Przejdź do zawartości

Van het Roer/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Van het Roer
Rozdział IV
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Boer van het Roer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KAROL MAY

Z CYKLU:

NA OBCYCH DROGACH
VAN HET ROER.
I.

Kontynent afrykański, rozpościerający się olbrzymim lądem na południe od Europy, jakby jej przedłużenie, oblany dwoma potężnymi oceanami, jest do dziś-dnia zagadkowym sfinksem dla naszego świata. Wielkie obszary tej części świata, w której rzeki są stosunkowo bardzo nieliczne, wysychają pod palącymi promieniami podzwrotnikowego słońca, i zda się, zawisło nad nimi przekleństwo bezpłodności i śmierci. Ogromne też przestrzenie, na setki tysięcy mil rozległe, skąpa zaledwie roślinność pokrywa w porze deszczowej. W owej porze tysiące potoków spada z szumem i hukiem po złomach skalnych i wyrwach na to chyba jedynie, by po wartkim i rozpędzonym potężnie biegu zniknąć w morzu piasków i żwiru.
A obok tych przedziwnych, na poły martwych, jak powierzchnia wygaśniętego jakiegoś globu, pustynnych przestrzeni stwarza niepojęta przyroda najpotężniejsze swoje dzieła: świat zwierzęcy i roślinny, zakrojony na miarę gigantyczną, najbujniejszy na całej kuli ziemskiej.
Podczas bowiem, gdy w jednem miejscu żar pustyni nie pozwala zakiełkować najmniejszej trawce, tuż prawie obok dziewicze lasy palmowe pną swoje bujne wierzchołki ku niebu, a wśród nich uwijają się tysiące małp, napełniając puszczę żywym ruchem i wrzaskami. W bezbrzeżnem morzu piasku, zda się, nie istnieje nawet najdrobniejsza muszka, najmizerniejszy robaczek, a jednak o uszy wędrowca obija się tu ryk potężny króla wszystkich zwierząt; wśród oaz i zarośli sięgają prawie wierzchołków drzew swoimi łbami wspaniałe żyrafy; opodal widać wyżłobione od stóp słoni i nosorożców szerokie ścieżki; a tuż niedaleko w wysychających bagnach i zapadniach wywracają się, jak wieprze, olbrzymie hipopotamy...
„Czarny ląd“ nieprzystępny jest dla cywilizacyi starego świata głównie z powodu mało albo wcale nierozwiniętych wybrzeży. Wskutek tego też Afryka znana jest wogóle mniej, niż Ameryka lub Australia, o których przez wieki całe ludzkość pojęcia nawet nie miała, podczas gdy północne naprzykład wybrzeża Afryki znane były już starożytnym. Brakowało im atoli zarówno środków, jak i odwagi, by zapuścić się w głąb tego tajemniczego kontynentu, gdzie tyle niebezpieczeństw czyha na przybysza niemal na każdym kroku. Wiadomości o tem, jakoby starożytni opłynęli Afrykę, są bądź czczym wymysłem, bądź legendą, zupełnie do wiary nie podobną. Taką też legendą jest naprzykład wzmianka w „Księdze Królów“[1], jakoby za czasów indyjskiego władcy Jozafata przedsiębrano podróże morskie od zatoki Arabskiej do przylądka południowego i dalej do Hiszpanii. Nie stwierdzoną jest również wzmianka Herodota, że Kartagińczycy, wysłani przez króla egipskiego Necho w r. 610 przed Chrystusem, tą samą drogą okrążyli czarny kontynent. Potwierdzenia tych wiadomości do dziś nie mamy, a zarówno podania o następnych podróżach Kartagińczyka Hanno w r. 500 przed Chr. i Eudoxos’a z Gadesu pozostają w dziedzinie podań.
Zdaje się, że do końca piętnastego stulecia nikt z północy nie okrążył przylądka południowego Afryki i dopiero historyczną jest wyprawa, którą zorganizował król portugalski Jan pod dowództwem Bartłomieja Diaza. Ten podróżnik istotnie opłynął przylądek r. 1487, ale dalej się nie zapuścił z powodu buntu załogi. Ponieważ w owych okolicach panowały w tym czasie wielkie burze, Diaz nazwał kraj przylądkowy południowej Afryki Cabo tormentoso[2], — ale król Jan zmienił tę nazwę na „Przylądek dobrej nadziei“, pewnym będąc, że tędy prowadzi droga do bogatych Indyi.
Następca jego, Immanuel, wysłał flotyllę, złożoną z czterech okrętów pod dowództwem Vasco de Gamy w celu dalszych badań. Jakoż istotnie dzielny ten podróżnik spełnił chlubnie swoje zadanie, wykreślając ostatecznie drogę do Indyi.
Portugalczycy jednak nie troszczyli się bynajmniej o sam ląd południowej Afryki, nie widząc w nim żadnych korzyści dla swej ojczyzny. Dopiero r. 1600 zajął ten kraj Holenderczyk kapitan van Kisboek i postanowił skolonizować go swoimi ziomkami.
Wychodźcy holenderscy, zwani Boerami[3], wyparli z kraju autochtonów jego, Hotentotów, aż po siedziby Kafrów i zajęli go dla siebie, zakładając tu liczne osady i fermy.
Wzbudziło to zawiść w Anglikach, którzy zapragnęli owładnąć ziemią Boerów dla swoich celów i ostatecznie w pokoju paryskim 1714 r. uzyskali ten kraj dla siebie.
Od tego czasu zaczyna się bardzo silny napływ do Kaplandu Anglików, którzy zwrócili wszelkie swe usiłowania ku temu, by osiedleńców holenderskich wyprzeć z zajętych przez nich siedzib, wskutek czego wywiązał się zawzięty zatarg między kolonistami jednej i drugiej narodowości, mający wpływ niemały na walkę z plemionami tubylczemi.
A plemion tych w żaden sposób lekceważyć nie było można, — wchodziła tu bowiem w grę walka dwóch ras na śmierć lub życie, tak samo, jak naprzykład w Ameryce, gdzie białe plemię uwzięło się wytępić doszczętnie rasę miedzianą i opanować jej siedziby, jej ziemię w zupełności i niepodzielnie. I jak czerwonoskóre plemiona amerykańskie bronią się do dziś jeszcze w rozpaczliwych wysiłkach przed ostateczną zagładą, tak i mieszkańcy pustyni Kalahari nie dali za wygraną i wciąż bronią swoich praw, swego bytu, swego istnienia. Zagłada jakiegoś ludu, bez względu na jego stopień kultury i rasę, nie może nigdy nastąpić odrazu i nagle, — lud ten bowiem, szczwany, rozdrażniany, doprowadzany do ostateczności, zmaga się zazwyczaj na siłach i przez czas dłuższy stawia opór najpotężniejszym atakom, a ulega dopiero w ostateczności, i wówczas jeszcze starając się pociągnąć za sobą w przepaść tych, którzy na niego nastają.
W Afryce południowej walka ta była dla tubylców o tyle ułatwioną, że wśród białych ich napastników nie było zgody i trwały wśród nich nieskończone zatargi.
Pewnego razu, bawiąc w holenderskiej prowincyi Zelandyi i goszcząc w domu niejakich van Helmersów, która to rodzina, mimo niezamożności, podejmowała mię bardzo gościnnie i serdecznie, dowiedziałem się, że jeden z krewnych głowy domu wyemigrował był do Kaplandu. Wychodźca ten i jego syn przez długi czas pisywali do swej rodziny, lecz od chwili, gdy Boerowie zostali wyparci przez Anglików za góry Smocze, do dzisiejszego Transwaalu, korespondencya ustała. Mimo to, rodzina wspominała bardzo życzliwie tych swoich krewnych, i kiedy się przyznałem, że w najbliższym czasie zamierzam przedsięwziąć podróż na południową półkulę, proszono mię na wszystko, ażebym się wywiedział coś o tych rzekomo zaginionych krewnych i nawet powierzono mi list na wypadek, gdyby wywiady moje odniosły dobry skutek.
Przybywszy do Kaplandu, zwiedziłem co ważniejsze miejscowości tego kraju i wybrałem się następnie do Transwaalu, aczkolwiek tamtejsze stosunki niebardzo wówczas były zachęcające.
Sławny wódz Kafrów, Czaka, uchodzący słusznie za Attylę afrykańskiego, podbił był liczne plemiona i szczepy czarnych swych współziomków i zorganizował je tak znakomicie, że przez długi czas uchodziły one za niezwyciężone nawet w stosunku do napływowej, białej ludności tamtejszej.
Niebawem jednak rodzony brat tego wodza, nazwiskiem Sikukuni, pozazdrościł Czace sławy i potęgi, napadł na niego i zamordował, a przywłaszczywszy sobie władzę, chciał ją utrwalić szeregiem zwycięstw nad znienawidzonymi Boerami, którzy i bez tego cierpieli prawdziwy krzyż Pański ze strony rządu angielskiego i osadników w Albionu. W walkach tych dokazali Boerowie istnych cudów waleczności i wkońcu uspokoili wojowniczego Sikukuniego. Następnie jednak, gdy republika boerska przedsięwzięła budowę kolei żelaznej do Delagoa, która to kolej byłaby uniezależniała Boerów ekonomicznie, rząd angielski postanowił zniweczyć ten plan, a to w ten sposób, że podburzył Sikukuniego do powstania przeciw nim, dostarczywszy mu broni i pieniędzy. A gdy już walka wybuchła, wówczas Anglia wystąpiła zbrojnie, rzekomo w imię zasad chrześcijańskich, i pod tym płaszczykiem dokonała zaboru Transwaalu.
Z tych to czasów pochodzi owo zdarzenie, które opowiedzieć tu zamierzam.
W Transwaalu podróżuje się zazwyczaj wozami, zaprzężonymi w woły. Co do mnie jednak, przyzwyczajony będąc oddawna do jazdy konnej, wybierając się w drogę, postarałem się o wyborowego wierzchowca angielskiej rasy. Podróż konno jest przedewszystkiem o wiele szybsza i daje więcej swobody.
Obok mnie jechał Kwimbo, Basuto, wynajęty za przewodnika. Przedtem służył on przez dłuższy czas po farmach, gdzie nauczył się coś-niecoś po holendersku i nie był wrogo dla białych usposobiony.
Była to wielce osobliwa figura. Ubranie jego składało się jedynie ze skórzanego fartucha na biodrach, a czarną swą lśniącą skórę smarował od stóp do głów jakimś tłuszczem. Chroniło go to, co prawda, przed owadami, ale, niestety, tak przykra woń zalatywała od niego, że starałem się obcować z nim nie bliżej nad dwadzieścia kroków. Ciekawą też osobliwość przedstawiała jego fryzura, smarowana starannie gumą akacyową, dzięki czemu włosy zbiły mu się w dwie gęste warstwice, podobne do trzewików, ułożonych na głowie podeszwami do siebie, a końcami rozchylonych ku przodowi. Wśród tych zbitych włosów przechowywał Kwimbo cenne swoje drobiazgi. Wskutek przyozdabiania od dzieciństwa konch usznych ciężarkami, miał uszy tak wielkie, że można je było porównać co do wielkości z uszyma Nowofundlandczyka. Obecnie, aby im nadać praktyczną wartość, zwijał je zawsze co rana w trąbki, w których chował dwie tabakierki. Oprócz tego w obydwa skrzydła nosowe miał wprawione grube mosiężne kółka, naokoło zaś szyi przewiesił wykrojony i zszyty ze starych podeszew rzemień, na którym wisiały dwa dzwonki, jakie się uwiązuje w górskich okolicach krowom. Najprawdopodobniej skradł je, służąc kiedyś na farmie.
Na koniu siedział zupełnie tak, jak małpa na katarynce, obnoszona po podwórzach przez rozmaitych spekulantów. Chcąc mówić do mnie, otwierał naoścież potężne usta z czerwonemi dziąsłami i dwurzędem silnych zębów i wyglądał wówczas, jak jakiś bardzo osobliwy okaz zoologiczny, — ale z jakiej rodziny i klasy, trudno byłoby określić w pierwszej chwili nawet zawołanemu przyrodnikowi.
Osobnik ten był uzbrojony w potężną maczugę, zrobioną z czarnego drzewa, w zakrzywiony nóż i oszczep do rzucania. Czy umiał posługiwać się tą okropną bronią, nie zdołałem na razie przekonać się naocznie.
Ponieważ trudno mi było wystarać się dla niego o takiego konia, jakiego sam miałem, więc kupiłem mu brabantczyka, z tej samej rasy, z jakiej w wojnach napoleońskich używano koni do zaprzęgów armatnich. Konisko to poruszało się ociężale, jak słoń, a tak nierówno, że biedny Kwimbo czasem tylko mógł się posługiwać uzdą i wolał wpleść obie ręce w bujną grzywę, bo to było bezpieczniejsze.
Wyjątkowo przez czas jakiś pozwoliłem mu jechać obok siebie po lewej ręce, bo wiatr wiał od prawej i nie potrzebowałem zatykać nosa. Syn czarnego kontynentu starał się wywdzięczyć za to informacyami na temat polityki krajowej.
— Widziała mynheer Sikukuni, wielkiego króla Kafrów?
— Nie, nie miałem przyjemności. A ty?
— Kwimbo nie widziala Sikukuni... Kwimbo jest dobra Holenderczyk, dobra Basuto, a kiepska Zulu. Ale Kwimbo słyszała o Sikukuni. Kwimbo nie chce widzieć Sikukuni.
— Tak go się boisz?
Kwimbo otworzył gębę tak szeroko, że można mu było zajrzeć niemal do żołądka, wytrzeszczył białka oczu, jakby mię połknąć zamierzał, i ozwał się z nietajoną urazą:
— Co mynheer powiedziała? Kwimbo się boi Sikukuni? Mynheer nie zna Kwimba. Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest silny, Kwimbo zjadłaby Sikukuni. Ale Sikukuni ma wiele Zulu, a Zulu mają wiele irua[4] i dużo, dużo strzelb. Anglia daje Zulu strzelby i proch, żeby Zulu zabili Holandyę, ale Kwimbo nie ma strzelby ani prochu i nie może zabić Zulu.
— My właśnie zdążamy do gór Kwatlamba i najprawdopodobniej wkrótce znajdziemy się w krainie Zulów. Gdybyś więc chciał zastrzelić paru nieprzyjaciół...
— E, e, mynheer ma strzelbę i proch, mynheer zastrzeli Sikukuni i Zulu. Kwimbo woli żyć i kochać mynheer, bo mynheer daje Kwimbo tytuń, a Kwimbo za to kocha mynheer całą duszą i sercem.
Zapewnienie to było wypowiedziane z takim zapałem i gestykulacyą, że dzielny syn Afryki stracił równowagę i zleciałby z konia na ziemię, gdyby nie znalazł jeszcze czasu na uchwycenie się oburącz jego grzywy.
— Czy Sikukuni jest naprawdę tak straszny?
— O, ho, ho! Sikukuni pozabijala bialych mężczyzn, biale kobiety, biale dzieci. Sikukuni morduje nawet Basutów. Sikukuni pije krew i tańczy, gdy zabija bialych. Sikukuni pobila Boerów na głowę... I jestże Sikukuni dobry?
Kafr mówił prawdę. Słyszałem o rzezi nad Blesbock, gdzie Sikukuni uśmiercił bez pardonu przeszło sześciuset Boerów i Hotentotów. Okrutnik ten nie wahał się też nieraz w czasie uczty lub w przystępie wściekłości wycinać tłumy jeńców, a nawet własnych poddanych. Znany jest fakt, że chciał uśmiercić swego krewnego Somi jedynie za to, że był pokojowo usposobiony względem białego plemienia. Podstępem atoli udało się biedakowi ujść okrutnej śmierci. Niestety, uciekłszy sam, dowiedział się wkrótce, że żona jego wraz z jedynem dzieckiem padła ofiarą okrucieństwa Sikukuni na pustyni Kalahari. Sikukuni pławił się formalnie we krwi i krwawej też zemsty domagały się ustawiczne jego okrucieństwa. Wprawdzie, dzięki żelaznej swej ręce, utrzymywał w karbach swoje zastępy, które mu były wojowniczo posłuszne, ale wiedziano o tem dobrze, że miały one już dość tej ręki i że potajemnie upatrzyły sobie innego dowódcę, mianowicie owego Somiego, tylko nie wiedziały, gdzie się znajduje.
— O, Sikukuni nie jest dobry i dlatego nie dlugo utrzyma się na czele Zulów. Ale, och, mynheer — przerwał nagle, — Kwimbo widzi człowieka tam, na górze. Ktoś tam jedzie na koniu, jak Kwimbo i mynheer.
Mówiąc to, wskazywał ręką przed siebie, gdzie istotnie w niedalekiej odległości spostrzegłem jakiegoś jeźdźca, zdążającego w tym samym, co i my, kierunku, ale z innej strony, wskutek czego mógł nas znacznie wyprzedzić.
— Boer, czy Anglik? — zauważyłem. — Naprzód, Kwimbo! musimy go dogonić!
I przy tych słowach dałem swemu rumakowi ostrogę, aż poskoczył pełnym kłusem. Brabantczyk, widząc to, puścił się również szybszym krokiem, ale tłusty grzbiet tak mu się kołysał w jedną i drugą stronę, że biedny Kafr ledwie się na nim utrzymać zdołał, krzycząc przytem w niebogłosy:
— Oj, oj, mynheer! Koń biegnie za szybko. Kwimbo zgubi Kwimba i konia. Gdzie mynheer znajdzie Kwimba, jeżeli Kwimba już nie będzie na świecie...
Oczywiście nie zważałem na te argumenty wygodnego Kafra i pędziłem dalej, co sił, — on zaś krzyczał coraz głośniej, z czego sobie nic już nie robiłem, bo uwagę moją zwrócił ów obcy, który, spostrzegłszy nas, stanął i czekał.
Obcy jeździec siedział na koniu rasy angielskiej i zadziwiał naprawdę olbrzymim swym wzrostem przy młodym stosunkowo wieku. Z szerokiej dobrodusznej twarzy wyglądała jednak pewna duma, niemal zarozumialstwo. Patrzył na nas podejrzliwie i badawczo, ale nie można go było posądzić o złe względem nas zamiary.
— Skąd? — spytał krótko, ale nie groźnie.
— Od Wilhelma Larssena.
— Uhm, znam. Bardzo godny człowiek. A dokąd, mynheer?
— Tak sobie... w góry...
— Poco?
Zbyt daleko zapuścił się w swoich pytaniach, — dalej, niż pozwalała na to zwykła uprzejmość. Ale z miny nie wyglądał na źle dla mnie usposobionego lub niesympatycznego. Odpowiedziałem mu więc bez wahania:
— Chciałem poznać kraj, jako turysta... cóżby więcej, mynheer?
Popatrzył na mnie z podełba, pomyślał chwilę, poczem powtórzył:
— Ehe, kraj poznać... rozumiem... Ale szkoda zachodu! Tam trzeba, ot co! — tu uderzył ręką w kolbę strzelby.
Był to oczywiście Boer — i nie miałem zamiaru ukrywać przed nim sympatyi, jaką żywiłem dla jego współziomków.
— Tak, tak — rzekłem. — To wcale nie ładne stosunki. Judzenie jednych przeciw drugim dla wyciągnięcia następnie korzyści dla siebie uważam wprost za zbrodnię.
Obcy spojrzał na mnie z nietajoną sympatyą:
— Więc pan nie Anglik... tak pan i gadaj! Możesz być dla nas Chińczykiem, Eskimosem, Tatarem... wszystko jedno, byle tylko nie Anglikiem. Witam pana!
I podał mi rękę, a następnie, spojrzawszy na Kafra i uśmiechnąwszy się, zapytał:
— Służący?
— Służący, przewodnik i tłumacz w jednej osobie, a ponadto towarzysz, jakiego ze świecą szukać.
— O, to nie będzie na mnie zbyt łaskaw, jeżeli od tej chwili ja narzucę się panu za przewodnika. Pan zmierza ku Bezuidenhout, nieprawdaż?
— Istotnie.
— I ja tam jadę również. Jeżeli tedy panu to na rękę, to służę. Nazywam się Kees Uys[5].
Spojrzałem na niego mile zdziwiony, gdyż znajomość ta była dla mnie wręcz zaszczytem. Młody ów człowiek był synem słynnego dowódcy Boerów, który wespół z Potpieterem i Pretoriusem odniósł świetne zwycięstwo nad Kaframi pod Pieier-Maritzburg.
— Niewymownie się cieszę z poznania tak znakomitego wodza — odrzekłem, wymieniając swoje nazwisko, które dla niego, zupełnie zresztą naturalnie, było obojętne.
— Słyszał pan coś o mnie w Kapsztadzie?
— Owszem, i nietylko tu, ale nawet w Europie.
— O, czyżby aż w Europie zajmowano się nami? — odparł, połechtany nieco w swej dumie.
— Rozumie się, panie.
— A dla kogo tam w Europie żywią sympatyę? dla nas, czy też dla Anglików?
— Nie jestem politykiem, mynheer, ale otwarcie wyznać muszę, że wszystkie narody Europy po waszej są stronie. Ja osobiście mam wielu przyjaciół wpośród Anglików, z którymi poznałem się w podróżach, ale to bynajmniej nie wpływa na moje uczucia względem was, tak niesłusznie i bezwzględnie traktowanych przez zachłannych synów Albionu. I chociaż nie mam tutaj żadnego osobistego interesu, gotów byłbym, mimo to, chwycić przeciw nim broń każdej chwili, jak długo znajduję się w cennem pańskiem towarzystwie.
— Dziękuję — uścisnął mi rękę ponownie. — Wprawdzie nie spodziewam się, by zaszła taka okoliczność, iżbym osobiście potrzebował pańskiej pomocy, ale już sama gotowość pańska ku temu i jego sąd bezstronny, sprawiedliwy, są dla mnie miłe.
Jechał obok mnie, milcząc długą chwilę, poczem ozwał się znowu:
— A co pan myśli o hegemonii Anglików na morzu? Jest ona ściśle związana także z dążnościami ich kolonialnemi, jak to sobie już dawno na podstawie historyi uprzytomniłem. Bo niechno pan tylko sięgnie do tej historyi, a odrazu stanie panu przed oczyma Fenicya, potem Grecya, Kartagina, Rzym, Hiszpania, Portugalia i dalej wzdłuż wybrzeży Francya, Holandya, wreszcie Anglia! Jak ta hegemonia przechodziła z rąk do rąk kolejno, nie uważa pan tego?
— Słuszne są pańskie uwagi i uznaję ich trafność, z nieznacznemi tylko zastrzeżeniami.
— Albo naprzykład nasza sprawa z Anglią. Holandya zdobyła znaczną część wód, a przynajmniej więcej, niż jakikolwiek inny naród; Anglia zaś odebrała jej to już gotowe. W Europie, w Indyach, w południowej Afryce, wszędzie, gdzie było co do zagrabienia, Anglia zagrabiła, oczywiście w takich chwilach, gdy nie było to dla niej niebezpiecznem. Tak naprzykład my osiedliliśmy się w tym dzikim kraju, wnosząc tu kulturę i pracując nad podniesieniem jego; a oto, gdy już doszliśmy do jakiego-takiego dobrobytu, przychodzi Anglia i chce zabrać tę ziemię, jak swoją. Oczywiście będziemy jej bronili i ginęli, jak bohaterowie, a czyny nasze bynajmniej nie będą opiewane w pieśniach i opowieściach, bo do ojczyzny daleko, za światami. Synowie nasi jednak i wnuki przekażą nasze idee swoim znów następcom, i może wkońcu znajdziemy sprawiedliwość, jeżeli ona wogóle na świecie istnieje lub istnieć będzie kiedykolwiek... Choć istotnie i my nie bez winy.
— Każde stworzenie na świecie — ciągnął dalej Uys — ma prawo do bytu, do istnienia. Każde zwierzę, każda roślina, każdy człowiek, każdy wreszcie lud i naród powinien żyć i rozwijać się w warunkach, wskazanych mu przez Stwórcę i zakreślonych przez przyrodę, i w takim tylko razie może doskonalić się, postępując naprzód w kulturze i cywilizacyi. Gdy wszakże inny naród chce skorzystać z odwiecznej jego ziemi i, dla widoków materyalnych, choć ani siał, ani orał, stara się go wyprzeć z jego siedzib, wówczas niewesołe nastają warunki istnienia. Lud, wygnany z swej ziemi, musi szukać oparcia pod innem niebem i rozpoczynać życie nanowo. Ale na nowy grunt przesadzona roślina z powodu nieodpowiedniego klimatu marnieje: korzenie jej usychają, liście więdną i następuje niejednokrotnie śmierć. Stąd wniosek, że i my możemy zniknąć z Kaplandu, a zniknąć już choćby tylko dlatego, żeśmy zawinili, że porwaliśmy się na odwieczną tubylczą ludność, jak rabusie, że popełniliśmy na niej gwałt. Anglia zaś... Ta wobec krajowców nie zawiniła nic; ona tylko tępi nas, co mamy krew bliźnich na rękach swoich, i w zasadzie nie popełnia zbrodni, chcąc mam, rabusiom, wydrzeć tę ziemię...
— Co też pan mówi! — przerwałem mu, zdziwiony takimi poglądami, wygłaszanymi przez Boera. — Stanowczo nie wierzę, aby można było zdmuchnąć z powierzchni ziemi jakiś naród tak sobie, bez żadnych zgoła ku temu praw. Weźmy naprzykład dwa jakiekolwiek ciała chemiczne i połączmy je. Czy one zginą? Czy w naturze wogóle może co zginąć? Tu tylko inną postać przybiera materya, nie ginąc bynajmniej... Takie mojem zdaniem prawo panuje nietylko w świecie nieorganicznym, ale i wpośród ludzi. Proszę wziąć na uwagę Amerykę. Z rozmaitych elementów powstał ten zlepek nowy, a tak dzielny, że prześcignął nawet macierzystą swą rasę, rasę europejską.
— Tak, ale ten nowy element, na ziemie Ameryki przeniesiony, nie zawiera w sobie również pierwiastków zasadniczych: nie zasymilował Indyan, lecz ich wytępił, jak ongiś Krzyżacy wytępili lud pruski... A to wielka różnica. Naprzykład dzisiejsze gwałty pruskie względem narodów ujarzmionych!... No, ale pomyśli pan sobie o mnie, że jestem krańcowym idealistą, że oddaję się marzeniom i hołduję utopiom... nieprawdaż, mynheer?
Jego zewnętrzny wygląd bynajmniej nie budził domysłu, że jest utopistą. Przeciwnie, herkulesowa ta postać zdawała się być stworzoną raczej do czynów praktycznych, realnych, do wysiłków bohaterskich na zasadzie „prawa silniejszego“. I nawet ubranie jego świadczyć mogło o tem. Na głowie miał kapelusz filcowy z szerokiemi krysami, praktyczny, ale wcale nie estetyczny; piersi i ramiona osłaniał mu kubrak z grubej wełnianej materyi, a na potężnych nogach miał mocno przetarte skórzane spodnie i wysokie buty z cholewami. Uzbrojenie również biło w oczy prostotą i prymitywnością. Składało się ono z krótkiej szpady i karabinu ciężkiego kalibru. Ilu jednak Kafrów i... Anglików wyprawiły na tamten świat kule z tej starej broni — któż mógł odgadnąć! Boerowie słyną na cały świat, jako niezrównani strzelcy, a wielu z nich po wojnie popisywało się tą swoją umiejętnością w Europie w rozmaitych teatrzykach, strzelając do jabłka, umieszczonego na głowie żywego człowieka.
— Bynajmniej nie uważam pana za fantastę — odrzekłem — i upatruję w panu raczej bohaterskiego rycerza czynu i zwolennika realizmu.
— Tak? czy podobna? A jednak, jeśli nim nie jestem teraz, to być nim muszę wkrótce, choćby naprzykład z tego powodu, że zaprzeczam stanowczo, jakobyśmy mieli swą historyę.
— Jeżeli pan m oże uzasadnić to twierdzenie, to i wówczas jeszcze nie koniecznie zaliczałby się pan do utopistów.
— Owszem, mogę to uzasadnić, oczywiście nie wobec jakiegoś uczonego profesora, bo panowie ci wyznają bardzo ciekawe dogmaty. Oni budują z materyału swych myśli gmachy, sięgające obłoków, ale w gmachach tych jest zazwyczaj pustka. O budowę mieszkań dla pokoju i szczęścia ludzkości nie idzie im wcale. Tysiące książek napisali, ale w żadnej z nich niema ani cienia historyi.
— Panie!
— Tak, tak, mynheer. Pozwól pan na pewne porównanie. Nauki przyrodnicze rozpadają się na trzy główne działy: o zjawiskach przyrody, jej sile i jej prawach. Nauka przyrody ma za zadanie wykazać, w jaki sposób pewne siły i wedle jakich niezmiennych praw wywołują takie czy owakie zjawiska. Również i historya powinna na podstawie sił i praw wykazywać konieczność pewnych zjawisk historycznych. Czy jednak znane jest panu dzieło z zakresu historyi, któreby polegało na tych motywach? Czy czytał pan bodaj traktat o nieuniknionem zdarzeniu, które wynikło ściśle na podstawie wspomnianej siły i prawa?
— Ma pan poniekąd racyę.
— Bo i czemże nasi uczeni historycy są zajęci? Ograniczają się oni jedynie do sortowania materyałów w taki sam sposób, jak to czyni Kafr ze szklanymi paciorkami, nie wchodząc w przyczyny powstania tych przedmiotów. Czy to ma być historya? Ach, przepraszam! owszem, jest to historya, matka nowoczesnej polityki! A politycy umieją przedewszystkiem kłócić się i bić o owoce na drzewie, którego nie zasadzili i nie pielęgnowali. Ale zapewniam pana, że takie błędne założenie musi kiedyś pociągnąć na dno przepaści wszystkich, którzy opierają na niem swą potęgę i swoje prawo. A na miejsce tego założenia wejdzie inne, przez Boga nakreślone, któremu na imię — pokój. Wówczas zaś ludzkość przetopi miecze na pługi, na narzędzia rzemieślnicze, na machiny fabryczne, albowiem rządzić będzie światem nie siła, nie przemoc, lecz sprawiedliwość i miłość wzajemna. Do tego oczywiście bardzo jeszcze daleko, ale...
Urwał nagle i zasępił się, jakby sercem jego targnęła bezsilna rozpacz na myśl, że nie doczeka owej pięknej epoki w życiu ludzkości. Uszanowałem to milczenie, nie mówiąc nic czas dłuższy, dopóki on pierwszy nie ozwał się, ale już innym tonem:
— To, o czem mówiliśmy, tyczyło się przyszłości, mynheer. Ale czasby pomyśleć o chwili bieżącej. Chce pan tedy przedostać się na tamte strony gór; a czy ma pan adres osób, do których zwrócić się zamierza?
— Podróżuję zwykle „na chybił-trafił“, jak ptak przelotny, i skłaniam głowę tam, gdzie ochronę ku temu znajdę. W tym jednak wypadku mam istotnie adres do pewnej osoby.
— A więc poszukuje pan kogoś?...
— Żeby to było wyłącznym moim celem, nie powiem. Ale przypadkowo bawiąc niedawno u pewnej rodziny w Zelandyi, dowiedziałem się, że rodzina ta ma krewnych w Transwaalu, o których przez dłuższy czas nie doszła — żadna wiadomość do Europy. Otóż proszono mię, bym się dowiedział o tych krewnych, gdy będę tutaj.
— Jak się nazywają?
— Van Helmers.
— Hm! Miałem pod swoimi rozkazami tysiące Boerów... Zaraz... zaraz... Tak, przypominam sobie... byli tacy, którzy nosili to nazwisko. Czy nie mógłby mi pan udzielić bliższych jakich co do nich wyjaśnień?
— Wiem tylko, że cofnęli się pod naporem Anglików poza góry Smocze do Transwaalu.
— A pochodzą z Zelandyi? Czem był pierwszy wychodźca?
— Był żeglarzem.
— I nazywał się Lucas van Helmers?
— Tak, istotnie — rzekłem uradowany. — Czy pan zna tych ludzi?...
— Słyszałem... tak... tak... Ale ów Lucas już dawno nie żyje... Zaraz... niechno pomyślę...
Z oblicza jego poznałem, że coś przede mną chciał ukryć i że wie więcej, niżby mi chciał powiedzieć. Ciekawy byłem, z jakiej przyczyny miałby coś taić przede mną o tych ludziach?
Nagle zatrzymał konia, a za jego przykładem poszedłem i ja.
Grunt w tem miejscu był kamienisty, żwirowaty, a równolegle ciągnęło się wzgórze skalne, z poza którego doleciały uszu naszych wyraźne odgłosy kopyt końskich.
— Ktoś zbliża się na koniu — zauważył Uys, zdejmując karabin z ramienia.
Chwyciłem i ja również za broń swoją, lecz zbyteczną okazała się ta ostrożność, bo na zakręcie spostrzegliśmy na koniu... postać kobiecą, nic więc bardzo groźnego. Kobieta miała na sobie okrycie z czerwonej materyi, spadające wolno z ramienia, z drugiego zaś zwisała skóra lamparcia. Na głowie, czarnej, jak smoła, miała czapkę z pstrych piór. Ramiona i nogi były bez okrycia. Rozumie się, z barwy można się było domyślić, że była to córa Kafrów, młoda jeszcze dziewczyna.
Spostrzegłszy nas, sięgnęła pod skórę lamparcią po nóż. Wnet jednak znikł z jej oblicza niepokój, gdyż poznała znajomego w osobie mego towarzysza:
— Kees Uys? Do nas?
— Tak, kochana Mietje[6]. Czy matka w domu?
— W domu.
— A Jan?
— Niema go; poszedł na lamparty.
— A dokąd ty się wybrałaś?
— Do Zelenst’a, bo matka jego zachorowała.
— Ależ, dziecko, jak można!... Nie zajedziesz tam przed nocą, a droga wielce niebezpieczna.
— Nie boję się wcale — odrzekła z uśmiechem, — pan wie o tem doskonale. A zresztą z matką Zelenst’a jest tak źle, że konieczna pomoc sąsiada...
— Czy ów sąsiad jest lekarzem? — zapytałem.
— Bynajmniej; zna się trochę na ziołach i jest zwykłym farmerem boerskim.
— Wobec tego niech dziewczyna wraca, a może ja poradzę co chorej.
— Pan jest oficerem? — zwróciła się do mnie uradowana dziewczyna.
— Jestem lekarzem i mam nawet przy sobie apteczkę podróżną.
— Znakomicie — wtrącił Uys. — Wobec tego wracaj, Mietje, i nie troszcz się już o matkę. Ja wręcz sobie przypomnieć nie mogę, czy stanęła kiedy w tych okolicach stopa lekarza. Pośpieszmy się trochę, mynheer, a przekonasz się, że i dziewczyna nie daje zleniwieć swemu pony[7].
Puściliśmy się szybkim kłusem, przyczem spostrzegłem zaraz, że Mietje umiała jeździć, jak prawdziwa amazonka. Zająłem się też nią nie na żarty. Przedewszystkiem, skąd między Kaframi mogło się znaleźć imię chrześcijańskie i skąd taka serdeczna przyjaźń dla niej ze strony słynnego wodza Boerów? Zewnętrzne warunki kazały się domyślać, że dziewczyna pochodziła z dzielnego jakiegoś szczepu, może z Amatomba lub Lagoanerów. Co za jedna ma być owa chora matka? Dziewczyna nie wyglądała na wychowaną wśród Kafrów.
Myśli te i spostrzeżenia zostały nagle przerwane przeraźliwym krzykiem za nami. Obejrzałem się. W niedalekiej odległości biegł brabantczyk, ale sam, bez jeźdźca, — ten ostatni zaś leżał opodal na ziemi nawznak i, wystawiwszy do góry ramiona i nogi, krzyczał na całe gardło:
— Mynheer, zaczekajcie! Aj, oj, uj! Kwimba nie ma już konia, a koń nie ma Kwimbo! Oj, aj! koń pobiegła, a Kwimbo nie ma już czem biedz! Kwimbo nie ma nóg! Kwimbo nie ma rąk! Kwimbo już zginął i już go niema!
Parsknąłem śmiechem, a zawtórował mi towarzysz. Dziewczyna jednak pogalopowała ku nieszczęśliwemu i, zsiadłszy z pony, pochyliła się, pytając:
— Ty się nazywasz Kwimbo? Czy ci się stało co złego?
— Tak, Kwimbo nazywa się Kwimbo, ale Kwimbo nie wyrządzila nic złego Kwimbo, tylko koń...
— Cóż cię boli?
— Wszystko; Kwimbo jest caly umarly, Kwimbo nie żyje.
Zsiadłem i ja z konia, by się przekonać, czy istotnie Kafr nie złamał ręki lub nogi; mimo jednak dokładnych oględzin, nie zauważyłem obrażeń. Kwimbo jednak nie myślał wstawać i zapewniał, jęcząc, jak potępieniec, że jest nieżywy. Wreszcie zsiadł z konia i Uys, a dobywszy równocześnie noża, rzekł:
— Rzeczywiście Kwimbo jest nieżywy, i jeżeli w to nie wierzycie, to was przekonam, gdy mu wytnę kawał mięsa z łydki.
Jeszcze Uys się nie pochylił, by wykonać swoją żartobliwą groźbę, gdy Kwimbo zerwał się na równe nogi i o parę kroków wywinął w bok wspaniałe „salto mortale“.
— Kwimbo nie trzeba rznąć — krzyczał przytem. — Kwimbo jest nieżywy, ale Kwimbo pojedzie na koniu.
— Siadajże więc prędko i nie błaznuj, bo nie mamy czasu zabawiać się z tobą.
— A czy mynheer pojadą znowu tak prędko?
— Oczywiście.
— To niech mynheer przywiąże Kwimbo do konia, bo Kwimbo będzie drugi raz umarły.
— Owszem, udawaj umarłego — rzekł Uys, — a ja wówczas naprawdę wyrżnę ci kawał łydki. Sądzę jednak, że nie zajdzie tego potrzeba, bo najdalej za pół godziny będziemy już na miejscu. Tylko pan — zwrócił się do mnie — bądź łaskaw pokazać, że potrafisz więcej, niż sąsiad Zelmst...




II.

Po niespełna półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się u wejścia do uroczej doliny, która ciągnęła się w szerokości około półtorej mili angielskiej między dwoma wzgórzami. Samym środkiem doliny wił się w licznych zakrętach wśród bujnej roślinności strumień. Na stokach górskich po jednej i drugiej stronie pasły się liczne stada bydła, koni, owiec i kóz, dalej na wzgórzu widniały zabudowania farmy, otoczonej wysokiemi drzewami wśród uprawnych pól.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Uys. — Jak się panu podoba ten zakątek?
— Istotnie coś podobnie uroczego nie zdarzyło mi się widzieć w tych stronach. Czyja to posiadłość?
— Właścicielem jest afrikander, neef Jan, dwudziestoletni młodzieniec. Dzielny to chłopiec i drugiego takiego niełatwo pan znajdzie w tej części świata. Szkoda, że niema go w domu; byłby go pan poznał osobiście.
Uys nazwał młodego człowieka „neef Jan“, nie wymieniając nazwiska rodowego. Holenderski zwyczaj nazywania w ten sposób nawet nie krewnych dotarł aż tutaj, do Afryki. Znajomi tytułują młodych „neef“, a młodzi starszych „baas“. Przytem wychodźcy holenderscy nazywają tu osiadłych swoich ziomków wyrazem „afrikander“, co znowu oznacza dzielnego człowieka, który umie się obchodzić z bronią i staje nieustraszony przed wrogiem, zwłaszcza, jeżeli tym wrogiem jest Anglik. Stąd też wielką tu wagę przywiązują do tego określenia, nielada honor i cześć przynoszącego osobie, której dotyczy.
Ów afrikander neef Jan dał widocznie już nieraz dowody swej dzielności, skoro słynny dowódca Boerów wyraża się o nim tak chlubnie.
— A jakież jest jego nazwisko rodowe? — zapytałem.
— Ciekawy jesteś, mynheer. Chciałem wymienić to nazwisko dopiero wówczas, gdy będę mógł przedstawić panu osobiście owego młodzieńca. Ale widocznie zależy panu na tej wiadomości, więc rad-nierad powiem, że nazywa się on Jan van Helmers.
— Helmers? — przerwałem uradowany. — Czyżby należał do rodziny, której poszukuję?
— Jeśli się nie mylę, to on jest wnukiem owego wychodźcy, o którym mi pan wspominałeś, a który zginął w bitwie pod Pieter-Maritzburg. Dzielny to był żołnierz, ale i wnuk nie ustępuje mu w niczem. Jego karabin nie chybił jeszcze nigdy ani w dzień, ani w nocy, i dlatego to właśnie nazywają go Boer van het Roer[8] A i pięści ma silne, jak niedźwiedź!
— A ta dziewczyna? — zapytałem, gdy czarna wyprzedziła nas znacznie.
— To jego adoptowana siostra i narzeczona.
— Ach, tak!
— Jego ojciec znalazł ją w Kalahari, na północ od Griqua. Dziecko leżało obok zwłok dopieroco zamordowanej młodej Kafryjki. Zabrał więc sierotkę, ochrzcił i wychowywał w domu, nazywając ją swoją siostrzyczką; wreszcie postanowił ją poślubić.
— A cóż na to rodzicie?
— Zgodzili się. Bo też i dziewczyna to zuch nielada. Jan nie znalazłby z pewnością takiej pomiędzy osiedleńcami. Wy zresztą tam, w Europie, żywicie pewne uprzedzenia do innych ras; my jednak inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.
— Czy nie dowiedziano się nic bliższego o jej rodzicach?
— Nie. I poco zresztą? Wystarczy, że dziewucha sam a daje o sobie najlepsze świadectwo. Jan bawi często poza domem, a ona właściwie prowadzi całe gospodarstwo. Zobaczy pan, jak nas przyjmie, gdy przybędziemy do jej domu. Poto nas w tej chwili wyprzedziła.
Niebawem wjechaliśmy przez otwartą bramę na obszerny dziedziniec farmy. Przyjęło nas tu głośnem ujadaniem kilka psów, ale uspokoił je szybko Uys. Nie dał się jednak uspokoić rwący się ku nam z budy a przymocowany do niej łańcuchem tęgi lampart, który żarł ziemię i szarpał się na wszystkie strony. Ponadto jeszcze jeden mieszkaniec farmy miał wyjść na nasze powitanie, i z początku, słysząc tylko głos jego, nie mogłem sobie przypomnieć, coby to była za istota. Dopiero pojawienie się z za węgła domu olbrzymiego strusia wyjaśniło zagadkę. Ptak był nielada rozjątrzony; wyciągnął szyję i, bijąc skrzydłami, popędził prosto na nas, a właściwie (wiedział, kogo wybrać) na Kwimbę. Ten jednak spostrzegł odrazu, co się święci, i wciągnął obie gołe nogi na grzbiet konia, krzycząc przytem przeraźliwie:
— Mynheer, mynheer! na pomoc, na ratunek! Struś chce polknąć Kwimba. Struś niech polknie konia, ale Kwimbo niech żyje! Kwimbo nie byla jeszcze nigdy w takie niebezpieczeństwo!
Struś, podrażniony jeszcze bardziej wrzaskiem Kafra, starał się koniecznie dosięgnąć dziobem jego nogi, a nie mogąc tego dokonać, zaatakował brabanta. Połechtane konisko poczęło wierzgać nogami, a Kwimbo katulał się po jego grzbiecie, jak gruszka, i omal nie zleciał pod potężne nogi nieprzyjaciela.
— Mynheer! ratujcie Kwimbo! mynheer, zastrzelić strusia! Ale mynheer nie trafi Kwimbo, tylko tego potwora!
Uys starał się odpędzić ptaka, ale napróżno. Psy zaczęły ujadać na nowo, a lampart omal się nie urwał z łańcucha. Sytuacya stawała się naprawdę niebezpieczną, gdy nagle z okna domu ozwał się głos kobiecy, i wszystkie zwierzęta, dzikie i swojskie, uspokoiły się od razu.
— Rob, do mnie! — wołała Mietje.
I struś dał spokój swej ofierze, biegnąc co żywo do okna.
Odetchnęliśmy z ulgą, bo kto wie, czy nie wypadłoby i nam zmierzyć się z natarczywym biegusem.
Kilku Hotentotów zabrało wnet nasze konie i odprowadziło do stajen, poczem Uys i ja udaliśmy się do budynku mieszkalnego. Przyjęła nas tu Mietje i przedstawiła starszej kobiecie, siedzącej w głębokim fotelu i poobwijanej w koce, jak mumia. Chora powitała nas z nadzwyczajną serdecznością.
— Jeffrouw Soofje, ten mynheer przybywa z Holandyi — zauważył Uys.
— I to z Zelandyi — dodałem.
— Z Zelandyi? Nie znam tego kraju, ale ojciec mego męża tam się urodził. Pisywał też często do rodzinnego swego miasta, ale, niestety, nie odpowiadano mu wcale. Zna pan miejscowość Störkenbeck w Zelandyi?
— Bawiłem tam przez tydzień w gościnie u rodziny van Helmersów.
— U Helmersów? — zapytała żywo. — Toż to nasi krewni! Nie wspominali panu o Lucasie Helmersie?
— Bardzo nawet często. Prosili mię, bym was poszukał i oddał listy. Oni również pisali do państwa, ale bez skutku. Stosunki pocztowe w tym czasie inwazyi angielskiej są tu wręcz skandaliczne!
— List ze Störkenbeck? Proszę-ż mi go dać, mynheer. Mietje przeczyta, a wy tymczasem przekąście cokolwiek. Niestety, nie znajdziecie na stole dziczyzny, bo Jan od trzech dni poza domem. Poszedł na lamparty!
Na ten ostatni wyraz położyła szczególniejszy nacisk, jakby chcąc nadać mu inne jakieś znaczenie. Spojrzała przytem na Uys’a znacząco, z czego domyśliłem się, że tu wcale nie idzie o owo zwierzę z rodziny kotów, które spotkać można bardzo często w koloniach, a które wyrządza krwawe spustoszenia wśród trzody, i dlatego tępią je bez litości.
— Chciałem się z nim wybrać — odrzekł Uys, — ale wskutek nieprzewidzianej przeszkody spóźniłem się. Sądzę wszakże, że go jeszcze dogonię, bo wyruszę natychmiast, skoro tylko koń się podpasie. Zresztą ten gość — wskazał na mnie — nie jest przyjacielem Anglików, i możemy być w mowie swobodni, jeffrouw. Czy Jan pojechał sam jeden?
— Tak.
— Do Klaarfontain?
— Tak przynajmniej mówił.
— Nie wspominał, kto tam ma przybyć?
— Van Raal, Zingen, Veelmar i van Hourst, a może jeszcze kto.
— Więc byliby dowódcy w komplecie. A co słychać z Freed’em up Zoom?
— Była wiadomość, że i on również przybędzie. Kazano mi to koniecznie panu zakomunikować.
— Czyżby istotnie? — zapytał żywo. — Jeżeli tak, to niezawodnie przyprowadzi on człowieka, który będzie mu potrzebny do unieszkodliwienia Sikukuniego... A i ja muszę wytężyć wszystkie siły, by się z nim spotkać. Jak długo mają na mnie czekać?
— Cztery dni od dziś.
— To wystarczy. Musisz pan wiedzieć — zwrócił się do mnie, — że zamierzamy urządzić rozstrzygającą wyprawę na Kafrów. Wprawdzie zawarliśmy z nimi rozejm, ale chciwy krwi Sikukuni nie dotrzymuje u kładów i napada na naszych osiedleńców, zaśmiecając kraj swemi bandami, a Anglicy wspierają go w tem moralnie i materyalnie, nie dbając o to, że posiłkują niebezpiecznego zwierza, który prędzej czy później na nich samych rzucić się gotów. Czy nie byłby pan skłonny wziąć udziału w tej wyprawie? Spotka pan tam samych doborowych afrykandrów, a może nawet jednego z wodzów kafryjskich, który wkrótce zasłynie niezawodnie, jak Sikukuni, a który prowadzi na Boerów tłumy Zulusów, jak mię właśnie o tem powiadomiono.
To zaproszenie do wzięcia udziału w wyprawie podobało mi się mocno, — niestety jednak nie mogłem z niego skorzystać ze względu na chorą.
— Kiedy pan wyrusza? — spytałem.
— Skoro się tylko posilę.
— W takim razie nie mogę, niestety, przyłączyć się do pana. Przyrzekliśmy bowiem tej pani pomoc lekarską i słowa dotrzymać należy, mynheer.
Uys przyznał mi słuszność i zabrał się do spożywania zastawionych potraw. A jadł dzielny dowódca tyle, że podobne obżarstwo przypłaciłbym życiem.
Tymczasem Mietje otworzyła list i odczytała go bardzo płynnie, mimo, że pisany był niewyraźnie i z błędami. Zaciekawiła mię ta zdolność dziewczyny, i matka zauważyła to zaraz.
— Mietje czyta lepiej, niż Jan — rzekła, — mimo, że jest on starszy od niej o całe cztery lata, no, i piastuje godność adjutanta Uys’a. Dziewczyna nauczyła się od nieboszczyka ojca, który uchodził nietylko za dzielnego Boera, ale i za najuczeńszego z pomiędzy wszystkich osiedleńców. Niestety, uśmiercili go Kafrowie. To też zarówno ja, jak i Jan, nie spoczniemy dopóty, aż póki Sikukuni nie poniesie za to zasłużonej kary.
Uys posilił się wreszcie i, przewiesiwszy karabin przez plecy, rzekł:
— A no, jeffrouw, jadę, ale za gościnę nie dziękuję, gdyż samo przez się rozumie się, że wrócę tu z Janem. I z panem — dodał, zwracając się ku mnie — nie żegnam się, bo go tu niezawodnie zastanę jeszcze.
— Przypuszczam, że mynheer nie zechce nas pozostawić bez opieki — odrzekła. — Niech Bóg prowadzi, baas Uys. A pamiętajcie, że wrócić wam wolno jedynie z wieścią o ostatecznem załatwieniu się z Sikukunim...
Wyprowadziłem Boera z chaty na podwórze razem z Mietje, która tam została, a ja wróciłem do chorej.
Po bliższem jej zbadaniu przekonałem się, że był to zwykły katar, nic niebezpiecznego. Na szczęście, miałem pod ręką odpowiednie środki apteczne, które przyrządziłem, nakazując chorej bezzwłocznie położyć się do łóżka. Ażeby Mietje jej w tem pomogła, wyszedłem po nią na dziedziniec, ale znaleźć jej nigdzie nie mogłem, i dopiero jeden z Hotentotów objaśnił mię, że panienka jest... w szkole.
— Co? w szkole? — powtórzyłem zdziwiony.
— Tak — odrzekł dumnie.
— Małe dzieci i wielkie khwekhwena[9] uczą się wiele... czytać... pisać... rachować... modlić się... Ho, ho! Mietje jest dobra i mądra...
Udałem się we wskazanym kierunku i usłyszałem wnet głośną rozmowę. Na polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami i zaroślami, siedziała wśród dziatwy, jak misyonarz, Mietje. Dziatwa podzielona była na dwa oddziały. Jeden, jak to już z odrębnego typu można było poznać, składał się z potomstwa Hotentotów, drugi z Kafrów.
— Złożyć ręce! — rozkazywała dziewczyna.
I w tej chwili czarne rączyny złożyły się kornie do modlitwy.
— Uważać! zaczynamy — dodała, i na dany znak rozległa się modlitwa chórem:
„Sida ’tib, hommi ”na’hab, sa’ons ”anu-”annuhe!“[10] Dzieciaki odmówiły „Ojcze nasz“ do końca, poczem dziewczyna zwróciła się do malutkich Kafrów:
— A teraz wy!
„Bawo wetu o sezulwini, malipatwe ngobungcwele igama lako“[11].
— Pięknie — chwaliła nauczycielka, gdy ucichły ostatnie wyrazy pacierza. — A teraz wszyscy razem, tak, jak tam się modlimy u jeffrouw Soofje.
I mali Hotentoci wespół z Kaframi odmówili teraz chórem „Ojcze nasz“ po holendersku:
Onze vader, die in de hemelen ziit, uw naam worde geheiligt...
Przykro mi było przerywać dziewczynie w tak pięknem zajęciu, lecz ze względu na chorą musiałem to uczynić. Była niejako stropiona mojem pojawieniem się. Odprawiwszy wszakże dziatwę, poszła ze mną ku domowi.
Gdyśmy weszli w obręb zabudowań, zauważyłem na płocie dwie suszące się skóry lamparcie.
— Czyżby te zwierzęta były tu tak pospolite? — spytałem.
— Tak — potwierdziła, — w lesie bardzo często można się z niemi spotkać, i niebezpiecznem byłoby strzelać do lamparta, gdy się nie jest pewnym, iż się go ubije odrazu. Pierwszy lampart, którego wprawdzie trafiłam, raniąc śmiertelnie, ale nie położyłam na miejscu, byłby mię rozszarpał na strzępy, gdybym się była nożem nie obroniła. Bestya postrzelona rzuciła się na mnie, jak wściekła.
— A więc Mietje umie także obchodzić się z bronią? — spytałem zdziwiony.
— Owszem. Jan mię nauczył. Bo w tym kraju, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, dobre jest zaznajomienie się z bronią palną.
— Czy daleko stąd do lasu?
— Niezbyt daleko. Trzeba przejść przez dolinę, a potem skierować się w góry na prawo, skąd już widać jego pobrzeże.
Lasy w tym kraju są rzadką osobliwością, więc tembardziej ciekawy byłem ich charakteru. Że zaś miałem dość czasu, więc postanowiłem wybrać się do owego lasu, i to natychmiast. Przywołałem tedy służącego, który właśnie stał opodal uwiązanego na łańcuchu lamparta i przypatrywał mu się z podziwem.
— Czy konie nie głodne? — zapytałem go.
— Jadly i pily, mynheer. Kwimbo byla także pilna i jadla, o! dużo dobrego jadla.
— Weźże więc swoją broń. Pójdziemy do lasu.
Wstąpiłem do izby, ażeby zabrać swój karabin, a gdym oznajmił kobietom o planowanej wycieczce, ostrzegły mię, że w lesie tym jest pełno jadowitych wężów, a przytem dla bezpieczeństwa radziły wziąć za przewodnika jednego z Hotentotów, którego mi zaofiarowały. Wymówiłem się jednak od tego i wyszedłem na dziedziniec, gdzie oczekiwał mię już Kwimbo, obwieszony swą bronią, jakby się wybierał na wojnę.
— Mynheer wziął strzelbę? Mynheer będzie strzelal? A do kogo będzie mynheer strzelal?
— Do słoni — odrzekłem, udając powagę.
Kafr odskoczył dwa kroki w bok i, spojrzawszy na mnie z przerażeniem, krzyknął:
— Do sloni? O, mynheer będzie zabity i Kwimbo też. Słoń jest gruby... słoń ma paszczę tak wielką...
I rozkrzyżował ręce, ażeby mi pokazać, jak wielką paszczę ma słoń.
— Boisz się więc słonia? W takim razie poszukamy lwa.
Słowa te odebrały mu resztę panowania nad sobą.
— Mynheer chce znaleźć lew? Och, lew jest o wiele większy, niż sloń; lew zjada ludzi, lew zje Anglików, zje Holenderczyków, zje Koikoib[12], zje Kafrów i zje Kwimba. I co Kwimbo pocznie, gdy go zje lew? Kwimbo chce pojąć za żonę ładną dziewczynę, Kwimbo nie powinien być zjedzony...
To było dla mnie nowością. Nie mogłem żadną miarą wyobrazić sobie tego małpowatego Kafra w roli małżonka, wobec czego spytałem:
— Co? chcesz się żenić?
— Kwimbo ożeni się.
Wypowiedział to z taką stanowczością i powagą, że aż mię zaciekawiło, jak wygląda jego wybrana.
— Cóż to za dziewczyna, z którą chcesz się połączyć?
— Kwimbo weźmie sobie piękną Mietje — odrzekł z dumą.
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem, ale się wstrzymałem, pytając dalej:
— A dlaczego właśnie Mietje?
— Bo Mietje jest dobra. Kiedy Kwimbo zleciała z konia, mynheer Ays chciała rznąć Kwimbo, ale Mietje nie kazała, i dlatego Mietje wyjdzie za Kwimbo.
— Mówiłeś z nią o tem?
— Nie. Kwimbo nie gadala jeszcze o tem z Mietje.
— A jesteśże pewny, że ona cię zechce?
— O, czemużby nie! Kwimbo jest piękny, Kwimbo jest dzielny, Kwimbo jest mądry i w sam raz dla pięknej Mietje.
Nie chciałem odbierać biedakowi tak pięknych złudzeń i, poprzestawszy na tem, wyprzedziłem go nieco, pozostawiając za sobą.
Dolina, którą szliśmy, zwężała się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie doszedłem do miejsca, skąd wytryskało obfite źródło, dające początek strumykowi, który obficie zasilał okoliczną roślinność. Stąd wedle otrzymanych wskazówek wspiąwszy się na wzgórze, zostałem mile zdziwiony wspaniałym widokiem na okolicę, pokrytą rozległymi lasami.
Zdawało mi się też, że widzę na grubym piasku coś jakby ślady ludzkie, ale bardzo niewyraźne. Zastanowiło mię to, lecz, gdy weszliśmy na grunt skalisty, i ślady owe zniknęły, przestałem o nich myśleć i wszedłem w las.
Mimo zbyt odległej od równika szerokości geograficznej i suchego względnie gruntu, roślinność tu miała charakter podzwrotnikowy. Jest to bowiem cechą całego kraju przylądkowego, że gdzie tylko roślina zapuści korzenie, zdobywa sobie potrzebną wilgoć i, dzięki łagodnemu klimatowi, rozwija się przecudnie. Cała flora Kaplandu oszacowana jest na dwanaście tysięcy gatunków, i to właśnie daje najlepszą miarę, jak dogodne warunki posiada tu wegetacya obok rozległych obszarów pustynnych oraz kamienistego tu i owdzie podłoża.
Zaledwie uszliśmy kilkadziesiąt kroków w głąb lasu, napotkaliśmy na rodzinę pewnego gatunku pawianów[13], co zniewoliło Kwimba do ogromnej ostrożności: w jednej ręce trzymał oszczep, w drugiej maczugę i postępował za mną z taką miną, jakgdyby miał się spotkać co najmniej z lwem lub słoniem. Niestety, nie mogliśmy spotkać tu ani lwa, ani słonia, gdyż osadnicy wyparli je w głąb lądu na północ, zarówno, jak i nosorożce oraz hipopotamy. W lesie tym, jak się zdawało, ptaki stanowiły najliczniejszą grupę świata zwierzęcego. Nie obawiały się nas wcale; widocznie nie płoszono ich zbytnio, to znaczy — rzadko noga ludzka błądziła tutaj, a jeśli zabłądziła, to nie w zamiarze tępienia skrzydlatych stworzeń.
Zagłębiając się w las, zachowałem wszelkie ostrożności. Karabin miałem przygotowany do strzału i zwracałem baczną uwagę na każdy szmer w pobliżu.
Szliśmy tak z godzinę, gdy wtem nagle usłyszałem w niedalekiej odległości... strzał.
Słyszała mynheer? — szepnął Kwimbo, wystraszony śmiertelnie.
Przystanąłem, nasłuchując chwilę. Niebawem dał się słyszeć wystrzał ponowny.
— Aj! znów strzelają. Tu są dwaj abantu, dwaj mężczyźni... Zastrzelili jednego.
Co do mnie — byłem odmiennego, niż Kwimbo, zdania: strzały pochodziły z jednej i tej samej strzelby, jak to z odgłosu poznać było można.
Miałem zamiar posunąć się powoli naprzód i podpatrzyć z ukrycia tajemniczego Strzelca, ale się wstrzymałem, usłyszawszy wyraźne wołanie:
— Help, help! Oh woe to me![14]
Angielskie te słowa upewniły mię, że wołał biały, któremu zdarzyło się jakieś nieszczęście. Przyspieszyłem kroku, podążając przez gęstwę paproci, i wnet oczom moim przedstawił się nie tyle straszny, ile komiczny widok. Oto jakiś człowiek chwycił się rękoma gałęzi, zwisających z pochyłego drzewa, i przerabiał nogami, jak pajac, opędzając się przed dzikiem, który, raniony widocznie, rzucił się na swego prześladowcę.
Podniosłem strzelbę do ramienia, by wypalić, gdy mi w tem przeszkodził Kwimbo, chwytając mię za ramię gwałtownym ruchem.
— Nie strzelać, mynheer! zostawić to dla Kwimbo! Kwimbo lubi szperkę, Kwimbo zabije świnię!
I w kilku susach zaskoczywszy z tyłu rozjuszonego dzika, począł go okładać, co sił starczyło, swoją dzidą, a następnie wpakował mu ją pod łopatkę i, chwyciwszy maczugę, zadał nią dzikowi kilka potężnych uderzeń między oczy. Zwierzę powaliło się na ziemią, jak długie, bohater zaś, widząc to, podniósł w górę maczugę, jak sztandar, i krzyknął na znak tryumfu:
— Patrz, mynheer! Świnia już leży. Świnia nie zjadła Kwimbo, ale Kwimbo zje świnię!
To rzekłszy, wyjął dzidę z ciała zwierzęcia i, dobywszy noża, zabrał się natychmiast do zdzierania skóry.
Uwolniony z niebezpieczeństwa człowiek zeskoczył z gałęzi na ziemię i, przetarłszy oczy, jakby ze snu zbudzony, rzekł:
— Hail, sir! Pomoc wasza przyszła w sam czas! Zwierzę było tak rozjątrzone, że niepodobna było z niem walczyć prawdziwemu dżeltenmenowi!
Już z tych słów domyśliłem się, że był to Anglik. Chudy był, jak tyka. Na rudej głowie miał czapkę, sporządzoną ze skóry nosorożca, ubranie zaś składało się z krótkiej kurtki i spodni, na których wysoko zapięte były filcowe kamasze. W ręku o długich, niby małpie, palcach trzymał za lufę dubeltówkę, a u boku miał potężny pałasz z kosztowną rękojeścią, za pasem zaś sterczały dwa noże i dwa pistolety.
— Sir Hilbert Grey — przedstawił się z dumą, jakby był conajmniej księciem Walii.
— Co pana sprowadziło w te dzikie okolice? — zapytałem, wymieniwszy również swoje nazwisko.
— Interesy, których oczywiście nie mogę wyjawiać nieznajomemu, zwłaszcza Holendrowi.
— Ja bynajmniej nim nie jestem, sir. Do Kaplandu wolny wstęp każdemu. Pomijając to, daruje sir, że go zapytam, co wspólnego miał ten dzik z pańskimi interesami?
— Och, to nie dzik! to smok, to potwór!... Wyszedłem do lasu na przechadzkę, dla przyjemności, by lepiej strawić posiłek, a tu potwór ten zastępuje mi nagle drogę i...
— ...Chce pana pożreć — przerwałem mu żartobliwie.
— Pshaw![15] Ta bestya nie stała spokojnie; gdym do niej wycelował, jakby naumyślnie poczęła się rzucać, jak dyabeł. A przecież ja, do licha, umiem obchodzić się ze strzelbą...
— Mniejsza o to, sir. Czy nie mógłbym zapytać, w czyjem towarzystwie spożywałeś pan posiłek?
— No, no! co panu do tego? Niech pan raczej każe temu człowiekowi, żeby poszedł precz od dzika, bo to moja zdobycz, a potem obaj możecie sobie iść, dokąd wam się spodoba...
— Tak pan myśli, sir Hilbert Grey? A mnie się zdaje, że zdobycz należy właśnie do mego służącego, który nietylko że zwierzę zabił, ale i uratował panu życie.
— O, nie! dzik do mnie należy, i potrafię...
— Nic pan nie potrafi! — przerwałem mu surowo. — Gdy dwaj cywilizowani ludzie spotykają się gdziekolwiek na świecie, choćby nawet w kraju ludożerców, to jednak zachowują pewne formy towarzyskie i uprzejmość.
— Przecie przedstawiłem się wam, sir.
— To jeszcze nie wszystko! Zamiast podziękować za ocalenie życia, pan wydajesz nam jakieś rozkazy, dyktując nam, byśmy sobie poszli, dokąd nam się spodoba. Otóż dobrze, pójdę, ale droga moja wiedzie tam właśnie, dokąd pańska, mianowicie pójdę tam, gdzie spożywałeś pan swój posiłek. W tych niespokojnych czasach czuję się w prawie przekonać się, kto znajduje się w pobliżu. Czy więc zaprowadzi mię pan do swych towarzyszów, czy też odmawia mi pan tego?
— Nie zaprowadzę, sir — odrzekł, patrząc na mnie podejrzliwie. — Nic nikomu do tego, w czyjem towarzystwie znajduję się w tej okolicy.
Podejrzenia moje nie skrystalizowały się jeszcze w jakiś konkretny wniosek, ale obecność Anglika w tych stronach, gdzie z rzadka tylko mieszkali sami osiedleńcy boerscy, wrogowie Anglików, dawała wiele do myślenia. Na szpiega był ten człowiek za głupi. Gdyby jednak był nim istotnie, to co właśnie miałby do roboty w tym ustronnym, dzikim lesie? Wprawdzie Uys wspominał coś, że po tamtej stronie łańcucha górskiego gromadzą się Zulowie. Ale jaki z tem związek ma obecność w tem miejscu Anglika?
— A jeżeli ja wiem, w czyjem towarzystwie pan tu przebywasz? — zapytałem.
— Co pan może wiedzieć?
— A to, że pan przybyłeś tu w towarzystwie Kafrów.
— Co też pan mówi? — wykręcał się niezgrabnie, z czego poznałem odrazu, że kłamie. — Pan się myli. Cobym ja miał do czynienia z dzikusami? Czy widziałeś pan ich?
Kwimbo kończył właśnie swoją robotę i od czasu do czasu spoglądał ku nam głupkowato, gdyż nie rozumiał z naszej rozmowy ani słowa. Teraz rzekłem do niego:
— Zostaw to. Musimy towarzyszyć temu dżentelmenowi.
— Co? Kwimbo ma zostawić świnię? Mynheerr Kwimbo jest głodny, a świnia już prawie gotowa do upieczenia. Kwimbo zaniesie świnię do Mietje; niech wie, jaki Kwimbo bohater!
— No, no! to ci nie ucieknie, i będziesz mógł potem...
W tej chwili, gdy rozmawiałem z mym Kafrem, Anglik najniespodziewaniej dał susa w krzaki, jak spłoszony jeleń, i znikł mi w gąszczach leśnych. Rozumie się, musiał mieć ważne do ucieczki powody, mianowicie nie chciał prawdopodobnie, aby ktoś obcy odkrył jego towarzyszów, i dlatego tak nie po dżentelmeńsku, bez pożegnania, rozstał się ze mną.
Postanowiłem jednak nie dać za wygraną. Że zaś Kwimbo nie mógł mi być przydatny, kazałem mu wrócić na farmę, sam zaś puściłem się w pogoń za zbiegiem.
Sir Hilbert Grey miał widocznie mało doświadczenia w podobnych wypadkach, bo nie potrafił ukryć za sobą śladów. Aczkolwiek z początku zbaczał to w lewo, to w prawo dla zmylenia pościgu, a może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z kierunku, w którym biedz mu należało do swoich towarzyszów, lub wreszcie obawiał się bardziej grożących tu na każdym kroku niebezpieczeństw ze strony dzikich zwierząt, aniżeli pościgu, — jednak uciekać nie umiał, i trafiłem odrazu na ślad jego, a po upływie dobrej pół godziny dostałem się za tropem na krawędź niewielkiej dolinki, otoczonej ze wszech stron skałami i zaroślami. W pośrodku tej dolinki szumiało obfite źródło, a nad niem siedział już sir Grey i obok niego czterech Kafrów. Z uzbrojenia wywnioskowałem, że należeli do Zulów.
Co oni mają tu do roboty w towarzystwie tego Anglika? — pomyślałem, i ciekawość moja podniecona została do żywego.
Na ziemi leżały trzy tarcze, oprócz tych, które mieli przy sobie obecni Kafrowie, więc ogółem m usiało tu być siedmiu Kafrów, z których trzej na razie dokądś się oddalili. Jedna z tarcz była obficie upiększona piórami strusiemi — znak, że należała do dowódcy. W pobliżu pasło się osiem koni.
Anglik prowadził w tej chwili ożywioną rozmowę z dzikimi. Nie miałem jednak zamiaru podsłuchiwać ich, gdyż wyłoniła się o wiele ważniejsza sprawa. Okoliczność, że brakowało tu do kompanii trzech Kafrów, a reszta omawiała coś pod przewodnictwem podejrzanego Anglika, zbudziła we mnie myśl, że farma Helmersów, stojąca wśród pustkowia na ustroniu, strzeżona zaledwie przez jedną dziewczynę i kilku niedołężnych Hotentotów, mogła się znaleźć w niebezpieczeństwie. A wśród nieobecnych znajdować się musiał najdzielniejszy z nich, naczelnik plemienia, jak to z tarczy jego wywnioskowałem.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, postanowiłem wrócić natychmiast, o ile można szybko, na farmę, przyczem poważne o nią obawy zakrzątnęły myśl moją, bo w takich okolicznościach podczas mojej nieobecności mogły się tam stać najgorsze rzeczy. Należało wracać szybko, więc po krótkim namyśle postanowiłem... zdobyć sobie jednego z tych koni, które stały opodal.
Chociaż tego rodzaju postępek mógł mię zupełnie słusznie zepchnąć do rzędu koniokradów, a zaszczyt to, oczywista, nieszczególny, ale wobec obawy o bezpieczeństwo mieszkańców farmy przemogłem wszelkie skrupuły.
Kradzież ta nie przedstawiała się zbyt trudną; mogłem wziąć konia bez przeszkody i odjechać. Ale — rzecz prosta — ci ludzie nie puściliby tego płazem i urządziliby pościg za mną, co mogło jeszcze wzmódz niebezpieczeństwo dla Helmersów, zamiast je odwrócić. Bądź-co-bądź — konia trzeba było dostać, ale w taki sposób, żeby właściciele spostrzegli to, o ile możności, jak najpóźniej. Wykorzystawszy tedy nierówność dolinki, przedostałem się chyłkiem na drugą jej stronę, w jedno z bocznych jej wgłębień, skąd już niepostrzeżenie mogłem się zbliżyć do pasących się koni. Aby jednak nie spłoszyć ich, poczołgałem się spory kawał na czworakach i dopiero o trzy kroki, podniósłszy się z ziemi w okamgnieniu, znalazłem się na siodle. Wprawdzie koń w pierwszej chwili począł wierzgać, usiłując wysadzić mię z siodła, ale zdoławszy wczas ująć wodze, owładnąłem nim natychmiast i powoli, by nie obudzić czujności obozujących, ruszyłem przez krzaki w gąszcz, skąd już przedostałem się przez pasmo wzgórz i jak najspieszniej pogalopowałem w stronę farmy. Wkrótce też dopędziłem Kwimba, który sporządził był sobie z gałęzi coś w rodzaju sanek, a ułożywszy na nich dzika, ciągnął ku domowi, jak koń, aż mu z czoła pot spływał strumieniami. Kafr, zobaczywszy mię, bardzo się zdziwił i zarazem uradował.
— Mynheer ma koń? Och, jak to dobrze! Teraz koń, a nie Kwimbo, będzie ciągnął świnię!
I wyprzągł się natychmiast w tej nadziei, że istotnie pozwolę mu wprowadzić w czyn jego niezły pomysł.
— Kto będzie jadł mięso? koń, czy Kwimbo?! — zapytałem.
— No, jakże! — odparł. — Jużcić, że Kwimbo.
— A więc ten, kto ma jeść, niech ciągnie. Ja ci konia nie dam, gdyż jest mi samemu potrzebny. Tam, w lesie, są uzbrojeni Zulowie i zapewne kilku z nich napadło na farmę. Muszę więc pędzić co sił, aby nieść pomoc napadniętym. A i ty uważaj na siebie, aby cię nie pochwycono.
— Zulu u Mietje? Aj, Kwimbo skoczy na jednej nodze i świnia też i będziemy za chwilę przy pięknej Mietje. Kwimbo pozabija wszystkich Zulu!
To mówiąc, zaprzągł się na nowo i począł biedz szybko, aż się mięso dzika na „saniach“ chybotało to w jedną, to w drugą stronę, — ja zaś, co koń wyskoczy, pędziłem naprzód.
Jakoż niebawem znalazłem się niedaleko farmy, leżącej na nizinie, a więc widocznej z pochyłości wzgórza, po którem jechałem. Aby się dostać do zabudowań niepostrzeżenie, więc niespodzianie, postanowiłem zajechać do farmy od tyłu. Nie chcąc jednak objeżdżać naokoło ogrodu, przesadziłem niewysoki płot i... runąłem z konia, jak długi, na ziemię. Przyczyną wypadku było to, że nie miałem nóg w strzemionach, które były dla mnie za długie, a przykrócić ich nie było czasu. Z tego też domyśliłem się więc, że zabrany przeze mnie koń należał do sir Grey’a. Podczas skoku przez płot jedno ze strzemion zahaczyło o wystający dyl płotowy, rzemień urwał się, i nastąpiła... nie bardzo dla mnie honorowa katastrofa. Na szczęście, nie stało się nic złego ani mnie, ani koniowi, którego puściłem wolno, nie troszcząc się oń więcej, i pobiegłem w kierunku domu mieszkalnego. Po drodze natknąłem się na jednego z Hotentotów, drżącego z przerażenia.
— Czy jest w domu kto obcy? — zapytałem go.
— Och, mynheer! — ledwie zdołał wymówić, — Zulu są w domu... Trzy Zulu... i wielki głowacz też!...
Nie pytając więcej, pobiegłem do sieni, skąd doleciały mych uszu przeraźliwe krzyki. Odchyliwszy nieco drzwi do izby, spostrzegłem trzech Kafrów, z których dwa stali blizko progu, a jeden szamotał się na środku izby z Mietje. We drzwiach sypialni stała ni żywa, ni umarła gospodyni, oparłszy się bezwładnie o futrynę.
— Tu mieszka Jan van Helmers — mówił łamaną mową holenderską głowacz. — On strzela do Zulu... On musi zginąć i kobieta musi zginąć też!
— Nie! on nie zginie, lecz wróci, by nas pomścić — odrzekła dziewczyna z mocą.
— Zginie i on, i ta stara... Ty nie... Ząb żmiji masz na szyi i dlatego nie zginiesz, ale pójdziesz z Sikukunim, który musi ukarać Sami. Od kogo masz ten ząb?
— Od matki.
— Gdzie ona?
— Zginęła w Kalahari.
— Ach, Sikukuni już wie wszystko. Żona Sami miała ten ząb. Żona Sami uciekła z dzieckiem w Kalahari. Żona umarła, a dziecko wziął Boer i zabrał też ząb żmiji... Ty jesteś dzieckiem Sami... Ty musisz iść z Sikukunim do Zulu. Boer zaś zginie i jego baba!
Dał znak towarzyszącym mu Zulusom, którzy dobyli wnet nożów i postąpili ku jeffrouw Soofje. Mietje, widząc to, poczęła krzyczeć i wyrywać się z rąk głowacza, ale jej nie puścił.
Nie było co zwlekać. Podniosłem do ramienia dubeltówkę i wypaliłem dwa razy raz po raz do tych, co się rzucili na starszą kobietę, a następnie obróciwszy dubeltówkę kolbą do góry i przedarłszy się przez dym, zamierzyłem się na głowacza, który stał, struchlały niespodzianem zjawieniem się mojem, na środku izby i patrzał na mnie, jak tur. Jednak dziewczyny z rąk swych nie puścił. Sekunda wystarczyła, bym go obejrzał od stóp do głów. Głowę jego zdobiły nausznice ze skóry lamparciej i obfite pióra strusie. Z puchu tegoż ptaka miał sporządzony fartuch, a z ramion zwisał mu rodzaj płaszcza z krowich ogonów.
Byłem pewny, że uderzenie moje kolbą zwali z nóg olbrzyma, nie wziąłem jednak w rachubę nizkiej powały, o którą w rozmachu zawadziłem, i to zupełnie wystarczyło, by przeciwnik palnął mię maczugą tak, że się przewróciłem na ziemię. I byłbym może na długo stracił przytomność, gdyby nie szalony wysiłek woli, która w chwili otrzymania ciosu spotęgowała odruchową prężność mych muskułów. Zerwałem się z ziemi, by rzucić się na Sikukuniego. Ale tak jego, jak i Mietje, już w izbie nie było. Dwaj Kafrowie leżeli na ziemi bez życia, a tuż obok omdlała Soofje.
Rozumie się, że nie mogłem zajmować się nią wobec porwania Mietje — i mimo dotkliwego bólu w głowie, chwyciwszy dubeltówkę, wybiegłem z domu. Hotentoci darli się na podwórcu w niebogłosy z trwogi i przerażenia.
— Mietje niema! Kafr porwał ją... i uciekł!...
— Którędy?
— Tam, o! na koniu!
I wskazano mi jeźdźca, który podążał z poza węgła domu ku bramie. Pobiegłem na przełaj uciekającemu i z przerażeniem stwierdziłem, że Sikukuni umykał właśnie na koniu, którego przed chwilą puściłem. Ze struchlałą Mietje furknął przez bramę, jak ptak z klatki, pomimo, że opadła go sfora psów. W kilku skokach wybiegłem za nim i, mierząc wzrokiem odległość, wyjąłem naboje.
— Konia! dawajcie konia! — rozkazałem.
Wpośród Hotentotów zawrzało, jak w ulu: jeden przez drugiego pobiegli ku stajniom z krzykiem i hałasem.
Nigdy może w życiu nie byłem tak rozwścieczony; zda się, drżał we mnie każdy nerw. A jednak tu właśnie trzeba było najzupełniejszego spokoju, gdyż od strzału, który miał paść z mej broni, zależało powodzenie sprawy. I dziwna rzecz — choć zawsze byłem pewny celności swej dubeltówki, obecnie nie bardzo wierzyłem w dobry skutek.
Oparłszy lufę o płot, wymierzyłem, aczkolwiek miałem wrażenie, jakby mi iskry jakieś latały przed oczyma. Straszna chwila!... Zbieg miał się za chwilę wydostać poza obręb doniosłości strzału, i gdybym teraz chybił choćby o kilka centymetrów, mogłaby paść ofiarą Mietje. Wycelowałem więc nie do głowacza Zulusów, lecz do konia, i to tak, ażeby padł odrazu. Wstrzymawszy się kilka sekund, by uzyskać pewny punkt dla strzału, skorzystałem z chwili, gdy Mietje chwyciła instynktownie za uzdę, i koń skręcił głowę w bok. Pocisnąłem języczek, rozległ się strzał, i... odetchnąłem. Koń powalił się w jednej sekundzie na ziemię.
— Konia! — krzyknąłem raz jeszcze do Hotentotów, a jeden z nich począł klaskać w dłonie, wołając:
— Mynheer zastrzelił Kafra! tam, tam, patrzajcie!
W tejże chwili nadbiegli inni, pędząc przed sobą konie nieosiodłane. Włożyłem nowy nabój do wystrzelonej lufy, a chwyciwszy za wodze brabanta Kwimby, wsiadłem.
— Idźcie do jeffrouw, bo zemdlała! — krzyknąłem do Hotentotów i pogalopowałem za zbiegiem.
Naprzeciw zmierzał właśnie ze swemi „saniami“ Kwimbo, który usłyszał odgłos mego wystrzału i przyśpieszył kroku. Niewątpliwie połapał się w całej sytuacyi, bo zresztą była dosyć wyraźna: Kafr uciekający z uprowadzoną dziewczyną, a za nim ja na koniu. Zrozumiał też snadź w lot moje znaki, gdyż zostawił swoją zdobycz i puścił się ku Sikukuniemu. Ten zaś, spostrzegłszy z jednej strony mnie, a z drugiej Kwimba, podniósł maczugę z zamiarem zabicia Mietje. W tejże jednak chwili Kwimbo z całym rozmachem rzucił oszczep w zbrodniarza, raniąc go ciężko w ramię. Trafiony zawył dzikim głosem i, puściwszy dziewczynę, począł uciekać w bok pod górę. Byłbym niechybnie dogonił łotra, gdybym miał innego konia; ale brabantczyk, widząc, że go skierowuję na niewygodny, kamienisty grunt, znarowił się i, nim go uspokoiłem, zbieg już był po drugiej stronie pasm a wzgórz!
— Do jeffrouw! — krzyknąłem na Mietje. — Leży omdlała w izbie!
— A Sikukuni? — zapytała dziewczyna, która nawet w takich opałach nie straciła przytomności.
— Proszę zostawić to mnie! Kwimbo, siadaj!
— Gdzie? na jednego konia dwóch? Kwimbo musi ciągnąć świnię.
— Siadaj! Świnia nie ucieknie — rzekłem ostro.
— No, dobrze... Niech świnia leży, ale Kwimbo musi być koło Mietje, bo Zulu...
— Siadaj! — krzyknąłem raz jeszcze. — Musimy unieszkodliwić Zulów, aby mi się nie kusili poraz drugi napaść farmę.
— Kwimbo ma zabijać Zulu? Dobrze. Kwimbo jest dzielny... Kwimbo bohater...
Wdrapał się na grzbiet wałacha, i popędziliśmy w górę. Niebawem spostrzegłem Sikukuniego daleko w dole, jak się przedzierał przez najniebezpieczniejsze wyrwy. Przebiegły głowacz wybrał iście karkołomną i dalszą drogę umyślnie, aby mi uniemożliwić ściganie go na koniu. My natomiast mogliśmy wcześniej dostać się do obozujących w głębi lasu bliższemi ścieżkami. Podpędziwszy tedy konia, znaleźliśmy się wkrótce w lesie. Tu kazałem memu Kafrowi zsiąść i uwiązać brabanta w zaroślach — i puściliśmy się w głąb lasu pieszo. Niebawem dotarłszy w pobliże obozujących, zatrzymaliśmy się i rzekłem do Kafra:
— Ja przedostanę się na drugą stronę, i gdy usłyszysz mój strzał, zabijesz jednego Zulusa i przeszkodzisz Anglikowi, gdyby chciał uciec, bo on mi jest bardzo potrzebny.
— Dobrze, mynheer; zabiję wszystkich Zulu, a Anglika złapię tak o! — tu chwycił oburącz najbliższy pień drzewa, by mi pokazać, jak to uczyni. — A jak złapię, to już nie puszczę — dokończył, potrząsając pniem.
Zostawiając go na miejscu, począłem się skradać wśród krzaków na drugą stronę, by znaleźć dogodne miejsce, skąd możnaby strzelać na pewniaka. Zauważyłem jednak wkrótce, że Kwimbo, widocznie z wielkiej gorliwości, zamiast zostać na miejscu, począł się również skradać ku obozującym i wreszcie wpadł pomiędzy nich, jak nosorożec.
Oj, głupi Kwimbo, głupi!
Zulowie, zdziwieni nagłem pojawieniem się nieznajomego, pootwierali gęby. Ale Anglik, przypomniawszy snadź sobie twarz Kwimba, objaśnił ich w kilku słowach, co to za gość, i Kafrowie rzucili się wnet ku przybyszowi. On jednak napluł w garść, ujął krzepko maczugę (gdyż oszczep po drodze zgubił) i jednej chwili zapałał lwią odwagą.
— Co?! jak?! — krzyknął. — Zulu chcą zabić dzielnego Kwimbo? A od czego Kwimbo ma maczugę?...
I z rozmachem spuścił maczugę na głowę biegnącego ku niemu Kafra, który padł z roztrzaskaną czaszką.
Prawie zaś jednocześnie wystrzeliłem raz po raz z obu luf, kładąc trupem dwu innych Zulów. Z czwartym Kwimbo mógł sobie sam już dać radę, więc, nie zwlekając, skoczyłem w pogoń za Anglikiem, który wolał widocznie uciec, niż posłużyć się strzelbą i dwoma pistoletami. Nie zdążyłem atoli dognać go, i dzielny sir, dopadłszy konia, popędził w pełnym galopie, a za nim podążyły luzem inne spłoszone konie.
Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do Kwimba, który ograbił już był poległych ze wszystkiego, co tylko mieli przy sobie.
— No, i patrz, mynheer! Czy Kwimbo nie jest bohater? co? Mynheer zastrzelila dwa Zulu, a Kwimbo zabiła też dwa Zulu. Kwimbo jest tak dzielny, jak mynheer.
— Ale Kwimbo jest bardzo głupi — rzekłem. — Wpadł tu, jak kamień z procy, i Anglik mi wskutek tego uciekł!...
— Eh, mynheer! to nic nie szkodzi. Anglik powróci — pocieszał mię poczciwiec, i rad nie rad musiałem poprzestać na tem.
Sikukuni, posłyszawszy zapewne strzały, widział też niechybnie z ukrycia, co się tu stało, i prawdopodobnie podążył za uciekającym Anglikiem gdzieś w miejsce bezpieczne. Mogli nawet spotkać się ze sobą w końcu. A że konie pobiegły również, więc głowacz Kafrów dopadł zapewne którego z nich, i nie mogłem nawet marzyć, iż go dopędzę. Nie pozostawało tedy nic innego, jak wrócić na farmę.
Co do poległych — postanowiłem wysłać nazajutrz Hotentotów, by pogrzebali zwłoki, a rzeczy ich ukryliśmy dobrze w krzakach, by nie dźwigać ich niepotrzebnie. Kazałem tylko Kwimbowi wziąć tarczę Sikukuniego, którą miałem chęć zabrać ze sobą do Europy, jako pamiątkę.
Wróciwszy następnie na miejsce, gdzie pozostał nasz koń, wsiedliśmy nań i odjechaliśmy w stronę farmy aż do porzuconego dzika. Tu kazałem Kwimbowi zaprządz do „sań“ brabanta i przytransportować mięsiwo do domu.
— Jak to pięknie, mynheer! Koń pociągnie świnię, i Kwimbo będzie miała wielką ucztę na pamiątkę zwycięstwa. Sam się Kwimbo naje i Hotentoci dostaną trochę.
Znalazłszy się wreszcie w dziedzińcu farmy, zastałem tam Hotentotów przy ściąganiu skóry z konia, którego zabiłem pod Sikukunim.
Wszedłem do izby. Starsza kobieta siedziała w fotelu, gdyż w obawie ponownego napadu Zulów nie kładła się już do łóżka. Uspokoiłem ją i dowiedziałem się następnie, że służba przyniosła torby Anglika, znalezione przy siodle zabitego konia. Postanowiłem zbadać ich zawartość w nadziei, że może znajdą się tam jakie wskazówki co do tego ciekawego jegomościa i jego interesów z Zulami.
Mietje tymczasem uporała się była z uprzątnięciem zwłok dwu zabitych Zulów i zajęła się kuchnią.
Rozstawiwszy wartę dokoła farmy, udałem się do wskazanego mi pokoju gościnnego i, spojrzawszy w okno, spostrzegłem niedaleko za ogrodem wielkie ognisko, naokoło którego rozsiedli się Hotentoci, piekąc nad płomieniem spore porcye dzika. Pomiędzy nimi uwijał się dzielny Kwimbo, bohater dnia. Dziwny naprawdę człowiek! Tak niedawno jeszcze widziałem go w najwyższej trwodze wrzeszczącego wobec strusia, a oto teraz okazało się, że jednak posiadał dość odwagi, a nawet pewne wojownicze zdolności!




III.

Udając się do gościnnego pokoju, nie zapomniałem był zabrać ze sobą torby Anglika. Znajdowały się w niej drobiazgi toaletowe, najzupełniej zresztą zbyteczne w tej dzikiej krainie Kafrów, portfel z listami i wątpliwej wartości lornetka.
W portfelu znalazłem rozmaite notatki oraz prywatne listy, adresowane do sir Hilberta Grey’a w Kingsfield, ze stampilią pocztową „Kapstad“. Przejrzałem je wszystkie, i okazało się, że szkoda było zachodu. Jeden tylko list zwrócił moją szczególniejszą uwagę ze względu na styl bardzo niewyraźny, zagadkowy, mimo, że inne korespondencye, tą samą ręką pisane, były zupełnie zrozumiałe. Była w tym liście mowa o nausznicy czy też czapce i o lornetce, jednak pasowało to tak dziwnie do ogólnej treści — „ni przyszył, ni przyłatał“, że mię to zaintrygowało. Napewno tu nie szło jedynie o czapkę Anglika i o jego lornetkę, którą właśnie miałem w ręku... Co więc to miało znaczyć? Mozoliłem się nad listem dość długo i nareszcie udało mi się tajemnicę odkryć. Oto list ten pisany był w taki sposób, że należało czytać najpierw wiersze parzyste, a potem nieparzyste. Jakoż odcyfrowałem tą drogą całą treść, wysoce dla mnie interesującą. Wynikało z niej mianowicie, że sir Hilbert Grey z Kingsfield był zastępcą pewnej fabryki broni, która na zamówienie angielskiego gubernatora miała dostarczyć Zulusom karabinów, kul i prochu. List zredagowano umyślnie tak, aby, wrazie dostania się go w ręce niepowołane, nie mógł być zrozumiany, a oprócz tego sporządzone komentarze, z których jeden znajdował się w czapce, drugi zaś w lornetce.
Oczywiście, idąc za tą wskazówką, odśrubowałem lornetkę i, ku miłemu memu zdziwieniu, znalazłem tam rzeczony papier. Adresowano do porucznika Mac Klintok’a, który w dniu oznaczonym miał na czele zbrojnego oddziału Kafrów przejść pasmo górskie Kers i oczekiwać w pewnem miejscu transportu, a potem przeprawić go dalej w bezpieczne miejsce do Zulów. Dalej była uwaga, że Zulowie zaraz po otrzymaniu broni mają obsadzić wzgórza Klei, ażeby nie dopuścić Boerów, mieszkających po tamtej stronie, do niesienia pomocy zagrożonym ziomkom.
Z listu tego wynikało przedewszystkiem, że powstanie Kafrów przeciw Boerom było dziełem Anglików, którzy nietylko zaopatrywali czarnych w broń, ale nawet dawali im pewną liczbę oficerów, jako instruktorów w kampanii.
Jaki jednak związek zachodził między całą tą sprawą a pojawieniem się w okolicy Sikukuniego, o tem nie miałem wyobrażenia. Widocznie zapędziły go tu jakieś ważne sprawy, skoro nie wahał się przybyć w te strony w tak szczupłem gronie wojowników. Zagadkę tę mógł wyjaśnić jedynie Uys. Niestety, nie było go w domu. Postanowiłem tedy wyszukać go, o ile możności, jak najprędzej i poinformować o transporcie broni.
Kiedy rozmyślałem o tem, weszła do mego pokoju Mietje z wezwaniem do wieczerzy. Zasiedliśmy do stołu tylko we dwoje, gdyż Soofje nie opuszczała łóżka.
Rozumie się, rozmowa odrazu przeszła na temat dzisiejszego napadu na farmę, i byłem ciekawy dowiedzieć się bliższych szczegółów o tym napadzie.
— Do ostatniej chwili nie przypuszczałam — rzekła dziewczyna, — aby nam groziło jakie niebezpieczeństwo, gdyż na razie pojawił się tylko jeden Zulu.
— Oczywiście Sikukuni wysłał go naprzód na zwiady. Cóż mówił ten przybysz?
— Zapytywał, czy nie byłoby dla niego jakiej roboty na farmie i czy nie może się widzieć z van Roer’em. Że jednak mamy dosyć robotników, a Jana niema w domu, więc odprawiłam go z niczem.
— I poszedł spokojnie.
— Nie. Wypytywał mię następnie, skąd mam łańcuszek, który noszę na szyi.
— I pani mu powiedziała?
— Rozumie się. Popatrzył na mnie uważnie, niemal, jak zbójca, i oddalił się, a po kilku minutach wrócił z Sikukunim i z drugim towarzyszem.
— Czy znałyście przedtem głowacza?
— Nie. Ja przynajmniej nigdy go przedtem nie widziałam.
— Jaki podał powód swoich odwiedzin?
— Pytał o Jana, dokąd się udał i kiedy wróci.
— I pani mu to opowiedziała?
— Cóż miałam uczynić, skoro zagroził mi śmiercią?... Ale niech pan nie myśli, że zdradziłam Jana... O, nie! Raczej byłabym się zdecydowała na śmierć, niż na to, Jan udał się na zebranie dowódców dla omówienia z nimi sprawy napadu na Zulów i zapytania Sami, czy zechce być królem swego szczepu.
— Ach, Sami! To dla mnie bardzo ważna wiadomość. Przypuszczam, że nikt nie wie o miejscu jego pobytu.
— No, tak! nikt, oprócz Jana i Uysa. Sami ukrywa się w pobliżu Makua, na północ stąd.
— I wtedy dopiero, gdy się pani wzbraniała udzielić mu żądanych wiadomości, zaczął wypytywać o ów łańcuszek?
— Tak.
— A wierzy pani w to, co on mówił?
— Albo ja wiem. Tylko kobiety ze sławnych rodów i żony głowaczy mogą nosić podobne odznaki. Tak mi mówił Jan. Wprawdzie jeffrouw była dla mnie bardzo dobrą matką, ale chciałabym bardzo poznać swego ojca.
— Sądząc z tego, co mówił Sikukuni, ojcem pani jest Sami, i jeżeli Boerom plan ich powiedzie się, to pani posiądzie nielada zaszczyt... będzie pani królewną...
— Ech, chociażby nawet i tak było, to jeszcze nie powód, bym się miała tem chełpić. Jesteśmy wszyscy równi wobec Boga.
— Ślicznie, moje dziecko! Pan Bóg kieruje losami nietylko narodów, ale i każdego poszczególnego człowieka. Ale, wracając do sprawy, teraz dopiero zaczynam pojmować, w jakim celu przybył tu Sikukuni.
— Jestem ciekawa.
— Niezawodnie dowiedział się, że Boerowie zamierzają dopomódz Samiemu do zdobycia władzy, a może nawet wie coś o zebraniu naczelników i na farmę przybył jedynie po to, by się przekonać, czy wiadomość o zebraniu jest prawdziwa i czy się ono już zaczęło. Powiedział nawet, że Jan musi zginąć i zginie; stąd wniosek, że satrapa ten wie, gdzie go szukać należy.
— Panie, pan mię przestrasza!...
— Nie, ja tylko wysnuwam wnioski, pomny na to, że lepiej jest zawczasu poznać niebezpieczeństwo, które nam grozić może. Kto z obecnych tutaj wiedział o zjeździe?
— Tylko Jan, matka i ja.
— Więcej nikt?
— Nikt.
— W takim razie ktoś z Kafrów lub Hotentotów z wszelką pewnością podsłuchał waszą rozmowę, i Sikukuni wie wszystko, czego dowodem choćby to, że przybył tutaj. Niezawodnie wśród służby znajduje się jakiś zdrajca i szpieg. Proszę dobrze rozważyć, na kogo mogłoby się zwrócić podejrzenie.
— Ludzie nasi — odrzekła po chwili — są wypróbowani. Jeden tylko Czemba, podający się za Makolola, wydaje się trochę niewyraźnym. Przyjęty został do służby, co prawda, niedawno, ale że jest bardzo pilny, pracowity i posłuszny, więc nie podejrzywaliśmy go o nieżyczliwość, i nie mogę nawet teraz posądzać go, aby był zdolny do czegoś podobnego.
— Kafr i pilny... Czy już samo zestawienie tych dwu wyrazów nie zwraca uwagi, jako rzadka osobliwość? Rozmówię się z nim, bo kto wie, czy on właśnie za pomocą tych przymiotów, jakie pani wyliczyła, nie starał się pozyskać zaufania chlebodawców. Czy jednak wie pani, że muszę was pożegnać, i to już jutro wczesnym rankiem?
— Tak prędko, mynheer?
— Niestety. Nie dlatego jednak chcę was opuścić, że grozi wam niebezpieczeństwo i mógłbym się sam na nie narazić, ale właśnie wyruszę w tym celu, by niebezpieczeństwo to od was uchylić. Przedewszystkiem muszę odszukać Jana i Boerów i powiadomić ich o wszystkiem. Anglicy przysyłają Zulom broń i proch; wiem, że w drodze jest właśnie jeden z transportów, i trzeba go pochwycić. Przypuszczam też, że Sikukuni nie przeszedł gór bez licznej rzeszy wojowników, a zdaje mi się, że wiadome mu jest miejsce, w którem odbywa się zjazd dowódców waszych, i kto wie, czy nie zamierza napaść na uczestników tego zjazdu. Mojem zdaniem, ludzie, którzy z nim byli, tworzą przednie straże jego band.
— Jeżeli to prawda, mynheer, to Janowi grozi niebezpieczeństwo, wobec czego pomoc pańską przyjąć możemy tylko z najgłębszą wdzięcznością. Trzeba go przestrzedz koniecznie!
— Ja też to zamierzam uczynić. Zresztą im większe niebezpieczeństwo grozi jemu, tem mniejsze jest ono tu dla was, gdyż skoro Sikukuni zmierza w tamte strony, to równocześnie nie może być tutaj, i nie macie powodu obawiać się jego powrotu.
— A gdyby zamierzał napaść na nas, zanim wyruszy w drogę na miejsce zjazdu?
— Nie zdaje mi się, aby żywił takie zamiary. Z tego, co zaszło, wie, że nie jesteście bez opieki, i musiałby ściągać tu ze znacznej odległości większą liczbę swych wojowników, a to zabrałoby mu zbyt wiele czasu. Zresztą wie on doskonale, że zjazd już nastąpił, więc musi spieszyć bez wytchnienia, by się nie spóźnić; na farmę zaś prawdopodobnie planuje sobie wrócić później, już jako zwycięzca, o każdej porze i bez zbytniej obawy. Dla pewności wszakże musicie tu przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności i zabezpieczyć się przeciw wszelkim napadom. Na służbę zbytnio liczyć nie możecie, nieprawdaż?
— Istotnie. Hotentoci to tchórze, a Kafrów mamy zamałą liczbę.
— Trzeba więc wezwać na pomoc sąsiadów. Czy daleko mieszkają?
— Niebardzo. Do Zelmsta można zajechać na dobrym koniu za godzinę, a w dwa inne sąsiedztwa również mniej-więcej w tymże czasie. Pchnę natychmiast posłańców i pouczę ich, że...
— Co? Ależ przenigdy! Niewolno dawać żadnych ustnych zleceń z tej prostej przyczyny, że przecie pomiędzy służbą znajduje się zdrajca! Czyż nie lepiej napisać parę wierszy do każdego?
— Słuszna uwaga. Przypuszczam, że Zelmst przybędzie natychmiast, Hoblyn przyśle dwóch synów, a Mijer Jeremiasza, który zapewne weźmie z sobą trochę swoich Kafrów.
— A zatem wszystko składa się dobrze i pozostaje mi tylko dowiedzieć się, którędy dostać się można na miejsce zebrania. Muszę bowiem wyruszyć natychmiast, skoro tylko przybędą tu sąsiedzi.
— Jakże ja to panu wytłómaczę nie znającemu tych stron? Czy pan był już kiedy w tych okolicach?
— Nie, ale mam mapę.
— Doskonale. Proszę pokazać.
Dobyłem z pośród swoich przyborów mapę i rozłożyłem ją na stole. Dziewczyna potrafiła szybko zoryentować się w niej.
— Są tu cztery łańcuchy górskie. Między tym oto trzecim a czwartym znajduje się dosyć obszerna dolina, przedzielona łysem płaskowzgórzem. Stąd zobaczy pan w oddaleniu wielkie rozłożyste drzewo. Dojechawszy do niego, skręci pan w dolinę zachodnią i w oddaleniu około dwustu kroków natrafi pan na wąwóz o bardzo stromych i skalistych zboczach. Zresztą nie będzie pan zbyt błądził, bo na wspomnianem drzewie ulokowano wedetę, która pana zdala spostrzeże i doniesie o tem zebranym.
— Wiem już i jestem pewny, że nie zbłądzę. Proszę teraz rozpisać listy, a ja tymczasem obejdę farmę i rozstawię warty na noc.
Wyszedłem do swego pokoju, by zabrać ze sobą nóż i rewolwer, co na wszelki wypadek przydać się mogło. Byłem jednak bardzo zdziwiony, nie znalazłszy w pokoju tarczy Sikukuniego, którą przed wieczerzą sam na ścianie powiesiłem. Zabrawszy broń, podążyłem w kierunku ogniska, gdzie czarni siedzieli właśnie przy uczcie.
Kwimbo, spostrzegłszy mię, wybiegł naprzeciw z potężną połacią mięsa w garści i rzekł z niekłamaną radością:
— Mynheer idzie! Mynheer będzie jadł szperkę! I przy tych słowach rozerwał swą porcyę na dwie połowy, by się podzielić ze mną iście po... bratersku.
— Jedz sam, jedz! Ale czy nie wiesz, gdzie się podziała tarcza Sikukuniego?
— Tarcza? Sikukuni?
— No, tak. Niema jej w moim pokoju.
— Niema tarczy? Och, Kwimbo nie brala. Kwimbo byla w pokój, i tarcza wisieć na ścianie!
— Kiedy to było?
— Teraz, o! Kwimbo chciała powiedzieć mynheer, że szperka już jest, ale mynheer nie była w pokój... A tarcza wisiał na ścianie...
To było bądź-co-bądź szczególne! Wynikało stąd bowiem jasno, że ktoś tarczę ukradł. Ale na co ta rzecz mogła się komu przydać? Wszak Hotentoci nie urządzają muzeów z trofeami!
Zamierzałem już odejść od ogniska i, odkładając na razie sprawę tarczy na bok, obejść farmę dokoła dla zbadania sytuacyi i ustanowienia miejsc na posterunki, — gdy wtem przyszedł mi na myśl Czemba.
— Znasz ty Czembę, Kwimbo?
— O, Kwimbo go zna. Czemba mówi, że jest Makololo, ale Czemba nie jest Makololo, bo Makololo smaruje skórę gliną, a Czemba tego nie robi.
To oświadczenie Kwimba utwierdziło mię w podejrzeniach.
— Gdzież jest ten Czemba?
— Czemba nie tu; Czemba poszła do stajni.
— Po co? nie wiesz?
— Kwimbo nie wie; Kwimbo nie była w stajni.
Tego dnia właśnie zwiedzałem stajnię i zauważyłem, że, prócz głównej bramki, znajdowała się tam druga furtka na ogrody. Podejrzenie moje co do Czemby, podającego się za Makolola, wzmogło się tem bardziej. Co on mógł mieć w tej porze do roboty w stajni? Czyż nie przyjemniej było siedzieć koło ognia i zajadać pieczeń razem z innymi? Niedługo myśląc, podążyłem ku stajni, ale nie ku głównemu jej wejściu, lecz od strony ogrodu. Ledwie uszedłem wzdłuż domu parę kroków i skręciłem poza węgieł, uszu moich doleciał jakiś tupot — coś, jakby od domu oddalały się dwie osoby. Nasłuchiwałem chwilę, i wnet dało się słyszeć przytłumione parskanie konia. Podążyłem ostrożnie, ale przyspieszonym krokiem, w kierunku dochodzących głosów i niebawem spostrzegłem ciemne sylwetki, a przybliżywszy się jeszcze kilkanaście kroków, stwierdziłem, że był to jakiś człowiek, prowadzący konia. W tej właśnie chwili otwierał barjerkę w płocie, za którym ciągnęło się pole. Człowiek miał na sobie jedynie fartuch, jaki noszą Kafrowie, a z wysokiej fryzury poznałem, że należał do tego plemienia. Niezawodnie był to Czemba, i postanowiłem go przytrzymać.
Zaszedłszy Kafra z tyłu, chwyciłem go jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem potężnie w skroń. Tak uczęstowany, przewrócił się na ziemię, jak kloc, ja zaś tymczasem ująłem konia za uzdę i przekonałem się, że miał na nozdrzach szmatę dla przytłumienia parskania; również kopyta były poobwijane szmatami. Zerwawszy jedną z nich, związałem nią Kafrowi ręce, poczem zawaliłem go sobie na plecy i poniosłem w stronę ogniska, prowadząc konia za uzdę.
Na mój znak podbiegł do mnie Kwimbo, a w świetle ogniska zobaczywszy jeńca, krzyknął:
— Och, mynheer złapała koń i Kafra! Co to za Kafr? Och, oj, aj! to Czemba! Gdzie mynheer znalazła Czemba? co Czemba robiła z koń mynheer?
Istotnie był to mój własny koń, na którym Kafr zamierzał cichaczem umknąć. Jaki jednak mógł być cel tej ucieczki, połączonej z kradzieżą konia?
Czemba, ułożony na wilgotnej ziemi, przyszedłszy niebawem do siebie, otworzył oczy, ale je zamknął nanowo, może ze wstydu lub z bojaźni.
Oddałem konia jednemu z Kafrów, by go zaprowadził do stajni, i kazałem Kwimbowi, aby przywiódł złapanego ptaszka do mego pokoju.
— Jak? — wzbraniał się Kwimbo. — Czemba jest umarły. A może mynheer chce, żeby Czemba nie była umarła?
Skinąłem głową potakująco, wobec czego służący chwycił z ogniska palącą się głownię i zbliżył ją do sztucznej fryzury leżącego na ziemi Czemby. Oczywiście natłuszczone kędziory poczęły w ogniu trzeszczeć, co podziałało na draba tak, że zerwał się na równe nogi i począł krzyczeć, jakby mu nie włosy, ale żywą skórę przypalano.
— Mynheer! patrz! oj! fałszywy Makololo żyje! — śmiał się Kwimbo, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Dobrze, ale dosyć tego; odłóż szczapę — rozkazałem mu, a do Czemby rzekłem: — Zapytam cię o pewne rzeczy, a ty masz mi odpowiadać. Ale jeżeli choć jednem tylko słowem skłamiesz, każę ci włosy opalić do samej skóry!
Słysząc to, Kwimbo wziął głownię znowu do rąk.
— Pięknie! dobra! mynheer! — począł wykrzykiwać. — Aj, Kwimbo spali włosy do skóry, bo włosy mają dużo tłuszczu, a tłuszcz pali się... ojoj!
— Jak się nazywasz? — zacząłem badanie.
— Czemba.
— Być może. Ale nie jesteś Makololo; do jakiego więc należysz szczepu? Kafr milczał.
— No?
— Czemba jest Makololo!
— Kwimbo, ognia!
Groźba podziałała znakomicie. Przedtem nie byłbym wręcz uwierzył, aby Kafr aż tak wielką wagę przywiązywał do swej fryzury.
— Czemba chce mówić — jęczał. — Czemba jest... jest... jest...
— Zulu — pomogłem mu.
— Tak, Zulu... — potwierdził, patrząc prawie obłąkanemi oczyma na płonącą szczapę.
— Jesteś wojownikiem Sikukuniego?
— Czemba mówi tak... Mynheer wie wszystko.
— O, tak, wiem wszystko. Przysłał cię tu Sikukuni?
— Sikukuni przysłał mię do Boerów.
— Po co?
— Ażeby Czemba słyszał i widział, co Boerowie mówią i robią.
— A więc jesteś szpiegiem, najętym przez Sikukuniego?
— Tak. Ale... Sikukuni jest zły... Sikukuni zabija i karze... Sikukuni groził... Sikukuni nie jest tak dobry, jak Sami. Czemba powie wszystko...
— No, dobrze. Jeżeli wyznasz wszystko otwarcie, to nic się włosom twoim nie stanie.
— Niech Kwimbo odłoży ogień...
Kwimbo na moje skinienie odłożył głownię na ognisko, a Czemba zaczął opowiadać:
— Sikukuni wie, że mynheer Uys jest wodzem Boerów i że bywa często u mynheer Jana. Sikukuni wysyła Czembę do mynheer Jana i potem wysyła innego, aby się dowiedział, co Czemba widział i słyszał. Czemba słyszał, że Boerowie pojadą w góry widzieć się z Samim, i powiedział to Sikukuniemu. Sikukuni przybywa z Zulu i chce pozabijać Boerów, ale naprzód chce wiedzieć, co się dzieje tutaj i czy Boerowie już pojechali. Sikukuni chce zabić jeffrouw i uprowadzić Mietje, a potem pójdzie w góry za Boerami.
— Gdzie on jest teraz?
— W drodze i czeka na Czembę.
— Gdzie?
— W wielkim lesie koło gór Raaf. Ma z sobą dużo Zulu...
— Rozmawiałeś z nim dzisiaj?
— Czemba mówił z Sikukunim, zanim jeszcze Sikukuni przybył tutaj i nim wskoczył na koń, biorąc Mietje.
— Co to za Anglik, który się przy nim znajduje?
— Czemba nie zna Anglik.
— To ty zabrałeś tarczę z mego pokoju?
— Czemba chciał zanieść tarczę do Sikukuni. Zulu są tchórze i zginą, jeśli Sikukuni będzie bez tarczy. Sikukuni daje dużo pieniędzy Czemba, aby Czemba przyniósł tarczę.
— Gdzieżeś ją podział?
— Czemba wyniósł tarczę na pole, i tam leży ona koło płotu.
Kazałem natychmiast Kwimbowi odszukać ją. Kafr pobiegł i niebawem wrócił, niosąc istotnie znalezioną we wskazanem miejscu tarczę. Równocześnie z nim nadbiegła Mietje, która, dowiedziawszy się o wypadku z Czembą, zaciekawiona była szczegółami. Wysłała też natychmiast przez posłańców listy do sąsiadów, pomimo że obecnie, po schwytaniu i zeznaniach Czemby, można było być spokojnym o bezpieczeństwo farmy.
Co do szpiega, to osądzenie go należało nie do mnie, lecz do Boerów, więc dla uniemożliwienia jedynie ucieczki zamknąłem go w bezpiecznem miejscu, aby tam siedział aż do powrotu Jana.
Ustawiwszy dla wszelkiej pewności straże dokoła farmy, udałem się na spoczynek.
Gdym się zbudził o świcie, przybył właśnie sąsiad Zelmst, i zaledwieśmy się zapoznali ze sobą przy śniadaniu, gdy na dziedzińcu ukazali się obaj synowie Hoblyn’a i baas Jeremiasz z kilkoma Kaframi.
Zaniepokojeni pojawieniem się Sikukuniego po tej stronie gór, uznali konieczność zabezpieczenia farmy od napadu i przyrzekli rozciągnąć opiekę nad domem Jana oraz nad jego rodziną.
Mogłem tedy wybrać się w drogę już bez zbytniej troski. A droga ta była o tyle niebezpieczną, że bądźco-bądź na przestrzeni między mną i miejscem zjazdu dowódców boerskich wałęsali się Zulowie. Że jednak nie poraz pierwszy zdarzało mi się mieć do czynienia z dzikimi, więc nie miałem najmniejszej obawy.
Pożegnany serdecznie przez mieszkańców farmy, puściłem się w drogę w towarzystwie Kwimba, który siedział znowu rozkraczony szeroko na grzbiecie brabanta, a poza sobą umieścił kilka sporych połaci szynki z dzika.
Wypoczęte konie biegły żwawo, i spodziewałem się przybyć na miejsce o świcie dnia następnego, pomimo twierdzenia Mietje i innych, że na przebycie tej drogi potrzeba dwóch dni z okładem. Droga zaś wiodła przeważnie przez pustynne wydmy, piaski, żwirowiska i pozbawione wszelkiej roślinności przestrzenie. Dopiero wszakże pod sam wieczór zamajaczył we mgle na dalekim horyzoncie wąziutki ciemny pasek, jak się domyślałem — ów las, o którym wspominała Mietje, gdzie Sikukuni miał oczekiwać na Czembę. Według jej objaśnień, miał to być pierwszy las w kierunku na północ, — że zaś kierowałem się kompasem, więc o zbłądzenie nie było obawy. Postanowiłem tedy nie jechać na razie dalej i przeczekać tu aż do zmroku, — bo jeżeli istotnie w tym majaczącym przede mną lesie Sikukuni oczekiwał na szpiega Czembę, to niewątpliwie ustawił w pobliżu swego stanowiska posterunek i oczywiście mógł być zawczasu powiadomiony o naszem zbliżaniu się.
Pozsiadaliśmy więc z koni i, przywiązawszy je do wbitych w ziemię palików, pokładliśmy się na gorącym jeszcze od słońca piasku, by nieco wypocząć.
Kwimbo jednak nie został bezczynnym. Wydobył swój nóż i począł go ostrzyć na kamieniu, a czynił to z takiem przejęciem, jakby conajmniej narzędziem tem zamierzał wyrżnąć połowę Zulów.
— Patrz, mynheer! Kwimbo ostrzy nóż na Sikukuni — zagadnął mię po chwili zupełnie poważnie.
— Dlaczegóż właśnie na niego?
— Sikukuni chciala porwać Mietje, a Mietje będzie żona Kwimbo. Kwimbo zakluje Sikukuni... i nietylko Sikukuni, ale i dużo Zulu, jak tylko przyjdzie do lasu.
I rzekłszy to, ze wzrastającą zaciętością ostrzył nóż dalej, a we wzroku jego naprawdę zauważyłem straszliwą grozę. Dokończywszy wreszcie roboty, wydobył kawał mięsa i począł się niem napychać z wilczym apetytem.
Słońce tymczasem kryło się powoli za horyzontem, wysyłając na okolicę ostatnie swe złote promienie, aż wreszcie zapadło w morzu piasku, i zapanował mrok i cisza.
Czas było ruszyć w dalszą drogę. Wsiedliśmy więc na konie i zatoczonym daleko łukiem podążyliśmy ku lasowi, zrazu po równej przestrzeni, potem wzdłuż kamienistego zbocza gór, których żebro wysuwało się daleko w głąb pustyni.
Przybywszy na brzeg lasu, kazałem Kwimbowi zostać przy koniach tak długo, dopóki nie upatrzę odpowiedniego miejsca na nocleg, a znalazłszy je, sprowadziłem tam służącego. Po nakarmieniu koni posililiśmy się sami i legliśmy na ziemię.
Noc przeszła spokojnie. Ptactwo leśne obudziło nas już o pierwszym brzasku, z czego byłem bardzo zadowolony, bo mogłem teraz swobodnie zająć się odszukaniem śladów Zulów w pobliżu. Kwimbo miał zostać koło koni, i zapowiedziałem mu z całym naciskiem, że nie wolno mu oddalić się do mego powrotu. Udałem się tedy wzdłuż lasu, o ile możności, jak najdalej w tej myśli, że mogę natrafić na ślady nieprzyjaciół. Niestety, mimo półgodzinnych poszukiwań, nie zauważyłem nic szczególnego. Widocznie Zulowie przedostali się do lasu poniżej naszego stanowiska. Postanowiwszy więc zbadać grunt z tamtej strony, podążyłem ku miejscu, gdzie zostały nasze konie; atoli ku wielkiemu memu zdziwieniu Kwimba przy nich nie znalazłem.
Wołać nie należało ze względów na ostrożność; nie mogłem też posądzać go o lekkomyślne oddalenie się bez powodu. Po krótkim tedy namyśle podążyłem brzegiem lasu za jego szerokimi śladami, prowadzącymi w tę właśnie stronę, której jeszcze nie zbadałem. Wnet jednak trop skręcił w głąb lasu, łącząc się z wydeptaną ścieżką, którą rozpatrzywszy, przyszedłem do wniosku, że przeszło tędy kilkadziesiąt koni. Ślady te doprowadziły mię do niedużej polany, powstałej wskutek wyłamania drzew przez huragan, na której spostrzegłem z odległości paruset kroków spoczywający oddział Zulów, uzbrojonych od stóp do głów. Naliczyłem ich dwudziestu czterech. Konie stały też pouwiązywane wokoło do krzaków i pni.
Ległem pod krzakiem, nasłuchując, gdy nagle zauważyłem tuż przy sobie pojedynczy ślad stóp ludzkich.Był to najniezawodniej ślad Kwimba. Posunąwszy się atoli kilka kroków dalej, spostrzegłem drugi trop, prowadzący od polany. W pobliżu najmniejszy szmer nie zdradzał nic podejrzanego; podniosłem się więc na nogi i poszedłem szybciej naprzód. Niebawem ślady rozdzieliły się znowu: jedne były bose, drugie zaś stanowiły odciski olbrzymich butów. Czyżby w pobliżu znajdował się ów podejrzany Anglik? Tego już najmniej mogłem się obawiać, więc podążyłem za śladami bosymi. Zaledwiem jednak przeszedł kilkanaście kroków, gdy w pobliżu grubego pnia drzewa spostrzegłem sterczące z za niego na ziemi dwie brunatne nogi.
Były to łydki... Kwimba. Któżby ich nie poznał?... Okrągłe, tęgie, wysmarowane tłuszczem... Nie chcąc go nastraszyć nagłem pojawieniem się, spowodowałem umyślnie lekki szmer. Kwimbo zerwał się żywo z ziemi i wytrzeszczył na mnie oczy, jak zając, niewiadomo — z przestrachu, czy ze zdziwienia.
— Ach, aj, oj, mynheer!... Kto to szedla? — szepnął, wskazując ślady butów.
— Anglik.
— Mynheer wie? A skąd mynheer wie, że to Anglik?
— Ślady mówią... Dlaczego pozostawiłeś same konie?
— O, o, oj!... mynheer nie będzie zły, nie gniewa się... Kwimbo słyszała, biegnie koń. Kwimbo widzi, koń pędzi, a Zulu lapie koń. Kwimbo biegnie za tym koń i Zulu na miejsce, gdzie siedzi Sikukuni i dużo Zulu i Anglik. Ten Anglik wstaje, idzie w las, Kwimbo za nim też i mynheer teraz też.
Ta relacya Kwimba wystarczyła mi. Poszedłem dalej, skradając się popod krzakami, jak tygrys, i w niewielkiej odległości spostrzegłem... Anglika. Leżał na ziemi do góry brzuchem i patrzył na gałęzie. Widocznie oddalił się umyślnie od Kafrów w tym celu, by choć przez chwilę nie wąchać smrodu z ich natłuszczonych fryzur i skór.
Co było robić? Rzucić się na niego?... To spowodowałoby niejaki hałas, i nieprzyjaciel dowiedziałby się o mojej tu obecności. Z drugiej strony, gdyby się dało pochwycić tego dżentelmena, zmusiłoby to Zulusów do poszukiwań i opóźniło ich wyruszenie stąd o jakiś dzień, a jabym tymczasem mógł wynaleźć Boerów i sprowadzić ich tutaj. Co zaś do transportu broni, to zniknięcie Anglika nie mogło tu nic zaszkodzić. Rozważywszy te okoliczności, postanowiłem schwytać ptaszka znienacka.
Zbliżywszy się tedy ostrożnie do niego, dobyłem noża i, podnosząc go nad Anglikiem, rzekłem:
— Good morning, sir Grey! Zapewne niedobrze się pan wyspał, skoro jeszcze teraz, w tak piękny poranek, odpoczywasz...
Zagadnięty najniespodziewaniej syn Albionu zdębiał. Spojrzał na mnie trwożnie i omal mu białka oczu nie wylazły na wierzch, a usta rozwarł naoścież, ukazując sztuczne złote zęby.
— Możebyś, sir, był łaskaw wstać? Czyżbyś zapomniał w tym kraju o pewnych zasadach grzeczności, naprzykład o tem, jak dżentelmeni powinni ze sobą rozmawiać?...
— Ach, to pan? — westchnął, podnosząc się wreszcie zwolna.
— Tak jest, to ja, jeśli się oczywiście nie mylę. Czy sir nie byłbyś łaskaw ściągnąć na chwilę lakierków ze swych nóg?
— Poco? — zapytał, mocno zdumiony moją propozycyą.
— Bo ja sobie tego życzę, sir. Nie mam teraz czasu na objaśnianie mych zamiarów, ale dowiesz się pan później o wszystkiem. Proszę więc!...
— Ależ nie pojmuję...
— Spójrz, sir, na ten nóż, a odrazu pojmiesz... Co pan wolisz: poczuć go między swojemi żebrami, czy zdjąć buty? no?
Tu skinąłem na Kwimba, który przypatrywał się tej scenie tuż w pobliżu.
— Mynheer chce, żebym przebiła Anglika, jak wczoraj świnię? Pytanie to wystarczyło sir Grey’owi, gdyż raczył się wreszcie zdecydować.
— Ja doprawdy nie pojmuję — rzekł, zdejmując buty, — jak można żądać czegoś podobnego... W lesie tyle jest pniaków, może nawet jaka żmija... Zresztą nie jestem przyzwyczajony chodzić boso, nie odbywałem też kneipowskiej kuracyi... No, ale skoro już panu tak bardzo zależy, nie wzbraniam się...
— I mądrze pan robisz. Uszedłeś nam raz, ale drugi raz już mu się to nie uda. Zresztą prosiłbym mówić pocichu i iść za nami.
Zależało mi na zdjęciu butów Anglikowi jedynie dlatego, że wielkie jego chodaki pozostawiały zbyt widoczne ślady. Wstawszy z ziemi, wziął buty pod pachę i poszedł za mną. Kwimbo podążył za nami. Przybywszy na miejsce, gdzie były nasze konie, postanowiłem obejść się z jeńcem trochę surowiej.
— Wczoraj nie byłeś pan dla mnie zbyt uprzejmy i nie pozwoliłeś sobie towarzyszyć. Ale, jak pan widzisz, na nic się mu ten upór nie zdał, a skutki jego musisz teraz ponieść... Na to już niema rady. Wtargnąłeś pan do tego kraju, jako wróg; pomagałeś Sikukuniemu w napadzie na farmę Helmersów, i za to trzeba będzie nałożyć głową, jeżeli oczywiście zachowaniem się swojem nie spowodujesz mnie do wstawienia się za panem u moich przyjaciół. Co pan masz za interesy z głowaczem Kafrów?
— Good! toż to bardzo proste, sir — odrzekł potulnie. — Miałem do spełnienia pewne zadanie po tamtej stronie gór i natknąłem się po drodze na niego.
— Jakież to było zadanie?
— Handlowe... zapewniam pana.
— Nie mam powodu nie wierzyć panu. Ale i interesy handlowe są bardzo rozmaitej natury. Do kogo pan byłeś wysłany?
— Do... do... pewnego Holendra...
— No, no! niekłam pan, bo może być z nim bardzo źle! — zagroziłem.
— Mówię najoczywistszą prawdę.
— Taak? mówisz pan prawdę?... A ja sądziłem, że porucznik armii angielskiej, Mac Klintok, nie jest wcale Holendrem. No?
Milczał.
— Proszę odpowiadać!
— Jaki Mac Klintok? Skąd pan wiesz o Klintoku?
— O! dowiedzieć się o tem nie było wcale trudno, i dziwię się, że tak ważną ekspedycyę powierzono panu, który najmniejszych do tego nie posiadasz zdolności... Ale mniejsza o to. Pytam raz jeszcze, w jaki sposób spotkałeś się pan z Sikukunim?
— Spotkałem go przypadkowo; mówię prawdę, jakem Anglik.
— A zatem posłannictwo pańskie względem niego było przyjazne, natomiast wrogie dla Boerów. Czybyś pan nie zechciał udzielić mi bliższych wyjaśnień?
— Nie mogę, sir, bo straciłbym posadę.
— Hm! Jeżeli tak, to nie nalegam, a tylko radziłbym panu, abyś więcej baczności poświęcił swojej... czapce i nie zgubił jej tak, jak lornetkę i portfel z listami... Bo nużby znalazł się jaki człowiek, któryby potrafił odcyfrować tajemnicze pismo w papierach pańskich.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał, blednąc nagle.
— A to, że jeżeli sir postawisz mi choćby najmniejszy opór, zastrzelę pana odrazu, albo lepiej służący mój nadzieje pana na dzidę, jak kiełbasę na widelec... Powiedziałem! A teraz siadaj pan na tego brabanta. Pozwalam też obuć się, ale prędko!
— Well, sir! Jesteś zbyt pewny, że pojadę z wami — odrzekł, ale spełnił mój rozkaz i wdrapał się na konia, poczem obejrzał się i rzekł zakłopotany: — Ale ja zostawiłem koc i broń u Kafrów...
— To panu zbyteczne. Ciepło jest, a gdyby znowu napadł na pana jaki dzik, to nie masz pan czego się obawiać; siedzisz dosyć wysoko. Zresztą postaram się, abyś już jutro mógł otrzymać swoje rzeczy. A teraz proszę pozwolić, że zabezpieczę trochę pańskie nogi.
To mówiąc, wydobyłem z kieszeni rzemień i związałem Anglikowi nogi pod brzuchem konia. Były tak długie, że, mimo grubości tułowia szkapy, zeszły się ze sobą doskonale.
— No, teraz pan z pewnością nie spadniesz, chociażby nawet natarło na pana kilka dzików. Kwimbo, wsiadaj!
Kafr zrobił bardzo głupią minę.
— Co ma robić Kwimbo? Kwimbo ma siadać na Anglika?
— Nie na niego, ale poza nim. A trzymaj go silnie obiema rękoma, żeby nie uciekł.
— Och, mynheer! jak to będzie pięknie! Kwimbo teraz nie spadnie z konia... Jak to dobrze!
I przy tych słowach Kafr, wdrapawszy się na grzbiet konia, chwycił Anglika w objęcia, jak kleszczami.
— A teraz jedź prosto na zachód. Ja was wnet dogonię.
Ruszyli, ja zaś pozostałem, aby pozacierać za sobą ślady, poczem podążyłem w tym samym kierunku po łupkowatym gruncie, na którym nawet najlepszy znawca nie mógłby się dopatrzyć tropów. Że zaś znajdowaliśmy się poza krawędzią wysuniętego w pustynię lasu, byłem pewny, że nas obozujący Zulowie nie zobaczą.
Ujechawszy kawał drogi, skierowaliśmy się ku północy i popędziliśmy, co koń wyskoczy. Brabant był silny i mógł snadnie unieść dwu ludzi, tem bardziej, że Grey był dobrym jeźdźcem.
Po drodze Anglik nie dawał mi spokoju, dopytując się, co z nim zamierzam uczynić. Rozumie się, nie mogłem go zadowolnić odpowiedzią, gdyż osądzenie go bynajmniej ode mnie nie zależało.
Po dwu godzinach drogi spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie cztery ciemne wierzchołki górskie, które zwiększały się z każdą minutą, a po upływie trzeciej godziny zdołałem już rozróżnić opisaną mi przez Mietje dolinę i wśród niej wysokie odosobnione drzewo.
W miarę zbliżania się do celu podróż nasza była coraz uciążliwsza, gdyż przeszkadzały nam nietylko rumowiska i bloki kamienne, ale i gęste tu i ówdzie: krzaki.
Zatrzymawszy się na jednym z pagórków, dobyłem lornetkę i popatrzyłem przez nią w kierunku drzewa. Znajdował się na niem istotnie jakiś człowiek i miał w ręku również lornetkę. Zdjąłem więc kapelusz i dałem odpowiednie znaki, na co mi tak samo odpowiedział, poczem zlazł z drzewa i pobiegł w dół. Niebawem mogłem już gołem okiem dostrzedz osiem postaci, które wyszły z zagłębienia i zatrzymały się, oczekując na nas. Wreszcie kilku podeszło naprzeciw, a wśród nich poznałem Kees Uysa, który był zdziwiony mojem przybyciem.
— To pan? czy możliwe!... Co pana tu sprowadza? W jaki sposób dostałeś się tutaj tak prędko. Przypuszczam, że nic tam złego się nie stało?
— No, było wcale niedobrze, ale na szczęście jakoś się z tego wybrnęło.
— A kogóż to pan pojmałeś?
— Jeńca, którego właśnie w wasze oddać chcę ręce. Chodźmy; opowiem całą rzecz wobec wszystkich.
Uys przedstawił mię towarzyszom, którzy powitali mię uprzejmie, poczem wzięliśmy Anglika w środek i udaliśmy się w dół, pozostawiając Kwimba na miejscu, by pilnował naszych koni.
W zacisznej kotlince siedzieli, rozprawiając o czemś, czterej mężczyźni. Byli tak przejęci ważnością swojej rozmowy, że nawet nie zwrócili uwagi na przybycie obcych. Wśród nich wyróżniał się wysoki, smukły, ale potężnie zbudowany Kafr. Był to brat Sikukuniego, Sami, jak to odrazu zmiarkowałem. Towarzyszył mu, jako przyboczny, również okazałej postaci murzyn Zingen; trzecim był van Hoorst, a czwartym... Jan van Helmers. Ten przewyższał mię wzrostem o całą głowę i odpowiednio do tego potężniejszą odznaczał się budową ciała. Na plecach miał zarzuconą skórę lamparcią, niby płaszcz królewski, co dodawało mu jeszcze bardziej powagi i uroku. Z oczu natomiast nie wyglądał surowo, i poznać było można odrazu, że to człowiek łagodny, uprzejmy i nawskróś szlachetny.
— Neef Jan — ozwał się Uys, — oto ten mynheer przybywa właśnie od jeffrouw Soofje i od Mietje.
— Bardzo mi miło — odparł uprzejmie.
— Spotkawszy go, zaprowadziłem do twego domu, gdzieśmy się zapoznali bliżej. Zasługuje on w zupełności na twoją przyjaźń.
— Ależ rozumie się, że przyjmuję go otwartemi ramionami, tembardziej, że, jak się domyślam, jest Europejczykiem — odrzekł młodzieniec, ściskając mi ręce.
— Tak, to Europejczyk. Przybył w te strony w celach naukowych i turystycznych. Teraz domyślam się, że skoro przybywa aż tutaj do nas, musi mieć jakieś ważne zlecenie od twoich.
— Czyżby stało się co złego w moim domu? Proszę siadać, mynheer, pokrzepić się i mówić, bo jestem bardzo zaniepokojony.
Chwycił butelkę z winem krajowem (które, nawiasem mówiąc, ma ustaloną swoją sławę), nalał szklankę, którą wypróżniłem duszkiem, a za moim przykładem poszli i inni. Sir Grey usiadł tuż obok. Nie obawiałem się, by mi czmychnął, bo nie zdradzał nawet biedak w niczem podobnego zamiaru, który zresztą nie udałby mu się w tych warunkach.
Dobyłem z portfelu list i, podając go Uysowi, rzekłem:
— Proszę przeczytać.
— Hm! — mruknął, obejrzawszy papier, — całkiem zwykły list.
— Proszę podać dalej! List wędrował z rąk do rąk, i nikt się nie domyślił niczego, więc musiałem w końcu objaśnić Uysa, w jakim porządku należy czytać wiersze, aby zrozumieć treść pisma.
— A! to co innego! — rzekł wreszcie Uys, przeczytawszy pismo we wskazanym porządku. — To rzecz dla nas niesłychanie doniosła!
— Proszę pokazać! — domagali się wszyscy.
— Nie, toby za długo trwało. Przeczytam wam na głos.
I uczyniwszy to, poruszył niezwykle wszystkich.
— Jak pan wpadłeś na pomysł odczytania tego listu? — zapytał mię Uys.
— Mozoliłem się dość, no i jakoś wkońcu trafiłem.
— A gdzie pan to znalazłeś?
— Dowiesz się pan później. Teraz zaś proszę przeczytać jeszcze coś.
Odkręciwszy rurkę lornetki Anglika, wyjąłem stamtąd papier i oddałem Uysowi. Gdy zaś znowu zaczęto wypytywać mię o wyjaśnienia, zwróciłem się do jeńca:
— Sir Grey, proszę zdjąć czapkę i dać ją tym panom.
Anglik posłuchał bez najmniejszego oporu, a Uys począł szybko pruć podaną czapkę.
— Jest odpis listu, i to zupełnie wierny — rzekł, przebiegłszy oczyma znaleziony w czapce papier. — Ślicznie! Ale niechże mi pan powie, w jaki sposób pochwyciłeś tak ważną osobę do niewoli?
— Spotkałem tego Anglika u Sikukuniego.
— Co? u Sikukuniego? — odezwali się prawie wszyscy naraz, a nawet Sami, który dotychczas siedział spokojnie.
— Mnie się zdaje, że pan się myli — ozwał się ten ostatni. — Sikukuni znajduje się po tamtej stronie gór.
— A ja zapewniam, że Sikukuni znajduje się w pobliżu — rzekłem stanowczo.
Na te słowa Boerowie zerwali się na równe nogi.
— Chyba pan żartuje... Gdzieżby?...
— Jeśli nie wierzycie, to mogę was przekonać. Sikukuni był tak uprzejmy, że nawet odwiedził osobiście farmę pana van Helmersa... Zamierzał zamordować tam jeffrouw, a Mietje zabrać do niewoli. Lecz przeszkodziłem mu w tem i udałem się następnie za jego tropem aż do lasu, do którego stąd można się dostać konno za niespełna trzy godziny.
— No, jeżeli moim chociażby włos z głowy spadł — ozwał się poważnie Jan, kładąc mi rękę na ramieniu, — to Sikukuni drogo mi za to zapłaci. Ale proszę opowiadać dalej!
— Tak, tak, opowiadać, bo szkoda czasu — nalegali drudzy.
Opisałem im w krótkich słowach cały przebieg wypadków od wczoraj aż do tej chwili, a wszyscy słuchali niemal z zapartym oddechem. Gdy skończyłem, obecni chwycili za broń.
— Musimy natychmiast dostać go! — krzyknął Jan, a Zingen dodał:
— Tak jest; jeżeli go schwytamy, to powstanie nie dojdzie do skutku.
— Dawać konie! — zawołał van Hoorst. — Pośpiech tu konieczny!
— Powoli, panowie — wtrąciłem. — Zanim przedsięweźmiecie coś stanowczego, posłuchajcie mnie.
— Dobrze — odrzekł Kees Uys; — jestem pewny, że rada pańska warta jest uwagi.
— Zebraliście się tutaj panowie w celu omówienia bardzo ważnych spraw. Czyż obrady wasze już ukończone?
— Jeszcze nie.
— Czy moglibyście je wkrótce ukończyć?
— Sądzę, że zabrałoby to nam niewiele czasu, bo pozostały już tylko sprawy drobniejsze.
— A zatem czyż nie lepiej skończyć te obrady, niż potem nanowo się zgromadzać?
— Ba, ale tymczasem Sikukuni może umknąć...
— Nie bójcie się. On ma przecie zamiar napaść na was tutaj, a więc prędzej czy później zetknąć się z wami musi. Możliwe jest jednak, że poweźmie on pewne podejrzenie z powodu zniknięcia Anglika. Byłbym przeto zdania, aby nie czekać na niego tutaj, lecz poszukać go w lesie, o którym wspominałem. Chociaż i na to dość jeszcze jest czasu.
— A kiedyż pan radzi to uczynić? — zapytał Jan niecierpliwie.
— Jeżeli Zulowie mają zamiar napaść na was, to z pewnością nie uczynią tego przed nocą. My zaś, chcąc dostać się do nich, mamy czas wyruszyć o północy. W jednym więc i w drugim wypadku czas jest na dokończenie obrad. A zebrać się ponownie będzie trudno, bo musicie udać się wkrótce w innym kierunku, aby przejąć transport broni.
— Słusznie — zauważył Zingen. — Gdyby tylko była pewność, je jutro rano zastaniemy jeszcze Sikukuniego w owym lesie.
— I że nie zechce napaść na nas właśnie o tym czasie — dodał Jan.
— Jakto?
— Ano, jest to zupełnie proste. Jeżeli naprzykład wyruszy o tym samym czasie, co my, to łatwo się może z nami rozminąć, i wówczas wszystko przepadło.
— A więc lepiej będzie, jeśli wyruszymy natychmiast i...
— I Zulowie nas zauważą — przerwałem. — Ale wybaczcie mi, panowie, że używam tu wyrazu „nas“; wasze jednak sprawy uważam niejako za swoje, a wplątawszy się raz w to błędne koło, nie mogę was opuścić, dopóki się nie upewnię, że się one pomyślnie dla was rozwikłają.
Na te słowa moje przystąpił do mnie van Hoorst i, podawszy mi rękę, rzekł:
— Z mowy pańskiej wynika, że jesteś z nas niezadowolony. A przecie postępowaniem swojem dowiodłeś pan wielkiej dla nas życzliwości, i winniśmy mu za to wdzięczność. Ponieważ zaś nie rozporządzamy zbyt dużą liczbą ludzi i broni, więc pomoc pańska ma dla nas ogromne znaczenie. Proszę się zatem nie zniechęcać, lecz pomódz nam łaskawie a życzliwie. Co do kwestyi napadu, to ja pierwszy zgadzam się na pański wniosek.
— Dobrze, mynheer. Ale może i van Helmers ma słuszność, więc, aby uniknąć ewentualności rozminięcia się z nieprzyjacielem, radzę wyruszyć najdalej w godzinę po zapadnięciu zmroku. Sądzę wszakże, mimo wszystko, że Zulowie pozostaną jeszcze cały dzień w lesie, aby odnaleźć zaginionego Anglika; przytem Sikukuni będzie jeszcze zapewne czekał na Czembę.
Plan mój przyjęto, mimo, że Jan radby w tej chwili wyruszyć przeciw wrogowi. W gniewnem milczeniu, jak Achilles z pod Troi, oddalił się na stronę, nie chcąc widocznie brać udziału w dalszych obradach.
Zebrani rozpatrzyli przedewszystkiem sprawę jeńca. Wina jego nie była tego rodzaju, by go powiesić, gdyż nie działał z własnej woli, lecz jako podwładny — z rozkazu innych ludzi. Postanowiono więc zatrzymać go jedynie do chwili odebrania transportu, a następnie puścić go na wolność.
Po załatwieniu innych spraw spożyliśmy wieczerzę, przy której Jan siedział milczący. Po wieczerzy pokładliśmy się na krótki bodaj odpoczynek, bo w godzinę po zachodzie słońca należało wyruszyć w drogę.
Zdrzemnąłem się chwilę i, wstawszy przed innymi, wyszedłem z ciekawości na górę pod drzewo, gdzie stał Kwimbo i z niesłychanie dumną miną trzymał w ręku olbrzymi karabin.
— Cóż to tu robisz? — zapytałem.
— Ach, aj, oj! czy mynheer nie widzi, że ja jestem warta!
— Ty? Przecie kolej teraz na van Hoorsta.
— Tak, ale mynheer Hoorst i mynheer Raal oba bardzo znużeni i chcą spać, więc mówią do Kwimbo: niech Kwimbo stoi na straży. I Kwimbo stoi.
Nie wytknąłem tego obu śpiochom, bo po pierwsze — Kwimbo był bardzo pilny i obowiązkowy, a powtóre — nic nadzwyczajnego grozić nam jeszcze nie mogło.
— Nie zauważyłeś nic?
— No, nic, tylko ten wielki, wysoki mynheer wzięła koń i pojechała precz.
— Co? Ktoś odjechał, i ty nawet nie wiesz, kto to był? — zapytałem zaniepokojony.
— Skąd? Taki długi mynheer... miala na plecy skórę lamparta.
— Dawno to było?
— Jak Kwimbo wzięla roer[16] i robiła wartę.
A więc Jan wymknął się przed dwoma godzinami.
Pobudziłem towarzyszów, którzy na wiadomość o tem zaniepokoili się mocno, gdyż kąpany w gorącej wodzie Boer mógł popsuć nam wszystkie plany, a ponadto narazić siebie na poważne niebezpieczeństwo.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy natychmiast podążyć w jego ślady i zapobiedz złemu, jeśli jeszcze nie było zapóźno.
Anglika wsadzono znowu na brabanta, a Kwimbo umieścił się za nim, jak poprzednio. Wszyscy inni również byli w parę minut gotowi, i ruszyliśmy wzdłuż doliny, przez którą przebiegał jasny, szemrzący strumień górski, który zapewne dał nazwę dolinie „Klaarfontein“. Wydostawszy się z niej na równinę, popędziliśmy galopem ku południowi.
Słońce zataczało się już za horyzont. Konie Boerów, wypoczęte, biegły żwawo, a i mój wierzchowiec, pomimo uciążliwej drogi, trzymał się doskonale, — natomiast brabant prawie upadał ze znużenia; konisko nie było widać nawykłe do takich forsownych podróży, a ponadto dźwigało przecie na sobie dwóch jeźdźców.
Z nastaniem zmroku zwolniliśmy biegu. Kwimbo jednak wciąż pozostawał za nami daleko w tyle i teraz począł krzyczeć:
— Mynheer, chodź do Kwimba, aj, oj, ej, prędko!
Zatrzymałem się, dopóki mię nie dopędził.
— Co ci się stało?
— Och, mynheer, ratuj! Koń nie chce biedz i Anglik nie chce już siedzieć na koń.
— Ach, tak, sir Grey? Sądzisz pan, że teraz uda się mu czmychnąć? co? Zbyteczne jednak zabiegi. Proszę dać ręce.
— Poco?
— Dla pewności trzeba je związać.
— Ależ to oburzające! Jak pan śmie postępować tak ze mną?...
— Nie zastanawiam się nad tem i nie mam czasu na dyskusyę. Jeżeli pan nie usłuchasz dobrowolnie, to w tej chwili kulka w łeb.
Groźba poskutkowała. Anglik pozwolił na związanie rąk, co uskuteczniwszy, pocwałowałem za towarzyszami.
Doskonale pamiętając miejsce, gdzie obozowali Zulowie, określiłem był je dokładnie na zebraniu Boerów, wobec czego Jan mógł z łatwością trafić na to miejsce. Zulowie zaś po całodziennem poszukiwaniu zaginionego Anglika, jak wnioskowałem, musieli wrócić na noc do obozowiska. Mając to na uwadze, tam też skierowałem nasz oddział.
Mniej-więcej w tem miejscu, gdzie spędziłem był ostatnią noc, zatrzymaliśmy się, i pozostawiając uwiązane konie, zaleciłem towarzyszom, aby szli za mną. Zaledwieśmy jednak ruszyli, od strony obozu Zulów dobiegł uszu naszych odgłos dwu strzałów.
— Naprzód, panowie! Jan w niebezpieczeństwie! — krzyknąłem.
Zbyteczną już była ostrożność, więc puściliśmy się na przełaj przez krzaki, — ja oczywiście na przodzie. Z powodu ciemności przeprawa była dosyć trudna. Niebawem w blasku wielkiego ogniska spostrzegliśmy niezwykłą scenę. Wśród wielkiej gromady Zulów stał olbrzymi Jan i wywijał na lewo i prawo kolbą swego karabinu, broniąc przystępu do siebie. I biada temu, kto się dostał pod cios z jego ręki! Wobec wszakże całej bandy napastujących musiałby w końcu uledz, gdybyśmy mu wczas nie przyszli z pomocą.
Wypaliłem z karabinu na znak do ataku, i w mgnieniu oka znaleźliśmy się koło ogniska.
Zjawienie się nasze wywarło magiczny wpływ: w jednej chwili napastnicy umknęli w las, a na pobojowisku pozostał jedynie Jan i liczni zabici oraz ranni.
Nie wiem, jak się to stało, ale, instynktem widocznie wiedziony, pobiegłem ku krawędzi lasu za uciekającymi. Wsiadali właśnie na konie, a jeden z nich krzyczał:
— Indhlu het roer! — co znaczyło w języku Zulów mniej-więcej tyle, co „dom van Roera“.
Widocznie Sikukuni kierował swój oddział wprost do farmy Jana, by pomścić swą porażkę.
W chwili, gdy już miałem wrócić do obozowiska, usłyszałem tuż w pobliżu głos Kwimba:
— Cicho, Anglik! ani słowa do Kwimba! Kwimbo nie chce pieniędzy, ani żaden darunek. Kwimbo ma dobrego mynheer... Mynheer każe trzymać Anglika, i Kwimbo trzyma i nie puści.
— Well! w takim razie dostaniesz jeszcze nowiutką dubeltówkę, z której można trafić na odległość jednej mili.
— E, e, e! cicho i już! Anglik nie ma dobra roer, bo nie trafiła do świni.
— All right! przetnij rzemienie, a dostaniesz całą furę szmalcu do smarowania włosów i skóry...
— Milczeć! — krzyknął Kafr, już zły nie na żarty. — Skąd Anglik weźmie tłuszcz? Anglik sam chudy, jak patyk.
W tej chwili Kwimbo, zauważywszy mnie, ale mię nie poznawszy, skierował się w moją stronę na swoim brabancie i, wymachując dzidą, zawołał:
— Teta ilizwi?[17]
— To ja, mój Kwimbo!
— Oj, aj, ej! mynheer! Jak to dobrze! Mynheer jest, a koń już chce paść.
— Zatrzymaj się tu — rozkazałem, i zwróciłem kroki ku obozowisku, gdzie zgromadzeni Boerowie czynili Janowi słuszne zresztą wyrzuty.
— Towarzysze — rzekłem, — Zulowie popędzili na koniach do farmy Jana. Rozpatrzcie się, czy nie pozostał tu jaki koń dla mego służącego i dla Anglika. Ja tymczasem oddalę się jeszcze na parę minut. Zaczekajcie tu na mnie!
Pobiegłem, gdzie były nasze konie, a dosiadłszy swego rumaka, pocwałowałem co sił na równinę. Po dziesięciu minutach zatrzymałem się, zsiadłem i przyłożyłem ucho do ziemi. Przypuszczenia nie zawiodły mię: ucho wyczuło z ziemi głuchy tętent kopyt końskich w oddali; nieprzyjaciel pędził w kierunku farmy.
Chociaż było ich zaledwie kilkunastu, jednak opiekujący się farmą sąsiedzi w razie napadu mieliby rozprawę wcale niebezpieczną, i należało coprędzej śpieszyć im z pomocą.
Wróciłem niezwłocznie do towarzyszów. Obstąpili oni naokoło Anglika, który błagał o wypuszczenie go na wolność, ale nadaremnie. Wypuszczenie go teraz byłoby wielkim błędem, gdyż ostrzegłby niezawodnie nieprzyjaciela o naszych zamiarach co do pochwycenia transportu broni.
Ponieważ trzy konie Zulów wpadły nam w ręce, więc jednego z nich przeznaczyłem dla sir Grey’a, aby mógł jechać wygodniej i wraz z Kwimbą nadążyć za nami.
Zaledwiem oświadczył towarzyszom, że Zulowie pojechali w kierunku farmy, Jan skoczył na siodło i zawołał:
— Mynheers, za mną! ani chwilki zwłoki!
— O, nie! — zaoponowałem, — musimy tu odpocząć; konie są bardzo pomęczone; trzeba im dać jeść i napoić je, gdyż inaczej niepodobna, aby odpowiedziały zadaniu, jakie je czeka.
— Może i słusznie pan mówisz. Niech konie odpoczną, ale nie dłużej nad pół godziny.
I poprowadził swego wierzchowca do poblizkiego potoku, a ja rzekłem do Kwimba:
— Napój i ty nasze konie.
— Dobrze, mynheer. Koń musi źreć i pić, ale Kwimbo ma nie dwa koń, ale trzy koń.
Wziął za uzdę mego wierzchowca oraz brabanta i trzeciego, którego zdobył niewiadomo jakim sposobem. Z braku czasu nie pytałem o to i obejrzałem dwa pozostałe. Należały do sławnej rasy mozambickiej, bardzo wytrwałej i z tego powodu poszukiwanej. Głowacze Kafrów używają pod wierzch jedynie tego gatunku koni. Obydwa konie miały na sobie w workach spory zapas mielonej kukurydzy, który mógłby wystarczyć na dłuższy czas, co świadczy najlepiej o ich wytrzymałości.
Kwimbo, napoiwszy swoje konie, wrócił do mnie po dwa pozostałe, ażeby je również zaprowadzić do wody, a miał przytem tak tajemniczą minę, jakby pocichu zamierzał wymienić swego brabanta na jednego z nich do swego użytku i radując się w myśli, że pojedzie na koniu, używanym do jazdy jedynie przez głowaczów.
— Uważaj na worki — rzekłem, — aby nie pospadały.
— O, mynheer, już ja wiem, co tam jest... Boer nie dostaną nic, a tylko mój koń i mynheer koń i Kwimbo koń.
Pozostawiwszy zwierzęta na jego tak czułej opiece, wróciłem do Boerów. Nie było wiele czasu do stracenia, więc uradziliśmy, że ja i Jan, mając najlepsze konie, pojedziemy naprzód, a inni, o ile można szybko, podążą za nami. Słysząc to, Kwimbo zmartwił się i mruknął:
— Kwimbo pojedzie też z mynheer.
— O, nie. Kwimbo będzie pilnował Anglika — rzekłem, i polecając go opiece Boerów, którzy mieli pozostać jeszcze do świtu, wyruszyliśmy z Janem bez dalszej zwłoki w kierunku farmy.
Młody Boer, jadąc obok mnie, milczał, myśląc zapewne o swoich i o grożącem im niebezpieczeństwie.
Po upływie niespełna pół godziny drogi usłyszeliśmy poza sobą tętent kopyt końskich, wobec czego zatrzymaliśmy się. Wkrótce okazało się, że był to Kwimbo, który pędził za nami w pełnym galopie i ledwie zdołał obok mnie osadzić konia.
— Och, mynheer! Kwimbo myślała, że mynheer się zgubi, i Kwimbo nie zlapie mynheer.
— Czegóż ty ode mnie chcesz? — zapytałem, choć zawczasu spodziewałem się, że Kafr niezawodnie za mną popędzi.
— Kwimbo nie chce zostać u Boerów. Kwimbo chce jechać z kochanym mynheer. Kwimbo ma dobrego koń i kukurydzę też.
— A gdzie podziałeś brabanta?
— Brabant ma szeroki grzbiet, a Kwimbo wązkie nogi. Brabant zostala u Boer; niech Boer teraz bolą nogi.
— Ano, trudno! Kiedy już jesteś tutaj, to jedź — odrzekłem, wstrzymując się od śmiechu.
W głosie Kwimba przebijała się taka radość, że mi to tylko pochlebiać mogło. Przywiązał się chłopak do mnie całą duszą.
Ruszyliśmy dalej z kopyta, a Kwimbo godnie dotrzymywał nam kroku na swoim mozambickim rumaku. O świcie wypoczęliśmy chwileczkę i po popasie jazda dalej!
Rano natrafiliśmy na trop Zulów. I oni pędzili snadź na złamanie karku, obawiając się widocznie pościgu, gdyż inaczej dawno już bylibyśmy ich dogonili. Do lasu w pobliżu farmy przybyliśmy o zmierzchu. Biedne konie nasze aż mokre były od potu i drżały na nogach z nadmiernego wysiłku. Mimo to, wypoczynek nasz trwał zaledwie kilkanaście minut, gdyż zachodziła obawa, aby nie przybyć na farmę zapóźno. Pod górę prowadziliśmy koniska za uzdy, droga bowiem była kamienista i uciążliwa, a mój wierzchowiec potykał się co chwila, widocznie zupełnie już wyczerpany. I nic dziwnego; w ciągu jednej doby przebyliśmy drogę, obliczoną na dwa dni jazdy, i to drogę kamienistą, wśród okolicy, pozbawionej wody.
Wydostawszy się nareszcie na górę, mieliśmy przed sobą do przebycia już tylko dolinę, na której znajdowała się farma.
Nagle od strony farmy doleciały nas odgłosy wystrzałów.
— Kwimbo, trzymaj nasze konie — rzekłem do Kafra, — a my pobiegniemy pieszo.
Zeskoczyłem z siodła, Jan również, i pobiegliśmy w dół.
Po chwili rozległy się znowu strzały, co pocieszało nas o tyle, że sąsiedzi, pozostający na farmie, nie zostali snadź zaskoczeni z nienacka i bronią się.
W przypuszczeniu, że główna brama jest obsadzona, skierowaliśmy się na obejście farmy od pól przez płoty.
Sytuacya przedstawiała się jeszcze nie najgorzej. Zulowie zajęli dziedziniec i ogród, oblężeni zaś strzelali do nich z okien domu.
— Wpadniemy na nich z poza muru domu — szepnął Jan, pociągając mię za sobą.
Ledwie uszliśmy parę kroków, gdy Jan palnął kogoś kolbą w łeb, i jakieś ciężkie ciało powaliło się na ziemię.
— Jeden już gotowy! — rzekł przytem.
W tej chwili natarła na mnie jakaś ciemna postać. Wypaliłem.
— Już dwa!
— Hej! kto strzela? — usłyszałem głos z okna domu.
— Ja, Jan, baas Jeremiasz — odrzekł mój towarzysz. — Ale gdzie są napastujący?
— W dziedzińcu jest jeszcze ze trzech; reszta ukryła się w ogrodzie.
— A i tu jeszcze jeden — rzekł Jan i wystrzelił, oczywiście nie bez skutku, bo znów padł na ziemię jakiś człowiek. — A teraz ja tych gości nieproszonych wypłoszę z ogrodu w inny sposób — dodał i podbiegł do budy, gdzie uwiązany był lampart.
Wyciągnął zwierzę i odpiął łańcuch.
— Co pan robisz? — krzyknąłem.
— Puszczam lamparta — odrzekł, a zwracając się ku oknu: — Baas Jeremiasz, czy jest kto z naszych na dworze?
— Niema nikogo — odrzekł zapytany. — A dlaczego pytasz?
— Puszczam Tifla.
— Znakomicie.
— Mynheer — zwrócił się teraz do mnie, — proszę się trzymać tutaj koło mnie. Zwierzę jest dobrze tresowane i zna domowników, więc gdy pan będziesz przy moim boku, niema obawy, aby się na pana rzuciło.
Zastosowałem się do wskazówek Jana, on zaś krzyknął, puszczając drapieżnika:
— Tifel, zabij!
W parę sekund rozległ się po farmie krzyk śmiertelnej trwogi jakiegoś człowieka.
— Puszczę jeszcze jednego naszego obrońcę — rzekł Jan. — Chodźmy.
Tuż w pobliżu znajdował się odosobniony budynek w rodzaju kurnika.
— Rob! zabij! — krzyknął Jan, wypuszczając strusia.
— Czy lampart nie rzuci się na strusia? — zapytałem, gdy biegus pomknął do ogrodu.
— Bynajmniej. Nieraz już jadły z jednego koryta. Ale możebyśmy się rozejrzeli za końmi Zulów. Wartoby je zabrać, aby odciąć całkowicie odwrót napastnikom.
Przesadziliśmy przez parkan na zewnątrz podwórza w przypuszczeniu, że tam Zulowie pozostawili swoje konie. W ogrodzie tymczasem powstał straszliwy zgiełk i rozległo się wycie ludzkie.
— Może lepiej zajść z przeciwnej strony — zauważyłem. — Konie muszą być w pobliżu bramy wjazdowej. Albo niech pan idzie tędy, a ja...
— O, nie! proszę zostać ze mną, bo nużbyś pan trafił na lamparta.
W tej chwili w pobliżu nas zadudniała ziemia. To Zulowie uciekali przed lampartem. Wystrzeliłem, Jan również. Nastała cisza. Niebawem jednak dał się słyszeć odgłos kopyt końskich; jacyś dwaj ludzie uciekali w pole.
— Umykają! — krzyknął Jan. — Dwóch, a może nawet trzech, bo i przy koniach był zapewne jeden. No, ale reszta powędrowała do piekła. Już ja wiem, co mój Tifel potrafi!
— Wiem, że jednego ze zbiegów trafiła moja kula — rzekłem.
Jan chciał coś na to odpowiedzieć, gdy wtem w pobliżu mnie zatrzeszczały sztachety. Myśląc, że to jeszcze jeden z Zulów, podniosłem kolbę, gotową do ciosu. Nie był to jednak Zulu, lecz lampart. Rozwścieczony drapieżnik rzucił się na mnie nagle i obalił mię na ziemię.
— Tifel! — krzyknął Jan.
Ale rozjuszone zwierzę, snadź zasmakowawszy w krwi, nie usłuchało wezwania i, zatopiwszy ostre swe pazury w moje ramię, zamierzało chwycić mię straszliwymi zębami za krtań. Na szczęście nie straciłem przytomności umysłu. Leżąc pod lampartem, chwyciłem go obydwiema rękami za głowę i przycisnąłem z całej siły do siebie, a nogami objąłem zwierzę wpół, jak w kleszcze, obezwładniając mu w ten sposób tylne łapy. Rozumie się, że taka pozycya nie trwałaby długo i silny a rozwścieczony napastnik zmógłby mię wkońcu niechybnie, gdyby nie Jan, który chwycił koniec łańcucha od obroży lamparta i szarpnął nim tak, że zwierzę jeno furknęło w powietrzu, uderzając o parę kroków dalej o sztachety.
Czytałem nieraz o śmiałkach, którzy z gołemi rękoma rzucali się na lwa i wychodzili z zapasów z nim zwycięsko, — nie dowierzałem jednak tym opisom. Obecnie, sam doświadczywszy podobnego wypadku, uwierzyłem w prawdziwość opisów. Bo oto, gdy zerwałem się z ziemi z gotowym nożem na wypadek, gdyby zwierz raz jeszcze rzucił się na mnie, ze zdumieniem stwierdziłem, że Jan, wziąwszy bestyę pod swe kolana, obiema rękoma uwiązywał łańcuch do słupka w sztachetach.
— No, już niema strachu — rzekł. — Uwiązałem go i niech się wysapie do rana. W dzień można go już wzrokiem opanować. Czy skaleczył pana?
— Mam ranę na ramieniu od pazurów.
— Trzeba natychmiast ją opatrzyć. Źle zrobiłem, że, wypuszczając drapieżcę, nie przewidziałem takiego wypadku. Ale też, przetrzebił nam nieprzyjaciół...
Poszliśmy ku domowi. Na wezwanie Jana otwarto drzwi.
— Co słychać z nieprzyjacielem? — zapytał baas Jeremiasz.
— Dwóch tylko uciekło; reszta zapewne poległa. Musimy przeszukać ogród.
Już mieliśmy wyjść do sieni, gdy wtem za bramą dał się słyszeć tętent kopyt i przeraźliwy krzyk:
— Oj, aj, ej! mynheer! na pomoc! Zły duch chce zjeść Kwimba i koń. Gwałtu! ratujcie!
Jan pobiegł ku bramie właśnie w chwili, gdy na dziedziniec przygalopował na koniu Kwimbo. Za nim biegły luzem dwa konie, a na końcu... struś.
— Och, mynheer! zastrzelić tego czart. Czart chce zjeść Kwimbo! Kwimbo chce żyć — błagał przerażony Kafr, wskazując poza siebie.
Baas Jeremiasz stał we drzwiach z latarnią w ręku, i smuga światła padała daleko na dziedziniec, można więc było stwierdzić, jaki to czart zaczepił Kwimbę. Widocznie struś przedostał się przez wyłom na zewnątrz farmy i natknął się na nadjeżdżającego Kwimba. W ciemności nie mógł Kafr oczywiście zobaczyć, co to za wróg, i wziął go za „dyabła“. Teraz, spostrzegłszy, co to za dyabeł, i nie chcąc tracić w oczach naszych opinii bohatera, zeskoczył szybko z konia, chwycił dzidę i zagrodził sobą drogę strusiowi. Przerachował się jednak, — bo oto rozdrażniony ptak nie dał się zapraszać do zapasów i, rzuciwszy się z impetem na przeciwnika, powalił go odrazu na ziemię i począł bić skrzydłami z całej siły.
— Ratunku! mynheer! Kwimbo już nie żyje! Mynheer! zabij ten drab, zakluj, zastrzel, zarznij! Gwałtu!
— Rob! Rob! — zawołał Jan, chwytając ogromnego ptaka za krótkie jego skrzydła.
Struś poznał, z kim ma do czynienia, i po chwili dał się spokojnie zaprowadzić do swego „kurnika“. Kwimbo porwał się z ziemi i począł naprawiać rozwichrzoną, popsutą na nic fryzurę, przyczem rzuciwszy okiem na mnie, spostrzegł, że mam skrwawione ramię, i omal nie oniemiał z przerażenia. Wreszcie poskoczył ku mnie, wołając:
— Mynheer! krew! rana!... Aj, aj, oj, ej! Mój dobry mynheer boli. Kwimbo zawiąże ranę...
Tymczasem zbiegli się na dziedziniec domownicy, a dowiedziawszy się z lamentów Kwimba, że jestem raniony, wciągnęli mię, a raczej wnieśli na górę do izby. Tu opatrzono mi troskliwie ranę, która była wprawdzie bardzo bolesna, ale nie niebezpieczna. Podczas tej czynności poczęto mię zasypywać ze wszystkich stron pytaniami, na które odpowiadałem, ile tylko mogłem. Potem zaopatrzyliśmy się w latarnie i, dobrze oczywiście uzbrojeni, zeszliśmy na dół na poszukiwanie poległych i rannych.
Na dziedzińcu znaleźliśmy trzy trupy, w ogrodzie zaś leżało aż pięciu Zulów, pokaleczonych przez zwierzęta nie do poznania; z tyłu domu ponadto znaleźliśmy dwa ciała zastrzelonych przez nas napastników. Dalsze poszukiwania wykazały, że kilku uciekło, a między nimi i Sikukuni...
Jan był niemal wściekły z tego powodu. Najważniejsza głowa uszła jego ręki.
Poprzedniego dnia Boerowie pogrzebali zabitych przez nas w lesie Zulów i poznosili rzeczy, które tam byli pozostawili. Teraz czekała ich taka sama robota tu, na farmie. Postanowiliśmy jednak wstrzymać się z pogrzebem aż do przybycia pozostałych w tyle Boerów.
Po pogrzebie trzeba było odbyć sąd nad Czembą i naradzić się co do pościgu za Sikukunim oraz w sprawie przejęcia transportu broni.




IV.

Na drugi dzień obudziłem się wczesnym rankiem, a wyszedłszy na dziedziniec, spotkałem Mietje, która wstała również bardzo wcześnie, ażeby przygotować godnie wszystko, co potrzeba, na przyjęcie gości.
Nie chcąc jej przeszkadzać w zajęciu, skierowałem się prosto w pole.
U sztachet leżał lampart, spoglądając chciwie na leżące w pobliżu trupy poległych.
Wyszedłszy za obejście, odkryłem odrazu miejsce, w którem podczas walki stały konie napastników. Stąd ślady wiodły ku wschodowi. Szczegół ten bardzo mi się przydał.
Wróciwszy na farmę, zbudziłem Kwimba i kazałem mu osiodłać mego konia. Mimo dotkliwej rany, wsiadłem i pojechałem za tropem tak daleko, aż nie nabrałem dokładnego pojęcia o sprawie, która mię obchodziła.
Ujechawszy za tropem ze cztery mile angielskie od farmy, zatrzymałem się wreszcie na pewnem wzgórzu, skąd roztaczał się rozległy widok.
Wschodzące słońce oświecało wierzchołki gór, podczas gdy doliny pokryte były jeszcze mgłą, wskutek czego ukształtowanie terenu przedstawiało mi się bardzo wyraźnie i zauważyć było można, że przez pasmo górskie w głąb kraju prowadzą dwie jedynie przełęcze. Ku jednej z nich prowadziły tropy, skąd wynikało, że właśnie tamtędy Sikukuni przedostać się za góry zamierza.
Byłem wszakże przekonany, że pościg za nim spełzłby na niczem, bo choć konie jego były bardzo utrudzone, ale miał ich dosyć i mógł zmieniać w drodze w miarę potrzeby, wyprzedzając nas w takich warunkach przynajmniej o dzień drogi i czyniąc próżnymi nasze zabiegi w celu dognania go.
Zawróciłem tedy i, jadąc z powrotem, oddałem się rozmyślaniom.
Byłem już niedaleko farmy, gdy spostrzegłem w pewnej odległości spory zastęp jeźdźców, zdążających z innej strony do tego samego, co i ja, celu. I oni również zauważyli snadź mnie, bo zatrzymali się, aż póki z nimi się nie zrównałem. Było ich około trzydziestu — jeden w drugiego tęgie, rosłe Boery, uzbrojone od stóp do głów.
Pozdrowiłem przybyszów, na co odpowiedziano mi również uprzejmie.
— Skąd Bóg prowadzi? — zapytał dowódca.
— Z przejażdżki wracam.
— To pan zapewne mieszka w pobliżu?
— Bawię u Jana van Helmersa.
— Bardzo nam miło, bo i my do niego podążamy — rzekł uradowany i podał mi rękę. — Czy pan tutejszy?
— Nie, przybyłem z Europy, ale proszę mię uważać za szczerego przyjaciela Boerów.
— Rozumie się, mynheer. Czy Jan jest w domu?
— Owszem, i ma nawet wiele gości.
— O! kogo? — Jest sąsiad Zelmst, dwaj młodzi Hoblynowie, baas Jeremiasz, a przybędą jeszcze Zingen, Veelmar, van Raal, van Hoorst i inni.
— Ba! Toż to nasi najsławniejsi obywatele. Czy panu, jako obcemu, objaśniono cel tak licznego zjazdu?
— Owszem, mynheer.
— A więc pan jesteś istotnie naszym zaufanym i szczerym przyjacielem. Śmiem tedy na tej podstawie zapytać, czy spotkali się nasi z Samim w Klaarfontein?
— Tak, mynheer, i ja nawet rozmawiałem z nim osobiście.
— Jakto? nie bałeś się pan zapuszczać aż w tamte strony? — zapytał mię zdumiony.
— Owszem, byłem tam, i Jan was dokładniej o tem objaśni — odrzekłem, nie chcąc rozgadywać się o szczegółach. — Proszę — dodałem, — panowie będą łaskawi za mną.
I przy tych słowach ruszyłem naprzód, a cała kawalkata podążyła za mną. Naturalnie w takich warunkach mogli mię obejrzeć od stóp do głów i po chwili dowódca zbliżył się do mnie, pytając troskliwie:
— Raniony pan jesteś, jak widzę?
— Tak.
— Z postrzału?
— Nie. Lampart Jana rzucił się na mnie.
— Ach! że też pan nie miałeś się na ostrożności! Choć zwierz jest prawie oswojony i dobrze odżywiany, ale zawsze to kocia natura... Nie można mu zbytnio ufać. Domownikom nie zrobi nic złego; obcy muszą być ostrożni. Czy wiadomo panu, w jaki sposób neef Jan posiadł tego drapieżnika?
— Nie pytałem.
— Było to przed pięcioma laty, a więc Jan liczył wówczas lat siedemnaście. Otóż pewnego dnia wybrał się w las po drzewo na jakieś narzędzia, i nagle zaskoczyła go burza z ulewnym deszczem. Rozejrzał się, szukając schronienia, i znalazł jakąś szczelinę skalną. Lecz zaledwie się w niej ukrył, posłyszał w głębi groty jakiś szmer. Polazł dalej, by sprawdzić, co ów szmer spowodowało, i natknął się na młodego, ale silnego już lamparta, który, przysiadłszy do ziemi, cofał się zwolna, by się odsadzić i skoczyć na młodzieńca. Na dobitek, zjawiła się też z zewnątrz lamparcica. Jak się to stało, nie wiem dokładnie; dość, że Jan gołemi rękoma potrafił się obronić i pochwycić żywcem młodego, a starą bestyę chwycił za gardło i udusił. Z tej to właśnie lamparcicy nosi do dziś skórę na sobie, a młodego zabrał do domu i oswoił.
— Podobno ma to być dobry stróż całej farmy.
— O, tak. Już dwa razy miał Jan znakomitą z niego pomoc. Tylko muszę mu doradzić, aby nie puszczał bestyi w nocy z łańcucha, bo może to kiedy spowodować nieszczęście.
— Właśnie stało się ono wczoraj wieczorem.
— Wieczorem? Czyżby jaki napad?
— Tak, i to mogący mieć bardzo poważne następstwa.
— Któżby, mynheer? Pan mię ogromnie zaciekawia...
— Sikukuni.
— E, e! wolne żarty!
— Nie, mynheer! nie żartuję.
— Sikukuni przecie znajduje się ze swemi bandami po tamtej stronie gór.
— A jednak był tutaj, i jeśli pan ciekaw, jak wyglądają jego ślady, mogę je panu pokazać. Właśnie badałem te ślady przed chwilą, ażeby się upewnić, w jakim kierunku Sikukuni odjechał. Resztę dowie się pan na farmie.
Przynagliłem konia, i wnet znaleźliśmy się na farmie. Boerowie wyszli naprzeciw nas.
— Hehej! Kum Huyler! — krzyknął Jeremiasz. — Toż to prawdziwa niespodzianka! Co was tu sprowadza?
— Cóżby, jeśli nie Zulowie! Bierzcie broń, i jazda z nami! Otrzymaliśmy z tamtej strony wiadomość, że Kafrowie ciągną w góry.
— To bardzo ładnie, kumotrze. Ale proszę darować Zulom życie przynajmniej do tego czasu, gdy wróci Jan ze swoimi towarzyszami. Odbędziemy razem naradę. Długo na nich czekać nie trzeba; nadjadą lada chwila. A że każdy z nas ma konia i broń, więc możecie być pewni, że nie braknie nas tam, gdzie trzeba stanąć w obronie naszej wspólnej sprawy. Zapraszam was tymczasem w imieniu Jana w skromne jego progi.
Przybysze nie dali się zbyt zachęcać. Oddawszy konie Hotentotom, weszli do izby. Chciałem i ja udać się za nimi, ale powstrzymał mię Kwimbo, który w tej chwili wbiegł zziajany z ogrodu na dziedziniec.
— Mynheer, Boer są! Sami też!
— Widziałeś?
— Kwimbo widziała Boer i Sami i nawet gruby koń.
Wyszedłem z obejścia i istotnie spostrzegłem zjeżdżających szybko ze wzgórza Boerów, którzy, spostrzegłszy mię, poczęli wykrzykiwać wesoło i wywijać kapeluszami w powietrzu. Obecność moja bowiem tutaj mówiła im sama przez się, że na farmie nic złego się nie stało.
W chwilę później na względnie cichej dotychczas farmie wszczął się niebywały ruch. Takiej liczby ludzi jednocześnie zebranych nie widziano tu może jeszcze nigdy. Ponieważ izby na pomieszczenie gości okazały się zbyt szczupłemi, wyniesiono stoły na dwór, ustawiono w cieniu drzew, i całe towarzystwo zasiadło przy nich, rozprawiając żywo o zajściach dni ostatnich.
Wprawdzie uczestnicy zjazdu w dolinie Klaarfontein nie mieli żadnych szczególniejszych przejść, i nie było z ich strony wiele do mówienia, natomiast ciekawi byli szczegółów napadu na farmę, i trzeba było opowiedzieć im je dokładnie.
Boerowie przyprowadzili ze sobą oczywiście i Anglika, którego wsadzono niezwłocznie do komórki, gdzie siedział już Czemba. Sprawę obydwóch tych ptaszków miano rozsądzić później.
Wśród ucztujących brakło na razie zapowiedzianego przez Kwimba Samiego. Zjawił się dopiero później, trzymając pod pachą wiązkę jakichś roślin, wśród których zauważyłem polygalee i erythrina corallodendron.
— To dla ciebie — ozwał się, przystępując do mnie. — Jesteś człowiekiem bardzo dobrym i szlachetnym, więc Sami wyszukał na twoją ranę ziele, aby zapobiedz gorączce. Pokaż mi zranione miejsce; Sami je opatrzy.
Wiedziałem z doświadczenia, że dzikie ludy znają zioła, o których doniosłości leczniczej my nawet pojęcia nie mamy. Zgodziłem się więc chętnie na życzliwą propozycyę Samiego. Poszliśmy do mego pokoju, i tu Sami, obejrzawszy moją ranę, zapuścił w nią nieco soku z przyniesionych roślin, przyczem zauważył:
— Rana niebezpieczna... Pazury dzikiej bestyi to nie nóż i nie kula; rana taka goi się o wiele trudniej. Muszę też silnie ją natrzeć, by nie było gorączki; chociaż zaś będzie trochę bolało, to nic. Przez dni kilka musi się pan codzień poddać memu opatrunkowi, a wnet będzie dobrze.
Z twarzy jego, bądź co bądź wcale nie brzydkiej, przebijała niekłamana ku mnie życzliwość. Podziękowałem za przysługę, i wyszliśmy na podwórze. Tu natknęliśmy się na Mietje, która stała przed progiem, przypatrując się gościom.
— Czarga! — krzyknął Sami, wyciągając ku niej szeroko ramiona. — Czarga! nie poznajesz mię?
Wśród gwarzących gości zapanowała cisza. Wszyscy zwrócili swe spojrzenia, ciekawi temu spotkaniu córki z zaginionym ojcem. Dziewczyna, jakby oniemiała, zaskoczona nagle pytaniem, które było dla niej zupełnie niezrozumiałe, patrzyła zdziwionemi oczyma na przybyłego. Widząc to, Sami opuścił ręce, zwiesił głowę i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Przepraszam... pomyłka... przecie Czarga już nie żyje... A gdyby żyła, nie byłaby już tak młoda i piękna. Dlaczego jednak wyglądasz, jak Czarga, i skąd masz jej łańcuszek na szyi?
— Pan jesteś Sami? — odrzekła dziewczyna.
— Tak, jestem Sami.
— Mogę więc panu powiedzieć, że ten łańcuszek, który mam na szyi, był własnością mojej matki.
— Gdzież ona jest? jak się nazywa?
— Nie wiem. Mynheer van Helmers znalazł mię obok jej zwłok na pustyni Kalahari. Źródło tuż obok było już wyschnięte; prawdopodobnie więc matka moja umarła z pragnienia i głodu.
— Jakie źródło? — pytał zdumiony Sami.
— Zdaje się, że Ulwimi.
— Ulwimi?... Jak dawno to być mogło?... Mów, mów prędko, bo serce mi pęknie...
— Przed szesnastoma laty.
— Przed iloma? ishumi i tantatu?[18]. Tak. W tym to czasie Sami musiał uciekać od Sikukuniego i zaprowadził Czargę z dzieckiem do studni Ulwimi. A gdy potem tam przybył, zastał już tylko grób smutny, nic więcej. Czarga była żoną Sami, a ty jesteś... jego córką!
I rzekłszy to, pochwycił dziewczynę w objęcia, całując ją bez upamiętania i wołając w uniesieniu radosnem:
— O moje dobre, kochane, jedyne dziecko! odnalazłem cię wreszcie! I ty, córko, odnalazłaś ojca! Jakże jestem szczęśliwy! Czy będziesz kochała swego ojca, najdroższa moja?
— Będę — odrzekła szeptem, i łzy spłynęły jej po twarzy.
— Jak cię tu nazywają?... Powiedz, abym mógł i ja wołać cię po imieniu.
— Mietje.
— Mietje? Co znaczy to imię? Tylko cudzoziemcy mogą je nosić, a ty powinnaś była nazywać się tak, jak matka.
I Sami zwrócił się do Jana, który stał tuż obok, przypatrując się tej rozrzewniającej scenie.
Twój to ojciec znalazł Czargę, córka więc moja powinna być dla ciebie jakby siostrą.
— Chciałbym, aby była czemś więcej, bo... żoną — odrzekł Jan nieśmiało.
A nieśmiałość Jana miała swe źródło w tem, że Sami, jako w najbliższym czasie władca swego plemienia, więc król, mógł nie zgodzić się na małżeństwo... morganatyczne swej córy.
— Tak? — zapytał Sami żywo. — Jan kocha dziewczynę, która nie ma rodziców?
— Tak.
— A więc ją sobie weź. Ale Czarga nie jest już teraz biedną dziewczyną, lecz córką króla, który ma bardzo wiele...
Nie dokończywszy zdania, sięgnął pod skórzany płaszcz, wydobył stamtąd jakiś malutki przedmiot i podał go Janowi.
— Niech Jan powie, co to jest?
Młody człowiek aż krzyknął ze zdziwienia.
— Dyament! czarny dyament! Toż on wart z zamkniętemi oczyma co najmniej pięć tysięcy guldenów! Baas Uys, wy jesteście znawcą; proszę ocenić, czy się nie pomyliłem.
— Ten dyament wart wiele więcej — zawyrokował stary, obejrzawszy rzadki kamień.
— To kamień czarny — zauważył z dumą Sami, — klejnot niezwykły... A Sami ma jeszcze dużo, dużo podobnych, i małych i większych od tego. Sami znalazł miejsce w górach, gdzie można było brać pełnemi garściami, i Sami brał, chowając w bezpiecznem miejscu. Teraz Sami da Janowi, ile Jan zechce, bo Jan kocha dziewczynę-sierotę.
Scena ta wywarła wielkie wrażenie na obecnych. Długi czas rozmawiano o tem, ale już nie w obecności tych trojga szczęśliwych, bo poszli oni do izby, do cierpiącej jeszcze matki, aby podzielić się z nią tak wielką i nieoczekiwaną zgoła radością.
Zebrani jednak Boerowie nie mieli wiele czasu do stracenia. Trzeba było naradzić się nad sprawą transportu broni, wysłanej przez Anglików dla Sikukuniego. Należało ten transport bezwarunkowo przejąć. Że zaś można było się spodziewać, iż będzie on zabezpieczony silnym oddziałem wojska angielskiego, wynikała przeto konieczność zorganizowania z naszej strony również silnej wyprawy.
Przebycie drogi z farmy do gór Attersberge wymagało całego dnia marszu, że zaś konie nasze były prawie zupełnie wyczerpane, postanowili Boerowie postarać się o inne z sąsiednich farm i w tym celu wysłali w różne strony odpowiednią liczbę ludzi. Jan tymczasem wraz ze swymi ludźmi zajęli się usunięciem śladów wczorajszej walki, poczem zwołał sąd nad Czembą.
Kafr miał minę bardzo pokorną, przeczuwając, że nic dobrego go nie czeka. Był jednak o tyle mądry, że zeznawał zupełnie szczerze, powtarzając prawie to samo, co już przedtem powiedział był mnie. O dalszych planach Sikukuniego nie umiał dać żadnych wyjaśnień.
Wina jego nie ulegała żadnej wątpliwości, i większa część Boerów była za tem, ażeby szpiega skazać na śmierć, czemu jednak sprzeciwił się stanowczo Jan, a i ja przyłączyłem się do opozycyi. Wszak Czemba działał w dobrej wierze, z polecenia swego króla, któremu przecie nie mógł okazać nieposłuszeństwa, za co zresztą groziła mu straszna śmierć. Pozatem Kafr przyznał sam, że Sikukuni jest złym człowiekiem, a Sami dobrym. Wreszcie na prośbę Mietje wstawił się za podsądnym i Sami. Wobec tego wszystkiego Boerowie zmiękli ostatecznie dla winowajcy i postanowiono tylko zatrzymać go w więzieniu aż do ukończenia wyprawy.
Nastąpiły przygotowania do wyprawy w góry dla przejęcia transportu. Gdyby się rzecz udała, to cały oddział postanowił nie wracać na farmę, lecz odstawić transport wprost do wojsk boerskich, gromadzących się po przeciwnej stronie gór.
Farma okazała się doskonale zaopatrzoną w zapasy żywności, i wystarczyło ich najzupełniej dla całego naszego oddziału, który, ruszając w drogę, wyglądał, jak jakaś wielka ekspedycya naukowa w głąb czarnego kontynentu.
Jakkolwiek można było przypuszczać z całą niemal pewnością, że Sikukuni nie poważy się raz jeszcze napastować farmę Helmersów, gdyż, dwa razy odparty ze stratą w ludziach, nie miałby już ani ochoty, ani nawet czasu na ponowne próby, — jednak dla wszelkiej pewności zostawiliśmy na farmie potrzebną liczbę załogi do jej strzeżenia.
Sami, który zaledwie odnalazł swą córkę, a już zmuszony był rozstać się z nią, był bardzo smutny, a i w obliczu Jana widoczne było przygnębienie z powodu tej rozłąki. Zostawiliśmy ich obydwóch na farmie, i dopiero późną nocą dopędzili nas w drodze.
Pod wieczór stanęliśmy u celu bez żadnego zgoła wypadku w drodze.
Grzbiet Attersberge wydłuża się potężnym łańcuchem z gór Nadbrzeżnych daleko ku wschodowi i przechodzi zwolna w wyżynę. Część wschodnią tych gór pokrywają nieprzebyte lasy, zachodnie zaś ich ramię jest nagie, kamieniste i spada stromo, licząc od szczytu do podstawy kilka tysięcy stóp. W kierunku południowym i północnym wciskają się w ten olbrzymi wał górski liczne przepastne wąwozy i doliny, zarzucone po największej części głazami o gigantycznych wręcz rozmiarach. Złomów tych nie brak i w miejscach, pokrytych lasem, gdzie olbrzymy drzew, ścianą bujnej pnącej się roślinności połączone z powalonymi starymi pniami, tworzą iście dziewiczą puszczę.
Rozumie się, że w takiej puszczy nie brak i miejsc ustronnych, gdzie doskonale mogłaby się ukryć nawet wielka karawana, i zadanie nasze byłoby bardzo trudne, gdybyśmy byli zmuszeni szukać w tych borach oddziału z transportem broni. W liście zaś do porucznika Mac Klintoka nie było wzmianki o miejscu spotkania. Ale gdyby Anglicy jeszcze nie nadciągnęli, to możnaby ich było spostrzedz z obranego trafnie stanowiska na zboczu góry od zachodu.
Wieczór zapadał szybko, więc trzeba było zawczasu obrać miejsce na obóz, gdyż później, wobec tego, że księżyc był zaledwie na nowiu, sprawiłoby to pewną trudność.
— Co robić? — troskał się van Hoorst.
— Najlepiej rozłożyć się w pierwszej-lepszej kotlinie, skądby nas widzieć nie było można, tembardziej, że bez ognia się nie obędziemy.
— Uważam, że w kotlinie trudno byłoby się ukryć — zauważył Uys; — Anglicy spostrzegliby nas, mimo wszelkich ostrożności.
— A pan co na to? — zwrócił się do mnie Veelmar.
— Ja? — odrzekłem. — Dni są wprawdzie upalne, ale w nocy dokucza dotkliwe zimno, wobec czego trudno obejść się bez ognia. Sądzę więc, że najlepiej byłoby znaleźć w głębi boru odpowiednie miejsce; trzeba tylko dobrze poszukać. Naprzykład, czy nie dałoby się coś znaleźć wzdłuż tego żebra, w tym jarze? Konie możemy zostawić pod nadzorem na dolinie, gdzie będą miały dość trawy, a sami skryjemy się w głąb skał i rozłożymy ognisko.
— Dobra rada — odrzekł któryś, i pojechaliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku.
Niebawem natrafiliśmy na obszerną dolinkę, gdzie pod nadzorem kilku ludzi zostawiliśmy konie i podążyliśmy w głąb boru spory kawał, a znalazłszy odpowiednie na obóz miejsce i dobrze przeszukawszy teren wokoło dla zapewnienia się przed zasadzką, rozłożyliśmy ogień, po spożyciu zaś wieczerzy pokładliśmy się do snu.
Spałem może z godzinę, gdy nagle ujął mię ktoś za ramię. Zerwałem się na nogi. Przede mną stał Sami.
— Proszę za mną — szepnął pocichu.
Zdziwiony tą nagłą propozycyą, nie pytałem jednak o nic i poszedłem za czarnym wodzem. O kilkanaście kroków dalej oczekiwał na nas Jan, z którym połączywszy się, poszliśmy w trójkę w głąb boru, przyczem Sami torował drogę, a my postępowaliśmy tuż za nim.
— Co to będzie? — zapytałem Jana.
— Nie mam pojęcia, mynheer — odrzekł. — Sami zbudził mię, nic nie mówiąc, o co chodzi.
Szliśmy w milczeniu, nie rozumiejąc powodów tej tajemniczej wycieczki, a Sami nie dawał żadnych objaśnień. Przebrnąwszy gąszcze leśne, weszliśmy nareszcie na halę. Tu przewodnik nasz stanął i, usiadłszy na kamieniu, rzekł:
— Słuchaj, Janie, i ty, cudzoziemcze! Jan jest synem Sami, a cudzoziemiec bardzo szlachetnym i dzielnym jego przyjacielem; że zaś obaj umiecie być przezorni, wyjawię przed wami pewną tajemnicę. Sami w czasie ucieczki przed Sikukunim w góry znalazł miejsce, gdzie było dużo czarnych dyamentów. Pozbierał je więc i ukrył, a teraz zabierze je w obecności waszej.
A więc — pomyślałem — człowiek ten chciał nam zrobić niespodziankę i dlatego nie zdradził się dotychczas, że w tych okolicach ukryte są jego skarby. Jeżeli teraz obok Jana zabrał mię z sobą, dowodziło to wielkiego do mnie zaufania.
— Sami zabrał tylko trochę dyamentów — ozwał się po chwili, — a w górach jest jeszcze dużo, dużo.Sami wskaże to miejsce Janowi, aby sobie wykopywał dyamenty sam, bez wiedzy innych Boerów.
Udzieliwszy tego wyjaśnienia, skinął, abyśmy szli za nim. Po niejakimś czasie zatrzymał nas obok wielkiego głazu i rzekł:
— Jan jest silny. Niech Jan odwali ten złom skalny.
Młody człowiek zaparł się, jak tur, i dźwignął blok, stawiając go kantem, a Sami sięgnął ręką pod spód i wydobył skórzany woreczek.
— Pomacajcie — rzekł, rozwiązawszy zawiązkę, — bo ciemno jest i nie zobaczycie. Jest ich ishumi, ilinci mboxo[19]. Dość, co? Zaprowadzę was jeszcze do owej szczeliny, gdzie już sami będziecie kopali.
Miał zawiązać woreczek ponownie, gdy nagle zwrócił się do mnie:
— Cudzoziemiec obronił Czargę. Sami lubi cudzoziemca i daruje mu ten oto dyament...
Cofnąłem się, nie chcąc przyjąć podarunku, gdyż choćby to był nawet najmniejszy z kamyków, stanowił on wysoką wartość, nieproporcyonalną do usług, jakie oddałem jego ukochanym. Wprawdzie Kafr wiedział, że kamienie te są bardzo drogie, ale o ścisłej ich wartości pieniężnej nie miał dokładnego pojęcia.
— Cudzoziemiec nie chce wziąć? Dlaczego? W takim razie Sami rzuci kamień precz; Sami nie weźmie już tego, co raz komu oddał.
Wobec takiego postawienia kwestyi nie mogłem się już uchylić i przyjąłem cenny dar Kafra. Nie przyjąwszy nawet podzięki, poprowadził nas Sami dalej. Długi czas wspinaliśmy się w górę, a dostawszy się na jej grzbiet, poczęliśmy schodzić zboczem po przeciwnej stronie. Przewodnik nasz widocznie znał doskonale drogę, skoro omijał wszystkie trudności.
Nagle poczułem w powietrzu woń jakby przypalonego mięsa. Zatrzymałem się, wietrząc baczniej.
— Stać! — rzekłem. — Poniżej znajduje się z wszelką pewnością ognisko...
— Istotnie czuć dym w powietrzu — przyznał Sami, a następnie Jan.
Ostrożnie, jak tylko można, ruszyliśmy w dół, i niebawem przed oczyma naszemi w głębi skalnego żlebu zamajaczyły płomienne języki ogniska. Sami przystanął.
— O, tam właśnie są dyamenty. Zabiorą mi je ci ludzie! Ktoby to był?
— Wnet się przekonamy — odrzekłem. — Chodźmy bliżej, ale bez najmniejszego szmeru.
Żleb był bardzo wązki i niezbyt głęboki. Ciągnął się zaledwie kilkaset kroków w głąb góry, gdzie zamykał go stromy brzeg skalny.
Pokładliśmy się na ziemi, by się lepiej przyjrzeć obozującym. Przy ognisku siedziało szesnastu Zulów i trzej biali. Jeden z białych ubrany był zupełnie tak, jak sir Hilbert Grey; dwaj inni wyglądali na angielskich oficerów. Dzieliła nas od nich odległość nie więcej nad dwadzieścia kroków, wobec czego można było słyszeć ich rozmowę.
— Sir Hilbert Grey jest niedołęga — mówił jeden. — Miał być tu już przed trzema dniami i gdzieś go dyabli ponieśli. Dostawcy nieszczególny zrobili wybór pełnomocnika...
— O, za pozwoleniem — odrzekł cywilny. — Myśmy przewidzieli, że posłaniec może wpaść w ręce Boerów, i dlatego wysłano nas dwóch. Moja droga była wprawdzie krótsza, ale wcale nie bezpieczniejsza; Grey zaś nie był może dokładnie pouczony o wszystkiem i dlatego prawdopodobnie błąka się po okolicy.
Byłem poruszony treścią tych słów. A więc dostawcy wysłali dwóch ludzi, z których tylko jeden wpadł w nasze ręce, wobec czego porucznik Klintok został powiadomiony o wysyłce i znajdował się tu właśnie z szesnastoma Zulami, ażeby odebrać transport, o który nam tak chodziło...
— No, nasze szczęście! — szepnął Sami; — ludzie ci nie wiedzą nic o dyamentach, przy których siedzą tak niedaleko.
Pomijając to, obecność tych ludzi tutaj była bardzo niebezpieczna dla naszego przedsięwzięcia, i udać się ono mogło jedynie pod tym warunkiem, że ich unieszkodliwimy.
— A więc transport nadejdzie przez Kerspass? — ozwał się posłaniec.
— Tak — odrzekł porucznik Klintok. — Oczekuje nas tam większy oddział Kafrów wobec możliwości obsadzenia przełęczy przez Boerów.
— A Kleipass?
— Obsadzono ją również, ale nie tak silnie, jak tamtą przełęcz; jest ona bowiem węższa, mniej ma zakrętów i można ją łatwo obronić; zresztą nie jest ona tak ważną, i obsadzono ją tylko w tym celu, by nie dopuścić oddziałów boerskich, gdyby się przedrzeć chciały na drugą stronę.
— Obawiam się jednak — wtrącił drugi Anglik, — że może być z nami bardzo źle. Wprawdzie mamy dwanaście tysięcy Zulów przeciw trzem najwyżej tysiącom Boerów, ale liczba tu nie stanowi. Boerów niedoceniają dotąd. Wszak to żołnierz w żołnierza, sami niemal bohaterowie, i jeden da radę dziesięciu nawet dzikim.
— Pshaw!
— No, no, towarzyszu! nie mów hoc zawczasu. Tak naprzykład van het Roer podczas ostatniej bitwy potrafił, ukrywszy się za skałą, położyć trupem paruset Zulów. Iluż więc można liczyć przeciwników na niego jednego?
— Ilu chcesz, byle tylko mnie pod rękę się nie nawinął, bo wtedy miałby się z pyszna. Zresztą sądzę, że nie przyjdzie nawet do starcia z Boerami. Plan nasz jest wręcz znakomity, i niechybnie wygramy sprawę, być może bez jednego wystrzału.
— Masz na myśli zasadzkę w Groote?
— Nieinaczej. Zbadałem teren aż do najdrobniejszych szczegółów. I wiesz co? Wątpię, aby się znalazło na świecie drugie miejsce, tak nadające się do planowanej przez nas pułapki, jak to właśnie. Jest to olbrzymia kotlina, otoczona ze wszystkich stron stromemi ścianami skał, bez żadnego wyjścia. A jednak ja w górze znalazłem szczelinę, przez którą można wydostać się na grzebień górski i stamtąd już bez trudności zejść w sąsiednią dolinę. Owóż obmyśliłem taki plan: Zulowie znajdują się w okolicy Kerpass, a wąwóz Groote w pobliżu Kleipass. Skoro tylko Boerowie natrą na nas, zaczniemy uciekać umyślnie w kierunku Kerspass i podczas gdy główna nasza armia ukryje się w Zwarten-Rivier, część tylko uda się w głąb Groote. Nieprzyjaciel, rozumie się, pociągnie tam za nią, myśląc, że to cała nasza siła. Tymczasem jeden z naszych oddziałów obsadzi wyjście z głównej strony, a drugi zamknie odwrót w dole, i nieprzyjaciel, znalazłszy się w tej pułapce, jak szczur, prędzej czy później poddać się musi.
— A jednak plan ten jest zbyt zawiły i, powiem nawet, awanturniczy. Mogłoby się mianowicie w trakcie jego wykonania zdarzyć coś, coby nas zgubiło. Wystarczy, gdy Boerowie odgadną nasz plan i zamkną nas w Zwraten-Rivier. Wówczas nie byłoby dla nas ratunku...
— Skądżeby jednak dowiedzieli się o tym planie naszym, skoro trzymamy go w ścisłej tajemnicy? Oprócz nas i Sikukuniego żywa dusza o niczem nie wie.
— A co będzie, jeśli Boerowie już z prostej przezorności nie wejdą do Groote?
— Bardzo wątpię, aby tak dalece byli ostrożni. Przecie o nas nie wiedzą, Zulów zaś zlekceważą, jako nieprzyjaciela, nie znającego się na sztuce wojennej.
— Ale wiadomo im, że Kafrowie sprzykrzyli już sobie rządy Sikukuniego. Opowiadają nawet, że Boerowie chcą osadzić na tronie brata Sikukuniego, Samiego, i kto wie, czy nowy kandydat nie uzyska przychylności szczepu, bo jest dobry i łagodny.
— Bajka, wymyślona przez Boerów, aby wywołać wśród wrogów niezgodę i brak posłuszeństwa. Ale to na nic się nie przyda. Sami przepadł, jak kamień, rzucony do wody, i ani słychu o nim. Sikukuni musiał go najniezawodniej sprzątnąć z tego świata...
Umilkli, a po chwili zaczęli rozmowę o rzeczach obojętnych. Jednak już te wiadomości, jakie się nam udało zasłyszeć, wystarczyły zupełnie. Podniósłszy się, szepnąłem do swoich:
— Wracajmy do obozu.
— Czyś pan wszystko dobrze zrozumiał? — zapytał mię Jan.
— Wszystko — odszepnąłem i dałem znak, by Sami prowadził nas z powrotem.
Wobec tak doniosłego odkrycia, jakie zrządził prosty zbieg okoliczności, nie mogliśmy tracić ani chwili czasu, więc co prędzej wróciliśmy do obozu i natychmiast pobudziliśmy towarzyszów, którzy, nie pytając wiele, chwycili do rąk broń — i gęsiego udaliśmy się w stronę obozujących nieprzyjaciół. Sami prowadził.
Przybywszy w pobliże, Boerowie rozstawili się po obu stronach wąwozu, ja zaś z Janem podążyliśmy ze wszelkiemi ostrożnościami ku wejściu do dolinki. Pasły się tam trzy konie, niezawodnie będące własnością Anglików, gdyż Kafrowie byli wszyscy pieszo.
Mogliśmy wprawdzie całym naszym oddziałem napaść na obozujących i znieść ich do szczętu, — że jednak przeciwnicy pokładli się najspokojniej do snu, nie ustawiwszy nawet warty, więc rozlew krwi byłby tu zbyteczny, bo i bez niego mieliśmy ich prawie w rękach. Poszliśmy więc prosto w kierunku ogniska najzupełniej otwarcie, rozmawiając nawet głośno ze sobą, wskutek czego zbudził się jeden z Zulów i narobił hałasu. Wokamgnieniu porwali się na nogi inni, chwytając za broń. Anglicy mieli swoje legowisko nieco opodal od Kafrów. Przystąpiłem wprost do nich:
— Good evening, panie poruczniku Klintok. Czy mogę panu przeszkodzić na chwilę w wypoczynku?
Anglik stropił się tem zapytaniem, nie wiedząc, czy ma przed sobą wroga, czy też przyjaciela.
— Pan mię zna? Kto pan jesteś? Skąd pan przychodzisz i poco?
— Za wiele pytań naraz, sir. Odpowiem panu krótko: chciałem tylko oświadczyć panu ukłony od niejakiego Hilberta G rey’a...
— Co? Grey’a? Gdzież on jest? — przerwał mi żywo.
— Dostał się do niewoli u Boerów.
— Do niewoli? I pan się z nim widziałeś? Należysz więc pan do Holendrów?
— Holendrem nie jestem, ale też nie kryję się z tem, że stoję po ich stronie. Miałem nawet przyjemność zabrać sir Grey’a do niewoli osobiście.
Na te słowa oficer ustawił się ze swoimi dwoma towarzyszami w takiej pozycyi, aby nam zagrodzić odwrót.
— A! jeżeli tak, to ja was zabieram do niewoli.
— Owszem, nie mamy nic przeciwko temu, bo przy tej sposobności będziemy się mogli przekonać naocznie, w jaki sposób dotrzymacie zobowiązań kontraktowych co do dostarczenia broni Zulom.
— No, no! Na pogawędkę z wami nie mam ja wcale ochoty... Odłożyć broń!
— Jeżeli panom sprawi to przyjemność, uczynimy nawet i to, żądając tylko w zamian, byście nas panowie zaprowadzili do Groote-Kloof — rzekłem, kładąc karabin na ziemi, przyczem Jan i Sami uczynili toż samo. — Jestem ciekawy, jak wygląda pułapka na... Boerów.
— Cóżto? podsłuchaliście nas?! — krzyknął oficer groźnie, przystępując bliżej ku mnie.
— O, niema w tem chyba nic dziwnego. Chcieliśmy się dowiedzieć zawczasu, co to są za ludzie, którym mieliśmy złożyć wizytę. Bo nużby zaszła pomyłka i nie znaleźlibyśmy właściwego adresata!
— Jakiego adresata?
Dobyłem z portfelu papiery i podałem mu je.
— Te trzy listy, które znalazłem u Grey’a, adresowane są przecie do pana.
— Czytałeś je pan?
— Rozumie się. Styl jednak nieszczególny, i wynalazca sposobu podobnego cyfrowania niewiele zarobi, gdyby się starał o patent...
— Milcz pan! Dość! Odłóżcie noże i pistolety!
— I to uczynimy chętnie. Ale może wprzód pozwoli nam pan, że mu przedstawię swoich towarzyszów. Ten oto młody mynheer, który pana o połowę przerasta, to... van het Roer, jak go nazywają.
— Jan van Helmers? — zapytał, a w głosie zadrżała mu trwoga.
— Tak, panie poruczniku. A ten drugi, wbrew pańskiemu mniemaniu, jakoby zaginął... mam przyjemność przedstawić go żywym i zdrowym: Sami!
— Sami?
— Tak... i jeżeli pan pozwoli, to powiem: jego królewska mość Sami...
Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego przybyliśmy do jego obozu tylko w trzech, i wytłomaczyć sobie naszej pewności siebie, — z początku więc, zaskoczony nagle, wahał się, co mu uczynić wypada. Teraz jednak jakby się namyślił, bo zmienił odrazu ton i, zwróciwszy się do Kafrów, krzyknął gromko:
— Powiązać ich!
— O, nie, sir Mac Klintok! nie tak ostro! Widocznie jesteś pan bardzo niedoświadczony, skoro przypuszczasz, że my, zjawiając się w takich warunkach w pańskim obozie, nie jesteśmy dostatecznie zabezpieczeni.
I to rzekłszy, już miałem go chwycić za kołnierz, mimo dokuczliwej rany w ramieniu, gdy w tejże sekundzie uprzedził mię Jan, złapawszy jedną ręką jednego, a drugą drugiego tak skutecznie, że obaj już leżeli na ziemi; z trzecim uporał się równie zwinnie Sami. Wśród Kafrów zapanował straszny popłoch, Boerowie bowiem w stosownej chwili ze zbocza wąwozu dali salwę, po której Zulowie rozpierzchli się, jak zające.
W kilka minut później ja z towarzyszami siedzieliśmy przy ognisku w miejscu Anglików, którzy leżeli opodal, powiązani, jak barany.
O świcie, pogrzebawszy kilku poległych, których dosięgły kule boerskie, sprowadziliśmy do tego nowego obozu konie nasze, gdyż uradzono pozostać tu do nadejścia transportu, i rozstawiliśmy na wynioślejszych miejscach straże, by nam zawczasu dały znać o pojawieniu się oddziału, transportującego broń i amunicyę.
Z początku Sami był nieco w obawie, aby przy dłuższym postoju w tej kotlinie nie odkryto przypadkiem jego kopalni dyamentów. Boerowie jednak tak byli zajęci sprawami wojennemi, że ani im się śniły badania geologiczne okolicy.
Zauważyłem natomiast, że mój Kwimbo był jakiś smutny. Już podczas marszu z farmy stracił na minie, co mię nieco zainteresowało. Przywołałem go tedy do siebie i na uboczu zapytałem o powód smutku.
— Kwimbo jest smutny i będzie smutny do śmierci. Kwimbo nigdy się już nie zaśmieje.
— Dlaczego? co się stało?
— Kwimbo jest bardzo nieszczęśliwy i zly na Jana.
— Za co? Przecie to bardzo dobry człowiek.
— Dobry, to prawda. Ale zabiera mi on Mietje, a Kwimbo nie ma dziewczyny. Kwimbo słuszała wszystko... Mietje jest córką Sami, i Jan weźmie Mietje, a ja... ja...
Wbił palce we włosy i począł jęczeć, jak konający.
— No, no, uspokój się, mój kochany. Niema co rozpaczać... Czy Mietje stanowczo cię odrzuciła?
— Ależ nie. Kwimbo nie mówila z Mietje, ale Kwimbo nie śmie już teraz mówić, bo to córka króla, a Kwimbo prosty Kafr.
— Czegóż więc narzekasz? Kto winien, że nie jesteś również synem królewskim?
— Oj, prawda, mynheer! Kwimbo nie jest syn króla i Kwimbo nie chce córki króla... Ale Kwimbo znajdzie sobie dziewczynę, która będzie taka ładna, jak dwie córki króla.
Nie mogłem dłużej wdawać się w rozmowę ze zrozpaczonym chłopcem, bo uwagę moją zwrócił nagle jakiś ciemny, poruszający się punkt w oddali. Wyszedłem na pagórek i, spojrzawszy przez lornetę, stwierdziłem, że jest to szereg jeźdźców i wozów, podążających przez równinę w naszym kierunku. Zawiadomieni o tem Boerowie wybiegli również na wzgórze i wyrywali sobie szkła z rąk nawzajem. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to nic innego, jak tylko oczekiwana przez nas ekspedycya.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zatrzymać się w ukryciu aż do chwili, gdy karawana rozłoży się na spoczynek. Ale chwila ta była bardzo daleka, bo strudzone długą podróżą woły ciągnęły ciężkie wozy powoli i z wielkim trudem, tembardziej, że równina była kamienista i trudna do przebycia.
Dopiero około południa karawana zatrzymała się u stóp góry. Ustawiono wozy taborem w ten sposób, że stanowiły one jakby koło, w środku którego umieścili się ludzie.
— No, nadszedł czas! — rzekł Jan. — Wystarczy, jeśli zaatakujemy ich znienacka i...
— I wylecimy w powietrze — przerwałem mu, — bo może bardzo łatwo nastąpić wybuch prochu, spowodowany strzelaniną. Tu jedynie użyć można broni siecznej; na palną bezwarunkowo zgodzić się nie mogę.
— Cóż więc robić? — pytał któryś.
Wtem przystąpił do mnie Kwimbo i, poskrobawszy się w terchatą głowę, rzekł:
— Mynheer nie wiedzą, co robić, ale Kwimbo wie.
— Cóż takiego?
— Kwimbo pójdzie do tych ludzi i powie, że jest Zulu, i przyprowadzi wszystkich tutaj.
— Ależ to niemożliwe...
— Kwimbo zaraz pokaże, czy to niemożliwe — przerwał mi gorączkowo i puścił się z miejsca, biegnąc w stronę taboru.
Nie pomogły nawoływania, których zresztą pewnie już nie słyszał.
Stało się to tak szybko i niespodzianie, że nie wiedzieliśmy, co właściwie począć wrazie, gdyby postępek Kwimba popsuł nasze plany, — bo że nietęgi u niego był rozum, na to zgadzali się wszyscy. Z takiego obrotu sprawy trzeba było spodziewać się rzeczy najgorszych, i powstało ogólne zaniepokojenie. Jeden radził to, drugi owo, a tymczasem Kwimbo, wyrzucając piętami, biegł w stronę taboru. Nareszcie dotarł do obozujących, a po kilku minutach zauważyliśmy przez szkła, że wozy w jednem miejscu odsunięto i przez tę lukę wyszła gromada ludzi, którzy podążyli w naszą stronę, mając za przewodnika Kwimba.
Po chwili wszakże spostrzegliśmy, że gromada zmieniła kierunek; Kwimbo poprowadził nieprzyjaciół wzdłuż łańcucha górskiego, i wnet pochód cały znikł wśród zarośli.
— Jednak ten pański Kwimbo ma o wiele więcej rozumu, niżby się zdawało — zauważył van Hoorst, — a dowódca tych ludzi jest widocznie głupszy od Kafra. Mądry oficer nie byłby uwierzył tak na słowo pierwszemu-lepszemu, a w najgorszym razie nie udałby się za nieznajomym człowiekiem z całym swym oddziałem.Musimy coprędzej załatwić się z nimi... Konie niech zostaną tutaj. Rozmieścimy się tak, aby wziąć nieprzyjaciela w dwa ognie. Pan — zwrócił się do mnie, — jako ranny, zechcesz pozostać tutaj na straży przy jeńcach.
Zaoponowałem przeciw temu, ale nic nie pomogło, i musiałem zostać tu sam jeden. Reszta pomknęła w las.
Jeńcy, patrząc na to wszystko, zrozumieli — rzecz prosta — co się dzieje; wiedzieli też, jaka jest moja rola w całej tej akcyi. Żaden jednak nie chciał, czy nie śmiał wdawać się ze mną w rozmowę.
Po upływie niecałego kwadransa usłyszałem silną salwę, która natychmiast się powtórzyła. A więc atak się rozpoczął. Aczkolwiek byłem pewny zwycięstwa po stronie Boerów, ogarnął mię jakiś niewytłómaczony niepokój, i to ze względu na Kwimba. Ludzie, którym dowodził oficer angielski, byli to Hotentoci, należący do pułku strzelców konnych; ich najmniej obawiać się należało. Ale Kwimbo mógł swój ryzykowny krok łatwo przypłacić życiem, — bo nużby nieprzyjaciel, spostrzegłszy jego zdradę, zemścił się na fałszywym przewodniku w ostatniej chwili!
Troska ta jednak moja nie trwała długo, bo pierwszym, który do mnie wrócił, był właśnie Kwimbo. Przybiegł zziajany, jak chart, i począł wołać jeszcze z daleka:
— Och, mynheer! Kwimbo się bala o mynheer. Ale Uys powiedziala, gdzie mynheer jest, i Kwimbo zaraz lecieć tu!
— Jakże tam poszło?
— Och, bardzo dobrze. Hotentoty wszystkie precz...na tamten świat. Jak Boer strzelić, Kwimbo zaraz uciekła w bok, bo nieprzyjaciel mogla zakluć Kwimbo.No, a teraz mów, mynheer, czy Kwimbo głupi, czy mądry?
— Ależ naturalnie, że jesteś zuch, i w najbliższem mieście kupię ci taki wielki pierścień na nos, jak krysy mego kapelusza.
— Och, mynheer! Kwimbo się cieszy. Jak Kwimbo mieć takie kółko, to wtedy pokocha Kwimba taka ładna dziewczyna, jak trzy córki króla i cztery Mietje do kupy.
Podczas tej rozmowy dostrzegłem, że oddział Boerów zawrócił w kierunku taboru. Zajęcie transportu nie było trudne, bo poganiacze wołów poddali się bez oporu.
Wkrótce kilku Boerów przyszło po mnie. Zabrano jeńców oraz konie i podążyliśmy do taboru.
Transport broni i amunicyi pomieszczony był na piętnastu wozach, a każdy ciągnęły cztery pary wołów. Były tam znaczne zapasy karabinów, nabojów, prochu i ołowiu.
Po krótkim wypoczynku uradziliśmy wyruszyć natychmiast dla połączenia się z armią Boerów, ale nie przez Kerspass, lecz przez Kleipass, by uniknąć spotkania z bandami Sikukuniego. W celu poinformowania o zaszłych wypadkach armii boerskiej wybrano jako posłańców trzech. Byli to: Uys, Jan i ja. Pierwszy z nich miał objąć naczelne dowództwo, drugi był w roli adjutanta, ja zaś przyłączyłem się do nich jedynie dlatego, by nie być zmuszonym do marudnego i nudnego marszu z wołami. Oczywiście zabrałem z sobą Kwimba, a że za swoją dzielność otrzymał karabin, wbiło go to w wielką dumę; napuszył się też, jak średniowieczny ciura, którego najniespodziewaniej do stanu rycerskiego wyniesiono.
Przełęcz, przez którą musieliśmy się przeprawić, należała do najbardziej karkołomnych, jakie kiedykolwiek miałem do przebycia. Liczne wyrwy, zakręty i uskoki utrudniały nam drogę w wysokim stopniu.
Jakkolwiek nie było nigdzie żywej istoty, zachowaliśmy jak największą ostrożność, zwłaszcza na zakrętach.
— Czy dalibyśmy radę posterunkowi wojskowemu, gdybyśmy się nań natknęli? — zapytałem.
— To zależy od okoliczności — odrzekł Uys. — Tu bowiem odgrywa rolę nie liczba nieprzyjaciela, lecz stanowisko, które on zajmie.
— Nieprzyjaciel już jest — szepnął Jan, wstrzymując swego konia, — tam, za skałą, powyżej. Zostańcie tutaj, a ja pójdę na zwiady.
To mówiąc, zsiadł z konia i podążył pieszo na miejsce wskazane. Widocznie jednak nie znalazł tam nikogo, bo tylko ręką dał znak, byśmy się zbliżyli.
Zaciekawiło nas to wielce. Przybywszy na miejsce, znaleźliśmy leżącą na skale skórę, a raczej rodzaj płaszcza, jaki zawieszają sobie na ramionach dzicy. Widocznie stał tu ktoś przed chwilą na posterunku i z powodu gorąca odłożył skórę na ziemię. Gdzieżby jednak się podział?
Po bliższem rozpatrzeniu się wśród okolicy zauważyliśmy poniżej wązką perć, biegnącą między dwoma stromemi skałami. Podążywszy nią, zatrzymaliśmy się wkrótce, bo oto w miejscu, gdzie skały tworzyły coś w rodzaju rondla, spostrzegliśmy leżących w cieniu około dwunastu Zulów.
Ponieważ perć ta była jedyną, przez którą można się było dostać pojedynczo na drugą stronę, Zulowie odkomenderowali tylko tak mały oddział, pewni będąc, że to dla strzeżenia przejścia najzupełniej wystarczy. I rzeczywiście mogłoby było wystarczyć, gdyby nie to, że stojący na posterunku dwaj ludzie woleli leżeć w cieniu do góry brzuchami, niż pełnić swą służbę.
— Pan zostanie tutaj — rzekł Jan, — aby żaden z tych drabów nie uciekł, a my trzej rzucimy się na oddział.
Mimo dotkliwej rany w ramieniu, mogłem się należycie obchodzić z karabinem, więc, umieściwszy się w dobrze wybranem miejscu, poza skałą, czekałem na dalsze wypadki. Tymczasem towarzysze wpadli już na karki Zulom i wystrzelali ich co do nogi, a po paru minutach byliśmy panami sytuacyi.
Zagrzebawszy w żwir poległych, ruszyliśmy w drogę z większą już swobodą w tej nadziei, że więcej Zulów nie napotkamy.
Po dobrej godzinie skinął na mnie Kwimbo:
— Mynheer! och, ach, oj, aj, joj! tam — wskazał — cała kupa Zulów!
Istotnie w niewielkiej od nas odległości ukazał się spory oddział jeźdźców, który, spostrzegłszy nas, zatrzymał się, a oficerowie zwrócili na nas lornetki, poczem dał się słyszeć radosny okrzyk:
— Baas Uys! bas Uys! jakże to dobrze! — wołali, jadąc ku nam. — Nie mogliśmy się was doczekać! No, ale chwała Bogu, jesteście!
— Neef Welten! poznaję! Czegóż wy u licha szukacie w tych górach?
— Wysłano mię, bym obsadził przełęcz i ułatwił wam swobodną przeprawę dla połączenia się z nami. Ale widzę... mało was. Gdzie reszta? Zulów nie spotkaliście?
— Owszem, ale już ich niema. A co do naszych towarzyszów, to pojawią się tu wkrótce, i nie z próżnemi rękoma. Przejęliśmy bowiem od Anglików olbrzymi transport broni i amunicyi.
— Znakomicie! Przyda się nam to wszystko, bo, prawdę mówiąc, niewiele mamy prochu i karabinów.
— A jakże armia?
— Pełna zapału. Tylko naczelnego dowódcy brak, śpieszcie więc coprędzej. Tam, poniżej, ujęliśmy patrol Zulów i dowiedzieliśmy się, że ma być ich dwanaście tysięcy, a rozmieścili się w pobliżu Kerspass.
— Wiem. Oczekują tam transportu, ale się go nie doczekają. Gdzie stoi nasza armia?
— Pół dnia drogi od nieprzyjaciela.
— A tu niema Zulów?
— Tylko paruset, aleśmy ich wyminęli. Znajdują się po lewej stronie wylotu przełęczy, ukryci w skałach.
— Dobrze. Obsadźcie wzgórze, a ja ściągnę nieprzyjaciela tu, poniżej. Resztę zleceń dam wam później.
Rozstaliśmy się, ciągnąc w dół, i wieczorem przybyliśmy do owego wylotu, gdzie mieli być ukryci Zulowie. Przeszukaliśmy okolicę, aleśmy ich nie znaleźli.
Na głównej pozycyi armii stanęliśmy rano, jadąc oczywiście bez wypoczynku całą noc.
Teraz dopiero miałem sposobność przekonać się, jaką czcią otaczali Boerowie moich towarzyszów, jak serdecznie i z jakimi honorami witano ich wpośród siebie.
Uys objął natychmiast naczelne dowództwo, wysyłając oddział Boerów przeciw Zulom, którzy obsadzili Kleipass. Następnie wezwał starszyznę na naradę, w której jednak ja udziału nie brałem, choć pewien jej punkt dotyczył i mojej osoby. Oto dowódca zamianował mię komendantem oddziału, złożonego z dwustu partyzantów pieszych, i polecił, abym wyruszył natychmiast do Groote Kloof dla zajęcia jej jeszcze przed przybyciem Zulów.
Ucieszyło mię to ogromnie, bo z jednej strony był to dowód wielkiego do mnie zaufania, a z drugiej zyskałem możność służenia sympatycznej dla mnie i słusznej sprawie Boerów.
Uys wtajemniczył mię wobec tego w cały pian akcyi. Broń i amunicyę zaraz po jej dostarczeniu na miejsce postanowiono rozdzielić pomiędzy Boerów, a następnie obsadzić Zwarten-Rivier i rzucić się na nieprzyjaciela, nie czekając na zaczepkę z jego strony. Mając na widoku zmniejszenie oporu nieprzyjaciela i, co za tem idzie, rozlewu krwi, poradziłem, aby puścić między Zulów pogłoskę, że Sami jest wśród Boerów i że każdemu, kto przejdzie dobrowolnie na jego stronę, będzie wymierzona nagroda. Uys uznał ten pomysł za dobry i natychmiast przedsięwziął uskutecznienie go.
Na czele dwustu ludzi wyruszyłem niezwłocznie we wskazanym kierunku. Kwimbo nie posiadał się z radości, że spotkał mię taki zaszczyt. Nazywał mię pułkownikiem, a siebie uważał za adjutanta.
Przybywszy do Groote-Kloof, stwierdziłem, że nie była jeszcze zajęta i że porucznik Klintok umiał ją opisać doskonale. Odkryłem też bez trudu i perć w górnej jej części, wdrapawszy się z kilku podkomendnymi aż prawie na sam grzbiet, skąd rozlegał się wspaniały widok na dolinę Zwarten-Rivier, oddaloną stąd zaledwie około dwóch godzin drogi.
Oczywiście posterunkowi swemu zabezpieczyłem łączność z armią główną za pośrednictwem ustawionych odpowiednio widet. Wieści jednak długo nie nadchodziły, i dopiero po upływie tygodnia powiadomiono mię, że transport doszedł szczęśliwie i że starcia należy oczekiwać lada chwila.
W dwa dni później doniosły mi patrole, że Zulowie już się zbliżają. Zatarłszy o ile możności ślady za sobą, ukryłem się z całym oddziałem wśród skał w górnej części kotliny, skąd można było strzelać na wszystkie strony i nie być widzianym.
Niebawem miałem możność przekonać się, jak doskonale obrane było miejsce dla uskutecznienia wyznaczonych mi działań. Gdy bowiem silny oddział Zulów wszedł w kotlinę, kierując się prosto na nas, powitany został dwoma salwami mego oddziału, i to wystarczyło, że rzucił się w popłochu do ucieczki. Zaledwie jednak wydostał się z pod naszego ognia i ukazał u głównego wejścia, spotkało go to samo ze strony Boerów, którzy już wejście to byli zajęli.
Zulowie liczyli tutaj nie więcej nad dwa pułki po półtora tysiąca ludzi, a dowodzili nimi oficerowie angielscy. Ci, świadomi tego, że wrazie poddania się groziła im śmierć za szpiegowstwo, woleli bronić się do upadłego. I bronili się też, jak bohaterowie, choć, rozumie się — ze smutnym rezultatem, bo w ciągu godziny obydwa pułki poległy do ostatniego żołnierza. Od tego czasu grota Kloof nazwaną została „Cmentarzem Zulów“.
Tu zaznaczyć wypada, że naczelny dowódca Boerów, wysyłając tylko część armii w kierunku Groote-Kloof, wprowadził nieprzyjaciela w błąd, gdyż jednocześnie z armią główną obszedłszy dolinę Zwarten Rivier, napadł z dwu stron na główne siły Zulów, i tu odbyła się ostateczna, rozstrzygająca bitwa, bardzo zresztą zacięta, bo na czele Zulów stał sam Sikukuni. I tu również odwrót był dla nieprzyjaciela niemożliwy, i pozostawało mu albo się poddać, albo dać się wybić co do nogi.
Po załatwieniu się w Groote Kloof pośpieszyłem ze swoim oddziałem na główne pole bitwy, łącząc się z Janem, który również ściągnął tu swój pułk z pozycyi u wejścia do kotliny. Wzięci w ten sposób w dwa ognie Zulowie słali się trupem, jak słoma, po ziemi. A gdy Sikukuni na odparcie naszego połączonego oddziału odkomenderował jeden z pułków swoich, wypadł przeciw niemu na koniu, jak z pod ziemi, Sami i sam jeden stanął w obliczu nieprzyjaciela. Było to szaleństwem z jego strony, a jednak dzięki temu szaleństwu sprawę swoją wygrał odrazu. Bo oto zaledwie się ukazał przed pułkiem i gromko krzyknął do Zulów, kim jest, wnet cały pułk zwrócił się przeciw Sikukuniemu, a za pułkiem tym podążył nasz oddział. Sikukuni, widząc to, nie stracił zimnej krwi. Zawrócił wnet do pozostałych swych pułków i wezwał je do ataku na dzidy i maczugi. Widząc to, Jan wskoczył na siodło, a rzuciwszy ku mnie słowa: „Teraz go będę miał“, pomknął, jak strzała, prosto na wodza Zulów. Dzicy, nie mając broni palnej, poczęli rzucać ku niemu oszczepami. On zaś biegł w zapamiętaniu naprzód, pomimo, że oszczepy gwizdały mu koło uszu. Widząc, w jak srogiem jest niebezpieczeństwie, nie wytrzymałem na miejscu i, pomimo wyznaczonego mi przez Uysa stanowiska, puściłem się za Janem, by choć przynajmniej uratować zwłoki jego na wypadek śmierci. Zbyteczna jednak była moja troska. Dzielny Boer starł się osobiście z Sikukunim, a chwyciwszy go wpół, zabrał na konia i pomknął w pełnym galopie z powrotem ku wydającemu rozkazy Uysowi.
Gdy wiadomość o wzięciu do niewoli Sikukuniego rozbiegła się wpośród wojsk zuluskich, powstała wśród nich ogromna trwoga i niebawem pułk za pułkiem poczęły składać broń u stóp zwycięzców. Przed zapadnięciem zmroku wszystko było skończone, i zwycięscy Boerowie opuszczali pole bitwy, zasłane tysiącami trupów zuluskich. — Była to wymowna ofiara polityki kolonialnej angielskiej!
Wkrótce potem, gdy wieczór zapadł, w obozie Boerów rozłożono ogniska, a dokoła jednego z nich zasiadła starszyzna Boerów. Bohaterem zaś dnia tego był Jan. Wszak młodzieniec ten poważył się na iście szalony czyn i sprostał mu znakomicie, aczkolwiek wyniósł trzy poważne rany od lanc. Teraz przy ognisku opatrzył mu je troskliwie Sami, poczem przystąpiono do posiłku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak wiadomo, Boerowie niejedno jeszcze odnieśli zwycięstwo nad dzikimi, podżeganymi wciąż przez Anglików, a uratowane w ten sposób państwo nazwano Republiką Południowo-afrykańską. Wiadomo jednak i to, że Boerowie nie utrzymali się i po długoletnich krwawych zatargach z Anglią ulegli wreszcie w ostatniej wojnie ich przemocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Można sobie wyobrazić, jak gwarno i wesoło było na farmie Jana, gdy znaczna część zwycięskich Boerów wraz nowym królem Zulów, Samim, zajechała doń, wracając z Zwarten Rivier.
Co do mnie — wypocząłem u tych życzliwych i serdecznych przyjaciół dłuższy czas, bo nie chciano mię puścić, aż po weselu Mietje z Janem. A było ono bardzo huczne. Wszak było to wesele córki królewskiej.
Jeden tylko Kwimbo nie bawił się i nie tańczył, bo jednocześnie z tą uroczystością tracił on ostatnią nadzieję poślubienia pięknej Mietje. Tem smutniej zaś mu było, że wkrótce musiał też rozstać się ze mną. Na pamiątkę ofiarował mi, co miał najdroższego... tabakierkę.
— Och, mynheer! Kwimbo umrze z żalu, i wstanie, i znowu umrze, i znowu wstanie, bo Kwimbo jest nieszczęśliwy... Chyba że mynheer napisze kiedy list z dalekiego kraju, to Kwimbo się pocieszy i może znajdzie jaką dziewczynę, to wtedy już nie umrze.
Dyament, który mi podarował Sami, sprzedałem później, a za uzyskane pieniądze przedsięwziąłem dalsze podróże po świecie.
Po kilku latach spotkałem się przypadkowo z Janem van Helmersem w Neapolu. Odbywał wówczas podróż z żoną i dziećmi po Europie, aby im ukazać dzieła kultury europejskiej. A mógł sobie na to pozwolić, będąc właścicielem kopalni dyamentów i jednym z najbogatszych ludzi w południowej Afryce. Nie zapomniał też i o swoich krewnych w Storkenbeek, którym wydzielił znaczną sumę ze swego majątku.

KONIEC.





  1. 1. Rozdz. 22.
  2. Kraina burz.
  3. Chłopi.
  4. Dzidy.
  5. Skrócone: Kornelius.
  6. Marya.
  7. Rasa koni karłowatych.
  8. Boer mistrz-strzelec.
  9. Tak o sobie mówią wschodni Hotentoci.
  10. „Ojcze nasz“ w języku Hotentotów.
  11. To samo w języku Kafrów.
  12. Hotentotów.
  13. Cecropithecus erythropyga.
  14. Na pomoc, na pomoc! Biada mi!
  15. Fuj!
  16. Karabin.
  17. Kto jedzie?
  18. Dziesięć i sześć.
  19. Dwa razy po dziesięć i ośm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.