sił fatalnych, aż stanęły w dole wyszczerbione, nadgniłe, oczom ludzi ku obrazie, krokom ich ku szkodzie.
Ildefons Porycki urodził się na Wołyniu, w dość skromnéj lubo dostatniéj szlacheckiéj zagrodzie. Napozór przyszłość jego rysowała się jasno i wyraźnie. Syn uczciwego rolnika, mógłby był otrzymać w spadku, wraz z rolą przez ojców uprawianą, obyczaje ich, uczucia i spokojny tryb życia. Bystrością pojęcia i rzutnością charakteru obdarzony, byłby przy sprzyjających okolicznościach pod wielu zapewne względami prześcignął tych, co w ojczystych kątach poprzedzili go bezpośrednio, ale w latach jeszcze młodzieńczych, dziecinnych prawie, pusty jakiś wyskok studencki, ze spółtowarzyszami nauk podzielony, pchnął go wprost ze szkoły, któréj nie ukończył nawet całkiem, w strony odległe i obce. Piérwsze lata w stronach tych przepędzone spłynęły mu mozolnie a jałowo, wśród szamotań się po miejscach różnych, wśród zajęć rozlicznych, niczém do siebie nie przywiązujących, bo dorywczych. W porze téj niedostatek, osierocenie, niepewność jutra były piérwszemi bodźcami, które, pod wpływem samozachowawczego instynktu, wywołały z głębi młodzieńczéj, niedokształconéj istoty jego wszystko, co tylko było w niéj sprytem, przebiegłością, giętkością i obłudą. Nauczył się wybadywać twarze ludzi, szperać w usposobieniach ich i nawyknieniach, kłaniać się nizko, przybiérać na się, według potrzeby, postać pedanta lub wietrznika, dworaka, niewolnika, lub wyższość swą znającego i narzucającego władzcy.
Wszystko to dało mu w zysku wiele stosunków zjednanych, które zaprowadziły go wkrótce ku jakiemu takiemu życiowemu portowi, mającemu postać jednego ze znajdujących się w stolicy biór rządowych. Z dziesiątka lat, w ciągu których był urzędnikiem, Ildefons Porycki wyniósł jako korzyść umysłową: poznanie dokładne wszystkich form i formułek prawnych.
Dokoła ścian kancelaryi, w któréj pracował na byt skromny bardzo i nieznany, wielka stolica szalała przepychami blasku, rozkoszami wszelakiego użycia, gonitwami za wysokiém znaczeniem i złotodajnym zyskiem, burzami i walkami najrozmaitszych społecznych pojęć i namiętności teoryj i mrzonek. Obcy zrazu otaczającym go żywiołom, im dłuższe upływały miesiące i lata, im bardziéj w sercu jego gasły wspomnienia dzieciństwa, tém ściśléj spajał się ze wszystkiém, co bezpośrednio wkoło niego istniało, tém więcéj porywały go z sobą gorączkowe ruchy, gwary, gonitwy i pożądania tłumów. Jak wprzód obłuda, przebiegłość, giętkość karku i obrotność języka — tak teraz zrodziły się w nim żądza wyniesienia się, zysków, blasków, środków dających użycie wszelakie. Z wrzących dokoła niego teoryj i mrzonek, z wywieszonych chorągwi i wykrzykiwanych haseł wybrał i za swoje przyjął te, które najlepiéj odpowiadały moralnéj istocie jego, wykształconéj tułactwem, w dzieciństwie jeszcze rozpoczętém, osiéroceniem zawczesnem, biédą, pokorą zewnętrzną i buntujące się przeciwniéj pychą wewnętrzną, złemi przykładami, gorączką umysłu, którego siły rozwijały się w poskokach bezładnych, po liniach krzywych.
Wkrótce przestał być urzędnikiem. Zabrakło mu cierpliwości do dłuższego zginania się pod jarzmem pracy, uczciwéj, lecz ciężkiéj i zmudnéj; wszystko co praca ta przyrzekać mogła w przyszłości, wydawało mu się zbyt drobném, poziomém, szarém i odległem. Rzucił się w przedsiębiorstwa, rachunki, pożyczki, w kupowanie akcyj, grę na giełdach i targach. Podróże o których opowiadał Elemu nie były zmyśleniem. Znał on, niby dom własny, wszystkie place targowe miast, na północy i południu państwa położonych. Różne strony zwiedzał w charakterach najrozmaitszych. Tu handlarzem był, owdzie fabrykantem, gdzieindziéj dostarczycielem materyałów ku jakiejś publicznéj potrzebie, tam znowu usłużnym pośrednikiem pomiędzy prawującemi się stronami, a owdzie jeszcze pełnomocnikiem wielkiego jakiego pana, albo agentem przemysłowéj spółki jakiejś. W miejscach jednych mianował się jurystą, w innych przemysłowcem; tu w czarnym fraku i białych rękawiczkach wchodził na salony błyszczące bogactwem i wytwornością, gdzieindziéj przywdziewał kożuszek barani i w palonych butach obchodził dokoła wozy i namioty wielkich jarmarków. Bogacił się i ubożał, zarabiał i trwonił. W życiu swém miał punkta ciemne; o których nikt, prócz niego samego, nie wiedział nic. Agentem domu pośrednictwa został niedawno, w skutek protekcyi i żądania barona von R..., który znał go w stolicy i za biurowych jeszcze czasów jego zaliczał do grona swych pochlebców i dworaków.
Ogólnie rzecz określając, był-to awanturnik podszyty spekulantem, spekulant z zachciankami i zdolnościami oszusta, oszust z odcieniem krańcowego socyalisty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takim był człowiek, który rozparty w ładnym powozie, unoszony czterema dzielnemi końmi, zbliżał się teraz ku ręczyńskiemu pałacykowi, za białemi ścianami i szkarłatnym dachem którego wznosiła się wysoka, długa, ciemna ściana sosnowych lasów, u stóp którego płynął w skalistéj oprawie poważny, cichy, błękitny Niemen.
W ręczyńskim pałacyku, w pokoju który niegdyś, za bytności i gospodarowania tu pani Malwiny, miał pozór składu wszelakich drobiazgów, na tém samém nawet miejscu, na którem zwykła była siadywać matka Konrada, siedziała i teraz kobiéta. O ile przecież teraźniejszy przystrój pokoju różnił się od uprzedniego, o tyle nowa jego właścicielka niepodobną była do dawnéj. Ściany pokoju tego okryte były obiciem białem, usianém wielkiemi bukietami z róż i zielonych liści; takaż materya, barwna i kwiecista, oblekała sprzęty zgrabne a lekkie: na etażerkach leżało kilkadziesiąt książeczek małych, z tytułami słynnych romansów na pozłocistych okładkach; u okien kwitły wazonowe rośliny. Głównym jednak, najwidoczniejszym i najwytworniejszym sprzętem była w pokoju tym gotowalnia kobiéca, kształt prześlicznie rzeźbionéj komódki mająca i dźwigająca na sobie ogromne lustro, szufladkami i podstawkami różnéj wielkości otoczone. Na komódce i na umieszczonych powyżéj podstawkach znajdowało się mnóstwo sprzęcików, gracików i narzędzi toaletowych. Pokój ten cały, wraz z urządzeniem swém, tchnął miłą oku zgodnością i żywością barw, woniał lotnemi wyziewami perfum, śmiał się mnogością kwiecia, rozrzuconego po ścianach i sprzętach.
Przedziwnie téż harmonijne, łagodne były linie, zakreślające kształty kibici i rysy twarzy siedzącéj na kanapce kobiéty. Kibić-to była wysmukła, cienka w pasie, spadzista w ramionach, posiadająca w sobie cóś polotnego i giętkiego, cóś może słabowitego trochę, ale dziwnie delikatnego. Śród twarzy białéj, otoczonéj splotami włosów hebanowéj czarności, paliło się pod powieką podłużnie wykrojoną dwoje czarnych oczu, o wielkich źrenicach i błękitnych białkach, przypominających ogniste lazury południowego nieba. Usta młodéj kobiéty wydatne, lecz kształtne i drobne, bladawe były i w krew ubogie; z za przezroczystéj tkanki jéj cery nie przebijał się także rumieniec najlżejszy. W twarzy téj prześlicznéj, zarówno jak w kibici, panującą cechą była delikatność wytworna i widocznie słabowita, wdzięczna, pociągająca, lecz smętna, więc, obok zachwytu, budząca uczucie do litości podobne.
Ubranie kobiéty téj... o! ubranie to było rzeczą niesłychanie skomplikowaną, czémś nakształt mozaiki, łamigłówki, lub... wystawy sklepowéj. A jednak rzecz ta błaha napozór, podrzędna, przyoblekała właścicielkę swą w charakterystykę bardzo odrębną i niepospolitą, rzucała na nią całą pod względem tak zewnętrznym, jak wewnętrznym, światło szczególnie jaskrawe. Suknia jéj była biała, gładka, jednolita, za ozdobę i bogactwo całe mająca obfitość i powłóczystość fałd ułożonych ze smakiem. Ale powyżéj, od cienkiego stanu opasanego wstęgą barwistą, aż do szczytu misternéj i wysokiéj budowy, ułożonéj z włosów na głowie, znajdowała się moc wielka nagromadzonych tam przedmiotów. Od szyi do pasa spływały mnogie sznury bujnych, szkarłatnych korali; pomiędzy niemi połyskiwał medalion złoty, przytwierdzony zapinką z tegoż metalu; długie, złote kolce spuszczały się od uszu młodéj kobiéty aż prawie na jéj ramiona; we włosach tkwiły nad czołem szpilki, w kształcie złotych gwiazd urobione; z tyłu głowy przepaska z czarnéj lawy przytrzymywała kolorowego motyla: na ramionach śnieżnéj białości, wyłaniających się z szérokich rękawów sukni, wiły się bransolety ze złota, lawy i korali. Wszystko to świeciło, połyskiwało i przy najlżejszém poruszeniu uderzając o siebie, wydawało leciuchne, metaliczne brzęczenie. A jednak nagromadzenie to barw i błyskotek nie przywodziło na myśl, jak w podobnych razach zdarza się najczęściéj, ducha parafiańszczyzny, nieumiejętnéj, niezgrabnéj próżnostki. Owszem, wszystko to było wytworne, harmonijne, dobrane i ułożone z przedziwną zręcznością. Łatwo w tém było dostrzedz nie próżnostkę ulotną, ale zamiłowanie głębokie, nie słabostkę niedorzeczną, ale namiętność pochłaniającą, nie naśladownictwo niezgrabne, ale oryginalność gustu. Patrząc jak popiersie to kobiéce, delikatne i kształtne, pod ślizgającym się po niem wązkim promieniem słońca lśniło, migotało, drżało całe w iskrach niby i błyskawicach, anibyś zdołał pomyśléć o śmiésznéj parafiance, strojącéj się w papuzie barwy i błyskotki. Na pamięć raczéj przyjśćby ci mogła zalotna i królująca postać kobiéty do piérwotnego świata jakiegoś należącéj, dzikiéj Indyanki może, w chwili gdy wychylając się z pod przenośnego namiotu, staje śród świateł słonecznych, przyobleczona od stóp do głowy w barwiste wzory, w błyszczące i podzwaniające rzędy blaszek na sznury nanizanych — jedynych podarunków, wziętych przez nią od sąsiedniéj cywilizacyi.
Takiém było, po siedmiu leciech, dziéwczę owo, w czarną, surową suknię niegdyś przyodziéwane, rankami modlące się z matką przed krucyfiksem i trupią czaszką, a nocami czytające romanse, dziéwczę zamykane przed światem, a rwące się do świata całą siłą ognistéj swéj wyobraźni i przed czasem rozstrojonych nerwów. Taką była teraz Lila z Orchowskich Ręczycowa, siostra Mieczysława Orchowskiego, od cztérech lat żona Konrada Ręczyca i pani domu tego, a od trzech lat matka ślicznéj małéj dzieciny, chowanéj przez piastunkę i bonę na najwyższém piętrze pałacu.
Pomimo wesołego przybrania pokoju i błyskotliwości stroju, który ją okrywał, młoda kobiéta nie wydawała się wcale wesołą. Siedziała na kanapce, w postawie niedbałéj, z kibicią naprzód nieco pochyloną, ramionami otaczając stojącą na kolanach jéj szkatułkę znacznéj wielkości, lecz lekką i bardzo ładną. Szkatułka była otwarta, Lila od chwili do chwili zanurzała w niéj białą rękę i wyjmując z kolei różne zapisane ćwiartki papiéru, wstążeczki, zasuszone kwiatki, zatrzymywała na nich długie, zadumane spojrzenia.
Przed óśmiu mniéj więcéj laty przeglądała ona w ten sposób zbiór pamiątek matczynych; teraz były to własne jéj wspomnienia, w przedmiotach napełniających szkatułkę upostaciowane. A jakże wiele, wiele już wspomnień tych napełniało owe lat kilka, które pozostawiła ona za sobą, wspomnień leciuchnych jak ćwiartki cieniutkiego papiéru, drobniutkich i kruchych jak zasuszone różane i niezapominajkowe listki. We wspomnieniach tych przecież zaklęta mieściła się historya całéj jéj przeszłości; przeglądała ją kartka po kartce, wyczytywała z niéj tryumfy swe nieustanne, uniesienia ogniste a nietrwałe, zawody wieczne, tęsknoty i pragnienia, których dotąd nic nie ugasiło.
A najprzód, z samego dna szkatułki wydobyte, w palcach jéj ukazały się ody, sonety, akrostychy, na cześć jéj układane przez Fabiana Łozowicza. On dał jéj uczuć słodycz tryumfów światowych, wtedy gdy zaczynała zaledwie marzyć o świecie, on piérwszy począł składać jéj hołdy, gdy czarna jeszcze okrywała ją suknia.
Lila odczytała parę utworów tego romantycznego a platonicznego wielbiciela, któremu uwielbienie ku niéj nie przeszkadzało uznawać „złotego serca“ w gospodarnéj swéj żonie, ani kochać nad życie siedmiu domowych aniołków, i — uśmiéchnęła się przyjaźnie, łagodnie. Lubiła pana Fabiana, tak jak ambitna królowa, któréj poddanych zawsze zamało, lubi najdawniejszego i najwierniejszego ze swych dworaków.
Potém ukazały się w rękach Lili dwa papiérki różowe, podpisane splątanym i misternym wielce monogramem. Było-to cóś ważniejszego już niż ody i akrostychy pana Fabiana, były-to błagalne i ogniste pisma pewnego młodzieńca, z którym po raz piérwszy zamieniła słowo: kocham! Wtedy, po śmierci ojca, mieszkała z matką w żałobnéj Białowoli, za jedyną towarzyszkę mając nudną acz pobłażliwą Francuzkę, dame de compagnie, za jedyną rozrywkę codzienne przechadzki po miasteczku Orchowie. Młodzieniec piszący listy na różowych papiérkach mieszkał w miasteczku, gdzie piastował skromny bardzo urzędzik jakiś; miał on oczy nieśmiałe, lecz wcale ładne, drobny wąsik płowy, głos miękki i czuły. Spotykali się w miasteczku, przechadzali się razem po łąkach, zrywali kwiaty w polu, a raz, zszedłszy się wieczorem u brzegu stawu, pod białowolskiemi płaczącemi brzozami, gdy dame de compagnie poszła do pokoju swego czytać książkę, powiedzieli sobie, że się kochają. Na nieszczęście pani Leontyna, o któréj myśleli że, jak zwykle, znajduje się zanurzoną w modlitwie i samotnéj melancholii, wyszła tym razem melancholię swą podzielić z pięknym wieczorem letnim, i szept dwojga młodych posłyszała. Zaszła wtedy pomiędzy matką i córką scena burzliwa. Pani Leontyna zawodziła skargi nowe na swą niedolę, a Lila płakała spazmatycznie i przysięgała namiętnie, że nikogo, prócz młodzieńca z misternym monogramem, kochać nie będzie.
W chwili przecież najgwałtowniejszéj burzy zjechała do Białowoli pani Malwina. Uwiadomiona o wszystkiém, zadecydowała, że Lili trzeba rozrywek, niczego więcéj tylko rozrywek, i prosiła panią Leontynę, aby pozwoliła jéj zabrać młode dziéwczę do domu swego w N. Pani Leontyna zgodziła się na propozycyą, oddając córkę pani Malwinie, dla dokończenia edukacyi i poprawy charakteru.
Wtedy dla szesnastoletniéj dziewczyny rozpoczęła się nowa era życia. Z ery téj Lila posiadała sporą garść pamiątek. Był tam kwiatek zasuszony od metra muzyki, czarnowłosego Włocha pochodzący. Lila przez kilka tygodni śniła i marzyła o pięknym Włochu, lecz gdy marzenia przechodzić zaczęły w ciche rozmowy, zamiany spojrzeń ognistych i pamiątkowych kwiatów, pani Malwina spostrzegła wszystko i cicho a zręcznie wzięła się do rzeczy. Włoch zniknął z domu, a Lila — po nowych, kilka dni trwających burzach, płaczach, przysięgach — z uśmiechem przyjęła z ręki jednego z młodych sąsiadów Orchowa pyszny bukiet, z którego jeden kwiat schowany i uschły kruszył się teraz w jéj dłoni. Z sąsiadem tym przecież historya była krótka. Pani Malwina, mająca w tém szczególny interes, aby wszystkie historye podobne szybko przerywać, uczyniła tak, iż herbowy i zamożny sąsiad, podobnie jak metr ubogi, zniknął z domu jéj i więcéj nie wrócił.
Natomiast Konrad Ręczyc coraz częściéj bywać zaczął w domu swéj matki. Dla Lili był on dotąd obojętnym zupełnie; gniéwała się nań nawet zcicha, że wprządz się nie chciał do tryumfalnego jéj wozu i będąc z nią razem, więcéj zda się myślał o dzielności i rasie koni świeżo na jarmarku nabytych, niż o piękności młodéj swéj kuzynki. Pewnego dnia jednak Konrad zbliżał się do niej częściéj niż zwykle, zatrzymywał na twarzy jéj długie spojrzenia, ani razu nie wspomniał o koniach, a parę razy westchnął. Zmiana ta zaszła w nim po długiéj, tajemnéj rozmowie, którą miał z matką, a po któréj wyszedł markotny i zamyślony. Wieczorem dnia tego pani Malwina, całując Lilę na dobranoc, rzekła do niéj ze zwykłą sobie żywością ruchów i mowy:
— Figuruj sobie, moja duszo, że Konio zakochany w tobie à la folie! Jest-to dla mnie prawdziwa siurpryza, bo byłam zawsze pewną, że chłopiec ten spokojny ma temperament i pasyj żadnych doświadczać nie może. Ale twoje oczy, kochaneczko, lody topić mogą!
Nazajutrz Flora Ręczycówna, siedząca z Lilą przy oknie, od niechcenia niby rzekła:
— Konrad smutny był wczoraj bardzo. Czemuż okazywałaś się dla niego tak obojętną, Lilo?
W téj saméj chwili przed oknami mieszkania przechodził młody człowiek, o którym mówiono. Lila po raz piérwszy w życiu uważniéj na kuzyna swego spojrzała i głośną uczyniła uwagę, że w szafirowéj aksamitnéj czapeczce bardzo mu jest do twarzy. Flora uwagę tę kuzynki wypowiedziała wchodzącemu bratu. Konrad objął śliczne dziéwczę gorącém spojrzeniem swych bezmyślnych trochę lecz pięknych, błyszczących oczu i zawołał z zapałem:
— Jabym, jak Boga kocham, żeby podobać się kuzynce Lili, nietylko szafirową czapkę, ale ośle uszy na głowę włożył i chodził w nich po ulicy.
Oślich uszu jednak nie włożył i więcéj nawet o nich nie mówił, bo mu siostra z wyrzutem powiedziała, że powinien był poetyczniéj wyrazić się i zamiast tego brzydkiego szkolnego wyrażenia, wspomniéć raczéj o koronie cierniowéj; lecz aksamitnéj czapeczki stale odtąd używał i odegrała ona w życiu Lili rolę wielką, bo była piérwszém zadzierzgnięciem węzła, który już potém w żwawéj i zręcznéj dłoni pani Malwiny przemienił się pomiędzy synem jéj i posażną krewniaczką w węzeł małżeński.
Kilka tygodni przed ślubem i kilka miesięcy po ślubie Lila kochała Konrada ogniście, głośno, z uniesieniem, z przysięgami, z przystępami spazmatycznych płaczów i szalonéj zazdrości — kochała go słowem po swojemu — tak jak niegdyś młodzieńca z misternym monogramem, Włocha z czarnemi oczami, sąsiada z bukietem i kilku jeszcze ludzi innych... A potém.... potém zjawiły się w szkatułce pamiątki nowe, mniéj lub więcéj cenne, parotygodniowe zapały i parodniowe łzy przypominające.
Tym razem młoda kobiéta zamknąć już miała tajemniczą swą skarbnicę i powstać z kanapki, gdy z pośród drobiazgów napełniających szkatułkę wymknął się i na kolana jéj upadł papiér kobiecém nakréślony pismem, dawny znać, bo zżółkły, zestarzały. Na widok pamiątki téj Lila uśmiéchnęła się z zadowoleniem.
— Kochana moja panna Julia! gdzież ona jest teraz? szepnęła i stary, zżółkły list roztworzyła.
Było to pismo przez byłą nauczycielkę Lili, pannę Julią Grejs, przesłane dawno, bo więcéj niż przed sześciu laty. Lila przebiegła oczami piérwsze wiérsze listu, zawiérające te wyrazy: „Droga Lilo! donoszę ci że jestem szczęśliwą! Pozazdrość mi. Znalazłam swój ideał, znalazłam człowieka którego obraz przedstawiały mi zawsze najpiękniejsze rojenia méj wyobraźni i — od wczoraj jestem jego narzeczoną. Narzeczony mój ma imię: Ildefons. Ildefons! ach, imię to wymawiać trzeba, patrząc na gwiazdy lub kwiaty, słuchając szmeru wietrzyków i srébrnego strumienia! Cudne imię, nieprawdaż? Zażądasz może, abym ci opisała twarz, postać, całą słowem powierzchowność jego. Więc powiem ci: podobnym do niego musiał być le jeune pauvre naszego kochanego Feuillet’a; niekiedy przypomina mi on też Raula z historyi Sybili, lub naszego nieszczęśliwego a sympatycznego pana de Camors. Mniejsza zresztą o to jak on wygląda, ale gdybyś znała jego piękną, wielką duszę, jego umysł széroki i silny, gdybyś słyszała jak opowiada o swych nieszczęściach, walkach z losem!... Nie myśl jednak, proszę cię, abym była narzeczoną nędzarza, człowieka nic niemającego i nic nieznaczącego. Przeciwnie, mój Ildefons posiada świetną pozycyą i perspektywę świetniejszéj jeszcze przyszłości... Jaką jest pozycya ta i na czém zasadza się perspektywa, nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć, a zresztą czyliż zajmować mię mogą tak błache, prozaiczne szczegóły?.. Bogatym być musi, bo do domu, w którym zostaje przyjechał ślicznym powozem i zdaje się, że w sąsiedztwie majątek ma kupować. Z kilku wielkimi panami zostaje w stosunkach najściślejszéj przyjaźni... Wszystko to jednak nic mię nie obchodzi. Ale oczy jego wymowne, dusza piękna, miłość jego dla mnie, mająca w sobie cóś rycerskiego i t. d. i t. d.” W liście znajdowało się jeszcze kilkanaście wierszy, równie obficie jak poprzedzające w wykrzykniki zaopatrzonych, ale Lila nie czytała już daléj.
— Szczęśliwa Julia! szepnęła; po chwili zaś dodała: Jakbym chciała wiedziéć gdzie ona jest teraz? co robi? czy o mnie choć trochę pamięta? O! niezawodnie zapomniéć musiała. Wszak list ten był ostatnim jaki miałam od niéj. Tak, przyjaźń, miłość, radość, szczęście, wszystko przemija, wszystko zawodzi na świecie.
Wyrzekłszy to w zamyśleniu głębokiém, podniosła się zwolna, postawiła na stole szkatułkę, a podnosząc nad głowę śliczne ramiona i ręce na czarnych krzyżując splotach, z oczami szklisto w przestrzeń patrzącemi, wymówiła rozpaczne francuzkie przysłowie: „Tout passe, tout casse, tout lasse!
W głębi domu ozwały się akordy na fortepianie wygrywane, a zarazem do pokoju weszła służąca, z pękiem kluczy u pasa. Była to ta sama ładna i fertyczna Brygisia, która niegdyś w Orchowie usługiwała Lili i jéj nauczycielce. Postarzała ona trochę przez czas ubiegły, spoważniała, a na twarzy jéj malowała się poufałość sługi dawnéj, będącéj powiernicą, nieledwie przyjaciółką swéj pani.
— A! zawołała wchodząc, pani nie wyszła jeszcze do bawialnych pokojów? A tam goście oddawna już zjedli śniadanie i nudzą się bez pani.
Lila wzruszyła ramionami.
— Któż tam jest taki? zapytała niedbale.
— A któżby był? Ci sami którzy zawsze prawie są w Ręczynie. Pan Paweł Szyłło z synowcem swym panem Klemensem, pan Łozowicz z synem, teorbanista ten co z naszym panem na jarmark wczorajszy jeździł... więcéj niéma nikogo. Ale pan Apolinary Łozowicz, po chwili milczenia z filuternym uśmiéchem dodała służąca, — pan Apolinary przez cały ranek błąkał się po ogrodzie, jak Marek po piekle, i ciągle na okna tego pokoju spoglądał...
— Doprawdy? przeciągle wymówiła Lila.
Stała przed lustrem i czarne włosy swe zdobiła rzędem kryształowych, w złoto oprawnych szpilek. Uśmiéch lekki zaigrał na bladawych jéj ustach.
Akordy fortepianowe dochodziły do uszu jéj coraz silniéj i jakby niecierpliwiéj wygrywane.
— Poukładaj mi tu wszystko w szufladach, Brygisiu, rzekła Lila. Pójdę już do salonu.
Zwróciła się ku drzwiom.
— Niech pani zaczeka jeszcze chwilkę, rzekła służąca, ja przyszłam tu, aby zapytać się pani co będzie z dzisiejszym obiadem. Posyłałam dziś do miasteczka po mięso, ale na kredyt nie dali...
— Moja Brygisiu! nie nudź-że mnie, proszę, tém gospodarstwem. Cóż ja na to poradzę? Wiész że z takiemi rzeczami udawać się trzeba do Konrada.
Wyrzekłszy to niechętnie i ze znudzeniem, opuściła pokój.
W dość obszérnym, ładnym saloniku siedział przy fortepianie dwudziestoletni młody człowiek, szczupły, z bladawą twarzą, ozdobioną małym czarnym wąsikiem, i z miną nawpół nadąsaną, nawpół melancholijną wygrywał zwolna jakiś utwór muzyczny. Przy stole, umieszczonym przed kanapą, Fabian Łozowicz, z twarzą, jak dawniéj rumianą i dobroduszną, pochylał się nad kawałkiem papiéru, na którym rysował widoczek, przedstawiający jakąś chatkę w lesie. U okna Paweł Szyłło, podnosząc zwisłe swe, posiwiałe już nieco wąsy, dopijał szklanki herbaty i dojadał porcyi chleba z masłem. Naprzeciw niego stał Klemens Szyłło i patrząc przez szyby na dziedziniec, gdzie widać było chodzącego tu i owdzie Konrada, poziéwał széroko.
— Diabelna nuda na wsi! ozwał się po chwili starszy syn Augustyna Szyłły. Nie rozumiem doprawdy, dlaczego ojciec sam nie pojechał tu dopominać się o swoje piéniądze, tylko mnie przysłał.
— Czy mówiłeś już z panem Konradem? zcicha zapytał Paweł.
— Kiedyż miałem mówić? wczoraj był na jarmarku, a dziś późno jakoś wstałem...
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — ze zwykłą sobie, na trefnisiostwo zakrawającą rubasznością, rzekł Paweł; ja rano wstałem i z panem Konradem mówiłem.
— I cóż? ciekawie zapytał Klemens. Piéniążki będą?
— Przyrzeka... wymówił Paweł.
— Pi! obiecanka cacanka, a wiesz komu radość, zaśmiał się Klemens.
— Fałszywie, Apolku! z nad rysunku swego zawołał do syna pan Fabian; b mol dwa razy i tryl na piątéj górnéj..
Apolek niecierpliwie rzucił się na krześle.
— Co mię tam ojciec poprawia, jak studenta jakiego! Już ja wiem dobrze dlaczego tak gram, a nie inaczéj.
W téj chwili otworzyły się drzwi do dalszych pokojów prowadzące i w progu stanęła Lila, opłynięta malowniczemi fałdami sukni, połyskująca cała od paciorek, szpilek, kolców i bransolet. Dwudziestoletni Apolek poczerwieniał nagle jak piwonia i porwał się z krzesła; żwawo téż, z rysunkiem swym w ręku, powstał pan Fabian; Klemens Szyłło poziéwać przestał i z galanteryą wątpliwego smaku, w ukłonach cały, zbliżał się do posuwającéj się zwolna ku towarzystwu pani domu. Uprzedził przecież wszystkich Paweł Szyłło, który szybko otarłszy z ust resztki masła i wiechcie wąsów założywszy za uszy, dwoma krokami długich nóg swych znalazł się obok Lili i wielką ręką swą po drobną, delikatną rączkę jéj sięgnął.
— Pani nasza! zawołał, schylając się i rączkę całując — dobrodziéjko nasza! królowo!
— Ciekawam dlaczego nazywasz mię pan królową? z powabnym uśmiéchem i kłaniając się lekko wszystkim dokoła, zapytała Lila.
— Słusznie! słusznie! zawołał pan Fabian rozradowany. Lilia jest królową kwiatów, a pani nosisz jéj imię.
— Słyszałam zawsze, że królową kwiatów jest róża.
— Zdetronizowaliśmy ją, a panowanie nad wszystkiemi kwiatami téj ziemi oddaliśmy lilii, rumieniąc się znowu i z iskrzącym wzrokiem szepnął Apolek.
— Odziedziczyłeś pan po ojcu swem zamiłowanie w kwiatach i poetycznych przenośniach — odpowiedziała kobiéta, topiąc w twarzy rozkochanego widocznie młodzieniaszka wymowne spojrzenie.
— Ja tam, zawołał Klemens, z pewnością daru do poezyi po ojcu nie odziedziczyłem, a jednak, dalibóg, gdyby mi dali kawałek papiéru, tobym może w téj chwili wiersze jakie i napisał.
— Spróbuj pan! no, spróbuj! z serdecznem rozradowaniem wykrzyknął Łozowicz i posunął ku synowi ubogiego prawnika papiér i ołówek.
Lila opuściła się zwolna na kanapę i usiadła tam w pozie ponętnéj bardzo, malowniczéj, z ramionami niedbale na piersi skrzyżowanemi.
— Pan Klemens, rzekła, ukaże nam późniéj swe poetyczne talenta.
— Pani wié, że posiadam ich trochę, szepnął młody Szyłło. Pamięta pani tam na wzgórzu, pod sosnami... w przeszłym roku...
Zdawało się, że kobiéta wyrazów tych nie dosłyszała.
— A teraz, ciągnęła, niech pan Apolinary kończy to Nocturno, które grał gdym weszła. Jest-to moja ulubiona kompozycya, a pan grasz ją tak pięknie!
— Jak pani rozkaże — zawołał uszczęśliwiony młodzieniec, i z pośpiechem usiadłszy przed fortepianem, rozpoczął na nowo minorowe akordy z b moll i smętne tryle na piątéj górnéj.
Pan Fabian pokazywał tymczasem Lili wyrysowany przed chwilą widoczek.
— Chciałabyś pani mieszkać w takiéj chatce, śród lasu, nad strumieniem?...
Kobieta z rozmarzeniem na rysunek patrzyła.
— Alboż ja wiem czego chcę naprawdę? szepnęła, głowę na piersi pochylając. Chcę ciszy i gwaru, takiéj chatki leśnéj i pięknego pałacu miejskiego, szmeru strumyka i orkiestry balowéj... chcę, dokończyła z nerwowem, niecierpliwém poruszeniem — chcę wszystkiego czego nie mam, a nie chcę niczego z tego co mam.
— Ani nas, którzy tu wkoło pani jesteśmy? żałośnie zapytał pan Fabian.
Lila podała mu rękę.
— Pan wiész, rzekła z nieudaną serdecznością, że uważam pana za najlepszego przyjaciela mego.
— Będę nim do grobu! z rycerskim zapałem i łzami rozrzewnienia w oczach, zawołał pięćdziesięcioletni romantyk.
Apolek grać przestał, Klemens Szyłło przysunął się do rozmawiających.
— Diabelna nuda na wsi! rzekł, nieprawdaż pani? Możeby pan Łozowicz był łaskaw, dla rozweselenia nas tu wszystkich, zadeklamować cokolwiek.
— Nie umiem na pamięć żadnych rozweselających wiérszy — z lekką urazą w głosie odrzekł zagadnięty.
— Niech pan zadeklamuje! wymówiła Lila, opiérając czoło na ręku.
Apolek wzdychając, Klemens uśmiéchając się ironicznie nieco, Paweł Szyłło wąsa kręcąc i w sposób żartobliwéj zachęty na pana Fabiana mrugając, usiedli wkoło stołu w uważnych postawach. W téj saméj chwili wsunął się do pokoju Hryhory Oroszczenko, w szaréj świtce swéj, z kosmykiem włosów osełedec naśladującym, a miarkując z fizyognomii obecnych, że się na cóś uroczystego zanosi, po cichu przemknął przez pokój i usiadł w pobliżu leżącego na fortepianie teorbanu swego. Pan Fabian usunął się nieco z krzesłem od stołu, skrzyżował ręce na piersi, wyprostował się i swemi blado-błękitnemi, mrużącemi się, miodowemi oczami patrząc jak w tęczę w twarz Lili, z nadzwyczajném wezbraniem zachwytu i melancholii zadeklamował:

O! jéj życie piękne było,
Ach! takie piękne jak ona!
W sercu jéj z bólów korona,
A w jéj twarzy szczęście lśniło!
I miała takie spojrzenia,
I tak anielskie uśmiéchy,
Że....

— A, jak Boga kocham! już téż to jest rzecz nie dodarowania, abyście państwo w tym dusznym pokoju siedzieli, kiedy pogoda taka piękna.
Słowa te, wymówione basowym, donośnym głosem we drzwiach otwiérających się, przerwały panu Fabianowi deklamacyą na punkcie jéj najpatetyczniejszym.
Był-to Konrad, który wszedł do salonu ze szpicrutą w ręku, w spencerze myśliwskiego kroju, w butach zabłoconych.
— Nie dziwię się już Lili, mówił daléj — bo wiadomo, że baby lubią zamykać się w pudełkach; ale pan Fabian i pan Klemens i pan Apolinary zrobiliby, jak Boga kocham, daleko lepiéj, gdyby poszli zobaczyć jak tam mój Białonogi popisuje się na linie. Wiész co, Pawle! wiele koni miałem w życiu, ale takiego nigdy. Ognisty jak sto djabłów...
Mówił tak długo jeszcze, zamaszystym krokiem przechadzając się po pokoju i ślady swe znacząc na posadzce wilgocią przyniesioną z łąki, na któréj codzienne harce swe odbywały ulubione jego rumaki. Wkoło stołu przed kanapą grobowe zapanowało milczenie. Lila niżéj jeszcze głowę na dłoń pochyliła, a na ustach jéj lekko wydętych malowała się niechęć i wzgarda. Pan Fabian i Apolek patrzyli na nią wzrokiem takim, jakim wierni spoglądają na święte męczennice; Klemens coraz ironiczniéj uśmiéchał się; Paweł dowodzeniom głośnym pana domu kiwaniem głowy przytakiwał. Nagle Oroszczenko, który na grupę tę spoglądał swemi filuternemi, południowemi oczami, pochwycił teorban, brzęknął po strunach i szybkiém tempo zawiódł swywolną jakąś pieśń ukraińską.
— Otóż to tak zwykle bywa u nas! westchnęła zcicha Lila do pana Fabiana.
— O! pani, jak ja tę samotność duchową pani rozumiem! równie cicho odszepnął mąż pani Adeli. Niezgoda myśli i uczuć... ziemia i niebo... materya i ideał...
Apolek spółczucie dla przedmiotu uwielbień swych objawiał tylko spojrzeniami, gniewem i wzgardą pałającemi, a w stronę pana domu ciskanemi; ale Klemens swobodniejszym był w wyrażeniu tego co myślał. Pochylił się ku uchu Lili i rzekł bardzo cicho:
— Gdybym ja był na miejscu pani, wypędziłbym ztąd poprostu pana Konrada za jego zabłocone buty i za to, że tak głośno krzyczy.
Lila, nie odpowiadając nic, uśmiéchała się boleśnie i wzgardliwie zarazem, przyczém oczy jéj stykały się często z rzucanemi na nią, ognistemi spojrzeniami młodzieniaszka Apolka. Ukrainiec kończył piosenkę swą, z któréj Konrad śmiał się serdecznie, gdy przez drzwi przymknięte wyjrzała strojna głowa Brygisi, rzuciła pomiędzy zebrane towarzystwo słowa: „goście jadą!” i wnet zniknęła.
Wszyscy, prócz Lili i Apolka, pobiegli do okien. Młodzieniec z czarnym wąsikiem tak wpatrzony był w swe bóstwo, że wątpić należało czy zwiastowaną wiadomość nawet usłyszał, a twarz pani domu, jakkolwiek sama nie poruszyła się z miejsca, błysnęła nagle i drgnęła ożywieniem.
— Ciekawam ktoby to mógł być! zawołała, podnosząc głowę.
— Natręt jakiś! mruknął Apolek.
— Ładny koczyk! ozwał się u okna Fabian Łozowicz.
— W dyszlu kasztany tęgie, ale ten z prawéj strony na orczyku z narowem, jak Boga kocham z narowem, choć teraz nie znać tego — wykrzyknął Konrad.
— Uprząż co się nazywa, na koźle furman i lokaj — zauważył Oroszczenko.
— Któś z szykiem! dokończył Klemens Szyłło.
— Mężczyzna czy kobiéta? zapytała Lila.
— Mężczyzna! chórem u okien odpowiedziano.
— Jakaś figura, panie! rzekł Paweł. Siedzi rozparty jakby na stu koniach jechał! Ale fizyognomia nieznajoma i w okolicy niewidziana! Któś chyba zdaleka.
— Janek! krzyknął Konrad, przechodząc szybko salę jadalną i otwiérając drzwi od przedpokoju — hej, Janek! wyjdź na spotkanie tego pana!
Kozaczek kredensowy Janek zbiegał już ze wschodów głównego balkonu, w parę zaś minut wpadł zdyszany do bawialnego saloniku, niosąc w ręku kartę wizytową.
— Daj! z najwyższą już i nieukrywaną ciekawością zawołała Lila.
Kozaczek kartę podał. Pani domu przeczytała głośno: Ildefons Porycki, agent główny Domu pośrednictwa.
— Ildefons! zawołała, dziwny zbieg okoliczności! dziś właśnie myślałam, a nawet czytałam o pewnej osobie imię to noszącéj.
— Porycki! z zamyśleniem wymówił pan domu. Gdzie ja to słyszałem? Niech jego.... przypomniéć sobie nie mogę....
— Słyszałeś pan pewno o Tadeuszu Poryckim, przypomniał pan Fabian. Wielki-to był człowiek, piękna dusza!... Musi to być krewny jaki!... syn, wnuk może wielkiego męża tego..
— Wnuk wielkiego człowieka! z iskrzącemi się oczyma powtórzyła Lila.
— Na Wołyniu są hrabiowie Poryccy, zauważył Oroszczenko, ja z Ukrainy, sąsiad tedy Wołynia. Wiem o Poryckich. Grafy to i pany całą gębą.
— Hrabia! szepnęła Lila i dodała, patrząc na wizytową kartę: Ildefons! piękne imię!
Tytuł umieszczony na bilecie niczyjéj tu nie zwrócił uwagi. Imię zato i nazwisko gościa mnogie wywołało komentarze. Kozaczek ozwał się:
— Ten pan pyta się, czy państwo jego przyjmują.
— Proś! proś! zawołał zgodnie chór głosów.
Porycki wszedł do pokoju, we fraku i jasnych rękawiczkach, z postawą wyprostowaną, z uśmiéchem na ustach i kapeluszem w ręku. Z za szkieł szafirowych orzucił szybkiém spojrzeniem pokój i znajdujące się w nim osoby, a nie trudno mu było odgadnąć, że atmosfera miejsca tego była mu ze wszech miar przyjazną. Salonik modnie i błyszcząco przybrany, to grono mężczyzn różnego wieku, bezczynnie zgromadzone dokoła młodéj kobiéty wystrojonéj i ze skrzyżowanemi rękami na kanapie siedzącéj, przedstawiało z tém wszystkiém co uderzyło go przedtém w Orchowie sprzeczność najzupełniejszą.
— Zapewne gospodarza domu tego mam przyjemność witać, rzekł do Konrada, który postępował ku niemu ze zmieszaniem zwyczajném ludziom niecelującym towarzyską wprawą i ogładą, a niemy ukłon gospodarza domu za twierdzącą biorąc odpowiedź, mówił daléj:
— Raczcie państwo przebaczyć, że tak bez ceremonii dom ich najeżdżam. Jestem w stronach tych obcy, nieznany, podróżny... Przejeżdżając, ujrzałem ten pałac piękny, tę oazę śród pustyni stron tutejszych, i oprzéć się nie mogłem chęci zabrania znajomości z jéj mieszkańcami.
Słowa te z ust jego wyszły płynnie, dźwięcznie, gładko i słodko.
— O proszę pana! nam bardzo.... bardzo.... miło.... przyjemnie!... bąkał Konrad.
— Postawa wspaniała.... fizyognomia rozumu pełna!.. szepnął do Lili pan Fabian.
— Dystyngowany jakiś człowiek! odszepnęła młoda kobiéta.
Konrad, po piérwszéj chwili zakłopotania, zdobył się na przytomność umysłu.
— Moja żona! rzekł, prowadząc gościa ku kanapie.
Lila podniosła się lekko. Promień słońca zaiskrzył się w kryształowych szpilkach, zdobiących nakształt korony krucze jéj włosy. Gdy poruszeniem pełném wdzięku, uprzejmém a jednak dumném skłaniała przed gościem głowę, nagły rumieniec ożywił białość jéj twarzy i powolną, przezroczystą falą podniósł się na czoło. Porycki oddał ukłon głęboki i na twarzy młodéj kobiéty zatrzymał spojrzenie długie, niepostrzeżone przez nikogo, prócz téj, dla któréj w hołdzie złożoném było.
Usiedli znowu wszyscy dokoła stołu przed kanapą. Łozowicz piérwszy do nowego gościa przemówił;
— Pan dobrodziéj z dalekich stron do nas przybywa?
— Nie wiem prawdziwie, jak mam panu na pytanie jego odpowiedziéć, z uprzejmą swobodą odrzekł gość. Przybywam ze stron różnych, albowiem w roku bieżącym odbyłem kilka z rzędu dalekich podróży.
— Kilka dalekich podróży w jednym roku!... bąknął nieśmiało gospodarz domu, który czuł że mówić mu cóś wypadało.
— Tak, panie, skłaniając lekko głowę odparł Porycki. Panowie, jako właściciele dóbr ziemskich, przywykliście do spokojnego życia, do jednostajnych widoków i zajęć. Nie takim jest los nas przemysłowców, którzy żyjemy o własnych siłach i fortuny sami po świecie szukać sobie musiemy. Jestem przemysłowcem, dom mój to świat széroki, a drogi śród świata tego krzyżujące się, to rola na któréj żnę i zasiéwam. Dziś tu, jutro tam, pojutrze gdzieindziéj jeszcze, byle użytecznym stać się sobie i drugim, byle celów swych dościgać i idee swe popiérać.... oto egzystencya nieznana panom, ale, wierzajcie mi panowie, niepozbawiona powabu i przyjemności.
— I owszem, ozwała się dotąd milcząca pani domu, zdaje mi się, że taka tylko egzystencya, pełna zmian, wrażeń i rozmaitości, prawdziwie powabną i przyjemną być może.
— Zależy to od gustu; niemniéj przecie uszczęśliwionym się czuję, że pani bez niechęci i wzgardy zapatrujesz się na stan i zajęcia takich jak ja włóczęgów, którzy nie mając szczęścia odziedziczyć po przodkach dóbr ziemskich albo (tu Porycki głos swój zniżył nieco) dobra te bez własnéj winy utraciwszy....
— A już to pan dobrodziéj pewno do drugiéj kategoryi należysz, przerwał mówiącemu Paweł Szyłło. Tylko co właśnie przyjaciel mój, Hryhory Oroszczenko, dziwy opowiadał mi na ucho o bogactwie i wielkości dostojnéj familii hrabiów Poryckich.
— Z Ukrainy jestem, rubasznie ozwał się Oroszczenko, Poryckich znałem i widywałem. Grafy i pany...
Porycki słów tych słuchał w milczeniu, ze spuszczonemi powiekami i niedbałym uśmiéchem na ustach.
— Pan dobrodziéj zapewne krewnym jesteś naszego wielkiego Tadeusza? zagadnął nareszcie Łozowicz.
— Tak, tak, jakby z niechęcią i ociąganiem się odpowiedział gość; jest pokrewieństwo niejakie.... mój dziad i hrabiego Tadeusza ojciec byli....
— Rodzeni bracia? z uszczęśliwieniem na twarzy dokończył pan Fabian, a więc pokrewieństwo bardzo blizkie.
Powstał z krzesła i rękę ku gościowi wyciągnął.
— Pozwól pan abym uścisnął dłoń tak blizkiego krewnego jednego z wielkich mężów naszych....
Przykład był danym. Konrad, Paweł Szyłło, Oroszczenko, a potem i Klemens, wszyscy zatém, z wyjątkiem Apolka, który w kątku, za poręczą kanapy, ale najbliżéj Lili siedział, przystępowali ku Poryckiemu i ręce mu podawali. On powstał żywo, kłaniał się na wsze strony i z rodzajem skromnego zakłopotania mówił:
— Dziękuję... pokornie dziękuję.... prawdziwie, zawstydzacie mię panowie.... nie zasłużyłem....
W oczach Łozowicza kręciła się już łza; na białą twarz Lili, która nieruchomo przypatrywała się téj scenie, wybił się lekki rumieniec ożywienia. Było-to cóś niezwykłego, a wszelka niezwykłość wywiérała na umysł jéj wpływ szybki i wzruszający. Ale i w żyłach Konrada płynęła krew, nie woda. I w nim wszelkie sceny niezwykłe a zbiorowe animusz budziły. Pozbył się dotychczasowego zakłopotania swego i raźnie zawołał:
— Ależ to, jak Boga kocham, pan hrabią jesteś! Dlaczego pan tytułu tego na bilecie swoim nie wydrukowałeś? Ja żebym był hrabią, tobym sto razy, nie raz, wydrukować kazał, bo choć to głupstwo, ale....
— Skromność, chwalebna skromność pana Poryckiego dobrodzieja! ozwał się Paweł Szyłło.
— Nie, panie, zaprzeczył gość, nie skromność wzbrania mi używać tytułu tego, ale przekonanie moje, idee nowożytne, które równają stany wszelkie, zaciérają do szczętu średniowieczne błyskotki i przywileje...
— Najpiękniejszém szlachectwem jest szlachectwo duszy, patetycznie wyrzekł pan Fabian.
Porycki skłonił mu się głęboko.
— Prawdziwie uszczęśliwiony jestem, widząc że postępowe idee i tu już zawitały, a w panach stronników i wyznawców mają. My przemysłowcy, nieprzykuci do jednego kawałka ziemi, idee te czerpiemy z szérokiego świata i rozwozimy je po drogach, na które rzucają nas praca i los.
Ile razy Porycki w rozmowie swéj wymówił: ja przemysłowiec, my przemysłowcy, tyle razy Lila ze zdwojoną ciekawością oczy na twarz jego podnosiła. Zawód wyrazem tym okréślony był jéj z imienia tylko i bardzo mglisto znanym, ludzi zawodowi temu oddających się nie widywała nigdy w swém życiu. Była to więc nowość, a nowość jakakolwiek, przez to samo tylko że była nowością, miała moc wstrząsania znudzonym, mnóstwa rzeczy nieświadomym umysłem jéj i nerwami wrażeń spragnionemi.
— W jakich krajach podróżowałeś pan? zapytała gospodyni domu.
Porycki opowiadać zaczął o licznych swych podróżach. Pomimo językowych usterek, których dopuszczał się dość często i na które zresztą nikt tu szczególnéj nie zwracał uwagi, mówił on płynnie bardzo, używać umiał wyrażeń wytwornych, a niekiedy dowcipnych, w ożywiony i malowniczy sposób opisywał strony, które w różnych okolicznościach awanturniczego życia swego wszérz i wzdłuż zwiedzał. Pobieżnie i najkrócéj opowiadał o Niemczech, przyczém dość zręcznie żartował z Niemek, robiących wiecznie pończochy i ubiérających się bez smaku, tak wysoko ukształconego w naszych paniach (tu skłonił głowę przed Lilą), a także nie omieszkał rzucić kilku słów szyderczych i niechętnych o zaborczym duchu germańskiego plemienia, o nieprzyjaźni które ono żywi względem Słowian i t. d. Nierównie jednak dłużéj zatrzymał się na krajach mniéj ogólnie znanych, odznaczających się wyraźniejszém piętnem oryginalności rasy i urządzeń. Opowiadał chwilę o żyznych i szérokich równinach Besarabii, zachwycał się skalistą przyrodą Kaukazu i niezrównaną pięknością Czerkiesek, wspomniał nawiasowo o olbrzymich lasach i dzikich wąwozach Wołoszczyzny, zatrzymał się chwilę nad modrym Dunajem, wjechał do Węgier, gdzie spotkał się z Kossutem, z wypadkami 1848-go roku z Honwedami, Słowakami z czardaszem i malowniczym strojem czarnookich Węgierek.
Towarzystwo zebrane wkoło stołu słuchało go z wytężoną uwagą i niezmierném zaciekawieniem, od czasu do czasu tylko wydając głośne wykrzykniki, lub ciche bardzo czyniąc komentarze.
— Ach! jak tam pięknie być musi! jakie to ciekawe! jakbym ja tam być pragnęła! wołała co chwila gospodyni domu, któréj oczy rzucały błyskawice na twarz opowiadającego.
Dalekość, osobliwość miały dla niéj powab romantyczny a nieprzezwyciężony. Jak wszystkim tym, których życie puste jest i jałowe, których sercu niedostaje uczuć gruntownych, oczom celu trwałego, głowie woli mocnéj, zdawało się jéj że wszystkie miejsca świata piękne są, czarujące, szczęścia i świetności pełne, prócz tych które znała już sama, śród których przebywała. Po wielu latach upłynionych, córka pani Leontyny była jeszcze pod pewnemi względami takiém samém dzieckiem, jak wtedy, gdy czytając o wyjeździe przyjaciółki na Wołyń, wołała: o jakbym ja tam chętnie pojechała! to tak daleko!
— Jaka elokwencya, panie! hoho! szepnął na ucho panu Fabianowi Paweł Szyłło.
— A jakie wykształcenie! jaka erudycya! odszepnął Łozowicz.
— Znać zaraz pana z panów, mruknął pod wąsem Oroszczenko.
— Ildefons złotousty! ze zjadliwym przekąsem szepnął do Lili, nierad wymownemu gościowi, młodziutki Apolek.
— Proszę bardzo nie żartować z imienia tego! ze zmarszczkami na czole i równie cicho odpowiedziała młoda kobiéta. Prześliczne imię!
— Szczęśliwy, westchnął muzykalny potomek pana Fabiana.
Jeden tylko Klemens Szyłło nie mówił nic, a nawet i opowiadań gościa z mniejszą niż inni słuchał uwagą. Obracał zato w ręku bilet wizytowy Poryckiego i wlepiał oczy w wydrukowany na nim tytuł. Raz tylko schylił się do ucha ciotecznego brata i rzekł:
— Noszony to ptaszek, ten jegomość! Spekulant i stosunki widać ma.... Będę go prosił, żeby mi powierzył jakie interesa.
W chwili najbardziéj zajmującego opowiadania gościa, z za drzwi przymkniętych dał się słyszéć brzęk kluczów i wyjrzała głowa Brygisi.
— Panie! proszę pana! półgłosem zawołała służąca, na pana domu patrząc!
Konrad wstał i zcicha, nieznacznie, aby rozmów toczących się nie przerywać, wysunął się z pokoju.
Po chwili w przeciwnéj stronie domu, tam gdzie były pokoje służących, garderoba i śpiżarnia, toczyły się rozprawy żwawsze jeszcze i innego wcale rodzaju niż te, które brzmiały w salonie śmiéchem i podniesionemi głosami. Brygisia, stojąc na środku garderoby, łamała ręce ze zniechęceniem blizkiém rozpaczy, przy drzwiach, nad stosem rzuconych na ziemię rondli, stał kucharz z miną wpół-zakłopotaną, wpół-szyderską; po pokoju zaś szérokiemi krokami chodził pan domu.
— Nie dają? zawołał po raz dziesiąty już. Nie dają? gałgany! głupcy! Ja ich nauczę! ja im pokażę!
— Ale tymczasem, zanim pan ich nauczy, obiadu nie będzie, zawołała rozrumieniona od zgryzoty i gniewu klucznica. Ani mięsa! ani jaj! ani wina! codzienny jaki taki obiad możnaby jeszcze skleić, ale tu dziś gość jakiś przyjechał... przyjąć go byle czém nie można...
— Nie można! powtórzył Konrad, ale co robić? Czy pytałaś się, Brygisiu, pani co robić?
— Pani mówiła, żeby panu powiedziéć.
Konrad schwycił się rękami za głowę.
Nagle, jakby mu myśl zbawcza do głowy przyszła, zawołał do kucharza:
— Idź po Efroima! a żywo!
— Wiedziałam, że na tém się skończy, mruknęła Brygisia, ze stukiem otwiérając nawpół pustą śpiżarnianą szafę: nie piérwszy to raz i nie dziesiąty Efroim sprowadzi nam z miasteczka wszystko czego potrzeba. Coby to było, gdyby tego Żyda tu zabrakło?
Kilka minut nie upłynęło, a wysoki, barczysty Efroim stanął w garderobie przed obliczem dziedzica i oddał mu zwykły sobie szybki a nizki ukłon. W kwadrans potém kilku posłańców konnych rozleciało się ze dworu, w kierunku sąsiedniego miasteczka i wsi poblizkich.
Zakulisowe te troski i tarapaty znacznie dnia tego opóźniły obiad w Ręczynie. Słońce zachodziło, a w sali jadalnéj nie objawiał się ruch żaden. Lila, jakkolwiek gospodarstwu domowemu najzupełniéj obca, znała zbyt dobrze zwyczaje najprostszéj gościnności, aby jéj ta uparcie trwająca zwłoka razić i zawstydzać nie miała. Po kilka razy wysyłała zcicha Klemensa, Apolka i Oroszczenkę, z rozkazami do Brygisi i innych służących, o jaknajprędsze podanie obiadu. Podjął się nakoniec misyi téj Fabian Łozowicz, a gdy wrócił, Lila, ściskając mu nieznacznie dłoń na podziękowanie, szepnęła:
— Widzi pan jakie jest życie moje! nie mogę nawet gości swych jak należy przyjąć!
Przy tych słowach wzrok jéj, z wyrazem niechęci i rozgniewania, spoczął na twarzy męża, który od zajścia owego w garderobie zmarkotniał znacznie i siedząc na stronie, a do rozmowy nie mieszając się, w myślach przykrych zatonął. W poruszeniach Lili, w rumieńcach które ognisto wybiły się na jéj twarz, znać było gniew, niecierpliwość, zmieszanie; ukrywała jednak starannie uczucia te i pragnąc ożywioną rozmową pokryć i zrównoważyć niejako niedostatki przyjęcia, mówiła wiele, a zwracała się wciąż do gościa, który uradowanym, wesołym, oczarowanym wydawał się, lub może i był istotnie. Gdy nareszcie o zmroku już oznajmiono podany obiad, Porycki, z gestem pełnym galanteryi zręcznéj, i bez zarzutu, podał ramię gospodyni domu, a prowadząc ją przez obszerne i liczne pokoje, rzekł z odcieniem powstrzymywanego uniesienia w głosie:
— Zdumiony jestem i uszczęśliwiony prawdziwie tém, że podróżując w suchych, a po części i przykrych interesach, przepędzam tu chwile, które do najprzyjemniejszych w życiu swém zaliczyć mogę.
— Niech pan będzie pewny, z półuśmiéchem odparła kobiéta, że w naszém samotném i nudném życiu dzień podobny dzisiejszemu zdarza się bardzo rzadko.
— Pragnąłbym w to wierzyć, szepnął gość.
Blask wielkiéj lampy, zwieszonéj od sufitu, oblał kibić i głowę Lili, gdy opuściwszy ramię przewodnika swego, stanęła przy swém krześle. Oczy jéj płonęły i jaśniały jak dwa czarne dyamenty; bladoróżowe, delikatne rumieńce podnosiły białość twarzy, rzucając na nią zarazem odblask gorejącego życia. Głowa i popiersie jéj, od błysku i migotań strojących ją klejnotów, wydawały się osypane iskrami, a mnogie rzędy szkarłatnych korali kołysały się na jéj piersi, poruszanéj przyśpieszonym oddechem.
Ale i Porycki wyglądał teraz nieco inaczéj niż w hotelowym pokoju, gdy naradzał się z Elim, albo w surowéj orchowskiéj komnacie, gdy myślą i słowami toczył z Mieczysławem głuchą, zjadliwą walkę. Nie był on młodym i na pierwszy zaraz rzut oka można było dać mu lat najmniéj 40; ale musiał być niegdyś bardzo pięknym mężczyzną, a i teraz, ze względu tylko na kształty postaci i rysy twarzy, był jeszcze takim. W téj chwili sztywność jego zwykła, przypominająca mocno wyprostowanego w służbowéj mustrze urzędnika — zniknęła, żółtawość cery zmniejszyła się, wysokie i pięknie zarysowane czoło przyoblekło się wyrazem żywo rozbudzonéj inteligencyi i podnosiło się z dumą, napozór szlachetności pełną. W nim także, pod wpływem tajemnéj myśli z jaką tu przybył, a może i niespodzianie doznanych wrażeń innéj natury poruszyły się i pełném życiem drgnęły wszystkie struny humoru, dowcipu, zręczności i wymowy, zawartéj w dźwiękach głosu lub spojrzeniu oczu.
Po obiedzie, bardzo długo trwającym, bo sporządzonym naprędce, więc nieporządnie podawanym, towarzystwo przeszło znowu do salonu. Tym razem Klemens Szyłło nastręczył przedmiot do rozmowy.
— Proszę pana, rzekł, zwracając się do gościa, niech pan będzie łaskaw oświeci nas dokładnie i szczegółowo o tym Domu pośrednictwa, którego jak z biletu pańskiego widać, jesteś pan głównym agentem. My tu cóś wiemy o tém, ale bardzo mało.
— Z największą przyjemnością uczynię zadość życzeniu pana, odrzekł Porycki.
I z postawą pełną powagi, lecz z uprzejmym uśmiéchem na twarzy, począł opowiadać jak, dlaczego i przez kogo założoném zostało stowarzyszenie, któremu służył, i którego był członkiem. Powtórzył tu po wielokroć wyraz: idea, mówił o ekonomii politycznéj, o korzyściach jakie przynosi krajowi częste przechodzenie ziemi z rąk do rąk, o potrzebie pchnięcia szlacheckiego stanu na nowe tory, o kapitałach martwych i czynnych, o różnych skalach procentów i t. d.
— Co za erudycya! uprzednie zdanie swe powtórzył Łozowicz, który jednak całéj mowy gościa, nawpół ją tylko rozumiejąc, markotnie trochę słuchał.
Konrad wysilał się téż widocznie, aby dobrze zrozumieć o co chodziło i jednę znać tylko rzecz pojął dokładnie, bo ozwał się z rodzajem smutku:
— Wszystko to prawda co pan mówi, ale wyrzekać się swego majątku, to, jak Boga kocham, rzecz niewesoła.
— Można miéć inny, piękniejszy, rzucił niedbale agent.
I ciągnął daléj rozprawę swą, któréj wszyscy obecni słuchali z oczami w twarz jego wlepionemi. Apolek nawet, zły i zgryziony przez dzień cały, począł, słuchając, myśleć nad czémś głęboko i pokręcać drobnego wąsa tak, jakby błysnęła mu nagle nadzieja dni lepszych. Jedna tylko Lila słuchała z roztargnieniem, ze znudzeniem widoczném. Przedmiot rozmowy nie obchodził jéj widać ani trochę, nie rozumiała go i rozumiéć nie usiłowała. Ziéwnęła skrycie parę razy, co spostrzegł Fabian Łozowicz, który często na nią spoglądał, i korzystając z przerwy zaszłéj w rozmowie, głosem pokornym i błagalnym poprosił, aby raczyła zaśpiéwać. Po pewnych, dość krótkich zresztą ociąganiach się, Lila usiadła przed fortepianem i po wzięciu kilku przedwstępnych, bardzo minorowych akordów, zaśpiewała pieśń melancholii pełną. Głos jéj nie posiadał skali rozległéj, ale czysty był, miły, dobrze ukształcony i wyrobiony. Przy piérwszych zaraz tonach instrumentu młodziutki Apolek umieścił się w kątku naprzeciw grającéj i oczu z niéj nie spuszczał; Łozowicz, rozmawiający z Konradem i Pawłem wpadać począł w roztargnienia ciągłe; ale Porycki, którego Klemens z nadzwyczajném zajęciem o Dom pośrednictwa wciąż się rozpytywał, wstał z krzesła i powoli, z uśmiechem, zbliżył się do fortepianu. Zrazu stał chwilę za krzesłem Lili, potém jednak usiadł na stojącym tuż obok taburecie i dopóki śpiewu nie skończyła, siedział nieruchomo, z czołem na dłoni opartém.
— Dlaczego śpiewasz pani tak smutnie? rzekł zcicha gdy Lila, melancholijną pieśń swą odśpiéwawszy, roztargnionemi palcami po klawiszach przebiérać zaczęła.
— Alboż świat ten jest wesołym? zaśmiała się kobiéta.
Ale gdy z ust jéj srébrny śmiech wybiegał, pierś podniosła się westchnieniem i czarne oko zaświeciło boleśnie, prawie posępnie.
— Dla pani świat rajem być powinien.
— Dlaczego?
— Chociażby przez wdzięczność, uśmiechnął się Porycki, przez wdzięczność za to, że jesteś pani jedną z najcudowniejszych ozdób jego.
Lila silniéj w klawisze uderzyła.
— Świat nie może dać tego, czego sam nie posiada.
— Czegóż on nie posiada?
— Szczęścia.
— Śmiem pani zaprzeczyć. Szczęście istnieje na ziemi, ale zdobyć je trzeba...
Lila, jakby sobie o czémś przypomniała nagle, dłoń od klawiszów oderwała i do czoła ją poniosła.
— O! tak westchnęła są na ziemi ludzie szczęśliwi. Wiem nawet o kobiécie jednéj, która jest bardzo szczęśliwą, bo znalazła swój ideał! Była to moja nauczycielka i serdeczna przyjaciółka. Ale ach! przypominam sobie.... pan ją znasz może... wszak mówiłeś pan, że rodzinną stroną jego jest Wołyń.... Moja przyjaciółka przed siedmiu laty wyjechała na Wołyń i tam prawdopodobnie za mąż poszła.
— Jak nazywa się przyjaciółka pani?
— Imię jéj Julia, a nazwisko było Grejs, ale je zmieniła zapewne.
Gdy Lila wymawiała te wyrazy, ręka na któréj gość czoło swe opiérał nagle wdół opadła, a oczy jego za szafirowemi szkłami zamigotały ostro i niespokojnie. Przez chwilę milczał. Ciemny jakiś, szybki a jednak głęboki namysł schmurzył mu czoło.
— Julia Grejs! wymówił nakoniec, nie znałem nigdy osoby z tém nazwiskiem.
— Szkoda! powiedziałby mi pan co o niéj. Tak pragnęłabym wiedziéć czy spełniły się jéj marzenia, czy w człowieku, którego kochała, znalazła rzeczywiście ideał upragniony!
— Któż to był ten człowiek? jak się nazywał? może go znałem kiedy?
Pytania te rzucone były śpiesznie, jakby w nieładzie cisnęły się na usta mówiącego. Oczy jego błysnęły parę razy, w sposób niepokój zdradzający.
— O mój Boże! westchnęła Lila, w tém biéda właśnie, że nie wiem zupełnie, kto był owym ukochanym mojéj drogiéj Julii.
— Jakto! nie znasz pani ani imienia, ani nazwiska męża swéj przyjaciółki?
— Nie wiem nawet czy został on jéj mężem.... Wśród pośpiechu i wzruszenia z jakiemi list do mnie pisała, zapomniała donieść mi o nazwisku swego narzeczonego.. wiem tylko że imię ma on.... takie jak pan.... Ildefons! Julia kochała go bardzo, każdy wyraz jéj o nim objawiał najgorętsze, prawdziwie idealne uczucie!
Porycki patrzył w ziemię. Trochę boleśny, trochę szyderczy uśmiéch przewinął mu się po milczących ustach; Lila mówiła daléj:
— Siedem lat z górą upłynęło od owego listu, pełnego uniesień, szczęścia, poezyi! Odtąd przestałyśmy pisywać do siebie.... ja nie wiedziałem nowego jéj adresu, ona zaś... zapomniała widać o mnie....
Westchnęła. Gość podniósł na nią spojrzenie długie i badawcze.
— Przebacz pani, że jéj zaprzeczę, rzekł. Przyjaciółka pani nie mogła o niéj zapomniéć!
— A jednak.... przerwała Lila.
— Nie mogła, powtórzył Porycki, bo ktokolwiek miał szczęście raz choćby ujrzeć panią, przed tego pamięcią obraz pani wiecznie stać musi.
Lila zaśmiała się zcicha i znowu lekko w klawisza uderzyła.
— O! rzekła, zapewne to z szérokiego świata tego, na którym przebywasz pan zwykle, przywiozłeś do naszego zakątka wszystkie te piękne słowa!
— Nie pani, z mocą odparł gość; słowa swoje czerpię zazwyczaj wprost z serca i z myśli, a z szérokiego świata, o którym pani mówisz, wywożę nie dźwięki, lecz idee.
— Jakież są te idee?
— O jednéj z nich miałem zaszczyt rozmawiać przed chwilą z panią.
— Nie przypominam sobie. Jakże się idea ta nazywa?
Porycki głęboko spojrzał w zwróconą ku sobie twarz młodéj kobiéty i zwolna wyrzekł:
— Nazywa się ona — szczęście!
W téj chwili za rozmawiającą parą ozwał się głos pana Fabiana.
— Słyszę iż państwo rozmawiacie o szczęściu. Bajka to stara jak ludzkość i nazawsze pozostanie bajką. Ziemia nasza jest padołem smutku i płaczu, a jak powiedział poeta: „tyle życia co jest w pieśni, tyle szczęścia co człek prześni.”
— Przepraszam pana, rzekł Porycki z podniesioną głową i lekkim uśmiéchem na ustach, ja nie o senném, ani o śpiéwającém szczęściu mówiłem. Jest na ziemi szczęście istotne, realne, pełne życia, krwi i ognia....
— Gdzież je znaleść można? chórem wykrzyknęli Łozowicz, Konrad, Apolek i Klemens, wkoło fortepianu zgrupowani.
— Zdobyć je trzeba! z mocą i pewnością siebie rzekł gość.
— Rozumiem myśl pańską, zawołał pan Fabian, szlachetna, poetyczna myśl! Jedyném szczęściem na ziemi jest to, które zdobywamy sobie poświęceniem, zaparciem się, dobremi uczynkami....
Po ustach Poryckiego przeleciał szyderski, szybki jak błyskawica uśmiéch. Oczy jego tkwiły nieustannie w twarzy Lili, schylonéj nieco, rozpromienionéj i zarazem zadumanéj.
— Nie o takich orężach, zaczął, mówi nam nowożytna idea, nauczająca sztuki zdobywania szczęścia. Ażeby być szczęśliwym, potrzeba przedewszystkiém być wolnym. Być wolnym nie można inaczéj, jak otrząsnąwszy się z kajdan, które nakładają na nas przestarzałe pojęcia, przesądy, próżne skrupuły średniowiecznéj kazuistyki. Jesteśmy po większéj części dorosłemi lub staremi dziećmi, co to, pragnąc dostać się do zaczarowanego pałacu, lękają się strachów. które na straży jego postawiono, a które noszą najrozmaitsze imiona: porządku społecznego, tradycyi, opinii i t. d. Jeżeli ktokolwiek ma dosyć dojrzałości umysłu, aby wiedziéć dobrze czego pragnie i czego mu potrzeba do szczęścia, dosyć mocy, aby zerwać kajdany swe, dosyć odwagi aby śmiało spojrzéć w oczy wszelkiego rodzaju strachom i nie zlęknąć się ich — ten dojdzie zpewnością do celu swego, ten zdobędzie szczęście!
Mowy téj wszyscy, prócz Lili, która pochylała wciąż zadumaną swą głowę, słuchali z oczami széroko otwartemi i w twarz gościa jak w tęczę wlepionemi.
— Pi! jaki filozof, szepnął panu Fabianowi Paweł Szyłło.
Ale pan Fabian markotnie jakoś słuchał wygłaszanéj teoryi.
— Jednakże, ozwał się nieśmiało, nie wiem doprawdy czy z pewnością powiedziéć można, że porządek społeczny, tradycya, opinia są niczém więcéj jak tylko strachami, wystawionemi dla odstręczenia od szczęścia dorosłych dzieci. Mnieby się zdawało, że w każdém ze słów tych mieści się.... mieści.... ideał, wyrobiony wiekami... Może jednak mylę się.... chciałbym bardzo abyś nam pan był łaskaw powiedziéć, z jakiego mianowicie punktu zapatrujesz się na te rzeczy....
Na te słowa Lila podniosła głowę i wzrokiem pełnym ciekawości, niepokoju objęła twarz gościa. „Odpowiedz! wołały oczy jéj niecierpliwie, odpowiedz!”
Ale Porycki powstał z krzesła i śmiejąc się lekko, rzekł.
— Widzę że państwo chcecie, abym teoryą moję wyłożył im obszérnie i do gruntu. Ja przecież nie uczynię tego, z obawy aby zbyt długą rozprawą nie znudzić i nie utrudzić towarzystwa. Rzucić słowo, myśl, iskrę, a potém umilknąć i oddalić się, pozwolić słuchaczom aby zagadnienie postawione we własnych głowach rozwiązali, aby pieśń zaczętą we własnych duszach dośpiewali — oto co uczynić powinien każdy, kto jak ja pragnąłby towarzystwu, śród którego spędził chwilę szczęśliwą, miłe pozostawić wspomnienie. Powiedziałem państwu że szczęście istnieje na ziemi, że na straży jego stoją strachy podobne tym, których rolnicy używają na odpędzanie wróbli od swych zagonów, że strachy te zwyciężyć trzeba, aby wejść do pięknego gmachu szczęścia. Jak zaś nazywają się strachy te, kto je wystawił i dlaczego, jakiemi orężami zwyciężyć je można? myślcie państwo nad tém już sami.... mnie pora w drogę!
Przy ostatnich słowach oddał dokoła ukłon bardzo zręczny i sięgnął po kapelusz.
— Pan jedzie? zawołała Lila.
Wykrzyk ten wydarł się z ust jéj nagle i jakby mimowoli.
Konrad pośpieszył do gościa, z prośbami o pozostanie.
— Konie pańskie zmęczone, mówił.... Dziesięć mil jednego dnia ujechać, to dosyć....
— Pozostań pań, nalegał Łozowicz, pomówimy jeszcze z panem obszérniéj o tém szczęściu i o tych strachach, a potém mam nadzieję, że nie odmówisz pan zaproszeniu memu i pod mój skromny dach wstąpić zechcesz.
Porycki wahał się chwilę, opiérał, dziękował i namyślał, ale oczami szukał wciąż spojrzenia Lili jakby od niéj oczekiwał rozkazu. Spojrzenie to podniosło się nakoniec ku niemu, smutne a wabne, wzruszone a proszące.
Porycki kapelusz na dawném miejscu postawił.
— Ah! rzekł, dom to właśnie państwa nazwaćby można zaczarowanym pałacem szczęścia.... Kto raz próg jego przestąpi, nieprędko potrafi się zeń wyrwać. Najmocniejszemi wiązami są te, które wkłada na nas nagle zrodzona, niespodziéwana a tak długo już może jak życie trwać mająca sympatya!...
— Któż i cóż zaręczyć może za trwałość uczuć ludzkich? zbliżając się ku kanapie, rzekła Lila.
— Serce młode i niezepsute, szepnął idący obok niéj Apolek.
— Serce wypróbowane w ogniach różnych kolei życia, idące w parze z rozumem i wolą! odpowiedział Porycki.
Lila, która patrzyła na niego gdy to mówił, spuściła nagle wzrok przed jego spojrzeniem, takie ono było gorące a uporczywe, pełne żaru, namysłu i woli, w obec których uczuła się dziwnie słabą i nieśmiałą.





Rezydent łozowskiego dworu, a w téj chwili gość ręczyńskiego pałacu, Paweł Szyłło, blizkim był zmienienia stanu, w którym od kilkunastu lat się znajdował i przejścia na eks-rezydenta. Paweł Szyłło żenił się, i to z dziedziczką wcale niezłéj folwarczyny, w bizkości Łozowéj położonéj. Dziedziczką tą była także rezydentka państwa Fabianostwa owa panna Antonina Łojwiczówna, o czarnych, złośliwych oczkach, wiecznym bólu zębów i mowie szybkiéj, któréj zgłoski zdawały się w ustach jéj wyprawiać zaciekłe gonitwy i zjadać jedna drugą. Spełniły się gorące prośby, zanoszone przez biédną Antoninę do ołtarzyka przybranego w muszliny, paciorki i pawie pióra. Miała już ona teraz chatynkę własną. Była-to chatynka po starym stryju, sknerze wielkim otrzymana, więc zniszczona, waląca się, pusta prawie; ale przylegał do niéj spory kawał pola dobrego, z odpowiednią ilością łąki i ładnym brzozowym gaikiem. Dziedzictwo to, jakkolwiek skromne, stało się dla biednéj dziewczyny, podstarzałéj w sieroctwie i upokorzeniach, szczęściem wielkiém, niespodzianém. Nazajutrz zaraz po otrzymaniu wieści o niém odjęła od twarzy ochrończą przybrudną zawsze chusteczkę, i włożyła najlepszą swą czarną sukienkę, dar imieninowy pani Adeli. W stroju tym cera jéj wydała się mniéj żółtą, a figurka szczupłą i wcale zgrabną. Pani Eustachia, która od chwili dowiedzenia się o szczęściu nienawistnéj współtowarzyszki schudła znacznie i zapomniała o cérowaniu jedwabnych swych sukien, wyrzekła z przekąsem, iż patrzyć tylko jak panna Antonina posażna i odmłodzona, znajdzie sobie dozgonnego towarzysza. Proroctwo to spełniło się niebawem. Paweł Szyłło, którego i dawniéj już ogólnie w Łozowéj posądzano o pewną sympatyą dla młodszéj z rezydentek, wciąż teraz przysiadywał się do niéj; zakładając za uszy olbrzymie swe wąsy, trzymał przed nią moteczki nici i kłębuszki opuszczone podnosił, aż nakoniec bardzo uroczyście oświadczył się państwu Fabianostwu o jéj rękę. Antosia rozpłakała się z radości i wdzięczności, pani Eustachia aż się rozchorowała, na podwójne teraz szczęście patrząc, pan Fabian, ze łzami rozrzewnienia w oczach, błogosławił szkolnego kolegę i daleką swą krewną, a pani Adela poczęła grzebać się w swych kufrach i wyciągać z nich różne przedmioty, wyprawę długoletniéj rezydentki składać mające. W kilka dni po oświadczynach zaręczona para pojechała oglądać nowe, wspólne już swe dziedzictwo. Pusto tam było i nago: ani koła, ani woła, dziury w dachach i ruderry wszędzie.
— Żeby tak mieć do tego kapitalik jaki, rzekła narzeczona, któréj wraz z powodzeniem, energii i praktycznego rozsądku przybyło wiele, toby to można wszystko jak cacko urządzić!
Paweł przypomniał sobie, że miał kapitalik spory na ręczyńskich dobrach i po siedmiu leciech ponownego cierpliwego czekania, wybrał się znowu do Konrada, z prośbą o zwrot swéj własności. Za dwa tygodnie ślub miał nastąpić, sprawa więc była pilna, bo do opuszczonego, pustego dworku trzeba było sprzęcików, bydełka, całego słowem małego zagospodarowania!
W Ręczynie siedział już od tygodnia przeszło, a niczego jeszcze pewnego o sprawie swéj dowiedziéć się nie mógł. Konrad przepraszał, ściskał, przyrzekał, na ciężkie czasy użalał się, co Pawła miękczyło niesłychanie, onieśmielało i do milczenia zmuszało. Po prawdzie rzadko on pana domu widywał, bo gdy w bawialnym saloniku towarzystwo, z codziennych gości złożone, skupiało się wkoło siedzącéj na kanapie Lili i czas pędziło na muzyce, deklamacyach i żartobliwych rozmowach, Konrad przebywał z masztalerzem swym i stangretami, albo długiemi godzinami przesiadywał w ustronnym pokoju z dzierżawcą Efroimem, z którym miał zawsze tysiące interesów i interesików, a który przyprowadzał téż z sobą niekiedy, niby zastęp pomocniczy, miejscowych pachciarzy, arendarzy i faktorów. Wtedy pan domu leżał na sofie, z cygarem w ustach, albo zwykłym sobie zamaszystym krokiem, z rękami za plecy założonemi, przechadzał się po pokoju, a Izraelici stojący u drzwi opowiadali mu różne różności o sąsiedzkich sprawach i sprawkach, o swych handlowych obrotach i t. p.
Nazajutrz przecież po przybyciu do Ręczyna Poryckiego, Szyłło wstał bardzo wcześnie, z mocném postanowieniem stanowczego rozmówienia się ze swym dłużnikiem. Po ogrodowéj alei przechadzał się Konrad. Wyjątkowym sposobem był on sam jeden, bez zwykłego towarzystwa masztalerza lub Żyda dzierżawcy. Chodził zamyślony bardzo, ze spuszczoną głową i zmarszczką na czole. W ogólności bywał on teraz często markotnym i stroskanym. Nie można było powiedzieć, aby rozumował on o stanie swych majątkowych interesów i o przyszłości która go czeka, ale instynktowa troska o piérwsze i również instynktowy strach przed drugą, pogrążały go w długie i chmurne acz bezowocne rozmyślania.
Zamyślonemu człowiekowi zaszli z dwóch stron drogę Paweł i Klemens Szyłłowie. Konrad obu im rękę bardzo serdecznie podał i długo tak chodzili po cienistéj ogrodowéj alei. Widać było, że zrazu głos zabrał Paweł, poczém śmieléj nierównie i natarczywiéj przemawiał Klemens. Konrad stawał śród drogi, rozmachiwał rozpacznie rękami, chwytał się za głowę, jak człowiek który przeprasza, wstydzi się, boleje, a spełnić żądań czyichś nie może.
W pół godziny potém obu Szyłłów nie było już w ogrodzie. Paweł, gestem pełnym zgryzoty pociągając długie swe wąsy, odszedł, bo ujrzał przez otwarte okno sali jadalnéj dymiący się samowar; Klemens zaś spostrzegł wychodzącego na jeden z bocznych balkonów Poryckiego i z ukłonami do niego pośpieszył.
Konrad usiadł na ławce i w zamyśleniu cięższém jeszcze niż wprzódy począł końcem nieodstępnéj szpicruty kreślić na piasku różne esy i koła. Nagle podniósł głowę bo ujrzał spływający na ziemię cień wysokiej postaci ludzkiéj, która stanęła przed nim. Był to Efroim. Konrad poskoczył z ławki ku temu, o którym mniemał że raz jeszcze wybawcą jego będzie.
— Efroimku! zawołał, wystaraj się ty dla mnie zkądkolwiek ośmiu tysięcy rubli! Procent jaki chcesz dam! Jak Boga kocham, nie chybię ani o dzień jeden! Ale teraz oszaleję chyba, jeżeli pieniędzy tych nie dostanę! Ci ludzie spokojności mi nie dają i wiem zresztą dobrze, że im się należy, święcie należy, ale zkądże im wezmę, kiedy nie mam?
— A ja zkąd wezmę? odparł Żyd, gładząc czarną swą brodę.
Nie złożył on tym razem Konradowi zwykłego ukłonu, a w twarzy i całéj postawie jego było cóś niezwykłego, cóś co Konrada tknęło przeczuciem niedobrem.
— Zkąd ja wezmę? powtórzył Żyd. Ja wszystko co miałem, już jasnemu panu dałem, a nikt inny nie da ani grosza. Ja tylko jeden taki głupi był, że piéniądzów tyle w Ręczyn wsadził: ale w dziurawe sito lać, to zła robota, bo woda wyleje się, a sito jak próżne, tak próżne!
Na zuchwałe te słowa Konrad osłupiał zrazu; zdziwiły go one i obraziły. Przez chwilę zdawało się, że gniewem wybuchnie, ale postacie dwóch Szyłłów, w towarzystwie wielu innych jeszcze postaci, to same złowrogie dlań znaczenie mających, w oczach mu stanęły i do pokory go zmuszały. Oblał się gorącym rumieńcem. Cierpiał naprawdę i silnie; pomimo to jednak, a może dlatego właśnie w nowe prośby uderzył. Efroim stał wyprostowany i sztywny, jak słup wiorstowy. Widać było po nim, że skończył już epokę elastycznych ukłonów i uprzejmych przysług. Gdyby ktokolwiek zapuścił teraz dłoń za klapę jego chałata, znalazłby tam wczorajszego wieczora odebrany przezeń list Elego, zawiérający informacye o przybyłym do Ręczyna panu i ścisłe przepisy postępowania z dziedzicem.
— Ny! na co jasnemu panu tych kłopotów i tych lamentów? po długiéj rozprawie rzekł Żyd. Żebym ja był na jasnego pana miejscu, tobym prosił tego jegomości co wczoraj tu przyjechał, a un by mi tak majątek sprzedał, że i kredytory odebraliby zaraz swoje, i jasny pan byłby jeszcze jaśniejszym panem jak teraz.
Na słowa te Konrad żywo podniósł w smutku pochyloną głowę, széroko roztwartemi oczami w twarz Żyda spojrzał i jakby go kto ukropem oblał, z ławki poskoczył.
— Co? krzyknął, ja, ja miałbym Ręczyn sprzedać? Taki majątek i rodzinne miejsce moje! Jak Boga kocham, zwaryowałeś chyba, Efroimku! Czarny chléb będę jadł i siermięgę włożę, a tego nie zrobię nigdy!
Efroim uśmiechał się, a oczy jego z pod brwi krzaczystych szydersko błysnęły.
— A jasna pani czy także będzie czarny chleb jadła? wyrzekł przeciągle.
Słowa te ostudziły zapał Konrada i pogłębiły zmarszczkę rysującą się mu na czole. Usiadł znowu na ławce i milczał chwilę.
— Śmiészna myśl! rzekł, wstrząsając głową, jakby z niéj ciężar jaki chciał zrzucić. Ja miałbym Ręczyn sprzedać? Nie! nic z tego nie będzie! nikt mię do tego nie zmusi!
— Ny, rzekł Efroim obojętnie, kto ma zmuszać? Ja to tylko tak sobie powiedziałem. Ale ot ten pan idzie tutaj, to ja pójdę już sobie, bo mnie do stodoły trzeba. Ale niech jasny pan o obietnicy pamięta, co mi ją dał.
— O jakiéj obietnicy?
— Że ja mam na Nowy rok moich pięć tysiąców rublów odebrać. Mnie korzystny interes zdarza się, to ja tych piéniądzów koniecznie miéć muszę!
— W porę wybrałeś się... niechże cię!.. zaczął Konrad; ale nie dokończywszy słów zaczętych, powstał szybko z ławki, aby spotkać idącego ku niemu gościa.
Efroim odszedł, nie tak jednak prędko, żeby nie módz zamienić z nadchodzącym znaczącego spojrzenia. Jakkolwiek ujrzeli się dziś po raz pierwszy w życiu, wiedzieli wzajem o sobie kim byli i w jakich celach porozumiéwać się im ze sobą wypadało.
Porycki zbliżał się wyświéżony, promieniejący z wyprostowaną postawą i z ręką ku gospodarzowi domu wyciągniętą.
— Miłe sny miałem pod gościnnym dachem państwa, zaczął tonem pełnym wesołéj swobody.
Nagle jednak, jakby go cóś szczególnego w twarzy pana domu uderzyło, ścisnął mu dłoń z przyjacielską serdecznością i z wyrazem twarzy troskliwym a zasmuconym zawołał:
— Spostrzegam, doprawdy, żem się z opowiadaniem o błogich moich marzeniach sennych nie w porę wybrał. Pan wydajesz mi się dziś smutnym, zasępionym, mizerniejszym niż wczoraj. Jakże żałuję, że niedawna znajomość żadnych mi jeszcze praw nie udziela do zapytania o powód troski na twarzy pana wyrytéj!
Konrada słowa gościa i ton serdeczny, jakim je wymawiał, za serce ujęły.
— O! rzekł, wzdychając, zgryziony jestem rzeczywiście; ale sekretu w tém żadnego niéma. To nasze życie na wsi, to jak Boga kocham piekło czyste. Z kłopotów ani wyléźć, a tu majątek w dzierżawę puszczony za bezcen... Żydzi obdzierają i jeszcze naśmiéwają się z nas potém...
Mówił to z płaczem nieledwie. Słaba natura jego i umysł niedołężny gwałtownie w téj chwili powiernika i pociechy jakiéjkolwiek potrzebowały.
Porycki fizyognomią wyraził głębokie, dobrodusznego zdziwienia pełne współczucie.
— No proszę! zawołał, ktoby się to spodziéwał, patrząc na to prześliczne miejsce, na ten pałac, na ten ogród do raju podobny, że się tu mieścić mogą jakiekolwiek troski i zmartwienia!
— Diabelne zmartwienia! wtrącił Konrad.
— Ale czyliżby tak trudno było im zaradzić?
Konradowi myśl jakaś ożywcza w głowie błysnęła. Wahał się chwilę z jéj wypowiedzeniem, ale zachęcony współczuciem malującém się wciąż na twarzy gościa, rzekł proszącym i zarazem porywczym tonem:
— Ot, mam do pana prośbę. Pan interesami zajmujesz się... możebyś... możebyś pan był tak łaskaw wystarać mi się o pożyczkę jakich ośmiu... dziesięciu tysięcy rubli...
Porycki zdawał się namyślać przez chwilę i czoło dłonią potarł.
— Bardzo, bardzo mię to boli, że żądanéj przysługi oddać panu nie mogę... Interesami trudnię się w istocie, ale innéj wcale natury... W stronach tych obcy jestem i kredytu miéć nie mogę... Zdaje mi się... zdaje mi się jednak, że pan nazbyt sobie do serca bierzesz kłopoty chwilowe, przemijające... Nie może być, aby tak piękne dziedzictwo środków jakich nie dostarczyło...
— Jakie tam środki! sarknął Konrad. Wyciśnięte to jak cytryna. Mamie do miasta posyłam a posyłam piéniądze... żona téż potrzebuje na ubranie i wyjazdy z domu...
— O ile wiem, pani posag znaczny miała... poufnym tonem w trącił gość.
Konrad ręką machnął.
— Na papiérze. Kapitału ani tknąłem jeszcze, brat procenta tylko płaci...
— A więc, coraz poufalszy ton mowy przybierając, zauważył gość, możnaby braciszka poprosić aby oddał...
— A kiedy on sam nie ma. Tylko co z długów wylazł....
— Egzekwować sądownie! ciszéj lecz z przyciskiem doradził Porycki.
Konrad spojrzał nań wielkiemi oczami.
— Jak to egzekwować?
— Ot tak: majątek na sprzedaż wystawić, albo... albo przynajmniéj zagrozić egzekucyą, to sam z wolnéj ręki sprzeda i posag siostry odda.
Konrad patrzył na mówiącego, jakby słowa słyszane długo w umyśle swym ważyć musiał, zanim myśl ich dobrze wyrozumiéć zdołał.
— Wystawić na sprzedaż Orchów?.. wymówił nakoniec zwolna, wypędzić z Orchowa Mieczysia?..
Wstrząsnął głową ze stanowczością wielką i rzekł:
— Nie, to niepodobna! Ja tego uczynić nie mogę. Mieczyś, widzi pan, to mój krewny i mój rówieśnik... chowaliśmy się, a potém po prawdzie i hulaliśmy trochę razem...
Brwi Poryckiego drgnęły i ścisnęły się lekko. Nie spodziéwał się znać odpowiedzi takiéj. Wyobrażał sobie że ma do czynienia z kimś pozbawionym zupełnie własnéj rozwagi i woli, spostrzegł zaś że w człowieku tym, słabym bardzo i nierozsądnym, brzmiała jednak struna serdeczna którą zerwać będzie trudno.
— Ależ to z widoczną korzyścią samego pana Mieczysława... próbował jeszcze nalegać.
Lecz Konrad powtórnie głową wstrząsnął.
— Ja tam nie wiem co z jego korzyścią, a co nie, ale dokuczać mu nie chcę. Niech już ja sam jeden cierpię i biédę klepię... Żeby zresztą nie mama i nie Lila, tobym się jako tako wykierował; ale kobiétom diabelnie wiele potrzeba a moja zasada już od dzieciństwa była taka, że matka to piérwsza w domu mym osoba.
— Niechże już matka, szepnął gość; ale brat, i do tego brat żony....
— Ja Mieczysława lubię, upiérał się Konrad, on mój krewny i rówieśnik, a choć pogniéwaliśmy się byli, bo on mi z Lilą żenić się przeszkadzał i mówił że myśmy nie dla siebie stworzeni, to jednak ja teraz myślę sobie, że może on miał trochę racyi... i nie gniéwam się na niego.. i w biédę go za nic w świecie nie wprowadzę!..
Porycki zamilkł. Oczy jego, w ziemię utkwione, wyrażały uczucie zawodu i zdziwienia. Tu, gdzie spodziéwał się znaléźć grunt działania ze wszelkich przeszkód oczyszczony, stanęły mu w drodze stosunki, związki, uczucia i skrupuły ważną odgrywające rolę i jak się zdawało dość silnie ugruntowane w organizacyi tego nawet moralnie i umysłowo upośledzonego człowieka. Niedługo jednak dumał. Lekceważący uśmiéch przemknął mu wnet po ustach; widoczném było że pomyślał: mniejsza o ciebie, głupcze!
Zarazem zwrócił twarz w stronę, gdzie śród ogrodowéj zieleni bielała w kolumnadę i balkony zdobna ściana pałacu. Na jednym z balkonów błysnęło, zaświeciło, zamigotało. Była to Lila, która w długiéj sukni liliowego koloru, ze srebrnemi i kryształowemi ozdobami u szyi, rąk, piersi i głowy, stanęła na balkonie. Porycki wstał z ławki i skierował się ku pałacowi. Po drodze zerwał z klombu parę pysznych białych astrów i zwolna wszedłszy po kręconych schodach, z kwiatami w ręku, stanął obok Lili.
Twarz młodéj kobiéty jaśniała uśmiéchem; Ildefons złożył jéj ukłon głęboki i parę sekund dłużéj niżby może wypadało rękę jéj w swéj dłoni zatrzymał. Potém, wsparci oboje o żelazną balustradę balkonu, rozmawiali zrazu głośno i śmiejąc się, potém ciszéj trochę i ze wzruszeniem w spotykających się co chwila oczach.
Około południa Lila siedziała już na zwykłém swém miejscu, to jest na kanapie w bawialnym saloniku. We włosach jéj, pomiędzy kryształowemi szpilkami, wpięty był jeden z białych astrów, zrana przez Ildefonsa zerwanych. Konrad upatrzył chwilę, w któréj wyjątkowym sposobem grupa mężczyzn, skupiająca się zazwyczaj wkoło kanapy, rozsiała się po pokojach, i usiadł obok żony.
— Lilciu, rzekł, wiész co? mam dziś z tobą do pomówienia.
— O czém-że takiém? z nietajoném lekceważeniem i nie patrząc na męża, zapytała kobiéta.
— Chciałbym pomówić z tobą o interesach naszych. Diabelnie złe być zaczynają!
Teraz Lila zwróciła na mówiącego oczy gniéwne trochę i z góry już znudzone.
— Mój Konradzie, odparła, nie nudź mię, proszę!... Wiész dobrze że nie znam się na interesach i nic a nic nie rozumiem, a ile razy mówiłeś mi o nich, dostawałam zawsze migreny.
Konrad stęknął, wstał z krzesła, zamaszyście przeszedł parę pokojów, drzwi od przedpokoju zamknął za sobą z głośnym stukiem i poszedł ku stajniom. Przeznaczenie człowieka tego było w istocie dość dziwném. Matka jego przy wzmiance o majątkowych interesach, dostawała zwykle poziéwania, żona migreny....
Po sali jadalnéj tymczasem Porycki przechadzał się z Klemensem Szyłłą.
— Gdybyś pan dobrodziéj, mówił syn Augustyna Szylły, mógł i chciał powierzyć mi interes jaki, to byłbym panu bardzo wdzięczny....
— I owszem, rzekł Porycki, nie będzie to zdaje mi się rzeczą niemożebną; tylko.... czémże pan zajmujesz się stale?
— Stale.... tak, prawdę mówiąc, nie zajmuję się niczém, zająknął się trochę młody Szyłło. Widzi pan dobrodziéj, ojciec mój był dawniéj urzędnikiem, stracił posadę i zaczął panom obywatelom interesa prowadzić. Nie można jednak powiedziéć, żeby mu się dobrze wiodło. Panowie obywatele nieakuratni są.... Ot i pan Ręczyc naprzykład i pan Łozowicz winni ojcu spore piéniądze; ale cóż robić kiedy nie oddają?... Ja i brat mój kierowaliśmy się sami, o własnych siłach.... Brat mój jest kancelistą, nieetatowym ma się rozumiéć.... cierpliwy jak wół, dziesięć lat już w biurze pracuje i dorobił się dwudziestu rubli na miesiąc. Ja tam już nie zdałem się do roboty takiéj; mam chwała Bogu zdolności i gnić w biurze nie myślę. Stałe jednak zajęcie nie wydarzyło mi się dotąd żadne.... Jestem, prawdę powiedziawszy, człowiekiem, jak to mówią, bez kondycyi; ale czy to ja jeden?... Żebyś pan dobrodziéj wiedział, ilu nas jest takich, którzy rąk nie mają o co zaczepić.
— Proletaryat! półgłosem rzekł Porycki, ofiary monopolu, który bogactwo ogólne w ręce jednéj kasty oddaje.. Tak to, panie Klemensie! dodał głośniéj, tak bywa na świecie: z jednéj strony bogacze, z drugiéj nędzarze; tu ludzie którzy rodzą się już w dostatkach i honorach, a owdzie tacy, którzy, jak pan mówisz, kondycyi nawet żadnéj dobić się nie mogą....
— Oj to prawda! westchnął Klemens. Już-to sprawiedliwości na świecie niéma! Dlaczegóżbym ja, proszę pana, nie mógł do bogactwa dojść, tak jak i kto inny? Ot nie zdarza się jakoś.... Możeby pan był łaskaw dla mnie miejsce jakie na przykład przy Domu pośrednictwa wyjednać....
Porycki myślał chwilę.
Zobaczymy, rzekł. Tymczasem dam panu na początek zlecenie jedno. Zrób pan tak, aby ojciec pański summę należną mu od pana Ręczyca na imię pana przekazał. Nie znam ojca pańskiego, ale przypuszczam, że musi to być człowiek miękki i energicznie wziąść się do rzeczy niezdolny, a tu trzeba....
— A tu trzeba, — podchwycił Klemens, kiwając głową na znak zrozumienia, a rękami czyniąc gest taki, jakby miał cóś i dusił w pięści — tu trzeba przycisnąć....
— Zrozumiałeś mię pan, obojętnie wyrzekł agent główny.
— A kto, proszę pana, Ręczyn chce nabyć? szeptem zagadnął człowiek bez kondycyi.
— Nie wiem jeszcze dobrze jak to będzie; zdaje mi się jednak, że nabyć go chce graf K...
— Może pan będziesz potrzebował posłać kogóś do grafa? z błyszczącemi oczami zapytał młody Szyłło.
— Bardzo być może. Pomyślę o panu....
W téj chwili zbliżył się do rozmawiających syn pana Fabiana, Apolek. Markotny wczoraj i gniéwny na gościa, że go od przedmiotu uwielbień jego oddalał, dziś postanowił przecież zbliżyć się doń, i to z miną wielkie ugrzecznienie objawiającą. Miał znać ku temu ważne powody.
— Proszę pana, rzekł, kłaniając się lekko i muskając czarny wąsik, ja mam do pana prośbę....
Klemens odszedł.
— Słucham pana, rzekł Porycki bardzo uprzejmie.
— Mówiłeś pan wczoraj, ciągnął młodziutki syn Łozowicza, że Dom pośrednictwa ułatwia sprzedaże majątków, a pan stowarzyszenia tego jesteś członkiem i agentem. Otóż czy nie mógłbyś pan wystarać się o kupca na majątek nasz Łozową i namówić ojca mego, aby go sprzedał?
— Czy sprzedaż ta byłaby panu pożądaną? zapytał gość.
— Ależ i jak jeszcze! Niech-bo pan wyobrazi sobie, jakie ja życie zmuszony jestem prowadzić na wsi! Nuda, jednostajność i perspektywy na przyszłość żadnéj! W przeszłym roku miałem jechać do konserwatoryum, aby kształcić się daléj w muzyce; ale ojciec piéniędzy nie miał i znowu zostać w domu musiałem. W moim wieku, przy moim talencie, smutno doprawdy tak marnować się w zakącie. Gdyby ojciec sprzedał Łozową, zamieszkalibyśmy w mieście jakiemś i zaraz wszystko byłoby inaczéj.
— Chętnie postaram się o spełnienie życzeń pańskich, odpowiedział Porycki i przeszedł do salonu, w którym Lila, niecierpliwie oczekując jego zjawienia się, z roztargnieniem słuchała przewlekłéj i poetycznemi cytatami naszpikowanéj mowy siedzącego przy niéj Fabiana Łozowicza.






IV.

Dzień jesienny miał się ku końcowi. Na ulicach miasta N. zapadł zmrok, połączony z wilgotną, chłodną rosą drobnego dészczu.
Chodnikiem jednéj z ulic, powolnym i spokojnym krokiem, szedł Eli Makower. Znajdował się on właśnie naprzeciw obszérnego i dość pięknego hotelu, którego kilka okien rzęsistém jaśniało oświetleniem, gdy z hotelowych wschodów zszedł szybko mężczyzna w wielkim płaszczu z peleryną i stanął naprzeciw przechodzącego Izraelity. Pomimo zmroku, dwaj ci ludzie poznali się w oka mgnieniu.
— Idziesz pan do mnie zapewne? zapytał Elego Ildefons Porycki.
— A tak, odparł Izraelita, szedłem do pana. Miałeś mi pan dziś dać wiadomość o wszystkiém. Ja na pana od południa czekał i doczekać się nie mógł....
— Ot tak jakoś cały dzień przesiedziałem u Ręczyców, z wahaniem się i pewném jakby zawstydzeniem rzekł agent główny.
— Och panowie! panowie! kiwając głową, uśmiechnął się Eli. Wszyscy wy tacy! Ot pan naprzykład niby na interesach zna się i interesami zajęty, a jak tylko gdzie trafi się przyjemność jakaś, to interes na bok przed nią idzie....
— Interes interesem, a przyjemność przyjemnością, odparł Porycki; w tém cała sztuka, żeby jedno łączyło się z drugiém i jedno drugiemu pomagało.
Eli spojrzał na oświetlone hotelowe okna.
— Czy Ręczycowie mieszkają tam, gdzie się tak świéci?
— A tak; mieszkamy w sąsiedztwie. Pokój który zajmuję, znajduje się na jednym korytarzu z pokojami, które oni zajęli.
— Czy Ręczyc przyjdzie dziś do mnie? zagadnął przeciągle Eli.
— Naturalnie, krótko odparł Porycki.
— A ja dziś jeszcze jednego szczupaka złapałem, uśmiéchnął się Izraelita.
— Któż to taki?
— Łozowicz.
— A! więc przyjechał?
— A co on miał robić? On musiał przyjechać, bo jego za nieopłacone podatki już opisali.
— Dobrze. Otrzymałem dziś właśnie listy od barona, grafa i radzcy stanu.
— Nu, o co oni piszą? pośpiesznie zapytał Żyd.
— Grafowi podoba się bardzo Ręczyn, a radzcy Łozowa, ale baron nie chce i słuchać o innym majątku jak Orchów, z Rydlówką i Białowolą....
— To kiepsko! wymówił Eli.
Podobnie ordynaryjnych wyrażeń lub wykrzykników, żydowski szwargot przypominających, Eli używał teraz w chwilach takich tylko, w których ciekawy był bardzo, zniecierpliwiony, lub zakłopotany.
— Dlaczego? zapytał agent główny.
— Rydlówka i Białowola będą.... ale o Orchowie babka zawsze na dwoje wróży....
— Będzie ona wkrótce wróżyła inaczéj, zjadliwie uśmiéchnął się Porycki, i jakby mimowoli rzucił spojrzenie ku oświetlonym oknom mieszkania Lili i Konrada.
— Do zobaczenia, dodał, do zobaczenia! O siódméj więc zejdziemy się wszyscy w twojém mieszkaniu.
Rzekłszy to, pożegnał wspólnika skinieniem głowy i szybkim krokiem zmierzać począł ku oświetlonym drzwiom szklannym miejscowéj cukierni. Dnia tego przegrał on żartobliwy jakiś zakład z Lilą i spieszył po najpyszniejsze cukry, jakie tylko w N. znaleść się mogły. Widocznie lubił on i umiał łączyć pożyteczne z przyjemném. Z jednego źródła czerpał dobre szanse dla interesów swych i środki miłego przepędzenia czasu. Ale Elego nic nie przyzwyczaiło do wesołych i drażniących gier życia, do wrażeń w strząsających nerwami i gorących bujań wyobraźni. Zajęty więc jedynie interesami obiecującemi mu znaczne zyski, ważąc w głowie różne interesów tych szanse i zwroty, szedł on prosto ku mieszkaniu swemu, w którém dziś spodziéwał się przyjmować licznych gości.
Mieszkanie Elego znajdowało się w jednym z niewielkich drewnianych domków, które, jak bywa zwykle w dość dużych nawet litewskich miastach, przedzielają tu i owdzie wysokie i ozdobne kamienice ulic głównych. Wchodziło się do niego od ulicy po kilku wschodkach i przez drzwi do połowy oszklone, a z wewnątrz białą firanką przysłonione. Z obu stron drzwi były w oknach dużych i czystych małe wystawy trunków i przekąsek, nade drzwiami zaś wisiała tablica, z napisem ogłaszającym znajdowanie się w tém miejscu bilardu, win i wódek. Piérwsza od wejścia izba, dość obszérna, oświetlona była lampą, u sufitu wiszącą. Pod jedną ze ścian jéj znajdował się bufet, na którym stały butelki z trunkami, oraz talérze ze śledziami, sérem i marynowaną rybą. Za bufetem siedziała żona Elego, Chaja, wcale inaczéj już teraz wyglądająca jak wtedy, gdy na folwarcznym dziedzińcu Orchowa rozwieszała na sznurach własnoręcznie upraną bieliznę. Twarz jéj, zwiędła podówczas i żółta stała się rumianą i okrągłą, kibić nabrała tuszy imponującéj, a ubranie składało się z sukni jaskrawego koloru, jedwabnéj mantylki i czépca z wielką pąsową kokardą. Siedziała ona za bufetem, widocznie z obecnego położenia swego wielce zadowolona i dumna, z drutami w ręku, na których powoli i od niechcenia robiła pończochę. W drugiéj izbie był bilard i u sufitu paliła się także lampa. Dwie izby te, bufet i bilard zawierające, były miejscem, na którém działalność swą handlarską i gospodarską wyłącznie rozpościérała Chaja, odkąd mąż jéj, przestając być wiejskim dzierżawcą, został agentem przemysłowego stowarzyszenia i zamieszkał w mieście. Eli nie wtrącał się tu do spraw żony, ani pytał ją o zyski, które z handlu swego otrzymywała. Handel ten założył on na jéj żądanie, a może téż potrzebował go jako miejsca, do którego schodzili się ludzie różni, z pomocą którego zabiérał znajomości i stosunki, które nakoniec służyło do zamaskowywania, do otaczania cieniem i milczeniem działań dokonywających się w izbie trzeciéj, tuż za bilardową położonéj. Trzecia ta izba miała już pozór bawialni, małéj ale czystéj, w kanapę, fotele, lustro i dywan zaopatrzonéj. Pod jedną ze ścian stał tam nawet dość staro i mizernie wyglądający fortepianik, pod drugą zaś znajdowała się żelazna ogniotrwała kasa. Od lat trzech nikt w powiecie całym, a nawet w dwóch czy trzech pogranicznych powiatach, nie sprzedał i nie nabył własności ziemskiéj, zanim kilku godzin, lub czasem i wieczorów, nie przepędził w téj bawialni Elego. Tu cicho, smutnie, z prośbą na ustach wsuwali się troskami zmęczeni, ciszą wiejską znudzeni, własną lub niewłasną winą zruinowani i nędzy lękający się dziedzice dawni; tu z piéniędzmi lub bez pieniędzy, lecz z głośną zawsze mową i dumnie podniesioną głową, wchodzili kandydaci na dziedziców nowych. Tu, za pośrednictwem Elego, poznawały się strony, dokonywały targi, rozstrzygały losy i zmieniały drogi licznych rodzin, a niekiedy całych grup społecznych.
Eli Makower miejsce to nazywał, uśmiéchając się, stawem swoim, a tych którzy doń przybywali szczupakami. Nazwę ostatnią udzielał bezwzględnie obu stronom, z któremi do czynienia miéwał, obie bowiem płaciły mu procenta znaczne, niekiedy ogromne, od sprzedanych lub nabytych wartości, procenta których drobna zaledwie część przypadała Domowi pośrednictwa, a całość napełniała coraz obficiéj stojącą u ściany żelazną szafę.
Wieczoru tego, w którym Eli spotkał się z Poryckim u hotelowych schodów, Chaja, z którą mąż zamienił wchodząc słów kilka, mniéj jakoś uprzejmie niż zazwyczaj przyjmowała przychodzących do handlu jéj gości, a lubo z poważnym pośpiechem przysługiwała się wszystkim wódką, piwem i przekąskami, to jednak gawędą i zaprosinami nie starała się na dłużéj zatrzymywać nikogo i nawet kilku gościom z uboléwaniem oświadczyła, że bilard zepsuł się i że nikt dzisiaj na nim grać nie może.
Bilardowa więc izba cichą była wieczoru tego i pustą a słabo ją tylko oświetlał przenikający przez drzwi blask lampy, w piérwszym pokoju zapalonéj. W bawialni za to na stole przed kanapą umieszczonym i kwiecistą serwetą przykrytym, paliły się dwie świéce, w wysokich mosiężnych lichtarzach. Wkoło stołu, na kanapie i fotelach, siedziało pięciu mężczyzn: Konrad Ręczyc, Fabian Łozowicz, Augustyn Szyłło, Porycki i Makower.
Po chwilowém milczeniu, jakie pomiędzy nimi zapanowało, poznać można było, że rozprawy toczyły się tu już od dość dawna i do żadnego jeszcze stanowczego rezultatu nie doprowadziły.
— A to doprawdy zwaryować można od tych kłopotów, z gestem zniecierpliwienia zawołał Konrad. Ja tu już, jak Boga kocham, własną głową nic zdecydować nie mogę! Co pan myślisz o tém wszystkiem, panie Szyłło? co pan mi radzisz uczynić?
Prawnik, do którego słowa te zwróconemi były, zmieszał się widocznie, wzruszył lekko ramionami i jąkając się, odpowiedział:
— Ja nie wiem.... ja gotów jestem, w razie jeśli pan zdecydujesz się na tę sprzedaż, dopilnować wykonania wszystkich prawnych formalności.... ale radzić.... cóż ja tu mogę radzić? pan sam najlepiéj....
— Czy mówił już pan o interesie tym ze swoją mamą? z cienia w którym siedział przerwał Eli.
— Nie mówiłem jeszcze.
— A więc, uśmiechniony i ugrzeczniony, jak zawsze, zawołał Porycki, nic nie nagli przecie. Niech pan o tém z szanowną swą mamą pomówi. Któż bliższy, kto lepiéj poradzić może, jak matka?
— Co do mnie, zaczął zcicha Fabian Łozowicz, zdaje mi się, panie Szyłło, że... interesa moje... nie są... nie są tak....
Przerwało mu mowę poruszenie Elego, który obejrzał się na drzwi i pośpiesznie wstał z krzesła.
— Zdaje mi się że któś jeszcze przybywa do naszéj kompanii.
Wyraz zadowolenia błysnął na twarzy Poryckiego.
Eli opuścił bawialnię.
W istocie, drzwi od ulicy otworzyły się przed chwilą i na progu pierwszéj izby stanął Kamil Orchowski.
— Czy tu mieszka Eli Makower? zapytał.
— Tu, tu! poznając dawnego współdziedzica Orchowa i śpiesznie podnosząc się z krzesła, odpowiedziała Chaja. Niech jasny pan wejdzie! bardzo proszę! Oto gość! to będzie dla mego męża niespodzianka!
— Moje uszanowanie panu! wymówił, zbliżając się Eli. Jak to dobrze, że pan przyszedł! U nas tu interesa, jak żelazo kują się na gorąco. Ja dziś sam chciałem iść do pana?
— Albożeś pan wiedział, że przyjechałem do N?
— Czemu ja nie miał wiedziéć? Ale niech pan będzie łaskaw do bawialnego pokoju!
Chaja, słysząc wzmiankę o bawialnym pokoju, uśmiechnęła się z niewymowną błogością i ze zdwojoną powagą na opuszczoném przez chwilę miejscu zasiadła.
Kamil udał się we wskazanym przez Elego kierunku. Obecność kilku osób, które znalazł w bawialni, przykre na nim zrazu uczyniła wrażenie; po chwili jednak rozmarszczył czoło i podniósł wysoko głowę, jak gdyby nie chciał być posądzanym o zmieszanie, lub jakikolwiek przymus. Obojętnie witał Konrada, Łozowicza i Augustyna Szyłłę, z Poryckim zaś kilku słowami zapoznał go Eli.
— Namyśliłem się, panie Makower, rzekł siadając brat Mieczysława, i propozycyą którąś mi pan uczynił co do sprzedania Rydlówki baronowi von R. przyjmuję, jeżeli naturalnie panowie przyjmiecie wzajem warunki, które postawię i od których nie odstąpię. Wiécie panowie o tém dobrze, iż żadna przykra konieczność nie zmusza mię do pozbycia się méj własności; że nie życząc sobie nigdy w podobnéj znaleźć się konieczności, gospodarstwo w majątku swoim utrzymywałem porządnie i wzorowo, a nawet do pewnego stopnia podniosłem je i udoskonaliłem; że lubiąc wygodę i piękne otoczenie, wybudowałem w Rydlówce dom ozdobny, założyłem piękny ogród kwiatowy, przyozdobiłem słowem dwór w sposób rozmaity; że zatém jestem w położeniu niezmuszającém mię do pośpiechu i nienadającém się do ustępstw żadnych. Jeżeli warunki panów sprzyjać będą wyrachowaniom moim i obiecywać mi egzystencyą przyjemniejszą niż ta, jaką miéć mogę mieszkając w Rydlówce, to sprzedaży téj dokonam; w przeciwnym razie zostanę przy swojém.
Jakże rzadko mowy podobnéj słuchały ściany bawialnego pokoju Elego! Najczęściéj, zawsze prawie, przybywał tu przymus gorzki, smutny, cichy i upokorzony. Teraz zjawiło się w postaci Kamila wyrachowanie zimne, śmiałe i dumne.
Porycki słuchał mowy Kamila z pełnem szacunku i uwagi skłonieniem głowy; potém zabrał głos, a gdy mówił powoli, płynnie, słodko i przekonywająco, z wyrazu twarzy jego poznać można było, iż szacunek nie zmyślony wcale, ale rzeczywisty i z sympatyą połączony, uczuwał dla człowieka, który wbrew wszystkim innym widywanym tu przezeń ludziom, tak troskliwie dbał o wygodę swą i bezpieczeństwo swéj przyszłości, który do sprawy rzucającéj innym gorycz w serca i zmarszczki na czoła, przystępował tak chłodno, dumnie i imponująco, bez cienia jakichkolwiek przesądów i skrupułów, bez żalu... za niczem.
Eli tymczasem usiadł pomiędzy Konradem a Łozowiczem i półgłosem do każdego z nich z kolei przemawiał.
Gdy tak sześciu tych ludzi wkoło stołu siedziało, z powierzchowności ich wyczytać można było położenie, w jakiem znajdował się każdy z nich, każdego z nich chęci i wahania się, obawy i nadzieje, smutki i tajemne zadowolenia. Konrad czoło miał zrysowane zmarszczkami zakłopotania i złego humoru, oczy pełne niepewności i niepokoju, usta otwarte nieco, jak bywa zwykle u ludzi, którzy niedobrze rozumieją co się z nimi dzieje i nic a nic nie wiedzą co im czynić wypada. Łozowicz siedział w kątku kanapy, z policzkami rozczerwienionemi, z postawą jakby zalęknioną, a bardziéj jeszcze zawstydzoną. Kamil w wytwornym ubiorze swym, ze swą twarzą pulchną a bezbarwną, z białą jak u kobiéty, wypieszczoną ręką, złożoną na stole gestem niedbałym, pozostawał zawsze chłodny, ironiczny trochę, badawczy a niedostępny. Augustyn Szyłło milczący, posiwiały, przygarbiony, bierność i znękanie całą powierzchownością swą objawiający, siedział w cieniu i na uboczu, Porycki za to, środkowe miejsce kanapy zajmujący, z głową pod światło świéc wychyloną, jaśniał wymową, promieniał pełnym uprzejmości uśmiéchem, a z za szkieł szafirowych błyskał oczami, w których osiadła rachuba utajona, lecz chciwa.
W kilka minut po wejściu Kamila, otworzyły się znowu drzwi od ulicy, tym razem jednak głośno, ze stukiem, a w piérwszéj izbie zjawili się dwaj młodzi ludzie. Starszy z nich, trzydziestoletni z wejrzenia, był Klemensem Szyłłą, drugi, młodszy znacznie, zgrabnéj, wysokiéj, bardzo szczupłéj postaci, wyglądał najwyżéj na lat 21. Twarz jego ściągłością rysów i śniadością cery przedstawiała typ izraelski, ale w bardzo pięknym swym przejawie; delikatną była, jakby wypieszczoną, otoczoną krętemi, ciemnemi włosami, rozgrzaną dwojgiem żarzących się i niespokojnych oczu, przyozdobioną drobnym wąsikiem, ocieniającym usta bladawe, ale cienkie i kształtne. Ubiór pięknego młodzieńca tego znamionował staranność wielką i wybrédność, połączoną ze smakiem niezupełnie jeszcze wykształconym. Miał on na sobie tużurek z bardzo cienkiego materyału, u szyi mocno barwisty krawat, na kamizelce złoty łańcuch od zégarka, brzęczący zbyteczną ilością breloków stalowych i pozłacanych. W ręce, ociągniętéj świéżą rękawiczką, trzymał czapeczkę, na znak spełnianego urzędu jakiegoś otoczoną srébrnym galonkiem. Był to syn Elego i Chai Abramek ów, przed laty z tylu nadziejami i kłopotami do szkół gimnazyalnych wysłany.
Na widok wchodzącego syna, Chaja wydała okrzyk radosny i twarz swą uśmiéchem niebiańskiéj błogości rozpromieniła. On skinął ku niéj głową niedbale, mimochodem i przeszedłszy izbę w całéj długości, wraz z towarzyszem swym zasiadł za stołem niewielkim, białą serwetą przykrytym.
— Abramkie! libeczkie! może ty jeść chcesz? z miejsca swego zapytała Chaja.
Izraelski młodzieniec zwrócił się ku matce z gestem niecierpliwości; wązka, ciemna brew jego gniewnie drgnęła.
Wie viel mal, ozwał się nie szwargotem żydowskim bynajmniéj, ale poprawną bardzo niemczyzną wie viel mal prosiłem cię, mamo, żebyś mię Abramkiem nie nazywała! Albo ja jestem ciemnym jakimś i zabobonnym Żydem, żebym miał nosić imię waszego patryarchy, co to taki był głupi, że dla staréj Sary młodą i piękną Agarę z namiotu swego wypędził?
— Abram... chciała zawołać Chaja, ale przypomniawszy sobie świeży zakaz syna, umilkła i tylko oczy széroko roztworzyła i ręce z przerażeniem splotła.
Młody i jak widać było mocno emancypujący się Izraelita wybuchnął głośnym śmiéchem, a zawtórował mu śmiéch Klemensa.
Kanst du, Mutter, den Namen „Gottlieb’’ nicht aussprechen? śmiejąc się wciąż, zapytał syn. A szejne nazwiskie! dodał, parodyując zwykłą, codzienną mowę Żydów.
— Może ty jeść chcesz, Gott... zapytała znowu matka.
Ale przybrane imię syna nie mogło jéj jakoś przejść przez usta. Nie czekając tedy odpowiedzi, powstała, otworzyła szafę i wyjąwszy z niéj parę talerzy z rybą i śledziami, postawiła je przed synem i jego towarzyszem.
Danke! rzekł Abramek i podniósłszy rękę, poklepał nią matkę po ramieniu.
Pieszczota ta, aczkolwiek zbytecznie poufała i na lekceważenie zakrawająca, rozpromieniła znowu twarz Chai.
— Gottlieb! rzekła, z widocznem wysileniem imię to wymawiając, a gdzie ty był tak długo, mein Bubchen? Ja ciebie od wczoraj nie widziała! Dlaczego ty do domu na noc nie przyszedł?
Abramek, przezywający się Gottliebem, szybkie spojrzenie zamienił z towarzyszem, matce zaś odrzekł:
— Ja dziś w biurze telegraficzném przez całą noc pracował. Wiesz, mamo, że kiedyś ty tu spała w twoich betach, ja 2000 depesz wysłał w różne strony świata.
— Aj, aj! krzyknęła Chaja, z podziwu wielkiego i z dumą niewysłowioną na syna patrzyła.
— Ja dziś w nocy do sułtana tureckiego depesze wysyłał! ciągnął Abramek, patrząc wciąż na matkę swemi błyszczącemi, żartobliwemi oczami.
— Aj, aj! powtórzyła Chaja z większem jeszcze niż wprzódy zdumieniem i zachwyceniem.
Klemens dusił się od śmiéchu.
So! w kształcie zakończenia wymówił syn Chai; a teraz geh mama na swoje miejsce, my tu będziemy z panem Klemensem jeść i rozmawiać.
Posłuszna rozkazowi temu, Chaja odeszła, uśmiéchając się wciąż z radością i dumą i na palcach prawie stąpając, aby synowi, który „wyglądał jak lustro,” a do sułtana tureckiego depesze wysyłał, w rozmowie z towarzyszem nie przeszkadzać.
Abramek z Klemensem jedli, popijali piwo i z cicha rozmawiali. Młody Szyłło chwalił się znać przed towarzyszem ze zleceń jakichś, które otrzymał od głównego agenta domu pośrednictwa, i ze świetnych widoków, otwierających się przed nim w skutek tego nowozabranego stosunku, bo w szepcie jego nazwisko Poryckiego powtórzyło się kilka razy, a oczy Abramka świéciły gorączkowo, migotały niespokojnie a zazdrośnie.
— Za tydzień więc jedziesz do stolicy? zawołał, gdy Klemens na chwilę mówić przestał.
— A tak, za tydzień.
Abramek jeść przestał, czoło na dłoni oparł i ze wzrokiem wbitym w ziemię zamyślił się nad czemś głęboko. Po zsuniętych brwiach jego i linii warg cienkich, które wykrzywiły się nieco, poznać można było, że zaduma jego pełną była gorzkich niecierpliwości jakichś, głuchych niechęci i gniewów.
Z bawialni tymczasem dochodziły do piérwszéj izby zmieszane odgłosy rozmów bardzo ożywionych; wyróżniały się pomiędzy innemi głosami dźwięczny a przekonywający głos Poryckiego i porywczy sposób mówienia Konrada. Po chwili jednak dwa głosy te zniżać się poczęły, w szept jakby przechodząc. Rzeczywiście, agent główny i mąż Lili usunęli się nieco od reszty towarzystwa i wsparci obaj o wytarty fortepianik, półgłosem zamieniali ze sobą następujące wyrazy:
— Mam nadzieję, mówił Porycki, że pan wierzysz w żywą życzliwość, którą powziąłem ku niemu od piérwszego wejrzenia.
Konrad wyciągnął rękę do uścisku.
— Jak Boga kocham! odrzekł, nie wiem dlaczego, ale i ja pana z całego serca pokochałem...
— A więc posłuchaj pan mojéj rady! Egzekwuj sądownie oblig żony u jéj brata...
Konrad myślał chwilę ze spuszczoną głową.
— Nie! odparł, trudno... widziéć się z Mieczysiem mogę i poprosić go żeby oddał, jeżeli może... ale dusić go... On, widzi pan, mój krewny i rówieśnik..
Przytaczałby daléj argumenty, których już raz w podobnéj użył rozmowie, ale przerwał mu Porycki.
— A więc pomów pan z szanowną matką swą o sprzedaży majątku.
— Pójdę zaraz do mamy, zgodził się Konrad i sięgnął po czapkę.
W téj saméj chwili Łozowicz, skurczony, zbiédzony, zaledwie że nie rozpłakany i co chwila pogładzający dłonią łysinę, w innéj stronie pokoju brał za czapkę.
— Co będzie? półgłosem mówił Eli, trzymający w ręku arkusz zapisanego papiéru. Niech pan tylko popatrzy na ten papiér i posłucha tego co on gada. Jeżeli pan zostanie w Łozowéj, to za rok będzie zero; a jeżeli pan teraz Łozowę sprzeda, ot jaka cyfra panu do kieszeni wpadnie...
Biédny marzyciel dalekim był w téj chwili od zastanawiania się nad cyframi; przed wzrokiem jego stały śliczne gaiki, malownicze łączki i wzgórza, kwieciste klomby i stare drzewa Łozowéj. Stała mu téż przed oczami spłakana od serdecznego żalu twarz pani Adeli, a tuż koło niéj widział brykę jakąś wielką, która siedmioro dzieci jego uwoziła z cichego rodzinnego kąta, na drogi kręte i nieznane, w świat szeroki, zimny... Stał z czapką w ręku i z głową na pierś zwieszoną długo. Westchnął potem z całéj piersi i rzekł:
— Naradzę się z żoną i synem...
— To, to, to, potwierdził Eli, niech pan naradzi się.. szczególniéj z synem; tylko ja panu powiedziéć muszę, że mnie pieniędzy moich na Nowy rok koniecznie potrzeba.
W parę minut po tych rozmowach Kamil, z twarzą rozpogodzoną i zadowolenia pełną, piérwszy opuszczał bawialnię Elego. Eli szedł za nim. W chwili gdy obaj ludzie ci przechodzili przez nawpół ciemny środkowy pokój, Eli spostrzegł Abramka, schylonego nad bufetem i przemawiającego do Chai z widoczném przymileniem. Chaja wyraz twarzy miała stroskany i zasępiony, ale ręka jéj powoli i jakby z wahaniem się odsuwała szufladę stołu. Abramek skośne spojrzenie rzucał na tę szufladę, z któréj po chwili Chaja wyjęła kilka asygnat przeliczywszy je, oddała synowi. Abramek szybko asygnaty do kieszeni tużurka schował i usłyszawszy kroki nadchodzących, twarzą ku pokojowi się zwrócił. Oczy jego spotkały się z utkwionym weń poważnym i surowym wzrokiem ojca. Spokojne zwykłe czoło Elego, na którem przebyte trudy i walki parę tylko pomiędzy brwiami wyryły pogłębień, zbruzdziło się teraz całe w gęste poprzeczne zmarszczki i nie rozpogodziło się już wtedy nawet, gdy Konrad i Łozowicz podawali mu ręce na pożegnanie i gdy Porycki, który przez czas jakiś sam na sam z Augustynem Szyłłą rozmawiał, widząc go wchodzącego do bawialni, zawołał:
— Pan Szyłło zgadza się nakoniec na zawarcie z nami umowy! My wypłacamy mu należność, którą ma na Ręczycu i Łozowiczu, a on uczyni w ten sposób, aby oblig Mieczysława Orchowskiego znajdował się w schowaniu nie u pana Konrada, ale u jego żony, i ażeby wszyscy niedostatecznie ulegalizowani wierzyciele pospadali z hypoteki Ręczyna.
Eli, zasępiony wciąż, roztargniony, z nową lub odnowioną lecz ciężką widocznie troską w głowie, nie odpowiedział nic. Augustyn Szyłło zato, który w czasie przemowy Poryckiego stał z rękami opuszczonemi i wzrokiem wbitym w ziemię, nie podnosząc oczów, powoli z tłumiącym głos ciężarem na piersi mówić zaczął:
— Bóg mi świadkiem, że zgodziłem się uczynić to wszystko ze srogiéj tylko konieczności. Dzieci mam.... potrzebują one odemnie wszystkiego.... w domu chłodno i głodno.... Pracowałem dla panów tych gorliwie i uczciwie przez lat wiele... a oni rzucali mi setny zaledwie grosz z tego, co mi się od nich należało.... Teraz.... nie mogę już inaczéj.... cierpliwości przebiéra się.... kawał chléba dla siebie, lékarstwo dla mojéj biednéj żony, suknie dla córek przyjąć muszę od tych, którzy mi je dają.... za cenę.... za cenę mego sumienia!...
Mówił to nie do innych, lecz do siebie. W miarę mówienia głos jego chrypł i cichł, a jakby ostatnie wyrazy zdławiły go nagle, poniósł rękę do gardła i podnosząc wzrok na twarz Elego, wymówił z uśmiéchem, dziwnie odbijającym od warg jego wybladłych, czoła rozoranego i posępnych oczu:
— Panie Eli, bądź łaskaw poproś żony o kieliszek wódki dla mnie!
Eli stanął we drzwiach i po żydowsku wydał Chai stosowne zlecenie, Porycki zaś, który uśmiéchając się żartobliwie, zbliżył się doń, rękę swą białą i kształtną położył na przygarbioném jego ramieniu i zawołał:
— Przesada, panie szanowny, przesada! zastarzałe i nieuzasadnione skrupuły! Ludzie ci nie umieli mienia swego używać, wolno więc nam korzystać z podziału, o ile tylko jest to w naszéj możności, boć przecie potrafimy lepiéj go użyć od nich!...
Ildefons Porycki, uprzedzając Konrada, który miał zajść do hotelu po żonę, udał się wprost ze stawu Elego do mieszkania pani Malwiny. Matka Konrada, przez ubiegłe lata niezmieniona ani trochę, pulchna zawsze, rumiana i ruchliwa, ujrzawszy wchodzącego gościa, zerwała się z kanapki na któréj siedziała i wybiegła na środek salonu, z oznakami wielkiego ukontentowania.
— Ah, comte! zawołała, sam Bóg mi tu pana zsyła w tej chwili! Figuruj tylko sobie, kochany hrabio, że umiéram z nudy! To N. zrobiło się od pewnego czasu formalną pustynią! Trzeci już wieczór z rzędu nie mam u siebie nikogo z gości i jeżeli tak dłużéj potrwa, dostanę znowu tego okropnego poziewania, które niezawodnie do grobu mię kiedyś wtrąci!
— Szczęśliwy jestem, że przybywam w porę, odparł agent główny z galanteryą, całując podaną sobie pulchną i białą rączkę sześćdziesięcioletniéj wietrznicy; za chwilę jednak szanowna pani będzie miała u siebie gości najmilszych, bo pana Konrada i panią Lilę, którzy przyjdą tu, aby wieczór z panią przepędzić.
Pani Malwina wstrząsnęła smutnie głową, w motylkowy czépeczek ustrojoną, i westchnęła.
— Figuruj sobie, cher comte... wszak jesteś przyjacielem Konrada... że Konrad staje się dla mnie coraz gorszym synem. Nie mogę uprosić go, aby mi dał nędzne jakie parę tysięcy rubli na wyjazd do Warszawy. Remarkuj sam, kochany hrabio, czy mogę tu w téj mieścinie przepędzić całe życie? Upadam na humorze i tylko patrzyć jak wróci mi moje poziéwanie, którego doświadczałam mieszkając na wsi. Enfin, mam dwie córki — znasz je, hrabio — młodziutkie to wprawdzie jeszcze stworzenia, ależ trzeba jednak pokazać je w świecie, nieprawdaż? inaczéj staremi pannami zostaną i figuruj sobie, cher comte, czy to będzie pięknie?
Porycki skłonił głową, na znak zgodzenia się.
— Jakkolwiek, rzekł, mam w istocie przyjemność i zaszczyt być przyjacielem pana Konrada, nie mogę nie przyznać, iż szanowna pani słuszne ma powody żalu do syna...
N’est-ce pas? cher comte.
— Témbardziéj, ciągnął gość, że gdyby tylko pan Konrad chciał usłuchać przyjaciół swych i sprzedać Ręczyn...
— Słyszałam, słyszałam o téj sprzedaży, cher comte; ale nie mów mi, proszę cię, o interesach żadnych, bo zaraz poziéwania dostanę...
— Nie poważyłbym się trudzić szanownéj pani rzeczą tak błahą w istocie a uciążliwą, jak wszelkiego rodzaju interesa, gdyby nie szczéra troskliwość, którą uczuwam o zdrowie jéj i przyszłość ślicznych jéj córek...
N’est-ce pas, comte, że Flora i Róża mogłyby świetne partye zrobić, gdyby pokazać je gdziekolwiek na większym świecie?
— Niezawodnie! niezawodnie! nie ulega to wątpliwości najlżejszéj! Przytém gdyby sprzedaż Ręczyna dokonaną została, wypłacilibyśmy szanownéj pani argent comptant zapis, który na rzecz jéj uczynił nieboszczyk pan Ręczyc...
Oczy pani Malwiny poruszyły się żwawo i zamigotały radosną nadzieją.
— Ależ bo, cher comte, figuruj sobie... nie wiesz może o tém, że zapis ten — ja się na tém nie znam, ale mówił mi ce pauvre diable Szyłło, który przecie jest prawnikiem — że zapis ten nie jest.. nie jest.. jakże się to mówi? — abhoruję te wasze barbarzyńskie prawnicze ekspresye — nie jest... ule... ga... li...zowany! Ach! szczęście to doprawdy prawdziwe, żem się nie zakrztusiła.
— Czyż może być mowa pomiędzy synem a matką o legalności i nielegalności dokumentów? — wykrzyknął Ildefons Porycki. Ja... ja sam osobiście daję pani słowo, że jeżeli tylko Ręczyn sprzedany zostanie, otrzymasz szanowna pani z mojéj własnéj ręki całą zapisową summę... argent comptant.
Pani Malwina przesuwała się z jednego końca kanapki na drugi, splatała i rozplatała dłonie.
— Ah! cher comte! wracasz mi życie! Pojechałabym zaraz z Różą i Florą do Warszawy. Imaginuj tylko sobie, że mam tam mnóstwo znajomych, z dawniejszych jeszcze czasów... Najęłabym mieszkanie przy Krakowskiém-przedmieściu... pięć albo sześć pokoi, nie więcéj, bo trzeba przecież ekonomię robić... miałabym kółko des intimes, malutkie kółeczko... osób jakich trzydzieści albo czterdzieści, nie więcéj, a raz na miesiąc dałabym wieczór wielki, aby Różę i Florę światu pokazać...
Rumiana twarz pani Malwiny rumieniła się coraz żywiéj; szare oczki jéj zachodziły mgłą przyjemnego rozmarzenia. Mówiłaby tak i na głos marzyła dłużéj jeszcze, ale otworzyły się drzwi salonu i weszli Lila i Konrad.
Mes chers enfants! zawołała pani Malwina, biegnąc ku drzwiom. Byłam dziś słabą i znudzoną jak nigdy, ale konwersacya z naszym kochanym hrabią wprawiła mię w humor prawdziwie różowy.
— Cieszę się bardzo, że mamę w różowym zastaję humorze, bo mój humor jest dziś, jak Boga kocham, diabelnie czarny! rzekł Konrad, który markotny bardzo i na cały jakby świat rozgniéwany, z wielkiém jednak uszanowaniem rękę matki pocałował. Żeby mama wiedziała ile to nakłopotać się trzeba z temi interesami...
— O moi państwo! jeżeli tylko o interesach ma być tu mowa, to ja uciekam coprędzéj i idę do Rózi i Florki.
Słowa te wymówiła Lila i rzuciwszy Poryckiemu, który z niéj oka nie spuszczał, przelotne ale znaczące spojrzenie, lekko, z wdziękiem, nucąc z cicha, przeszła do przyległego saloniku.
— Ja także usuwam się i zostawiam państwa sam na sam — z ukłonem rzekł Ildefons; niech rozmowa, oparta na ufności i przywiązaniu rodzinnem, nie ma ze mnie natrętnego świadka.
Rzekłszy to udał się za Lilą.
Młoda kobiéta stała na środku saloniku, w postawie nieruchoméj, z palcem przyłożonym do ust figlarnie uśmiéchniętych. Wzrok jéj, figlarny także w téj chwili, spoczywał na grupie z dwóch osób złożonéj, zajmującéj głąb gabineciku małego i bardzo słabo oświetlonego. Byli to Kamil i Flora, obok siebie na aksamitnéj kozetce siedzący i tak zajęci niezmiernie żywą acz cichą rozmową, że nie widzieli wcale co się w przyległym działo saloniku.
— Nie trzeba im przeszkadzać, żartobliwie i półgłosem rzekła Lila do nadchodzącego Ildefonsa. Flora i brat mój Kamil kochają się z sobą od czasów niepamiętnych...
— Dlaczegóż nie połączyli się dotąd? zapytał Porycki wymowne swe spojrzenie uparcie na twarzy młodéj kobiéty zatrzymując.
— Nie wiem doprawdy... jakieś ciągłe nieporozumienia... Sądzę że Kamil wcale żenić się nie chce. Biédna Florka cierpi na tém bardzo i ja jéj z całego serca żałuję! Zostańmy tu... niech rozmawiają z sobą, może się porozumieją.
W téj więc chwili w dużym salonie, w mniejszym saloniku i w małym, półoświetlonym gabinecie, pośród napełniających mieszkanie to mnóstwa błyskotek, cacek, fraszek i fatałaszek, znajdowały się trzy odosobnione i żywo ze sobą rozmawiające pary.
Najcichszą zrazu i najżywszą rozmowę prowadzono w gabinecie. Młodsza córka pani Malwiny, która przez lata ubiegłe zmieniła się bardzo, przemawiała do towarzysza swego to z uniesieniem, to ze słodyczą i żalem naprzemian. On odpowiadał jéj długo, zwolna i z uśmiéchem; ją uśmiéch ten jego drażnił widocznie, ale łzy iskrzące się w błękitnych jéj źrenicach i drżenie ust czyniły ją ładniéjszą niż kiedykolwiek. Kamil patrzył na nią przyjaźniéj, przemawiał czuléj, a ona łagodniała i wracała do ufności dawnéj, do dawnéj słodyczy wejrzenia, do dawnych swywolnych lub zalotnych uśmiéchów.
W salonie Konrad siedział naprzeciw matki swéj, z łokciem opartym o stół i głową na dłoń pochyloną.
— Jeżeli mama radzi mi to uczynić, mówił, jeżeli znajduje, że będzie to ze szczęściem i mamy, i Lili, i mojém, to... cóż robić? niech i tak będzie! Prawdę mówiąc, i mnie już takie życie dojadło... Makower powiada, że nastręczy mi zaraz do kupienia majątek w królestwie, mniejszy od Ręczyna, ale czysty, bez długów, z pięknemi łąkami i stadniną koni...
— Otóż widzisz, kochaneczku! kupisz sobie ten majątek i kłopotów pozbędziesz się. A ja do Warszawy na mieszkanie z Różą i Florą pojadę. Wszak wypłacisz mi zapis ojca... n’est-ce pas? choć on nie jest ule... ulegali...
Konrad wstał żywo z krzesła.
— A to jak Boga kocham dziwi mię bardzo, że mama pytać mię nawet o to może. Czy ja kiedy chciałem mamę pokrzywdzić? czy zapomniałem kiedy o tém, że jestem synem, że mama to piérwsza osoba, a ja dopiero druga?....
— Wiem, wiem, kochaneczku! zawołała pani Malwina, ze łzą rozczulenia w oczach. Byłeś, Koniu, zawsze synem dobrym... pasyj brzydkich żadnych nie miałeś.. tylko jednę do tych zwierząt... No, ale jak kupisz sobie ten majątek z łąkami... Pójdź, niech cię uścisnę!
Lila i Ildefons, przechadzając się po saloniku środkowym, toczyli ze sobą następującą rozmowę.
— Matka pani, mówił Porycki, czuje się dziś w humorze różowym, mąż w czarnym. Jakąż barwą oznaczysz pani własne swe usposobienie dzisiejsze?
— Barwą... barwą szarą, z uśmiéchem wpół żartobliwym, wpół smutnym odparła kobiéta.
— Dlaczego szarą?
— Bo kolor szary zbliża się zarówno do czarnego i białego. Ja także znajduję się pomiędzy szczęściem, które błyska mi w oddali, a smutkiem i tęsknotą, które zapewne będą nazawsze moim udziałem.
— Pocóż tak posępne myśli? Należy tylko zbliżyć się do tego co jest szczęściem, a oddalić od siebie to, co sprawia smutek i powoduje tęsknotę.
— Jest to niepodobnem. Życie to ma tyle więzów...
— Trzeba je zerwać!
— Czyliż kobiéta uczynić to może? Pamiętam jak niegdyś droga moja Julia mówiła mi, że życie kobiéty bywa zwykle jednym ciągiem cierpienia, tęsknoty, przymusu.. Nie chciałam jéj wierzyć, ale przekonałam się, że mówiła prawdę...
Na dźwięk imienia Julii brwi Poryckiego drgnęły, jak zwykle bywało, gdy czuł się podrażnionym lub niespokojnym. Po chwili jednak twarz jego wróciła do uprzedniego wyrazu.
— Panna czy pani Julia, rzekł stanowczym tonem, myliła się. Dzieci tylko bezwładnie przenoszą cierpienia i przymus; ludzie pęta swe rozrywają... Ale przebacz pani to co powiem... pani jesteś w wielu względach dzieckiem jeszcze.
Lila z urazą głowę podniosła.
— Ja dzieckiem?
— Tak, potwierdził Porycki, a w głosie jego była surowość, któréj nie znało dotąd ucho kobiéty, nawykłéj do pieszczot, pochlebstw i hołdów. Dziwisz się pani może i obrażasz, że zamiast komplimentów, mówię jéj ostrą prawdę. Ale ja... jestem człowiekiem nowożytnych idei... przytém za szczęście pani oddałbym ostatnią krwi mojéj kroplę... muszę więc raz jeszcze powiedzieć pani, że z całą cudowną pięknością swoją, z całym swym czarem i urokiem niewysłowionym.. jesteś pani z wielu względów słabém i niedoświadczonem dzieckiem; nie umiész jeszcze być człowiekiem!..
Zawarta w tych słowach mieszanina surowości i pochlebstwa, gorącéj namiętności i twardego upomnienia, dziwne wrażenie wywarły na Lilę. Stanowczość Ildefonsa i to co mieniła ona wyższością rozumu jego — imponowały jéj, czyniły ją w obec niego nieśmiałą i zawstydzoną; tłumione uniesienie, z jakiem mówił o uczuciach swych dla niéj, porywało ją ku niemu, niby podmuch nieprzeparty gorącego wichru.
Podniosła twarz zrumienioną i z trudnością powstrzymując drżenie głosu, szepnęła:
— A więc, panie hrabio, naucz mię być człowiekiem!
Pochwycił rękę jéj w obie dłonie.
— Dobrze! odparł szeptem gwałtownym niemal. Ale nie nazywaj mię pani hrabią!
— Panie Ildefonsie! uśmiéchnęła się kobiéta.
— Odrzuć i tytuł pana! Wymawiaj tylko imię moje! Pocóż te wieczne rozdziały etykiety i fałszywych wstydów pomiędzy mężczyzną a kobiétą? Nie jesteśmyż równymi sobie ludźmi? Dlaczegóż mówisz po imieniu bratu swemu, a mnie nie możesz? Ja także jestem bratem twoim.... w ludzkości. Lilo, wymów imię moje!
Kobiéta stała, ramieniem wsparta o krawędź ściany, i obu dłońmi twarz zakryła.
— Cóż? szeptał Ildefons, nie wymówisz pani? nie ośmielisz się?.. Czyliż nie miałem słuszności, mówiąc że jesteś dzieckiem słabém? Kiedyż więc zaczniesz pani być człowiekiem?
Lila dłonie od twarzy odjęła i podnosząc na niego wzrok, w którym były i łzy zawstydzenia i ognie wzrastającéj coraz namiętności, szepnęła zcicha:
— Ildefonsie!
Jak trucizna, w małych dozach udzielana organizmowi, który przeciw niéj nie ubezpieczył się niczém, powoli, lecz nieuchronnie, przenika w krew jego i tkanki — tak nauki i rady Ildefonsa zwolna, coraz głębiéj i zupełniéj, wnikały w pozbawioną wszelkich orężów obrończych fizyczną i moralną istotę Lili.






V.

Kiedy Porycki udawał się do pani Malwiny, Eli opuścił także swoje mieszkanie i długo szedł ulicami większemi, w kierunku który wiódł do dzielnicy specyalnie przez Izraelitów zamieszkiwanéj, a nawet noszącej miano żydowskiéj.
Była-to dzielnica szczególna, taka, któréj podobne w niewielu już znajdują się miastach. Był-to ślad pozostawiony przez upłynione wieki, a niwelującą stopą cywilizacyi jeszcze niestarty; było-to żyjące przypomnienie dawno zmarłych ustaw i rozgraniczeń, wstrętów i krzywd, wynoszeń się i upodleń.
Miejscowość ta stanowiła niegdyś jednę z tych średniowiecznych gehenn, w których srogiemi zakazami zamknięci wyznawcy talmudu, wiedli długo upośledzony, dręczony, podziemny niby żywot. Rzecz dziwna! strzegące je bramy murowane skruszyły się i runęły dawno, skruszyły się i zniknęły opasujące je żelazne łańcuchy, a miejsce to, jakiém było podówczas, takiém pozostało dotąd.
Dzielnica żydowska w N., na dość obszernéj przestrzeni rozłożona, z jednéj strony spuszczała się po stoku góry ku rzece, z innéj łączyła się z dalszemi częściami miasta mnóstwem zaułków wązkich, krętych i ciemnych. Tu i owdzie, u wejścia do zaułków tych, szczątki bram wysokich a sklepistych szeptały do ucha miejscowych mieszkańców stare, mroczne legendy. Ktokolwiek dość ciekawym był i odważnym, aby przebyć w całéj długości jeden z zaułków, jednę raczéj z ponurych tych szczelin, których środkiem biegły wody cuchnących ścieków, ten u wyjścia z pomiędzy dwóch ścian, utworzonych z murów wysokich, zczerniałych i wilgoć sączących, popadał w dziwaczny, kręty labirynt uliczek i placyków, domków i chałup, podwórek i ogródków. Najbieglejsze oko nie zdołałoby tu odkryć żadnéj linii prostéj i pewnéj, żadnego rysunku, zwiastującego plan jakikolwiek. Niezliczone zda się uliczki, brukowane i niebrukowane, gęste ścieżyny biegły tu w kierunkach przerozmaitych, krzyżowały się ze sobą, dosięgały ciasnych nieforemnych placyków, urywały się, znikały i kędyś za płotem jakimś lub podwórkiem odradzały się, aby w nowych skrętach zbiegać po stoku góry i zniknąć nad piaszczystym brzegiem rzeki, w cienistéj głębi wąwozu, lub za spróchniałą ścianą domostwa.
Z obu stron przejść tych błędnych widać było po przez płoty przegniłe i nawpół rozwalone podwórka podługowatego kształtu, chropawym brukiem opatrzone, śmieciem i kałużami okryte, z nadpróchniałemi stajenkami i spichrzami w głębi, z jękliwie a wiecznie skrzypiącemi bramami, z wieczną téż, napełniającą je mgłą wilgotnych, ciężkich, duszących wyziewów. Budynki podwórka te okalające drewniane były, szare aż do zczerniałości; dachy miały wklęsłe, wysokie a dziurawe, okienka mętne, z drobnych, zielonkawych szybek złożone. Tu i owdzie leżały pomiędzy niemi szmaty gruntu, pod uprawę warzywa w zagony zoranego, a wyglądające zdala jak nierówno zarysowana czarna warcabnica; gdzieindziéj domostwa, nieprzedzielone niczém, cisnęły się ku sobie, stykały się ze ścianami, zasłaniały sobie wzajem okna, a rozstępowały się i szerszą dokoła pozostawiały przestrzeń tam dopiéro, kędy stały budowle murowane, wysokie, o wielkich, jasnych oknach i gontowych, malowanych dachach. Budowlami temi, których w dzielnicy owéj znajdowało się kilka, a które śród ogólnéj szaréj barwy jaśniejąc białością starannie utrzymywaną, wznosiły się ciężko lecz wysoko — były bożnice.
W dzielnicy téj zdumiony i rozciekawiony przechodzień spotykał na każdym kroku widoki i odgłosy, którychby nadaremnie szukał gdzieindziéj. Tu w dnie słoneczne, na podziurawionych schodkach lub progach spróchniałych, siadywały niewiasty z pomarszczoném od starości licem, z głową owiniętą olbrzymim zawojem ze spłowiałéj, bo staréj jak one same materyi, z wyżółkłą szyją, obwieszoną mnogiemi rzędami kanciastych pereł i złocistych medali, z kwiecistym, długim fartuchem u pasa. Wkoło nich, nakształt gromady południowych cyganiąt, w podskokach i z wrzaskiem rozdziérającym uszy, w błotnistych pluskał się kałużach rój dziatwy półnagiéj, ogorzałéj, świecącéj zdala ognistym, rozczochranym włosem. Tu, w godzinach zapadającego zmroku, z okien bożnicy buchało rzęsiste światło, a z głębi jéj wypływał i roztrącał się o ściany ciasnego placyku donośny, przeciągły, straszliwą skargą jakąś nabrzmiały głos wyśpiéwującego psalmy kantora. W odpowiedzi głosowi temu odzywały się niekiedy chóry potężne, z których tła basowego ognistemi niby snopami wytryskiwały ostre krzyki i jęki, to podnosząc się ku najwyższéj skali głosu ludzkiego, to spadające i w jedno olbrzymie spływające westchnienie. Tu ciasną uliczką sunął czasem po nierównym bruku wóz w jednego konia zaprzężony, a na nim spoczywała długa drewniana skrzynia, zawiérająca w sobie zwłoki świéżo zmarłego człowieka. Za wozem i skrzynią postępowało kilkudziesięciu, niekiedy kilkuset mężów, w długich ubiorach, z ogromnemi, pierś całą przysłaniającemi brodami, z twarzami, których nigdzie już więcej, prócz w tem miejscu, widzieć nie można było.
Tak; dziesiątki, setki, tysiące może ludzi żyło tu takich, którzy prócz dzielnicy téj swojéj rodzinnéj, żadnego innego miejsca na świecie nie znali. Śród nich niejeden żadnéj innéj mowy, prócz ojczystego szwargotu, nie poznał nigdy i nie rozumiał żadnego słowa z języków dokoła miejsca tego używanych. Tu na rynkach i placykach siadywały izraelskie przekupki, z rybą, warzywem, ciastem i piernikami; tu były izraelskie rzeźnie, traktyernie, zajazdy i kramiki; tu Izraelitom wyłącznie służący zamieszkiwali rzemieślnicy różni, od cieśli i kowalów, do krawców i modniarek, od wyrabiaczy najprostszych sprzętów napełniających szare chałupy, do tych, którzy ciała mężów przyoblekali w odświętne świecące chałaty, a głowy niewiast zaopatrywali w peruki o rudych uplotach i w odświętne téż czepce o żółtych kokardach i czerwonych różach. Mieszkaniec dzielnicy téj mógł, nie wychodząc nigdy po za jéj granice, zaopatrzyć się we wszystko, czegokolwiek potrzebował biédny, skąpy, brudny wszelkiego piękna pozbawiony byt jego.
To téż roiła się tu ludność różnych płci i wieków, w sposób zdumienie i przerażenie niemal sprawiający. Każdą z tych chałup nizkich i ciasnych zamieszkiwało rodzin kilka, osób kilkadziesiąt; każdą z tych drobnych szmat gruntu w warcabnicę ułożonych uprawiało rąk mnóstwo; jeden zagon żywił tu ziemniakami i cébulą ust mnogość wielką: każdy kąt zapełniony był gwarem głosów przerozmaitych. Żaden spis urzędowy określić napewno nie zdołał nigdy ilości ciał i dusz, które grzęsły tu w śmieciach, w błocie, w bezdennych zda się, na poły brudnych i odrażających, na poły tajemniczych i dziką poezyą jakąś tchnących ciemnościach. Wszystko tu zresztą, obyczaj i mowa, wierzenia i dążenia, uczucia i zamiary — mrokiem było, tajemnicą, odosobnieniem, niechęcią głuchą, upartém a namiętném pamiętaniem o przeszłości. Przyszłość — słodka i jasna przyszłość, z oświatą, zgodą, miłością, z uraz zapomnieniem, z braterską jednością, nie świéciła tu promykiem najmniejszym.... Lud-sfinks, lud-gość a wróg, lud-męczennik a mściciel, objawiał się tu w całéj jeszcze posępności nędz swych, brudów, tajemnic, zabobonów, pamiątek bolesnych i — wydzielanych z siebie cuchnących wyziewów.
W téj-to części miasta, niedaleko białéj i wysokiéj bożnicy, w domostwie nizkiém, lecz z pomiędzy wszystkich otaczających je najporządniejszy pozór mającém, mieszkał ojciec Elego, Judel, niegdyś krawiec z miasteczka Orchowa, ojciec piętnaściorga dzieci sypiających na półkach do ścian przymocowanych, teraz starzec chory, zgrzybiały i spoczywający. Ku temu domostwu, po przez labirynt uliczek i placyków, wśród zupełnéj prawie ciemności, którą zrzadka tylko rozświécały smugi światła z okien bożnic wypływające, śpiesznie, coraz śpieszniejsze kroki swe zwracał Eli.
Przez nawpół przymknięte drzwi dotarł do sionki ciemnéj zupełnie, potknął się parę razy o gospodarskie rupiecie, które ją zapełniały, a omackiem znalazłszy drzwi, znajdujące się po prawéj stronie sionki, wszedł do izby dość obszernéj, oświetlonéj żółtawém światłem palącéj się łojówki. Świéca paliła się na małym stole, dźwigającym kilka ksiąg wielkich, w pergaminowéj odwiecznéj oprawie. Przy stole, w głębokim, bardzo wygodnym fotelu, z nogami wspartemi o drewniany stołek, leżał nieruchomo starzec z długiemi siwemi włosy, w śnieżnych pasmach z pod czarnéj jarmułki spływającemi na ramiona, z długą brodą siwą o srébrnych i złotawych połyskach. Był-to Judel. Ciężki astmatyczny oddech wydobywał się ze wklęsłéj piersi starca chrapliwie i przeciągle; w leżącéj postawie jego malowała się bezwładność cielesna, ale w blado-błękitnych, széroko roztwartych oczach ten sam co dawniéj tkwił wizerunek duszy słodkiéj, cierpliwéj i zadumanéj, ten sam co dawniéj uśmiech mistycznéj radości na wybladłych spoczywał ustach; nad twarzą wznosiło się to samo czoło wysokie w tysiące zmarszczek zbrużdżone troską, cierpieniami, pracą, tajemną może, długoletnią tęsknotą myśli, rwącéj się z oków niewiadomości i znękania ku światłu i życiu.
Nikogo więcéj prócz starca tego w izbie nie było; to też panowało tu milczenie zupełne, przerywane tylko czasem niewyraźnie dochodzącemi głosami osób, w innéj stronie domu rozmawiających.
Otwiérające się drzwi skrzypnęły, stary Judel zwrócił ku nim głowę, a widok wchodzącego syna rzucił na całą twarz jego blask cichéj radości, połączonéj z czułością niewymowną.
Guten Abend, Tate, rzekł Eli, zbliżając się i otrząsając z czapki osiadłe na niéj krople deszczu.
Schylił się przed starcem i chudą, przezroczystą rękę jego do ust swych przyłożywszy, wycisnął na niéj głośny pocałunek.
Was ist das? rzekł, oglądając się po izbie z miną niezadowolenia pełną. Dlaczego przy tobie nikogo niéma? ty możesz potrzebować czego, tobie może źle zrobić się, a tu niéma żywego ducha! Czy Sura z kramu jeszcze nie wróciła? Co robią wnuczki jéj i córki Mendela? Czy ja im piéniędzy nie daję i sukien nie kupuję za to, żeby one przy tobie siedziały?
Starzec zrobił ręką gest łagodny, lecz zarazem nakazujący trochę.
— Nie gniéwaj się na nich, Eli, rzekł; ja ich sam z izby wyprawił, bo rabbi Baruch był u mnie, a jak rabbi Baruch do mnie przychodzi, to ja nie chcę żeby tu był kto inny....
Eli skinął głową, na znak zrozumienia, i usiadł na stołku, tuż przy fotelu ojca?
— Dobrze tobie tu, tate? zapytał. Może tu zimno? może te dziéwczęta zamało w piecu palą? A herbatę czy tobie zawsze dają jak potrzeba? a łokszyna i ryba czy codzień dla ciebie na obiad jest? Ty mi tate prawdę mów, bo jeżeli ci tu źle służą, albo tobie brakuje czego, to ja już na to poradzę.... Ja chcę żeby ty wszystkie wygody miał, i żeby ty odpoczywał, i żeby twoich oczów nic nie obrażało, i żeby twego serca żaden smutek nie dotknął.... Ja, chwalić Boga, pracuję i zarabiam i mam sposoby, żeby ciebie szczęśliwym i spokojnym uczynić....
— Niczego mi nie brakuje, Eli, odparł stary Judel; mam izbę ciepłą i herbatę, i łokszynę codzień, i to krzesło wygodne, co ty mi jego kupił i na którém dobrze jest leżéć choremu ciału memu.... Ale ja mam więcéj jeszcze niż to wszystko, bo do mnie rabbi Baruch przychodzi.... a ja i rabbi Barucha od ciebie Eli mam, bo żebyś ty mnie tu nie przywiózł i nie posadził, tobym ja jego nie znał....
— Żebym ja ciebie tu nie przywiózł tate? A jak ja miał ciebie tam zostawić samego, bez dopatrzenia i wygody, kiedy tu mieszka pięcioro dzieci twoich: Sura i Mendel, Icko i Ruchla i ja — Eli?
Stary Judel podniósł w górę rękę swą wychudłą i drżącą.
— Niech wielki, mądry, straszny Jehowa błogosławi ciebie i dzieci twoje, i wnuki twoje, za wszystko co ty zrobił dla mnie, i dla braci i sióstr twoich, i dla wszystkich naszych!...
Pod wpływem błogosławieństwa tego, wyrzeczonego szeptem gorącym, Eli wyprostował się: duma i głębokie zadowolenie na twarzy jego zajaśniały.
Z dłońmi złożonemi na obu kolanach, z głową schyloną nieco, lecz z promieniejącemi oczami, utkwionemi w twarz ojca, mówić zaczął zwolna i z wyraźném rozradowaniem:
— On mnie już pobłogosławił tate! Czém ja był, a czém zrobił się? Czém była cała familia nasza, a czém ona teraz jest? Czy ty tate myślisz, że ja nie pamiętam tego czasu, kiedy u nas taka wielka biéda była, kiedy ty pracował jak wół w zaprzęgu po nocach i po dniach, a nas jeszcze wykarmić nie mógł? kiedy u ciebie roboty brakowało i ty siedział nad stołem, głowę na rękach opiérając, i śpiéwał do Pana Boga skargę wielką, a my słuchali twojego śpiéwania i jęczeli, i płakali, bo smutek chodził koło serc naszych, a w żołądkach naszych był głód?!.... My wtedy jedne przy drugich na półkach spali przy ścianie a nasza mame nie spała nigdy, tylko z choroby i boleści płakała i stękała, a ty tate nie spał także, tylko obracał się na swojém łóżku i wzdychał, i ciemnéj nocy pytał się: dlaczego ja taki nieszczęśliwy i dlaczego moje dzieci takie nieszczęśliwe, że dla nich na świecie ani miejsca, ani chleba niéma?
Gdy Eli tak mówił, stary Judel głową kiwał i powieki przymknął, a z pod ich żółtéj, pomarszczonéj osłony spłynęły na zapadłe policzki dwie grube łzy. Podniósł ręce ruchem powolnym i całą postać swą na obie strony przechylając, zawołał przeciągle:
— Oj! oj! jaki ja wtedy biédny był i jakie wy wtedy wszystkie biédne byli, i mizerne, i głodne i smutne! Oj! oj! jaki to ciężki czas zsyłał wtedy na mnie Pan Bóg, a choć on minął już, mnie od niego jeszcze i teraz na duszy ciężko.
— Niech tobie tate na duszy ciężko nie będzie! wyrzekł Eli. Czas smutku minął, a czas wesołości nastąpił. Ja z tych półek, na których my kiedyś spali, zlazł i w świat poszedł.... i ot co teraz ze mnie zrobiło się! Żyję sobie jak król, i u ludzi w uważaniu jestem, i największe panowie przychodzą do mnie, i podają mi ręce, i kłaniają się, i proszą. Jeden mówi: Eli! poratuj mię! a drugi mówi: Eli, bądź dla mnie dobry! a trzeci mówi: Eli! nie zapominaj o mnie! A ja ich wszystkich w garści mojéj trzymam i robię z nimi co tylko chcę!..
— A co ty Eli robisz dla swoich? zawołał starzec, powiédz co ty robił i co ty robisz dla swoich? Choć ja o tém wiem, ale niech cieszą się uszy moje gadaniem twojém, niech raduje się oko moje tą światłością, co z twarzy twojéj bije, kiedy ty rozpowiadasz o tém co ty zrobił dla swoich!
— Co ja zrobił dla swoich? powtórzył Eli, prostując się coraz dumniéj i coraz radośniéj twarz rozjaśniając. Czy ty, tate, myślisz, że ja nie pamiętam jak bywało brałeś nas na kolana swoje i całowałeś, a łzy lały się z twoich oczów, a usta twoje powtarzały: Biédne my Żydy! Jeżeli my jeden drugiego lubić nie będziemy, to któż nas będzie lubił? jeżeli my jeden drugiemu nie dopomożemy, to któż nam dopomoże? I ty całował mnie wtedy tak słodko jak matka a palec do góry podnosił tak srogo jak sędzia, i mówił: „Elieczkie! Elieczkie! jak ty wyrośniesz i będzie z ciebie człowiek, to kochaj ty swoich tak jak własną swoję duszę, i serce własne wyjm sobie z piersi i im oddaj, jeżeli tego potrzeba będzie.” Ot jak ty mnie uczył, tate! A kiedy ja wyrósł i człowiekiem zrobił się, mnie ta nauka z głowy nie wyszła..... ja z mojéj piersi wyjmował wszystko co w niéj było najlepszego i najsłodszego, i z moich kieszeni wyjmował dużo brzęczących i błyszczących piéniądzów i oddawaj je naszym.... Ilu ja naszych Żydków w świat wyprowadził i od biédy wyratował, ilu pogodził, nakarmił i do góry dźwignął! I moich braci i moje siostry ja zrobił szczęśliwemi. Ja owdowiałéj Surze kram tu założył i na piérwszy rok w tym domu mieszkanie najął, żeby jéj małe wnuczki głodu nie cierpiały. Ja Mendela na wielkiego faktora wykierował. Ja Lejbę i Małkę w orchowskim młynie posadził. Ja Ruchlę kupcową, a Chaima posesorem i dobrym gospodarzem zrobił. Ja Lejzoru dał piéniądzów, żeby on na Wołyń pojechał i tam bogato ożenił się. Ja Icka krawiectwa wyuczyć kazał, a Efroimu Ręczyn nastręczył i w posesyą dał. Ot co ja zrobił dla nich, a oni wszyscy kontenci i szczęśliwi, i ja kontent był zawsze i szczęśliwy.... Tylko mnie teraz jedno wielkie zmartwienie duszę przyciska, i ja dziś tu przyszedł, tate, żeby ciebie zapytać co na to robić, żeby z tego zmartwienia nieszczęście nie wyrosło.
Judel, który przez cały czas mowy Elego siedział z przymkniętemi powiekami, a każdemu z okresów mowy téj odpowiadał kiwaniem głowy i rosnącym wciąż na ustach uśmiéchem, teraz oczy otworzył i szybko twarz swą ku synowi zwrócił.
— Nieszczęście? — zawołał i ręce drżące podniósł, nieszczęście dla ciebie, Eli?
— Nu, nu, tate, niech ciebie taki wielki strach nie przejmuje! miarkował przerażenie ojcowskie Eli. Nieszczęścia jeszcze niéma, ale tylko zmartwienie wielkie. Ja tu przyszedł prosić ciebie, żebyś ty o moim Abramku swoją doświadczoną głową pomyślał.
— O Abramku? powtórzył stary; już ja o nim nieraz sam myślał.
Eli uważnemi bardzo i nagle rozpalonemi oczami w twarz ojca patrzył.
— On nie taki jest jak być powinien, he? wymówił zwolna, słowom swym nadając dźwięk zapytania.
— Nie taki, Eli, nie taki! potwierdził starzec głosem smutnym i z przymkniętemi znowu powiekami.
— On nikogo nie lubi i nic nie szanuje, mówił znowu Eli, oczu z twarzy ojcowskiéj nie spuszczając; on z Żydów naśmiéwa się, jakby sam Żydem nie był, a w głowie u niego tylko zabawa, jak u jakiego panicza, albo interesa jak u jakiego faktora. On rodzonéj matce każe, żeby jego nie nazywała Abramem, ale Gottliebem, a wszystkim mówi zawsze, że on Niemiec. A kiedy on mnie zobaczy, to do mnie żadnego takiego słowa nie powié jak syn do ojca, ale zaraz mówi: daj mi tate piéniędzy, żebym ja interesa na swoją rękę mógł prowadzić.
Im dłużéj Eli mówił, tém szybciéj wyrazy wychodziły z ust jego. Po ostatnich słowach umilkł na chwilę, lecz potém z nagłém wezbraniem głosu i coraz większą szybkością prawić znów zaczął.
— A na co jemu interesa na swoję rękę prowadzić? Czy ja go dlatego do szkół posyłał i wszystkich języków i muzyki i tańczenia uczyć kazał, żeby on potém faktorem albo kupcem był? Ja jego uczył i na jego edukacyą wielkiemi garściami piéniądze sypał dlatego, żeby on mnie, jak wyrośnie, honor zrobił, żeby on urzędnikiem jakim wielkim był, żeby z niego oczy moje pociechę miały, a głowa moja przy nim odpoczęła sobie i podniosła się wysoko. Ja chciał żeby on bardzo edukowanym był i wielkim panem, a Żydem nie przestał być. A on tymczasem wygląda jak szubrawiec, do rubla rwie się jak faktor, hulanki lubi jak głupiec, a ze wszystkiego co ja w duszę i w serce moje schował, wyśmiéwa się jak.... łotr!
Zarumienił się Eli od wielkiego wzruszenia z jakiém mówił, a po chwilowém milczeniu zapytał znowu:
— A dlaczego on taki?
Z postawy jego pochylonéj, z oczu széroko rozwartych z niespokojnego, nerwowego ruchu rąk poznać było, że łamał się on z zagadką jakąś niepodobną dlań do rozwikłania i że na dnie téj zagadki leżały i groziły mu zawód straszny, boleść ogromna.
Judel nie odpowiadał długo. Powieki jego wciąż były przymknięte; ale uśmiéch słodyczy i błogości pełen zniknął z ust jego bez śladu. Po chwili głowa starca zakołysała się znowu powolnym, miarowym ruchem, a wargi poruszyły się i wydawać poczęły ciche, żałosne wykrzyki:
— On wyśmiéwa się z Żydów.... on nikogo nie lubi, ani ojca rodzonego, ani matki co jego wynosiła i wykarmiła.... u niego edukacya wielka i ubranie pańskie, a twarz u niego jak lustro gładka, ale on nietaki jak ty Eli, on nie taki jak trzeba!... Och! och! On tobie kiedyś wielkiego nieszczęścia narobi, on tobie oczy łzami wygryzie i na twoję głowę wielką plamę położy!
Eli drżeć zaczął.
— Tate! tate! krzyknął, nie mów ty do mnie tak! nie przepowiadaj takich strasznych rzeczy o moim Abramku! Ja jego kocham! och, jak ja jego kocham! Ja wszystkie sześcioro dzieci moje kocham, ale jego najwięcéj ze wszystkich! Jak on bywało przyjedzie do nas na wakacye w swoim szkolnym mundurku, a zacznie różne słowa po francuzku gadać, to ja na niego patrzę jak na brylant, jak na koronę, jak na obraz! Dlaczego on taki zrobił się? Albo ja jemu w czém przewinił? albo ja dla niego nie starał się zebrać wszystkich honorów, jakie tylko są na świecie? Dlaczego mi Pan Bóg w czém inném dopomagał, a w tém nie dopomógł, żeby mój Abramek był i edukowany puryc i dobry Żyd, i wielki urzędnik?
Umilkł zziajany, drżący cały i wydobywszy z kieszeni chustkę, otarł nią sobie czoło spocone.
Stary Judel nie z przymkniętemi już siedział powiekami, lecz owszem oczy jego széroko rozwarte, z zamyśleniem, zdradzającém wytężenie umysłu wielkie, tkwiły w przeciwległéj ścianie.
— Dlaczego on taki? zaczął po chwili zcicha przeciągle. Albo ty co przeciw niemu przewinił? Eli! Eli! ja nie wiem, ja tobie tego moim własnym rozumem wytłumaczyć nie mogę. Ja tylko widzę.... tam daleko... daleko widzę, że ty wielką jakąś omyłkę zrobił....
— Omyłkę? porwał się Eli, jaką omyłkę, tate?
— Ja tę omyłkę daleko.... daleko widzę i dlatego nic nie mogę tobie gadać jak ona wygląda.... wiem tylko, że tam jakaś omyłka była.... Wart, Sohn! ja o tém wszystkiém z rabbi Baruchem pogadam i zapytam się jego, jaka to omyłka i jak ją można naprawić?
— Dlaczego rabbi Baruch o naszych familijnych interesach ma się dowiadywać? z niezadowoleniem rzekł syn.
— Dlaczego? powtórzył ojciec, dlatego że rabbi Baruch mądry człowiek i dobry człowiek, dlatego że on wszystko może czuć co ludzie czują, a wszystko rozumiéć, czego ludzie nie rozumieją. Ty, Eli, nie znasz dobrze rabbi Barucha, ty nigdy nie miał czasu z nim rozmawiać; ale ja o nim dużo słyszał i zawsze znać go pragnął i teraz.... znam..
Siedział przez chwilę zadumany, w głębokiem znowu zachwyceniu pogrążony, a potém mówił daléj:
— Słuchaj, Eli! Jak ja był młody, to ja był biédny, bardzo biédny i nieuczony krawiec. Pracować mnie trzeba było dniami i nocami i siedzieć zgarbionemu nad kawałkami materyi, z igłą w ręku. A kiedy ja tak siedział zgarbiony i szył, i na nic nie patrzył, tylko na swoje ściegi, i niczego nie słuchał, tylko jak materya pod moją ręką szeleściała, to ja wtedy myślał... ja ciągle myślał... a o czém ja myślał? Ot były moje myśli jak te liście, co je wiatr z drzewa strąca, a one lecą każdy osobno, nie wiedząc dokąd zalecą... I były moje myśli jak te ptaki ślepe, co chciałyby lecieć w różne strony i wszystko widzieć, wszystko poznać, a nie mogą, bo im w oczach ciemno i tłuką się o każde drzewo, o każdą chałupę... I była dusza moja jak ten więzień, co przez małą szybę widzi kawałek świata i drapie się po ścianie, żeby do szyby dostać się i przez nią na wolność wyleźć, ale nie może, bo ma łańcuchy na rękach i na nogach... Kiedy ja głowę moję w obie ręce kładł i śpiewał do Pana Boga, to ja skarżył się przed Nim nietylko na głód mój i na wasze płakanie, ale i na moje myśli, co mnie spokojności nie dawały. A jak ja nie miał roboty i musiał przez cały dzień patrzyć w okno i czekać, czy kto zarobku do mojéj chaty nie przyniesie, to ja myślał: zkąd biorą się obłoki co tam w górze płyną? co z niemi wypycha trawę zieloną? jak wyglądają kraje od których przelatuje ten wiatr co szumi i jakie ludzie w krajach tych mieszkają i czy dobre? Ot jakie były moje myśli i jaka była moja dusza. A ta moja dusza, co była jak niewolnik, i jak ptak ślepy, i jak liść po świecie latający, spotkała się teraz z duszą rabbi Barucha. On dobry, on mądry, on dużo wie! Jak ja z nim zaczął rozmawiać, to mnie w oczach zrobiło się jasno i ja dowiedział się wielu rzeczy, o które dawniéj moja dusza pytała się daremnie. Ale ona długo była w niewoli, i długo była ślepa, to wszystkiego odrazu ogarnąć i zobaczyć nie mogła. Ona widzi wiele zdaleka.... zdaleka.... ale jej niełatwo zobaczyć zblizka. Ja o twoim Abramku myśleć będę, a o twoję omyłkę zapytam się rabbi Barucha....
Starzec nie domówił jeszcze słów ostatnich, gdy przez drzwi od sieni wsunęła się do izby głowa Sury, o rudéj peruce i tiulowym czépcu.
— Ty tu, Eli? zawołała Żydówka. Kim geszwind, tam wszyscy czekają na ciebie, a Lejbie i Mendlowi w drogę już czas.
Eli, który słów ojca słuchał w zamyśleniu wielkiém, niczém jednak nie zdradzając, czy sens ich wyrozumiał dobrze, na głos Sury powstał i jak przy powitaniu, głośny pocałunek złożywszy na ręku starca, udał się za siostrą, na drugą stronę domostwa.
Drugą tę stronę zamieszkiwali siostra i brat Elego: Sura i Mendel. Sura miała w środku miasta sklep bławatny i w nim, wraz ze starszemi wnuczkami, dnie przepędzała. Gdy sklep zamykał się, wracała na noc tu, gdzie gospodarowały i zkąd nie oddalały się ani na chwilę inne dzieci jéj i wnuki. Mendel, wielki faktor, miéwał tysiące interesów w mieście i po wsiach. Nie bywało go tygodniami całemi w domu, w którym przebywała i szyciem trudniła się żona jego, otoczona kilkorgiem dorosłéj, dorastającéj i drobnéj dziatwy.
Jedna izba i dwie izdebki, składające mieszkanie dwu tych rodzin, napełnione były łóżkami z piętrzącą się na nich puchową pościelą i trochą innych, niewykwintnych sprzętów. Wieczoru tego w bocznéj małéj izbie palił się na kominie ogień, przy którym Mendlowa gotowała wieczerzę, a Sura, siedząc na stołku, robiła błękitną pończochę. Dziewczęta, zebrane w kącie, szeptały i chichotały; dzieci jedne spały na ławach, inne poobsiadały ognisko, młodziutki zaś, bezwąsy Żydek pobrzękiwał na skrzypcach, i cichém nuceniem zawodził jakąś pieśń sabatową.
W piérwszéj izbie, przy świetle dwóch świéc łojowych, zapalonych w mosiężnym świéczniku u sufitu wiszącym, siedziało dokoła długiego, wązkiego stołu kilku brodatych mężczyzn, w długich chałatach, z jarmułkami na głowach. Na stole stała butelka z miodem i talérz z czarnym chlebem, z pokrajaną cébulą i czosnkiem. Wieczoru tego, w skutek wyraźnych zleceń Elego, Mendel był w domu. Szczupły, nizki i ognisto ryży, siedział on z brodą na dłoni opartą i głośnym szwargotem żywą wiódł rozmowę z Efroimem. Obok Efroima, stroskany widocznie i niespokojny, gestykulował Lejba, młynarz z Orchowa; daléj jeszcze, milczący, krył się w cieniu Josiel, ów dawny dzierżawca Ręczyna, który od lat kilku rzuciwszy gospodarstwo rolne, trudnił się teraz dzierżawą gorzelń po szlacheckich dworach.
Gdy Eli wszedł do izby, wszyscy obecni z miejsc swych nawpół się popodnosili i ręce do powitalnego uścisku wyciągnęli.
Wie gehts? Wie gehts? zabrzmiało chóralne zapytanie.
Z czoła Elego zniknęła chmura, która osiadła była na niém, gdy rozmawiał z ojcem o Abramku.
— Dobrze idzie! dlaczego ma źle iść? zwykłą swą w podobnych razach odpowiedź powtórzył Eli.
— Szczupaki wpadają do stawu? zaśmiał się Mendel, błyskając ku bratu szaremi, przebiegłemi oczami i ukazując w uśmiechu białe zęby.
— Dlaczego nie mają wpadać? uśmiéchnął się Eli i z rękami w kieszenie ubrania włożonemi, stanął przy stole. Na atłasowéj kamizelce jego błyszczał złoty łańcuch od zégarka, na białą i cienką koszulę opuszczały się z pod uczesanéj bródki końce jedwabnego krawatu. O ile téż ubranie Elego odznaczało się, pomiędzy otaczającymi go, wyższym stopniem smaku, zamożności i staranności, o tyle w całym układzie jego, spokojnym a poważnym, przebijała wyższość rozwagi, inteligencyi i pewności siebie.
Po piérwszych zamienionych słowach powitalnych przystąpiono do interesów.
— Co będzie? zapytał Lejba. Jak ty był Eli latem w Orchowie, to ty mnie powiedział, że może ja wezmę młyn od Orchowskiego i zapłacę jemu za trzy lata z góry, a może nie wezmę i nie zapłacę. On mnie drugi raz już mówił, żebym ja brał i płacił. Co ja mam robić?
— Nie brać i nie płacić, odpowiedział Eli.
— Ny, a co ze mną będzie? wykrzyknął Lejba.
— Już ty o to nie lękaj się, ja z białowolskim ekonomem gadał. Ty jedź zaraz do Białowoli i proś żeby tobie młyn puścili, a ja tak już zrobił, że oni tobie jego za połowę ceny puszczą.
Git! z zadowoleniem zupełném zawołał Lejba. A kogo ty w orchowskim młynie posadzisz?
— Ja teraz nikogo tam nie posadzę i nikomu z naszych nie pozwolę, żeby tam siadł dopóty, dopóki Orchowski swego majątku nie sprzeda... a jak on jego sprzeda, to ja tak zrobię, że ty Lejbele znowu ten młyn będziesz miał i taniéj jak od Orchowskiego.
— Orchowski majątku swego nie sprzeda, ozwał się twierdzącym tonem Mendel faktor.
— Dlaczego? zapytał Eli.
— Dlatego, że on długów już tak jak nie ma, a co jego do sprzedania przymusić może, kiedy nie długi?
— On jeden jeszcze wielki dług ma, wymówił Eli.
— Ny, jaki?
— Siostry.
— Albo to siostra będzie u niego dopominać się?
— Może i będzie.
— Ny, a jak ona u niego dopomni się, to co to wielkiego? On las swój sprzeda i jéj zapłaci. On do tego czasu nie chciał sprzedawać, bo myślał że jak zbierze piéniądzów, to sam wyrąbie i do Gdańska poszle; ale jak jego przycisną, to on sprzeda i siostrze zapłaci.
— A komu on las ten sprzeda? zwolna wymówił Eli.
— Mało komu może on sprzedać? Bogatych kupców u nas, dziękować Bogu, jest dosyć.
— A kto kupcom las jego do kupienia nastręczy? A kto starać się będzie o to, żeby oni z sobą na cenę zeszli się?
— Jakto kto? ja nastręczę i ja postaram się. Tam borysz dla faktora wielki będzie.
— A ja tobie mówię, Mendele, że ty kupca jemu stręczyć nie będziesz i tym małym faktorom, co ty ich znasz i co oni łaski twojéj potrzebują, zakażesz, żeby tego nie śmieli robić.
Wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, Mendel, zamiast sprzeczać się i protestować, głową na znak zrozumienia kiwał, a oczami przebiegłemi błyskał, jak któś przed kim otwiéra się miła bardzo perspektywa. Gdy Eli mówić przestał, Mendel obrócił się ku Josielowi i zawołał:
Hast du gehört? on wielki jakiś interes w głowie swojéj obraca i dlatego z nami tu wszystkimi dziś gadać chciał. My jego powinni słuchać, bo z tego wielkiego interesu wypadną wielkich korzyściów i dla niego i dla nas.
Josiel wysunął się z cienia.
— Eli! zaczął swoim powolnym, łagodnym tonem, jak ty latem u nas w miasteczku był, to ty mnie prosił, żebym ja gorzelni u Orchowskiego w septembrze nie brał. Ale teraz już oktober i pora wielka ją wziąć. On do mnie dwa razy przysyłał, pytając się czemu ja nie przyjeżdżam i gorzelni nie biorę, bo sam nie ma jéj za co pędzić...
— Na co tobie gorzelnia orchowska? zapytał Eli, albo ja nie mówił Mendelowi, żeby tobie w tym roku dwie inne gorzelnie nastręczył?
— Ny, ja jemu też nastręczył i on ich wziął, zawołał faktor.
— Ale ja mam za co i trzecią jeszcze wziąć, rzekł Josiel. Ja u Orchowskiego siedem lat gorzelnię trzymał; on dobry bardzo człowiek i nigdy mnie nie skrzywdził, to mnie jego szkoda... Jak moja mała Surka przeszłéj zimy zachorowała, to jego żona przynosiła jéj sama lekarstwa, a jak mnie raz trzeba było akcyzę płacić i ja w wielkich kłopotach był, bo mnie dwustu rublów zabrakło, to on mi pożyczył. On mnie nigdy złego słowa nie powiedział, a jak spotkał kiedy na dziedzińcu, to zawsze ukłonił się i powitał: dzień dobry, panie Josiel! Oni oboje dobre ludzie, Eli, grzeczne, akuratne i staranne. Dlaczego ja nie mam z nimi po staremu w przyjaźni żyć i gorzelni u nich trzymać?
Mowy téj spokojnego i uczciwego Żyda Eli wysłuchał ze spuszczonemi oczami i schmurzonym czołem. Widoczném było, że obraz jakiś, widziany przezeń niegdyś a zapomniany, stanął przed jego pamięcią, że wątpliwość jakaś czy skrupuł ozwały się w nim znowu. Trwało to jednak krótko. Usiadł na ławie i rozpoczął z Josielem rozmowę, która cicho zrazu prowadzona, stawała się coraz głośniejszą i żwawszą, a skończyła się na tém, że Josiel przyjęte na chwilę oporne stanowisko swe opuścił i przyrzekł nie dzierżawić już gorzelni orchowskiéj.
Urządziwszy w ten sposób interesa, mające styczność z przyszłemi losy Orchowa i jego mieszkańców, Eli toczył jeszcze z Efroimem długą a cichą rozmowę, w któréj powtarzały się często nazwiska Ręczyna i Poryckiego. Gdy na-koniec, spojrzawszy w swój złoty zegarek i pożegnawszy krewnych a sprzymierzeńców swych, znalazł się przy drzwiach od sieni, Mendel zastąpił mu u progu.
— Eli! szepnął, czy ty z tego orchowskiego interesu wielkich korzyściów miéć będziesz?
— Żebym ja z niego wielkich korzyściów nie miał miéć, to jabym jego nie dotknął się, odparł Eli.
— A kto kupi Orchów? zagadnął Mendel.
— Kto jego kupi? jego kupi wielki magnat, co zawsze w stolicy siedzi, a do swego majątku tylko latem na trzy miesiące przyjeżdżać będzie. On za ten majątek zapłaci tyle ile my zechcemy, a potém on będzie w stolicy siedział, a my będziem u niego kupować i sprzedawać i w posesye puszczać...
— Jak zechcemy i komu zechcemy... dokończył Mendel. Git, Eli, git! to wielki interes!
— Tylko ty, Mendele, o tém nie gadaj: bo interes zawczasu rozgadany, to jak garść piasku na wiatr rzucona... ludzie rozniosą go na językach i zniknie jak piasek!




Gdy Eli w głębi żydowskiéj dzielnicy z ojcem swym i krewnymi wieczór przepędzał, Ildefons Porycki, po kilku godzinach u pani Malwiny spędzonych, wrócił do hotelowego mieszkania swego. Zaledwie usiadłszy przy stole, położył przed sobą przyrządy do pisania, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł młody, zgrabny chłopak, z bladawą twarzą i grzecznym uśmiéchem. Porycki powstał i patrząc na nieznajomego, oczekiwał go przy stole w pytającéj postawie. Nieznajomy zbliżył się. Ruchy jego były śmiałe i zręczne, jakkolwiek cechowało je silenie się na wytworność dość złego smaku.
— Przepraszam pana bardzo, ozwał się przybyły, że przychodzę tak późno. Niech pan nie myśli żebym ja nie wiedział, że ta pora nie jest stosowną do wizyt. Ja o tém wiem; ale ja słyszał że pan przez cały dzień bardzo zajęty i że teraz tylko można pana w domu zastać.
Słowa te wymówione były dość poprawną polszczyzną, sposób jednak wymawiania litery r i pewne właściwości składni zdradzały pochodzenie izraelskie młodego człowieka.
— Z kimże mam przyjemność?.. zaczął Porycki.
Przybyły pochwycił:
— Jestem Gottlieb Makower. Przyszedłem do pana z interesem... to jest... z prośbą raczéj...
Porycki wskazał krzesło nieoczekiwanemu gościowi swemu i patrzył nań pytającym wzrokiem.
— Ja słyszał, zaczął gość, siadając i nie wypuszczając z ręki czapeczki swéj ze srebrnym galonikiem, ja słyszał że pan wielkiemi interesami zajmuje się i wiele bardzo pięknych stosunków ma. Otóż przyszedłem prosić pana, czy nie mógłby pan przyjąć mię do pomocy...
Porycki słuchał uważnie i spoglądał na czapkę z galonkiem.
— Jak widzę, rzekł po chwili, pan zajmować musisz urzędowe miejsce jakieś.
— Jestem telegrafistą, odparł syn Elego, pogardliwie usta składając. To mój ojciec, widzi pan, chciał tego żebym ja telegrafistą był... On myślał że to dla mnie i dla niego wielki honor będzie; ale ja w tém honoru żadnego nie widzę. I co to, proszę pana, za miejsce, na którém człowiek niczego dorobić się nie może?
— Czegóż pan mianowicie żąda? zapytał agent główny.
Abramek uśmiéchnął się i namyślał przez chwilę. Potém zaczął:
U nas Niemców, proszę pana, to już taka natura, że nic nie powinno marnować się, ani zdolności ludzkie, ani piéniądze, tylko ze wszystkiego powinien być zrobiony użytek taki, żeby korzyść jakaś była. Mnie się zdaje że ja mam zdolności do interesów... Piéniędzy to ja także trochę mam...
— Czy pan robiłeś już kiedy jakie obroty?
— Bardzo małe, ale robiłem. Moi rodzice bogaci i piéniędzy dają mi zawsze dość.... oni wiedzą że młodemu człowiekowi, takiemu jak ja, piéniędzy zawsze trzeba.... Ja téż dla siebie niczego nie żałuję i dobrze sobie żyję; ale zawsze, jak mi zostaje trochę piéniędzy, to je na procent pożyczam.... takim sposobem one u mnie rosną....
— Widzę że w istocie masz pan do interesów zdolności i chęci. I wielkie pan od kapitałów swych pobiérałeś procenta?
Abramek spuścił na chwilę oczy. Prędko jednak podniósł je na twarz swego interlokutora i rzekł śmiało:
— Ja nie będę przed panem kłamał, bo wiem że pan jesteś człowiekiem rozumnym. Brałem takie procenta, jakie mogłem wziąść.... Wszak im większe korzyści człowiek ma, tém lepiéj. N’est-ce pas, monsieur?
Wymawiając francuzkie wyrazy, wydął nieco usta, ale zarazem i mrugnął figlarnie. Porycki wiódł rozmowę tę całą z obojętnością, która w podobnych razach wcale mu zwyczajną nie była.
— A jakież pan zebrać już zdołałeś kapitały? zapytał.
— No, niewiele.... blizko tysiąc rubli....
Mówiąc to, Abramek zarumienił się, ze wstydu zapewne, że tak mało posiadał.
— I cóż pan chcesz, żebym ja z pańskiemi piéniędzmi i z pańskiemi zdolnościami zrobił? zapytał Porycki.
— Jabym prosił żeby pan piéniądze moje przyłączył do téj summy, którą Dom pośrednictwa obraca. One tam pewne będą i większe korzyści przyniosą. A zdolności moje niech pan weźmie i niech one panu w każdéj robocie pomagają.... Ja mogę wszędzie pojechać i dowiedziéć się, i nastręczyć, i wyliczenie każde zrobić.... a pan mi za to pomoże coraz wyżéj iść.
— A cóż będzie z miejscem przez pana zajmowaném?
— Ja to miejsce porzucę! To głupie miejsce, nudne i nic nie daje. Biorę sześćset rubli pensyi na rok, ale co to znaczy? Jeżeli pan nie spełni mojéj prośby, to i tak ja to miejsce porzucę i do Niemiec wyjadę. U nas w Niemczech, o interesa i o karyerę łatwiéj.
Porycki powstał z krzesła, co zmusiło i Abramka powstać także.
— Wszak, jeżeli nie mylę się, pan jesteś synem Elego Makowera?
Abramek zarumienił się znowu i szkarłatniéj jeszcze niż wprzódy. Wstydził się znać pochodzenia swego i miał nadzieję że Porycki, tego wieczoru przynajmniéj, zostanie pod tym względem w miłéj dlań niewiadomości.
— Otóż, zaczął znowu agent główny, przykro mi to, ale ja żądania pańskiego spełnić nie mogę. Gdyby ojciec pański życzył sobie tego, żebyś pan do interesów naszych należał i na téj drodze karyery dla siebie szukał, niechybnie wspomniałby mi o tém cóśkolwiek. Skoro zaś nic mi o tém nie mówił i, jak pan sam powiadasz, umieścił pana w biurze telegraficzném, to ja wbrew życzeniom jego postępować nie mogę.
— Przepraszam pana, przerwał Abramek, rozrumieniony cały i z błyszczącemi oczami, mnie to bardzo dziwi że pan tak mówi. Pan jesteś człowiekiem, rozumnym. Nie może być żeby pan wierzył w to, co starzy ludzie gadają. My dobrze wiemy, że dla młodzieńca dorosłego i edukowanego ojciec jest takim samym człowiekiem, jak każdy inny człowiek. Na co ja koniecznie mam słuchać tego, co mnie jakiś tam człowiek mówi.
W głębi duszy Porycki był takiego samego jak Abramek o stosunkach rodzinnych przekonania, ale z jednéj strony nie obiecywał on sobie ważnych pożytków z usługi i zdolności Abramka, z innéj zaś za nic w świecie nie chciał poróżnić się z Elim, wielce mu pomocnym i bardzo, w pewnych względach, groźnym: to téż bez namysłu najlżejszego odrzekł:
— Pozwól pan, abym nie wypowiadał mu przekonań swoich. Jeżeli ojciec pana objawi mi życzenia zgodne z pańskiemi, gotów jestem uczynić co tylko będzie w mojéj możności; w przeciwnym jednak razie nie mogę służyć panu w niczém.
— Czy to ostatnie pańskie słowo? zapytał izraelski młodzieniec, drżący z upokorzenia i tłumionego gniewu.
— Ostatnie, kłaniając się lekko i tonem bardzo stanowczym wyrzekł agent główny.
Syn Elego oddał mu szybki ukłon i wyszedł. Z gorącemi rumieńcami na policzkach, z oczami żarzącemi się jak głownie, zbiegł ze wschodów, u dołu których oczekiwał na niego Klemens Szyłło.
— I cóż? zapytał śpiesznie człowiek bez kondycyi.
Dwaj młodzi ludzie, ściśle, jak się zdawało, sprzyjaźnieni ze sobą, wyszli na chodnik ulicy. Abramek miał w dłoni rękawiczkę.
— Cóż? powtórzył Klemens, może jutro pojedziem razem do stolicy?
— Gdzie tam! ani słuchać o niczém nie chciał! Ojciec wszędzie w drodze mi staje! ten głupi, ciemny Żyd!
Cienie nocne pokryły uśmiéch szyderski i złośliwy, który przesunął się po ustach Klemensa. Po chwili syn Augustyna Szyłły zlekka towarzysza po ramieniu uderzył i rzekł:
— Ot wiesz co, Abram.... Gottliebie! żebym ja był na twojém miejscu, tobym już ze starym dał sobie rady.
— Kto z nim da sobie rady? On twardy jak kamień! On tylko o honorach dla mnie myśli, a sam to worami piéniądze zbiéra.
— Otóż ja wydusiłbym z niego część tych pieniędzy.
— Nie daje! sarknął Abramek.
— Wziąłbym sam! po chwili namysłu i bardzo cicho szepnął człowiek bez kondycyi.
— Zamyka!
Odpowiedzi nie było. Kiedyś, kiedyś znaleść się ona miała może we własnéj głowie Abramka. Tym jednak razem zawołał on z uniesieniem:
— Ot wezmę to co mam i pojadę do Niemiec! Już mi to małe miasteczko, i ten telegraf, i ci ciemni Żydzi ze swemi łokszynami i szabasami nadojedli! Mnie trzeba świata użyć i karyerę zrobić! Ja tu nie wytrzymam!
— Jak będziesz wyjeżdżał do Niemiec, czy weźmiesz mię ze sobą? żartobliwie rzekł Klemens.
— Ot, kiedy to jeszcze będzie! głęboko westchnął syn Elego. Tymczasem trzeba mi do biura na nocny dyżur iść! Tausend Teufel!... Słuchaj, Klemensie! przywieź mi ze stolicy pół tuzina rękawiczek nowych, tylko żeby kolory były piękne.. A może ty tam dla mnie i jaki interes znajdziesz?






VI.

Noc była grudniowa, lekko mroźna i pogodna. Nad ręczyńskim dworem, po błękitach przysłonionych srebrzystą mgłą, płynął księżyc w pełni i oświécał jeden z najpiękniejszych krajobrazów. Rozłożyste, wspaniałe drzewa starych, wielkich ogrodów, oblepione szronem, iskrzyły się dyamentowo; poniżéj splątana gąszcz krzewów i roślin młodych przybiérała w cieniu kształty dziwnéj fantastyczności i rozmaitości pełne. Gładkie, skaliste, wysokie brzegi Niemna jaśniały nieskazitelną bielą alabastru; u stóp ich, głęboko w dole, martwo leżała széroka wstęga lodu i słychać było cichy lecz gwałtowny szum wód, które burzyły się i wrzały pod błyszczącą swą powłoką z kryształu. W majestatycznym spokoju i kamiennéj niby nieruchomości stała w pobliżu długa, ciemna ściana wielkiego boru; po białych wzgórzach szumiały zcicha samotne sosny. Kędyś w oddali, śród szerokich rozłogów pól, śród wierzb rosochatych, rosnących nad krętemi szlakami dróg, w wąwozach wyżłobionych wiekową pracą fal wodnych, w dolinach kędy rozrzucone czerniały wioski i gaje — wiatry sunące ciężko i nizko huczały gammą głuchą, nieprzerwaną.
We dworze było miejsce jedno, z którego można było okiem ogarnąć cały ten krajobraz. Znajdowało się ono tuż za pałacem, u skraju wzgórza, po stokach którego zbiegały szérokie i długie perspektywy ogrodowych alei, u stóp którego rozwiérały się ściany skaliste, lub dzikiemi krzewami obrosłe, graniczącego z Niemnem wąwozu.. W miejscu tém było leciuchne drewniane ogrodzenie, strzegące kroków ludzkich od poślizgnięcia się po stroméj spadzistości.
Teraz, o ogrodzenie to wsparty, otulony przed zimnem futrzanym paltotem, stał Konrad Ręczyc. Była-to ostatnia noc, którą syn pani Malwiny przepędzał w rodzinném swém miejscu. Ręczyn przed parą tygodniami sprzedanym został grafowi K...., a nazajutrz przybyć tu miał któś ze stron dalekich i w imieniu nowego dziedzica majątek ten w posiadanie objąć. Przez czas ubiegły Konrad był bardzo spokojnym i zadowolonym. Zdawało mu się, że raz na zawsze pozbył się już trosk i przykrości, które w ostatnich szczególniéj czasach ze wszech stron go oblegały. W kieszeni téż posiadał dość znaczną summę piéniędzy, na drugą zaś, znaczniejszą jeszcze, wydano mu w obecności pełnomocnika jego, Augustyna Szyłły, urzędowy dokument. Zresztą przyrzekano mu, że wkrótce stanie się on dziedzicem innego majątku, w sąsiedniej prowincyi położonego, pięknego, bez długów, z mnóstwem łąk, na których wypasać się mogła liczna stadnina koni. Zastanowienie się i obrachowywanie szans przyszłości nie leżało ani w umyśle, ani w charakterze syna pani Malwiny. Porycki, Eli, i Efroim dowodzili mu że sprzedaż Ręczyna była interesem świetnym — pełnomocnik jego nie zaprzeczał temu, — Konrad więc wierzył, cieszył się i pełném nadziei okiem w przyszłość swą spoglądał.
Na tém niebie pogodném była przecież chmurka drobna, lecz dosyć ciemna. Konrad wiedział, że kilku wierzycieli jego, których należytości nie były dostatecznie ulegalizowane, nic nie otrzymało, że cała sprawa sprzedaży urządzoną została przez Elego i Ildefonsa tak cicho i skrycie niemal, że wierzyciele owi nic wcale o niéj dotąd nie wiedzieli. Szacherka ta urządzoną była gwoli oszczędności grafa K...., który wbrew hojnemu i na wydatki niezważającemu baronowi R.... o tyle większą zapłatę przyrzekał swym agentom, o ile mniejszą summę wydadzą na nabycie Ręczyna. Summa ta mogła być umniejszoną dwoma sposobami: usunięciem na bok i niedostatecznie ulegalizowanych należności i wydaniem z kolei Konradowi i jego matce dokumentów, z opuszczeniem ważnéj jakiéjś formalności, któraby je w oczach prawa nieważnemi czyniła. Oba sposoby te użyte zostały. O drugim Konrad nic naturalnie nie wiedział; o piérwszym nie wiedziéć nie mógł, lecz dobry popęd jego, odradzający mu popełnienia tak krzyczącéj niesprawiedliwości, zwyciężony został perswazyami Elego, sofizmatami Ildefonsa, namowami szczególniéj i radami powiernika jego i ulubieńca Efroima, tą wreszcie uwagą, że koniec końcem, gdy tylko zechce, będzie mógł długi owe, przy akcie sprzedaży ukryte i pominięte spłacić częścią pozostałéj mu gotówki. „Naturalnie że spłacę je!” myślał Konrad, chowając do pugilaresu piéniądze, wręczone mu w imieniu nabywcy przez Poryckiego.
W godzinę po otrzymaniu piéniędzy tych rzekł nawet do Efroima:
— Jak myślisz, Efroimku? możeby posłać po Pawła Szyłłę i tych tam innych... Niech przyjadą i piéniądze swoje wezmą!
Efroim perswadował, że to nic pilnego i że na to zawsze czas będzie. Porycki zaś twierdził, że ludzie ci niebawem zapewne dowiedzą się o sprzedaży i sami po należności swoje przyjadą. Czyniąc to przypuszczenie, patrzył znacząco na Efroima, który dawał mu także oczami znaki porozumienia. Widać było że agent główny i dzierżawca Ręczyna wiedzieli dobrze, w jakim czasie pokrzywdzeni przybyć mają do krzywdziciela.
Konrad, zajęty planami otwiérającéj się przed nim nowéj przyszłości, zabawiany przez Efroima niekończącemi się nigdy a ulubionemi mu gawędami, zapomniał o całéj téj sprawie; chwilami jednak odzywało się we wnętrzu jego cóś jakby wyrzut sumienia. Wtedy uspokajał się myślą, że nic straconego przecie niéma, że w każdéj chwili gotów jest długi spłacić i krzywdy naprawić.
Teraz jednak, gdy syn pani Malwiny, wsparty o drewniane ogrodzenie, stał na najwyższém miejscu dawnéj swej posiadłości i okiem ogarniał wspaniały, roztaczający się dokoła krajobraz, z myśli i pamięci jego wyszły wszelkie finansowe sprawy, a z serca zniknął błogi spokój, doświadczany przezeń dotychczas. Dlaczego przyszedł tu?. nie wiedział o tém dobrze jak nie wiedział nigdy o niczém co robił kiedykolwiek. Jakiemi były mianowicie uczucia, które go tu przywiodły i których doświadczał w téj chwili, jak nazywały się one i z jakiego płynęły źródła — nie zdawał on sobie z tego sprawy i zdawać nawet nie usiłował. Czuł tylko, że mu było smutno, że piersi jego nurtował wyrzut i targał go za serce w sposób dotkliwy. Siła jakaś, nieokreślonéj dlań i niepojętéj natury, ciągnęła go wieczora tego po za ściany pałacu, ku tym ogrodom, wzgórzom i polom, które mógł widziéć w całéj ich rozciągłości z nad stromego brzegu wąwozu. Przyszedł, stanął, oparł się o ogrodzenie i patrzył... Wspomnienia cofnęły go o lat wiele, aż do samego początku jego życia. Widział siebie dzieckiem małém, igrającém pod cienistemi sklepieniami tych starożytnych alei ogrodu; potém chłopięciem dorastającém, cwałującem konno, na czele rówieśników, po tych drogach krętych, nad któremi teraz wstrząsały zlekka stare swe wierzchołki wierzby rosochate. Tam była grusza dzika, pod któréj cieniem, zmęczony długą myśliwską wycieczką, spoczywać lubił; a tam znowu czerniały wielkie bory i lasy, na których odkąd żył, machinalnie lecz codziennie wzrok swój zatrzymywał. W umyśle jego drzémiącym i obezsilonym życiem bezmyślnem, pracowała jednak w téj chwili siła jakaś tajemnicza, rozkazywała mu szukać wzrokiem po widnokręgu miejsc ulubionych, budziła wyobraźnię jego, która ku miejscom tym przywoływała wszystkie uroki wiosny i młodości, maiła je, złociła i stawiała mu je przed oczy w postaci utraconego raju. Siła ta nie była czem inném, jak instynktowém, z naturą ludzką nierozdzielném uczuciem przywiązania, które spaja człowieka z temi zewnętrznemi widokami i żywiołami, śród których wzrastała i kształciła się fizyczna i moralna istota jego.
Konrad nie był człowiekiem zepsutym; był raczéj dorosłém dzieckiem, wiedzy, rozwagi i woli pozbawioném. To téż, obok owego instynktowego uczucia, przez które wydawało mu się jakoby pomiędzy nim a krajobrazem tym węzeł jakiś rwał się boleśnie i niemal dotykalnie, obok uczucia tego i silniejsza odeń ozwała się w nim jeszcze dolegliwość inna. Pomyślał że za dni parę po tych aleach wzgórzach i dolinach ślicznych stąpać będą kroki ludzi obcych, że pośród ścian dawnego domu jego zabrzmią głosy obce, że kroki te i głosy on sam tu sprowadził... Cóś niewyraźnego, nieokreślonego, cóś o czém słyszał nieraz, co sam w chwilach pewnych przelotnie uczuwał... podniosło się teraz we wnętrzu jego i zabolało go w piersi. Jakieś dźwięki dobrze znane, lecz o których nie pamiętał nigdy, brzmiały mu teraz w uchu; jakieś uczucia z krwią może odziedziczone, w najtajniejszych dla niego samego głębiach serca drzémiące, obudziły się i przemówiły... Uczuł nagle to, czego nie czuł nigdy — uczuł wstyd i żal. Oparł na dłoni zrumienione czoło, westchnął i sam do siebie zawołał:
— A to, jak Boga kocham! ktoby się kiedy spodziewał że ja to zrobię!
Wymawiając słowa te, poniósł rękę do oczu, bo zwilżyły się one kilku gorącemi łzami.
W téj saméj chwili jednak podniósł szybko głowę i zdawał się przysłuchiwać czemuś z uwagą i nagłém zaniepokojeniem. Za pałacem i dworskim dziedzińcem, w pobliżu gdzieś folwarcznych zabudowań, ozwał się śród ciszy nocnéj turkot kół, głucho dudniących na przymarzłéj, cienką tylko warstwą śniegu okrytéj ziemi. Po tym odgłosie nastąpił inny podobny.
— Ktoby to mógł przyjeżdżać w téj porze? rzekł do siebie Konrad.
Przykro zaniepokojony, opuścił ogrodzenie, o które wspierał się dotąd, i szybkim krokiem zmierzył ku pałacowi.
— Ktoby to mógł przyjeżdżać w téj porze? w téj saméj chwili zapytywał w głębi pałacu pieszczony głos Lili.
Siedziała ona przy kominku, na którym palił się ogień otulona ciepłym szalem, od blasku i gorąca płomieni osłoniona nawpół ekranem. Naprzeciw niéj, z książką w ręku, którą głośno czytał, siedział Ildefons Porycki. Dokoła dwojga ludzi tych panowały cisza głęboka i samotność zupełna. Po za pokojem w którym się znajdowali, oświetlonym przyćmioną lampą i blaskiem kominkowego ognia, salony i saloniki pogrążone były w ciemnościach i nieładzie, zalegającym zwykle wszelkie siedliska ludzkie w przeddzień ich opuszczenia. Ładne sprzęty, strojące je niegdyś, w części zniknęły, w części ustąpiły miejsca licznym skrzyniom i pakom, zawiérającym w sobie przygotowane do jutrzejszych przenosin przedmioty. U stóp głównego balkonu stał kocz opakowany, do drogi gotowy. Konie zaprządz doń miano nazajutrz zrana.
Z cienia w którym siedziała, patrzyła Lila od godziny już na twarz swego towarzysza, ale daleką była od spostrzeżenia wyrazu oczekiwania i niespokojności, który twarz tę niekiedy przyoblekał. Porycki, jakkolwiek zajęty głośnem swém czytaniem, przerywał je sobie często, gorącym wymownym wzrokiem obejmował siedzącą naprzeciw niego piękną postać kobiécą, lecz wnet potém przelotne spojrzenie rzucał na okna pokoju i zdawał się wytężać słuch, w celu usłyszenia jakiegoś oczekiwanego odgłosu. W ogólności agent Domu pośrednictwa, bledszy dziś niż kiedykolwiek, z oczami silniéj niż zwykle połyskującemi z za szkieł szafirowych, miał pozór człowieka, ku któremu zbliża się chwila ważna dlań niezmiernie, chwila ostatecznie rozstrzygać mająca o planach jego, pracowicie ułożonych, różnostronnych, a różnostronnie też i nieskończenie mu drogich.
Gdy turkot dwóch, jedna po drugiéj nadjeżdżających bryczek ozwał się na dziedzińcu, Porycki podniósł się z siedzenia i zanim Lila zapytanie swe wymówić zdołała, z niewyraźnemi jakiemiś słowami na ustach śpiesznie opuścił pokój. Wyszedł na balkon i potoczył wzrokiem po dziedzińcu gładkim, obszérnym, białym teraz od śniegu, jasnym od księżycowego światła. Wśród światła tego sunęła szybko od strony folwarku ku pałacowi czarna wysoka postać. Porycki zbiegł z balkonu i pod ścianą pałacu spotkał nadchodzącego Efroima.
— Cóż? szepnął bardzo cicho, przyjechali?
— Dwoje już przyjechało, odszepnął Żyd, ale zaraz będzie ich tu więcéj.
— A gdzie jest Ręczyc?
— Już ja wiem gdzie on jest. Ja jego dobrze pilnuję..
— Czy pewny jesteś, że on ucieknie?
— Ny, co to pewny? kiedy ja panu mówił....
— A oni tam przyjdą? pytał jeszcze Ildefons, wskazując pałac.
— Dlaczego oni nie mają przyjść, kiedy tam jeszcze jest jasna pani? zasyczał ironiczny szept Żyda.
Z temi słowami wysoka czarna postać zniknęła za załomem muru. Porycki śpiesznie wrócił do pałacu.
Za murem Konrad oko w oko spotkał się z Efroimem.
— Ty tu, Efroimie?
— A tu! jasnego pana szukam.
— Kto tam taki przyjechał?
— Ny! jasny pan nie domyślił się? to oni przyjechali. Ja przyszedł jasnego pana ostrzedz.
— Kto to oni?
— Ny, oni, te kredytory! Najpierwéj przyjechała żona Pawła Szyłły, potém ten szlachcic z Kuszelina, co to od niego jasna pani, matka jasnego pana, kiedyś trzy tysiąców rublów pożyczyła...
— Do diabła! stłumionym wykrzykiem przerwał były dziedzic Ręczyna.
— A z tym szlachcicem, ciągnął Efroim, przyjechał Mikołaj, dawniejszy kamerdyner jasnych państwa, co to jemu należy się..
— A czy nasłanie jakieś, że się tu oni jak na zawołanie wszyscy razem pozjeżdżali? Możnaby myśléć, jak Boga kocham, że ich tu umyślnie kto sprowadził!
Gdyby Efroim nie stał w cieniu, utworzonym przez załom muru, Konrad, jakkolwiek mało badawczy i przenikliwy, byłby musiał spostrzedz szyderski wyraz, jaki przebiegł po ciemnéj twarzy Żyda.
— Co tu robić? z pochyloną głową zapytał syn pani Malwiny.
— A co robić?.. Ich tam moja żona i mój syn zatrzymują na folwarku jak mogą, ale oni zaraz do pałacu wpadną i krzyku narobią...
Konrad obie dłonie do czoła przycisnął.
— A to, jak Boga kocham, zwaryować można! Człowiek myślał, że sprzedając ten kawałek ziemi, pozbył się już wszystkich kłopotów i nieprzyjemności, a tu znowu prośby, krzyki, narzekania, od których i serce boli i wstyd! Ot wiész co, Efroimie, zawołaj ty ich do pałacu... ja im wszystko zapłacę i niech będzie już temu raz koniec.
Efroim nie poruszył się z miejsca.
— Za pozwoleniem jasnego pana. Mnie to bardzo dziwi, że jasny pan tak mówi. Czy jasny pan ma milion rublów w kieszeni? Jeżeli jasny pan ma milion, to niech jasny pan odda im tych dziesięć tysiąców, co im winien, ale kto ma tylko dziesięć tysiąców, to powinien trzymać się ich rękami i nogami, bo jak ich nie będzie, to i chleba nie będzie.
Twarz Konrada, oblana księżycowém światłem, pobladła. Słowa Żyda przywiodły mu przed oczy wyobraźni widmo nędzy, o któréj możebności nigdy nie myślał, któréj dla siebie nie przewidywał nigdy.
— Co robić? szepnął znowu. Nie mogęż ich tak z kwitkiem puścić. Ludziska biédni.... wierzyli nam...
— Wié pan co? perswadował Efroim. Jeżeli pan już tak koniecznie chce tego zrobić, to niech im pan zapłaci za rok, z tych pieniędzów co pan ich na obligu u grafa ma i co panu graf za rok wypłacić obiecał.
Konrad podniósł obie ręce i gestem radosnéj poufałości opuścił je na szérokie ramiona Żyda.
— Wiész co, Efroimie! zawołał, ty jesteś, jak Boga kocham, rozumnym człowiekiem. Masz racyą! zapłacę im temi piéniędzmi, które mi graf za rok odda. Tym sposobem będzie, jak to mówią, i wilk syty i owca cała, bo rzeczywiście... gdybym im teraz oddał gotówkę, to z czegóżbym żył?
— Z czegoby jasny pan żył? powtórzył Żyd. Kamieniów przecież jasny pan gryźć nie będzie!
— I za cóżbym kupił ten majątek w królestwie, co mi stręczył Eli?
— Jego darmo nie dadzą! uśmiechnął się Efroim.
— No, to rozmówię się tylko z nimi i powiem im, żeby jeszcze rok zaczekali...
Z temi słowami chciał postąpić naprzód, ale Efroim drogę mu zastąpił.
— Niech jasny pan tego nie robi, ja jasnemu panu dobrze radzę! Te ludzie bardzo złe i rozgniewane za to, że przed nimi sprzedanie Ręczyna schowali. Oni gotowe jasnemu panu różnych niegrzeczności nagadać, albo i gwałtem odebrać pieniądze, co pan ma ich przy sobie...
— Czyż oni mogą uczynić cóś podobnego?
— Ny, czemu nie mogą? Człowiek jak w złość wpadnie, to wszystko zrobić może. A tam niejeden człowiek ale kilku..
W téj chwili z folwarcznego dziedzińca doszedł znowu uszu rozmawiających turkot bryczki czy woza.
— O jeszcze jeden jedzie! zawołał zcicha Efroim, to pewno ten ekonom z Białowoli, co pan u niego w przeszłym roku tysiąc rublów pożyczył, jak jasna pani do Warszawy jechała.
Konrad znowu za głowę się pochwycił.
— A to skaranie Boskie! ja z nimi rady sobie nie dam... A gotówki oddać przecież nie mogę, bo...
— Ot, niech jasny pan prędko do stajni pójdzie i do tego węgierskiego wózka, co pan wié, parę koniów założyć każe... oni tam już przygotowane stoją...
— A jak Boga kocham, Efroimku, masz racyą... czmychnę! Ale któż to kazał konie przygotować?
— Z przeproszeniem pańskiem, to ja sam zrobił. Ja zawsze lękał się, żeby oni tu w ostatniéj godzinie nie zlecieli się na jasnego pana jak te kruki.... ja jasnemu panu dobrze życzę.
— Czmychnę! po sekundzie namysłu i z większą niż wprzódy determinacyą wyrzekł Konrad.
— Niech jasny pan prędko idzie, bo oni gotowi nadejść. Ich tam moja żona gadaniem, a mój syn wódką i zakąsywaniem trzyma... ale...
Konrad uczynił kilka śpiesznych kroków, lecz zawahał się nagle.
— A moja żona? wymówił tonem zapytania.
— Ny! a co jasnéj pani tu stanie się? Ją jutro pan agent do N. odwiezie.
— A prawda! Ildefons tam jest. On taki poczciwy! wszystko dla nas zrobi!
— Pan agent wielki przyjaciel jasnego państwa.
— Powiédz-że, Efroimku, mojéj żonie, że ja tymczasem w N. w hotelu mieszkanie najmę. Niech tam przyjeżdża.
Ostatnie słowa ci dwaj ludzie zamieniali ze sobą, idąc już szybkiemi i szérokiemi kroki po za ogrodzeniem ogrodowém, wymijając starannie folwarczną oficynę, z któréj dochodziły ich głośne rozmowy kobiét i mężczyzn, a zdążając ku stojącym na uboczu murowanym stajniom.
Gdy tak się działo na zewnątrz, w głębi pałacu, w pokoju o drzwiach i oknach szczelnie pozamykanych, przy ciepłym kominkowym ogniu, siedzieli znowu we dwoje Lila i Ildefons. Przed kilką minutami, gdy Ildefons śpiesznie wybiegł, aby dowiedziéć się o przyczynie niezwykłych w téj porze, na dziedzińcu odzywających się głosów, Lila opuściła czoło na obie dłonie i zamyśliła się głęboko. Piérwszy to raz w życiu myślała ona o rzeczach, niemających bezpośredniego związku z własną jéj osobą. Stało się z nią cóś dziwnego. Książka, którą wieczora tego czytał jéj Ildefons, nie była romansowéj treści, a jednak zdołała obudzić w niéj żywe zajęcie, gorączkową niemal ciekawość. Napisana w obcym języku, książka ta rozwijała wyobrażenia, poglądy, teorye obce ziemi, na którą ze stron dalekich przywiózł ją Porycki, ale dla Lili tém ponętniéjsze, że dotąd nieznane. Gdy Porycki wrócił do pokoju, młoda kobiéta podniosła głowę i utkwiła w twarzy jego wzrok niespokojny, pytający:
— Ildefonsie! szepnęła z głęboką zadumą, nie powiedziałeś mi jeszcze nigdy ani przeczytałeś co będzie potém, gdy wszystkie ustawy, zwyczaje, wyobrażenia ludzkie dziś istniejące, obalonemi zostaną przez nowe idee i nowych ludzi? co wtedy nowi ludzie uczynią? co wtedy na ziemi panować będzie?
Była tak zajętą przedmiotem swych rozmyślań, że zapomniała o niezwykłych w téj porze odgłosach na dziedzińcu i o przyczynie przedchwilowego oddalenia się ztąd jéj towarzysza.
Po twarzy Poryckiego przesunął się wyraz głębokiego zadowolenia. W pytaniu Lili, niespodzianie zadaném, ujrzał myśl jéj pracującą i zwracającą się we wskazanym jéj przez niego kierunku. Milcząc jednak i uśmiéchając się, zbliżył się do krzesła, na którém siedziała młoda kobiéta i powoli, troskliwie owinął ją szczelniéj ciepłym szalem, który wśród zadumy swéj opuściła ze swych ramion. Podziękowała mu uśmiéchem pełnym tłumionéj jeszcze, ale nawskroś ją widocznie przenikającéj czułości. Oczy ich spotkały się i ręce połączyły w chwilowym uścisku.
Porycki wrócił na dawne swe miejsce, ale zamiast usiąść, pozostał w stojącéj postawie, z ramieniem wspartém lekko o rzeźbiony gzyms kominka. Jaskrawe światło płomienia uwydatniało w pełni zarysów kształtną, piękną postać jego i na twarz mu rzucało migotliwe, różowe błyski. Kibić Lili tonęła w cieniu; popiersie jéj tylko, wychylone z za ekranu, błyskało pod światłem ognia złotemi ozdobami, strojącemi pierś jéj i głowę, jedwabistym połyskiem kruczych warkoczy i dwojgiem oczu wielkich, czarnych, rozpalonych marzeniem jakiémś niespokojném, na poły rozkoszném, na poły dręczącém.
— Ildefonsie! powtórzyła, nigdy jeszcze w życiu swojém nie myślałam o rzeczach tak ważnych i zawiłych... Ciekawa jestem... co będzie na świecie wtedy, gdy stanie się już to o czém przed chwilą czytałeś, gdy nie będzie już na ziemi ani bogatych, ani biédnych, ani ojczyzny, ani rodziny, ani praw, ani obowiązków, ani opinii ludzkiéj?... Co wtedy będzie?..
— Wtedy, odparł Porycki, wtedy będą na ziemi ludzie wolni, równi sobie i szczęśliwi. Bogactwa ziemi zostaną wspólnem dobrem wszystkich jéj mieszkańców. Wszyscy ludzie przystąpią do ogólnéj biesiady, którą zastawi im hojna przyroda, i spożywać ją będą w jednéj mierze. Zapewne że do ogólnego spichrza ludzkości każdy z jéj członków przynieść będzie musiał owoc jakiś swych trudów; ale przysłuży mu za to prawo czerpania z niej dłonią pełną, w stosunku nie do wymarzonych dziś różnic zdolności, wartości czy zasługi, lecz do potrzeb swych i chęci. Owszem, im więcéj człowiek jaki upośledzonym i pokrzywdzonym zostanie przez samą przyrodę, tem hojniejszymi okażą się dlań jego spółbracia. Zniknie krzycząca niesprawiedliwość, która dziś bogactwy i dostojeństwy obsypuje tak zwane geniusze i talenta, a skromnych pracowników strąca na szczebel najniższy.
Umilkł na chwilę i patrzył na swą towarzyszkę. Na licu jéj, zarumienionem lekko, znać było coraz upartszą i usilniejszą pracę myśli.
— Tak, wyrzekła po chwili zcicha, dlaczego w istocie ci, którym natura sama dała już wiele, i od ludzi także brać mają najwięcéj? Jakiém prawem jedni na świecie opływają w dostatkach, wtedy gdy inni cierpieć muszą nędzę?
— Nie na tém jednak koniec, ciągnął Porycki. Jak z chlebem i złotem, tak stanie się i z inném jeszcze dobrem ludzkości, więzioném dziś i od łaknących go ust odrywaném przez rozliczne przesądy. W tym świecie nowym, który wzniesie się na gruzach starego, — miłość także będzie wolną. Kierunku jej wskazywać i trwałości mierzyć nie będą żadne, jak dotychczas, prawa ani względy. Jedynym kontraktem wiążącym dwoje ludzi, którzy się ukochają, będzie słowo wzajemnego zgodzenia się, przez nich samych wyrzeczone; jedyne prawo zakreślające termin trwania ich związku, spocznie we własnéj ich woli. Człowiek posiada w naturze swéj pewną władzę ważną a zaniedbaną dziś i mnóstwem wymysłów ludzkich zgnębioną. Władzą tą jest instynkt, siła pierwotna i ślepa, niemniéj przecież wiodąca człowieka tam zawsze, gdzie istnieją najobfitsze dlań źródła uciechy i użycia. Zbrojny we władzę tę, która, zwolniona z pęt swych dotychczasowych, zaostrzy się i udoskonali, człowiek z łatwością odnajdywać będzie pokrewne sobie organizmy i zawierać z niemi przymierza miłości i szczęście tak długie, jak długo trwać w nich będą miłość i szczęście...
Lila słuchała z pochyloném czołem i nieruchomo splecionemi dłońmi.
— Nie będzie więc już tego na świecie, co dziś nazywa się rodziną?
Słowa te wymówiła bardziéj do siebie, niż do towarzysza swego; ale pochwyciło je na jéj ustach baczne ucho Poryckiego.
— Owszem, rzekł, rodzina istnieć będzie, ale w kształcie wielkim, szerokim, potężnym. Członkami jéj będą wszystkie ludy świata tego i wszystkie jednostki, z których ludy te się składają. Granice, rozdzielające dziś różne kraje, zmazane zostaną bez śladu. Pojęcie o wyłącznéj i ciasnéj ojczyznie zniknie z umysłów ludzi, a zastąpi je szeroka i uswobodniająca idea kosmopolityzmu. Ojczyzną człowieka nie będzie już ten kąt świata, w którym traf urodzić się i wzrość mu rozkazał, ale ten, który naturą swą najlepiéj odpowie naturze życiowych dążeń i wymagań jego. Zarówno téż przewodnikami i najbliższymi przyjaciółmi ludzi nie będą te jednostki, które traf narzucił im na ojców, sióstr, braci, ale te, które uzna on godnemi czci i szacunku, wedle własnego wyboru swego. Rodzice i dzieci, siostry i bracia zajmą względem siebie stanowiska ludzi zwyczajnych. Dachy rodzicielskich domów zastąpione zostaną dachami wielkich publicznych zakładów, które wychowywać będą młode latorośle ludzkie, od dnia urodzenia ich, aż do dojrzałości. Zbiorowe wychowanie to oswobodzi raz na zawsze ludzkość od marzycielskich a niesprawiedliwych wyłączności uczuć i przywiązań, oswobodzi ją i od czegoś innego jeszcze a stokroć nad wszystkie inne ważniejszego i okrutniejszego — od ciężkich kajdan... obowiązku!
Umilkł znowu na chwilę. Błyszczące oczy jego spotkały się z szeroko roztwartemi, uważnemi aż do wytężenia, pałającemi aż do roznamiętnienia oczami Lili.
— Tak, powtórzył z twardą i uroczystą niemal stanowczością w głosie. Ze zniknięciem pojęć własności, ojczyzny i rodziny, z upadkiem powag umysłowych, narodowych i domowych, zniknie zarazem i pojęcie obowiązku, to straszne pojęcie, które w piersi ludzkie wkłada tę żmiję gryzącą, co dziś nazywa się sumieniem, które pomiędzy człowiekiem a szczęściem jego buduje ściany z granitu i wystawia szeregi przeróżnych postrachów.
Tym razem szczery zupełnie i namiętny zapał rozpłomieniał oczy i twarz mówiącego. Widać było że przed pamięcią jego stanęły w téj chwili dnie dawno, dawno minione, w których sumienie mieszkało jeszcze w jego piersi i z porywami instynktu staczało walki bolesne a męczące. Przypomniał on sobie teraz te walki i te męki, i pragnąłby mieć pod stopą swą zbiorowe sumienie ludzkości całéj, aby w uczuciu zemsty zdeptać je i zniweczyć na wieki. I przypomniał sobie jeszcze owe chwile, w których widok czoła ludzkiego, czystego i czystością swą dumnego, widok czci oddawanéj i przyjmowanéj, napełniał mu serce jadem zazdrości i usta poił żółcią upokorzeń. Przypomniał sobie to wszystko i zapragnął ujrzeć dokoła siebie zgromadzonych wszystkich łotrów i bohaterów, zdrajców i wiernych, awanturników brudnych i czystych pracowników ludzkości, aby zmieszać ich ze sobą i nad głowami ich raz na zawsze zagasić słońce obowiązku i cnoty, którego blaski oświecały na ich czołach znaki zaszczytne lub hańbiące.
Gorącym, ciemnym żarem paliły się oczy jego, i wargi, żółtawe zwykle, krwawą purpurą nabiegły, i czoło, kilku bruzdami zrysowane, powlekło się groźnym a ponurym wyrazem, gdy powtórzył raz jeszcze:
— Tak, Lilo, nie będzie kiedyś na ziemi ani własności, ani ojczyzny, ani rodziny, ani obowiązku, ani samolubstwa, ani poświęcenia, ani cnoty ani występku, ani bohaterstwa ani podłości. Ludzkość rozbije się na jednostki, równe sobie we wszystkiém i wolne bez granic, a jednostki te zgromadzać się będą w jednéj tylko wielkiéj świątyni i czołem uderzać przed jednym tylko wspólnym ołtarzem, — w świątyni i przed ołtarzem — osobistego szczęścia.
Umilkł i patrzył na śliczną postać kobiecą, która pochylała się ku niemu z coraz głębszą a płomienniejszą zadumą na białej twarzy, z coraz śpieszniejszym oddechem w piersi, migocącéj ozdobami ze złota i pereł.
We wnętrzu Lili dokonywał się akt psychiczny dziwny, a jednak naturalny zupełnie, niezłomnie logiczny, nieuchronnie konieczny. Umysłowe władze kobiéty tej nie były z natury ograniczonemi, ani zupełnie bezsilnemi. Wzięły je tylko i obezsilały niewiadomość głęboka, powszedniość otoczenia, błahość przyzwyczajeń. Od kolébki okuta w twardy dla niéj i uciążliwy pancerz suchych, pustych form i formułek, kołysana do snu próżniactwem rąk i głowy, olśniewana i truta błyskotkami zbytku i miodem pochlebstwa, myśl Lili, dość żywa i bujna z natury — spała. Aż oto zjawił się człowiek, który, niby rycerz zaczarowaną księżniczkę bajeczną, obudził ją i wywiódł z na poły ciemnego, na poły tęczowemi blaski umalowanego jéj pałacu. Wywiódł on ją z pomiędzy czterech ścian salonu i garderoby na świat széroki, napełniony niezliczoném mnóstwem zjawisk, zawrotnie, chaotycznie ze sobą pokrzyżowanych. On pierwszy to uczynił. Za słowem i za myślą jego szła myśl jéj jak dziecko pokorne a ciekawe, zawstydzone ubóstwem swém, a nowych cacek chciwe. Spotykanym po drodze zjawiskom przypatrywała się z radością istoty znudzonéj, która uczuwa że ją coś nakoniec zajmuje, zaciekawia, pociąga, z nadzieją istoty ze świata i życia swego niezadowolonéj, która spostrzega, że są na ziemi drogi i inne jeszcze niż te, któremi postępowała dotąd, i że na drogach tych znaléźć może to, czego pożądała, lecz posiąść nie śmiała, despotyczna a bezsilna, namiętna i lękliwa jéj wola. Nikt nigdy nie niósł przed nią kierowniczéj pochodni wiedzy, nikt nigdy nie wkładał w nią klejnotów uczuć wielkich, nikt jéj nie zbroił w możne oręże woli i wiary. Dusza jéj, pozostawiona w niemowlęctwie, błądziła samopas w pustce bez granic, aż znalazła mistrza swego. Dłonią zręczną, tém zręczniejszą że tym razem szczerą, ustawiał on przed nią zjawiska świata w porządku takim, w jakim mieć je sam chciał, układając z nich obraz, którego barwy i linie najsilniéj i najponętniéj własną jego wabiły fantazyą.
Ona patrzyła i zachwycała się, — słuchała i wierzyła. W przedstawionym jéj obrazie drgały tętna, szumiały odgłosy, ognistemi głoskami płonęły pozwolenia, rady, rozkazy niemal, które tak doskonale odpowiadały tajemnym marzeniom jéj i pożądaniom, tęsknotom i nadziejom. Jakże miała nie uwierzyć? jakże miała nie nawrócić się na tę tak swobodną i uswobodniającą, tak ponurą i zimną w głębi, lecz tak drażniącą i płomienną z pozoru — religią nicości? Mogłaż ona pojąć naturę owego płomienia, który palił się na dnie otchłani? Mogłaż dostrzedz że to otchłań, skoro kuszący głos mistrza i własnych jéj pożądań mówił jéj że to raj? Posiadałaż ona w sobie wiedzę, wolę i miłość? Byłyż w niéj i strzegłyż ją te trzy anioły-stróże ludzkich myśli i czynów? Nie byłaż ona, nakoniec, wprzód już nim tknęło ją ponure a palące słowo jéj mistrza, nie byłaż ona, nie wiedząc sama o tém - nihilistką? Nihilizm jéj bierny i bezmyślny, zasadzający się na braku wszelkiéj czci i miłości, wszelkiego czynu dobrego i uczucia wysokiego — zmienił teraz tylko swą formę, otrzymał podstawę, przyoblekł się w ciało słowa i teoryi. Brak wiary wszelkiéj zastąpionym został wiarą — w nicość.
Biédna Lila!
Teraz za krzesłem na którém siedziała stał mistrz jéj i kusiciel. Ramieniem wsparty o poręcz, na któréj ona także ramię swe opierała, pochylał się nad nią i spojrzenie długie, uparte, rozgorzałe zatapiał w podniesionych ku sobie jéj oczach.
— Cóż, śliczna pani moja? mówił zcicha i z uśmiechem, podoba ci się świat ten przyszły, po którym ludzie przechadzać się będą jak po raju, wolni i szczęśliwi? My sami, ja i ty, Lilo — gdyby nam danem było żyć w świecie takim, czyliżbyśmy, tak jak dziś kochając się wzajem, pozostawali dla siebie obcymi? czyliżby cudną twarz twoję odwracały odemnie trwogi i skrupuły dziecinne, a ja czyliżbym stojąc tu, obok ciebie, zmuszony był zarazem tęsknić za tobą i błagać cię daremnie, abyś czyniąc mię szczęśliwym, zgodzić się chciała na własne swe szczęście? Nie! nie! W świecie o którym mówiliśmy tybyś nie była słabém, przesądném, lękliwém dzieckiem, nie byłabyś naśladowczynią cudzych postępków, lecz byłabyś odważnym i rozumnym człowiekiem, byłabyś samą sobą!..
— Ildefonsie! szeptała kobiéta, ja dzieckiem już być przestałam, odkąd tyś mi oczy na prawdę otworzył.
Trzymał w obu dłoniach swych jéj białą rękę, o ściągłych, delikatnych kształtach, i niżéj jeszcze pochylił się nad śliczną jéj głową.
— Więc poszłabyś ze mną w ten świat nasz upragniony, gdyby on istniał?
— Świat ten, Ildefonsie, dziwny jest jakiś! ale tak piękny!.. piękny!.. bez walk i tęsknoty... bez kajdan i rozłączeń!..
— A więc jedyna! pójdziemy razem w ten świat czarowny... Chcesz? podaj mi rękę! ja cię tam zaprowadzę!
Słowa te wymówił szeptem gorącym, a usta jego dotykały prawie jéj włosów.
Kobiéta rozmarzona, upojona, westchnęła i oczy przysłoniła dłonią.
— Ach! gdzież jest teraz świat taki? Stworzą go chyba kiedyś ludzie tacy jak ty!
Porycki wyprostował się i rzekł uroczystym nieledwie głosem.
— Dla ludzi rozumnych i odważnych świat ten i dziś istnieć już może. Stwarzają go oni dla siebie samych, własnemi siłami, wbrew wszystkiemu co ich otacza. Ludzie tacy jak ja i ty, Lilo, gardzą zdaniami i krzykami motłochu, torują sobie drogi nowe, uprzedzają dzieło wieków przyszłych. Pomyśl tylko co to za zaszczyt i jakie szczęście wyosobnić się z pomiędzy tłumów, stanąć wysoko ponad niemi! Prawda, dla dosięgnięcia wysokości takiéj odwagi trzeba: ale ty będziesz odważną, Lilo, nieprawdaż?
— Co mam czynić? zapytała kobiéta, w któréj twarzy i postawie malowała się w istocie gotowość do wszystkiego.
Porycki pochylił się znowu nad nią.
— Opuścić dom ten... szepnął, nie z nim, ale... ze mną!..
Zadrżała. On dostrzegł drżenie to. Brwi jego zbiegły się i usta drgnęły.
— Lękasz się biédne dziécię?
Wyprostowała znowu kibić swą. W mowie jego powtarzały się słowa, które miłość własną jéj i miłość jéj dla niego chłostały biczem przygany i zachęty.
— Nie lękam się, Ildefonsie! nie lękam się niczego.
— O! dziękuję ci, dziękuję! Zresztą... posłuchaj. Nie narażę cię, bogini moja, na wrzaski i poniewierkę motłochu. Przez miłość dla ciebie ugnę głowę przed wymaganiami głupiego świata... Wolny jestem... rozwiodę cię z tym głupcem.... pojmę cię za żonę, wedle wszelkich form ich zabobonnych i...
Tu umilkł nagle i zdawał się wsłuchiwać w odgłos jakiś z natężeniem. Odgłosem tym był turkot bryczki, dudniący czas jakiś gdzieś za folwarcznym dziedzińcem i milknący w oddaleniu. Ale Lila nie słyszała nic. Ostatnie słowa Ildefonsa opromieniły twarz jéj radością.
— Uczynisz to? Ildefonsie! zawołała.
Zwrócił się znowu ku niéj i miał odpowiedzieć; ale w sąsiednim, pustym dotąd salonie ozwały się liczne stąpania i głosy, drzwi rozwarły się z trzaskiem i do pokoju tłumnie, z głośnemi rozmowami, wtoczyło się kilku mężczyzn i jedna kobiéta.
Kobiéta miała na sobie czarną wełnianą suknię i białą muślinową chusteczkę na głowie. Twarz jéj drobną i chudą, o cerze żółtawéj, ożywiały małe, czarne, bardzo ruchliwe oczy. Szła przodem i widoczném było że odgrywała rolę dowódzczyni w tym dziwnym, napastniczym orszaku. Za nią wtłoczyło się we drzwi i stanęło u progu kilku mężczyzn w szarych ubraniach, zwyczajnych zagrodowym szlachcicom i zamożnym chłopom.
Lila, zdumiona i przelękniona nagłém tém a krzykliwém wtargnięciem, przykro rażona przeciwieństwem, jakie gwar ten tworzył z poprzedzającą go cichą we dwoje rozmową, porwała się z krzesła i zwracając wzrok ku towarzyszowi swemu, zawołała z uczuciem niewymownéj przykrości:
— Panie Ildefonsie! co to wszystko znaczy?
— Co znaczy to tłumne wejście wasze tutaj, moi państwo? zapytał agent główny, zwracając się z brwią ściągniętą ku przybyłéj gromadzie.
Kobiéta w muślinowéj chusteczce na głowie wystąpiła na środek pokoju i piérwsza mówić zaczęła. Z dźwięku jéj głosu i z wyrazu twarzy poznać można było, że z trudnością miarkowała przejmujące ją gniéwne rozdrażnienie.
— Pani mię nie poznaje? mówić zaczęła, zwrócona ku Lili, a mówiła tak prędko, że słowa zdawały się niknąć i topniéć na ustach jéj wprzód jeszcze, nim wymówić je zdołała; pani mię nie poznaje? a jednak widywałam panią, gdy byłaś jeszcze niezamężną i z panią Ręczycową przyjeżdżałaś do Łozowéj. Jestem Antoniną Szyłłową, z domu Łojwiczówną. Mąż pani pożyczył u mego męża 19 lat temu piéniądze i dotąd jeszcze ich nie oddał. Sprzedał teraz majątek, a dobrzy ludzie ostrzegli mię, że państwo się ztąd jutro wynosicie. Więc przyjechałam upomniéć się o naszę własność. Całe życie rezydentką byłam i własności żadnéj nie miałam, to teraz wiem jaka ona miła i droga i nie ustąpię ztąd kroku, póki mi państwo co do grosza wszystkiego nie zapłacicie.... Niech pani będzie łaskawa powié gdzie jest mąż pani, albo każe go tu poprosić...
Mówiła tak bez odetchnienia, szybko i coraz donośniejszym głosem, i mówiłaby Bóg wié jak długo jeszcze, gdyby nie odezwały się za nią inne głosy:
— Ja także przyjechałem tu po własność moję.
— I ja także!
— I ja!
— Służyłem u pana Ręczyca lat kilka, pensyi mi nie płacono, a gdy wydalałem się, karteczkę tylko prostą dano zamiast piéniędzy... Cierpliwy byłem.... nie dokuczałem zbytecznie, ale teraz...
— I ja niebardzo widać dokuczałem, kiedy ot już lat osiem, jak pani Ręczycową wzięła odemnie grosz ostatni i karteczkę dała, a teraz dowiaduję się, że karteczka nic nie warta, bo majątek nie jéj był, ale syna....
— Ja ekonom z Białowoli. W zaprzeszłym roku pan Konrad wziął odemnie tysiąc rubli, jak pani do Warszawy jechać miała...
I zbliżali się coraz bardziéj wszyscy, ze zmiętemi i zżółkłemi od starości kartkami w rękach, ku kominkowi, przy którym Lila, blada i z osłupiałym wzrokiem, zawiesiła się na ramieniu Ildefonsa, jak gdyby u niego szukać chciała opieki i obrony. Pani Antonina tuż prawie obok niéj stała i błyskając czarnemi oczkami, raz po raz powtarzała:
— Gdzież jest pan Ręczyc? czy chowa się przed nami? Tak, tak, zapewne! pałac wielki!.. Ale przedemną nie schowa się, nie! Znajdę go, choćby pod ziemią!
Mężczyźni, powściągliwsi nieco, niemniéj jednak niespokojni bardzo i gniéwni, objawili téż chórem żądanie widzenia się z byłym dziedzicem Ręczyna.
— Gdzież jest Konrad? cicho, bezprzytomnie prawie szepnęła Lila.
Porycki obejrzał się dokoła, postąpił parę kroków i głośno, z głębokiém jakby zdziwieniem zapytał:
— Gdzie jest pan Ręczyc? Hej, służba! zawołał zwrócony ku drzwiom od dalszych pokojów, gdzie jest pan Ręczyc? poszukać pana Ręczyca!
Służby w pałacu opuszczonym, prócz dwóch czy trzech kobiét nieodprawionych jeszcze, nie było wcale! Ale na wołanie Ildefonsa, jakby na słowo tajemniczego zaklęcia, wysunęła się z kąta wysoka barczysta postać Efroima. Efroim wyszedł na środek pokoju i wyprostowany, szydersko uśmiéchniony, wiodąc dłonią po brodzie, wymówił zwolna a głośno:
— Jasny pan Ręczyc nie chciał widzieć się ze swymi kredytorami i pół godziny teraz do N. wyjechał. On kazał prosić wielmożnego pana agenta, żeby jasną panią jutro do N. odwiózł.
Słowa te rzuciły na twarz Lili szkarłatny rumieniec wstydu i oburzenia, a w gromadzie zawiedzionych wierzycieli wywołały jeden chóralny okrzyk zdziwienia, przestrachu i gniewu. Nad wszystkiemi jednak głosami podniósł się i zapanował cienki, przeszywający głosik pani Antoniny.
— Tak! mówiła, a raczéj krzyczała ex-rezydentka łozowskiego dworu — uciekł! uciekł od nas! powiózł ze sobą dobro nasze! majątek sprzedał, piéniądze wziął, a nas oszukał, okradł!
Załamała ręce i rzęsistemi zalała się łzami.
Nagle płakać przestała i suche już oczy a rozognioną twarz ku Lili zwróciła.
— Wstydźcie się państwo, krzyknęła, wstydźcie się, padnijcie na kolana i Boga przeproście, bo grzéch wielki na sumieniach swoich i wstyd wielki na czołach swych macie! Mąż pani stado koni na stajniach swych trzymał, matka jego w mieście jak królowa jaka żyła, pani chodzisz złotem, perłami i atłasami obwieszona, a biédni ludzie, którzy wam wierzyli, którzy ostatni kęs chleba w ręce wasze oddali...
— Kęs chleba swój i dzieci swoich... przerwał jéj szlachcic w siermiędze i łapciach, który najmniéj dotąd krzyczał, ale teraz grubą dłonią ociérał łzę z oczu, utkwionych w twarz Lili z wyrazem gorzkiego wyrzutu.
— Ho! ho! co to wszystko tym państwu znaczy? zawołał jednocześnie ekonom z Białowoli. Pani bardzo wesoło bawiłaś się w Warszawie za moje piéniądze; teraz mnie za to smutno, a do żony i do dzieci z pustemi rękami powracać wstyd.
— Pojedziemy za nim! krzyknął chłop z wioski sąsiedniéj przybyły.
— Goń-że wiatr w polu!
— Do sądu skargę podamy.
— I nic nie wskóramy! Piéniądze nasze ulokowane były na majątku którego już niema!
Na tle grubych tych, męzkich, podniesionych głosów, wznosił się wciąż i dyszkantowo dzwonił głos żony Pawła Szyłły.
— Sumienie! wołała rozjątrzona kobiéta. Oni nietylko sumienia nie mają, ale je w drugich jeszcze zabijają! Gdzie teraz będzie sumienie moje i Pawła, gdy z pustemi rękami przed panem Fabianem, przed tym dobroczyńcą naszym, staniemy? Wstyd wam, państwo moi, wstyd i niebłogosławieństwo! Własnego dobra swojego szanować nie umiécie i innym jeszcze z pod serca krew wypijacie. Sami nieuczciwi jesteście, i innym uczciwie żyć przeszkadzacie.
Lila stała teraz, z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Bolesna ta scena, całą mocą zawartych w niéj upokarzających żywiołów, uderzyła w kobiétę tę, która dotąd, przy najlżejszéj wzmiance o interesach, zwykła była dostawać migreny.
Ildefons, ze spuszczonemi oczami i ściętemi usty, stał milczący i nie wdawał się w perswazye i pośrednictwa, jakby to z położenia jego czynić mu było wypadało. Teraz dopiéro, gdy burza wzrosła do stopnia najwyższego i niemal już groźnego dla kobiéty, ku któréj zwracały się wszystkie te gniewne głosy, gwałtowne gesty i rozjątrzone spojrzenia, agent główny podniósł powieki, postąpił naprzód, zasłaniając sobą Lilę, i przemówił krótko, zwięźle, rozsądnie, zimno, a jednak uprzejmie, grzecznie i nakazująco. Kończąc, mrugnął na Efroima, który stał dotąd w cieniu, teraz zaś, na znak mu dany, wmieszał się pomiędzy huczącą gromadę, z tonem mowy i gestami człowieka wpływ swój czującego, — a sam, ująwszy ramię Lili, szepcąc zcicha nad schyloną jéj i dłońmi przysłonioną twarzą słowa naprzemian surowe i czułe, uprowadził ją do przyległego salonu. Tam, ze świécą w ręku, stała Brygisia, blada, wylękła i spłakana.
— Futro i kapelusz dla pani, panno Brygido! conajprędzéj! rzekł do niéj z cicha, ale głosem stanowczym, Porycki.
W kilka sekund potém wszyscy troje znaleźli się w pokoju Lili, pustym prawie, wpół ciemnym, bo jedną tylko świécą, którą Brygisia na stole postawiła, oświéconym.
Lila stała jak posąg przestrachu, zdumienia, wstydu, z rumieńcami na twarzy, z załamanemi rękami.
Porycki, który oddalił się był na chwilę dla wydania rozporządzeń jakichś, zbliżył się ku niéj.
— Lilo! rzekł surowo, gdzież odwaga twoja? gdzie moc charakteru? Długoż jeszcze stad tu będziesz nieruchomo, jak dziécię pozbawione myśli i sił?
Podniosła na niego wzrok łzami oszklony.
— O jakżem ci wdzięczna, Ildefonsie! Tyś mię obronił! tyś mię osłonił przed tymi okropnymi ludźmi! O ten Konrad! jakiż on niedobry! Opuścił mię wtedy.. wtedy...
Twarz Poryckiego rozjaśniła się.
— Daj pokój Konradowi, rzekł. Jest-to głupiec, który sam nie wié co czyni.
— O Ildefonsie! ty jesteś innym, innym wcale człowiekiem!
— Pochlebiam sobie, że jest tak rzeczywiście. Ale nie traćmy czasu! Jedźmy!
— Dokąd? trwożnie i zcicha szepnęła kobiéta.
— Do twego mieszkania w N. Przewidziałem wiele, Lilo, i urządziłem w N. dwa mieszkania, jedno dla siebie, drugie dla ciebie. Moje znajduje się na drugiem piętrze domu, twoje na piérwszém... Będziesz teraz potrzebowała opieki i obrony, więcéj niż kiedykolwiek, biédne ukochane dziécię! Trzeba abym był blizko ciebie.
Lila zakryła znowu twarz rękami i wybuchnęła płaczem.
Ildefons patrzył na nią schmurzony.
— Płaczesz? rzekł, drżysz? Nic dziwnego, nie urosłaś znać jeszcze do tej wysokości, na jakiéj pragnąłbym cię widziéć.
— O drogi mój! szepnęła śród łez i łkania, cóż świat o mnie powié? ludzie mną pogardzą!
— Tak! wyrzekł Ildefons przeciągle, a więc chciéj pani wsiąść do powozu z pokojową swą i odjechać do męża. Ja oddalę się, aby nie sprowadzić na panią téj klęski straszliwéj, dla uniknięcia któréj gotową jesteś zdeptać szczęście swoje i moje!
Mówiąc to, uczynił krok naprzód, aby się oddalić. Ale Lila podniosła głowę, krzyknęła i w mgnieniu oka dłońmi wsparta na jego ramionach, przylgnęła do jego piersi.
— Nie, Ildefonsie! mówiła szeptem gwałtownym, a oczy jéj płonęły tym samym namiętnym ogniem jak wtedy, gdy dzieckiem prawie rozłączano ją z ukochaną panną Julią — nie! ty mię nie opuścisz i ja cię nie opuszczę, za nic! za nic! Ciebie jednego kocham na ziemi: więcéj nic i nikogo! Kocham cię na śmierć i życie! Jadę... idę z tobą kiedy zechcesz, dokąd zechcesz!..
I bez łez już, wyprostowana, silna gorączką uczuć, owijała się futrem podawanem jéj przez Brygisię, świadka całéj téj sceny. Brygisia pełném przywiązania i litości okiem patrzyła na nią. Zapinając haftki aksamitem powleczonego futra, szepnęła pani swojéj słów kilka. Lila zwiesiła znowu ręce, jakby nowym niepokojem tknięta.
— Prawda! rzekła, a Konradek?
— Jaki Konradek? niecierpliwie zapytał Porycki.
Widać było, że sam ton mowy jego onieśmielił już Lilę. Z trwożnem więc spojrzeniem i cicho bardzo odpowiedziała:
— Mój syn!
— Gdzież on jest?
— Tam na górze z piastunką i boną — w zastępstwie pani swéj, rzekła Brygisia.
— A więc niech tam zostanie; bona odwiezie go do ojca...
— Niech zostanie?... zawołała Lila.
Okrzyk ten wydarł się z jéj piersi, ale urwał się niedokończony nawet, bo oczy jéj spotkały wzrok Ildefonsa, pełen surowego, ironicznego wyrzutu.
— Jeżeli nie dla opinii ludzkiéj, to wyrzekniesz się mnie może dla tego dzieciaka! szepnął schylony nad nią.
Słowa jego były ostre, ale głos którym je wymówił dźwięczał w głębi żalem głębokim, namiętnym. O! był to mistrz! a ona... czyż miała broń jaką? Za całą odpowiedź złożyła rękę na jego ramieniu i wraz z nim postąpiła naprzód. Przed progiem jednak stanęli oboje. Ona zwróciła się ku dawnéj swéj służącéj.
— Czy pojedziesz ze mną, Brygisiu! zapytała nieśmiało, jakby czując że chwila ta pomiędzy nią a innymi ludźmi tworzy przedział ogromny.
— Alboż pani nie widzi, że ubraną już jestem do drogi? z prostotą odparła sługa.
Porycki zwrócił się z pytaniem ku Lili.
— Czy wzięłaś ze sobą swoje papiery?
Spojrzała na niego wielkiemi oczami.
— Alboż dbam teraz o te szpargały? wyrzekła zdumiona i uśmiéchnęła się z za łez niezupełnie jeszcze oschłych.
Wyraz: papiéry, przywiódł jéj na pamięć owe leciuchne papiérki z dat różnych, w szkatułce pamiątek zawarte. Ale on nie o pamiątki zapytywał.
— Mówiłem ci nieraz, Lilo, rzekł z powagą, że człowiek dojrzały i rozumny dbać powinien o wszystko co użyteczném mu być może. Czy wzięłaś ze sobą oblig, wydany ci przez brata na posagową twą summę?
Oczy Lili otworzyły się jeszcze szérzéj.
— Ildefonsie! szepnęła z wyrzutem, jak możesz w téj chwili myśleć o podobnych rzeczach.
— Kiedyś, odparł Porycki, nauczę cię, droga moja, myśléć saméj o podobnych rzeczach; teraz myślę o nich za ciebie. Czy masz przy sobie ten oblig?..
Lila, onieśmielona już i zawstydzona, pytający wzrok zwróciła na swą służącą.
— Ten papiér ze stemplami, który pan Konrad oddał pani niedawno? rzekła Brygisia. Jest on tu w téj szkatułce, którą niosę właśnie.
Porycki wziął z rąk służącéj szkatułkę i umieścił ją sam w powozie, który zaprzężony końmi jego i powożony przez jego woźnicę, stał przed gankiem pałacu.
Gdy Lila nogę postawiła na stopniu powozu, obejmujące kibić jéj ramię Ildefonsa uczuło, że drżenie przebiegło znowu po całem jéj ciele. Objaw ten gwałtownego wzruszenia ustał jednak w chwili, gdy schylony nad nią, szepnął jéj do ucha:
— Za trzy miesiące najdaléj, biédne, drogie dziecię moje, będziesz miała rozwód i zostaniesz żoną moją, według praw świata tego, którego tak się lękasz.




Tu, czytelnicy, zawieszam na króciuchną chwilę bieg opowiadania i zatrzymuję się na punkcie, na którym i wy zapewne zatrzymaliście swą uwagę. Niejeden z was może, czytając kartę poprzedzającą, pełen niedowierzania i oburzenia zawołał: „Jakto! Matka opuściła dziecię swoje? pozostawiła je rękom i sercom cudzym? Ależ to niemożebne, naturze i prawdzie przeciwne! Lwice i niedźwiedzice nawet posiadają możny instynkt macierzyński, a kobiéta... miałażby być go pozbawioną?”
Owóż tu, czytelnicy moi, w wypadku tym, jak w wielu innych, ukazuje się niebezpieczeństwo całe absolutnie czynionych paralel i porównań, które będąc wprawdzie bardzo starożytnemi, bywają przecież nieraz zupełnie nieprawdziwemi. Tak, lwice i niedźwiedzice posiadają w istocie instynkt macierzyństwa i dokazują przezeń często rzeczy nadzwyczajnych i rozrzewniających; ale zważyć należy, że mieszkanki te leśnych i dzikich ustroni nie ubiérają się w atłasy, nie obwieszają ciał swych złotemi perłami, nie spotykają na drodze swéj lwów ani niedźwiedzi takich, którzyby w piersi ich wdmuchiwali płomienie despotycznych, wszystkie inne pożerających namiętności. Instynktu ich nie przytłumia żadna próżność, nie zatapia żadne marzenie, nie zabija żadna, w innym kierunku dążąca namiętność. I oto dlaczego lwice i niedźwiedzice kochają potomstwo swe silnie a wiernie. Silnie a wiernie kochają też dzieci swe kobiéty, wówczas gdy są one — ludźmi, a instynkt ich macierzyński nie jest już instynktem, ale — uczuciem.
Czy Lila była człowiekiem i czy przyrodzony macierzyński jéj instynkt mógł dosięgnąć stopnia uczucia, na które tyle, tyle składa się żywiołów i dźwigni moralnych, że wyliczać je byłoby tu zadługo?.. na to zapewne odpowiedzieliście sobie już sami. Tymczasem obejrzyjcie się po świecie i poszukajcie na nim matek, którym próżnostki, zazdrostki, małe lub wielkie namiętności odjęły tę nawet właściwość, jaką szczycą się lwice i niedźwiedzice. — Znajdziecie je, niestety, znajdziecie, i opowiadania mego za nieprawdopodobne już nie uznacie!..
A teraz idźmy daléj, idźmy raczéj w inną stronę.






VII.

Wejdźmy do orchowskiego dworu, do tego poważnego, starego dworu, który zamieszkiwany przez dwoje ludzi kochających się, mężnych i wytrwałych, powoli i z trudnością podnosi się z wieloletnich swych ruin.
Teraz nad wysokim, świéżo nowemi gontami połatanym dachem długiego, nizkiego domu, szumią zcicha rozłożyste, ośnieżone wierzchołki starych lip i kasztanów. Obszerny dworski podwórzec zapada w mrok zimowego wieczora; na mniejszym, folwarcznym dziedzińcu zwolna milknie gwar dziennych robót, zamykają się wrota gumien i obór, kryją się pod przysłoną ciemnych śpichrzów gospodarskie narzędzia, a przez okna szaréj oficyny buchać zaczyna jaskrawy blask rozpalonego ogniska, dokoła którego zasiadła spracowana czeladź dworska.
W dawnym pokoju pana Kajetana pali się także na staroświeckim kominie ogień suty, a połyski jego rozniecają, jak dawniéj, w szybach szaf napełnionych książkami czerwone i złociste iskry.
Przy wielkim, okrągłym stole siedzi z robotą w ręku stara matka Michaliny, a białe światło niewielkiéj lampy łagodnie spływa na twarz jéj zwiędłą, pomarszczoną, rozjaśnioną łagodnym, wesołym prawie uśmiechem. Z uśmiechem tym na bladych wargach słucha ona gwarnego szczebiotu dwojga dzieci, które po obu jéj stronach, wpół siedząc a wpół klęcząc na krzesłach, opierają o stół drobne, pulchne swe ramiona, a wychylając pod różowe światło ogniska złotowłose głowy, zaglądać usiłują w ukochane lice staréj babki figlarnemi oczami.
Do komnaty téj, tchnącéj ciszą i spokojem, a jednak rozweselonéj brzmiącemi w niéj wiosennemi głosami dziatwy, weszła po chwili kobiéta w dużéj ciepłéj chustce, zarzuconéj na głowę i ramiona, z wielkim pękiem kluczy w drobnéj ręce. Dzieci zeskoczyły z krzeseł i rzuciły się ku niéj z radośnemi wykrzykami. Kobiéta zdjęła z głowy chustkę i zbliżyła się do stołu.
— Czyś się tylko nie przeziębiła, Michasiu? tak dziś mroźno na dworze! zapytała stara niewiasta, troskliwie spoglądając na zarumienioną od zimowego chłodu twarz córki.
— Alboż ja się kiedy przeziębiam, mateczko? alboż nie przywykłam w zupełnéj żyć zgodzie z naturą naszą surową ale piękną? wesoło uśmiechając się odparła Michalina. Zimno dziś, to prawda, ale zarazem jak pięknie na świecie! Słońce zachodziło za ogniste obłoki, od których na naszym dziedzińcu śnieg poróżowiał, a teraz niebo przezroczyste jest jak błękitny kryształ i za kasztanową aleją księżyc wschodzi. Noc będzie mroźna, lecz pogodna i jasna.
Usiadła i rozpromienionym wzrokiem patrząc dokoła siebie, zawołała:
— Jaki piękny ten nasz Orchów, mateczko! jak miły, cichy, wesoły i kochany ten nasz dom stary!
— Błogosławiony dom, w którym mieszkają miłość i zgoda! szepnęła stara matka.
— W którym urodziły się i szczebiocą jak ptaszki te małe aniołki! śmiejąc się, dokończyła Michalina i dwa pocałunki długie złożyła na białych czołach swych dzieci, które szyję jéj oplatając drobnemi ramiony i nic a nic na toczącą się rozmowę nie zważając, szczebiotały wciąż, śmiały się, pytały i same sobie odpowiadały. Nagle przecież wesołość, okrywająca twarz Michaliny, zniknęła. Z wyrazem troski podniosła oczy na matkę.
— Mieczysław nie wraca! rzekła. Wczoraj jeszcze wrócić miał z N., a dziś go jeszcze niema.
— Alboż nie wiész ile miał tam do załatwienia spraw różnych? Najtrudniej zapewne idzie mu...
Teraz smutek już wyraźny napełnił oczy Michaliny.
— Wiem! wiem! przerwała zcicha, jakby o bolesnéj tajemnicy jakiéjś mówić miała — z Lilą! O Boże! gdyby Mieczysław ją tu przywiózł! gdyby wyrwał ją z téj przepaści... uratował...
Pomarszczone czoło staréj kobiéty okryło się niezwyczajną jéj wcale surowością.
— Czy sądzisz, zapytała córki po chwilowém milczeniu, czy sądzisz że wróciłaby ona do męża swego?
— Wątpię... namyślając się, odparła Michalina, a nawet nie wiem czy ja i Mieczysław moglibyśmy jéj to doradzać... Znasz, mateczko, pana Konrada, znasz Lilę i wiesz także czém jest małżeństwo, w którém, nie mówiąc już o miłości, wzajemnego szacunku, ani téż odrobiny choćby przyjaźni niéma...
— A więc cóżbyście tu z kobiétą tą uczynili?
Tym razem Michalina nie namyślała się ani chwili, lecz odpowiedziała z zapałem:
— Staralibyśmy się, matko, ciepłem naszego domowego ogniska, ciszą naszego życia uciszyć trochę, uspokoić jéj wiecznie wzburzone i niespokojne serce; staralibyśmy się powoli i stopniowo wlać w umysł jéj choć trochę zdrowych i dobrych wyobrażeń o życiu, wzmocnić węzeł uczucia pomiędzy nią a dzieckiem jéj, które zaniedbywała zawsze, a opuściła teraz... Potém odkrylibyśmy dla niéj drogę jaką prostą i widną, na któréj choćby nawet nie znalazła zupełnego szczęścia, zachowaćby mogła cześć swoję i zapewnić sobie spokojną, bezpieczną przyszłość...
Stara kobiéta smutnie wstrząsała głową. Miała ona zapewne na pełne zapału słowa córki odpowiedzieć słowem wątpliwości głębokiéj, gdy na dziedzińcu ozwał się szelest sanek, sunących szybko po śniegu, i głos woźnicy wołającego na konie.
— Mieczysław! z radością krzyknęła Michalina i rzuciła się ku drzwiom.
Z gwarnemi téż okrzykami rzuciły się ku nim dzieci i stara matka powstała także, aby u progu powitać wracającego do domu ukochanego męża swéj córki.
Mieczysław wszedł do pokoju w podróżnem ubraniu, pełen uszanowania pocałunek złożył na ręku matki i przeciw zwyczajowi swemu przelotną tylko pieszczotą powitał garnącą się doń dziatwę. Długo wzamian, dłużéj niż zwykle w podobnych razach bywało, zatrzymał on w objęciu swém Michalinę, a ona téż, podnosząc w milczeniu twarz swą ku jego twarzy, długiém, bacznem wejrzeniem zatonęła w jego oczach. W oczach tych wyczytała wrzącą w nim burzę bolesnych uczuć; na bladém, schmurzoném czole jego ujrzała dolegliwą, gryzącą troskę.
Po chwili stara niewiasta krzątała się w drugim końcu pokoju około przyrządzania herbaty; dzieci pobiegły w głąb domu, aby przyprowadzić do ojca śpiącą dotąd, najmłodszą dwuletnią siostrzyczkę; małżonkowie zaś usiedli obok siebie, w pobliżu ciepłego kominka. Chwilowe ich milczenie kobiéta piérwsza przerwała.
— Cóż, najdroższy mój, szepnęła, czy widziałeś ?
Dłoń Mieczysława objęła rękę jéj drżącym od wewnętrznego wzburzenia uściskiem.
— Nie, odparł krótko, jak człowiek który z całéj siły powstrzymywać usiłuje wybuch głosu i uczuć; nie widziałem téj...
Tu wymówić miał wyraz jakiś straszny, piorunujący; ale powstrzymał mu go na ustach błagalny, o litość i przebaczenie wołający wzrok Michaliny.
— Téj... nieszczęśliwéj! dokończył Mieczysław, a z całéj siły panując nad uczuciami i słowami swemi, mówił daléj. Drzwi jéj mieszkania zamknięte są szczelnie przed wszystkimi, a najbardziéj przedemną.... Zdobyćbym je musiał chyba przemocą, co byłoby szaleństwem i nie doprowadziłoby zresztą do niczego... Człowiek ten trzyma ją w żelaznych szponach, strzeże jak niewolnicy, znanemi sobie sposobami rozdziela ją od ludzi, od téj małéj zresztą liczby osób, któreby teraz chciały jeszcze wejść z nią w jakąkolwiek styczność...
— A jego widziałeś? z uczuciem odrazy i obawy zapytała Michalina.
— I on także krył się przedemną. Przez dni kilka nadaremnie szukałem widzenia się z nim i rozmowy. Gdy doścignąłem go nakoniec, gdym miał go już przed sobą ogarnął mię szał gniewu i bólu... W żywe oczy rzuciłem mu wszystkie słowa te, które cisnęły mi się do ust wtedy, gdym go tu, w domu moim, przyjmować musiał, a których, mając obraz zhańbionéj siostry swojej przed oczami, powstrzymać już nie mogłem. Powiedziałem mu, że jest odstępcą, oszustem, uwodzicielem....
— A! z mimowolnym przestrachem w pobladłéj twarzy zawołała Michalina, wszak to obraza śmiertelna... Drogi mój... ty może kryjesz co przedemną. On cię wyzwał!..
Mieczysław uśmiechnął się z goryczą.
— Uspokój się Michasiu, i przebacz mi. Na chwilę po raz pierwszy od dnia w którym cię pokochałem, zapomniałem o tobie.... zapomniałem o dzieciach naszych i o przekonaniach moich, które rozkazują mi uważać jako smutną pozostałość barbarzyństwa te boje niedorzeczne, wystawiające nieraz pierś uczciwych ludzi na ciosy głupców lub łotrów. Pragnąłem przez chwilę wyzwać go, albo być przez niego wyzwanym. Ale słowa moje odbijały się o miedziane czoło jego bez odgłosu i pozornie bez wpływu... pozornie tylko... widziałem bowiem dobrze, iż wewnątrz człowiek ten wrzał cały od gniewu i nienawiści. Żadném słowem jednak, żadnym gestem nie zdradził uczuć swych, które instynkt jego zachowawczy trzymał na wodzy. Odpowiadał mi tylko szyderskiemi uśmiechami, albo sofizmatami, cynicznemi zdaniami, wygłaszanemi zuchwale a zimno...
— A jednak, podchwyciła Michalina, zdawało ci się, że nie był on tak zimnym i obojętnym, jak okazywać się usiłował?
— Jestem tego pewnym. W człowieku tym, obok zimnego wyrachowania, istnieją burzliwe namiętności.
— Mieczysławie! szepnęła Michalina, bo niepokój, wolą jeszcze nieopanowany, głos jéj przytłumiał, człowiek ten mścić się będzie na tobie... na nas...
— Nieinaczéj, chmurnie odparł mąż. Rachuba i nienawiść czynią go zarówno wrogiem moim. Zrazu godził on na dobro nasze, aby zeń niecne otrzymać korzyści; teraz idzie mu już nietylko o zysk, ale i o zemstę. Pragnąć będzie upadku i poniżenia mego, tak jak wszyscy źli i zbrudzeni pragną upadku i poniżenia uczciwych i czystych. Zgubne te dla nas chęci jego nie są płonnemi. Posiada on wspólników i pomocników, którzy, jakkolwiek nie podzielają wszystkich jego celów, wkładają mu jednak do rąk dzielne przeciw nam oręże.
— Jednym z pomocników tych, rzekła Michalina, jest Makower, nieprawdaż?
— Nieinaczéj.
Tu Mieczysław silniéj uścisnął dłoń żony i dodał zcicha:
— O droga moja! mamże przypuszczać, że jednem z narzędzi, któremi ku zgubie naszej posłuży się niecna ta ręka, będzie i własna siostra moja?
Michalina podniosła głowę i szyję otoczyła ramieniem, jakby i jego czoło, chylące się pod brzemieniem smutku i wstydu, podnieść chciała.
— Nie przypuszczajmy rzeczy tak smutnych i strasznych, rzekła: wierzmy raczéj w dobroć Lili, bo ta istnieć w niej może, obok wszelkich wad i zboczeń, w moc przywiązań rodzinnych, które odzywają się w sercu kobiéty wtedy nawet, gdy się ich najmniéj spodziewać można. Powiedz mi teraz, dodała, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy, czyś znalazł kupca na las nasz?
Mieczysław przecząco wstrząsnął głową.
— Widziałem niejednego, rzekł, a z żadnym interes ten do końca przyjść nie mógł. Od kilku miesięcy żaden z Izraelitów w N. albo w okolicy nic u mnie nie kupuje i nie wydzierżawia. Wprawdzie nie objawiają mi oni otwarcie niechęci swéj, i owszem, chętnie na pozór przyjmują przedstawienia moje; ale potem stawiają trudności, przeszkody najmniej przewidziane, a według nich nieprzezwyciężone, wahają się, namyślają i... zrywają układy. Gdziekolwiek ukażę się, z kimkolwiek rozmawiam, widzę za sobą i dokoła siebie rój faktorów, którzy szepcą, biegają, radzą, odradzają, pełnią słowem wiernie służbę zaleconą im przez kogoś, posiadającego nad nimi wpływ i władzę. Wszystkie sprawy rwą mi się w ręku, jak pajęczyna, wszystkie, najściślejsze obrachowania moje pełzną na niczem. Jest-to robota tajemna, podziemna, ale zręczną i możną ręką prowadzona. Jakie będą jej skutki? do czego nas ona doprowadzi? Kto wie? Ja walczę dotąd, ale punktu wyjścia, środków obrony nie widzę. Potrzeby są ogromne, gwałtowne, a środków niema żadnych. Odbiera mi je silne postanowienie tych ludzi, którzy sięgają po dobro moje, po spokój i szczęście życia mego...
Długie milczenie zapanowało pomiędzy małżonkami. Oddawna już stara matka postawiła przed nimi ciepły napój i posiłek, a widząc ich pogrążonych w poufnéj rozmowie, oddaliła się z dziećmi do przyległéj komnaty. Siedzieli z połączonemi dłońmi i spojrzeniami wbitemi w ziemię, nieruchomi i milczący.
Michalina pierwsza znowu podniosła głowę.
— Mieczysiu, rzekła zcicha i z wahaniem się, możebyśmy na ten raz w gwałtownéj téj potrzebie znaleźć mogli ratunek w pożyczce jakiej?... Orchów jest już prawie oczyszczony z długów... z wyjątkiem tego jednego... przytém znają wszyscy prawość twą i uczciwość...
Mieczysław wstrząsnął przecząco głową.
— Myślałem już o tém, ale gdzież znaleźć źródło ratunku tego o którym mówisz? W kredycie publicznym? niéma go u nas wcale. W prywatnym spoczywa on cały w ręku tych samych ludzi, którzy osnuć nas pragną i osnuwają siecią przerozmaitych pęt i utrudnień. Oni-to kupują, wydzierżawiają i... pożyczają. Na inne warstwy społeczne nic a nic liczyć nie można. Są one ubogie, a po mnogich doświadczeniach przebytych i zawodach przeniesionych, słusznie niedowierzające...
Umilkli znowu; ale milczenie, dokoła nich panujące, przerwał po kilku minutach odgłos dzwonków pocztowych na dziedzińcu i lekki stuk sań wjeżdżających na brukowaną przestrzeń u stóp głównego ganku. Wśród cichego, pracowitego życia, które wiedli mieszkańcy Orchowa, gość nie był tam zjawiskiem częstem. To też małżonkowie, na odgłos dzwonków, z niepokojem ludzi, którzy spodziéwają się co chwila złych dla siebie wieści i wypadków, zwrócili twarze ku drzwiom. Drzwi te otworzyły się i zjawił się w nich gość najmniéj może w tej chwili oczekiwany.
— Konrad! zawołał Mieczysław, zrywając się z krzesła.
— Pan Konrad! powstając także, powtórzyła Michalina.
Był-to w istocie Konrad Ręczyc, który o parę kroków od progu zatrzymał się w postawie wahającéj się, nieśmiałéj, bardzo niezgrabnéj, ale w niezgrabności téj mającéj cóś o litość proszącego. Twarz jego w ostatnich czasach schudła znacznie, czoło pomarszczyło się silnie, w oczach przebijał się niepokój i żal głęboki.
Mieczysław postąpił ku szwagrowi z wyciągniętą na powitanie ręką. Ruch ten i gest uczyniły znać na przybyłym wrażenie silne, bo nie wyrzekłszy ani słowa, zarzucił Mieczysławowi ramiona na szyję i rozpłakał się na głos. W płaczu tym dorosłego mężczyzny, głośnym i spazmatycznym, było cóś dziecinnego, cóś co nie współczucie wprawdzie i nie szacunek, ale litość nad boleścią jego, zarówno jak nad słabością, budziło.
— Panie Konradzie! uspokój się pan, na Boga! mówiła, zbliżając się do rozszlochanego gościa, Michalina.
Gość obie jéj ręce ucałował w milczeniu.
— Przyjechałem, ozwał się nakoniec, prostując się i łzy ociérając, przyjechałem prosić łaski waszéj... dla mego dziecka!
Mówiąc to, wyciągał rękę w stronę drzwi.
Teraz dopiéro Mieczysław i Michalina spostrzegli, że do pokoju weszła także i zatrzymała się u progu kobiéta na piastunkę wyglądająca, a w objęciu swém trzymająca trzyletnie dziecię. Michalina wydała okrzyk, w którym smutek mieszał się z radością, poskoczyła i wzięła dziecię z rąk niosącej je kobiéty.
— Biédna! biédna, niewinna istoto! szeptała, niosąc je ku ciepłemu kominkowi i usiłując rozwinąć chustki, które zakrywały mu twarzyczkę.
Konrad tymczasem, stojąc na środku pokoju, mówił daléj:
— Opuściła je matka rodzona.. porzuciła i mnie i dziecko... Cóż z niém uczynię?.. Myślałem że weźmie je moja matka, ale i ona teraz dachu nad sobą nie ma... Odwiozłem ją dziś właśnie do Białowoli, a dziecko wam oddaję. Zlitujcie się nad niém, przytulcie je, dopóki ja sobie nie upatrzę czegóś... nie zamieszkam stale gdziekolwiek... Nie wiem teraz sam gdzie się podziać i co z sobą robić! Oszukały mię te łotry.. obdarły.. i z kilku groszami zaledwie w świat puściły.
— Jakto? ze zdumieniem pytał Mieczysław.
Ale Michalina nie słyszała nawet ostatnich słów Konrada; była już ona w ciepłym, czystym pokoju, w którym stały łóżeczka dwojga starszych jéj dzieci i kolebka najmłodszego. Tam także nad kolebką siedziała teraz jéj matka, a starsze dzieci bawiły się przy lampie książką z obrazkami. Do pokoju tego żona Mieczysława weszła zwolna i w zamyśleniu, ze wzrokiem utkwionym w drobną, bladą twarzyczkę dziecka, które, spoczywając w jéj objęciu, wlepiało w nią wielkie swe, czarne, zdziwione i przelęknione oczy.
— Mateczko! rzekła Michalina, zbliżając się do matki, patrz, oto jedno jeszcze dziecię nasze...
Matka spojrzała na nią i na dziecię pytającym wzrokiem.
— Dziecię Lili! szepnęła kobiéta.
Stara kobiéta zrozumiała wszystko. Na twarzy jéj, zoranéj latami i cierpieniem, zajaśniał wyraz dobroci i litości bez granic.
— Dobrze, Michasiu! rzekła, położymy je dziś na łóżeczku Paulinki, a jutro przysposobimy mu w tym samym pokoju inne... Teraz pójdę, przyniosę mu ciepłego mléka...
Nie odeszła jednak, lecz miękko składając dłoń swą pomarszczoną na głowie dziecka, ciemnemi włoskami okrytéj, wyrzekła zcicha:
— Biedactwo!
— Biedactwo! szepnęła i Michalina, składając długi pocałunek na tych czarnych, wielkich oczach, które patrzyły na nią z niemą skargą bezsilnéj, przelęknionéj, opuszczonéj istoty.
— Biedactwo! powtórzyły dzieci nawet, które ciekawością wiedzione, przybiegły zrazu, aby oglądać to cóś, co w ramionach trzymała ich matka; ale teraz stanęły zamyślone, poważne, tknięte bezwiednem odczuciem nieznanego im samym sieroctwa.
Po chwili dziecię Lili leżało rozebrane w bieluchnéj pościeli, ciepłą kołderką otulone, a Michalina brała z rąk matki szklankę z ciepłym napojem, aby powoli wlewać go w zziębłe, milczące, lecz samem milczeniem swem skarżące się usteczka.
Klęczała przy łóżku dopóty, dopóki znużone oczy dziecięcia nie okryły się powiekami. Z nad powiek tych wypłynęło kilka łez bujnych i cichych. Michalina łzy te zcałowała z bladéj, chudéj twarzyczki i patrząc na usypiające dziecię wzrokiem omglonym zadumą, szepnęła:
— Biédna! biédna istoto! Gdyby niegdyś matki twéj nie rozłączono ze mną, nie byłabyś może opuszczoną, nie byłabyś tutaj...
Tu i owdzie na świecie bywają domy ciche i święte, domy pełne miłości, zgody, pracy i miłosierdzia, domy błogosławione, ku którym kroki swe zwracają wszyscy pociechy i dobréj rady szukający, których dachy gotowe są zawsze przysłonić opuszczone sieroctwo, a drzwi otworzyć się przed samym nawet, byle żałującym, błędem, przed samą nawet, byle oczyszczenia pragnącą, hańbą... Jednym z domów takich był dom Mieczysława i Michaliny. Przyjął on w ściany swe opuszczone dziécię Lili, tak jakby przyjął matkę jego, gdyby doń zapukała.... Fundamenty domu tego przegryzane były i podkopywane; dokoła niego w cieniach i posępnéj ciemności, krążyły groźby i niebezpieczeństwa.... zagłada, wiedziona chciwemi lub mściwemi dłońmi, pełzła ku ścianom jego zblizka.... coraz bliżéj.... Tymczasem jednak stał on jeszcze poważny, śród igrającéj dokoła płochości, cichy pomiędzy gwarami bezładu, wyniosły zda się śród okrążających go nizkich, bardzo nizkich upadków i ruin. Stał on ze swém jasném i ciepłém ogniskiem rodzinném, z gorącemi sercami i szlachetnemi myślami które go zamieszkiwały, ze złożonemi w nim zadatkami lepszéj, rozumniejszéj, cnotliwszéj przyszłości ogółu i jednostek....
Konrad tymczasem, popijając gorącą herbatę i kolejno to gniewem wybuchając, to łzy z oczu ociérając, rozwodził żale swe przed Mieczysławem.
— Tak, mówił, oszukali mię najniegodziwiéj, jak Boga kocham, oszukali! Dowiedziałem się o tém wypadkiem. Spotkałem w N. u znajomych prawnika, tego Dzierkowskiego, co to wiész Mieczysiu, mówią o nim, że taki uczciwy i taki rozumny.
— Wiem! wiem! przerwał Mieczysław, niespokojny i ciekawy.
— Ot, mówiąc z nim o tém, że sprzedałem Ręczyn, pokazałem mu obligi, które mi ten... łotr... Porycki w imieniu barona wydał... Dzierkowski patrzył i głową kiwał, aż nakoniec powiedział, że obligi te trzech groszy niewarte, bo...
— Czy to być może? zawołał Mieczysław. Chyba Dzierkowski mylił się...
— Oh, mylił się! z rozpaczą zawołał Konrad. I ja tak myślałem z początku, ale potém niespokojność mię zdjęła. Cały dzień chodziłem do wszystkich prawników, jacy tylko są w N., i do sądu chodziłem... urzędników wypytywałem... Jedni mówili że obligi nic niewarte, drudzy radzili natychmiast proces rozpoczynać.
Mieczysław słuchał zrazu z osłupieniem. Wkrótce jednak uczynił ręką gest taki, jak gdyby pomyślał, że wszystkiego spodziewać się można było po ludziach, którzy nowe to urządzili oszustwo.
— A ciotka Malwina? zapytał po chwili.
— Matka, biédna moja matka! wyrzekł Konrad i utkwił w ziemię wzrok bardziéj jeszcze posępny i stroskany, niż dotąd.
Starczyło to za odpowiedź. Pani Malwina została widocznie, tak jak i jéj syn, w pole wyprowadzoną i ze środków do życia ogołoconą.
— Ale jakże się to stać, mogło, Konradzie? po chwili zamyślenia rzekł Mieczysław. Przecież całemu przebiegowi sprawy téj obecnym był Augustyn Szyłło... Nie sądzę żeby mógł on być tak niedoświadczonym i nieumiejętnym...
W téj chwili do pokoju wchodziła Michalina; Mieczysław umilkł, a Konrad szepnął mu do ucha:
— Mówią ludzie, że Szyłło wziął od nich piéniądze... Nie wiem czy to prawda i wątpię nawet... Niech mu tam zresztą Bóg nie pamięta, jeśli i on skrzywdził mię także... Ot, jak Boga kocham, i ja względem człowieka tego czystego sumienia nie mam... Należało mu się od nas, należało oddawna, prosił, dopominał się.. zwlekałem... to może i wypłacił sam sobie... Cóż robić? przyrzeka mi teraz, że proces wygra...
Przy ostatnich słowach Konrad zerwał się z krzesła, jakby sobie o czemś przypomniał.
— Gdzie ja téż mam głowę! zawołał, siedzę tu u was, a jutro trzeba mi prośbę do sądu podpisać, którą pan Augustyn już przygotował.
— Myślisz więc na seryo o procesie? zapytał Mieczysław.
— Jakto! czy myślę o procesie? A to, jak Boga kocham, zabawne pytanie, Mieczysiu! Ja im wszystkim procesa powytaczam, i baronowi, i Makowerowi, i Poryckiemu. Choćbym miał te kilka groszy, które mi w kieszeni pozostały, utracić co do jednego, choćbym miał pieszo iść do stolicy, procesować się będę i... wygram. Zobaczycie że jeszcze sprzedaż unieważnię i do Ręczyna wrócę..
Gdy Konrad mówił, a raczéj wykrzykiwał te słowa, szérokiemi krokami po pokoju chodząc i rękami rozmachując, ciemne rumieńce pokryły twarz jego i wyraz szczególnéj zaciętości błyszczał mu w oczach. Daremne były przedstawienia Mieczysława, że lepiéjby uczynił, gdyby za pozostałe mu piéniądze dzierżawę wziął jaką, a pracą i oszczędnością nowéj dobijał się fortuny; daremnie Michalina uprzejmemi słowy zapraszała go, aby w domu ich przenocował: — Konrad ściskał szwagra i całował ręce jego żony, dziękował, płakał, polecał im swe dziecię, uderzał się pięścią w piersi, przysięgając że jest najnieszczęśliwszym na kuli ziemskiéj człowiekiem, ale zarazem objawiał stanowczo przekonanie, że kiedyś będzie jeszcze inaczéj, gdy procesa powygrywa i albo do Ręczyna wróci, albo kapitał utracony odzyska. Mówiąc tak, zaklinając się, gestykulując i łzy ocierając z oczu, opuścił Orchów.
We dwie godziny po odjeździe nieszczęśliwego syna pani Malwiny, Mieczysław siedział przy wielkim stole u komina, na którym dogorywał ogień, i z brwią zsuniętą przeglądał nagromadzone tam w czasie nieobecności jego papiéry. Były to pozwy urzędowe o wypłacenie podatków i innych należności publicznych, regestra i zapiski wykazujące potrzeby przeróżnych gospodarskich napraw, ulepszeń i wydatków. Jakkolwiek Mieczysław każdy z papiérów tych, przypominających mu groźne i kłopotliwe jego położenie, czytał z chmurném i uważném skupieniem, a piérwsze słowo które wymówił po skończoném czytaniu nie tyczyło się wcale ich treści. Usuwając od siebie przeczytany papiér, powstał z krzesła i rzekł:
— Jutro jadę do Białowoli...
Michalina siedziała przy stole, z robotą w ręku, ale wzrok jéj z miłością i niepokojem tkwił w nachmurzonéj twarzy męża.
— Do Białowoli? powtórzyła; tak, rozumiem cię....
— Może, mówił Mieczysław, rękę po czole przesuwając, może drzwi, zamknięte przed bratem, otworzą się przed matką... Może téż upomnienie i prośba matki przemówią tam, gdzie umilkły wstyd niewieści, sumienie i rozum..
— Tak, rzekła Michalina, ale czy matka twoja zechce?
— Czy zechce pojechać? przerwał Mieczysław, widzieć się ze zbłąkaném swém dzieckiem... przemówić do niéj głosem macierzyńskiego uczucia i macierzyńskiéj powagi! Ha, nie wiem! ręczyć za to nie mogę! Zawsze jednak obowiązkiem jest moim nie opuszczać i tego jeszcze środka ratunku dla niéj! Kto wié? spróbuję! pojadę!...




Dom białowolski, mały, lecz ładnie zbudowany i niegdyś tak świeżo bielejący wśród ciemnéj zieleni, przybrał od czasu zamieszkania w nim pani Leontyny pozór nazewnątrz szary i opuszczony, wewnątrz dziwaczny i ponury. Każdy z niewielkich pokojów domu tego wyglądał jak trumna. Nizkie, opylone sufity zdawały się tam przygniatać i w ziemię wciskać pociemniałe od kurzu ściany. Pod ścianami stały sprzęty z ciemnego drzewa, obite grubém niebieloném płótném, żałobnie przybraném czarnemi taśmami. Takież firanki wisiały u okien i żółtawem, posępném światłem napełniały pokoje, w których panowała atmosfera duszna i wilgotna, właściwa mieszkaniom wiecznie zamkniętym, zaniedbanym, prawie pustym. Fantastyczny przystrój ten domu wymyśliła i uskuteczniła pani Leontyna wtedy jeszcze, gdy po śmierci męża przenosiła się z Orchowa do Białowoli, na własność jéj przez synów oddanéj.
Pani Malwina Ręczycowa, jak domyślać się można, różniła się zupełnie z krewną swą i wychowanicą w zdaniu o urządzeniu domu jéj i sposobu życia. Radziła jéj ona pozbyć się melancholii, za pomocą rozrywek światowych. Pani Leontyna rad tych słuchała z gorzkim uśmiechem na ustach i w odpowiedzi dom swój, według obmyślanego z góry planu urządziwszy, hermetycznie go przed światem zewnętrznym zamknęła. Odtąd pani Malwina lękała się białowolskiego dworu i nigdy doń nie przyjeżdżała, stosunki z posępną krewną swą ograniczając na listownéj korespondencyi, rzadko bardzo zamienianéj.
Teraz przecież matka Konrada przybyła do Białowoli jako do jedynego portu ucieczki, który pozostał jéj na świecie. Przybyła tam w towarzystwie jednéj tylko ze swych córek, bladéj i smutnéj Flory, ale wraz z nią zawitały do posępnych pokojów pokutniczego domu głośne wykrzyki, żwawe a nieustanne bieganiny, szelesty i fruwania barwnych, bombiastych sukien. Pani Leontyna, po pierwszych zamienionych powitaniach, w których nie okazała ani radości, ani niezadowolenia, tylko przelęknienie jakieś i osłupienie, usunęła się do jednego z pokojów i krótkiemi, cicho wyrzeczonemi słowy zaprosiwszy ciotkę, aby według woli swéj urządzała się i żyła w jéj domu, pozostała już w schronieniu swém, które wchodząc, na klucz zamknęła.
Pani Malwina usiadła na kanapie w bawialnym pokoju, opuściła ręce na kolana, przymknęła oczy i tak już pozostała noc całą. Daremnie Florka, która krzątała się około rozpakowania tłomoków i urządzania herbaty, prosiła matkę, aby rozebrała się i do łóżka położyła; przerażona wszystkiém co ją otaczało, kobiéta wstrząsała przecząco głową i oczów nie otwiérając, mówiła:
— Lękam się spać w téj trumnie, bo zdaje mi się że zasnęłabym w niéj na wieki... Nie odchodź, Florko! zdrzémnę się trochę... Ach! te firanki! te firanki! Zobacz, duszo moja, czy tam za niemi niema czego...
Zrana, gdy z za żółtawo-żałobnych firanek błysnęło parę promieni zimowego słońca, otworzyła wprawdzie oczy, wypiła herbatę przyrządzoną jéj przez Florę, poprawiła na głowie loki i wstążki, ale miejsca zajmowanego nie opuściła i niewyspana, wybladła, drżąca od zimna i przykrych wrażeń, kurczyła się pomiędzy żałobnemi poduszkami kanapy, wyrzekając na nieoględność syna, który stracił majątek, na dziwactwo pani Leontyny, która w tak okropny sposób dom swój urządziła, i na głupotę swych córek, które za mąż nie wyszły i teraz matce swéj innego, przyjemniejszego schronienia ofiarować nie mogą.
W takim stanie znalazł ją Mieczysław, który w parę godzin po południu do Białowoli przyjechał. Na widok jego pani Malwina obie ręce wyciągnęła ku krewnemu, wołając:
— A niech ci, kochaneczku, Pan Bóg da zdrowie za to, żeś tu dziś przyjechał! Przynajmniéj głos ludzki posłyszę i twarz czyjąś w téj trumnie zobaczę! Przyjechał tu wprawdzie pół godziny temu brat twój Kamil, ale nie mogłam o niego dopytać się... Poszedł z Florą rozmawiać... Ach! biéda na świecie, kochaneczku, biéda wielka! Ale i ty, kochanku, cóś mi blado i mizernie wyglądasz! Zdaje się doprawdy, że cały świat zmizerniał i melancholii dostał... Przyjdzie mi już chyba, jak téj biednéj Leontynie, od królestwa niebieskiego rozrywek oczekiwać....
Mieczysław, na którego obliczu malowały się w istocie powaga i smutek, po wyrzeczeniu kilku obojętnych słów powitania, obejrzał się dokoła i zapytał:
— Gdzie jest moja matka? Przyjechałem tu poto, aby z nią o bardzo ważnéj sprawie pomówić.
— Ach, te wasze ważne sprawy! wykrzyknęła pani Malwina. Nigdy do nich najmniéjszéj inklinacyi nie miałam, i ot, figuruj sobie, moja duszo, jakie to było trafne przeczucie... wszystkie moje biedy z tych ważnych spraw wynikły. Twoja matka, kochanku, jest bardzo osobliwą osobą. Siedzi zamknięta w tamtym oto pokoju.
Tu zniżyła głos i szeptem zapytała:
— Czy wchodziłeś kiedy, kuzynie, do tego pokoju?
Ale Mieczysława nie było już przy niéj. Stanął on u zamkniętych drzwi pokoju swéj matki i zlekka zapukał.
— Kto tam? ozwał się z wewnątrz głos stłumiony i słaby.
Mieczysław odpowiedział.
— Czy nie mogłabym zobaczyć cię późniéj? zapytał znowu głos z pokoju wychodzący.
— Pragnąłbym bardzo widzieć cię, mamo, dziś, zaraz...
Za drzwiami ozwał się szept, smutną lecz głęboką rezygnacyą nabrzmiały: „Dziéj się wola Twoja, Panie, tak na ziemi jako i w niebie!” poczém zwolna, bez szelestu otworzyły się drzwi i stanęła w nich matka Lili.
Szczególna to była postać, tak szczególna, że gdyby pojawiła się w inném miejscu i o innéj porze, wydaćby się mogła jakiemś legendowém zjawiskiem. Wysoka zawsze, pani Leontyna wyglądała teraz na jeszcze wyższą; wrażenie to sprawiało nadmierne wychudnięcie jéj ciała, obok wązkości i powłóczystości okrywającéj ją czarnéj szaty. Włosy, w większéj połowie posiwiałe i nieokryte niczém, w bezładnych, gęstych zwojach opadały na jéj ramiona, na długą, wychudłą szyję, i przysłaniały zlekka czoło, powleczone skórą żółtawą, w mnóstwo bruzd zmarszczoną. Pod czołem tém świeciły oczy wklęsłe, z wielkiemi, czarnemi źrenicami. Powieki jéj były zaczerwienione, policzki zapadłe, z dwoma wypieczonemi na nich gorączkowemi rumieńcami, usta blade i zaciśnięte, ręce białe, chude, przezroczyste, na czarną szatę bezwładnie zwieszone. Było-to uosobienie gorączki ducha i wyniszczenia ciała.
Suche, sztywne spojrzenie zatrzymała na głowie syna chylącéj się nad ręką jéj, którą niósł do ust; suchy i zimny także był dźwięk jéj głosu, gdy pytała go poco przybył.
— Moja matko! z łagodną powagą zaczął Mieczysław, smutnym będzie przedmiot dzisiejszéj méj z tobą rozmowy...
Usta pani Leontyny poruszyły się zwolna.
— Smutek nasz i wesele są w ręku Boga! wymówiła powolnym, monotonnym głosem.
Mieczysław skłonił głowę.
— Tak, matko, rzekł. Są jednak wypadki, w których obowiązek i serce rozkazują nam biedz z pomocą nieszczęśliwym i upadłym. Wiész o tém, matko moja, jakiemu nieszczęściu uległa, jak nizko upadła Lila.
Na dźwięk imienia tego twarz pani Leontyny drgnęła, rumieńce jéj powiększyły się, oczy silniéj błysnęły.
— Grzésznica! wymówiła.
Nie powiedziała nic więcéj, nad ten jeden wyraz, ale wyszedł on z ust jéj z ostrym sykiem, zdradzającym oburzenie zacięte i nieubłagane.
— Niestety! wyrzekł syn, nazwa którą dałaś biédnéj, zbłąkanéj siostrze mojéj jest prawdziwą. Ja jednak przyłączam do niéj w myśli inną jeszcze: nieszczęśliwa!
Ledwie dojrzany cień gorzkiego uśmiechu przesunął się po ustach pani Leontyny.
— Nieszczęśliwa? powtórzyła i zwróciła na twarz syna źrenice swe, tkwiące dotąd w górze, a teraz ostrém, przeszywającém światłem napełnione. Ona nieszczęśliwa.. A ja... czy byłam szczęśliwą? czy nie miałam w życiu swojém zawodów, bólów, rozczarowań? Któż litował się nademną w czarnych godzinach mego życia? kto przybiegał mi z pomocą?.. nikt. Nikt mnie nie kochał, świat i ludzie opuścili mię! Teraz w głębi serca składam im dzięki za to, bo nauczyło mię to pokory i wzgardy dla pozioméj, smutnéj, nędznéj téj ziemi!..
Mieczysław słuchał z pochyloną głową. Po chwili milczenia mówić znów zaczął.
— Smutki i walki, matko moja, znajdują się w życiu i pamięci każdego człowieka; ale burze podobne téj, która pochłonęła cnotę i może szczęście całego życia Lili...
— Burze? przerwała matka. A w mojém życiu czyż nie było burz srogich i bolesnych?
— Jeżeli były one, odrzekł syn, to oparłaś się im, matko moja, skuteczniéj, niż ta biedna ofiara własnych namiętności i nikczemności ludzkiéj...
— Ścieżki moje były w ręku Pana. Wiódł On mię niemi, według świętéj Swéj woli.
To ciągłe zwracanie się ku sobie pani Leontyny przykrém znać echem odbijało się w sercu jéj syna, bo czoło jego stawało się coraz chmurniejszém, a oczy mimowoli spuszczały się ku ziemi.
Milczeli znowu chwilę. Mieczysław pierwszy mówić zaczął, głosem który przytłumiało głębokie wzruszenie.
— Lila zsunęła się w przepaść straszną. Jeśli nikt i nic zatrzymać jéj nie zdoła, runie ona na samo jéj dno, niwecząc szczęście i spokój całego życia swego, tak jak zniweczyła już dobre swe imię. Próbowałem podać jéj dłoń braterską i pomimo wszystkiego co zaszło, otworzyć przed nią schronienie w sercu i w domu swoim. Nie przyjęła ofiary mojéj, nie chciała mnie nawet widziéć. Pomyślałem więc, że gdyby twój głos, matko, zawołał na nią, głos któryby przypomniał jéj najlepiéj czyste lata dzieciństwa, powagę i świętość domowego ogniska, rzuciłaby się może w objęcia twoje, a tybyś ją dźwignęła z poniżenia i oddała w moje ramiona, gotowe zawsze wyciągnąć się ku niéj z przebaczeniem i pomocą... Myślałem, matko...
Głos jego drżał lekko, ale powieki podniosły się i ukazały źrenice napełnione światłem gorącego uczucia. Na twarzy jego była prośba serdeczna, w postawie powaga męzkiego, głębokiego smutku.
Przerwał mu mowę gest pani Leontyny, żywszy, ostrzejszy niż wszystkie poprzednie. Podniosła rękę, jakby poruszeniem tém nakazać chciała synowi milczenie, a wzrokiem błądząc znowu po wysokościach, mówić zaczęła:
— Wiem! o, wiem jak łatwem jest dla was przebaczenie, dla was zepsutych dzieci świata i próżności jego! Przebaczacie wszystko, bo własne serca wasze tajemny zawarły sojusz z duchem zła i ciemności, bo zniknęła w was święta bojaźń Boża, bo sprzeciwianie się rozkazom Pana nic już dla was nie znaczy. Przebaczajcie! przebaczajcie bluźniercom, niedowiarkom, jawnogrzésznikom! nurzajcie się wraz z nimi w otchłani złości i nieprawości, aż można prawica Pana zeszle na was Swoje gromy, aż pod siarczystym deszczem Jéj pomsty spłonie i spopieleje obrzydły świat wasz, jak spłonęły niegdyś Sodoma i Gomora.
Słowa te wymówiła zrazu głosem cichym i słabym, który jednak wzmagał się coraz więcéj, rósł w siłę i nabrał dźwięków ostrych, syczących. Zarazem obie ręce jéj podnosiły się w górę gestem groźby i złorzeczenia, oczy ciskały błyskawice, a cała postać i twarz jéj przyoblekła się ponurym zapałem fanatyzmu.
Mieczysław stał nieruchomy, jakby skamieniały od bólu i zdumienia. Po chwili dopiéro, nie patrząc na matkę, wymówił zcicha:
— Matko moja! pobożne uczucia twe szanowałem zawsze i nie sprzeciwiałem się im nigdy żadném słowem ni postępkiem. Ale racz sobie przypomniéć teraz, gdy idzie o uratowanie dziecięcia twego, słowa Chrystusa, który na jawnogrzesznicę kamieniem rzucić wzbronił i litować się nad nią rozkazał.
— Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno! przerwała pani Leontyna głosem podniesionym, i uczyniła poruszenie takie, jakby odejść chciała.
Ale Mieczysław podniósł rękę gestem prośby, a w źrenicach jego po raz pierwszy, odkąd z matką rozmawiał, przebiegła błyskawica gorzkiego wyrzutu.
— Matko! zawołał, przypomnij sobie Lilę! postaw sobie przed oczami postać i rysy swego dziecka! Przypomnienie to wzruszy cię może i rozkaże śpieszyć ku niéj z ratunkiem...
— Nie będziesz krzyżował ścieżek Pańskich ani sprzeciwiał się woli Jego świętéj! brzmiała znowu odpowiedź, cichym i uroczystym głosem wymówiona.
— Lila znajduje się w rękach człowieka złego, sumienia i skrupułów wszelkich pozbawionego. Przygotuje on jéj zgubę zupełną, wtrąci ją w najsroższe nieszczęścia.
— Niezbadane są drogi któremi Pan przywodzi ku sobie dusze zbłąkane! Lila była zawsze dzieckiem niesforném i samolubném, dla wiary świętéj obojętném, do marnych blasków ziemskich rwącém się, jak motyl do ognia. Niech więc dotknie ją ogień gniewu Pańskiego i duszę jéj oczyści, niech podźwignie ona na grzesznych ramionach swych krzyż kary Bożéj, a uczyni on ją pokorną i ku zbawiennéj pokucie zawiedzie! Ja nic dla niéj uczynić nie mogę; tylko w pokutniczéj szacie méj, z głową osypaną prochem, modlić się będę do Pana, aby kiedyś, przebaczywszy jéj winy, połączyć ją raczył ze mną w niebieskiéj Swéj światłości.
Mówiąc ostatnie słowa, skinęła głową synowi i zwróciła się znowu ku drzwiom. Ale tym razem ciemny rumieniec oblał bladą dotąd twarz Mieczysława. Męzka cierpliwość jego wyczerpała się. Zawrzały w nim gorzkie przypomnienia i oskarżenia.
— Matko! wyrzekł, z całą mocą powstrzymując wybuch głosu swego i uczuć, przebacz mi to co powiem.... Lili należy się cóś od ciebie... Dziecinne i młodzieńcze lata jéj nie spłynęły tak, jak spłynąć były powinny... Nie zaznała ona uczuć poważnych i uszlachetniających, nie przyjęła w siebie myśli wielkich i obrończych... nie była należycie przygotowaną do trudów i prób życia; niewszystko téż teraz na karb własnéj jej winy składać należy...
Pani Leontyna stała przed synem w postawie pełnéj głębokiego zdumienia, z twarzą którą opływały rumieńce gniewu.
— Któż więc zawinił tu, prócz niéj? zapytała. Ja może... ja?
Śmiech cichy, lecz gorzki, szyderczy wstrząsnął zapadłą jéj piersią.
— Mnie więc obwiniasz, Mieczysławie, o grzéchy i nieszczęścia płochej téj, występnéj istoty? Nie dziwię się temu i Bóg widzi, że obraza za to w sercu mém nie istnieje. Oddawna już świat i ludzie nauczyli mię pokory. Gdybyś był sprawiedliwy, przypomniałbyś sobie jak troskliwie, jak starannie pielęgnowałam w Lili pokorę, pobożność i pogardę dla ziemskich, światowych próżności. Ale synowie moi nie rozumieli mię nigdy, serca ich i myśli pozostawały zawsze zdala odemnie. Kamil nie kochał nikogo; ty, Mieczysławie, kochałeś bardzo ojca; wiem o tém... ale nie mnie! nie mnie! Któż mię zresztą kochał na ziemi?.. nikt. Co znaczyłam na świecie i komu potrzebną tam byłam?.. nic i nikomu. A więc odeszłam od was w milczeniu i z pokorą, zamknęłam się w téj trumnie swojéj, ciało swe przyodziałam szatą pustelniczą i sam na sam z Panem żyć zaczęłam. Ale wy i tu pokoju mi nie dajecie, wy i tu w ciszę moję wrzucić usiłujecie obrzydłe echa światowych wrzaw i namiętności. O! precz, precz odemnie, obrzydłe mary świata tego, które przypominacie grzeszną i nędzną przeszłość moję! Precz odemnie, wy pokuszenia duchów ciemności, które pragnąc odwieść mię od stóp Pana i samotnych z Nim rozmów, oblekacie na siebie postacie dzieci moich! Nie chcę was słuchać! Przyjdź! przyjdź, Panie, królestwo Twoje i bądź wola Twoja na ziemi, jako...
Dalszy ciąg mowy jéj przycichał stopniowo i umilkł zupełnie za drzwiami, które bez szelestu zamknęły się za matką Lili i Mieczysława. Nie można było mylić się. Kobiéta ta z przeszłością burzliwą i z wielu względów występną z samolubném sercem, przerażoném sumieniem a ognistą wyobraźnią — była już nawpół obłąkaną. Z dźwięków głosu jéj, słabych i ostrych z kolei, z wiecznego podnoszenia w górę jéj źrenic, z gorączkowych rumieńców i febrycznych drgań, które wstrząsały jéj ciałem, gdy mówiła o piekle i duchach ciemności, odgadnąć można było wszystkie zabobonne przestrachy, wszystkie czarujące i naprzemian straszliwe wizye, otaczające ją w komnacie jej samotnéj; odgadnąć można było niezbadane żale jéj za szczęściem ziemskiém, które ją opuściło, i ekstatyczne tęsknoty, porywające ją ku zaziemskim krainom. Choroba ducha, źle i krzywo ukształconego, boleści serca, pozbawionego jedynych trwałych rozkoszy ziemskich, z uczuć szlachetnych i myśli światłéj płynących, wywołały w niéj chorobę ciała, któréj pierwsze objawy ujrzały teraz przerażone oczy Mieczysława.
Z bladem téż i chmurném czołem, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, wszedł on do pokoju, w którym śród żałobnych poduszek kanapy świeciła i szeleściała barwista jedwabna suknia pani Malwiny.
Przy stole stał tam Kamil, a Flora, blada od znużenia i tuląca się w fałdy grubego szalu, siedziała w cieniu żałobnej firanki i kryła za nią twarz, po któréj łzy ciche spływały.
Bracia powitali się dość obojętnym uściskiem rąk.
— Dawno nie widziałem cię Kamilu, rzekł Mieczysław; ale znać było, że słowa te wymówił machinalnie prawie, bo myśl jego nie ochłonęła jeszcze po strasznym widoku, który przed chwilą uderzył ją i w bolesne wprawił osłupienie.
— Tak, odparł Kamil swobodnym, obojętnym tonem. Ty się tam porasz ze swém gospodarstwem w Orchowie, jak najemnik jaki, i czasu nie masz na odwiedziny. Ja także w ostatnich tygodniach zajęty byłem bardzo. Sprzedawałem Rydlówkę.
Ostatnie słowa obudziły Mieczysława z zadumy. Szybko podniósł powieki i spojrzał na brata.
— Słyszałem o tém, rzekł, alem sądził zawsze i teraz jeszcze sądzę, iż namyślisz się i ostatecznego kroku nie uczynisz.
— Owszem, odparł Kamil, śmiejąc się, krok ten uczyniłem już. Sprzedałem Rydlówkę.
— Sprzedałeś ją już, Kamilu? stanowczo?
W głosie którym Mieczysław zadawał to pytanie lekkie było drżenie. Kamil spojrzał nań oczami, w których zimna tkwiła ironia.
— Najbardziéj stanowczo, odparł. I dlaczegóż nie miałem tego uczynić? Alboż Rydlówka nie była moją własnością?
— Nie będę tłumaczył ci tego, co sam równie dobrze jak ja rozumiesz, rzekł Mieczysław. Wiem, tylko iż żadna przykra konieczność, żadna nawet najlżejsza potrzeba nie zmuszała cię do tego.
— Przeciwnie, odparł Kamil, zmusiły mię potrzeby mego umysłu i wymagania mego smaku. Żyjąc na wsi, wyrzekać się musiałem wielu przyjemności, które teraz, posiadając w ręku odpowiedni kapitał, będę mógł zapewnić sobie z łatwością. Nie jestem stworzony do życia na wsi. Lubię miasto, naturalnie wielkie miasto, swobodę, towarzyskie i artystyczne rozrywki, których dostarczyć ono może. Za tydzień opuszczę Rydlówkę. Na wiosnę wyjadę za granicę, zwiedzę Włochy, Szwajcaryą i nadreńskie strony, potém zaś zamieszkam stale w Warszawie, gdzie znajdę miłe towarzystwo, koncerty, operę...
— Więc dla towarzystwa miłych dam miejskich i dla słuchania opery sprzedałeś Rydlówkę? przerwał mu Mieczysław.
— Uczyniłem to dlatego także, ciągnął Kamil, aby umysłu swego nie zamykać w zbyt ciasnych ramach parafialnego bytu. Człowiek powinien być zawsze panem położenia swego, módz zmieniać je według woli, nie wrastać jak grzyb w miejsce jedno, ale szukać sobie po świecie dróg różnych, takich na których najwygodniej i najszerzej mogłyby rozwijać się właściwe mu usposobienia, zdolności i gusta. Sprzedając Rydlówkę, dodał Kamil z uśmiechem głębokiego zadowolenia, wcieliłem tylko w czyn tę filozofią życia, którą wyznaję. Z jakiegoż wreszcie innego powodu mógłbym to uczynić? Do wojny z wiatrakami nie porywałem się nigdy... długów nie miałem.
W ostatnich wyrazach była już wyraźna, do Mieczysława skierowana ironia. Ale Mieczysław przed pociskiem tym nie spuścił oczu.
— Ale miałeś obowiązki, rzekł krótko i z powagą.
Kamil wzruszył ramionami i zaśmiał się głośno.
— Jakie? zawołał, gdzie? nic nie wiem o nich. Nie słyszałem i nie czytałem nigdy o tém, aby w jakichbądź krajach lub czasach istniało prawo wzbraniające komukolwiek rozrządzać własnością swą według woli i chęci. Ziemia jest kapitałem tak dobrym jak każdy inny, a ruch ciągły, ciągłe przechodzenie z rąk do rąk kapitałów, stanowi prawo bytu i warunek rozwoju gospodarstwa społecznego. Monopol wszelki szkodliwym jest dla publicznego bogactwa i przemysłu, a uparte utrzymywanie się właścicieli ziemskich przy odziedziczonej glebie wytwarza monopol, którego najdobitniejszy przykład przedstawia nam Anglia...
Wywód ten, nabrzmiały szumnemi nazwami i frazesami, prowadzony byłby przez Kamila dłużéj jeszcze, ale Mieczysław już go nie słuchał. Podszedł do Flory i rozmawiał z nią półgłosem.
— Gdzie jest Róża? zapytał.
— Pozostała w N.
— Spełniła więc zamiar swój?
— O! spełniła... szczęśliwa!
— Żona moja dawno już od niéj listu nie miała?
— Róża jest teraz tak pilna, tak zawsze zajęta!
— Mówicie o Róży? zawołała z kanapy pani Malwina. Figuruj sobie, kuzynku, że téj dziewczynie pomieszało się w głowie: została guwernantką... Róża Ręczycówna guwernantką! Daje lekcye na jakiejś pensyi, a potem gryzmoli po całych wieczorach i rankach. Dziwna doprawdy destynacya moja, żebym na nieszczęście dziewczyny téj patrzyć musiała.
Mieczysław, słuchając słów tych, uśmiechał się dziwnie. Promień miłego, radosnego niemal uczucia rozświecił chmurną twarz jego.
— Moja ciociu, rzekł, to co ciocia nazywa nieszczęściem Róży, jest dla niéj przeciwnie szczęściem wielkiém.
— Piękne szczęście, kochanku! to dziewczyna zgubiona... Gdybym wiedziała kto nakładł jéj do głowy wszystkie te głupstwa, tobym mu pięknie podziękowała.
— Mam nadzieję, rzekł Mieczysław, że kiedyś, gdy Róża imieniem swem zrobi chlubę swéj matce, a pracą stanie się jéj podporą, podziękowanie cioci odbierze naprawdę moja żona, która, widując się z Różą niekiedy, a pisując do niéj często kierowała naukowemi jéj pracami, zachęcała ją do wytrwania, odkryła w niéj zdolności pisarskie, a teraz otrzymała dla niéj zajęcie nauczycielskie na pensyi, z któréj przełożoną łączą ją dawne i dobre stosunki. Dziś żona moja poleciła mi, abym prosił ciocię o chwilową cierpliwość i pobłażliwość dla Róży... Gniéw cioci boli Różę, ale jéj z drogi, którą sobie wybrała nie sprowadzi...
— A niech sobie idzie, kochanku drogą tą, niech sobie idzie! odparła pani Malwina, a policzki jéj zarumieniły się silnie i głos zadrżał. Ja jéj nie przeszkadzam, ale i znać jéj nie chcę.
Zwróciła się do Kamila i mówiła daléj:
— Figuruj sobie: w czarnéj sukni chodzi, jak zakonnica... po pensyach za lekcyami lata... androny głupie gryzmoli i ze szwaczką jakąś w dwóch pokoikach pod dachem zamieszkała... Remarkuj sobie sam, kochanku, czy mogę ją za swoję córkę uważać?
— Panna Róża miała zawsze pociąg do książek, z odcieniem ironii zauważył Kamil i zlekka a zimno dotknął ręki brata, który, przez nikogo niezatrzymywany, żegnał obecnych.
Zaledwie drzwi przedpokoju zamknęły się za odjeżdżającym, Kamil wziął także czapkę i z pożegnalnym ukłonem zbliżył się do ciotki. Ale pani Malwina ręki mu nie podała i patrząc nań żartobliwie niby, lecz w istocie z niepokojem ukrywanym, zawołała:
— Jak to kuzynie! odjeżdżasz już?
— Muszę, odparł Kamil. Tydzień tylko mam czasu do przygotowania wszystkiego, aby wyjazd mój z Rydlówki obszedł się bez strat i niewygód.
— I nic nie masz mi do powiedzenia, kochanku? zagadnęła pani Malwina, żwawo przebiérając drżącemi rękami fałdy swego szala i patrząc w twarz krewnego wzrokiem, w którym wzrastał niepokój.
Kamil skłonił się grzecznie i odpowiedział z uśmiechém:
— Pozostaje mi tylko życzyć szanownéj cioci dobrego zdrowia i polecić się jéj pamięci.
— A Florze, kochanku? a Florze czy żadnych nie złożysz życzeń.
Zadając pytanie to, pani Malwina usiłowała zaśmiać się po swojemu, to jest figlarnie i trzpiotowato; ale usta jéj zadrżały, a zarumienione od bezsenności powieki kilka razy nerwowo mrugnęły.
Kamil skłonił się powtórnie i zwrócony nawpół ku ciotce, nawpół ku jéj córce, wyrzekł:
— Kuzynce Florze życzę wszelkich powodzeń i jak najświetniejszego wyjścia za mąż.
Na te słowa Flora wysunęła się szybkim ruchem z za ocieniającéj ją dotąd żałobnéj firanki i z chustką przyłożoną do twarzy, nie patrząc na nikogo, wybiegła do przyległego pokoju. Pani Malwina wyprostowała się jak struna, rozpostarła obie ręce gestem zdumienia i zawołała:
— Ależ figuruj sobie, moja duszo, że ona już teraz wyjść za mąż nie może.., w żaden sposób nie może! Cały świat wié o tém, że kochaliście się przez lat tyle. Teraz młode to jeszcze wprawdzie... bardzo młode; ale nie to już co było... Gryzło się biedne dziecko i płakało często, więc postarzało téż przed czasem.
Przy ostatnich wyrazach głos pani Malwiny, tak dźwięczny i swobodny zawsze, zcichł i osłabł; w piersi płochéj téj kobiéty i matki zabolało cóś i jęknęło.
Kamil stał z czapką w ręku ze spuszczonemi oczami, lecz z jednostajnym wciąż uśmiechem na ustach. Po chwili ozwał się zwolna i zimno.
— Uważałem to sam, że kuzynka Flora zmieniła się bardzo od pewnego czasu i zmizerniała. Sądzę że najlepszem dla niéj lekarstwem byłyby rozrywki.
W słowach tych tkwiła gryząca i nielitościwa parodya rad, które pani Malwina na wszystkie choroby ciała i duszy udzielała, nawpół z przekonania, nawpół z nałogu. Teraz jednak uczuła ona, o ile rada ta w wypadkach pewnych nietrafną bywa, uczuła ile w niej mieścić się może gorzkiego szyderstwa. Podniosła na twarz kuzyna oczy z takim wyrazem, jakby własnym nie dowierzała uszom, i prostując się jeszcze bardziej, wyrzekła:
— Żartujesz, kuzynie. Ale pomówmy na seryo.
Ostatni wyraz szczególnie brzmiał w ustach téj wiecznie śmiejącéj się i o nic niedbającej sześćdziesięcioletniej wietrznicy.
— Pomówmy na seryo, powtórzyła. Może zresztą nie wypada mi o tem mówić i nie mówiłabym z pewnością, gdybym zostawała w dawnéj swéj pozycyi... Ale jestem teraz w pozycyi zupełnie innéj niż dawniéj... Cóż uczynię? gdzie się podzieję? Myślałam, że jedno z dzieci moich przynajmniéj będzie miało dom swój i podzieli się nim zemną... Remarkuj sam, kuzynie, czy mogę całe życie mieszkać w tej trumnie? wszak to okropieństwo, nieprawdaż? A z Florą co będzie? ona za mąż nie pójdzie za nikogo, prócz za ciebie, kuzynie. To romantyczka! kilka partyj wcale dobrych odrzuciła... Prosiłam, namawiałam, gniewałam się, ale nic nie pomogło. Tyle lat, figuruj sobie tylko, kochanku, tyle lat! co za stałość! Będziesz z niej miał żonę... perfekcyą!
Kamil stał wciąż przed mówiącą tak kobietą w jednostajnej postawie. Ręką tylko o stół się oparł i oczy ku ziemi spuścił. Przez chwilę zdawać się mogło, że w oczach tych mignęło zakłopotanie, czy inne jakieś uczucie ale była to tylko przelotna chwila. Kamil podniósł głowę i powoli, zimno, z rozwagą mówić zaczął:
— Przykro mi bardzo, iż zawieść muszę położone we mnie nadzieje cioci; ale ja żenić się nie myślę i nie mogę....
— Nie możesz, kochanku! dlaczego nie możesz? wykrzyknęłą pani Malwina, kurczowym ruchem pulchne dłonie swe splatając.
— Ożenienie się bowiem, ciągnął daléj Kamil, sprzeciwiałoby się wszystkim gustom moim i planom, jakie sobie ułożyłem na przyszłość. Jestem dość majętnym na to, aby zabezpieczyć własne życie od przykrych niewygód, braków i katastrof, ale niedość aby brać na siebie ciężar utrzymania rodziny. Rodzinne życie zresztą nie odpowiada wyobrażeniu, jakie mam o egzystencyi człowieka, pragnącego w każdéj okoliczności być panem swego losu. Zdaje mi się że nazawsze pozostanę bezżennym.
Gdy Kamil to mówił, z twarzy pani Malwiny zniknęły bez śladu rumieńce a zastąpiła je bladość żółtawa. Zaczerwienione powieki jej mrugały szybko i nerwowo. W głowie nie było wyrazów, a w piersi głosu, któremiby odpowiedzieć mogła. Wargi jej poruszyły się tylko kilka razy i wydały z siebie szept, w którym dosłyszeć można było słowa:
— Tyle lat! imainuj sobie tylko, tyle lat!
Kamil złożył jéj ukłon głęboki i wyszedł. Wtedy we drzwiach przeciwległych, do sąsiedniego pokoju wiodących, stanęła Flora, blada bardzo, z nabrzękłemi od płaczu oczami, z piersią drżącą od łkań tłumionych.
— Nadaremnie, mamo... zaczęła — mówiłaś z nim o tém... Ja wiedziałam... on mi to sam powiedział...
Umilkła znowu i stała we drzwiach, nie płacząc już, bez poruszenia żadnego, jak posąg wstydu i rozpaczy. Pani Malwina wpatrywała się w nią osłupiałemi oczami i nagle, nie wymawiając słowa, wyciągnęła ku niéj obie ręce. Flora poskoczyła i osuwając się na ziemię u nóg matki, ukryła twarz na jéj kolanach. Oczy pani Malwiny mrugały i z szybkością nadzwyczajną obiegały pokój, aż napełniły je łzy. W kobiécie téj, poraz piérwszy może w życiu, ozwały się uczucia poważne i bolesne, po raz piérwszy pierś jéj wezbrała płaczem głośnym i gwałtownym. Otoczyła zgiętą u kolan jéj szyję córki trzęsącemi się rękami, głosem przez łkania przerywanym zawołała:
— Figuruj sobie... duszo moja... że wszystkie... wszystkie dzieci moje są... zgubione!




Wieczór był blizki, gdy Mieczysław wrócił do domu. Michalina, jak zwykle bywało, wyszła na ganek, aby go spotkać. Mieczysław śpiesznie zbliżył się do niéj i biorąc ją za rękę, z niepokojem zapytał:
— Co ci jest, Michasiu? czy stało się w domu co złego?
Pytanie to spowodowaném było niezwykłym wyrazem twarzy młodéj kobiéty, która w udawanie niewprawna, zdradzała silne, a przykre wzruszenie.
— Nic się nie stało, z wahaniem się w głosie odpowiedziała Michalina, później ci zresztą powiem... dodała, rumieniąc się mimowoli, jak ktoś komu ciężko jest popełniać kłamstwo, w celu choćby najlepszym. Idź teraz do pokoju naszego... czeka tam na ciebie Makower, który tu przed godziną przyjechał.
Rzekłszy to, odwróciła się szybko od męża i zniknęła w głębi domu. Odchodząc, dotknęła dłonią stanika sukni, za którym ukryty zaszeleściał papiér jakiś; potém, znalazłszy się samą, splotła ręce, podniosła je nieco w górę i szepnęła do siebie:
— Jakże ja mu to powiem? jak zdołam cios ten mu zadać? O! gdybyż w sercu mojém otworzyły się na ten raz źródła pociechy, któremi mogłabym mu chwilę tę uczynić mniéj gorzką! Gdybym w mowie swéj znalazła dość wyrazów miłości i męztwa, któreby go osłoniły i ukrzepiły!
Zwolna i z pochyloną w zamyśleniu głową udała się do pokoju, w którym otoczona dziećmi, siedziała jéj matka. Usiadła przy niéj blisko i długo mówiła jej o czémś zniżonym głosem. Stara niewiasta słuchała słów jéj ze splecionemi jak do modlitwy rękami, z oczami błagalnie wzniesionemi w górę. Długo dwie kobiéty rozmawiały w ten sposób, a po twarzach ich zbliżonych ku sobie, bladych i smutnych, spływały łzy szybko ociérane.
Mieczysław tymczasem, wszedłszy do pokoju będącego zwykłém miejscem rodzinnych posiedzeń, znalazł tam siedzącego w pobliżu drzwi Elego Makowera. Na widok wchodzącego gospodarza domu Izraelita powstał i grzeczny złożył mu ukłon. Mieczysław powitał go także grzecznie, acz zimno, i wskazał mu miejsce w głębi pokoju, przy stole przed kominem stojącym. Wiedział on aż nadto dobrze, jakie cele i starania przywiodły doń tego gościa. Były-to cele i starania téż same, które przed kilku miesiącami sprowadziły mu odwiedziny głównego agenta Domu pośrednictwa. A jednak, pomimo wspólności pomiędzy dwoma tymi ludźmi zachodzącéj, Mieczysław mniéj chmurnie i zimno przyjął Makowera, niż przyjmował Poryckiego. Owszem, w obejściu się jego z Izraelitą był, obok chłodu i powagi, pewien odcień życzliwości. Ale téż nawzajem, ktokolwiek znał dobrze Makowera, z łatwością mógł poznać, że nie był on w téj chwili zupełnie takim, jakim bywał zwykle. Postawa jego i ruchy zdradzały wcale mu niezwyczajne wahanie się jakieś, prawie nieśmiałość; w oczach pojawiał się niekiedy błysk cieplejszego, sympatycznego uczucia. Widać było odrazu, że w usposobieniu obu tych ludzi nie było niezbłaganéj konieczności wzajemnego gardzenia sobą, nienawidzenia się i szkodzenia sobie, że traf tylko i plątanina, wynikła z kolei, któremi kroczyły plemienne i jednostkowe ich dzieje, postawiły ich w nieprzyjaznym względem siebie stosunku.
Eli, siedząc na krześle, z obu dłońmi na kolanach złożonemi, z grubym swym złotym łańcuchem od zégarka, który połyskiwał na tle atłasowéj kamizelki, piérwszy zaczął rozmowę.
— Mnie się zdaje, rzekł, że nie potrzebuję mówić panu w jakim interesie tu przyjechałem. Pan to sam odgadł.
— Wistocie, odparł Mieczysław, łatwo mi domyśléć się celu pańskiego przybycia do mnie. Wybacz téż, panie Makower, jeśli ci powiem, że trudziłeś się daremnie. Ja postanowienia swego bynajmniéj nie zmieniłem: Orchowa sprzedać nie myślę.
Odpowiedź ta zdziwiła nieco Elego. Po tylu trudnościach i niebezpieczeństwach, któremi otoczył był człowieka tego, spodziéwał się usłyszéć inną, mniéj przynajmniéj spokojną i stanowczą.
— Proszę pana, rzekł po chwilce namysłu, niech się pan na mnie nie obraża za to, że mówić będę tak, jakbym tego powiedzenia pańskiego wcale nie słyszał. Proszę téż żeby pan nie myślał, że ja z panem gadać będę tak, jak z innymi ludźmi gadam. Ja wiem że pan odrazu pozna co prawda, a co nieprawda, że panu nie trzeba niczyjego rozumu, aby własne korzyści obrachować. Tylko że u pana są różne myśli w głowie, które przeszkadzają mu czasem dobrze liczyć. Jeżeli pan pozwoli, to ja te myśli pańskie na stronę usunę, tak jakby ich nie było, i same tylko cyfry przed pańskiemi oczami postawię.
Mieczysław uśmiéchnął się mimowoli.
— Dlaczego, panie Makower, zapytał, chcesz sobie tyle trudów zadawać, skoro wiész z góry, że nie doprowadzą cię one do celu?
— Może nie doprowadzą, a może i doprowadzą, wyrzekł Żyd. U nas jest przysłowie: kupić nie kupić, potargować można. I ja jeszcze jednę rzecz panu powiem....
Tu zawahał się. W oczach jego, które tkwiły w twarzy Mieczysława, błysnął w téj chwili cieplejszy, sympatyczny promyk.
— No! wymówił, dlaczego ja nie mam powiedziéć panu o tém? albo to co złego? Mnie pana żal!
— Dziękuję ci, panie Makower, za życzliwe dla mnie uczucia, z powagą rzekł Mieczysław, ale wybacz téż jeśli powiem, że dowodów ich nie widzę. Przeciwnie, postępujesz pan ze mną jak nieprzyjaciel, który przeciwnika swego otacza podstępnemi sieciami.
Słowa te wywarły na Elim widoczne wrażenie.
— Nie rozumiem o czém pan mówi, rzekł z trochą zmieszania w głosie.
— Powiedziałeś pan sam przed chwilą, że jestem zdolny rozróżnić prawdę i nieprawdę. Nie mylisz się pan, w obecnym przynajmniéj wypadku. Wiem dobrze iż większa część trudności i niepowodzeń, które spotkały mię w ostatnich czasach, pańskiém jest dziełem. Posiadasz pan liczne i woli swéj posłuszne narzędzia działania; ale pozwól powiedziéć sobie, że używasz ich na złe i że człowiek obdarzony takiemi jak pan zdolnościami umysłu, mógłby wcale inną, zaszczytniejszą spełniać rolę.
Słowa te powiedziane były z otwartością, właściwą charakterowi człowieka, który je wymawiał. Elego widocznie przykro one dotknęły. Przez chwilę miał postawę i wyraz twarzy człowieka, czującego się w sprzeczności z samym sobą. Parę sekund oczy jego, pojętne i błyszczące, tonęły w spokojnych i lekko tylko przyćmionych smutkiem oczach Mieczysława.. Uczynił potém żywe poruszenie i rzekł stanowczym głosem:
— Przepraszam pana, pan się myli. Ja nieprzyjacielem pańskim nie jestem.
Umilkł, spuścił oczy i zdawało się, że w myśli zapytywał o cóś sam siebie, że we wnętrzu swém godzić usiłował cóś, co pogodzić się w żaden sposób nie dawało. Podniósł nakoniec głowę i rzekł znowu:
— Pan mówi, że ja wiele złego panu zrobiłem. Nu, ja robił, to prawda. A dlaczego ja robił? bo mnie to miało przynieść wielkie korzyści, a człowiek sam sobie zawsze najlepiéj życzy. Ale ja i panu źle nie życzę, a żeby pana o tém przekonać, wyjmę z kieszeni ten papiér i ten ołówek i cyframi panu pokażę, jaki pan może być bogaty i szczęśliwy jeżeli pan zrobi tak, jak ja panu radzę.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni gruby pugilares, wydarł zeń kartę czystego papiéru i pochylony nad stołem, zaczął kreślić na niéj cyfry ołówkiem. Przedstawiał Mieczysławowi wartość Orchowa, którą znał wybornie, i nieliczne obciążające go należności; obrachowywał kapitał, jaki po sprzedaniu majątku pozostać miał w ręku sprzedawcy i jakie kapitał ten przynosić mógł procenta. W rachunku swoim nie rozminął się ani na źdźbło z rzeczywistym stanem rzeczy, nie omylił się ani o grosz jeden, nie uczynił ani jednego fałszem lub próżnem łudzeniem trącącego przypuszczenia. Dotrzymywał danego słowa. Mówił z Mieczysławem wcale inaczéj, niż zwykł był mówić z innymi dziedzicami dóbr ziemskich; mówił mu czystą, wierną prawdę. Z prawdy téj okazywało się widocznie, że Mieczysław, jeśliby zgodził się oddać dziedzictwo swe w obce ręce, nietylko uwolniłby się od wszelkich kłopotów, trudów i niebezpieczeństw, które dotąd napełniały byt jego, ale posiadłby w kapitale fortunę czystą, niezależną a znaczną. Pogrążony w dokonywanych rachunkach, Eli pozbył się uprzedniego zmieszania swego i tego ludzkiego, cieplejszego promienia, który przed kwadransem rozświécał mu oko. Był on znowu kupcem, spekulantem, nawpół chłodnym i stanowczym, nawpół namiętnym i pożądliwym. Znać było, że niczego więcéj nie pragnął w téj chwili, jak skłonienia dziedzica Orchowa do pozbycia się dziedzictwa swego; o niczem nie myślał, jak o zyskach własnych, które z interesu tego, jeśliby doprowadzonym był do skutku, wyniknąć mogły.
Skreśliwszy na papiérze ostatnią cyfrę i wymówiwszy ostatni rezultat swych obrachowań, Eli podniósł głowę i z błyskiem tryumfu w oczach, rzekł:
— No! co pan na to powie?
Mieczysław uśmiechnął się.
— Czy sądzisz, panie Eli, odpowiedział, że wszystko coś mi tu napisał i powiedział jest dla mnie nowością? Czyniłem już sam nieraz obrachowania podobne...
— Nu, a jak pan ich robił to co pan sobie myślał?
— Że nie sprzedam Orchowa.
Po odpowiedzi téj Żyd spuścił oczy i patrzył w ziemię. Po chwili podniósł powieki i zwolna, poważnie zapytał:
— Pan może rozgniéwa się na mnie... ale ja pana zapytam, dlaczego pan taki uparty? dlaczego pan szczęścia nie chwyta, kiedy ono w ręce panu samo lézie? dlaczego pan, mając taki bystry rozum i takie jasne oczy, idzie do zguby swojéj, jak człowiek ślepy?
Mieczysław powstał i zbliżając się do Izraelity, życzliwym acz poważnym gestem położył dłoń na jego ramieniu.
— Źle myślałeś o mnie, panie Makower, rzekł, jeżeli mniemać mogłeś, że pytanie twoje mię rozgniewa. I owszem, rad mu jestem. Gdyby zadał mi je wspólnik twój, pan Ildefons Porycki, nie chciałbym mu na nie odpowiedziéć, ale tobie... odpowiem. Wiedziałem dobrze i oddawna, że gdybym sprzedał Orchów, stałbym się człowiekiem niezależnym i zamożnym, wolnym od trosk wszelkich, spokojnym o byt dostatni dla siebie i dla swéj rodziny. Ani na chwilę przecież perspektywa ta nie zachwiała postanowieniem mojém. Powód zaś téj stałości mojéj jest bardzo prosty. Leży on w przekonaniach moich i najgłębszych uczuciach, które mi mówią, że chociaż niezależność materyalna cenną jest i pożądaną, chociaż spokój i bezpieczeństwo bytu przyjemnemi być mogą, wyższą jednak od wszystkich dóbr tych jest zasada, z którą rozminąwszy się, człowiek pozostać nie może ani uczciwym, ani szczęśliwym.
— Przepraszam pana, przerwał Eli, a co to takiego ta zasada?
— Zasadą tą, odparł Mieczysław, jest trwanie przy tém, co całą siłą serca i umysłu swego człowiek uznaje za dobre i potrzebne...
— Nu, zawołał Żyd, a czy to potrzebne panu, żeby pan kłopotał się i jak parobek pracował na tym kawałku ziemi, kiedy pan może być gdzieindziéj bogatym i swobodnym jak ptak?...
— Potrzebnem to jest nie dla mnie, ale dla kogoś czy dla czegóś, o co idzie mi tyleż, a może i więcéj, niż o siebie.
W oczach Elego malowało się wytężenie myśli. Po raz pierwszy w życiu prowadził on rozmowę o rzeczach oddalających się od spraw materyalnych i zjawisk powszednich. Widać jednak było, że umysłem swym bystrym i otwartym przenikał znaczenie słów, które pochwytywał ciekawém uchem.
— A kto to panu każe pilnować się téj zasady, która pana i pańskie dzieci do torby przyprowadzić może? zapytał raz jeszcze.
— Obowiązek, krótko odpowiedział Mieczysław.
— A zkąd ten obowiązek wychodzi? zapalając się coraz bardziéj, wykrzyknął jeszcze Eli.
— Obowiązek ten wychodzi z serca, które kocha, i z sumienia, które rozróżniać umié dobro od zła.
Tym razem Eli powstał i stanął naprzeciw Mieczysława.
— Ja pana zrozumiałem, rzekł. Ja zawsze wiedział trochę jakie są pańskie myśli, a teraz wiem już dobrze. Ale przepraszam pana, że powiem: myśli pańskie piękne, honorowe, tylko niepraktyczne. Żeby to tak dawniéj jeszcze... no; ale teraz, proszę pana, taki czas, że ludzie z wiatrem wojować przestali, bo przekonali się, że wiatr to wielka siła... tych co jemu sprzeciwiają się powali na ziemię, a sam jak dmie tak dmie. A jak ludzie o tém przekonali się, to i zrozumieli że przeciw wiatrowi iść nie trzeba, tylko być z nim w zgodzie i schodzić przed nim z drogi. Czy ja nie prawdę mówię, proszę pana, że teraz nadszedł taki czas?
Mieczysław poważnie i przecząco wstrząsnął głową.
— Nie, panie Eli, rzekł, czas taki nie nadszedł i nie nadejdzie nigdy. Walka ze złem, jakkowiek byłoby ono silném, nie przestanie być obowiązkiem i potrzebą ludzi poczciwych, odważnych i rozumnych; każda tylko pora inne im do walki téj podaje narzędzia i bronie. Dawniéj ludzie walczyli mieczami, głośno, groźnie, burzliwie; dziś walczyć mogą i powinni tylko pracą, — pracą serc swych, głów i rąk, cicho, skromnie, poprostu. Dziś uznaliśmy i wiemy o tém, że każdy kto własne życie obroni od wszelkiéj plamy i skazy, kto rozumnie i cnotliwie wychowa swe dzieci, myśl zacną pomiędzy ludzi rzuci, przykład z siebie da dobry, kawał nieurodzajnéj ziemi użyzni, jakikolwiek ruch, jakiekolwiek życie i bogactwo wywołała tam, kędy była przedtém jałowość, ruina i nędza, — ten jest dobrym rycerzem sprawy ludzkości, ten wedle siły spełnia swój obowiązek.
— Dlatego to, po chwili milczenia dodał Mieczysław, dlatego to i ja także nie chcę zejść ze stanowiska, na którem czuję się potrzebnym i użytecznym, nie chcę opuścić zadania, które umiłowałem sercem i za słuszne uznałem rozumem. Sposobiłem się do zawodu rolnika od młodości i umiejętność zawodu tego posiadam. Na żadném inném miejscu, w żadném inném zajęciu nie mógłbym tak jak w tém spożytkować sił swoich i zdolności. Sroga więc tylko, nieubłagana konieczność wytrącićby mię mogła z kolei mojéj: dobrowolnie nie ustąpię.
Mieczysław przestał mówić, a Eli stał wciąż przed nim i patrzył mu w twarz dziwnym wzrokiem. We wzroku tym jaśniéj, ciepléj niż kiedykolwiek świeciły promyki życzliwych, sympatycznych uczuć; ale oprócz tego był w nim podziw niby, niby głuche a nieokreślone cierpienie jakieś. Otworzył usta, aby cóś powiedziéć, ale zawahał się i nie powiedział nic; spuścił oczy i myślał. Długo myślał. Na czole jego pogłębiały się rysujące je bruzdy. Wyprostował się nakoniec, postąpił krok naprzód i nie patrząc na Mieczysława, rzekł:
— Dziękuję panu, że pan ze mną rozmawiał jak z równym sobie człowiekiem. Ja nigdy o takich rzeczach nie rozmawiałem z nikim. Ja prosty Żyd nieuczony i tylko własnym rozumem, co mi go Pan Bóg dał, wybiłem się z nędzy i wielkiéj ciemności. Ale ja pana zrozumiałem, i proszę żeby pan nie myślał, że ja nieprzyjacielem pańskim jestem....
Przy ostatnich wyrazach podniósł znowu wzrok na Mieczysława i zdawało się, że chciał wyciągnąć do niego rękę. Nie uczynił jednak tego. Cóś jakby nieśmiałość odmalowało się w jego postawie, cóś jakby uczucie mimowolnego może lecz głębokiego szacunku skłoniło mu głowę nizko. Wziął z krzesła czapkę i nie rzekłszy już ani słowa, wyszedł z pokoju.
Mieczysław niedługo pozostał samotnym. Stara, poważna komnata napełniła się wkrótce wesołemi głosami dzieci, krokami kobiét, krzątających się około urządzania wieczornego posiłku. A jednak wieczór ten nie upływał dla mieszkańców Orchowa tak zupełnie, jak upływały im inne wieczory. Na głowach i sercach ich spoczął widocznie ciężar tłoczący. Poufne i swobodne zawsze rozmowy rwały się co chwila i milkły. Mieczysław otwiérał po kilka razy księgi swe gospodarskie i rachunkowe, ale rzuciwszy zaledwie okiem na ich karty, zamykał je, zdjęty jakby nieprzezwyciężoném uczuciem zniechęcenia. Dzieci nawet, mniéj pieszczone niż zazwyczaj, posmutniały i przycichły. Jedna tylko Michalina żwawo krzątała się wokoło rodzinnego stołu, nawiązywała rwącą się rozmowę i podsycała ogień na kominie, jakby głosem swym i blaskami domowego ogniska zagłuszyć chciała posępny szept wiszącego nad ukochanemi jéj głowami nieszczęścia jakiegoś, odegnać, choćby na chwilę, zbliżające się ku nim ciemności. Najczęściéj zaś brała ona w objęcia swe małego syna Lili, a usta jéj lgnęły do białego czoła dziécięcia z taką mocą, jakby lękała się aby w domu jéj lub sercu nie stała mu się krzywda jakaś, aby gorzki wyraz narzekania i niechęci nie spłynął na niewinną jego głowę. Gdy nakoniec, przy schyłku wieczora stara babka, otoczona dziatwą, zniknęła w głębi domu, udając się na spoczynek, Michalina stanęła naprzeciw męża, z którym pozostała sam na sam, w nieruchoméj postawie, ze spuszczonemi oczami. Potém dotknęła stanika sukni, za którym ozwał się szelest ukrytego tam papiéru, a usiadłszy tuż przy Mieczysławie, zwolna zarzuciła mu ramię swe na szyję.
— Drogi mój, zaczęła, mam z tobą do pomówienia.
Mieczysław, który z czołem opartém na dłoni siedział zamyślony i machinalnie, jak się zdawało, patrzył na długi szereg cyfr, wypisany w otwartéj rachunkowéj księdze, podniósł głowę i spojrzał na żonę. Ona bliżéj jeszcze przysunęła się do niego i zcicha mówiła:
— Pamiętasz, drogi mój, że pora ta wieczorna, w któréj zostajemy zwykle sam na sam, była zawsze dla nas porą najpoufniejszych zwierzeń, najmilszych samotnych rozmów. W godzinach tych obrachowywaliśmy z sobą zawsze wyniki prac naszych wspólnych, mówiliśmy o powodzeniu wspólnego dzieła naszego, roiliśmy najpiękniejsze nadzieje, dzieliliśmy się najswobodniéj uczuciami i myślami swojemi. Postaw sobie teraz przed oczy wszystkie te dobre, ciche, kochane wspomnienia nasze, ogarnij myślą całą miłość moję dla ciebie...
Teraz drugiém ramieniem szyję jego otoczyła i piersią lgnąc do jego piersi, wymówiła ciszej jeszcze:
— Dziś, najdroższy mój, ja w téj ukochanéj godzinie naszéj oznajmić ci muszę wieść smutną.... gorzką....
Mieczysław pobladł lekko; w myśli jego błysnął domysł dlań straszny. Ale wierna, wielka miłość ukochanéj kobiéty ogarniała go objęciem miękkiém i zarazem silném; przy piersi swéj czuł przyśpieszone uderzenia jéj serca, oczy jéj tonęły głęboko w jego źrenicach i zdawały się na promieniach swych nieść w umysł jego spokój i moc. Mimowolném poruszeniem pochylił głowę swą ku jéj głowie i na gorącém, nieskalaném czole składając pocałunek długi, szepnął:
— Mów, Michasiu. Nie mogę być zupełnie nieszczęśliwym, mając ciebie.
Wtedy wyjęła ona z za stanika sukni gruby, żółty papiér, we czworo złożony i urzędowemi napisami i pieczęciami poznaczony. Mieczysław wziął papiér ten z jéj ręki, a gdy położył go pod światłem lampy i czytać zaczął, ona zbliżyła twarz swą do jego twarzy i kibicią przylgnęła tak do jego piersi, aby ani na jedno mgnienie zapomniéć nie mógł o jéj obecności i uczuć się samotnym.
Twarz czytającego mężczyzny bladła i rumieniła się naprzemian, oczy jego błyskały to gniewem i oburzeniem, to bólem i rozżaleniem gorzkiém. Skończył czytać i niosąc dłoń do czoła, wymówił cichym, lecz przenikającym szeptém:
— Siostra to więc moja.... siostra!....
W wielkiém wzruszeniu swém nic więcéj powiedziéć, nie mógł i twarz ukrywszy w dłoniach, pozostał nieruchomym. Ale Michalina pochylała wciąż głowę swą nad jego głową.
— Spójrz na mnie, najdroższy mój! szeptała z prośbą, z naleganiem, spójrz na mnie!
Podniósł głowę i wzrokiem spotkał się z jéj oczami, i widział jak zachodziły one zwolna łzą, nadaremnie wstrzymywaną, podczas gdy po ustach jéj drgających od tłumionego płaczu przewijał się uśmiech bezgranicznéj miłości, uśmiéch, który wśród boleści, i trwogi téj chwili błyszczał pociechą i nadzieją, jak kwiat wyrastający wśród wichrów i słot.
Patrzyli na siebie długo, milcząc, aż zwolna, zwolna z uśmiéchu jéj, z uścisku jéj ciepłych, miękkich dłoni, z jéj łzy nawet spłynęły w pierś jego wzburzoną pociecha i nadzieja. Powstał i kładąc dłoń na złowrogim papiérze rzekł z mocą:
— Nie, nie ustąpię i teraz jeszcze. Pojadę wszędzie, zawołam do wszystkich, użyję całych sił swych, aby cios ten ostatni i stanowczy już, odeprzéć. Wszak formalności prawne zająć im będą musiały dwa lub trzy miesiące. Przez czas ten znajdę może gdziekolwiek kredyt, pożyczkę, ustąpią mi może z drogi intrygi i podstępy człowieka tego, w którym zdaje mi się że ujrzałem dziś uczucia jakieś ludzkie i dobre.... Kto wie?..
Przy ostatnich wyrazach zwrócił się znowu do żony.
— Dziękuję ci, Michasiu, rzekł cichym głosem, dziękuję ci!...
Chciał mówić więcéj, ale głos jego zadrżał i zmienił się w szept cichy:
— O mój ty dobry, czysty aniele! mój ty aniele pociechy, miłości i męztwa!
Długo, długo w noc czerwony blask dogasającego ogniska oświetlał ich postacie, złączone w uścisku, ich twarze zbliżone ku sobie, a poufną, rozważną rozmowę przerywające pocałunkami miłości.




Urzędowy papiér leżący pod światłem dogorywającéj lampy, był pozwem sądowym, wzywającym Mieczysława o natychmiastową wypłatę 20,000 rubli. Lila prawo swe do téj summy, ze wszelkiemi formalnościami przelała na Ildefonsa Poryckiego, który poszukiwał jéj teraz na Orchowie drogą prawną, jako osobistéj własności swojéj.






VIII.

Ildefons Porycki przechadzał się po niewielkim, lecz ładnie umeblowanym pokoju. Pokój ten znajdował się na drugiém piętrze kamieniczki, która, stojąc śród dziedzińców i ogrodów, przedstawiała schronienie samotne i ustronne, od gwaru ulic i wzroku miejskiéj ludności oddalone.
Twarz głównego agenta zdradzała żywy niepokój. Przed kilku dniami wysłał on był do Orchowa, za pośrednictwem władz miejscowych, pozew urzędowy o wypłacenie summy posagowéj Lili. Nie uspokajało go to jednak zupełnie. Młody dziedzic Orchowa, który dotąd niczém skusić ani zgnębić się nie dał, mógł i tym razem także zapobiedz grożącéj mu katastrofie, zapomocą jakichkolwiek obrotów gospodarsko-finansowych. Porycki czuł, że na samo przypuszczenie to krew mu nabiegała do czoła. Zawzięcie-bo téż nienawidził on człowieka tego, który życiem swém i zasadami, postępkami i słowami ranił śmiertelnie jego miłość własną. Dla pomyślnego przeprowadzenia planów, osnutych w celu ostatecznego zgnębienia nienawistnego sobie człowieka, Porycki potrzebował, koniecznie potrzebował pomocy i współdziałania Elego. Owóż właśnie kilka dni już minęło, odkąd Eli, po wspólnéj z nim naradzie, udał się do Orchowa, dla powzięcia na miejscu dokładnych informacyj o położeniu i obecnych usposobieniach Mieczysława. Porycki wiedział dobrze, iż wycieczka ta Elego trwała bardzo krótko, że wrócił z niéj oddawna, że obecnie znajdował się w mieście i zwykłym sobie spokojnym trybem wiódł różne sprawy i sprawki, których liczne nici spoczywały w jego rękach. Przez czas ten mógł on już dziesięć razy być u wspólnika swego, a nie był ani razu. Co znaczyła zwłoka ta? dlaczego czynny i sprytny Izraelita, tak pilnie zazwyczaj chodzący około załatwianych przez się interesów, zaniedbał się tym razem w tak uderzający sposób? Byłaż to z jego strony niechęć jakaś, lub niewytłomaczone ostygnięcie dla rozpoczętéj tak pomyślnie, a tyle korzyści obiecującéj sprawy? Czy może spotkał się on z przeszkodami jakiemiś, które obalać i zwyciężać usiłował na własną rękę, bez porady i pomocy wspólnika swego? Pytania te i wątpliwości niepokoiły mocno głównego agenta, i teraz właśnie, przechadzając się po niewielkiéj swéj bawialni, myślał on nad tém, czy należy mu udać się do mieszkania Elego, czy téż oczekiwać zjawienia się Izraelity. Niecierpliwa i burzliwa strona charakteru jego zaczynała właśnie brać górę nad rozważną i przebiegłą; chwytał już za czapkę i miał wyjść na miasto, gdy otworzyły się drzwi przedpokoju i do bawialni wszedł Eli Makower.
Postawa Żyda była, jak zawsze, obojętna, spokojna. Powitany przez głównego agenta z pośpiechem i uprzejmością niezwykłą, rozpoczął on rozmowę o przeróżnych wspólnych im sprawach. Mówił zwolna i poważnie, ale w sposób tak stanowczy, że przez dobry kwadrans Porycki ani toku rozmowy zmieniać, ani pytań żadnych zadawać nie mógł. O wycieczce swéj do Orchowa i powziętych tam wiadomościach Eli najlżejszem słowem nie wspominał. Trzymał się on zdala od przedmiotu tego tak upornie, jakby o nim zupełnie zapomniał, jakby dlań nie istniał. Porycki zrozumiał taktykę Izraelity ale powodów jéj odgadnąć nie mógł. Uczuł że Eli nie chce z nim mówić o sprawie, która na teraz zajmowała go prawie wyłącznie, namiętnie, i... zadrżał w głębi. Hamował się długo; gdy jednak Makower powstał i zabierał się do wyjścia, zawrzał gniewem na człowieka tego, który nie rozumiał lub rozumieć nie chciał dręczących go uczuć, i żywiéj może niżby sam pragnął tego zapytał:
— A cóż pan zrobiłeś w Orchowie? Jakże tam dzieje się z naszym rycerzem niezłomnym? Czy podobało mu się bardzo to pisemko, któreśmy mu przed kilku dniami wysłali? Czy zawsze trwa w mniemaniu, że siebie i dzieci swoje karmić będzie cnotą, a odziewać ideałami?...
Byłby dłużéj jeszcze mówił w ten sposób, bo gwałtowne i złośliwe uczucia, z któremi oddawna nosił się w milczeniu, podniosły się mu w piersi falą wrzącą, bryzgając przez usta zjadliwemi wyrazami. Ale Eli przerwał mu mowę.
— Wié pan co? rzekł zwyczajnym sobie, obojętnym sposobem, ja z tego interesu kwituję i mieszać się do niego nie chcę.
— A toż dlaczego? wykrzyknął agent główny, rumieniąc się i przenikając Izraelitę ostrym wzrokiem.
— Niech już pan pozwoli, żebym ja panu nie mówił dlaczego ja co chcę robić, a dla czego nie chcę.
Mówiąc to, wziął za czapkę i miał się znowu ku odejściu. Ale Porycki zatrzymał go gestem i wejrzeniem w którém z za gniewnego wzburzenia, przebijała się już chytra rozwaga.
— Panie Eli, rzekł urywanym głosem, bo tłumił gwałtowne uczucia swe i pragnął okazać się zimnym, nie czyń pan tego, nie porzucaj téj sprawy. Pan wiész jakiem jest położenie moje w Domu pośrednictwa. Jestem osobistym przyjacielem barona von R.; jedno słowo napiszę do niego, jako do prezesa stowarzyszenia naszego, a przestaniesz pan być agentem Domu pośrednictwa.
Groźba ta, która w istocie ważną była dla Elego, nie sprawiła jednak na nim wrażenia żadnego. Uśmiéchnął się lekko i odpowiedział:
— Gdybyś pan zrobił to co pan powiedział, ja straciłbym wiele, to prawda. Ale pan tego nie zrobi.
— Dlaczego nie zrobię? zawołał Porycki. Gdy tylko zechcę, zrobię...
— A ja mówię, że pan nie zrobi tego, bo i ja także mógłbym panu cokolwiek zrobić, coby dla pana bardzo nieprzyjemném było.... Jabym tylko poszedł do jednego urzędnika, którego znam, — on zdaje się prokuratorem jest, — i powiedziałbym jemu...
— Dość już tego, dość! zawołał półgłosem agent główny i ze wzrokiem wbitym w ziemię, z pobladłą trochę twarzą zaczął znowu przechadzać się po pokoju.
Żyd patrzył w niego wzrokiem obojętnym, nawpół szyderskim.
— No, rzekł po chwili, dobranoc panu. A niech pan pamięta o tym majątku, o którym ja panu mówił. To nowy szczupak, którego ja odkrył i zaraz do swego stawu prowadzę... Dobranoc!
Porycki postąpił śpiesznie ku zbliżającemu się do drzwi wspólnikowi.
— Panie Makower, rzekł, tu żartów niéma żadnych. Baron żąda koniecznie, aby Orchów nabytym dlań został.. Ja nie mogę narażać się baronowi, a i panu nie radzę, abyś to czynił. Nie wiem jakie powody skłaniają cię do opuszczenia interesu tego, wiem tylko to, że jeżeli przerwiesz działalność swoję w téj mierze, Orchowski las swój sprzeda, albo pożyczkę jaką zaciągnie i dług siostry, który jest teraz moim, spłaci...
— To i cóż że spłaci? zagadnął obojętnie Żyd; niech sobie spłaca.
— A jak go spłaci, ciągnął agent główny, to żadna siła nie skłoni go wtedy do sprzedania majątku.
— A choć on nie sprzeda swego majątku, to co tak ważnego stanie się? Albo jego majątek jeden na świecie?
— Stanie się to, że pan, panie Eli, utracisz na tém sześć tysięcy rubli.
Żyd poraz piérwszy w ciągu téj rozmowy z wyrazem zajęcia, a nawet i zdziwienia, na wspólnika swego spojrzał.
— Jakto sześć tysięcy? Ja miałem wziąść za ten interes tylko dwa tysiące.
— Tak, ale inne dwa należéć miały do mnie. Otóż panie Eli, jeżeli nikt od Orchowskiego lasu nie nabędzie, nikt mu nie pożyczy żadnéj summy, nikt słowem żadnego finansowego obrotu dokonać mu nie pomoże, ja ci część zysku swego odstąpię, a oprócz tego obowiązuję się wydobyć od barona, mniejsza już jakim sposobem, jeszcze dwa tysiące rubli, które do pana należeć będę... Wiész pan dobrze, iż ani oszukać cię, ani niedotrzymać ci słowa nie mogę... Ewikcyą najlepszą masz na bezpieczeństwie własnéj osoby mojéj, która do pewnego stopnia jest w twojéj mocy.
Mowy téj Izraelita słuchał zrazu z obojętnością, która jednak była widocznie albo całkiem udaną, albo z trudnością wymuszoną. Stopniowo podnosiły się oczy jego na twarz głównego agenta i coraz żywiéj błyszczeć zaczynały. Bruzdy na czole jego pogłębiały się, jak bywało zwykle, gdy namyślał się nad czemś głęboko, lub uczuwał się silnie wzruszonym. Pochylił nakoniec głowę i pozostał przez parę minut nieruchomy, a tylko palce jego szybkim i niespokojnym ruchem uderzały o poręcz fotelu, przy którem stał. Porycki spoglądał na niego wzrokiem w którym błyszczały tryumf i radość. Uśmiech napoły szyderski, napoły zadowolenie głębokie objawiający, przesuwał się po wązkich jego wargach.
— Dobranoc panu, rzekł nakoniec Eli, głowę podnosząc i czapkę znowu ujmując. Pomyślę nad tém co mi pan powiedział... zobaczę jak to będzie i jutro panu powiem. Dobranoc.
Ze słowami temi odszedł.
Przebywszy parę dziedzińców, dzielących ustronną kamieniczkę od ulicy, Eli kilka kroków zaledwie uszedł chodnikiem i spotkał się oko w oko ze śpiesznie biegnącym bratem swym, Mendlem. Wielki faktor biegł tak szybko, że aż rękami rozmachiwał i głośno sapał. Spostrzegłszy brata, stanął i za ramię go pochwycił.
— Ja ciebie, Eli, od dwóch godzin po całem mieście szukam, rzekł, sapiąc, a teraz do pana agenta biegłem, bo domyśliłem się, że ty do niego poszedł.
— No! a co tam takiego pilnego? czego ty odemnie chcesz? z odcieniem złego humoru w głosie zapytał brat starszy.
Mendel zwrócił się w stronę, w którą szedł Eli i zwalniając kroku, rzekł ciszéj i z pewną tajemniczością:
— Orchowski przyjechał do N.
Wymówiwszy to, spojrzał na brata pytającym wzrokiem, ale odpowiedzi żadnéj nie otrzymał. Eli szedł zwolna, z rękami w tył założonemi, i patrzył w ziemię. Mendel mówił daléj:
— Jak tylko on przyjechał, to zaraz do Rozenbluma poszedł. Rozenblum dwa lata już o jego lesie mówi, że chciałby go kupić. Jak oni teraz zaczną ze sobą na cztery oczy gadać, to może co z tego wyniknie. Mnie się zdaje, że ja powinienem zaraz do Rozenbluma iść i powiedzieć mu, żeby się bardzo nie śpieszył, bo jak baron Orchów kupi, to mu ten las taniéj sprzeda.
Przestał mówić i znowu pytająco na brata swego, mistrza i dobroczyńcę patrzył. Eli szedł wciąż jednostajnym, powolnym, równym krokiem, spoglądał w ziemię i milczał.
Mendel znowu mówić zaczął.
— Jak on wrócił od Rozenbluma, to miał bardzo smutną twarz, bo Rozenblum to wielki i rozumny kupiec, bez faktorów nic nie robi i pewności jemu żadnéj widać nie dał. On obiad zjadł i poszedł do Szwarca. A czego on mógł do Szwarca chodzić? czy to nie wiadomo kto to Szwarc i czem zajmuje się? On bogacz i panom na wielkie procenta piéniądze pożycza. A wiész ty, Eli, że jak Orchowski da naszemu Szwarcu wielkie procenta, to on jemu pożyczy. Mnie się zdaje, że trzeba żebyś ty sam do Szwarca poszedł i pogadał z nim, jak ty umiesz, a jeżeliby on upierał się, to żebyś i do rabina jego poprowadził, i cherym jemu dał.
Umilkł i błyszczącemi swemi oczami bystro i niespokojnie w twarz brata popatrzył. Ale i tym razem także odpowiedzi żadnéj nie było.
Mendel rzucił się niecierpliwie, aż mu płaszcz z ramion się osunął.
— Ny! zawołał, co tobie stało się, Eli? Czego ty milczysz? Czy tobie kto gębę przypieczętował?
W téj chwili na wieży miejskiéj zegar donośnie i powoli wygłosił dość późną dzienną godzinę.
Mendel schwycił się za głowę.
— Gewałt! zawołał. Zaraz noc będzie. Rozenblum, odkąd zrobił się bogaczem, nikogo wieczorem widzieć nie chce i o żadnych interesach nie gada, tylko ze swoją bułabostą i z gośćmi w pokojach siedzi... I u Szwarca bramę zamykają, jak tylko zciemni się. Ny, Eli, czy mnie iść do Rozenbluma i do Szwarca, bo jak ja dziś do nich nie pójdę, to Orchowski jutro rano pójdzie i nasz wielki interes przepadnie.
Stanęli na rogu ulicy, u załomu muru. Z przeciwnéj strony otwierającego się w tem miejscu placu, na drugiem piętrze pokaźnej kamienicy, błyskały zapalonem w téj właśnie chwili światłem okna kupca Rozenbluma, bogatego, drzewem handlującego Izraelity. Mendel rzucał na okna te niespokojne spojrzenia. Eli milczał jeszcze i patrzył w ziemię.
— Nu, Eli, ja idę! nie mogąc zda się ustać na miejscu, zawołał wielki faktor.
Wtedy poraz pierwszy w ciągu rozmowy Eli oderwał wzrok od ziemi i zamyślonemi oczami powiódł dokoła. Otworzył usta, aby na usilne pytania brata odpowiedzieć, ale i tym razem jeszcze nie rzekł nic. Placem przechodził mężczyzna wysoki i kształtny. W zmroku który zapadał, twarzy jego nie było można rozpoznać, ale wzrostem, postawą i ruchami przypominał on Mieczysława. Eli wiódł spojrzeniem za przechodniem owym, dopóki nie zniknął za tą właśnie kamienicą, w któréj mieszkał Rozenblum, a potem zwrócił się do brata i wymówił zwolna:
— Może ty Mendlu jutro do Rozenbluma pójdziesz?
Faktor, który także zauważył przechodnia, wybuchnął.
— Co tobie stało się, Eli? ty dziś zupełnie inny człowiek jak zawsze. Sieh! dodał, wyciągając rękę ku wysokiéj ścianie, za którą zniknął przechodzień, mnie się zdaje, że to Orchowski poszedł. A gdzie on poszedł? on poszedł z Rozenblumem targu dobijać! A ty mówisz żebym ja tam jutro szedł? Pfu! jutro już tam będzie po wszystkiém!
Eli spoglądał na oświetlone okna kamienicy i szeptał cóś bardzo zcicha, jakby rachował summy jakieś, bo w szepcie jego zabrzmiały głośniéj nieco wymawiane wyrazy: sechs tausend und vierzig, sechs und vierzig.
— Sechs tausend! wymówił nakoniec głośno zupełnie, podniósł głowę, pogłaskał małą bródkę, a oczy zamigotały mu żywo i ostro.
— Idź do Rozenbluma, rzekł szybko, niezwykle szorstko, i odwróciwszy się od brata, w inną podążył stronę. Ale Mendel dopędził go.
— A co ze Szwarcem będzie? zapytał.
— Du dummes Geschöpf! co tobie do tego? krzyknął niemal Eli. Ja tobie mówię żebyś ty do Rozenbluma szedł, to ty idź. Ze Szwarcem już ja sobie dam radę bez ciebie.
Nigdy jeszcze w życiu Mendel nie słyszał brata swego tak szorstko i gniewnie mówiącego. Bywał on zwykle dla rodzeństwa i dla wszystkich zresztą swych współwyznawców łagodnym, wyrozumiałym, przyjacielskim. „Aj aj! jaki un delikatny!” mawiali o nim Izraelici. Nagle delikatności téj zbrakło Elemu względem rodzonego brata, którego wykierował sam na wielkiego faktora naukami swemi i dobrodziejstwy, a to właśnie w chwili, w któréj brat ten oddawał mu ważną, żądaną przezeń usługę. Ale Mendel nie zastanawiał się bynajmniéj nad psychologicznemi przyczynami, które zmianę tę w obejściu się jego brata sprowadziły. Puścił się wielkim pędem przez plac mroczny i zniknął w bramie kamienicy, przez bogatego kupca Rozenbluma zamieszkiwanéj.




Gdy powyższe rozmowy toczyły się na ulicy pomiędzy izraelskimi braćmi, Ildefons Porycki, po odejściu Elego, lekkim krokiem i z uspokojoną zupełnie twarzą zbiegłszy ze schodów, wchodził do mieszkania o jedno piętro niżéj położonego. Tam, w pokoju z wdziękiem i wygodą przybranym, stała u okna, szarym już mrokiem przyćmionego, szczupła, wysoka postać kobiéca, otulona grubemi fałdami szala, z pod którego wypływała powłóczysta, szeleszcząca suknia. Głowa jéj, strojna w olbrzymie zwoje kruczych włosów i w przeplatające je sznury korali, chyliła się ku szybie, a oczy zapadłe nieco, znudzone spojrzenia przesuwały po dość obszernym, lecz brzydkim, pustym dziedzińcu. Usłyszawszy stuk otwierających się drzwi, Lila głowę odwróciła i widząc wchodzącego Ildefonsa, z lekkim okrzykiem odskoczyła od okna. W okrzyku tym była bezsprzecznie radość, ale było też w nim nieco zmieszania, obawy prawie.
Porycki wziął obie ręce kobiéty i długo trzymał je przy swych ustach.
— Pani moja, zaczął, znowu przez okno na świat wyglądała?..
W słowach tych brzmiała lekka, ironiczna nieco wymówka.
— Mój Boże, mówiła kobiéta, głowę jakby pod ciężarem wymówki téj schylając, usłyszałam kroki czyjeś na dziedzińcu i spojrzałam w okno... tak... mimowoli prawie...
— Nudzisz się, Lilo, tęskno ci za ludźmi... ciągnął Porycki, siadając obok niéj na kanapie i rękę jéj, któréj mu nie odbiérała, zatrzymując w swéj dłoni.
W głosie jego brzmiał smutek. Kobiéta uczuła się nim dotkniętą, bo szybko ku niemu twarz zwróciła i zawołała z pośpiechem.
— O nie! nie! Ildefonsie, nie nudzę się wcale! nie tęskno mi za ludźmi, pomiędzy którymi nie znalazłam nikogo, nikogo podobnego do ciebie! Owszem, jestem bardzo szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak nie byłam nigdy!
Głos jej zabrzmiał przy ostatnich wyrazach tonem jakimś fałszywym, nie takim jednak, który zdradza kłamstwo. Kobieta ta usiłowała widocznie wmówić w samę siebie że jest szczęśliwą, i wyraz ten powtarzała zawzięcie, z ogniem niezwyczajnym, jak gdyby pragnęła dźwiękiem jego zagłuszyć niepewności jakieś, bóle, trwogi, które pomimo woli i wiedzy swéj uczuwała.
Ale ucho Poryckiego zbyt wprawne było i czujne, aby tego fałszywego tonu w głosie Lili nie miało dosłyszeć.
— Dlaczegóż więc, zaczął, tak często, jak więzień jaki, wyglądasz przez okno? dlaczego tak uważnem uchem ścigasz każdy szelest niezwyczajny w domu lub za domem? Masz więc w głowie swéj myśli jakieś, które nie należą do mnie, w sercu pragnienia, których ja zaspokoić nie mogę? Ale ja nie chcę tego, Lilo, ja nie chcę abyś choć na jedno mgnienie oka odwracała myśl swą i wzrok odemnie ku komu lub czemu innemu. Pragnę posiadać cię całą, z ciałem twém i duszą, z myślami i uczuciami, posiadać cię zupełnie, wyłącznie!
Mówił to z porywczością w głosie, z namiętną zazdrością w oku i na twarzy. O! jakże tém pragnieniem wyłącznego posiadania kobiety, któréj piękność i sama uległość może, której bezgraniczne, dziecięco-naiwne oddanie się mu wzbudziło w nim naprawdę uczucie gwałtowne i burzliwe, jakże pragnieniem tém zaprzeczał on zasadom, które wyznawał i w nią wpajał, zasadom bezwarunkowéj pomiędzy ludźmi wspólności dóbr wszelkich i swobodnéj miłości! Ale ona nie dostrzegła nawet przeciwieństwa pomiędzy słowami jego i uczuciami. Ją namiętna ta mowa zachwycała, upajała. Wstrząsnęła przecząco śliczną swą strojną głową i szepnęła mu cicho, słodko:
— Nie, nie, Ildefonsie! ja za niczém nie tęsknię, niczego nie żałuję i nie mam żadnych uczuć ni myśli, któreby nie należały do ciebie! Jednéj tylko rzeczy, jednéj jedynéj pragnę bardzo, ze wszystkich sił swoich... ty wiész, Ildefonsie, czego!
Ostatnie słowa wymówiła z wybuchem i wpatrzyła się w kochanka z błaganiem, z trwogą. On uśmiechnął się.
— Wiém, rzekł, pragniesz coprędzéj zostać uznaną przez świat żoną moją... Lękasz się, lękasz się zawsze, Lilo, świata i jego głupich krzyków.
Dla niéj nie było nic straszniejszego, nad jego przyganę, nad jego szyderstwo. To téż zawołała spiesznie:
— Nie! nie! Ildefonsie, nie lękam się niczego! Jestem śmiałą, odważną, taką... jaką powinna być kobiéta w tym świecie naszym, o którym mówimy z tobą tak często... A jednak...
Zawahała się i po chwili dopiéro dodała niepewnym głosem.
— A jednak... chciałabym abyś mi powiedział, czy uczyniłéś już kroki jakie...
— Względem czego? zapytał Porycki, nie rozumiejąc niby, w gruncie zaś dla zyskania chwili czasu do namysłu nad odpowiedzią.
— Względem rozwodu mego, szepnęła kobiéta.
On otoczył kibić jéj ramieniem.
— Cierpliwości, rzekł, najdroższa moja, cierpliwości i męztwa! Z czasem wszystko będzie zrobione. Niech tylko brat twój wypłaci nam należne pieniądze, a będziemy mieli stosowne środki...
— O! Mieczyś odda, zaraz odda najpewniéj tę bagatelną summę! Dlaczegóżby oddać nie miał? Jemu to wszystko jedno, prędzéj czy późniéj...
Mówiła to z rozjaśnioną twarzą i zupełnie swobodnym tonem. Ani jéj przez myśl nie przeszło, że drobna jéj ręka napisała przed kilku dniami wyrok na brata — wyrok... może zguby jego. Piéniądz?.. alboż rozumiała wagę jego i znaczenie? Brat?.. alboż znała w istocie brata swego? alboż rozumieć mogła myśli jego i dążenia? alboż człowiek który stał się jéj mistrzem, nie uczył jéj gardzić ideą rodziny?
Teraz pochyliła ona na dłoń głowę i rozmarzona szepnęła:
— O Ildefonsie! gdyby to prędzéj nastąpić już mogło! gdyby prędzéj!...
Porycki wstał i uśmiéchając się, wyjął z kieszeni spore, podługowate pudełko.
— Przyniosłem to dziś pani mojéj z wycieczki na miasto... Dość ładna to rzecz, a ty lubisz ładne rzeczy.
Gdy Lila otwiérała pudełko, Brygisia wniosła na tacy dwie zapalone świece. Z pudełka błysnęła, na tle aksamitném złożona, para kolców, ładnych w istocie, misternéj roboty i modnego kształtu.
— Och! jakie ładne! zawołała kobieta, zapominając o zmieszaniu z jakiem zrazu dar przyjmowała i aż do najlżejszego śladu otrząsając się z przedchwilowego rozmarzenia. Stanęła przed lustrem i włożyła w uszy długie, perłami zdobne kolce. Zamigotały one z dwóch stron jéj twarzy bladéj, schudłéj znacznie, noszącéj na sobie widoczne piętno wzrastającéj coraz chorobliwości.
Porycki z uśmiechem zadowolenia patrzył na zajętą nowym strojem kobietę i rozkochanym wzrokiem obejmował kibić jéj delikatną, wątłą, ale dziwnie kształtną i ponętną. Nagle jednak czoło jego rozjaśnione schmurzyło się i w oczach błysnęło posępne światło? Spojrzenie jego padło na list pocztowym stemplem opatrzony, który razem ze świecami przez służącą przyniesiony, leżał na tacy. Po adresie bystre oko jego poznać musiało, od kogo list ten przybywa. Gwałtowném poruszeniem wziął z tacy zapieczętowane pismo, zgniótł je w dłoni i tak szybko opuścił pokój, że Lila, odwróciwszy się od zwierciadła, wydała okrzyk zdziwienia, spostrzegając że jest samą.
Znalazłszy się w mieszkaniu swem na drugiém piętrze, Porycki zbliżył się do zapalonéj lampy, którą wniósł za nim służący, i rozdarłszy kopertę, przebiegł oczami zawarte w niéj pismo, poczém zaraz zdarł je na drobne części, które dla większego zda się bezpieczeństwa rzucił jeszcze na dopalające się w piecu węgle. Uczyniwszy to, usiadł natychmiast za stołem i prędko bardzo, pismem zamaszystém, gwałtowne uczucia zdradzającém, nakreślił na ćwiartce papiéru następujące słowa:
„Moja droga! Gniéw twój i niecierpliwość, gniewają mię i niecierpliwią nawzajem. Nie wiem doprawdy, czego chcesz odemnie? Czy jestem milionerem, abym ci mógł posyłać wciąż summy bajecznéj wielkości, albo z założonemi rękami siedzieć przy tobie i bawić się patrzeniem w oczy twe, które powinny były dotychczas nauczyć się rozważniejszego i chłodniejszego spoglądania na świat i na wzajemne stosunki nasze? Zamiar który mi w ostatnim liście swym objawiasz uważam za szaleństwo i obawiałbym się go w istocie, gdybym nie był pewny, że do wykonania go nie masz dość ani środków pieniężnych, ani odwagi. Pisałem ci już nieraz o tém, że robię tu świetne interesa i jestem na drodze do zebrania znacznéj fortuny. Wiadomość ta powinna wystarczać ci do czasu, w którym sam uznam za potrzebne i możebne wezwać cię do siebie. Proszę być cierpliwą, rozsądną i nie przeszkadzać mi, wiesz bowiem dobrze, iż byt twój, nietylko twój, ale i innych jeszcze osób, o które tak bardzo się troszczysz, znajduje się w moim ręku. Strzeż się więc, Julio, i nie gniewaj mię zbytecznie, bo gdy zechcę, będę mógł sprawić ci daleko więcéj złego, niż te drobne przykrości, które mi w listach swych tak gorzko wyrzucasz. Życzę ci dobréj pamięci, któraby ci nieustannie przypominała słowa moje i przestrogi, a pewny jestem że dla własnego interesu swego będziesz im posłuszną.”
Podpisał list ten, zaadresował i włożywszy go do kieszeni futrzanego paltota, który przywdział pośpiesznie, opuścił mieszkanie.
Schody ustronnéj kamieniczki słabo oświetlone były palącym się u ich szczytu płomykiem gazowym. Zaledwie Porycki, zstępując na dół, minął pierwsze piętro, gdy śród bladego oświetlania tego ujrzał wstępującą zwolna naprzeciw siebie postać męzką. Rozmijając się z Poryckim, mężczyzna w wytartym płaszczu uchylił czapki, przez co ukazał wielką łysinę, mocno siwiejącemi włosami otoczoną. Był-to Fabian Łozowicz. Porycki oddał mu ukłon i zstąpiwszy kilka stopni niżéj, rzucił za nim podejrzliwe, niechętne spojrzenie.
— Zkąd on się wziął tutaj? szepnął, i poco do Lili idzie? Czyżby go sama przyzwała?
— W każdym razie, dodał, wychodząc na dziedziniec, nie jest-to człowiek niebezpieczny dla mnie. Głupiec i mazgaj.
Lila tymczasem siedziała przy stole, z czołem na dłoni opartém. Pod światłem lampy błyszczały w otwartém pudełku ładne kolczyki, które tak bardzo ucieszyły ją przed chwilą: ale teraz nie patrzyła już ona na nie. Twarz jéj blada okryta była znowu wyrazem tęsknego zamyślenia, w zapadłych oczach palił się ogień niepokoju i tajemnej jakiejś żałości, prześliczne, jakkolwiek blado-różowe zaledwie, usta drgały tłumioném poziéwaniem. Nagle, śród milczenia zalegającego niewielkie lecz wykwintne mieszkanie, otworzyły się drzwi. Lila odwróciła głowę, spojrzała, poskoczyła z krzesła i z wykrzykiem zdumienia i radości wyciągnęła rękę ku Łozowiczowi, który nieśmiało i smutnie jakoś zatrzymał się w blizkości progu.
— Czy pani nie gniewasz się na mnie za to, że tu przyszedłem? zapytał gość, całując podaną sobie rękę.
— Ja! ja miałabym za to gniewać się na pana? zawołała Lila. Ależ ja nigdy nie spodziewałam się, abyś pan pamiętał jeszcze o mnie!..
Szkarłatny rumieniec oblał schudłe jéj policzki, gdy to mówiła. Tłoczące uczucie jakieś pochyliło nizko jéj głowę.
— O, panie Fabianie! szepnęła, ściskając z całéj siły dłoń starego znajomego swego, pan więc nie stronisz odemnie, jak czynią to teraz wszyscy inni ludzie? pan mną...
— Nie kończ pani, proszę na wszystko, nie kończ strasznych słów tych, żywo i ze łzą, która nabiegała mu do oka, przerwał Łozowicz. Cóż robić? mówił daléj; różnie się plecie na tym tu Bożym świecie, a co się stało, odstać się jeszcze może. Ja jestem zawsze z jednostajną dla pani przyjaźnią. Mój Boże, znałem panią wtedy jeszcze, gdy byłaś małą, podrastającą dziéweczką... więcéj do anioła, niż do ziemskiéj istoty podobną... Myślałem nie raz, ale sto razy, żeby przyjść do pani, ale nie śmiałem: obawiałem się wyrządzić pani przykrość odwiédzinami swemi. Dziś jednak spotkałem na mieście służącą pani, tę poczciwą Brygisię, a gdy ona powiedziała że bywasz pani często samą i smutną, gdy zaręczyła mi że nie będziesz ze mnie bardzo nierada... przyszedłem!
— Dziękuję! o, dziękuję! szepnęła Lila i patrzyła na starego przyjaciela dziecinnych i młodzieńczych lat swych tak uparcie i z takim wyrazem, jakby wraz z nim stanęły przed jéj oczami wszystkie owe ubiegłe lata, z całym szeregiem napełniających je postaci ludzkich, miejsc i wydarzeń, z tém wszystkiém słowem, z czem zerwała, czego wyparła się, a co jednak owiéwało ją teraz niby fala rodzinnego powietrza, niby echo oddalonéj jakiéjś, smętnéj melodyi. Ale i Łozowicz patrzył na nią łzawemi oczami. Wziął znowu jéj rękę i rzekł:
— Przebacz pani pytanie moje. Czy przynajmniéj... jesteś pani szczęśliwą?
Lila uczyniła wysilenie, aby otrząść się z pochłaniającéj ją zadumy.
— O tak! odparła, siląc się widocznie na moc i swobodę głosu, jestem szczęśliwą, bardzo szczęśliwą! tak szczęśliwą, jak nigdy jeszcze nie byłam!
Gdy domawiała ostatnich wyrazów, nagłe drżenie przebiegło po jéj obliczu. Szybkim, instynktowym ruchem zakryła twarz batystową chustką, a płacz gwałtowny, spazmatyczny wstrząsnął całem jéj ciałem.
— O mój Boże, splatając żałośnie ręce, zawołał Łozowicz, pani płaczesz? Mamże ztąd wnosić, że człowiek dla którego poświęciłaś wszystko nie zdołał..
Lila nie dała mu skończyć. Płacz jéj ustał nagle, a choć łez kilka płynęło jeszcze po jéj policzkach, siedziała wyprostowana, na bladych ustach miała uśmiech, a w wilgotnych oczach iskrę gorącą.
— O nie! nie! wyrzekła z mocą, tym razem nieudaną wcale; pan nie wiesz jaki to człowiek i jak on mnie kocha! To mój ideał, panie Fabianie! Jest on dla mnie tak dobry, że wypowiedziéćbym tego nie potrafiła. To też kocham go, kocham nad życie nad wszystko w świecie, z całych sił moich, i nic, nic na ziemi, żadna potęga, żadna wzgarda głupiego świata (tu głos jej zadrżał znowu lekko) rozłączyć nas nie zdoła!
Łozowicz smutnie patrzył na mówiącą tak kobiétę.
— Szczęśliwy! szepnął i westchnąwszy zcicha, dodał nieśmiało: Ale dlaczegóż... dlaczegóż pani płakałaś?
— Tak jakoś... zdenerwowana trochę jestem, całkiem swobodnie już odparła Lila i przybierając na sofie postawę w któréj przebijała się dawna pieszczotliwość jéj i zalotność, dodała: Powiédz mi pan proszę, cokolwiek o świecie, o ludziach... Tak dawno już ich nie widziałam! Nie tęsknię wcale za nimi, dobrze mi bez nich... pogardzam nawet tym bezmyślnym, przesądnym tłumem, z którym zerwałam; ale pan, który żyjesz śród świata, powiédz mi co o nim!




Zaprawdę, Fabian Łozowicz nie mógł zbyt wesołych o świecie wieści udzielić téj, która go o nie zapytywała, położenie bowiem w jakiém znajdował się obecnie nic wcale wesołego w sobie nie zawiérało i do wesołych na świat poglądów bynajmniéj nie usposabiało. Miesiące minęły, odkąd opuścił on Łozowę, miejsce w którém urodził się sam, w którém snem wiecznym usypiali dziadowie, a oczy swe do życia otworzyły dzieci jego. Działo się to w jeden z tych dni jesiennych, suchych i pogodnych, w których słońce przesyłać się zdaje drętwiejącéj ziemi smętny lecz promienny uśmiéch pożegnania, srébrne pajęczyny polotne rozwieszają siecie nad polnemi krzakami, a drzewa, drżąc pod chłodnym powiewem, strącają pod stopy przechodnia purpurę i złoto.
W łozowskim domu panowały od wczesnego poranku ruch, gwar i krzętaniny wielkie. Pani Adela, w podróżnym tołubku, przepasanym skórzanym paskiem, chodziła po domu i dworze całym, z pokoju do pokoju, od budynku jednego do innego przechodząc, niby układając cóś do drogi, przyrządzając, porządkując, w gruncie jednak nic a nic nie czyniąc. Rysy twarzy jéj zwiędłe i przez ostatnie szczególniéj lata nad wiek zestarzałe, sztywne były i cerą żółtawéj bladości pokryte; wązkie usta zaciśnięte, oczy suche, z nieruchomą źrenicą. Z pozostałych we dworze rezydentów dwaj ślad w ślad za dawną panią dworu tego chodzili, usiłując rozpoczynać z nią rozmowy różne, ale słowa wyrwać nie mogąc z ust jej zaciśniętych. Pani Eustachia w opustoszałym salonie ciche wyrzekania na pozbawiające ją chleba i dachu marnotrawstwo i niedołęztwo Łozowiczów szeptała do ucha Wiktoryna Szczepalskiego, który z pudełkiem flet zawiérającem w objęciu, tulił się do kąta, wzdychając i drzémiąc z kolei. Dzieci młodsze, mało albo nic wcale nie rozumiejąc katastrofy, która rodzinny dom ich dotknęła, bawiły się wesoło, perspektywą blizkiéj podróży i zmiany miejsca ucieszone. Najstarszy syn państwa Fabianostwa, Apolek, ów w dzieciństwie mianowany następcą Paganiniego, a od lat już kilku ciągły kandydat do wyższéj szkoły muzycznéj, przechadzał się po ogrodzie, z miną zadowoloną pogwizdywał i zapuszczał wzrok w przestrzeń, jakby pragnął coprędzéj ujrzeć przed sobą miasto, tłumy i przyszłe swe śród nich powodzenia. Ludka, która urosła na piękną wysoką pannę, sama jedna z pośród rodzeństwa oczy miała zapłakane i pilnie, wraz z niegdyś Łojwiczówną, a teraz już Szyłłową, krzątała się około układania i pakowania licznych, olbrzymich tłómoków.
Pana Fabiana nikt poranku tego w domu nie widział. Przez całą noc układał on ze starannością wielką i bardzo powoli instrumenta swe muzyczne, rękopisy i przyrządy do malowania; o świcie zaś nieledwie dwór opuścił, a wrócił, gdy było już dobrze po południu. Wrócił... zmieniony do niepoznania prawie. Zwykła czerstwa rumianość twarzy jego zmieniła się w siność, dobroduszne i marzące oczy podkrążone były ciemnemi kołami, a powieki nabrzękłe i wciąż mrugające, jak bywa zwykle po wielkiem zmordowaniu wzroku długiém wpatrywaniem się w przedmioty jakie... przez łzy. Ręce jego widocznie drżały, gdy usiadł w pustym zupełnie gabinecie swoim, na jedynym stołku, jaki tam jeszcze pozostał, i powolném spojrzeniem wodził po ścianach, na których wisiały niegdyś ulubione jego malowidła, i po wężykowatéj ścieżce, która żwirem usypana, wiła się od oszklonych, w téj chwili otwartych drzwi gabinetu w głębie ogrodu. Na ścianach, po zdjętych obrazach, stérczały wielkie czarne gwoździe; po obu stronach ścieżki pochylały się ręką pana Fabiana zasiane niegdyś lub zasadzone, a teraz chłodem zwarzone łodygi zwiędłych georginij i astrów. Pan Fabian patrzył na gwoździe w ścianach i na łodygi nad krętą ścieżką, po któréj tyle razy, przez tyle lat kroczyły stopy jego, i zdawał się zapominać o całym świecie.
Ale wkrótce otworzyły się zcicha i ostrożnie drzwi gabinetu, a przez nie weszli: Józef Solski, były sztukmistrz nadworny pana Fabiana, i Hryhory Oroszczenko, były nadworny teorbanista. Z naładowanych kieszeni piérwszego wyglądały misterne jakieś, tajemniczego znaczenia narzędzia i talia kart; drugi postawił przy progu pudło, mające kształt wielkiego futerału, a cenny teorban w sobie zawierające. Obaj zbliżyli się do dawnego dobroczyńcy swego i stanęli po obu jego stronach. Oroszczenko osełedca swego za ucho zawinął i pierwszy mówić zaczął.
Sens mowy jego był taki: że ten od którego przez lat tyle doznawał dobrodziéjstwa, i nadal także do pewnych względem niego obowiązków poczuwać się winien; że on, Oroszczenko, który państwu Fabianostwu zawsze tak gorąco sprzyjał, i teraz ma prawo do jakiéjś z ich strony pomocy. W ten sam mniéj więcéj sposób przemówił i Solski. Obaj zarówno twierdzili, że jakkolwiek pana Fabiana spotkało nieszczęście wielkie, zawsze jednak los jego godnym był zazdrości, w porównaniu z ich losem.
Nie skończyli jeszcze mówić, gdy pan Fabian wyjął z kieszeni pugilares, w którym znajdowało się kilka tysięcy rubli z summy za Łozowę otrzymanéj, i po chwili kilka asygnat znacznéj wartości przeszło z rąk jego do chciwie wyciągających się po nie rąk sztukmistrza i teorbanisty. Potém dwaj ci ludzie, z wielkim lamentem nad koniecznością rozstania się ze swym dobrodziejem, wzdychając i głowami żałośnie wstrząsając, wyszli z pokoju.
Pan Fabian przecież nie pozostał samotnym. Tuż za Solskim i Oroszczenką wsunął się do gabinetu Wiktoryn Szczepalski; ale zamiast zbliżyć się ku byłemu pryncypałowi swojemu, jak to uczynili dwaj piérwsi, i kołatać do jego kieszeni, stanął on w kącie pokoju, przyparł się plecami do ściany i cisnąc pudełko z fletem do piersi, wpatrzył się w Łozowicza jak w tęczę. Nic nie mówił, o nic nie prosił, lecz w postawie jego tyle było zgnębienia i zniedołężnienia, a w oczach malował się żal tak rozdziérający, że spostrzegłszy go, pan Fabian porwał się ze stołka i do najstarszego z dawnych rezydentów podbiegłszy prawie, wetknął mu pomiędzy pudełko z fletem a trzymającą je dłoń storublową asygnatę. Za całą odpowiedź Wiktoryn zaszlochał, rękę pana Fabiana pochwycił i niezważając na to, że darowana mu asygnata na ziemię upadła, z płaczem do ust tę rękę przycisnął.
Jednocześnie prawie ukazała się na progu gabinetu pani Eustachia Kunasewiczowa. Przymrużając oczy i poprawiając fałdy jedwabnéj, gęsto pocérowanéj sukni, eks-rezydentka zwolna i majestatycznie sunęła ku panu Fabianowi.
— Panie dobrodzieju! zaczęła, jestem kuzyną pana, byłam niegdyś kobiétą dostatnią. Czyż na starość przyjdzie mi zostać żebraczką? Spodziewam się, że pan dobrodziéj, dla własnego honoru swego, nie zechcesz dopuścić, aby kuzyna jego do ludzi o jałmużnę rękę wyciągała...
Pan Fabian sięgnął znowu do kieszeni pugilaresu.
Od kilku już minut, w pokoju sąsiednim, krzątała się około zdejmowania i układania firanek żwawa i czynna Antonina Szyłłowa i sceny w gabinecie zaszłe przez otwarte drzwi widziała. Znać było że niecierpliwiły ją one i gniewały niepospolicie; gdy jednak ujrzała wchodzącą tam panią Eustachią, dawną swą antagonistkę, i przemówienie jéj do pana Fabiana usłyszała, rzuciła firanki i pędem strzały pobiegła na odszukanie pani Adeli.
— Święty Boże! święty, mocny! wołała ze zwykłym swym pośpiechem. Pani nic nie wiesz, co się tam w gabinecie pana Fabiana dzieje! Obdzierają go jak sami chcą, a on poczciwota wzdycha tylko i wszystkim piéniądze rozdaje, jakby to, Boże odpuść, plewa jaka była! Niech pani tam prędko idzie i od męża piéniądze odbierze, bo jak Boga mego kocham, jeśli pani tego nie zrobi, to wyjedziecie państwo ztąd bez grosza przy duszy.
Mówiąc tak, targała za rękaw od tołubka panią Adelę, która nad skrzynią drewnianą pochylona, opryskliwie odrzekła:
— A moja pani Szyłłowo! dajże mi pokój z temi piéniędzmi! Piéniądze powinny być u mego męża, nie u mnie, bo to męzka rzecz chować je i rozrządzać niemi. Mam ja i bez tego dosyć zgryzoty!
Mówiąc to, z wielką starannością owijała w siano i bibułę różne garnuszki, miseczki i tym podobne gliniane gospodarskie rupiecie.
Pod oknami domu tymczasem zbiérał się tłum osobliwie wyglądający, krzykliwy, odarty, brudny. Był-to tłum okolicznych żebraków, którzy dowiedziawszy się o dniu wyjazdu pana Fabiana z Łozowéj, zwlekli się tu ze stron różnych. Gwar ten żebraczy przywołał do okna panią Adelę, a pana Fabiana sprowadził na ganek domu. Pani Adela, z dumą i zarazem z boleścią w oku, zwróciła się do osób w pokoju obecnych.
— Niech mi kto pokaże takiego, kogoby ludzie biedni żegnali, tak jak nas żegnają!...
Pan Fabian, stojąc na ganku, każdemu z żebraków po dwa złote dawał; oni cisnęli się do rąk jego i kolan, całowali je, a odwróciwszy się, liczyli na dłoniach dar otrzymany.
Gdy nakoniec suto obdarzeni eks-rezydenci rozeszli się po dworze, szukając sobie furmanek do odjazdu, gdy gromada żebraków rozsypała się po okolicznych wsiach i karczmach, a dzieci państwa Fabianostwa zostały posilone i do drogi ubrane, przed ganek zajechała ogromna, długa bryka, ze skórzaną budą, cztérma włościańskiemi końmi zaprzężona. Za bryką stał jeszcze parokonny, wielki wóz drabiasty, piętrzący się tłumokami i skrzyniami. Zjawienie się pod ścianą domu bryki i woza było hasłem do wyjazdu.
W jednym z bawialnych pokoi Antonina Szyłłowa, płacząc szczérze i rzewnie, ubiérała młodsze dzieci w kapturki i ciepłe okrycia; na ganku Ludka, co moment oczy z łez ociérając, wkładała do bryki, z pomocą szesnastoletniego brata swego Józia, różne pudełka i zawiniątka; oboje zaś państwo Fabianostwo, zupełnie już do drogi przyodziani, zeszli się u drzwi jadalnéj sali, do sieni wiodących.
Przez kilka dni poprzednich małżonkowie nie wyrzekli do siebie ani słowa i jakby za wspólną tajemną umową unikali się wzajem starannie. Dnia tego nie widzieli się nawet wcale. Teraz oboje, jedném zda się drgnieniem myśli i uczuć wiedzeni, stanęli u progu i wzrok zapuścili w głąb domu. Źrenice pana Fabiana miały w téj chwili osobliwszy wyraz osłupienia; w suchych oczach pani Adeli palił się ogień posępny, rozpaczny niemal. Nagle zwróciła się ku mężowi twarzą w twarz i zawołała:
— Patrz! patrz! i dziw się jaki koniec tych twoich sztuk pięknych, twojéj poezyi, twego niedbania o nic, twoich...
Zdawało się że grad wyrzutów posypie się z ust jéj, które oddawna zaciśnięte, trzęsły się teraz jak w febrze. Pan Fabian pochylił już nawet głowę przed gromami temi z milczącą rezygnacyą i dłoń drżącą trochę niósł ku łysinie. Lecz nagle, najniespodzianiéj w świecie, pani Adela mówić przestała. Głos jéj urwał się i umilkł wtedy władnie, gdy dźwięki jego coraz ostrzejszemi stawać się zaczynały. Umilkła i patrzyła na zgnębionego męża swemi oczami, które stawały się coraz mniéj suche i coraz mniéj ponure. Bóg tylko wie jakie przypomnienia z lat dawnych, młodych przebiegły w téj chwili stanowczéj przez głowę pani Adeli. Z człowiekiem tym przeżyła lat tyle! dłoń swą podawała mu do ślubnego ołtarza wtedy, gdy oboje młodzi byli i radośni, gdy trosk i gróźb życia jeszcze nie znali. Z nim razem wchodziła ona do domu tego, który z nim znowu opuścić teraz musiała! On był ojcem jéj dzieci!.. Stała minut parę niema, sztywna, w oblicze męża wpatrzona, aż roztworzyła ramiona i otaczając niemi szyję jego i przyciskając się do jego piersi, zapłakała głębokim lecz cichym płaczem. Pan Fabian ogarnął ją także ramionami.
— Tyś zawsze miała złote serce, Adelko, szepnął. Cóż robić? ha! cóż robić?
— Cóż robić? powtórzyła pani Adela, prostując się i łzy ocierając. Czyniliśmy ludziom dobrze; Pan Bóg to może dzieciom naszym odda.
W ten sposób pocieszając się i krzepiąc, małżonkowie wyszli na ganek domu, a za nimi wysypała się gromadka ich dzieci... W kilka minut potem wielka bryka, napełniona siedzącemi w niéj osobami, a za nią wóz wysoko pakunkami spiętrzony, ciągnęły przez dziedziniec, za bramę dworu, na drogę odwiecznemi lipami osadzoną, wiodącą ku licznym pokrzyżowanym gościńcom szérokiego świata... Na ganku domu pozostał tylko, pogwizdując i laseczkę machając, dwudziestoletni Apolek. Oczekiwał on na pocztowe konie, któremi, za piéniądze otrzymane od ojca, udać się miał w drogę, wygodnie i z szykiem.
Jeden z gościńców szerokiego świata wiódł do miasta N. Tam też udała się liczna ta gromada rozbitków. Udała się do najbliższego gubernialnego miasta i osiadła na bruku, w dwóch pokojach niewielkich, z ciemną sionką, z kuchenką i oknami na wązką, zaśmieconą ulicę wychodzącemi. Zasoby piéniężne rodziny téj niewielkie już po opłaceniu długów, a uszczuplone jeszcze znacznie udzielonemi przed odjazdem datkami, nie wystarczały na wyżywienie ust tylu, do obfitego wiejskiego pokarmu przywykłych, na przystojne przyodzianie dzieci młodszych, na wyprawienie Apolka do wyższéj szkoły muzycznéj i sprawienie mundurków szkolnych dwóm młodszym chłopcom. To téż w parę tygodni już po przybyciu do N., pan Fabian, za pomocą dawnych swych stosunków wystarał się dla siebie o kilka lekcyj muzyki i rysunku; Ludka biegała po mieście, ucząc po domach drobne dzieci początków muzyki i francuzkiego języka; pani Adela zaś gospodarowała w dwóch miejskich pokoikach tak zupełnie, a może i energiczniéj jeszcze, jak niegdyś w Łozowéj, skąpiąc i zarazem trwoniąc. W miejskim bowiem domu państwa Fabianostwa tryb życia niewiele, pod pewnym względem, różnił się od tego, który wiedli oni w Łozowéj. Nie było dnia w którymby u stołu ich nie zasiadły do obiadu dwie lub trzy osoby do rodziny nie należące, nie było wieczora, w którymby malutka ich bawialnia nie napełniła się ludźmi z ulicy przybyłymi.
Najczęstszymi jednak gośćmi małego mieszkanka przy wązkiéj uliczce były osoby składające rodzinę Szyłłów. Rodzinę tę pani Adela znała oddawna, teraz zaś zawarła z nią przyjaźń ścisłą. Drobiazgowo-gospodarskie jéj usposobienia pogodziły się prędko z mieszczańskim żywotem i instynktowo szukały dokoła siebie istot, zajętych jednostajnemi z nią troskami. Lubiła ona teraz długie gawędy o lepszych dawnych czasach, o lenistwie i nieuczciwości sług miejskich, o niepewnym losie swych dzieci. Do gawęd zaś podobnych niewyczerpaną nigdy sposobność znajdowała w towarzystwie żony Augustyna Szyłły i kilku innych kobiét, z któremi zaznajomiła się także.
Szyłłom wiodło się teraz gorzéj, niż kiedykolwiek.
Był dzień, w którym ojciec rodziny téj przyniósł do domu znaczną summę piéniędzy, przedstawiającą dług Ręczyca, a z rąk Poryckiego, w zamian za uczestniczenie w niegodnéj szacherce otrzymaną. Rozdał pieniądze te żonie na opłacenie dłużków drobnych ale licznych, córkom na nowe suknie i buciki, synom na różne ich potrzeby — i późnym wieczorem, gdy pani Augustynowa już spała, on siedział jeszcze z czołem na dłoni wspartém i patrzył z kolei to na młode dziéwczęta, które w przyległym pokoju, przy małéj lampce szepcząc i chichocąc zcicha, strojne sobie szyły sukienki, to na syna młodszego, Ignasia, który zgięty nad stołem, z chudą, suchotniczą niemal twarzą przepisywał urzędowe papiéry.
Nazajutrz po dniu tym, wracając z miasta około południa, Augustyn Szyłło przedstawił się oczom rodziny swéj w usposobieniu szczególniej wesołém i mówném. Ucieszyło to zrazu żonę jego i córki; po godzinie jednak tuliły się one po kątach, szepcząc tajemniczo i popłakując, przekonały się bowiem że mąż ich i ojciec dobrze był podpiły, a gdy go już wpływ trunku całkiem opanował, wymawiał słowa jakieś urywane, dziwnego lecz strasznego znaczenia, słowa o krzywdach doznanych, przeszłości swéj uczciwéj i sumieniu — sprzedaném.
Odtąd wypadki podobne powtarzały się często, coraz częściéj. Rodzina, któréj ojciec zarabiać przestał prawie, żyła w biédzie i ciągłéj trwodze. Trzy panny dorosłe, z których najstarsza trzydziestki już dosięgała, nudziły się, smuciły i więdły w domu, za domem udzielając mizernych lekcyj, za równie mizerną zapłatę. Ignaś dobijał się wciąż w swém biurze 20-rublowéj miesięcznéj pensyi, pisał w domu i w kancelaryi, żółkł, chudł i kaszlał; Klemens żył na swoją rękę, o nic i nikogo nie dbając, Bóg wié z czego i za co. Matka starzała się w oczach, chorzała coraz bardziéj, a jedyną rozrywkę i pociechę znajdowała w gawędzeniu z tuzinem kumoszek, które odwiédzały ją i do siebie z kolei zapraszały. Poczét ten kobiét stękających i gawędzących powiększyła teraz pani Adela. Córki jéj zaprzyjaźniły się z córkami Szyłły; Apolek, który wiecznie wyjeżdżał do wyższéj szkoły muzycznéj, a wiecznie siedział w N., brał się do najmłodszéj córki Szyłły, Lucynki; wzajemnie zaś, na widok wysokiéj i ładnéj Ludki, rozjaśniały się zmęczone oczy i rumieniła się twarz wychudła Ignasia, cierpliwego, biédnego biuralisty.
Było to życie mieszczańskie, ciasne, pełne trosk gryzących a uciech drobniutkich i poziomych, życie z teraźniejszością mroczną i chropowatą, jak te ulice śród których upływało, z przyszłością ciemną, nieznaną i nieprzewidywaną...






IX.

Dwa miesiące z górą minęły, odkąd Fabian Łozowicz, parę razy na tydzień, a czasem i częściej, odwiédzał młodą kobietę, kryjącą się czy ukrytą przed światem w ustronnéj kamieniczce.
I teraz także, przy schyłku jednego z piérwszych dni wiosennych, były dziedzic Łozowéj siedział w ładnéj bawialni, tuż obok kanapy, na któréj wsparta o miękkie poduszki, wpół siedziała, wpół leżała Lila. W postawie jéj malowało się głębokie znużenie, jakiś niby upadek sił fizycznych i moralnych; objawy te jednak mogłyby były uchodzić za zwyczajną jéj pieszczotliwość, gdyby nie widok twarzy pochmurnéj, ukazującéj tę bladość, to wychudnięcie i zesztywnienie niejako rysów, które u organizacyj nerwowych a ognistych następuje zwykle po długiém pasowaniu się z tajonemi cierpieniami, po gwałtownych wstrząśnieniach woli słabéj a w różne kierunki targanéj. Pomimo jednak postawy swéj napoły znużonéj, napoły znudzonéj, Lila prowadziła rozmowę ze starym swym przyjacielem w sposób niezmiernie ożywiony, a czarne oczy jéj, gorejące śród bladéj twarzy, wpatrywały się w twarz jego z wyrazem nerwowego rozdrażnienia i niecierpliwéj ciekawości.
— I cóż daléj? pytała, podnosząc głowę z nad poduszki. Dlaczego zamilkłeś pan tak nagle, panie Fabianie? Spotkałeś go pan więc kilka dni temu. Cóż on panu mówił? czy wspominał o mnie? czy bardzo nienawidzi mię teraz? A żona jego musi mną pogardzać, nieprawdaż?
— Czyż jest na świecie człowiek, któryby mógł nienawidziéć panią? z uniesieniem szczerém zupełnie odparł stary romantyk. Co się zaś tyczy pana Mieczysława, nie wspomniał on przedemną o pani ani jedném słowem, raz dlatego zapewne, że to dla brata... rzecz drażliwa, a potém dlatego, że tam u nich...
Zająknął się Łozowicz i po chwili spróbował zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Ale Lila pochyliła ku niemu głowę i z niecierpliwością w głosie zawołała:
— Cóż tam u nich? co? Ciekawam bardzo dlaczego pan mi wszystkiego o Mieczysiu nie mówisz? Czy pan sądzisz że on mię tak bardzo obchodzi? Jest-to wprawdzie brat mój ale cóż to znaczy? Wiem przecież dobrze, że te wszystkie pokrewieństwa i stosunki rodzinne to przesąd, nic więcéj, a wypytuję się pana o niego ot tak sobie, przez ciekawość. Cóż tam dzieje się u nich takiego, o czém pan dwa razy już zaczynałeś mówić i dokończyć nie chciałeś?
Łozowicz gładził dłonią łysinę, jak zwykle czynił, gdy czuł się zmięszanym. Po chwili jednak, nie mogąc oprzeć się pytaniom młodéj kobiéty, cichym zaczął głosem:
— U nich tam, widzi pani, wielkie kłopoty teraz i zmartwienia. Podobno Orchów sądowo opisywać mają i na publiczną sprzedaż wystawiać.
Lila wpół leżącą postać swą zmieniła na siedzącą i zawołała.
— Cóż znowu? Publiczna sprzedaż Orchowa? zkąd? jakim sposobem? Mieczyś przecież uchodził zawsze za doskonałego gospodarza i wiem że od dwóch już lat żadnych długów nie miał.
— Żadnych, prócz tego który się pani należał, szepnął Łozowicz.
— Cóż ztąd? ze zdumieniem głębokiém zapytała kobiéta; co znaczy ten dług bagatelny?.. Zresztą jeśli Mieczyś wypłacić go teraz nie może, któż go do tego zmusza?
— Egzekucya sądowa, zcicha zauważył Łozowicz.
— Ach mój Boże, niecierpliwie dorzuciła Lila, jaki pan jesteś dziwny, panie Fabianie!
— Pan Porycki przedstawił do sądu oblig pani, który teraz do niego już prawnie należy.
Kobiéta podniosła brwi i széroko oczy roztworzyła.
— Ildefons? zawołała, Ildefons?
W mgnieniu oka jednak wyraz głębokiego zdumienia zniknął z jéj twarzy.
— A prawda! rzekła, składając znowu głowę na poduszce, mówił mi o tém, że pieniądze te potrzebne są koniecznie dla przeprowadzenia sprawy mojego rozwodu.
Przez parę minut milczała z przymkniętemi oczami. Potem podniosła znowu głowę i patrząc na Łozowicza, zapytała szybko:
I pan nie wiész co z tego wszystkiego ostatecznie dla nich wyniknąć może?
— Z czego? dla kogo? lękliwie zapytał pan Fabian, bo tocząca się rozmowa była dlań drażliwą i przykrą.
Kobiéta uczyniła niecierpliwe, gwałtowne poruszenie.
— Mój Boże jakże pan mię dziś niecierpliwisz. Czyliż o antypodach mówimy, albo o królu Popielu? No... co z egzekucyi téj wyniknie... dla Mieczysia?
— Sprzedadzą Orchów, gładząc łysinę, szepnął Łozowicz.
— Pocóż go ma sprzedawać kto inny? czyż Mieczyś sam sprzedać go nie może, nam te pieniądze oddać, a sam z kapitałem gdziekolwiek wyjechać?
— Zapewne... zapewne... że takby mogło być, bąkał Łozowicz; ale, widzi pani, pan Mieczysław jest uparty... ma on to przekonanie, że Orchowa dobrowolnie sprzedawać nie powinien.
Blade usta Lili złożyły się znowu do ironicznego uśmiechu.
— Biedny Mieczyś! rzekła, on wierzy jeszcze w obowiązek, a nie wie że to przesąd i nawet najgorszy, najszkodliwszy ze wszystkich przesądów.
Milczała chwilę, z twarzą znowu ukrytą w poduszce, poczém, podnosząc głowę, dodała:
— No, ale ostatecznie, czy powiész mi pan kiedy co z tego będzie?
Łozowicz przyparty był do muru i odpowiadać musiał.
— Z téj sprzedaży, rzekł... będzie wielka bieda... Wiadomo wszystkim, że z licytacyi majątki sprzedają, się za bezcen.. więc bardzo być może iż panu Mieczysławowi nie pozostanie nic, albo prawie nic.
Po tych słowach panowało między dwojgiem tych ludzi dość długie milczenie. Lila szklanemi oczami wpatrywała się w przeciwległą ścianę. Po chwili, nie zmieniając kierunku wzroku, bardzo cicho wymówiła:
— Czy pan słyszałeś o tém, że Mieczyś i jego żona wzięli do siebie mego Konradka?
— Słyszałem, pani.
— Brygisia jeździła niedawno do Orchowa, do swoich krewnych i widziała tam jego... Mówiła mi że hoduje się dobrze i jest bardzo ładny.
Łozowicz nie odpowiedział nic i miał właśnie rozpocząć rozmowę o innym jakimś, piérwszym lepszym przedmiocie, gdy Lila poruszyła się gwałtownie i zatapiając znowu twarz w poduszkę, zawołała głosem, w którego stłumionych dźwiękach czuć było gorączkę pragnienia i niecierpliwości:
— O mój Boże! mój Boże! żeby to już prędzéj, prędzéj nastąpić mogło!
— Co takiego? zapytał Fabian, przelękniony niemal gwałtownością ruchu i głosu kobiety.
Ona nie odpowiadała przez chwilę, pogrążona w marzeniu. Wyprostowała się potém powoli i ze skronią na dłoni opartą, ze spuszczonemi oczami zcicha mówić poczęła:
— Ja sama niewiem doprawdy co się ze mną dzieje. Nigdy nie wyobrażałam sobie, aby w kimkolwiek istniéć mogły takie sprzeczności, jakie istnieją we mnie. Wiem dobrze, jestem najmocniéj przekonaną, że wszystkie formalności które zwykle towarzyszą pobraniu się dwojga ludzi, są pustą formą tylko, przesądem, pozostałością dawnych, ciemnych czasów; wiem że zwracanie uwagi na krzyki bezmyślnego tłumu, które ludzie nazywają opinią publiczną, jest niedorzecznością i także przesądem. A jednak... nie wiem doprawdy dlaczego, ale taki mi teraz strach przed ludźmi... tak mi trudno na ich patrzyć!.. Czy wié pan, panie Fabianie, że lękam się wyjść na ulicę, bo zdaje mi się że wszyscy tam na mnie patrzyć będą z niechęcią i z pogardą... Och! a ja pogardy ludzkiéj znieść nie mogę!.. nie mogę!...
Przysłoniła oczy dłonią i milczała chwilę. Nagle jednak podniosła głowę i zawołała z wybuchem:
— Któżby się tego mógł spodziewać? Któżby się mógł spodziéwać, że kiedyś będzie ze mną tak, jak jest teraz? Gdy byłam dorastającą dziewczynką, myślałam... marzyłam, iż cały świat na kolana przedemną upadnie i hołdy mi złoży — a teraz cały świat mną gardzi!
Uśmiéchnęła się gorzko i dodała:
— Dziwne pan miałeś przeczucie, panie Fabianie, gdy dawniéj, dawniéj jeszcze... nazywałeś mię czarną lilią.
Łozowicz zmieszany był temi zwierzeniami młodéj kobiéty, a bardziéj jeszcze wzruszony.
— Mój Boże! szepnął, niech pani tak nie rozpacza!..
Lila wyprostowała się.
— Ja rozpaczam? zawołała z gniewem prawie. Zkąd panu wyrażenie takie do myśli przyjść mogło? Ja jestem szczęśliwą, najszczęśliwszą w świecie kobiétą, tylko czasem zanadto jeszcze słabą, lękliwą i trochę... przesądną... Nie dorosłam do wysokości prawdziwego odważnego człowieka, a Ildefons mówi, że to jest skutek przyzwyczajenia... Wiem jednak że wszystko będzie dobrze... Gdy tylko sprawa moja rozwodowa zostanie ukończoną, pobierzemy się z Ildefonsem, według przesądnych wymagań świata... Wtedy wejdę znowu pomiędzy ludzi i śmiać się będę z ich niedorzecznych, przestarzałych przesądów... Pojadę wtedy zaraz do Mieczysia, Konradka wezmę do siebie i będę go ślicznie ubiérała. Ildefons nie lubi życia na wsi i ja go nie lubię. Zamieszkamy więc w stolicy, ale na zabawach bardzo rzadko bywać będę, bo najlepiéj mi z Ildefonsem sam na sam.... To téż nigdy, nigdy rozstawać się z sobą nie będziemy, jabym.. bez niego ani jednego dnia przeżyć nie mogła!
W ten sposób kilka chwil jeszcze marzyła głośno. Łozowicz, słuchając, nizko pochylił głowę, a na twarzy jego malował się głęboki smutek. Wiedział on dobrze iż sprawa rozwodowa, tak mocno młodą kobietę zajmująca, ani rozpoczętą jeszcze była. Spojrzał na zégarek, a widząc że pora mu wielka podążyć do jednego z domów, w których udzielał lekcyj muzyki, wstał z krzesła.
— Jakto, idziesz już pan? zawołała Lila.
Muszę, odpowiedział Łozowicz i stając przed młodą kobietą, patrzył na nią wzrokiem przyjaznym, serdecznym, lecz poważniejszym niż zwykle.
— Muszę iść, powtórzył. Od tych lekcyi które daję, zależy teraz po większéj części byt mój i rodziny mojéj...
Wziął rękę jéj i zatrzymał ją w swéj dłoni.
— Mówiłaś pani dziś zemną otwarciéj niż zwykle, zaczął łagodnie i prawie nieśmiało, dziękuję pani za to... Przykro mi, bardzo przykro, że nateraz w niczém dopomódz jéj nie mogę. Jeżelibyś pani jednak znalazła się kiedy w położeniu... w położeniu trudném... niech pani przypomni sobie o mnie, jako o szczérym, starym, swym przyjacielu. Wszak pani przyjaźni przynajmniéj nie nazywasz jeszcze przesądem?
Ostatnie wyrazy wymawiając, uśmiéchnął się smutnie jakoś. Możnaby nawet było rzec, iż w uśmiechu tym zabłąkał się cień ironii, gdyby ironia, choćby najlżejsza, nie była niepodobną dla tych ust łagodnych, dobrodusznych, które przez całe życie mówić umiały tylko o kwiatach, gwiazdach, poezyi i... litości.
W czasie gdy powyższa rozmowa toczyła się w saloniku Lili, Ildefons Porycki szerokiemi krokami i z pochyloną głową dążył do biura telegraficznego, niezbyt daleko od ustronnéj kamieniczki położonego. I znowu niepokój, gwałtowniejszy jeszcze niż przed parą miesiącami, malował się na twarzy głównego agenta. Wbiegł prawie do wielkiéj sali, telegraficznemi przyrządami napełnionéj, i oddał urzędnikowi depeszę na kartce papiéru nakreśloną, a zawiérającą następujące słowa: „Ostatni list twój uważam za wynik chwilowego uniesienia. Proszę i rozkazuję, abyś pozostała tam gdzie jesteś. Jeżeli uczynisz to o czém pisałaś, zaszkodzisz najwięcéj saméj sobie. Ja wyjeżdżam ztąd jutro. Dokąd... uwiadomię cię o tém we właściwym czasie.”
Następowały imię i nazwisko kobiéce, jakotéż nazwa zapadłéj jakiéjś miejscowości wołyńskiéj.
Opuściwszy biuro telegraficzne, w kilka minut potém wszedł do saloniku Lili. Młoda kobiéta, siedząc przy stole, na którym paliła się już lampa, układała w hebanowéj szkatułeczce różne biżuterye, wstążki i drobnostki. Jak zwykle bywało, tak i teraz, twarz jéj na widok wchodzącego zajaśniała uśmiéchem. Lekki rumieniec nawet przesunął się po bladém czole i schudłych policzkach.
— Od rana prawie nie widziałam cię dziś, Ildefonsie! zawołała, podając mu rękę.
Ani w głosie jéj, ani na twarzy nie było śladu dawnéj jéj, pieszczotliwéj i wabnéj zalotności. Gdy czyniła lekką tę wymówkę, czarne oczy jéj okryły twarz stojącego przed nią mężczyzny spojrzeniem pełném gorącego uczucia. Kochała!... kochała tym razem prawdziwie... i do miłości téj przywiązała całą swą istotę, jak rozbitek przywiązuje się do ostatniéj pozostałéj mu deski ocalenia. Nie był to już tym razem kaprys ognistéj wyobraźni, wyskok zalotności, chwilowe uniesienie zmysłów... była-to tkliwość głęboka, wiara niezachwiana, namiętność ogarniająca wszystkie władze ducha. Ale i on także, stojąc przed nią i rękę jéj w swéj dłoni trzymając, patrzał na nią dziwnie, niezwykle. W spojrzeniu tém było coś palącego i aż do głębi młodą kobiétę przenikającego, była w niém wyraźna, gwałtowna trwoga jakaś.
Usiadł i przyciągnął ją zlekka ku sobie.
— Lilo, zaczął cichszym niż zwykle głosem, mam ci cóś ważnego do powiedzenia.
Z oczu kobiéty strzelił promień radości.
— Rozwód mój... zapewne kończy się... może jest już skończony... zawołała.
Ciężka chmura przesunęła się na słowa te po czole głównego agenta.
— Nie, odparł porywczo, opryskliwie niemal, nie o tém mówić chciałem teraz; chciałem ci powiedziéć, że musiémy ztąd wyjechać.
Kobiéta patrzyła nań zdziwiona, ale i ucieszona czegoś zarazem.
— Dokąd? czy na długo? zapytała.
— Nie wiem jeszcze ani dokąd, ani na jak długo, odpowiedział Porycki, prawdopodobnie na parę tygodni tylko, na miesiąc najdłużéj... Mam tu interesa, których nie mogę opuścić zupełnie, dla których wrócić będę musiał. Tymczasem jednak wyjadę na czas jakiś, bo kto wié do jakich ostateczności dojść, na co ważyć się może ta egzaltowana, bezrozumna kobiéta...
— O jakiej kobiécie mówisz, Ildefonsie? ze zdumieniem, ale zarazem z płomienną błyskawicą w oku wykrzyknęła Lila.
On obudził się jakby z zadumy głębokiéj, śród której wymówił to, czego za nic w świecie wymówićby nie chciał. Na wykrzyk kobiéty odpowiedział przymuszonym uśmiechem.
— Mówiłem, rzekł, o osobie, z którą miałem niegdyś interesa prawne, a któréj przybycie byłoby teraz dla mnie bardzo niemiłém.
— Czy ci to szkody i przykrości jakie przynieśćby mogło? z niezwykłą sobie troskliwością o innych zapytała Lila.
— Wielkie szkody, a większe jeszcze przykrości, odpowiedział mężczyzna.
— A więc jedźmy! jedźmy! dziś! zaraz! mówiła kobiéta. Ja nie chcę żeby ci kto przykrości wyrządzał... I bez tego cierpiałeś już wiele. Jedźmy! jedźmy!
Nagle pochyliła się ku niemu. Ciemna błyskawica przebiegła znowu po rozpromienionych jéj źrenicach.
— Kto to taki ta kobiéta? zapytała ciszéj.
— Mówiłem ci już... zaczął Porycki...
Ale ona nie dała mu skończyć.
— Może ty ją kochałeś kiedy? szeptała, może ona ciebie kocha? Dlaczego jéj unikasz? powiedz mi wszystko....
Obie dłonie splecione złożyła na jego ramieniu i śliczną głowę swą w tył nieco odrzuciwszy, mówiła daléj:
— Musisz mi to przebaczyć, Ildefonsie, że jestem o ciebie, o miłość twoję zazdrosną.... Wiem, bo mówiłeś mi nieraz o tém że miłość powinna być wolną jak ptak i że nikt nie ma prawa zabiérać jéj sobie na wyłączną własność.. Ale ja, drogi mój, nie dorosłam jeszcze do wysokości téj, na któréj ty sam stoisz... nie mogę żadnym sposobem przypuścić, aby to, com ja ukochała, należéć mogło nie do mnie jednéj, ale jeszcze i do kogoś innego.... Wszak upewniałeś mię nieraz, że nigdy żadnéj w świecie kobiéty nie kochałeś, tak jak mnie kochasz.
— Nigdy, potwierdził mężczyzna, a z wyrazu oczu jego, które zwolna i z rozkoszą przesuwały się po ożywionych w téj chwili, cudnie pięknych rysach kobiéty, poznać można było że mówił prawdę.
— I nikogo nigdy kochać nie będziesz prócz mnie? pytała daléj.
— Nikogo! potwierdził mężczyzna.
— O, jak to dobrze! dobrze! mówiła daléj Lila, białe, delikatne dłonie swe silniéj zaciskając na jego ramieniu; bo i cóżby się ze mną stało, gdybyś ty mnie opuścił, gdybym wierzyć przestała w uczucie twe dla mnie, w przyszłość naszę wspólną, nierozdzielną, wierzyć bez granic we wszystkie słowa twoje? Gdybym utraciła ciebie, wszystkobym utraciła! bo i cóżby mi na ziemi zostało? Wyrzekłam się wszystkiego.... wzgardziłam wszystkiém: opinią świata, rodziną moją, dzieckiem. Ale nie żałuję tego, nie, nie żałuję, gdy jestem przy tobie, gdy na ciebie patrzę, gdy wiem że tak ze sobą, kochający się, szczęśliwi, pozostaniemy już nazawsze!
Uśmiéch nieopisany przesuwał się po blado-różowych jéj ustach i zarazem łza srébrzyła czarne jéj źrenice, gdy szepcąc wyrazy bezgranicznéj wistocie tkliwości i ufności, pochyliła nieco głowę i czoło swe na rękach splecionych złożyła. On palącym się wzrokiem ogarniał przez chwilę głowę tę przedziwnie kształtną, strojną, tak niegdyś płochą, lecz teraz tak ufną, ognistą i zarazem korną. Na twarzy jego odmalowała się męka jakaś wewnętrzna. Znać było że człowiek ten dotknięty także został płomiennym mieczem pięknego acz posępnego ducha, który po świecie całym, śród złych i dobrych zarówno, sieje iskry i żużle wielkich namiętności....
— Lilo! śliczna moja pani! Lilio ty moja biała!
Szept ten płynął nad splotami czarnych jéj warkoczy, jak powiéw cichy a gorący.
— Biała? odrzekła kobiéta, podnosząc na niego oczy upojone i uśmiéchając się, jak się uśmiécha dziécię we śnie marzące. Nie, nazywano mię niegdyś Czarną lilią.... i jestem teraz w oczach świata czarną. Ale ty zdejmiesz ze mnie tę barwę ponurą, nieprawdaż? przed całym światem powiész, że mię kochasz i że nigdy nikogo prócz mnie kochać nie będziesz. Wtedy, mój jedyny, śmiało i dumnie patrzyć będę na ludzi i powiem wszystkim: jestem jego żoną! O! jaką ja będę wtedy wesołą, szczęśliwą!
Ciemne, głębokie rumieńce przesuwały się po twarzy głównego agenta, a wzrok jego z tajemném jakiémś wytężeniem myśli tkwił w przestrzeni, gdy ona podniosła znowu głowę szybkim ruchem i patrząc mu w twarz, zapytała wpół żartobliwym, wpół gwałtownym tonem:
— Kto to taki ta kobiéta?
Ildefons uczynił nagłe poruszenie, jakby chciał powstać; ale białe, delikatne dłonie Lili zacisnęły się wkoło jego ramienia.
— O! zawołała z wyrazem przestrachu i błagania w oczach, nie gniéwaj się tylko na mnie, proszę cię, nie gniéwaj się na mnie. Nie będę już ciekawą i o panią tę nie zapytam nigdy, tylko.... nie odchodź!
Miłość téj kapryśnéj, gwałtownéj kobiéty dziwnie pokorną była i niewolniczą. Ale tak bywa zwykle: nikt łacniéj nie podpada panowaniu innych jak ten, który nad sobą samym panować nie umié.
Na dziedzińcu zaturkotały koła miejskiéj doróżki. Był-to w mieście dość dużém i ludném odgłos tak pospolity, że w zwyczajnych okolicznościach nie zwróciłby z pewnością niczyjéj uwagi. Ale Porycki zdawał się być mocno przez odgłos ten uderzonym. Podniósł żywo głowę i wsłuchiwał się w niego.
Przez parę minut panowała znowu cisza zupełna. Nagle dał się słyszéć na schodach szmer kroków i niewyraźnych rozmów, śród których wyróżniał się cienki, na jękliwą nutę nastrojony głosik dziecinny.
Kroki i głosy minęły drzwi przedpokoju Lili i wstępowały wyżéj, na drugie piętro, posiadające jedno tylko mieszkanie, przez Poryckiego zajmowane. Lila, która zaciekawiona, jak zawsze, każdym niezwyczajnym trochę szelestem w domu, z wytężoném uchem na drzwi patrzyła, zwróciła się nagle ku towarzyszowi swemu. Ale obojętne i tylko ciekawością obudzone pytanie, które miała na ustach, znikło z jéj myśli, gdy ujrzała teraz twarz jego dziwnie zmienioną i wzburzoną.
— Co to jest? Ildefonsie! co ci się stało? zawołała i w nagłym przystępie niewytłumaczonéj obawy pochwyciła jego rękę.
Ale on usunął ją od siebie ruchem gwałtownym niemal i porwawszy się z siedzenia, z wyprężonemi na czole żyłami, z zaciśniętemi usty biegł ku drzwiom. Zdawać się mogło że śpieszył, aby zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu jakiemuś. Zaledwie jednak zdołał przebyć bawialnię gdy otworzyły się drzwi przedpokoju i wszedł przez nie jego służący.
— Proszę pana, rzekł, pani jakaś przyjechała i chce widziéć się z panem.
— Kto? jaka pani? zkąd? wykrzyknął Porycki, po którym znać było że w nadzwyczajném wzburzeniu swém nie wiedział sam dobrze co mówi i czyni.
— Doróżkarz mówił że ze stacyi kolei ją tu przywiózł, odparł zalękniony sługa; skarżył się że ciężko mu było dla konia, bo jest tam jeszcze troje dzieci....
— Milcz! przerwał Porycki zdławionym głosem i przelotne spojrzenie rzuciwszy na Lilę, która z osłupieniem rozmowy powyższéj słuchała, szedł znowu ku drzwiom. Ale — było już zapóźno. Za plecami odepchniętego i przelęknionego sługi otworzyły się drzwi, a do mieszkania wbiegła raczéj niż weszła kobiéta wysoka, szczupła, prowadząc za rękę małą, cztéroletnią może dziewczynkę: dwoje innych dzieci, starszych, chłopak i dziewczynka, weszło za nią.
— Więc ty tu mieszkasz, Ildefonsie, nie tam na drugiém piętrze? ozwał się z za czarnéj woalki, która twarz przybyłéj przysłaniała, głos dosyć ostry. Wiem że strasznie zły jesteś na mnie za to że przyjechałam, ale nie mogłam już dłużéj żyć w tym przeklętym kącie, w którym mię z dziećmi zostawiłeś bez chleba prawie, na łasce Opatrzności. Nie patrz na mnie tém swojém okropném spojrzeniem, które znam aż nadto dobrze i którego przestałam się lękać; bo i cóż ja nieszczęśliwa, oszukana i opuszczona kobiéta mam do stracenia na tym świecie? Oto spójrz lepiéj na dzieci te: nie wyglądają jak królewicze, nieprawdaż? No, dzieci, przywitajcie się przecie z tym panem!
Dzieci, zamiast usłuchać rozkazu, przygarnęły się do przybyłéj kobiéty i chórem, acz zcicha, zaszlochały. Porycki pochwycił ją za rękę.
— Idź ztąd, wymówił zdławionym głosem, to nie jest moje mieszkanie.
— Nie twoje? odparła kobiéta, a więc dobrze, pójdę tam na górę.... Ale czemuż kazałeś mi tak długo czekać na siebie?
Ogarnęła ramionami gromadkę dziatwy i zwróciła się ku drzwiom. Za nią, przygryzając wargi aż do krwi, parę kroków postąpił Porycki. Ale za odchodzącymi ozwał się nagle z przeciwnego końca saloniku wykrzyk głośny i przeciągły:
— Ildefonsie! co to wszystko znaczy?
Na odgłos ten, niespodzianie usłyszany, odchodząca z dziećmi kobiéta zwróciła się twarzą ku pokojowi. Dotąd, zajęta cała widokiem człowieka do którego przybyła, nie spostrzegła ona Lili siedzącéj w cieniu. Teraz oczy jéj uderzone zostały tą czarującą piękną postacią kobiécą, która wysunęła się na pełne światło i stała dłonią o stół oparta. Smukła, delikatna kibić Lili drżała lekko śród powłóczystych, bogatych fałd jedwabnéj jéj sukni, a wielkie oczy, rozszérzone od zdumienia, spoglądały na Poryckiego i na przybyłą kobiétę z wyrazem naglącego, trwożnego, lecz zarazem i groźnego niemal pytania.
Nagle przybyła, jakby uderzona myślą jakąś czy przypomnieniem, postąpiła w głąb pokoju i z twarzy swéj odrzuciła przysłaniającą ją woalkę. Parę zaledwie kroków dzieliło teraz dwie te kobiéty. Patrzyły na siebie przez sekund kilkanaście tak uparcie, jakby z pamięcią swą walczyły, dopominając się od niéj objaśnienia przypomnień niezupełnie jeszcze wyraźnych, aż wreszcie z ust ich wybiegły dwa jednocześnie wydane okrzyki:
— Julia!
— Lila!
Przez chwilę zdawać się mogło, że rzucą się sobie w objęcia; ale Lila piérwsza cofnęła się o kroków parę i zawołała:
— Dlaczego ty tu jesteś? Julio! Pocoś tu przyjechała? Pamiętasz ten list, który do mnie pisałaś niegdyś... niegdyś?... Czy wyszłaś za mąż?... czy mężowi twemu Ildefons na imię?... Mój Boże! ja sama nie wiem doprawdy co mówię! Julio! moja droga Julio! ja cię dawniéj tak kochałam!. powiédz mi.... czy to twój brat?..
Mówiąc to, drżała coraz bardziéj, splatała ręce i wyciągała je ku dawnéj swéj przyjaciółce, jakby, tknięta straszliwém światłem, które do myśli jéj przedziérać się zaczynało, błagać ją chciała, aby słowem dla niéj okropném nie zmiażdżyła serca jéj zdjętego śmiertelną trwogą. Lecz po tém właśnie wzruszeniu, po bezładzie słów i nawpół błagalnym, nawpół błędnym wyrazie jéj oczów, przybyła kobiéta domyśliła się znać wiele, bo gorzki uśmiéch zadrżał znowu na jéj ustach, a wskazując ręką Poryckiego, rzekła stłumionym, boleścią i szyderstwem dźwięczącym głosem:
— To nie jest mój brat, Lilo! to mój — mąż!
Głuchy jęk ozwał się w piersi Lili. Oczy jéj osłupiałe, szklane zwróciły się na twarz Ildefonsa. Ale twarz ta blada miała na sobie wyraz wściekłego gniewu, połączonego z głucho uczuwaną, niemą rozpaczą.
— Ildefonsie! szepnęła kobiéta, powiédz mi że to nieprawda.
— Nieprawda? wykrzyknęła Julia, ty mi jeszcze nie wierzysz, Lilo! Oto dowód.... nasza metryka ślubna, którą, znając dobrze człowieka tego, przywiozłam ze sobą.... Zobacz, przeczytaj!
Mówiąc to, wydobyła szybko z za stanika sukni wielki arkusz papiéru, z urzędowym stemplem, i rozpostarła go pod światłem lampy. Lila machinalne tylko i przelotne spojrzenie rzuciła na papiér, poczém wzrok jéj szklany, martwy zwrócił się znowu na twarz mężczyzny.
— Powiédz mi że to nieprawda! powtórzyła jednostajnym, stłumionym szeptem.
Teraz stał on już przy niéj. Ślad owéj dawnéj, na wszystko ważącéj się przytomności umysłu zaświecił w jego oczach.
— A więc tak, Lilo, to prawda! W chwili szału uczyniłem ten krok niedorzeczny, którego potém żałowałem. Ale.... Lilo....
Chciał wziąć jéj rękę; lecz ona gwałtownym ruchem odsunęła się od niego. Rumieńce szkarłatne twarz jéj oblały. Była w téj chwili uosobieniem śmiertelnego bólu i śmiertelnéj również urazy.
— O! zawołała, mówiłeś mi pan, że jéj nie znasz, że jesteś wolny.... że.... że... O Boże! cóż więc się zemną stało? Kim pan jesteś?...
Mówiła to jak w obłąkaniu, jak któś co nagle ujrzy przed stopami swemi grunt kwiecisty zmieniony w otchłań, oblicze, ukochane przeobrażone w paszczę potworu.
— Kim on jest? zaczęła Julia, spoglądając z kolei na dwoje ludzi tych, których historyą i związki zupełnie już teraz odgadła: ja ci to powiem, Lilo! Ukazał ci się zapewne z tytułem i nazwiskiem hrabiego Poryckiego. Kłamstwo! nazywa się on wcale inaczéj, prosto, gminnie, a jedynym tytułem, który prawnie posiadać może, jest: nikczemnik! Prawił ci wiele o swoich nieszczęściach, które zwyciężył niby rozumem i odwagą. Kłamstwo! Nieszczęścia były zrazu... ale zamiast odwagą i rozumem, obronił się on przeciw nim obłudną chytrością, przebiegłym i bezsumiennym sprytem. Upewniał cię, że jest wolnym od wszelkich związków rodzinnych i pojmie cię za żonę w obec Boga i ludzi. Kłamstwo! Oto ja jestem żoną jego, a te nieszczęśliwe istoty są jego dziećmi! Mówi ci że ożenił się ze mną w chwili szału. Kłamstwo! Ja to byłam szaloną, bo ujrzałam w nim swój ideał, uwierzyłam w rycerskość jego i szlachetność. Pojął mię za żonę dla ówczesnych wyrachowań swoich, mniejsza o to jakich, dość że osoba moja, może piękność, były mu wtedy potrzebne. Wkrótce jednak w życiu jego zmieniły się okoliczności i potrzeby... więc rzucił mię!... Przez cztéry lata nic nie słyszałam o nim; potém dowiedziałam się że jest tu. Pisałam, prosiłam, aby przypomniał sobie jeżeli już nie o mnie, to o dzieciach swoich.. ale serce jego kamienne nie miało dla nas litości. Postanowiłam więc upomnieć się o prawa swoje i — przyjechałam!
Gwałtownym ruchem zdjęła z głowy kapelusz, z ramion zrzuciła podróżne okrycie i zawołała:
— Patrz, co on ze mnie uczynił! Gdzie młodość moja i piękność? gdzie dawne stroje moje? gdzie dawna Julia Grejs?
W istocie z pięknéj owéj Julii pozostał cień zaledwie. Miała ona najwyżéj lat 30, a wyglądała na czterdzieści kilka. Policzki jéj były wychudłe i zżółkłe, czoło pomarszczone, włosy do połowy prawie zbielałe. Jedne tylko oczy, jakkolwiek spłowiałe także i zapadłe, blaskiem swym i wyrazistością przypominały przeszłość minioną.
— A teraz, mówiła daléj Julia, drżącą rękę wyciągając ku dzieciom, popatrz na nie, a zobaczysz, jak wyglądają opuszczenie, siéroctwo, nędza...
Dzieci, mało lub nic nie rozumiejąc odegrywającéj się przed niemi sceny, skupiły się w pobliżu pieca. Z nędznych okryć i podartych chustek któremi były odziane, drobne twarzyczki ich wyglądały blade, chude, zziębłe.
Lila słuchała i patrzyła, nie czyniąc poruszenia najlżejszego. Jak błyskawice po chmurném niebie, tak po tle źrenic jéj nieruchomych i przepaścistych mknęły i krzyżowały się myśli szybkie a płomienne. O czém myślała, stojąc tak twarzą w twarz z zasadami jego, które przyjęła za swoje? W kobiécie téj opuszczonéj, przedwcześnie zestarzałéj ujrzała ona może odwrotną stronę tego różowego obrazu, w którym Ildefons przedstawiał jéj zwykle niezbite prawa i niewyczerpane rozkosze — wolnéj jak ptak miłości! Patrząc na wynędzniałe te, blade, widokiem ojca własnego przerażone twarzyczki dziécięce myślała może iż widzi skutki drugiéj zasady jego, która opiéwała nieważność i nicestwo związków rodzinnych! Nad tym stosem kłamstw i oszukaństw, o tyle trywialnych, o ile zbrodniczych, który wzniósł się teraz przed jéj oczami, unosiły się i jaskrawym blaskiem przed nią świéciły wszystkie złorzeczenia i pośmiéchy, które sam ciskał i ją ciskać uczył na ideę — obowiązku!
Umysł Lili pracował znowu widocznie, tak jak owego fatalnego dla niéj wieczoru, w którym on piérwszy pobudził go do ruchu i myślenia; ale mozolne to, rozpaczne przyglądanie się stojącym przed nią zagadkom ludzkiego życia, mącone było i rwane co chwila straszną burzą uczuć. Stała wciąż jak przykuta do miejsca. Julia patrzyła na nią wpół nienawistnemi, wpół litującemi się oczami, i ciężkie milczenie trwało przez minut parę w pokoju. Milczenie to przerwaném zostało zniżonym aż do szeptu prawie głosem męzkim.
Ildefons Porycki stał przy młodéj kobiécie i mówił do niéj z dźwiękiem usilnego przekonywania w głosie i z wyrazem namiętnéj, rozkazującéj niemal prośby:
— Uspokój się, Lilo! Nie mówiłem ci o sobie całéj prawdy, ale postępując tak, miałem na celu stopniowe przygotowywanie sił twoich i twego umysłu do zrozumienia i zwalczenia wszystkiego, cokolwiek spotkaćby cię mogło. Związek mój z Julią jest błędem mojéj młodości, ciężarem przykrym i niczém więcéj. Ciężar ten dźwigać już muszę na sobie, cóż robić? Zabezpieczę byt jéj saméj i jéj dzieciom, ale miłość moja będzie zawsze do ciebie tylko należała!... Lilo! czyż jesteś jeszcze dzieckiem? czy umysł twój nie dorósł do wysokości położenia takiego? czy zabraknie ci odwagi? czy zlękniesz się głupiéj wrzawy motłochu? czy jak słabe dziécię, dobrowolnie wyrzeczesz się szczęścia swego i zdepczesz zarazem moje?
Wpatrzona w niego széroko roztwartemi oczami, drżąca znowu cała, milczała długo. Na śmiertelnie bladéj twarzy jéj malowała się trwoga bezgraniczna, połączona z instynktową, nieprzezwyciężoną ohydą. I wtedy dopiéro uczyniła gwałtowne poruszenie i w tył się cofnęła gdy złudzony milczeniem jéj i drżeniem, sięgnął on po jéj rękę.
— Nie szepnęła, nie! nie!
I nic więcéj wymówić nie mogła; tylko z dłonią jakby ku odepchnięciu wyciągniętą naprzód, cofała się wciąż, oddalając się od niego.
On gniéwnie zwrócił się ku Julii.
— Idź ztąd, wymówił przez zaciśnięte zęby, ręką na drzwi wskazując, idź tam na górę... zostaw mnie z nią!
— Nie! wykrzyknęła Lila przeszywającym teraz głosem, nie! nie!
Porwała szal zawieszony na poręczy krzesła i zarzuciwszy go na głowę i ramiona, wybiegła. Za nią wybiegł i Porycki. Po kilku minutach wrócił do saloniku, rzucił szybkie wejrzenie na to miejsce pokoju, w którém siadywał z nią najczęściéj i obiema dłońmi ścisnął sobie głowę.
— Przekleństwo! zawołał sam do siebie. Nie chciała za nic wrócić... pobiegła... nie wiem dokąd... Zdaje mi się że utraciła zmysły... Kocham ją jak szaleniec!.. A sprawa z jéj bratem!... Co teraz uczynię?...
Julia powoli zwróciła twarz swą ku niemu.
— Co uczynisz? rzekła szydersko. To coś czynił przez całe życie. Jutro, pojutrze wyjedziesz w strony gdzie cię jeszcze nie znają, przemienisz teraźniejszą skórę swą na inną, będziesz znowu dobijał się fortuny, uwodził kobiéty i okłamywał wszystkich.




Fabian Łozowicz wracał z lekcyi muzyki i otulając się przed chłodem w swój wynoszony płaszcz z peleryną, szedł chodnikiem, — gdy na przeciwnéj stronie ulicy spostrzegł śród gęstego mroku, tu i owdzie zaledwo rozpraszanego chwiejném światłem latarni, szybko mknącą postać kobiécą. Wzrostem i kształtami kibici postać ta przypominała mu Lilę. Stanął i popatrzył na nią uważnie, lękając się omyłki i nie śmiąc się zbliżyć. Kobiéta na którą patrzył szła wciąż przeciwległym chodnikiem, coraz prędzéj i prędzéj. Nagle żółtawy błysk latarni przemknął po jéj twarzy. Łozowicz poznał Lilę. W mgnieniu oka był już przy niéj.
— Na Boga! zawołał, co pani jest? dokąd pani idziesz o téj porze, sama jedna?
Kobiéta, usłyszawszy tuż przy sobie głos ludzki, z lekkim krzykiem w tył się rzuciła. Łozowicz ujął rękę jéj drżącą i jak lód zimną. Wtedy dopiéro poznała go. Głuche, łez pozbawione łkanie wstrząsnęło jéj piersią.
— Dokąd pani idziesz? nagląco pytał Fabian.
Siliła się długo, aby ze zmąconego umysłu swego wydrzeć odpowiedź jaką, aż ledwie dosłyszalnie szepnęła:
— Nie wiem!
— Boże! cóż się to stało? pani jesteś tak bladą, jakby nieprzytomną! drżysz cała! Czy chcesz pani, abym cię odprowadził do twego mieszkania?
Uczyniła znowu poruszenie takie, jakby uciekać chciała i rękę swą z dłoni jego wyrywając, krzyknęła głośno:
— Nie! nie! nie!
W głowie Łozowicza błysnęło światło. Domyślił się że zajść tam musiało cóś strasznego. Nie wiedział sam co ma czynić. Wzruszony był bardzo, ale więcéj jeszcze zmieszany. Nagle w oku Lili błysnęło z napełniającéj je grozy uczucie inne. Było to uczucie gwałtownego przeszywającego bólu. Wyciągnęła ku staremu przyjacielowi swemu obie ręce i stłumionym głosem zawołała:
— Ratuj mię pan! jam sama na świecie!... sama!... sama!... We mnie i przedemną pusto!... ciemno!...
Położył rękę jéj na swém ramieniu i chwiejącą się prowadził chodnikiem ulicy: milczała... Spoglądał na nią niekiedy: patrzyła w ziemię.




W dwóch pokoikach, oknami na wązką uliczkę wychodzących, pełno było osób i gwaru. W malutkiéj bawialni, dokoła palącéj się na stole lampy, siedziało kilka kobiét podżyłych, lub całkiem starych, pomiędzy któremi wyróżniała się wysoka chuda postać pani Adeli, trzymającéj się prosto i bardzo szybko a pilnie robiącéj pończochę. Obok niéj blada, szczupła, przygarbiona nieco, siedziała żona Augustyna Szyłły, z wiekuistą swą koronką w ręku. Daléj széroko rozkładała fałdy swéj staréj jak świat jedwabnéj sukni pani Eustachia, wiążąca bawełnianą siatkę. Daléj jeszcze znajdowały się tam trzy czy cztery kobiéty inne, obracające również szydełkiem lub iglicą. Wszystkie osoby te zajmowały miejsca na kanapie i fotelach, które niegdyś w ładnym łozowickim salonie figurowały, a teraz pokrowcami z białego płótna starannie owinięte szczególną sprzeczność ze szczupłością izdebki, z jéj przybrudnym sufitem i ogólném ubóstwem przedstawiały. Kobiéty gawędziły. W głębi bawialni, w półcieniu, na nizkich stołkach, lub na grubych, chropawych deskach podłogi, siedziało czworo młodszych dzieci Łozowiczów, wraz z dwojgiem innych, które w odwiedziny ze sobą przywiodła jedna z goszczących tu kobiét. Dzieci gwarzyły głośno i wesoło.
Ale i w drugim pokoju, jedną świecą oświetlonym, gwarnie téż i wesoło było. Tu dokoła ścian stały łóżka mniejsze i większe, kufry, skrzynie i szafy. Na kufrach i skrzyniach siedziały młode panny; więc trzy córki Szyłłów i Ludka. Obok nich, o komódki i poręcze łóżek wsparci, stali młodzi kawalerowie; więc Ignaś Szyłło, Apolek Łozowicz, młodszy brat jego, na dorosłego już kawalera pozujący, i dwaj inni młodzieńcy, synowie przyjaciółek i codziennych towarzyszek pani Adeli. Zebranie to, aczkolwiek liczne, nie było przecież żadną niezwykłą okolicznością spowodowane, lecz przeciwnie odpowiadało w zupełności codziennemu, panującemu w pokoikach tych trybowi życia.
W ciemnéj sionce szumiał na glinianéj podłodze olbrzymi samowar; w kuchence stały na stole przed wieczorem jeszcze przez panią Adelę pokrajane, a na kilku talérzach spiętrzone chléb, bułki i masło.
W oczekiwaniu na zwykły wieczorny posiłek, towarzystwo bawiło się, z pozoru przynajmniéj sądząc, bardzo przyjemnie. Dzieci igrać poczęły w kota i myszkę, przyczém przewracały stołki i hałasowały straszliwie. Panienki żywe a żartobliwe utarczki prowadziły z kawalerami.
Pomiędzy starszemi paniami jednak, wkoło kanapy, rozmowa słabnąć zaczynała. Jednocześnie prawie uczuły wszystkie, że w ustach im zaschło. Wyglądać zaczęły herbaty i raz po raz zérkały na pęk kluczów, które wisiały u pasa pani Adeli, a których przedłużająca się nieruchomość niepokoić je zaczynała. Wiedziały jednak, że gospodyni domu czeka z przyrządzeniem herbaty na powrót męża.
— Gdzie jest pan Fabian dobrodziéj? zapytała, owijając iglicę bawełną, pani Eustachia.
— Spóźnia się cóś dzisiaj, zauważyła inna z kobiét.
— Nieboraczysko za lekcyami latać musi, westchnęła pani Adela; powinienby był jednak od kwadransa już wrócić...
— Otóż i idzie! wymówiła pani Eustachia.
W istocie drzwi prowadzące z sieni na dziedziniec skrzypnęły głośno, a w niespełna minutę do małéj bawialni wszedł pan Fabian. W całéj jego postawie było cóś niezwykłego, co uderzyło odrazu wszystkie kobiéty. Wyglądał przelękniony i rozrzewniony zarazem.
— Duszko! szepnął, przelotnym zaledwie ukłonem powitawszy całe zebranie kobiéce, proszę cię, wyjdź na chwilę ze świécą do sieni!
— Poco? zapytała pani Adela.
Lecz uderzona i przelękniona nieco wyrazem twarzy męża, wstała z kanapy i wyszła na środek pokoju. Tu jednak stanęła.
— Cóż tam stać się mogło w sieni? zapytała ze zwykłą sobie opryskliwością. Dzieci są przecie tutaj wszystkie.
I dzwoniąc kluczami, ku drzwiom postąpiła.
Łozowicz lękał się znać, aby żona jego w stanie irytacyi do sionki nie weszła. Tarł dłonią łysinę z całéj siły i drogę jéj do drzwi zastąpił.
— Duszko! mówił zcicha, tam jest.... tam jest... gość!
— Gość! jak i gość? zawołała pani Adela. Może Antosia Szyłłowa przyjechała ze wsi? Dlaczegóż tu nie wchodzi? toż przecie teraz dobrodziéjka nasza.
Kobiéty dokoła stołu siedzące, z wyciągniętemi naprzód szyjami rozmowy téj małżonków słuchały. Jakkolwiek toczyła się ona półgłosem, najmniejsze słówko jéj straconém nie było dla wprawnych w słuchanie i podsłuchiwanie ich uszu. To téż gdy pan Fabian, naglony zapytaniami żony szepnął jéj na ucho prawie nazwisko gościa, który się w sieni znajdował, z ust żeńskiéj gromadki wydarł się jeden krzyk zdumienia, oburzenia i zgrozy. Pani Adela stanęła także jak do miejsca przykuta i piorunujący wzrok utkwiła w twarzy męża.
— Co? zawołała, ty ją tu przyprowadziłeś? ją ją!... I ja przyjmowaćbym miała... tu w domu moim... wobec moich córek tę...
— Adziu! duszko! ona jest tak nieszczęśliwa!
— Nieszczęśliwa! syknęły kobiéty przy stole, a któż nieszczęściu temu winien? Niech sama pije piwo, którego sobie nawarzyła.
— Ale do porządnych domów niech nie przychodzi.
— Bo to zgorszenie! obraza Boska!..
— Magdalena! zawołały chórem.
— Jawnogrzésznica! dokończyły.
Podniecona sykaniami i wykrzykami przyjaciółek, pani Adela rzuciła się ku drzwiom.
— Ja jéj tu zaraz powiem wszystko co myślę o niéj! mówiła z irytacyą wielką; wyprawię twego gościa z pod dachu, pod którym mieszkają moje córki!
Pan Fabian, do najwyższego już stopnia zmieszany i przelękniony, usiłował powstrzymywać żonę, ale nadaremnie. Ze świécą w ręku, wyprostowana, nawpół uroczysta a nawpół gniewna, pani Adela drzwi otworzyła i próg ciasnéj sionki przestąpiła. Jakież jednak było jéj zdumienie, gdy zamiast strojnéj, śmiałéj kobiéty, którą ujrzeć spodziéwała się, zobaczyła postać jakąś siedzącą bez ruchu na jednym stołku, jaki się w sieni znajdował, z plecami i głową opartemi o zimną, wilgotną ścianę, z rękami zwieszonemi bezwładnie i z zamkniętemi oczami.
— Co to jest? zawołała, kto to taki?
Pan Fabian poskoczył ku nieruchoméj postaci, i zawołał:
— Zemdlała!
Lila była w istocie zemdloną. Szal opadł z jéj ramion i zwisł na glinianą podłogę; rzędy wielkich korali nieruchomo spoczywały na jéj piersi, w któréj nie było oddechu. Na bladéj twarzy, jakkolwiek nieruchoméj, pozostały ślady przeniesionéj męki i fizycznego wyniszczenia. Zbielałe usta zemdlonéj kobiéty silnie były zaciśnięte; długie jéj czarne rzęsy obléwały zapadłe policzki cieniem posępnym, a nad całą twarzą tą i postacią, która była w téj chwili uosobieniem strasznego upadku i głębokiéj niedoli, szydersko świéciły i migotały w roztarganych kruczych warkoczach gęsto strojące je ozdoby ze złota i kryształu.
Pani Adela ze świécą w ręku stała przez chwilę nad nieruchomą tą postacią kobiécą, w niemém zdumieniu. Widać było że im dłużéj patrzyła na obraz tén, tchnący nieszczęściem i opuszczeniem, tém więcéj irytacya jéj ustępowała przed miększém jakiemś uczuciem.
— Cóż się to stało? zapytała męża, głos swój zniżając do szeptu prawie. Czy on ją porzucił?
— Nie, odparł Fabian, ona go opuściła.
— Przecież opamiętała się! syknęła za panią Adelą jedna z jéj przyjaciółek.
— Gdzieżeś ją spotkał? dlaczego przyszła tu do nas właśnie?
— Spotkałem ją na ulicy samę jednę, zrozpaczoną, upadającą prawie i pomyślałem że ty, Adelko, z twojém złotém sercem, nie będziesz mogła...
— Mój Boże! przerwała pani Adela, kiwając smutnie głową, do czego to przyszła ta piękna, świetna, bogata panna Lila Orchowska!
Odwróciła się szybko ku drzwiom pokoju i zawołała na córkę i syna.
— Ludko! Józiu! pomóżcie ojcu zanieść tę panią na moje łóżko! ty Apolku, biegnij prędko po doktora! a pani Eustachia niech będzie tak łaskawą i pójdzie co prędzéj do apteki po wodę kolońską i ocet toaletowy!
Eks-rezydentka wspaniale podniosła się z krzesła a zgarniając obiema dłońmi pocérowane swe jedwabie, jakby obawiała się zetknięcia się ich z szeleszczącą po grubéj podłodze, wytworną suknią niesionéj w zemdleniu kobiéty, wyrzekła z dumą i głęboką obrazą:
— Ja! ja mam fatygować się dla téj kobiéty? O nie! tak nizko Eustachia Kunasewiczowa nie upadnie nigdy!
— My z Zuzią pójdziemy wszędzie gdzie potrzeba, cichym swym głosem ozwała się przygarbiona i schorowana żona Augustyna Szyłły, i zarzuciwszy na siebie znoszony płaszczyk, wybiegła wraz z najstarszą córką na ulicę.
W godzinę potém nie było już w mieszkaniu Łozowiczów ani jednéj staréj kobiéty i ani jednego kawalera. Dzieci spały smaczno na kanapach i skrzyniach, pan Fabian biegał za lekarstwami, a pani Adela z Ludką, nie rozbiérając się, siedziały noc całą przy łóżku młodéj kobiéty, która obudzona na chwilę z omdlenia, wpadła potém w stan gorączkowéj nieprzytomności.
Nazajutrz około południa lekarz stał znowu przy łóżku Lili i z uczuciem przykrości oglądał się co chwila na wszystkie strony. W mieszkaniu Łozowiczów panował nieustannie taki hałas, że zbadanie nawet pulsu choréj było mu prawie niepodobne.
Powietrze w ciasnych i ludźmi przepełnionych izdebkach duszne też było i wilgocią przesiąkłe. Na twarzy przytém pani Adeli i w całém jéj obejściu się z chorą i lekarzem malowała się znowu żywa irytacya, a przybywające wciąż obce kobiéty rzucały na łoże choréj bardzo wyraźne spojrzenia niechęci i wzgardy.
Lekarz zwrócił się ku gospodarzowi domu z zapytaniem, czy nie możnaby umieścić choréj w miejscu jakiémś obszerniejszém, suchszem, a przedewszystkiem cichém i samotném.
— Całe mieszkanie nasze składa się z dwóch tych pokoików, pochylając smutnie głowę, odparł Łozowicz.
— Osoba ta ma może krewnych jakich, przyjaciół, w których domu..
Całą odpowiedzią na słowa te było aż nadto wyraźne milczenie obojga Fabianowstwa.
— A więc, po chwili namysłu rzekł lekarz, radziłbym przewieźć ją do szpitala sióstr...
Nie dokończył znowu, tak głębokie zdumienie, tak żywa odraza odmalowała się na twarzach słuchaczy.
— Szpital! jęknął p. Fabian... dla niéj!
— Lila Orchowska w szpitalu! splatając ręce wykrzyknęła pani Adela.
— Do szpitala sióstr miłosierdzia, dokończył lekarz, z chłodem cechującym ludzi jego powołania. Tam osoba ta będzie miała pokój osobny, powietrze czyste i świéże, starania ciągłe naszych sióstr nieocenionych, a przedewszystkiem ciszę i spokój, które niezbędnie... niezbędnie są jéj potrzebne. Należy jednak przenosiny te uskutecznić dziś, natychmiast, inaczéj za życie choréj zaręczyć nie mogę.
W chwilę potem pani Adela naradzała się z mężem w kątku bawialni.
— Cóż robić? mówiła, trzeba to uczynić!
— Trzeba! powtórzył pan Fabian, z wyrazem gorącego, lecz bezsilnego żalu.
— I bez tego przecież nie moglibyśmy trzymać jéj u siebie długo, léczyć i pielęgnować. Nie mamy potemu środków.
— Nie mamy! westchnął Łozowicz.
— Ale jakże tu zrobić? deszcz pada... trzebaby karety chyba, aby ją przewieźć...
— Tak, karety...
— Zkądże ją wziąć?
— Nająć duszko!
— O, ja wiem! tybyś dla całego świata karéty najmował, aby go niemi wozić! A czy masz choć złotówkę przy duszy?
— Mam duszko, kilka rubli, które wczoraj za lekcye mi dano.
Pani Adela patrzyła w ziemię i przygryzała usta. Blizki wybuch irytacyi dawał się już spostrzegać na jéj twarzy.
— Kilka rubli! zaczęła, wielki majątek, doprawdy! A nam to się one niby nie przydadzą, te twoje kilka rubli! Ludce nowych bucików trzeba. Apolek rękawiczek nie ma, drzewo na opał także kupować przyjdzie... Ale czy ty myślisz kiedy o potrzebach żony i dzieci? czy ty o nie dbasz?... No! dokończyła, idź, najmij karetę, ażeby tu za dwie godziny najdaléj była!
— Ty, Adelko, zawsze złote miałaś serce! szepnął pan Fabian, biorąc czapkę.
Dnia tego stoczyła się pomiędzy państwem Fabianostwem walna narada, czy należy oznajmić Mieczysławowi Orchowskiemu o położeniu w jakiém znalazła się jego siostra i kto list z uwiadomieniem tém ma napisać. Zważając na okoliczności różne, list ten był w istocie do napisania trudnym. Według wszelkiego podobieństwa do prawdy, Mieczysław musiał być srodze na siostrę rozgniewanym i rozżalonym, a przyjaciółki pani Adeli jednogłośnie prawie zdecydowały, że wyprzeć się jéj powinien i wyprze niezawodnie. Wieczorem jednak pani Adela zasiadła do pisania listu, który nazajutrz wysłanym został do Orchowa przez umyślnego posłańca. Odpowiedź na pismo to, skreślona przez Michalinę, zawierała następujące słowa: „Mąż mój z powodu naglących interesów, wyjechał z domu i nie spodziewam się powrotu jego prędzéj jak za tydzień. Co do mnie, skoro tylko urządzę się z gospodarstwem i z dziećmi, pospieszę do N. Tymczasem z całego serca dziękuję szanownym państwu za współczucie i pomoc okazaną biédnéj siostrze naszéj, dla któréj ja i mąż mój uczynimy wszystko co tylko w mocy naszéj będzie.“






X.

Pociąg kolei żelaznéj, przybywający z północy, zbliżał się ku ścianom dworca. Po jednéj z sal okazałéj i obszernéj budowy téj przechadzał się, z papirosikiem w ustach i rękami zapuszczonemi w kieszenie zgrabnego paltota, Gottlieb, vulgo Abramek Makower. Miał on na głowie czapeczkę swą ze srebrnym galonkiem, a rozglądając się dokoła w sposób niedbały i znudzony, kształtnéj postaci swéj nadawał ruchy dandysa najgorszego smaku i tonu.
Sala napełniać się właśnie zaczynała przybyłemi pociągiem podróżnymi i wnoszonemi ze dworu pakunkami, gdy młody syn Elego usłyszał za sobą pozdrowienie, znajomym głosem wymówione. Obejrzał się i ujrzał Klemensa Szyłłę, który z worem podróżnym w ręku i skórzaną torebką na plecach witał się z nim poufale i przyjacielsko.
— Gut Abend, Gottliebku!
— Gut Abend! gut Abend! zaśmiał się Abramek. No! jak tam powodziło się w podróży panu Klemensowi? Czy stolica bardzo piękna? A wielkie tam interesa robiłeś dla pana agenta? Aj! aj! ile ja razy myślałem sobie, że chciałbym na twojem być miejscu!
— Zapewne! zapewne! odparł Klemens, świat széroki, wielki, piękny! a co na nim złota!... jeździć tylko i garściami po świecie je zbiérać!
— Tak, markotnie zauważył Abramek, tylko żeby módz jeździć, trzeba nie mieć kajdanów na rękach i na nogach, tak ja je mam..
— Masz je, bo sam tak chcesz; a gdybyś nie chciał tobyś ich nie miał.
Abramek próbował zaprzeczać, ale Klemens zawołał:
— Głodny jestem! Pójdź do bufetu; zjemy cokolwiek i napijemy się piwa.
— No, zasiadając przy bocznym stoliku, żartobliwie rzekł Abramek, a masz ty czém zapłacić? bo dawniéj to u ciebie o zapłaceniu nigdy i słychać nie było.
Klemens roztworzył nawpół pugilares, a w nim ukazała się spora paczka assygnat. Oczy Abramka błysnęły.
— Ot szczęśliwy człowiek! A zkąd ty to wziął?
— Z różnych interesów, odparł syn Augustyna Szyłły. U pana agenta służba dobra, stosunki człowiekowi robi i okazye różne nastręcza.
Przed rozmawiającymi postawiono dwie porcye mięsiwa jakiegoś i dwa wielkie kufle piwa. Abramek mięsa nie jadł, ze względu na obecność w sali dwóch czy trzech starozakonnych, którzy nań i tak już ukośne, niechętne rzucali spojrzenia; ale piwo popijał i zarzucał towarzysza pytaniami o stolicę, bogactwa jéj i świetności, o interesa które załatwiają się w tém ogromném zbiorowisku bogactw i ludzi. Klemens nie pozostawał dłużnym w odpowiedziach. Był on w humorze wyśmienitym. Jadł z apetytem i opowiadał z zapałem. W czasie pobytu swego w stolicy odwiedzał giełdę, przypatrując się pilnie a ciekawie odbywającym się tam finansowym obrotom; bywał obecnym na najrozmaitszych targach lub licytacyach i sam w nich w miarę możności uczestniczył; otarł się o mnóstwo ludzi szukających zysków i zdobyczy na różnych drogach i dowiadywał się od nich o dróg tych zwrotach i krętaninach. Wszystko to zachwycało go i wprawiało w zapał. Zachwytem tym i zapałem dzielił się teraz z Abramkiem, a chciwa ciekawość, z jaką słuchał go izraelski młodzieniec, bawiła go widocznie i do dalszych opowiadań zachęcała. Prawił też o ludziach, którzy grosza nie mając, puścili się w świat szeroki i po pewnym przeciągu czasu, z pomocą sprytu tylko własnego i szybkich obrotów kół fortuny, stanęli na stanowiskach wydatnych a dogodnych.
— Wszystko to jednak niczem jest, zawołał nagle, nóż i widelec z brzękiem na talerz rzucając; wszystko to niczem jest w porównaniu z tem, czego dokazał jeden z waszych. Żydek, prosty Żydek, Lejbuś jakiś, czy Icek. To mi chwat! to mi zuch człowiek!
Na słowa: jeden z waszych, zmarszczył się nieco Abramek, ale ciekawość wzięła górę nad niezadowoleniem.
— Nu! a cóż on takiego zrobił, ten Lejbuś czy Icek? zapytał.
— To długa historya! odparł Klemens, ocierając usta serwetą; ale ci ją w kilku słowach opowiem. Ów Icek to syn jakiegoś faktora, ot takiego naprzykład jak twój stryj Mendel...
Abramek zmarszczył się znowu, co widząc, Klemens zaśmiał się na całe gardło, poczem mówił daléj:
— Nie wiem już jakim sposobem, ale dobił się on kilku tysięcy rubli. Co tu z niemi robić? Kupować, sprzedawać, szachrować w małem miasteczku, w ubogim kraju? Icek poszedł do głowy po rozum, siadł do wagonu i pojechał do Hamburga, a tam siadł znowu na okręt i popłynął...
Tu Klemens, dla sprawienia większego efektu, zawiesił głos na chwilę.
— Gdzie on popłynął? błyskając czarnemi oczami śpiesznie zapytał Abramek.
— Popłynął... do Ameryki!
— Do Ameryki?
— Tak, do Ameryki. A tam siadł znowu do wagonu i pojechał...
Tym razem opowiadający przerwał sam sobie wybuchem śmiechu, spowodowanego wyrazem nadzwyczajnéj, niecierpliwéj ciekawości, który przybrała twarz jego słuchacza.
— Gdzie on pojechał? gdzie on pojechał? naglił Abramek.
— Pojechał daleko... daleko, na zachód, do Kalifornii.
— Do Kalifornii? to tam gdzie złoto kopią?
— Gdzie złoto kopią.
— A co on tam w Kalifornii robił?
— On tam kupił kawał ziemi i zaczął ją kopać. Kopał miesiąc, dwa, trzy, kopał pół roku i nic nie znajdował; ale siódmego miesiąca zato znalazł.. żyłę złota...
— Żyłę złota? wykrzyknął Abramek.
Milczeli chwilę: Klemens zapalał papiérosa, Abramek zaś, którego oczy zdwojonym świeciły blaskiem, przechylał głowę na obie strony, na znak niemego zdumienia i zachwytu.
— A gdzie on teraz jest, ten Icek? zapytał ciekawie.
— Icek mieszka teraz w stolicy, jest sobie wielkim spekulantem, gra na giełdzie, setkami kupuje akcye wszystkich wielkich stowarzyszeń, obraca słowem milionami. Pan z niego teraz, co się zowie. Mieszka w pałacu, jeździ koczami i karetami, a największe figury, sami nawet podobno ministrowie, bywają u niego i kłaniają się mu nizko.
— I pan Klemens widział jego i poznał?.
— Gdzie tam mnie chudemu pachołkowi po takie znajomości sięgać! Widziałem go wprawdzie kilka razy, jak przed gankiem giełdy wysiadał z karety i wchodził na schody, ale nie rozmawiałem z nim ani razu. Same tylko wielkie figury rozmawiać z nim mogą...
— A zkądże pan Klemens wie o tem wszystkiem, kiedy nigdy z nim nie rozmawiał?
— Opowiadali mi o tém ludzie. Niéma w stolicy ani jednego człowieka, któryby nie wiedział o baronie von Lebensdorf i jego historyi..
— O baronie?.. czy on teraz jest baronem?
— A jakże? albożeś myślał że taki rozumny człowiek chodzi jeszcze w chałacie i święci szabasy? Został on chrześcianinem i zrobiono go baronem.
— Aj! aj! po chwili milczącéj zadumy zawołał Abramek, oto człowiek!
— Mądry człowiek, Gottliebku, mądry człowiek. Ale początek mądrości jego był, wiész gdzie? w tych kilku tysiącach rubli, które on miał na podróż do Kalifornii i na kupienie tam sobie kawałka ziemi z żyłą złota. Daj mi piéniędzy, dużo piéniędzy, a i ja takim samym mądrym być potrafię...
— Aha! żebym ja miał piéniądze!
Klemens zaśmiał się.
— Niech tam już ja biédę klepię, bo zkąd pieniędzy wziąć mogę? Mój ojciec goły jak święty turecki i wielkie to już szczęście, jeżeli kiedy wycisnąć z niego potrafię kilkanaście rubli na obuwie i odzienie... Ale... Eli Makower! ho! ho! któż nie wie że u niego piéniędzy jak piasku!..
Abramek na uwagę tę nie odpowiedział nic. Jak zwykle przy wspomnieniu o ojcu i jego bogactwie, wyraz głuchéj niechęci twarz mu okrył.
— No, czas mi do miasta, do pryncypała mego, rzekł Klemens, powstając. Dobréj nocy, Gottliebku, i niech ci się śnią: mądry Icek... przepraszam, baron von Lebensdorf i Kalifornia!
Pomimo pożegnalnych słów tych, Abramek szedł obok towarzysza swego, w głębokiém pogrążony zamyśleniu.
— Czy idziesz do biura telegraficznego? zapytał go Klemens.
Abramek splunął z niechęcią i wzgardą.
— Już ja z tém biurem pożegnał się na zawsze, rzekł; prosiłem o dymisyą i wczoraj mi ją dali.
— A! wolny więc Kozak z ciebie?
— Et, co z takiej wolności? Mnie już te Żydy tutéjsze kością w gardle stoją! Patrzą na mnie jak na raroga za to, że ubieram się i żyję inaczéj jak oni. Rabiny przychodzili temi dniami do ojca, pytając się czemu mnie nie żeni, kiedy ja już wąsy mam, a ojciec chce mnie z córką Efroima żenić, z głupią dziéwką, która czytać nawet może nie umié.. Ot, żebym mógł, tobym na koniec świata od tego wszystkiego uciekł.
— To uciekaj. Któż ci broni uciekać?
Szli znowu kilka minut w milczeniu, aż znaleźli się blizko ustronnéj kamieniczki, do któréj w celu widzenia się z pryncypałem swym, dążył Klemens.
— Panie Klemensie! ozwał się Abramek.
— Co?
— Czy pan Klemens przyjdzie jutro, około dwunastéj, do naszego mieszkania?.. Jabym chciał z panem Klemensem o niektórych rzeczach porozmawiać...
— A taty tam nie będzie?
— On wyjechał do jakiegoś obywatela, którego majątek chce sprzedawać, i wróci za dwa dni dopiéro.
— Czemużby nie? Jeżeli pryncypał mój potrzebować mię w téj porze nie będzie to przyjdę.
Po tych słowach rozstali się.
Nazajutrz, około południa, wchodzili znowu obaj razem do izby, w któréj za bufetem, zastawionym butelkami i talerzami, siedziała Chaja.
Twarz Chai rozpromieniła się, jak zwykle, na widok wchodzącego syna. On powitał ją przelotném, niedbałém skinieniem głowy i przeszedłszy pustą w téj chwili izbę bilardową, wszedł wraz z towarzyszem swym do bawialni upstrzonéj lusterkami i firankami, do słynnego a tylu ludziom złowrogiego stawu swego ojca.
— Pan agent nie dał dziś panu Klemensowi żadnego polecenia? zapytał Abramek.
Klemens nie miał już wczorajszéj rozjaśnionéj twarzy i wczorajszego różowego humoru. Owszem, gniéwnym wydawał się i silnie zmartwionym.
— Niech diabli wezmą pana agenta i wszystkie interesa jego! zawołał. Przyjął mię wczoraj jak psa jakiego i powiedział żebym nie przychodził do niego, bo żadnych poleceń mi już nie da i za kilka dni zupełnie ztąd wyjedzie. Zły jak szatan... Żonka jego przyjechała podobno, ni ztąd ni zowąd, z kupą dzieciaków i wszystkie szyki mu popsuła.
Wiadomości te mało widocznie obchodziły Abramka. Siedział z twarzą opartą na dłoni i milczał. Klemens zato miotał się i biegał po pokoju.
— Ot i znowu, zawołał, człowiek został bez zajęcia i zarobku żadnego! Niewiedzieć co robić i gdzie się obrócić. Niech djabli wezmą takie życie bez celu i przyjemności żadnych, i taki kraj, w którym niczego dobić się nie można!
Mówiąc to człowiek bez kondycyi stanął u okna i zaczął niecierpliwie bębnić palcami po szybie.
— Panie Klemensie! ozwał się Abramek.
— Co?
— Ja tu przyniosłem z sobą mapę geograficzną, ale to dobra mapa, bo na niéj i koleje żelazne oznaczone, i nawet drogi morskie, któremi pływają okręty...
Klemens milczał i nie odwracał się.
— I książeczkę ja także przyniósł taką, w któréj wypisane stoi, ile wszędzie za podróż płacić trzeba...
Klemens milczał jeszcze.
— Mapę i książeczkę pożyczył mi jeden urzędnik od telegrafu, mój dawniejszy kolega... ale tylko na kilka godzin... trzeba więc żebyśmy z panem Klemensem zaraz się do roboty wzięli...
Teraz dopiéro syn Augustyna Szyłły zwrócił się twarzą ku pokojowi. Jakaż zmiana! twarz ta nie była już chmurną, gniewną, lecz przeciwnie, rozświecał ją promień miłéj, tajemniczéj nadziei. Człowiek bez kondycyi, w téj chwili właśnie, wpadł znać na świetny jakiś, wiele obiecujący pomysł. Pomysł ów musiał mieć blizki związek z osobą Abramka, bo Klemens, odwróciwszy się od okna, wpatrzył się w niego pilniéj, bardziéj badawczo niż zwykle. Zdawałoby się że chciał on z twarzy izraelskiego młodzieńca wyczytać najskrytsze uczucia jego i myśli. I wyczytał... Nie bez pewnego zdziwienia nawet ujrzał szczególną zmianę, która od wczorajszego wieczoru zaszła w powierzchowności syna Elego. Cera jego bledszą dziś jeszcze była niż zwykle, zaczerwienienie i lekka nabrzmiałość powiek zdradzały noc bezsennie przebytą, wyraz czarnych oczów stał się napoły posępnym, napoły potężną jakąś namiętnością rozgorzałym. Wczorajsze widać opowiadanie o mądrym Icku i Kalifornii, bez szczególnego, z góry powziętego zamiaru dokonane, głęboko zapadło w umysł młodzieńca i rozpaliło jego wyobraźnię, do najwyższego stopnia podniecając trawiącą go żądzę zysków i użycia, wielkich bogactw i wielkich honorów. Teraz był-to już dla Klemensa materyał wybornie przysposobiony. Wraz ze zmianą interesów i usposobień głównego agenta, do którego wozu fortuny był się przyczepił, tracił on perspektywę wyrobienia sobie położenia jakiego. Nie mógłże więc teraz uczepić się znowu skraju szaty kogoś innego? Abramek rozłożył przed sobą grubą, drobno zadrukowaną księgę i niewielką lecz bardzo szczegółową mapę. Klemens przeszedł się parę razy jeszcze po pokoju, aż stanął przy szafie ogniotrwałéj i uderzył dłonią o żelazną jéj ścianę.
— O! rzekł z uśmiechem, gdybym ja tylko posiadał to, co się znajduje tutaj!
— Nie tak to tam wiele tego jest, jak pan Klemens myśli! ozwał się Abramek. Jego piéniądze w obrotach ciągłych. Tylko że w przeszłym tygodniu kilka tysięcy rubli zarobił, a kilka odnieśli mu Żydki, co u niego pożyczali. On tymczasem te piéniądze tu położył, ale jak wróci, to zaraz je znowu w świat puści.
— A ileż tam tego być może? zapytał Klemens.
— Et! piętnaście tysięcy storublowemi asygnatami i cóś tam jeszcze drobniejszemi.
— Widziałeś te piéniądze?
— Czemu nie miałem ich widzieć? On je przy mnie do szafy chował.
Rzekłszy to, Abramek pochylił się nad mapą, a Klemens chodził do pokoju. I stanął znowu przy żelaznéj szafie i dłonią jéj dotknął.
— Ho, ho! rzekł, żebym ja wiedział jakim sposobem tę szafę trzeba otwiérać!
Nowy ten wykrzyk nie otrzymał zrazu odpowiedzi żadnéj. Po chwili dopiéro Abramek, oczu od mapy nie odrywając, rzekł półgłosem:
— Ja wiem jak ją otwiérać trzeba!
— Mądre to zamki w tych kasach bezpieczeństwa, od niechcenia niby, żartobliwym nawet trochę tonem mówił Klemens — a mądry tate klucz pewno ze sobą wozi! he?
— Jeden, porywczo rzucił Abramek.
— Jakto jeden? alboż są dwa klucze?
— Zawsze bywają dwa.
Klemens zwrócił się nagle ku Abramkowi i śledził oczami kierunek jego wzroku. Rozgorzałe, ponure prawie w téj chwili oczy syna Elego spoczywały na jednéj z szuflad małéj, przy ścianie stojącéj komódki.
— Aha, w téj komódce! wymówił młody Szyłło.
Abramek szybkim ruchem palec do ust przyłożył i syknął:
— Ccccyt!
Teraz już Klemens usiadł, oba łokcie oparł o stół i głowę nad mapą i księgą pochylił. Pochylił się téż nad niemi i Abramek; zamiast jednak patrzyć na rozłożone przed nimi druki i rysunki, patrzyli oni na siebie. Patrzyli i szeptali długo. Włosy ich stykały się nieledwie ze sobą. Abramek kiedy niekiedy spoglądał na mapę i wiódł po niéj palcem daleko... daleko ku zachodowi. Ręka jego trzęsła się jak w febrze, a na śniade czoło występowały grube, perliste krople potu.




Tego samego dnia, o dość późnéj wieczornéj godzinie, chodnikiem jednéj z ulic, postępowali szybko dwaj młodzi ludzie. Obaj pochylone mieli głowy i oczy wlepione w ziemię, a zamieniali ze sobą słowa urywane i ciche, jakby lękali się, aby ktokolwiek tajemnéj ich rozmowy nie podsłuchał. U okien domów, nizko nad ziemią umieszczonych pozamykano oddawna już okiennice; w sklepach i sklepikach pogasły światła; ruch dzienny miasta miał się już ku końcowi i w coraz głębszą ciszę zapadał. Tu i owdzie tylko świeciła wśród ciemności dopalająca się latarnia, zapóźniony przechodzień przemknął pod ścianą domostw, albo środkiem ulicy przesunęła szybko doróżka miejska. Doróżki ukazywały się nawet często, coraz częściéj, a wszystkie w jednę stronę dążyły, w stronę drogi bitéj, do dworca kolei wiodącéj. Pociąg kolei, idący na zachód, opuścić miał dworzec miejscowy w niespełna godzinę.
— Czy pewny jesteś że nie wróci on pierwéj jak jutro wieczorem? zapytał jeden z młodych ludzi towarzysza swego.
— No, już ty o to spokojnym bądź! Jak on wróci, to już tu po mnie i śladu nie będzie.
— Jakto: po tobie? powinieneś był powiedziéć: po nas.
— No, po nas! po nas! odparł smukły, zgrabny młodzieniec. Wszak pojedziemy razem.
— Spodziéwam się! czy ja ci darmo pomagam i tak narażam się? Spokojny zresztą jestem, że słowa mi dotrzymasz, bo wiem że nie dałbyś sobie rady bezemnie. Mam ja teraz znajomości, stosunki, które koniecznie chodzić powinny w parze z twémi piéniędzmi...
— Cyt! syknął wysmukły młodzieniec i zatrzymał się u bramy jednopiętrowego, drewnianego domu. Dom ten miał od ulicy drzwi do połowy oszklone, z nadpisem u góry, ogłaszającym znajdowanie się w tem miejscu bilardu, win, wódek i przekąsek. Przez szyby jego nie przebijało się teraz najmniejsze światełko; okiennice szczelnie były pozamykane.
Dwaj młodzi ludzie zatrzymali się przed bramą, na dziedziniec domu wiodącą. Dziedziniec-to był pusty gospodarskiemi budowlami dokoła ostawiony, a nadniszczonym płotem łączący się z obszérnemi, pustemi w téj porze ogrodami warzywnemi, które znowu przytykały do bitéj drogi, kończącéj się u stóp wspaniałéj budowy dworca.
— No, rzekł jeden z młodych ludzi, czekaj ty tu na mnie... Chodź sobie po ulicy, niby nic, a gdyby tu kto wypadkiem nadjechał lub nadszedł, to zastukaj w to trzecie od bramy okno. Ja tam będę...
— Rozumiem. To okno od stawu taty.
Z temi słowami rozstali się. Jeden z nich wbiegł w dziedziniec, drugi przechadzał się zwolna na małéj przestrzeni w jednę i w drugą stronę, pilnie nadsłuchując wszelkiego odgłosu i często zaglądając w głąb dziedzińca, w którym zniknął jego towarzysz.
Wewnątrz domu, w izdebce rozdzielonéj od bawialni dwoma większemi izbami, w których spały dorastające i małe dzieci Elego, Chaja zaczynała układać się do spoczynku, gdy zastukano do drzwi.
— Kto tam? zawołała Chaja.
Z zewnątrz ozwało się lekkie tylko, niecierpliwe mruknienie; ale Chaja poznała w niém głos syna i śpiesznie drzwi otworzyła.
— Ny! co ty tak późno do domu przychodzisz, jak włóczęga jaki, jak łobuz? spróbowała gniéwać się kobiéta.
Ale Abramek, najmniejszéj zda się uwagi nie zwracając ani na gniéw matki, ani na całą jéj osobę, minął ją w milczeniu, z oczami spuszczonemi, wziął ze stołu palącą się w mosiężnym lichtarzu łojówkę i poszedł w głąb mieszkania. Chai wydało się że twarz syna, która zaledwie mignęła przed jéj oczami, miała w sobie cóś niezwykłego. Że jednak wyobraźnia jéj nie była wcale rozbudzoną i do rojeń jakichkolwiek lub niepokojów skłonną, a członki zmęczone całodzienną krzątaniną, gwałtownie dopominały się spoczynku, zamknęła więc tylko drzwi od podwórza i dosłownie zakopawszy się w piernatach, głęboko usnęła.
Rozbudziło ją światło nagle do pokoju wniesione. Otworzyła senne oczy i ujrzała Abramka, stawiającego na stole świécę i ku drzwiom zmierzającego. Miał on na sobie ten sam paltot, w którym wszedł i czapkę, ale bez galonka już na głowie.
— A dokąd ty idziesz? ozwała się sennym głosem.
Syn nie odpowiedział.
— Czy ty i dziś nie będziesz w domu nocował?
— A jak nie będę, to co? odmruknął młodzieniec i nie rzuciwszy na matkę ani jednego spojrzenia, wyszedł.
Chaja, zgramoliwszy się z łóżka, zdmuchnęła świécę i drzwi zamknęła. Gdy śród ciemności obracała klucz w zamku, przyszło jéj znowu na myśl, że Abramek, wychodząc, był blady, strasznie blady. Stękając i wzdychając, omackiem doszła do łóżka i utonęła powtórnie w piernatach. Abramek, wyszedłszy na mały ganek, jednym skokiem przesadził parę schodów, dzielących go od bruku dziedzińca, lecz zamiast udać się na prawo ku bramie wiodącej na ulicę, gdzie oczekiwał go towarzysz jego i wspólnik, poskoczył na lewo, w stronę rozwalonego nawpół płotu. Po chwili znajdował się już w obszérnych, pustych zupełnie warzywnych ogrodach. Przebył je szybko; wilgotna, miękka ziemia tłumiła szelest jego kroków. Pięć minut nie upłynęło, a był już na szérokiej bitéj drodze, którą szybkim krokiem zmierzał ku czerniejącéj wśród zmroku masie wyniosłych murów dworca.
Klemens tymczasem przechadzał się po ulicy, uderzając niedbale laseczką o deski drewnianego chodnika i pogwizdując, jakby chciał przez to nadać sobie pozór człowieka niedbale i ze swobodną myślą oczekującego na cóś lub na kogoś. Udawanie to zresztą nie było wcale potrzebném. Na mieście panowała pustka, a tu i owdzie otwarte jeszcze i mdłemi światełkami błyszczące podrzędne szynkowe zakłady, czyniły obecność na ulicy zapóźnionego przechodnia bardzo naturalną.
Czas upływał. Klemens, spokojny całkiem zrazu, zewnętrznie przynajmniéj, począł niecierpliwić się i nawet niepokoić. Ostatnia paląca się dotąd uliczna latarnia zagasła. Młody człowiek potarł o ścianę domu zapałkę i przy świetle jéj spojrzał na swój srébrny zegarek.
— Kwadrans tylko do pociągu! szepnął. Możemy się spóźnić!
Upłynęło pięć minut jeszcze, a nikt nie ukazywał się w bramie.
— Musi mu tam ciężko iść z zamkiem, rzekł do siebie Klemens; bodaj że z dzisiejszéj roboty nic jeszcze nie będzie.
W niecierpliwości swéj nie mógł dłużéj biernie zachować się na ulicy. Wszedł w dziedziniec i przechodząc od okna do okna, nasłuchiwał za zamkniętemi okiennicami. Nagle głęboką ciszę nocną rozdarło przeciągłe, przeraźliwe gwizdnięcie. Był-to sygnał zbliżającego się ku dworcowi pociągu.
— Ha! zawołał Klemens półgłosem prawie, spóźniliśmy się już! A zresztą... kto wié możebyśmy jeszcze dobiegli!
Nie mógł powstrzymać się dłużéj: zastukał w okienicę, zrazu ostrożnie, potém silniéj. Żadnéj odpowiedzi. Najgłębsza cisza zalegała wnętrze domu. Gwizdnięcie powtórzyło się. Pociąg stawał u ścian dworca. Klemens drgnął cały. Twarz jego w mroku bielała jak chusta. Z całéj siły zatrząsł okiennicą. Tym razem rozespany i przelękniony głos zapytał z wnętrza po żydowsku:
— Kto tam? czego?
— Po Abramka przychodzę! niech wyjdzie tu do mnie na chwilę... natychmiast.. interes pilny!
— Ny! a zkąd tu Abramek? odpowiedział głos łamaną już polszczyzną; jego tu niéma!
— Niéma? wykrzyknął Klemens. Jakto! był tu przecie przed chwilą!
— To i co że był? On był i poszedł sobie. A co asanu do tego? Idź asan spać i nie budź ludzi po nocach!
Ostatnich słów Klemens już nie słyszał. Pędem strzały wypadł z dziedzińca na ulicę. Stanął jednak jak wryty myślą jakąś uderzony.
— Był i poszedł! rzekł do siebie; a więc uciekł odemnie. Poczekaj, ptaszku, może ja cię jeszcze dogonię!
Mówiąc tak, biegł prawie ku bitéj drodze. Nie uszedł przecież trzystu kroków, gdy nocną ciszę przerwał głuchy, monotonny turkot i ostre gwizdnięcie rozdarło znowu powietrze. Wśród cieniów jak meteor przemknęła wielka purpurowa pochodnia... rój iskier trysnął w górę... Potém.. umilkło wszystko, zagasło. W oddali dróżnik zdmuchnął białe światełko ostatniéj latarki.
Pociąg kolei ruszył w świat...
Klemens stał śród bitéj drogi jak skamieniały. Po chwili jednak zaśmiał się zcicha i zawołał do siebie:
— Pojechał! Oszukał mię!.. Ha, nie byłby Żydem. Natura wilka do lasu pociągnęła!
Mówiąc to, włożył ręce w kieszenie paltota i jak gdy by nic wcale ważnego z nim nie zaszło, zwrócił się z powrotem ku miastu. Gdy wchodził w uliczkę przy któréj znajdowało się mieszkanie jego ojca, pomyślał:
— Cała bieda w tém, że oto jestem znowu bez żadnéj kondycyi.




Szary świt dnia opuszczał się powoli na miasto, w najgłębszym jeszcze śnie i niczém nieprzerwanéj ciszy pogrążone, gdy przed tę samę bramę, przed którą kilka godzin temu przechadzał się Klemens Szyłło, zajechał niewielki wózek, parą włościańskich koni zaprzężony. Z wózka, otulony sutém futrem, z oczami zaczerwienionemi bezsennością i nocnym chłodem, wysiadł Eli Makower. Prędko bardzo rozmówił się z najemnym swym woźnicą, wypłacił mu należność, a wziąwszy w rękę niewielki wór płócienny, stanowiący cały jego podróżny pakunek, zastukał do drzwi domu.
Chaja, którą turkot kół pod oknami ze snu obudził otworzyła natychmiast, a przy szarém świetle świtu, zalegającém już dziedziniec, poznając męża, zawołała z uradowaniem:
Sieh Eli! A co ty tak prędko wrócił? Ja ciebie dziś wieczorem dopiéro spodziéwała się!
— A poco ja tam miał tak długo siedziéć? odparł Eli, witając żonę uściśnieniem ręki i głośnem cmoknięciem w zwiędły jéj policzek. Jak ja skończył interes, to i powrócił.
Z powodu zamkniętych okiennic, ciemność zupełna panowała w mieszkaniu. Eli omackiem poszukał świécy, stojącéj, jak zwykle, na stole u okna i zapalił ją. Chaja leżała już znowu, zakopana w piernatach. Głowa jéj jednak wysuwała się z pod pierzyny, a oczy nawpół senne jeszcze z troskliwością patrzyły na męża.
— Może ty zziąbł, Eli? może ty herbaty napijesz się?
— Ja herbatę pił niedaleko ztąd, w karczmie u Jankla. Teraz ja tylko schowam to co z drogi przywiozłem i spać pójdę.
— A co ty z drogi przywiózł? zapytała Chaja.
Eli wyjął z kieszeni wielki swój pugilares, którego boki dobrze były wydęte, i uśmiéchając się, pokazał go żonie. Chaja z lubością spoglądała na męża i na pugilares. Usta jéj roztwiérały się błogim uśmiéchem.
— Interes dobrze poszedł? rzekła.
— A czemu miał źle pójść? zwykłą swą na podobne pytania odpowiedź, powtórzył Eli.
Wziął świécę ze stołu i poszedł w głąb domu.
W dwóch izbach, dzielących izdebkę Chai od bawialni, rozlegały się sapania i chrapania. Pod jedną ze ścian stały dwa łóżka, jedno większe, drugie małe, dziecinne. Na większém łóżku, śród wysoko usłanych poduszek, spoczywała śliczna głowa piętnastoletniego mniéj więcéj chłopca ze ściągłą, ładnie wykrojoną twarzą, z gęstemi, kędzierzawemi włosami i długą frendzlą ciemnych rzęs, które od zamkniętych powiek spadały na bladawe, delikatne policzki. Przy łóżku tém, na stołek niedbale rzucony, leżał szkolny mundurek. Uśpiony piętnastoletni chłopak był jednym z młodszych synów Elego. Szkolny mundurek świadczył, że i on także jak niegdyś Abramek, uczęszczał do szkół.
Małe, dziecinne łóżeczko było miejscem spoczynku siedmioletniéj najwyżéj dziewczynki, która teraz z drobnemi rączkami, zarzuconemi na rozczochrane, ognistego koloru włosy, z purpurowemi usteczkami nawpół otwartemi, w grubéj lecz czystéj i pąsową tasiemką związanéj u szyi koszulce, spała głęboko. Siedmioletnia dziewczynka ta była wnuczką Elego, którą on i Chaja po niedawno zaszłéj śmierci jéj matki wzięli na swą wyłączną opiekę, pieścili i kochali nad wyraz.
I teraz także dłoń Elego musnęła lekko po ognistych włosach wnuczki; potém wzrok jego tkwił długo w ślicznéj wytwornie zarysowanéj twarzy syna. Stał nad dwojgiem uśpionych dzieci minut parę, a błogość niewypowiedziana rozléwała się mu po twarzy. Potém podniósł nieco świécę, do góry i potoczył wzrokiem dokoła siebie. Uśmiéch pełen dumy i uszczęśliwienia zawisł mu na ustach. Widać było że przypomniał sobie o czémś, że pomiędzy dwoma obrazami jakiemiś w myśli swéj porównanie czynił. Stanęło mu zapewne przed pamięcią własne dzieciństwo jego.
— Ot, zkąd ja wyszedł i dokąd zaszedł! szepnął do siebie Eli. I co mi tam mój stary ze swoim rabinem o omyłkach jakichś gadają, co ja ich niby względem dzieci moich popełniam! Czego im brakuje? Czy one kiedy głodne? czy im ładnych sukien nie kupuję i pięknéj edukacyi nie daję? czy im posagów zabraknie, jak wyrosną?
Ostatnia myśl zdwoiła na twarzy Elego wyraz dumy, uradowania i zupełnéj pewności siebie. Pod wpływem jéj mimowoli dotknął dłonią kieszeni surduta, wydętéj spoczywającym w niéj pugilaresem, i długiém, pieszczotliwém spojrzeniem ogarnął żelazną, misternemi rzeźbami okrytą szafę stojącą w kącie bawialni, któréj próg właśnie przestąpił.
Postawił świecę na stole i w jednéj ręce trzymając grubo wypchany pugilares, drugą wydobył z kieszeni kamizelki klucz osobliwego kształtu. Zwolna i uśmiéchając się wciąż do własnych swych myśli, odemknął ciężkie, żelazne drzwi szafy. Nagle roztworzyły się széroko oczy jego, cała krew uderzyła mu do twarzy, pugilares wypadł z ręki, która opadła w dół, jakby sparaliżowana. W szafie, tam gdzie przed wyjazdem Elego piętrzyły się grube zwoje asygnat, do nowych obrotów przygotowanych — nie było nic!
Przez chwilę Eli stał jak martwy; źrenice jego, krwią nabiegłe, krążyły pod powiekami, nadając twarzy całéj wyraz konwulsyjnego przestrachu i bezprzytomnéj rozpaczy. Nagle krzyk stłumiony wydarł się z jego piersi. Ujrzał kartkę papiéru, która wyraźném pismem żydowskiém nakréślona, leżała na miejscu, gdzie znajdowały się wprzód piéniądze. Ruch którym Eli papiér ten pochwycił, gwałtowny był, dziki niemal! W piérsi jego drżały stłumione, bełkocące jęki i krzyki, gdy przyskoczył do stołu i przy świetle świécy znalezioną kartkę rozpostarł. Od piérwszego bowiem rzutu oka poznał na niéj pismo Abramka. Teraz litery, ręką syna jego ołówkiem nakreślone, skakały mu przed oczami jak furye, wiły się jak żmije. Jaskrawe, krwawe światło jakieś biło z nich ku niemu i oślepiało go.
— Gewałt! gewałt! krzyknął Eli okropnym głosem i obu dłońmi chwytając się z kolei za głowę i piersi, przysiadł na ziemi.
Chaja usłyszała krzyk i szamotanie się męża. Zeskoczyła z łóżka i w kilka sekund była już na progu bawialni. W téj saméj chwili Eli podnosił się z ziemi. Zgarbiony, jakby złamany, trzymał w trzęsących się rękach pismo syna, które czytać próbował. Długo, długo oślepione napływem krwi oczy jego żadnego słowa wyróżnić z pomiędzy innych nie mogły. Pociérał dłonią czoło, oczy, twarz całą, aż nakoniec z téj łuny ognistéj, która obléwała przed nim stół, ścianę i wszystko na co spojrzał, wynurzać się poczęły przed wzrokiem jego czarne, ponure, olbrzymiéj, jak mu się zdawało, wielkości litery, ręką syna jego nakreślone. Litery te składały słowa następujące:
„Tate! kiedy ty wrócisz do N., mnie już tu nie będzie. Ty, tate dał mi edukacyą dlatego, żebym ja wielkim purycem był i żebym, zamiast kopiejek, jak ty, dukaty i półimperyały zbiérał. A jak ja mogę wielkim purycem zostać bez piéniędzy? a jak ja mogę piéniądze miéć w tym takim biédnym kraju, gdzie człowiek długo musi bić się jak ryba w wodzie, nim sobie jakiego nędznego rubla złapie? Mnie, tate, obrzydło już to wasze miasto. Jadę do Kalifornii, tam gdzie złoto kopią. Pasportu ja nie mam, ale ty tate nie lękaj się. Już ja sobie na granicy dam radę. A piéniądze twoje biorę dlatego, żeby miéć o czém zajechać a zajechawszy, kawał ziemi z żyłą złota kupić. Jak ja tę żyłę znajdę, to powrócę, pałac sobie w stolicy kupię i tobie tate, twoje piéniądze odeszlę z procentem; bo ja nie kradnę twoich piéniądzów, tylko pożyczam. A teraz bądź zdrów, tate. Ja wiem że tobie bezemnie smutno będzie, bo ty mnie bardzo lubił. Ale niech twoje serce pocieszy się temi myślami, że ja powrócę bardzo bogatym purycem i honorów wielkich dostanę, a ty, tate, sam przecież tego chciał i na to mnie edukacyą dawał.”
Eli głosem przerywanym i zdławionym list ten czytał; Chaja stała za jego plecami, drżała jak w febrze i splecione ręce co chwila do góry podnosiła. Gestem tym zdawała się ona wzywać z wysoka ratunku i pomocy; ale usta jéj zbielałe i trzęsące się żadnego nie wydawały dźwięku.
Z rąk Elego wypadł złowrogi papiér, a dłonie jego splotły się kurczowo i tak jak ręce Chai podniosły się w górę.
— Gewałt! gewałt! krzyknął znowu i stał tak chwilę z ciałem w tył wygiętém, z twarzą ku sufitowi podniesioną, białą jak płótno, ponuro oświéconą przytomnym już zupełnie, ale rozpacznym wyrazem oczów. Nagle opuścił ręce i rzucił się ku drzwiom wychodzącym na ulicę.
— Policyi! wołał zdławionym głosem. Niech poszlą za tym łajdakiem! niech telegrafują! niech jego na granicy złapią i w kajdany okują, a piéniądze moje niech od niego odbiorą! Ja do policmajstra, do samego gubernatora pójdę!
I biegł ku drzwiom, ale dyszał, jak człowiek który się dusi, a straszna męka wewnętrzna wyprężała mu żyły na czole i ciałem jego bezładnie miotała. Tuż przy progu zachwiał się; u stóp swoich uczuł ciało jakieś, szamocące się na podłodze. Była to Chaja, która pomiędzy nim a drzwiami rzuciła się na ziemię i ramionami oplótłszy mu nogi, piersią do kolan jego przylgnęła.
— Gej a weg! Chaja! gej a weg! krzyknął Eli, pasując się.
Ale ona, ramion swych nie roztwiérając, podniosła ku niemu twarz swą, po której płynęły dwa ogromne strumienie łez.
— Eli! wołała kobiéta, Eli! Eli! ty chyba po moim trupie do tych drzwi dojdziesz! Zabij mnie, zamorduj, zadepcz podeszwą buta swego, ale ja ciebie nie puszczę, ja tobie nie dam zgubić Abramka! Aj waj! aj waj! mój Abramek! mój syn, mój najmilszy bachores! On taki piękny i taki rozumny, a ty jego głowę na zgubienie chcesz dać i na jego ręce kajdany nałożyć!
— Chaja! krzyknął Eli, chwytając się za głowę, Chaja! nie gadaj ty mnie o nim! Puść mnie!
Ale ona silniéj jeszcze uczepiła się nóg jego i twarzą dotykając niemal ziemi, wołała:
— Eli! Eli! czy ja już u ciebie niczego nie warta? czy ja z tobą trzydzieści lat nie przeżyła? czy ja z tobą razem nie pracowała i o ciebie jak o oko moje nie dbała? Eli! co tobie będzie po pieniądzach, kiedy ty syna naszego, naszego pięknego, mądrego Abramka, w kajdanach zobaczysz? Czy ty już więcéj piéniądzów nie masz? czy ty nie był kiedyś biédny, aj, jaki biédny! a dlatego ty żył i z wesołém sercem po świecie chodził. Ale jak ty dziecko swoje zgubisz, to już wesołego serca nigdy miéć nie będziesz, i żonę swoję ty na mogiłki wywieziesz, i oczy swoje z wielkich żalów i zgryzot wypłaczesz!
Oderwała twarz od ziemi i podnosząc ją znowu ku mężowi, wołała daléj:
— Eli! Eli! czy ty nie pamiętasz tego czasu, kiedy ty do domu mego ojca przyszedł i powiedział: Szmulu! ja chcę żenić się z twoją córką Chają. Ty był wtedy małym faktorem i u ciebie dziury w chałacie na łokciach świéciły; ale jak ja spojrzała na ciebie i dowiedziała się, że ty mię chcesz za żonę swoję wziąść, to mnie tak jasno zrobiło się w oczach, jak ślepemu kiedy zobaczy słońce. I my pobrali się, i byli bardzo biédne, i ani jednego rubla nie mieli, coby do nas należał. A czy nam źle było wtedy? Czy my wesołości w sercach nie mieli? czy my sobie kiedy złe słowo powiedzieli? Ty był dobry dla mnie, Eli, i ja dla ciebie byłam dobra. A kiedy Abramek nasz narodził się....
Tu Eli drgnął znowu i uczynił gwałtowne poruszenie. Kobiéta zaś z mocą zdwojoną mówiła daléj:
— On był piérwszy nasz syn, Eli, on był nasz piérworodny! Wprzód rodziły się nam same córki, a my Pana Boga prosili, żeby dał nam syna. I Pan Bóg dał nam syna a ja go w czyste pieluszki owinęła, i do kołyski włożyła, i ciebie zawołała i powiedziała: popatrz, Eli, jaki on ładny! Niech to wszystko teraz przed twemi oczami stanie, jak przed mojemi stoi. Niech spadnie ze mnie starość moja, jak ta znoszona suknia, i niech ja tobie pokażę się taka młoda i taka piękna, jak ja była wtedy, kiedy ty mnie z domu ojca mego za żonę brał, i wtedy, kiedy ty stał zemną koło kołyski naszego pierworodnego. Zobacz moją głowę, ile ona kłopotów na sobie nosiła, i zobacz moje ręce, ile one pracowały, i zobacz moje piersi, ile one dzieci twoich przytulały do siebie i mlékiem swojém karmiły! Eli! Eli! my z tobą byli zawsze jedno ciało, i jeden duch, i jedno oko, a ty teraz chcesz, żeby my rozdarli się na dwoje i żeby ja płakała na ciebie i przed Panem Bogiem skarżyła się?... Eli!...
Dłużéj mówić nie mogła. Głos jéj ochrypł, ramiona zmęczyły się i bezwładnie ku ziemi zwisnęły. Nie wstawała przecież z ziemi, a łzy jéj wielkie, palące obléwały jak obfita rosa obuwie Elego.
On stał nieruchomy i suchym, posępnym wzrokiem patrzył na nią. Z pomiędzy grubych fałd żółtéj płóciennéj chusty wyglądała ku niemu pomarszczona, bolejąca, strumieniem łez oblana twarz towarzyszki całego niemal życia. I stał się cud, którego pragnęła i wzywała Chaja. Starość opadła z niéj, jak znoszona suknia, i ukazała się ona oczom swego męża taką hożą, ciemnowłosą, żwawą izraelską dziewoją, jaką wziął ją z domu jej ojca. I szybko, niby napowietrzne latające widziadła, przesuwały się przed oczami jego wszystkie chwile przeszłości, które ona teraz na ratunek syna swego wywoływała z grobów zapomnienia. I zobaczył ją wiecznie czynną, pilną i niezmordowaną, jak stawała u domowego ogniska jego i własnemi rekami gotowała dlań strawę. I zobaczył ją jak troskliwa, niepokoju pełna, siadywała po nocach całych nad kolébkami dzieci jego. I zobaczył ją dumną, słodko zadowoloną, jak w odświętnéj sukni i czepcu kwiecistym chodziła w szabasy u boku jego do bożnicy. I zobaczył ją pokorną, łagodną i cichą, ile razy spadło na niego niepowodzenie jakieś. Przypomniał sobie wszystkie te chwile minione, których szereg ciągnął się przez lat trzydzieści z górą, i zjęła go nad tą kobiétą litość wielka. Zmiękło serce jego, zachwiały się nogi; opadł na najbliżej stojące krzesło, obie dłonie złożył na kolanach i tak już w sztywnej postawie, z oczami szklano utkwionemi w przestrzeń — pozostał.
Chaja podniosła się z ziemi i chwiejąc się a ręką wspiérając o sprzęty i ścianę, poszła do przyległéj izby. Tam nakazawszy milczenie obudzonym dzieciom, ku bawialni wróciła i na progu jej usiadła. Płakała i wzdychała ciągle, ale tak cicho, jakby obawiała się kogoś ze snu obudzić, a oczu nie spuszczała z męża, gotowa przy najlżejszem poruszeniu jego poskoczyć i rzucić się znowu na ziemię, pomiędzy nim a drzwiami.
Ale obawa jéj daremną była. Eli nie czynił poruszania najlżejszego. Upływały kwadranse i godziny; na świecie dzień był biały, południe zbliżało się, a on siedział wciąż i siedział na jedném miejscu, w jednéj postawie, jak spiorunowany, jak skamieniały. Świeca zagasła, w bawialni zaległ mrok głęboki, bo Chaja nie pozwoliła u okien mieszkania otwierać okiennic. W jednej przecież z okienic była szeroka szpara. Wdziérał się przez nią wązki smug białego światła i spływał na roztargane włosy Elego, i na twarz jego białą jak chusta, nieruchomą, jakby wyrzeźbioną z kamienia.
Pierwszém poruszeniem jego było przymknięcie powiek. Opadły one na szklane źrenice, poddając się niby ogromnemu znużeniu, czy bolesnemu jakiemuś olśnieniu. Zarazem postać zmartwiała poczęła kołysać się zwolna w jednę i drugą stronę, a z ust zsiniałych wychodziły urywane, niezrozumiałe słowa...
Chaja wstała z ziemi, bez najlżejszego szelestu przymknęła drzwi bawialni i obu dłońmi trzymając się za głowę, weszła do swéj izdebki. W tej saméj chwili zapukano do drzwi. Dziéwka służąca chciała otworzyć; ale Chaja, zdjęta zda się trwogą czy nadzieją jakąś, odepchnęła ją i otworzyła sama. Na ganku stał wysoki, młody mężczyzna.
— Wszakże tu mieszka Eli Makower?.... zaczął.
— Tu, tu, niecierpliwie odparła Żydówka, ale jego teraz w domu niéma.
Jakkolwiek dzień był chmurny, Chaja, patrząc na stojącego w ganku młodego pana, dłonią sobie oczy, jak przed blaskiem słońca, przysłaniała. Wydało się jej że go zna ale kimby był, nie wiedziała. Mgła gęsta zasłaniała jej oczy: nie poznałaby była w téj chwili dziecka rodzonego.
— A kto pan taki? spytała machinalnie prawie, z przyzwyczajenia.
Mężczyzna odrzekł:
— Jestem Mieczysław Orchowski. Życzyłbym sobie bardzo widzieć się z Elim. Czy pani nie wie gdzie znaleźć go mogę?
— Niech pan poszuka... on gdzieś na mieście... nie wiedząc sama co mówi, odparła Żydówka i drzwi zamknęła.






XI.

W głębi dzielnicy żydowskiej, w izbie obszernéj i czysto wymiecionéj, stary Judel leżał, jak zwykle, w swym długim, wielkim fotelu, nieruchomy prawie, bo mu sparaliżowane nogi poruszać się nie dozwalały, z piersią podnoszącą się chrapliwym, astmatycznem oddechem. Pomimo jednak cierpień fizycznych, zwiększających się codziennie i coraz prędzej zdających się popychać życie starca ku ostatecznemu kresowi, na twarzy jego rozlewała się słodycz duszy zrezygnowanej, cicho i z wdzięcznością używającej miękkiego spokoju, który, dzięki synowskiej miłości Elego, napełniał późny wieczór jego żywota.
Zadumę starca przerwało ostrożne i powolne otwieranie się drzwi od sieni. Na progu stanął mężczyzna młody.
— Przepraszam, zaczął, powiedziano mi że w tym domu mieszka ojciec Elego Makowera i że jego samego tu znaleźć mogę.
Starzec pochylił się nieco naprzód, z drżącej przezroczystéj dłoni uczynił sobie nad oczami zasłonę i patrzył na przybyłego.
— Niech wielmożny pan wejdzie, rzekł z uprzejmym uśmiéchem na bladych ustach; pewno interes jaki do syna mego... Jego tu teraz niéma, ale on może nadejść... Niech wielmożny pan będzie łaskaw wejść i powiedzieć mi jaki to interes... może ja o nim co wiem...
Mężczyzna próg przestąpił i zbliżył się ku starcowi.
— Pan więc jesteś ojcem Elego Makowera? zapytał.
— Tak, Eli Makower to mój syn.
Wyrazy te stary Judel wymówił z dumą i uszczęśliwieniem, które światło niewypowiedzianéj błogości rozlało po całéj jego twarzy. Zarazem wytężonym wzrokiem patrzył na przybyłego.
— Przepraszam wielmożnego pana, zaczął, oczy moje słabe są i pamięć moja ucieka czasem odemnie... Nie mogę poznać kto pan taki, ale mnie zdaje się, że ja pana znam... Nie wiem co to takiego... pan jest młodym człowiekiem, a mnie się zdaje, że ja pana dawno kiedyś znał jak jeszcze sam młody byłem... i mnie się zdaje że pan kiedyś dawno, dawno temu wielkie dobrodziejstwo dla mnie uczynił... Ale kto pan taki, tego ja sobie przypomniéć nie mogę.
— Wątpię abyś kiedykolwiek widział mnie samego, szanowny starcze! odparł przybyły mężczyzna; ale przypuszczam że powierzchowność moja musiała ci przypomniéć ojca mego, do którego jestem bardzo podobny.
— Ojca! wymówił zwolna stary Judel, pasując się widocznie z pamięci swą. Przepraszam wielmożnego pana, a kto był pański ojciec?
— Jestem synem Kajetana...
— Wiem już, wiem! prostując się, zawołał starzec; wielmożny pan jest synem pana Kajetana Orchowskiego.. Ach! ach! jaki pan do swego ojca podobny! jak mnie miło pana widziéć! Ja stary, biedny Żyd, a pan jest wielmożnym panem... ale niech mi pan swoję rękę poda... niech ja przed śmiercią popatrzę jeszcze długo... długo... na syna naszego dziedzica i niech ja w rękach moich rękę jego poczuję!...
I trzymając rękę Mieczysława w obu swych chudych, drżących od starości i choroby dłoniach, i okrywając twarz jego wzrokiem pełnym głębokiéj radości, mówił daléj:
— Piękny to był pan i dobry, ten pański ojciec! On był nasz dziedzic; my na jego ziemi mieszkali i czynsze jemu płacili, i on mógł nam robić wiele złego albo dobrego. Ale złego on nam nic nigdy nie zrobił i nikogo nie skrzywdził. On był uczony i o wielkich rzeczach myślał, ale jemu nie udawało się... W jego duszy i w jego życiu było coś takiego, co jemu zawsze ręce wiązało, że kiedy miał zbudować wielki pałac, to zbudował małą chatę... kiedy spróbował usypać wysoką górę, to robił się z niéj nizki pagórek... On nie był szczęśliwy... ale był dobry i sprawiedliwy: każdemu w biédzie dopomógł i do każdego łagodném słowem przemówił... Ja jego znał, dobrze znał i on mnie nieraz z wielkiego nieszczęścia wyratował. A choć on wielki pan był, a stary Judei prosty biédny krawiec, choć on chrześcianin był, a ja Żydem jestem, ale jak ja tam wysoko, na innym świecie jego spotkam, to ja do Pana Boga wielkim głosem zawołam, żeby nas obydwóch jednego przy drugim posadził, bo nas jedna ziemia karmiła i my na jedno niebo patrzyli, to niech my już razem i na wielkie oblicze Boga patrzymy!
— Szlachetne masz serce i wdzięczną pamięć, panie Judel, powstrzymując rozrzewnienie swe, rzekł Mieczysław. Dlaczegóż syn twój uczuć twych nie podziela? dlaczegóż ziemią tą, o któréj zgrzybiały ojciec jego z czułością wspomina, handluje jak towarem, głębokie doły i przepaście kopiąc pod stopami tych, którzy na niéj mieszkają?
Judel patrzył w twarz mówiącego oczami pełnemi smutnego zadziwienia.
— Mój Eli! wymówił nakoniec, wielmożny pan o moim Elim, o tym dyamencie moich oczu, o téj koronie głowy mojéj mówi? Czy moje stare uszy niedobrze usłyszały? czy mnie wydało się tylko, że pan o moim Elim z żalem w sercu mówił? Ach! ach! żeby pan znał jego, tak jak ja go znam! Żeby pan wiedział jakie jego serce i jaki rozum! On z mojéj biédnéj, nędznéj chaty nic nie wyniósł, prócz podartego łapserdaka, a teraz do czego on doszedł własnym tylko rozumem swoim! On bogacz i wszyscy jego szanują a on jak tu przychodzi, to nizko przed starym ojcem głowę swoję nachyla i naokoło bystremi oczami patrzy, czy jemu czego nie brakuje. Wielmożny pan nie zna jego chyba, jeżeli może z urazą i żalem w sercu o nim mówić.
Mieczysław stał przed mówiącym, ze skrzyżowanemi rękami i smutnie pochyloną głową.
— Znam dobrze syna twego, panie Judel, rzekł po chwili milczenia. Jesteś pan rozumnym i doświadczonym człowiekiem, pojmiesz więc znaczenie słów moich, gdy ci powiem że syn twój, Eli, jest typem plemienia waszego, skupiającym w sobie wszystko, co ma ono w naturze swéj dobrego i złego. Posiada on w istocie umysł bystry, zdolny i pojętny; w sercu jego nie braknie szlachetnych popędów i uczuć. Jest on najlepszym synem i bratem, ojcem i mężem, kocha gorąco spółwyznawców swoich, a sprawy ich za własne swoje uważa... Za spokój ojca, za szczęście dziecka dałby się ukamienować; dla każdego ze swoich wyjąłby z piersi serce własne... a jednak dobrześ usłyszał, szanowny starcze, że przy wspomnieniu o nim w głosie moim zadrżały gorzka uraza i żal głęboki... Syn twój, który tak dzielnie i troskliwie ratuje swoich, nas do zguby popycha.. wywyższenie się jego z naszych upadków powstało... bogactwo jego, to nasze słabości, z których korzystać umiał, i nasza niedola, którą się wspomagał!..
W miarę jak Mieczysław mówił, ręce Judela podnosiły się w górę, a zciemniałe, pomarszczone powieki nad osłupiałemi źrenicami jego drżeć zaczynały.
— Czy wielmożny pan wszystko to na prawdę o moim Elim powiedział? Co on takiego zrobił, żeby syn naszego dziedzica, naszego dobroczyńcy tak o nim mówił? Niech wielmożny pan da mnie jeszcze rękę swoję i stanie tu przy mnie, blizko, aby stare oczy moje dobrze widziały, że to syn pana Kajetana Orchowskiego do mnie mówi! I niech pan mi powié wszystko... wszystko o moim Elim. Ja jego ojciec.. ja powinien wszystko wiedzieć...
Mieczysław milczał długo, wahający się, niepewny, do głębi wzruszony. Po chwili jednak zniżonym głosem, w którym powaga łączyła się z łagodnością, mówić zaczął:
— Bóg mi świadkiem, panie Judel, że do syna twego nienawiści żadnéj w sercu nie chowam i że złem słowem wyrzeczoném o nim nie chciałbym ranić twego serca. Gdybym był wiedział, że przyjdzie mi podobną rozmowę toczyć z sędziwym ojcem Elego, nie przyszedłbym tu wcale. Teraz jednak milczeć nie mogę. Tak, panie Judel, przez starania i zabiegi syna twego, dziesiątki już współobywateli moich oddały dziedzictwa swe w ręce obcych i wyszły w świat z pod rodzinnego dachu na tułaczkę, która częstokroć słabych i nieumiejętnych wiedzie ku nędzy materyalnéj i moralnemu zepsuciu. Też same starania i zabiegi sprawiły, że i ja także, najdaléj za dwa lub trzy tygodnie, utracę Orchów, a wraz z nim...
Tu twarz młodego mężczyzny, dotąd smutna tylko i poważna, powlekła się rumieńcem silnego wzruszenia. Palący żal rozpłomienił ciemne jego oczy.
— Co ja tracę wraz z Orchowem! zawołał. O! panie Judel, wy tego może i pojąć nie potraficie. Nie o majątek mi już idzie, nie o byt tylko mój i rodziny mojéj. Młody jestem, mam zdrowie, siły i trochę nauki w głowie, nie dopuściłbym więc głodu i nędzy do siebie, ani do tych których kocham. Alem ja ten kawał ziemi umiłował sercem całem! Tam rodzili się i umiérali praojcowie moi, tam urodziłem się sam i wzrosłem. Każde drzewo i każda ścieżka, każda niemal cegła starego dworu tego przemawia do mnie wspomnieniem jakiemś, lub przypomina mi jakiś obowiązek, jakieś przyrzeczenie święte, dane sobie i innym! Podnieść z ruiny to piękne miejsce, użyźnić je, zbogacić, było zadaniem, które postawiłem przed sobą samym w pierwszym zaraz dniu, gdy dojrzałem i pojąłem, że człowiek każdy winien pełnić w swem życiu zadanie jakieś. Włożyłem już w nie pracę lat kilku, a tracąc je, tracę więcéj niż owoce téj pracy, bo cel życia mego, wiarę we własne siły, najbliższą i najlepszą możność zapewnienia spokoju i szczęścia sobie i swoim blizkim.
Judel słuchał mówiącego z pochyloną głową. Podniósł ją potem i zwolna wymówił:
— Dlaczego pan powiedział, że ja nie zrozumiem tego co pan mówi i co pan czuje? Ja zrozumiał. Czy pan widział kiedy w miasteczku Orchowie tę chatę, w któréj stary Judel krawiec czterdzieści lat mieszkał? Mała, biédna brudna chata! Okienka jej były jak oczy ślepe i zapłakane, ściany skrzypiały i kołysały się, gdy wiatr powiał, a na dachu jej rósł żółty, zgniły mech. On tam od rana do nocy i od wieczora do rana siedział nad robotą ciężką... a jak roboty nie miał, to głodem marł i dzieci jego głodem marły. Nie było czego żałować, prawda? Tak i ja z początku myślał; ale kiedy mnie mój Eli zabierał z sobą, żebym tu w spokojności i wygodach siedział, i kiedy wóz zajechał przed moje okienka, a mnie przyszło z mojéj chaty, w któréj ja czterdzieści lat żył, wychodzić, to ja płakał jak dziecko i ściany mojéj staréj izby rękami obejmował, i na ziemię upadł, a miejsca te całował, na których moje dzieci w kołyskach spały i moja biédna żona chorowała i umarła!.
Milczał chwilę, a potem cichszym głosem zapytał:
— Czy wielmożny pan o tém swojem nieszczęściu i wielkim żalu z moim Elim gadał?
— Z synem twoim, panie Judel, rozmawiałem niedawno o wszystkiem co się mnie tyczy. Trudno mi jednak było dotąd zdobyć się na słowo prośby.. Teraz chcę widziéć się z nim...
Zatrzymał się na chwilę.
— Chcę widzieć się z nim, dokończył z iskrą boleści w oku, żeby go prosić...
— Niech pan tego nie robi, zawołał Judel, niech pan jego nie prosi. Ja zrozumiał teraz wszystko. Ja teraz dowiedział się, jaki on ma grzech na sumieniu i jaka pycha w jego sercu mieszka. Jak pan jego będzie prosił, to przez to proszenie powiększy się grzech jego i wzrośnie pycha. Ja jestem jego ojciec; ja jemu powiem... W mojéj głowie zbierają się teraz myśli wielkiemi gromadami, i w mojéj piersi podnosi się teraz wielki płomień... ja wszystkie te myśli jemu odkryję i ten ogień, co we mnie pali się, w jego serce wrzucę!
Słowa te starzec wymówił z uniesieniem wielkiem, obie dłonie przyciskając kolejno do czoła i do piersi, jakby mu w istocie cóś palącego i rozrywającego tłoczyło się pod czaszkę i ku sercu. Potem dodał spokojniéj:
— Niech wielmożny pan idzie z Bogiem i na starego Judela spuści się. Bracia pańscy nie będą już wychodzili z pod dachów swoich przez mego Elego i pan z pod swego dachu dzieci swoich nie wyprowadzi.
Umilkł, ale patrzył wciąż na Mieczysława, a usta jego otwierały się, jakby mu jeszcze cóś do powiedzenia zostawało. Po chwili wyrzekł cichym, łagodnym, proszącym głosem:
— I niech wielmożny pan do mego Elego nienawiści żadnéj nie ma! niech pan jemu przebaczy! Ja panu cóś ważnego powiem. On prosty Żyd. On do wszystkiego doszedł własnym rozumem, co jemu go Pan Bóg dał. Jego nikt nie uczył takich rzeczy, co to tylko delikatnem uczuciem pojąć je można, i jego serce obróciło się całe do tych ludzi między któremi on żył, i do pracy która jego braci i dzieci z biédy dźwigała. Niech wielmożny pan daruje jemu jego omyłki i niech ja przed śmiercią zobaczę, że syn naszego dziedzica w takiéj zgodzie z moim synem żyje, w jakiéj ja zawsze z ojcem pańskim żył.
Gdy starzec domawiał słów ostatnich, szybko otworzyły się drzwi od sieni, a do izby wpadła postać kobiéca, dość dziwnie wyglądająca. Była-to Żydówka, w krótkiéj watowanéj spódnicy i przydeptanych trzewikach. Z wielkiéj, grubéj chusty, która okrywała ramiona jéj i głowę owiniętą szmatem żółtego płótna, wychylała się twarz przelękniona i zbolała, z czerwonemi, nabrzękłemi od płaczu oczami, z czołem pomiętém w tysiące zmarszczek. Prosto odedrzwi rzuciła się ona ku starcowi, a przypadając do kolan jego i obejmując je ramionami, zawołała:
— Gewałt! gewałt!.. tate!.. nieszczęście! wielkie nieszczęście!
Judel zatrząsł się cały z wielkiego przestrachu.
— Gewałt! krzyknął także. Eli! Eli! mój syn, czy on umarł?
— Eli żyje, tate, i on tu do ciebie idzie! Powiedz ty jemu, żeby on naszego Abramka nie gubił, żeby on za nim policyi nie posyłał, żeby jego na granicy nie łapali!.. Aj! aj! mój Abramek! mój syn! mój najmilszy bachores!
Gdy Żydówka tak lamentowała, u nóg starca leżąc i na naglące pytania jego zaczęła mu oczemś żydowskim szwargotem i urywanym głosem opowiadać, Mieczysław domyślając się iż szło tu o sprawy rodzinne, wyszedł z izby.
Opuściwszy dom Judela, młody Orchowski uszedł kilkaset kroków zaledwie, gdy na jednéj z krętych uliczek ujrzał idącego naprzeciw siebie Elego. Uliczka była tak wązka, że dwaj przechodnie otarli się niemal o siebie, a jednak Eli nie spostrzegł Mieczysława. Szedł on powolnym krokiem, z rękami w tył założonemi, z pochyloną nizko głową i wzrokiem utkwionym w ziemię. W bladéj, nieruchoméj twarzy jego nie można było dojrzeć żadnych gwałtownych uczuć, ale malowała się na niéj ciężka jakaś, bezdenna zda się zaduma.
Minął Mieczysława, nie spostrzegając go; ale przed drzwiami ojcowskiego domu twarz w twarz spotkał się z wybiegającą już na ulicę Chają. Na widok jego, kobiéta z przelęknieniem przytuliła się do ściany domu. On stanął, popatrzył na nią i na dom w którym mieszkał jego ojciec.
— Co ty tam robiła, Chaja? zapytał smutnie lecz łagodnie. Ty memu staremu wszystko powiedziała! Oj, głupia, głupia kobiéto! Ty myślała tylko o swoim synu, a nie pomyślałaś o tem, że możesz mego starego swojem gadaniem zabić!
Rzekłszy to, odwrócił się od żony i przyśpieszonym krokiem wszedł do domu ojca.
Judel leżał teraz w fotelu, z głową o tylną poręcz opartą, zmieniony strasznie. Na blade, zapadłe policzki jego wystąpiły, po rozmowie z Chają, okrągłe plamy krwawych rumieńców. Oczy miał przymknięte, ręce bezwładnie złożone na poręczach fotelu; w ciężkim, chrapliwym oddechu, który podnosił wysoko zapadłą pierś jego, odzywały się głuche, przeciągłe jęki.
Eli, obrzuciwszy spojrzeniem zgorączkowaną widocznie, zesłabłą i przerażoną postać ojca, zatrzymał się przy progu i z pochyloną głową zdawał się przez chwilę namyślać nad czemś. Potém przystąpił do fotelu i dotykając lekko dłonią ramienia starca, wymówił zcicha:
— Tate! tate!
Judel otworzył zwolna oczy i spróbował wyciągnąć ku synowi ramiona. Ale siły mu zabrakło. Ręce jego opadły znowu na poręcze fotelu.
— Eli! jęknął, mój Eli! Co teraz stanie się z tobą? co stanie się z tobą?
Eli usiadł na stołku, tuż obok ojca, w zwyczajnéj swéj postawie, z dłońmi złożonemi na kolanach.
— Tate! rzekł, ty o mnie nie lękaj się, mnie nie stanie się nic złego. Serce boli i przeboli! Piéniędzy mnie jeszcze zostało dużo! Ja za tym łajdakiem oczu sobie nie wypłaczę i z głodu dziękować Bogu, nie umrę.
Mówił to z wyraźnym zamiarem uspokojenia i pocieszenia starca; ale na dnie piersi jego drgały suche, tajone łkania.
— Ja, tate, chciał z tego nieszczęścia sekret przed tobą zrobić. Ale kiedy tobie ta głupia kobiéta o wszystkiem powiedziała, to ty, tate, nie martw się, a tylko jednę rzecz mi powiedz...
Przy ostatnich słowach głos Elego zniżył się prawie do szeptu, a drgały w nim tony przerażenia pełne. Judel otworzył oczy, zwrócił je na syna i podnosząc dłoń gestem poważnym, nakazującym niemal, rzekł uroczyście:
— Mów, Eli!
Eli mówił daléj:
— Ty, tate, gadał mi kiedyś, że ja względem Abramka wielką omyłkę zrobił. Jaka to była omyłka? w czem ja zawinił? Cały świat gada, że trzeba teraz dzieciom wysoką edukacyą dawać, i ja jemu edukacyą dał. Czy ja źle zrobił? czy on byłby lepszy, żeby ja jego w ciemności trzymał? Oto pierwsze moje pytanie. A drugie takie: On napisał list do mnie, a w tym liście stoi, że on to tylko zrobił, czego ja sam chciał i taki jest, jakim ja chciał żeby on był. Gewałt! Gewałt! zkąd on takie rzeczy wziął? Czy ja chciał żeby on Żydów zapiérał się? Czy ja chciał żeby on rodzonego ojca i rodzonéj matki nie lubił? Czy ja chciał żeby on kradł i jak złodziéj bez paszportu w świat uciekał? Jednak dlaczego on napisał że ja tego sam chciał? zkąd do jego głowy ta myśl przyszła? Ot, jakie drugie moje pytanie. A dwa te pytania palą się w mojéj głowie, jak dwa płomienie, i kąsają moje serce, jak dwa węże. Tate! tate! wyjm ty ze mnie te płomienie i te węże... powiédz ty mnie to, czego mój własny rozum powiedzieć mnie nie umié!
Judel milczał długo. Gorączkowe rumieńce zniknęły z jego policzków, które powlokły się znowu przezroczystą bladością. Siedział z przymkniętemu powiekami i głową odrzuconą na tylną poręcz fotelu, aż nakoniec otworzył oczy, wyprostował się i wyrzekł z powagą:
— Eli, ja tobie na pytanie twoje odpowiem. Ja przez te wszystkie lata, którem tu przeżył, nic nie robił, tylko myślał i z mądrym rabinem Boruchem rozmawiał, i słuchał jak on mnie czytał piękne, rozumne książki. Moje ciało odpoczywało, ale moja dusza pracowała i dał jéj pan Bóg tę łaskę, że ona zobaczyła wiele, i zrozumiała wiele, i teraz na pytania twoje, Eli, odpowiedzieć mogę. Słuchaj mnie synu, i te słowa które ci ja powiem rozumem swoim rozważaj. Pytasz się mnie czy ty źle zrobił, żeś swemu Abramkowi edukacyą dał. Otóż ja tobie powiem. Ty, Eli, dobrze pomyślał, ale ty zrobił źle, bo ta edukacya, co ty ją jemu dał — była zła!
— Ta edukacya była zła? wykrzyknął Eli. A jaka ona mogła być? On chodził do tych szkół, do których chodzili wszyscy panicze...
— A czy ty nie widział takich paniczów, których edukacya była także zła? Kiedy rozumny człowiek co robi, to on siebie samego zawsze pyta: dlaczego ja to robię? A dlaczego ty Abramkowi edukacyą dawał? Ty myślał żeby z niego był puryc i wielki urzędnik — ale ty nie myślał o tém, żeby z niego był człowiek. Twój Abramek ma edukacyą, ale rozumu nie ma, i twarz on ma bardzo gładką, i figurę delikatną, ale serce u niego chropowate i twarde. W jego głowie niéma żadnéj wiary, a w sercu żadnego kochania, i pod nogami swemi on gruntu żadnego nie ma. Jak on edukacyą dostał, to on żydowski grunt stracił, a innego ty jemu nie pokazał i nikt jemu nie pokazał; dlatego on chodził po świecie, jak człowiek który niema o co oprzéć się, aż — upadł!
— Aj! upadł! upadł! jęknął Eli.
Stary Judel przymknął znowu powieki, a kołysząc się zlekka i powoli na obie strony, mówił daléj:
— Nie jeden nasz Abramek teraz taki! Ja siedzę tu w mojéj izbie, ale ja widzę wiele i słyszę, bo tu różne ludzie przychodzą, i rabin Boruch przychodzi, i opowiada mnie o wszystkich rzeczach, co się teraz na świecie dzieją. Mnie serce od wielkich boleściów ściska się, kiedy ja o naszych młodych żydkach myślę, kiedy ja na nich patrzę i o nich słucham. Przyszedł teraz taki czas, że wielka edukacya stała się jak ta széroka rzeka, do któréj każdemu wolno przyjść i napić się z niéj. Nasze młode Żydki przychodzą do téj rzeki i piją. Ale w téj rzece jest taka woda, która po wierzchu pływa, i taka która aż na dnie znajduje się. Kto napije się téj wody co pływa na wiérzchu robi się gładki i może zostać wielkim urzędnikiem lub doktorem. Ale kto napije się téj wody co pod spodem cicho sobie szumi, ten dobry robi się, i rozumny, i słodki względem ludzi, i sprawiedliwy, i do dobrego ochotny. Nasze młode Żydki piją tę wodę, która po wierzchu pływa, a jak oni jéj napiją się, to jaknajprędzéj żydowski chałat z siebie zrzucają, i tréfne mięso zaczynają jeść, i z biédnych Żydów zaczynają śmiać się, i zapierają się tego, że ich braćmi są. Oni po francuzku i po niemiecku gadają, i czasem koczami jeżdżą i u wielkich panów w pałacach bywają. Oni przestali swoich braci lubić i swoję wiarę w sercu chować. A kogo oni na to miejsce polubili? jaką oni wiarę w swoje serce wzięli? Oni są jak chorągiewki na dachach. W którą stronę wiatr powieje, w tę oni kręcą się. Oni nie lubią gadać o tém że są Żydami, ale gadają że są Niemcy. A jak kto płacze i jęczy, i w wielkim żalu i ucisku jest, to oni od niego odwracają się tyłem, a jeśli przybliżą się, to dlatego żeby jego nogą kopnąć i żeby on w większych jeszcze przepaściach utonął. Ot, jakie oni teraz są, te nasze młode edukowane Żydki!
Umilkł starzec, zmordowany długiem mówieniem, a choć słowa z cicha i z powagą z ust mu płynęły, krwiste plamy rumieńców okryły znowu głębokie wklęsłości jego policzków, a oczy płonęły ogniem silnego wzruszenia.
Eli, z łokciami opartemi o kolana i czołem na obu dłoniach złożoném, słuchał mowy ojca, nie czyniąc poruszenia najlżejszego. Czasem tylko wargi jego drgnęły boleśnie, albo wzrok oderwał się od ziemi i utkwił na chwilę w przestrzeni, z wyrazem głębokiego zdumienia lub namysłu.
Gdy stary Judel umilkł i dyszał ciężko a chrapliwie, Eli, nie podnosząc głowy i nie zmieniając postawy, wyrzekł krótko:
— Mów, tate, mów! Ty mi jeszcze wszystkiego nie powiedział.... mów!
Stary Judel westchnął głęboko. Wzrok jego ogarniał pochyloną głowę syna z dziwném pomieszaniem uczuć: obawy i surowości, tkliwości i powagi. Otworzył parę razy usta, aby cóś wymówić, ale zawahał się; wargi jego drgnęły i nie wymówiły nic. Po chwili dopiéro podniósł nieco ręce, widoczném drżeniem poruszane, i zawołał:
— Eli! Eli! ja tobie powiem jeszcze jedno słowo! ważne słowo! Nasze młode Żydki złe są dlatego jeszcze, że oni w domach ojców na złe rzeczy patrzą! Twój Abramek, Eli, na złe rzeczy patrzył i zrobił to samo co ty robisz, tylko innym sposobem.
Tym razem Eli wyprostował się i osłupiałemi oczami na ojca spojrzał.
— Tate! zawołał, dlaczego ty mnie tak krzywdzisz? Co ja złego robił? Czy ja ciebie nie szanował? czy ja moich braci nie lubił? czy ja szabasów nie święcił i w bożnicy nie modlił się? czy ja komu co ukradł?
Starzec wyciągnął rękę gestem nakazującym milczenie i łagodnie lecz stanowczo wyrzekł:
— Still, Sohn! ja tobie zaraz moje straszne słowo wytłumaczę.
Milczał chwilę z przymkniętemi znowu oczami, a potem otworzył je i mówił:
— U mnie dziś był pan Orchowski, syn naszego dawniejszego dziedzica, i on mnie wszystko powiedział co ty robisz i jakie to interesa są, któremi ty zajmujesz się, i zkąd twoje bogactwo.
Na twarzy Elego odmalowało się widoczne i silne zmieszanie.
— Orchowski? wyrzekł, on tu był? A zkąd on tu wziął się? a poco on tu przychodził?
— On ciebie szukał. Chciał z tobą rozmawiać. On chciał prosić ciebie, Eli, żebyś ty jego nie gubił.
Eli pochylił głowę i patrzył znowu w ziemię. Starzec mówił daléj:
— I ja od niego dowiedział się, że ty już wiele jego braci zgubił dla korzyściów, i że ty jego chcesz zgubić.... Eli! Eli! dlaczego ty tak robił?
— Tate, szepnął Eli, to goimy... to nie nasze bracia!
Stary Judel drgnął cały i wyprostował się jak struna. Oczy jego zaświeciły dziwnym blaskiem, a usta długo drżały, zanim wyrzekły z mocą i uniesieniem:
— Eli! co ty powiedział? To nie twoje serce tak gadało, ale tylko twoja głowa, która nie miała nigdy czasu o takich rzeczach myśléć. Niektóre z naszych rabinów, i wszystkie nasze hasydy gadają, że niby to w talmudzie napisano jest, że Żydom wolno oszukiwać goimów, i gubić ich, i nękać. Ja w talmudzie niebardzo uczony, i tego nigdy nie czytał, i nie wiem czy to prawda; ale ja to wiem, że jeżeli te słowa tam są napisane, to one złe są i niegodne i żebym ja mógł, tobym ja tę kartę na któréj te słowa stoją, wygryzł z księgi własnemi zębami, i poszarpał palcami, i spalił ogniem moich oczów, aby już jéj więcéj nie czytał Izraelita żaden!
Zatrzymał się chwilę, dla odetchnięcia, a Eli, nie odrywając oczu od ziemi, wyrzekł zniżonym i jakby nieśmiałym głosem:
— Tate! wszak to nieprzyjaciele nasi!
Bolesny uśmiech przesunął się po zbielałych wargach starca.
— Nieprzyjaciele? powtórzył. Słuchaj, Eli! niech pamięć twoja cała zbierze się w twojéj głowie i niech tobie przypomni tę straszną porę, kiedy w naszéj biédnéj chacie w Orchowie taka nędza była... kiedy ja roboty nie miał, a moja żona chorowała i z wielkich boleściów stękała, a wy na półkach leżeli i z głodu i chłodu jęczeli... Aż jednego dnia twój brat Mendel, który wtedy małym bachurem był, zlazł z półki i poszedł w pole, i leżał w polu między zagonami, siny cały, jak umarły... Wtedy ojciec tego młodego pana, którego ty chcesz zgubić, przyniósł twojego brata na swoich rękach do naszéj chaty, a ta piękna panna, co wtedy jego narzeczoną była, oddała naszego Mendela jego matce, i cieszyła ją, i swoim oddechem moje sine dziecko rozgrzéwała.... I potém my już nigdy takiego głodu i takiéj nędzy nie cierpieli, bo pan Orchowski czynszu od nas nie brał, i kartofli nam dawał, i drzewa na opał; a jak twoja matka umarła, przyszedł znów sam do mojéj chaty, i mówił mnie dobre słowa, i w rękę mnie włożył dziesięć rublów. Ot jakim nieprzyjacielem naszym był ten pan, którego syna ty chciał zgubić! Czy ja tobie o tem nie mówił? czy ty tego nie pamiętał?
Eli milczał długo.
— Ty, tate, mówił mi kiedyś o tém, ale ja zapomniał i nigdy to wszystko przed pamięcią moją nie stanęło. Ale teraz ja przypomniał sobie... Ten pan Kajetan był dobry człowiek i wiele nam dobrego robił... Nu, to on jeden... ale oni wszystkie? co oni wszystkie nam Żydom dobrego robią?
Starzec wstrząsał głową, wpół smutnie, wpół gniéwnie.
— Gdzie to ty widział, Eli, rzekł, żeby człowiek co sam nic nie ma, mógł drugim wiele dawać? A zresztą co my Żydy dla nich robimy? My pod nimi doły kopiemy, my ustami swemi na nich plujemy, my do nich tyłem odwracamy się, my ich oszukujemy!
Tym razem Eli podniósł się ze stołka i z uniesieniem wielkiém, z ogniem w oczach, zawołał:
— Ny, tate, to wszystko prawda! my im tak robim! Ale dlaczego oni takie pyszne, i takie rozrzutne i takie głupie, że ich oszukać można?
Stary Judel zatrząsł się na ten wykrzyk syna. Ozwała się w nim namiętna izraelska natura; namiętnie téż zawołał:
— Dlaczego oni pyszne i rozrzutne i oszukiwać dają się? A dlaczego my zabobonne i ciemne? dlaczego my szachraje? dlaczego my takie brudne?
Uspokoił się nieco po chwili, lecz zawsze z drżeniem głębokiego zmęczenia i wzruszenia mówił daléj:
— Jeden tylko Pan trzyma w rękach swoich sądy nad ludźmi. A człowiek... kiedy bardzo mądry jest i sprawiedliwy, to on wszystko bratu swemu, człowiekowi, przebaczy i śmiać się z niego ani kamienować go nie będzie... Ale żeby człowiek mądry i sprawiedliwy był, trzeba żeby on widział daleko, bardzo daleko.. Jak on zobaczy początek wszystkiego, to zobaczy także jak z różnych gruntów różne wyrastają ludzie i jak na różnych drogach różne do nich przyczepiają się grzéchy... On zobaczy że z grzéchów ojców wyrastają grzéchy synów, jak jabłka z jabłoni a potém spadają na ich głowy...
Ostatnie słowa Judel wymówił bardzo cicho. Stérane chorobą i wiekiem siły jego upadały i rwały się pod wpływem silnych wzruszeń, pracowitego natężenia myśli i długiego mówienia. W oczach jego, ogarniających wciąż spojrzeniem pochyloną głowę syna, zapalały się i gasły z kolei błyski dziwne, przypominające ostatnie drgania, podnoszenia się i opadania gasnącego w lampie płomienia. Po chwili jednak, głosem zniżonym i drżącym, mówił jeszcze:
— Eli! Eli! ty jesteś bardzo rozumny, ale ty nie miał czasu... i ty o tém nie myślał i tego nie zrozumiał, że złe nie urodzi nigdy dobrego... że jeżeli nieszczęście wielkie nie jest synem wielkiego grzechu, to będzie ono jego wnukiem... ale zawsze będzie... Bo tak Pan Bóg w swojem prawie napisał, że pszenica rodzi tylko pszenicę, a z kąkolu wyrasta kąkol.. nie dziś to jutro.. ale wyrasta... A gdzie dwóch ludzi na jednéj ziemi mieszka, tam oni sobie albo przyjaciele, albo wrogi muszą być. Jeżeli oni sobie wrogi, to jeden drugiemu w robocie przeszkadza i nieszczęście robi... a jeżeli oni przyjaciele, to jeden drugiemu pomaga i ze szczęścia jednego wyrasta szczęście drugiego... Ot, jak mój rozum gada. A teraz ty posłuchaj, jak gada moje serce.
Położył na piersi białą swą, przezroczystą dłoń i mówił znowu, ale ciszéj, coraz ciszej:
— Jak mój mały Mendel wylazł z mojej nędznéj chaty i leżał na polu, pomiędzy zagonami, siny cały od głodu i prawie nieżywy — tak lud żydowski wyszedł ze swego kraju i chodził po świecie, między innemi narodami, blady cały od wielkich strachów i boleściów, trzęsący się i uciekający od prześladowań strasznych. I tak jak ten pan wielmożny podjął mego Mendela z ziemi i wyratował jego od śmierci, tak wtedy był jeden naród na świecie, który lud żydowski do swoich piersiów przycisnął, i na swojéj ziemi posadził, i żyć jemu w spokojności pozwolił. Eli! Eli! czy tobie twoje serce nic nie gada? czy twoje sumienie nic nie zatrzęsło się od tego wszystkiego, co ja tobie powiedział?
Eli milczał. Wzrok jego tkwił w ziemi; na całej twarzy malowało się uczucie podobne do przerażenia, które ogarnia człowieka wtedy, gdy spostrzega, że podwaliny na których budował gmach całego życia swego, kruszą się i łamią, gdy czuje że z wnętrza jego znikają bezwiednie może noszone dotąd uczucia i myśli, a wstępują doń nowe, nieznane, i w sumienie jego i w serce zapadają głęboko. Podniósł po chwili powieki, z pod których ukazały się źrenice zwilgocone wzruszeniem.
— Tate! rzekł, powiédz ty mi jeszcze rzecz jednę. Jeżeli my Żydzi pogodzim się z nimi i za braci swoich uważać ich będziemy, a dzieciom naszym ich grunt damy pod nogi, co będzie wtedy z zakonem naszym? Czy on zniknie razem z chałatami, które my z siebie pozdejmujem? Czy my pójdziem razem z nimi w ich kościołach modlić się i ich Bogu pokłon oddamy?
Judel nie odpowiedział długo. Pierś jego nie pracowała już tak gwałtownie jak wprzódy, owszem, zdawało się że spadł z niej uciskający ją ciężar choroby, że wstępować w nią zaczynała głęboka jakaś, słodka cisza. Ale oczy starca wydawały się więcéj zapadłemi niż przed godziną, a powieki jego w dół zwisłe i ręce na poręczach fotelu złożone uderzały martwą niemal nieruchomością. Po chwili dopiero przemówił szeptem cichym i urywanym:
— Dwóch Bogów niéma, Eli. Jeden jest Bóg, Pan — dla nas i dla nich... Był u nas kiedyś mędrzec wielki... imię jego było: Hillel.... Izrael zwał go słodkim Hillelem.. On dwóch pogan, co do niego przyszli, nauczał zakonu.... a co on im mówił? „Kochaj brata swego, jak siebie samego!” i powiedział im: „oto cały zakon dany przez Pana... reszta z ludźmi przyszła i z ludźmi przejdzie”... I przyjdzie pora że ludzie o zakon Pana kłócić się nie będą, ani wojen ze sobą prowadzić i jeden drugiego oszukiwać i gubić... Przyjdzie pora....
Umilkł, ale usta jego poruszały się długo jeszcze wewnętrznym, niedosłyszalnym szeptem. Na twarz całą padł mu blask dziwny; zdawałoby się że spłynął na nią i oświecił ją łagodny srebrny promień księżyca. Po chwili ręce jego drżące podniosły się nieco w górę:
— Eli! szepnął, pójdź tu do mnie, blizko... niech ja na twojéj głowie ręce moje położę... Ty był zawsze gwiazdą w mojém oku... perłą najdroższą w koronie mojéj głowy... Ty rozumny i dobry!.... Idź... idź do naszych braciów Żydów i wołaj do nich wielkim głosem.... żeby oni szli do światłości i... żeby oni z wielkiej rzeki mądrości pili nietylko tę wodę co pływa po wiérzchu, ale i tę co pod spodem cicho sobie szumi....
Po tych słowach milczenie zaległo w izbie. W kilkanaście sekund dopiéro potem, jak lekkie szemranie w dal odlatującego wiatru, zaszeleścił śród ciszy szept starca:
— Niech błogosławieństwo Abrahama, Izaaka i Jakuba będzie z tobą!... niech twoje ciało będzie zawsze zdrowe a twoja dusza... czysta!...
Wraz z ostatniém słowem Eli uczuł, że dłonie starca osunęły się z pochylonéj głowy jego. Tknięty okropnym błyskiem prawdy, porwał się z klęczek. Judel leżał na fotelu swym... nieruchomy.
Eli z głośnym okrzykiem rzucił się na ojca, dotykał głowy i rąk jego, obejmował go ramionami, całował jego czoło i policzki. Daremnie!.. nic już głębokiego snu starego Judela przerwać nie mogło; tylko promień zachodzącego słońca, ukośnie przez okno padający, rzucił na białą jak marmur twarz umarłego Żyda blask różany i po śnieżnych włosach igrał mu rubinową wstęgą... A dusza jego?.. O! jeżeli gdziekolwiek, po za tą ziemią kędyś wysoko i daleko, istnieje przybytek, w którym gromadzą się dusze co ztąd, jak ptaki, odleciały — to dusza izraelskiego starca tego podążyła w sfery najwyższe i połączyła się z duszami wszystkich tych, którzy wielkimi i świętymi byli nie przez panowanie nie przez blask zewnętrznych bogactw lub powierzchowności cnót, ale przez dosięgnięcie pojęciem, najwyższych, najświętszych prawd ludzkości, przez zawieszenie uczuć i wzroku na świetlistych szczytach jej ideałów!
Czy zaśmiejecie się zemnie, czytelnicy moi, jeżeli wam powiem że w Żydzie Judelu, w owym krawcu ubogim, który przez lat dziesiątki żył suchym kawałkiem chleba i w podartém obuwiu roznosił sporządzone przez się roboty po okolicznych dworkach, że w tym wyrobniku pokornym, cierpliwym, nieuczonym i nieznanym mieszkała wielka, błogosławiona dusza?






XII.

Zdala od labiryntu wązkich, krętych uliczek, składających żydowską dzielnicę, w innéj zupełnie stronie miasta, wśród czystego, świeżego powietrza, wznosił się gmach wysoki i széroki, w mnogie, wielkie, jasne okna, w obszérne dziedzińce i ogrody zaopatrzony. Był-to przybytek nędzy, choroby i nieszczęścia wszelakiego, zostający pod strażą i opieką kilkudziesięciu niewiast, przybranych w czarne szaty i białe zasłony, a noszących wzniosłą nazwę sióstr miłosierdzia.
Gdy, w skutek naglących zaleceń lekarza i troskliwych starań państwa Fabianostwa, do gmachu tego wniesiono i na łożu złożono młodą kobiétę, któréj zapadłe policzki i czarne, wklęsłe oczy rozpłomienione były ogniem gorączki, z któréj ust wyrywały się co chwila nieprzytomne bezładne wyrazy i wykrzyki — lekarz przybyciu jej obecny stanął na progu wielkiéj, widnéj sali i usługującym tam kobiétom zadał pytanie:
— Gdzie jest siostra Franciszka?
— Siostro Franciszko! zawołało w odpowiedzi parę głosów niewieścich.
Na wołanie to w oddalonym zakątku sali, z nad łoża boleści, przy którem klęczała, podniosła się zwolna kobiéta w czarnej szacie, z twarzą ocienioną fałdami białego kwefu i przyciszonym, łagodnym głosem wyrzekła:
— Oto jestem. Czy kto mię potrzebuje?
Lekarz wskazał jej pokój sąsiadujący z salą, niewielki, lecz widny, wysoki, w którym spoczywała świeżo przybyła chora.
Stanęli oboje we drzwiach pokoju. Zakonnica badawczém, troskliwem okiem rzuciła na powierzoną opiece jéj nieszczęśliwą istotę i miała już zbliżyć się do łoża cierpiącej, gdy lekarz zatrzymał ją gestem i spojrzeniem.
— Obraz zmienności losu, dziwacznych kolei przeznaczenia! rzekł, wskazując na chorą. Czy wiész, siostro, kto jest ta pani wynędzniała, przez wszystkich opuszczona, przytułek jedyny znajdująca pod dachem, pod którym chronimy naszych biédaków, nędzarzy? Jest ona córką możnego dostojnego domu; była podobno piękną, majętną, wielbioną... potém zaś nizko, bardzo nizko upadła. Więcéj może niż kto inny potrzebuje ona duszy słodkiéj, cichéj i przebaczającéj, któraby nad nią czuwała. Dlatego téż powierzamy ją twojéj wyłącznéj opiece, siostro Franciszko.
Kobiéta, do któréj zwrócone były te słowa, stała milcząca i ze splecionemi na piersi rękami wpatrywała się w twarz choréj, jakby z góry już odgadnąć chciała wszystkie potrzeby jéj chorego ciała i wszystkie bóle nurtujące nieprzytomnego teraz jéj ducha. Chorą kobiétę ogarnął był sen gorączkowy, śród którego ręce jéj białe i chude poruszały się jednak niespokojnie pomiędzy opływającemi białą pościel falami kruczych włosów, a z ust jéj szeptem bezdźwięcznym lecz wyraźnym płynęły bezładne słowa.
— Orchów! szeptała — zaprowadźcie mię do Orchowa!.. Tam jest Mieczyś... mój brat... Ja wiem, Ildefonsie, że brat czy obcy, to wszystko jedno... ale zaprowadź mię do Orchowa... do mego brata!..
Na odgłos tych wyrazów oczy zakonnicy szybko przeniosły się na twarz lekarza.
— Kto jest ta pani? szepnęła.
— Lila Ręczycowa, z domu Orchowska, córka Kajetana Orchowskiego.
Pod czarną szatą zakwefionéj kobiéty przebiegło ledwie dostrzegalne drgnienie. Szybkim, szybszym niż zwykle, a cichym bardzo krokiem przystąpiła do łoża i schylona nad chorą, przeciągłe spojrzenie utopiła w jéj twarzy, jakby w tych rysach, zmienionych burzami życia, szukała słabego choćby odbicia obrazu jakiegoś, pogrzebanego głęboko w uciszoném i zrezygnowaném jéj sercu, lecz teraz podnoszącego się przed wzrokiem jéj pamięci w pełném świetle minionéj dawno, choć nigdy nie zapomnianéj przeszłości. Niéma a smętna kontemplacya ta trwała przecież krótką tylko chwilkę, poczém miękkie, w sztuce łagodzenia cierpień wprawne ramiona zakonnicy, otoczyły wiotką kibić choréj, starannie ułożyły ją na białéj pościeli i lekko, pieszczotliwie odgarniać poczęły z rozgorzałego jéj czoła splątaną gęstwinę włosów.
Lila otworzyła oczy... Przed wzrokiem jej, w którym przebiegł chwilowy błysk przytomnéj myśli, jak gwiazdy smutne a łagodne, świéciły szafirowe, łzą osrebrzone, głęboko z pod bladego czoła patrzące oczy siostry Franciszki.
— Kto tu jest przy mnie? zapytała, siląc się na przypomnienie sobie i zrozumienie wszystkiego.
— Ja jestem przy tobie! siostra twoja w Bogu i ludzkości!
— Siostra? zawołała chora z nieprzytomnym znów śmiéchem — to nieprawda! niema na świecie sióstr ani braci!
Potém, wodząc oczami dokoła siebie, z nowém wysileniem zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteś, biédne dziécię, w przybytku cierpienia i pociechy, smutku i miłości...
Przeszywający śmiéch zatrząsł piersią choréj. Oczy jéj rozgorzały.
— Miłości? zawołała. Nieprawda!.. miłości wcale na świecie niéma!.. Nic niéma!.. zimno... ciemno... Ratujcie!
— Gwałtowne wstrząśnienia moralne... szepnął lekarz obok zakonnicy stojący... przeziębienie... siły wycieńczone!.. Trudna, bardzo trudna będzie nam robota z tą chorą, siostro Franciszko!
W parę dni potém do szpitalnego pokoju weszła wraz z lekarzem kobiéta osłonięta czarną woalką, spływającą ze skromnego kapelusza. Szybko przystąpiła do zakonnicy, czuwającéj nad łożem choréj, podniosła woalkę, a ukazując twarz pełną cichego wzruszenia, rzekła:
— Jestem żoną Mieczysława Orchowskiego... jéj brata... Jeżeli pani pozwolisz, będę tu przepędzała jak najwięcéj czasu, aby w razie powrotu choréj do przytomności ujrzéć ona mogła, że nie jest opuszczoną ni wzgardzoną przez swoich.
— Niech będą błogosławieni wszyscy, którzy w progi te wchodzą z miłosierdziem na ustach i przebaczeniem w sercu! szepnęła siostra Franciszka.
Podały sobie ręce, a gdy lekarz badał stan choréj, usiadły jedna obok drugiéj we framudze okna. Oczy zakonnicy tkwiły długo w twarzy przybyłéj kobiéty; policzki jéj, na które kwef biały rzucał przejrzyste cienie, zabarwiły się bladym rumieńcem wyruszenia.
— Jesteś pani żoną pana Mieczysława Orchowskiego? zaczęła, mieszkasz więc — zapewne w Orchowie?
— Tak, siostro.
— Czy...
Tu pod ciężkiemi fałdami czarnéj sukni głos mówiącéj drgnął i zawahał się na chwilę.
— Czy byłaś pani kiedy w Białowoli?
— Nieraz... Czy znasz, siostro, to miejsce, że cię ono tak obchodzi?
— Urodziłam się tam i wzrosłam; pochowałam tam całą prawie rodzinę swoję i rozstałam się z krótkiém swem życiem światowém.
Michalina zdawała się tkniętą nagłem przypomnieniem jakiemś.
— A więc, zaczęła, jesteś, siostro, tą młodziuchną Franią, o któréj...
Zatrzymała się nagle i spuściła oczy, jakby żałując słów wymówionych. Ale miękka dłoń zakonnicy spoczęła na jéj ręku.
— Dokończ pani, szepnęła.
W głosie jéj był dźwięk prośby. Michalina podniosła wzrok i śmieléj już dodała:
— O któréj Kajetan Orchowski długo, długo... z żalem i czułością mówił w przedchwilę skonu synowi swemu....
Tym razem powieki opadły na źrenice siostry Franciszki. Dwie wielkie łzy wypłynęły z pod spuszczonych jéj powiek i upadły na ręce nieruchomo splecione.
Michalina ze zdziwieniem patrzyła na siedzącą obok niéj kobiétę. Z ust męża swego znała jéj historyą, wiedziała więc, że nad głową tą, pochyloną teraz w głębokiéj zadumie, przepłynął już szereg lat długich. A jednak powierzchowność siostry Franciszki nie nosiła na sobie cech starości. Twarz jéj, o rysach ściągłych i łagodnych, gładka była, żadną zmarszczką nie zrysowana, a powlekała ją cera przejrzystéj niemal bladości. W szafirowych oczach jéj, lekko wklęsłych, płonął ogień spokojny, lecz zdradzający pełnię uczucia i myśli. Na całéj powierzchowności jéj rozléwała się dziewiczość, niewyłączająca dostojnéj powagi, skupiona w sobie zaduma, niewyłączająca czujnéj i gorliwéj czynności. Znać było że dusza ta niewinna a silna, boleśnie zraniona niegdyś, a teraz uspokojona, posiadała cudowny zdrój jakiś, w którym czerpała siłę wiecznego odmładzania się i odradzania. Zamyślenie jéj, jakkolwiek smutne znać i głębokie, bo łzy z oczu jéj wyciskające, trwało bardzo krótko. Zaledwie lekarz odwrócił się od łoża choréj, szybkim, cichym krokiem przystąpiła ku niemu i z uwagą pełną skupienia słuchała jego zaleceń. Słuchała ich téż pilnie i Michalina.
— Pozwolisz, siostro, abym ci pomagała? rzekła z prośbą w głosie.
Siostra Franciszka potwierdzająco skłoniła głową.
— Będziesz mię pani wyręczała wtedy, gdy starań moich zażądają inni.
Odtąd dwie te kobiéty nie odstępowały ani na chwilę łoża choréj, czuwając nad niem razem lub z kolei.
Wieczorem, gdy zamykały się bramy zakładu, a rządząca w nim reguła nie dozwalała na pozostawanie w ścianach jego osób obcych, Michalina odchodziła, aby wrócić nazajutrz, o najwcześniejszéj jak można było godzinie.
Lila nie odzyskiwała już ani na chwilę przytomności; umysł jéj napełniony był wciąż strasznemi widziadłami, wśród których ukazywały się jéj najczęściéj obrazy pustyń jakichś i przepaści, przejmujące ją śmiertelną grozą. W ustach jéj powtarzał się ciągle prawie wyraz: nic! wymawiany przez nią czasem z martwém prawie zniechęceniem, czasem z gwałtowną rozpaczą i trwogą. Uczucie i pojęcie pustki jakiejś bezgranicznéj ścigało wciąż nieprzytomne jéj myśli. Niekiedy, gdy wymawiała imiona brata i kochanka, w głosie jéj zdawała się przez chwilę dźwięczyć tęsknota; ale nawet potém wybuchała nieprzytomnym śmiechem i niby ptak, wyuczony mechanicznego wymawiania słów pewnych, powtarzała słowo w słowo wszystkie przeczące, szyderskie zdania, przejęte z ust człowieka, który był piérwszym mistrzem uśpionéj niegdyś jéj myśli i ostateczną przyczyną jéj zguby. Raz tylko wspomniała niewyraźnie i przelotnie o swém dziecku. Siostra Franciszka pochwyciła wzmiankę tę na jéj ustach.
— Czy ona ma dziecię? zapytała, zwracając się do Michaliny.
— Tak; śliczne, pięcioletnie dziecię, które od kilku miesięcy zostaje w domu naszym. Teraz jednak przywiozłam je z sobą do miasta, sądząc że przyjdzie może chwila, w któréj widzieć je i uścisnąć zażąda...
— Gdzież zostawiasz pani to dziecię, przychodząc tutaj?
— Zostawiam je pod opieką krewnéj i przyjaciółki mojéj, Róży Ręczycówny.
Na to imię twarz siostry Franciszki zajaśniała ciepłém, przyjazném uczuciem.
— Znam pannę Różę, rzekła. Była chwila, w któréj zmęczona życiem pustem i bezcelowém, jakie zmuszona była prowadzić w świecie, smutna, zniechęcona do macierzyńskiego domu, chciała wstąpić do zakonu naszego...
— A tyś jéj to odradziła, siostro Franciszko?
— Tak, bo zdawało mi się, że do naszego twardego życia dostatecznie usposobioną nie była, że zdolności jéj i skłonności wiodły ją na inną drogę. To téż udała się ona potém do pani i wiem dobrze jaki wpływ stanowczy i zbawienny wywarłaś na umysł jéj i postanowienia.
— Niemniéj téż, owszem daleko więcéj, Róża zawdzięcza tobie, siostro. Tyś piérwsza w serce jéj i umysł wlała to pogodne i rozumne uspokojenie, które tak konieczne jest dla dokonywania pracy wszelkiéj.
— Choroby moralne równie ciężkiemi i strasznémi bywają, jak choroby fizyczne. Leczyć jedne i drugie, o ile sił starczy, jest obowiązkiem naszym i jedynym celem naszego istnienia, z prostotą odparła zakonnica miłości.
Domawiała właśnie słów ostatnich, gdy do pokoju weszła dość młoda jeszcze kobiéta, w skromnym ubiorze, z pięcioletniem dzieckiem, które wiodła z sobą za rękę. Była-to Róża Ręczycówna, nie owa już rumiana, hoża, wpół płocha i zalotna, wpół rozdrażniona i gniewna dziewczyna, która matce swéj, pani Malwinie, towarzyszyła w sąsiedzkich wizytach, ale kobiéta dojrzała i spokojna, ze świadomą siebie myślą na twarzy, z łagodną powagą w oku. Była-to także znana w mieście całem z gorliwości swéj i wysokiego ukształcenia nauczycielka, dająca się od niedawna poznać w kraju jako pracowita i utalentowana pisarka. Z wdzięcznym szacunkiem pochyliła się nad ramieniem siostry Franciszki, uścisnęła Michalinę i zbliżyła się do choréj.
— Biédna, biédna Lila! szepnęła.
Lila nie poznała ani towarzyszki młodości swéj, ani swego dziecka.
Michalina tymczasem czytała we framudze okna list przez Różę jéj wręczony. Było-to pismo Mieczysława, w którem donosił żonie, że w dniu poprzednim właśnie dokonał się urzędowy opis Orchowa.
„Po raz piérwszy w życiu, pisał Mieczysław, cieszyłem się z tego, żeś przy mnie nie była, żeś nie patrzyła na akt ten, mający dla nas tak smutne znaczenie. Nie rozpaczam, hamuję w sobie zbyt gwałtowne uniesienia, ale z głębokim smutkiem w przyszłość naszą patrzę. Ratunku żadnego już nie widzę. Niegodziwiec, który jest sprawcą naszego nieszczęścia, pragnie podobno jaknajprędzéj strony te opuścić; przedtem jednak chce wydrzeć od nas własność nieszczęśliwéj siostry mojéj, którą mu ona tak lekkomyślnie odstąpiła. Przyśpiesza on wszelkiemi środkami sprzedaż Orchowa, która też zapewne wkrótce nastąpi. Jedyny człowiek, który mógłby mieć nad Poryckim wpływ niejaki, a dla nas dzielną stać się pomocą, Eli Makower, odbywa po śmierci ojca swego zwykłą u Izraelitów ceremonią odsiadywania żałoby, w czasie któréj niewolno mu widzieć się ani rozmawiać z nikim. Tak więc, na teraz przynajmniéj, żadnéj niema nadziei! Bądź jednak mężną, Michasiu, i przedewszystkiem nie wracaj tu, nie odstępuj biednéj Lili. Jeżeli zdołamy uratować jéj życie, przygarniemy ją do serc naszych, a w jakąkolwiek stronę świata los nas rzuci, jakiekolwiek troski i ciężary dźwigać nam odtąd przyjdzie, podzielimy się z nią chlebem naszym i ciepłem naszego rodzinnego ogniska, które, jako jedyne lecz nieocenione dobro, całem i nienaruszalnem wyniesiemy z rozbicia wszystkich najdroższych naszych zamiarów i nadziei.“
Dzień za dniem przechodził, a Lila przytomności nie odzyskiwała. Nadeszło wreszcie przez lekarza zapowiedziane przesilenie choroby. Po nocy strasznie burzliwéj, w krzykach i szamotaniu się gwałtowném spędzonéj, chora otworzyła oczy omglone i zupełnie prawie przytomnym wzrokiem powiódłszy dokoła, poznała stojącą u wezgłowia jéj Michalinę. Patrzyła na nią długo i zdawała się zbiérać rozpierzchłe myśli.
— Michasiu! rzekła ledwie dosłyszalnym szeptem, a gdy przywołana kobiéta pochyliła się nad nią, zapytała: Czy was już wypędzono z Orchowa? czy bardzo, bardzo mną pogardzacie?
Siostra Franciszka przystąpiła do choréj z palcem do ust przyłożonym i zaleciła jéj milczenie. Lila wpatrywała się w twarz jéj przez chwilę.
— Nie wiem kto jest ta pani, szepnęła, ale śniłam o niéj ciągle... ciągle... Zdawało mi się że to anioł... tylko że czarną suknię ma na sobie...
Poruszyła się żywiéj nieco na pościeli i znowu nawpół nieprzytomnie spytała:
— Czy widzieliście kiedy czarną lilią?..
Umilkła i zamknęła oczy. Michalinie powrót ten do pamięci i przytomności wydał się zwiastunem blizkiego wyzdrowienia. Siostra Franciszka jednak, po chwili zastanowienia, wstrząsnęła smutnie głową.
— Niezawsze tak bywa! szepnęła żonie Mieczysława na ucho, myśl jéj zgadując.
Obie kobiéty z niepokojem żywym wpatrywały się w lekarza, gdy w pół godziny potém przybył dla odwiedzenia choréj. Chłodna jednak i poważna twarz człowieka nauki nie zdradzała niczém myśli jego. To téż wysunęły się one za lekarzem i przymknąwszy drzwi za sobą, rozmawiały z nim dość długo. Gdy wróciły na zwykłe swe stanowisko, ujrzały Lilę siedzącą na łóżku, z włosami w nieładzie i z twarzą zalaną łzami.
Oczy jéj pałały.
— Słyszałam wszystko, rzekła słabym bardzo głosem. Doktór mówił że żyć nie będę... że siły moje wyczerpały się zupełnie... że... zgasnę jak świéca... Zresztą, dodała po chwili, opadając na poduszki, mniejsza o to! Co mi po tém pustém, straszném życiu... w którém nic niéma... nic! nic!
Zamknęła znowu oczy, a z pod powiek jéj na twarz śmiertelnie bladą spływały łzy obfite.
Dwie czuwające kobiéty zamieniły spojrzenia pełne boleści. Właściwa pewnym chorym delikatność słuchu i niespokojna ciekawość Lili pozwoliły jéj dosłyszeć słowa lekarza, chociaż za drzwiami pokoju i bardzo cicho wymówione. Usiadły przy łożu i miały właśnie odezwać się do choréj słowami uspokojenia, gdy ona, nie otwiérając oczu ozwała się nagłe i dość głośno:
— Poco ja żyłam?
Potém, prze kilka godzin, nic już więcéj nie powiedziała. Posłusznie, machinalnie prawie przyjmowała lekarstwa, które podawała jéj siostra Franciszka, ale nie otwiérała oczów i nie podnosiła głowy z poduszek. Na czole jéj, powlekającém się coraz głębszą bladością, spoczywała milcząca, nawpół posępna, nawpół apatyczna zaduma; pierś podnosiła się słabo, zaledwie dostrzegalnie.
Nad wieczorem, wezwana przez Michalinę, przybyła Róża, z małym synem Lili. Siostra Franciszka wzięła dziécię za rękę i przyprowadziła je do łoża.
— Lilo! szepnęła Michalina, spójrz na Konradka.
Otworzyła oczy i patrzyła na dziecko zrazu dość obojętnie. Potém jednak poprosiła, aby umieszczono je blizko przy niéj. Z wysileniem widoczném ujęła drobną rączkę chłopczyny, który spoglądał na nią széroko otwartemi, zdziwionemi oczami. Widocznie nie poznawał matki zmienionéj bardzo, a oddawna niewidzianéj.
— Konradku, szepnęła chora, czy nie poznajesz mię?
Dziécku na płacz się zbiérało. Wystraszonym wzrokiem szukał on wciąż twarzy Michaliny.
— Konradku! żywiéj już i jakby niepokojem jakimś tkniętą powtórzyła chora, popatrz na mnie... ja jestem twoją mamą!..
Na te słowa dziécię, jakby przestraszone, zeskoczyło z łóżka i wyciągając ręce ku Michalinie, zawołało:
— To moja mama!
Lila nie rzekła nic. Bolesne tylko drgnienie przebiegło po jéj twarzy. Legła znowu śród bieli poduszek nieruchoma, z zamkniętemi oczami.
Około północy ocknęła się i zapuszczając wzrok w głąb sali, zdawała się z wysileniem wielkiém ścigać wzrokiem krzątającą się w przyległéj sali siostrę Franciszkę.
Widać było że chciała ją przywołać, ale zabrakło jéj głosu i siły. Natomiast od łoża jéj podniosła się Michalina i spełniając życzenie choréj, przywołała do niéj zakonnicę.
— Chciałabym z panią pomówić, szepnęła Lila, gdy siostra Franciszka zbliżyła się do niéj i usiadła na krawędzi jéj łóżka.
— Nazywaj mnie siostrą, drogie dziecię, szepnęła zakonnica, przesuwając ręką po splątanéj gęstwinie jéj włosów.
— Niéma na świecie sióstr ani braci! opryskliwie rzuciła chora. Wszystko to przesąd!
Zakonnica nie odpowiedziała nic. Pochyliła się tylko niżéj i z jednostajną łagodnością zapytała:
— O czém chciałaś mi mówić?
— Czy pani dawno tu jesteś? tu, w tym domu, gdzie sami tylko chorzy i nieszczęśliwi?
— Bardzo dawno, odparła zakonnica.
— Dlaczego pani zostałaś siostrą miłosierdzia?
Siostra Franciszka odpowiedziała spokojnie:
— Nie widziałam dla siebie szczęścia śród świata i chciałam być, o ile mogłam, użyteczną cierpiącym braciom moim.
Nastąpiło chwilowe milczenie. Chora przerwała je piérwsza.
— Może pani rozgniewa się na mnie... ale cóż to mnie już teraz obchodzić może? Czy pani wprzód jeszcze... dawniéj... dawniéj kochała kiedy kogo?
Tym razem na spokojnéj twarzy siostry Franciszki wybiło się żywe wzruszenie i chwilowe wahanie się. Sądziła jednak że powinnością jéj jest odpowiadać na pytania téj do dna zaniepokojonéj, w przedchwilę śmierci ciężko łamiącéj się z samą sobą duszy.
Tak, odparła po chwili milczenia, kiedyś... kochałam.
Oczy choréj błysnęły. Wkrótce przecież, znużona, przymknęła je i rzuciła krótkie pytanie:
— Kogo?
— Człowieka z piękną, szlachetną duszą, ale słabą wolą.
— A on kochał panią?
— Chwilę.
— A potém?
— Potém... pojął inną za żonę.
Lila otworzyła znowu oczy, które teraz jaskrawym zapaliły się blaskiem.
— O! jakże go pani znienawidziéć musiałaś... jak musiałaś mu złorzeczyć!
Przerażenie nieledwie odmalowało się na twarzy siostry Franciszki.
— Ja, wyrzekła, miałabym nienawidziéć? O! drogie dziécię! nienawiść jest brzydkiém bardzo uczuciem i dziękuję Bogu, że nie miało ono nigdy przystępu do serca mego. Ja jego zawsze kochałam, tak jak za piérwszych dni młodości, błogosławiłam życiu jego i codziennie przy modlitwie każdéj posyłałam do Boga jego imię...
— Kochałaś go pani?.. tyle lat.. nie widząc?..
— Tak, dziécię; i dziś jeszcze, choć on już nie żyje, wspomnienie o nim pozostało we mnie czystem i świętém.
— I nie pokochałaś już pani nigdy nikogo więcéj?
— Nigdy, nikogo, dziécię!
Lila milczała znowu, a potém z gorączkową ciekawością pytała daléj:
— A gdy pani zamknęła się już w tych murach, gdy przestałaś widywać świat i ukochanego swego, a widziałaś tylko same cierpienia i słyszałaś same jęki, czy nie tęskniłaś pani, nie cierpiałaś?
— Tak, dziécię, cierpiałam wiele!
— A! zawołała chora i w oczach jéj błysnęło dziwne jakieś wewnętrzne uradowanie, nie byłaś więc pani szczęśliwą?
— Owszem dziecię moje, bywałam i bywam nieraz bardzo szczęśliwą!
Szyderski uśmiech przebiegł po białych ustach Lili.
— Cierpiałaś pani i byłaś szczęśliwą?.. nie rozumiem tego!
— Miewałam i miewam chwilę wielkiego szczęścia...
— A! teraz rozumiem! Musiałaś pani od czasu do czasu widywać człowieka, którego kochałaś.
— Od chwili w któréj przestąpiłam te progi, nie widziałam go ani razu, a on nie wiedział nawet gdzie i czy żyję... Ale, biédne dziécię moje, bywały dnie i noce takie, w których siadywałam nad łożami istot ludzkich nieszczęśliwych, na ciele chorych, na duszy starganych...
Przerwała sobie na chwilę. Ciężko jéj było stawiać obraz wewnętrznych, świętych uciech swych przed oczy kobiéty, ściganéj i dręczonéj przez mroźne widma pustki i nicości. Ale ona nalegała.
— I cóż? cóż, pani?
— Wtedy, ciągnęła daléj siostra Franciszka, gdy dłonią moją opatrzona, usypiała snem słodkim i krzepiącym zbolała głowa bliźniego, gdy słowami memi ukołysane, milkły choć na chwilę burze jego ducha, gdy skłoniłam go, aby zwątpiały i upadający pod brzemieniem sierocéj doli, wzniósł oczy ku niebu i do Boga zawołał wraz ze mną: „Ojcze mój!” — wtedy byłam szczęśliwą... i dziękowałam Bogu za tę moc pociech i ulg, którą złożył w mych ręku tak, jakbym może nigdy Mu dziękować nie mogła za wszystkie bogactwa i uciechy świata.
Nieśmiała zrazu i wahająca się twarz siostry Franciszki zajaśniała przy ostatnich wyrazach blaskiem czystym i gorącym, a splecione ręce jej podniosły się w górę, poruszeniem pełnem radości.
Lila nie spuszczała z niéj oczu.
— Dziwna rzecz! szepnęła, dziwna! dziwna!.... A jednak, dodała po chwili nieméj zadumy, jest na świecie jedna tylko świątynia i jeden ołtarz — osobistego szczęścia!
Domawiała właśnie ostatnich wyrazów, gdy do mrocznego pokoju, z oddalonéj strony gmachu, przypłynął dźwięk jakiś dziwny.
— Franiu! Franiu! wołał śród ciszy nocnéj głos przeciągły, żałosny.
Siostra Franciszka wyprostowała się i uczyniła poruszenie takie, jakby powstać i odejść miała.
— Kto to panią woła? zapytała Lila.
— Brat mój... obłąkany...
— Gdzież on jest?
— Tam, w przeciwległéj budowli, gdzie mieszkają wszyscy nasi obłąkani...
— I to brat pani rodzony?
— Rodzony... pozbawiony rozumu od dzieciństwa.
— Czegoż on panią woła?
— Chce mię ujrzéć zapewne... woła tak zawsze, gdy mię długo nie widzi.
— I pani nie lękasz się obłąkanego człowieka?
— Pielęgnuję go od najmłodszych lat moich... Wyjednałam u zwierzchności naszéj, aby go tu umieszczono przy mnie...
— Dlaczego pani to uczyniłaś?
— Jest to mój brat!
— Franiu! Franiu! powtórzyło się oddalone wołanie, ze zdwojonym teraz, żałośliwym dźwiękiem.
Zakonnica powstała i zmierzała ku drzwiom. Lila wiodła za nią wzrokiem.
— Siostro! zawołała nagle.
Po raz pierwszy imieniem tém nazwała swą opiekunkę.
— Czego chcesz? dziecię moje.
— Jesteś dobrą, siostro, bardzo dobrą!.. Czy uczynisz dla mnie to, o co cię będę prosiła?
Odpowiedzią na pytanie to był pocałunek, który siostra Franciszka złożyła na jéj czole.
— Powiedz mi, siostro... zaczęła Lila, ale nie dokończyła zrazu. Pierś jéj podnosiła się szybko i ciężko, w zmąconych oczach migotały błyskawice.
— Nie byłam szczęśliwą, ciągnęła daléj, nic nikomu dobrego nie zrobiłam... Chciałabym wiedzieć.. poco żyłam?
Usłyszawszy dziwne to pytanie, zakonnica pochyliła się nad nią i długo, łagodnie, zcicha mówiła jéj słowa uspokajające. Słowa te przecież nie trafiały znać do umysłu ni serca Lili, bo twarz jéj nie utraciła ani na chwilę wyrazu dręczącéj niespokojności. Parę godzin potém przepędziła znowu w milczeniu i nieruchomości zupełnéj. Nad ranem cichym głosem przywołała do siebie Michalinę.
— Michasiu! rzekła, czy ty bardzo kochasz Mieczysia?
— Lilo, odparła kobiéta, brat twój jest mi droższym nad wszystko!
— I nigdy nikogo prócz niego nie kochałaś?
— Nigdy, Lilo.
Milczała chwilę. Potem zapytała znowu, z wyraźném drżeniem w słabym głosie:
— Michasiu! czy ty jesteś szczęśliwą?
— Bardzo, zupełnie szczęśliwą! odparła kobiéta.
Chora gwałtownym ruchem zarzuciła obie ręce nad głowę.
— I ta jest szczęśliwą! szepnęła, wszystkie one szczęśliwe!.. Czemuż ja...
Umilkła i zwróciła twarz ku ścianie. Usta jéj szeptały niewyraźne słowa jakieś.
O bardzo wczesnéj godzinie rankiem do pokoju choréj weszła Róża.
Chora zwróciła twarz ku pokojowi, a poznając Różę, zawołała na nią, aby się zbliżyła. Promyk tajemnego zadowolenia przesunął się po posępnéj jéj twarzy.
— Róziu! zaczęła, dlaczego ty nie zostałeś przy swojéj matce.. przy cioci Malwinie?
— Mama teraz nie ma swego domu. Zresztą chciałam miéć zajęcie jakieś... jakiś cel życia.
Wlepiła w nią wzrok badawczy, przenikliwy.
— Czy ty, Róziu, szczęśliwą jesteś?
Dziewczyna zawahała się. Boleśnie jéj było przyznawać się do szczęścia wobec téj niedoli.
— Jestem spokojną i zadowoloną, odrzekła.
Chora wypuściła rękę jéj ze swéj dłoni i z głębokiém westchnieniem rzuciła się na poduszki. Po chwili jednak szepnęła znowu:
— Róziu! wszyscy mówią o tobie, że jesteś bardzo rozumną, że książki piszesz... Musisz więc wiedziéć.. i powiész mi... ale powiész, prawda?
— Mów, mów, Lilo!
— Nachyl się ku mnie, blizko... bo sił już nie mam.
Róża pochyliła się tak, że uchem swém dotykała niemal ust choréj. Wtedy dwoje czarnych palących się źrenic wpiło się w twarz jéj myślącą i łagodną, spojrzeniem pełném uporczywego, gwałtownego błagania, a drżące wargi choréj szepnęły:
— Powiédz mi... poco ja żyłam?
Całą odpowiedzią na wracające wciąż to pytanie były łzy, które błysnęły w oczach trzech obecnych kobiét.
Około południa Mieczysław, smutny, poważny, stanął w progu pokoju.
Lila, która od paru godzin mówić i poruszać się przestała, otworzyła oczy. Na widok brata twarz jéj drgnęła, a ramiona, ostatniemu wysileniu woli posłuszne, wyciągnęły się ku niemu.
— Mieczyś! wymówiła nieco głośniéj. Przyszedłeś do mnie... nie pogardzasz mną... czy mi przebaczysz?
Pochylił się nad nią i gorące pocałunki złożył na czole jéj i ręku. Cóś jakby uśmiech ulgi i słodyczy przesunął się po drętwiejących jéj ustach, które przecież wyszeptały jeszcze:
— Ty taki dobry jesteś... Mieczysiu! ty mi powiész...
I raz jeszcze wyraz błagalny, pokorny, pełen bólu przeszywającego i prośby, rozjaśnił mącące się jéj źrenice. Z wysileniem wielkiém zarzuciła obie ręce na szyję pochylonego brata i ledwie dosłyszalnie rzekła:
— Powiédz mi... poco ja żyłam?
I to było już ostatnie słowo biédnego jéj życia.






XIII.

Eli Makower, ubrany w bezkształtną szatę z grubego płótna, przez dziewięć dni spełniał żałobny izraelski obrządek, siedząc na nizkiéj ławie i posypując głowę swą popiołem. Spełniała obrządek podobny i żona jego Chaja, i starsze dzieci jego. Milczenie i smutek głęboki zalegały przez czas ten tak gwarne przedtém, wesołe, pełne ruchu mieszkanie. Chaja przecież kiedy niekiedy wydawała zniżonym głosem rozporządzenia gospodarskie, a czasem téż, przypominając sobie najulubieńszego, utraconego dziś syna zapłakała głośno.
Ale Eli, wciąż milczący, siedział z głową w obie dłonie ujętą i myślał. Po raz piérwszy przepędzał on czas tak długi w ciszy zupełnéj, w oddaleniu od zewnętrznych spraw świata, w nieprzerwaném rozważaniu ubiegłych lat życia.
Gdy nakoniec dziesiątego ranka powstał z ławy, przywdział na siebie strój swój zwyczajny i wziąwszy czapkę, wyjść miał na ulicę, Chaja zatrzymała go przy drzwiach.
— Eli! rzekła, na włosach twoich pozostało jeszcze dużo popiołu. Pozwól, niech go otrząsnę!
Powiodła dłonią po włosach męża, ale to co mniemała być popiołem, nie spadało z jego głowy.
— Horst! zawołała Chaja, co to jest? Ty, Eli, dużo siwych włosów na głowę swoję dostał.
Eli zbliżył się do lustra i spojrzawszy na włosy swe, które w istocie przez dziesięć dni ubiegłych z rudawych i lśniących stały się popielatemi, nie rzekł ani słowa i wyszedł na miasto.
Udał się najprzód do ustronnéj kamieniczki, w któréj mieszkał Ildefons Porycki. Wszedłszy na schody, usłyszał w pokojach na piérwszém piętrze donośny, swarliwy głos kobiécy, panujący nad chórem dziecinnych głosików.
— Kto tam mieszka? zapytał służącego, który ukazał się na schodach.
— Żona i dzieci pana agenta, odpowiedział służący.
— A gdzie podziała się ta pani, co tu wprzódy mieszkała?
— Ta pani umarła wczoraj w szpitalu sióstr miłosierdzia.
Usłyszawszy odpowiedź tę, Eli stał chwilę z pochyloną głową; potém zaczął zwolna w zamyśleniu wstępować na drugie piętro domu.
Rozmowa Elego z głównym agentem Domu pośrednictwa nie trwała dłużéj nad pół godziny, poczém Żyd, chowając papiér jakiś do kieszeni, opuścił kamieniczkę i udał się do jednego z hotelów miejskich.
— Czy mieszka tu pan Mieczysław Orchowski? zapytał hotelowego sługę.
Odpowiedź była twierdząca.
— A jest teraz w domu? Gdzie jego pokój?
Wskazano mu pokój Mieczysława.
Mieczysław, na widok wchodzącego Izraelity, podniósł z nad dłoni twarz bladą, zmęczoną bolesnemi wzruszeniami i powitał przybyłego z chłodną powagą. Eli laskę swą umieścił w kącie pokoju i na milczący gest gospodarza, usiadł naprzeciw niego na krześle. Usiadł, obie dłonie złożył na kolanach, pochylił nieco głowę i milczał. Rozmowa którą prowadzić miał była mu znać tak niezwyczajną, że nie wiedział jak i od czego ją zacząć.
Mieczysław z lekkiém zdziwieniem przypatrywał się chwilę zmienionéj twarzy Elego, głębokim bruzdom które poryły czoło jego i gęstéj siwiźnie, przypruszającéj jego włosy.
— Wydajesz mi się pan, panie Makower, zmienionym bardzo... zaczął piérwszy.
Eli podniósł na twarz jego spojrzenie.
— Pan zmienił się także bardzo... bardzo!.. rzekł. Żebym ja nie wiedział tego co wiem, to mógłbym myśleć, że pan tylko co wstał z ciężkiéj choroby.
— Cóż dziwnego? odparł Mieczysław. Siostra moja wczoraj umarła.
— A pięć dni temu urzędnicy opisali panu Orchów, dokończył Eli.
Mieczysław nic na uwagę tę nie odpowiedział. Zdawało się, że odbiegła go wszelka chęć odzywania się do serca lub sumienia człowieka, którego miał przed sobą. Po chwili jednak milczenia rzekł:
— Obaj, panie Makower, ponieśliśmy w tych czasach straty ciężkie i bolesne. Słyszałem że ojciec pana, ten sędziwy i zacny starzec, którego poznałem niedawno, żyć już przestał.
Eli podniósł ku niemu wzrok zwilgocony.
— Dziękuję panu, rzekł, że pan dobrze wspomniał o moim starym ojcu. Ja jego kochał i szanował i strzegł jak oka w głowie. On umarł.... Nu, cóż robić? taka już koléj na świecie, że starzy ludzie umiérają....
Zatrzymał się chwilę, a potém mówił daléj:
— Że ja straciłem ojca i jak ja jego straciłem, o tém wszyscy ludzie wiedzą. Ale ja stracił także syna mego najstarszego, którego ja najwięcéj ze wszystkich dzieci moich lubił, i stracił dużo piéniędzy, a jakim sposobem, o tém ja nie powiem nikomu, bo to największy mój wstyd i największa moja boleść.
Milczał znowu chwilę.
— Ja jestem teraz, ciągnął daléj, jak ten podróżny, co długo, długo prędkim krokiem szedł jedną drogą i myślał że to droga dobra, aż nagle zobaczył, że droga ta prowadzi do smutków i do błota....
Podniósł wzrok na twarz Mieczysława i zapytał:
— Jak pan myśli? co zrobić powinien taki podróżny który widzi że droga jego jest niedobra i że idąc nią, zrobił wielką omyłkę?
Mieczysław, który ze wzrastającém zajęciem patrzył na mówiącego tak Izraelitę, wszedł w myśl jego i odpowiedział:
— Podróżny taki, panie Eli, jeżeli ma jeszcze dość chęci i sił potemu, powinien opuścić drogę, którą uznał za niedobrą, i wejść na inną.
— Tak i ja myślę zrobić, rzekł Eli z uśmiéchem, który rozjaśnił pobladłą twarz jego.
Wyprostował się, oko mu błysnęło.
— Nie jestem ja jeszcze stary człowiek, rzekł, i sił mam w sobie dużo. I dzieci ja mam młodsze, o których myśléć mi potrzeba, żeby one nie zginęły, tak jak tamten zginął; i sumienie ja mam, które muszę oczyścić; i ojca starego ja miał, którego muszę posłuchać!...
Mówiąc to, wyjął z kieszeni surduta arkusz papiéru we czworo złożony i rozwinąwszy go, położył na stole przed Mieczysławem.
— Niech pan na to pismo okiem swojém rzuci, rzekł, i niech pan z niego wielką pociechę do serca swego weźmie.
Mieczysław przebiegł oczami podane sobie pismo, a na twarzy jego ukazało się zdumienie, zmieszane z radością. Było to własną ręką głównego agenta nakreślone formalne pokwitowanie z odbioru summy, w skutek przekazu Lili od Mieczysława mu należnéj. Pokwitowanie to, przedstawione właściwym władzom, uchylić miało grożącą majątkowi Orchowskiego sprzedaż publiczną.
— Jakim sposobem zdołałeś pan uzyskać to pokwitowanie z summy, którą w każdym razie synowi Lili wypłacę kiedyś co do grosza? zapytał Mieczysław, uderzony tym niespodziéwanym postępkiem Izraelity.
— Jakim sposobem ja od tego łajdaka pisanie to wydarł? uśmiéchając się, przerwał Eli. Nu, już ja na niego wiele sposobów miałem. On był w mojéj mocy; ja o nim różne takie rzeczy wiedział, że gdybym mu kazał przez kij skakać, to onby skakał. Ale jeżeli pan myśli że to już wszystko, z czém ja dziś do pana przyszedł, to pan się bardzo myli. Niech pan posłucha o tém, co ja panu jeszcze dziś przyniósł....
Milczał przez chwilę, jakby myśli swe zbiérał i rozjaśniał, a potém zaczął znowu:
— Pan jest dobry gospodarz i pracowity człowiek, pan ma głowę uczoną i ręce nieleniwe; ale to nic nie pomoże.... Pan w swoim Orchowie nie zaprowadzi takiego gospodarstwa, jakie tam powinno być, dopóki pan nie będzie miał gotowych piéniędzy i na postawienie nowych budynków, i na inwentarz, i na osuszenie téj wielkiéj łąki, co to za lasem kępami już porasta, i na inne jeszcze rzeczy. A zkąd pan teraz może wziąść gotowych piéniędzy? Jeżeli pan ich pożyczy od naszego Szwarca, to on od pana pięćdziesiąt procent na rok weźmie, a za rok, jak pan jemu nie odda, on poda do sądu i znowu panu Orchów opiszą.... Ale panu trzeba pieniędzy, i ja ich panu pożyczę... nie na pięćdziesiąt procent, jak Szwarc... Eli Makower, chwalić Boga, lichwiarzem nigdy nie był... ja ich panu na dziesięć nu, na osiem procent pożyczę... Ja piéniędzy dużo stracił, to prawda, ale zostało mi ich jeszcze niemało.
Mieczysław powstał, zdziwiony i wzruszony.
— Dziękuję panu, zaczął i ku Elemu dłoń swą chciał wyciągnąć; ale Izraelita, nie przyjmując podawanéj sobie ręki, rzekł:
— Niech mi pan ręki nie podaje, dopóki my naszéj rozmowy z panem nie skończym. I niech pan mnie nie dziękuje, dopóki pan się nie dowié, czego ja za to wszystko co dla pana zrobiłem i zrobię, wzajemnie żądać będę. My Żydzi, dodał z uśmiéchem, nie przywykli nic darmo robić, ani dawać. A najprzód jak ja panu moje piéniądze pożyczę, to pewny będę, że pan mi je z umówionym procentem odda, bo wiem że pan jest człowiek akuratny, pracowity i liczyć umié. Względem tych pieniędzy więc, co ja ich pożyczę gadania i dziękowania być nie powinno. Ale jak pan swój Orchów dobrze zagospodaruje, jak się w nim będzie rodzić bardzo dużo żyta i pszenicy, to ja z tego wielkie także wyciągnę korzyści. Mnie się zdaje że ze wszystkiego, co ja wprzódy powiedział, pan już odgadł, że agentem Domu pośrednictwa ja dłużéj nie będę. Ja umyślił sobie do kupieckiego stanu powrócić, a jak ja kupcem znowu zostanę i w orchowskich stronach zamieszkam, to im więcéj tam będzie naokoło bogactwa i urodzajności, tém większy dla mnie handel i zarobek. Otóż ja chcę kupować wszystko co pan będzie miał do sprzedania, po takich cenach jakie wypadną, a tylko z góry pana proszę, żeby pan mnie piérwszeństwo zawsze zostawiał i żebym ja mógł nazywać się orchowskim kupcem.
Słowa powyższe Eli mówił z zupełną śmiałością i pewnością siebie. Znać było że obrachowując korzyści materyalne, jakie dla stron obu wyniknąć mogły z zawiéranego przezeń przymierza wzajemnéj pomocy, znajdował się on na właściwym sobie, dobrze znanym i zbadanym gruncie. Trudniéj mu znacznie przychodziło wyrazić swe myśli, tyczące się bardziéj oderwanych przedmiotów... a jednak do wyrażenia ich przywiązywał on znać wagę wielką, bo po chwili nieśmiały trochę wzrok podnosząc na Mieczysława, zaczął znowu:
— Mój stary ojciec miał zemną przed śmiercią swoją długą rozmowę. Ach! jaka to była rozmowa! A w téj rozmowie on mnie powiedział, że jak różne narody idą od początku swego stworzenia po różnych drogach, tak do nich przylepiają się różne wady i grzéchy. To wielka prawda; ale ja sobie w mojéj głowie to jeszcze do niéj dodał, że przylepiają się do nich i różne zalety, do tych takie, a do tamtych inne. My Żydzi daléj widzim od panów, tam gdzie idzie o piéniądze, o korzyści, i każdą robotę około tego prędzéj od panów zaczniem, a jak już zaczniem, to chodzim koło niéj pilnie. My przewidujący jesteśmy i cierpliwi, my kawałkiem chléba z główką cébuli możem żyć, byle tylko tego dobić się, czego chcemy. A dlaczego my tacy jesteśmy? Dlatego że nasze ojcowie i dziadowie tacy byli, i nas do tego przyuczyli, i w krew naszę i w nasze serce to weszło. U panów z takiemi rzeczami bardzo kiepsko idzie. Dlatego panowie biédne robią się i bardzo dużo tracą i cierpią. Ale panowie mają to, czego u nas niéma. Panowie mają delikatny rozum i dobrze wiedzą co to honor, co to edukacya i jaka ona powinna być, żeby ten człowiek, co z téj rzéki pije, nie brał w siebie téj tylko wody co po wiérzchu pływa, ale napił się także téj, co pod spodem szumi. A dlaczego panowie wszystko to wiedzą i mają? dlatego że ojcowie i dziadowie panów byli ludzie honorowi i oświéceni. Otóż mnie się zdaje, że dobrzeby było gdybyśmy tém co mamy jedni z drugimi dzielili się, gdyby panowie od nas nauczyli się być przewidujące, obrotne i wytrwałe, a nas uczyli co to jest prawdziwy honor i prawdziwa edukacya. Czy pan zrozumiał co ja myślę? Może ja źle powiedział.
— Panie Makower, rzekł Mieczysław, słowa pańskie są tak jasne i zrozumiałe, jak rozumną i szlachetną jest myśl, która je podyktowała.
Na twarz Elego wybił się wyraz żywego zadowolenia.
— Nu, rzekł, ja bardzo kontent jestem z tego, że pan mię zrozumiał. Ale ja jeszcze niewszystko powiedział. Ja stracił syna... on nie umarł... on przepadł. Nu, co robić? już ja jego nie wyratuję. Ale ja nie chcę żeby inni moi synowie tak samo poprzepadali, albo żeby oni wyrośli na takich edukowanych puryców, co to żadnego gruntu pod nogami nie mają, a są jak chorągiewki na dachach i w którą stronę wiatr powieje, czy ku sprawiedliwości, czy ku niesprawiedliwości, czy ku honorowemu postępkowi, czy podłemu — w tę oni obracają się. Ja moje dzieci kocham i chcę im edukacyą dawać, i chcę żeby z nich prawdziwe ludzie byli... Ale jak to zrobić?... tego nie wiem... i nikt z naszych Żydów nie wie. Nu, ja przychodzę już do końca mojego mówienia. Ja panu dobrze zrobił i jeszcze więcej zrobię. Czy pan mnie za to nauczy, co ja mam dla moich dzieci robić, żeby oni dobre, rozumne i szczęśliwe byli, nie takie jak... tamten mój syn, co przepadł?... Czy pan mnie pokaże jaki to ma być ten grunt, o którym mnie mój stary ojciec gadał, że jak kto jego pod nogami swemi nie ma, to chodzi po świecie jak pijany, aż w rów głęboki upadnie?
Wymawiając ostatnie słowa, Eli powstał. Silne wzruszenie, wzruszenie myśli i serca, aż do podstaw wstrząśnionych wielkim, przerażającym ciosem, odmalowało się na jego twarzy.
— Panie Makower... zaczął Mieczysław.
Ale Izraelita przerwał mu znowu:
— Niech pan jeszcze nie mówi. Ja jeszcze wszystkich myśli moich nie wypowiedział. Ja pana znam i wiem że pan na moje pytanie odpowie: „dobrze!” Ale to nic nie pomoże i jeżeli my dla siebie zostaniem obcymi, my jeden od drugiego nic nie skorzystamy. Jabym chciał przyjacielem pańskim być, przyjacielem prawdziwym takim co do pańskiego domu przyjdzie, i radzić panu będzie, całym rozumem swym podzieli się z panem; takim co nie będzie u pana jak gość co przy progu siada i któremu wielki honor robią, jeżeli szklankę herbaty podadzą, ale takim przed którym serce i wszystkie myśli otwierają się. A może i pan też nie pogardzi domem Żyda i przyjdzie czasem na jego dzieci spojrzeć i zdanie swoje o nich wydać, czy one źle rosną, czy dobrze, tak jak ten Żyd znowu patrzeć będzie na pańskie interesa i mówić czy one dobrze idą czy źle. Ot i wszystko. Ja to wziął z ust mego starego ojca, i z tego ciężkiego doświadczenia, które ja przebył, i z długiego, bardzo długiego myślenia. Jak panu zdaje się? czy te myśli dobre są i czy pan się na nich zgodzi.
— Myśli twoje, panie Eli, rozumne są i zacne, a w czyn zamienione, zbawić mogą od wielu nieszczęść! z gorącem uczuciem i radośnie rozjaśnionem czołem odparł Mieczysław. Przymierze wzajemnej pomocy i przyjaźni, które mi ofiarujesz, przyjmuję z radością.
Eli miał już twarz rozpogodzoną zupełnie. Na ostatnie słowa Mieczysława skinął głową potwierdzająco, uśmiechnął się i rzekł:
— A czy pan wie czego trzeba, ażeby takie przymierza jak nasze zawierały się często?... Ja panu powiem. Trzeba żeby my Żydzi mogli panów szanować. Ja pana szanowałem, a z tego szacunku urodziła się w mojem sercu dla pana... wielka przyjaźń.
Podali sobie ręce i połączyli je długim uściskiem. Na twarzach ich jaśniały uczciwe, serdeczne uczucia, wiara w przyszłość i dobra nadzieja.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.