Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   387   —

— Kees Uys? Do nas?
— Tak, kochana Mietje[1]. Czy matka w domu?
— W domu.
— A Jan?
— Niema go; poszedł na lamparty.
— A dokąd ty się wybrałaś?
— Do Zelenst’a, bo matka jego zachorowała.
— Ależ, dziecko, jak można!... Nie zajedziesz tam przed nocą, a droga wielce niebezpieczna.
— Nie boję się wcale — odrzekła z uśmiechem, — pan wie o tem doskonale. A zresztą z matką Zelenst’a jest tak źle, że konieczna pomoc sąsiada...
— Czy ów sąsiad jest lekarzem? — zapytałem.
— Bynajmniej; zna się trochę na ziołach i jest zwykłym farmerem boerskim.
— Wobec tego niech dziewczyna wraca, a może ja poradzę co chorej.
— Pan jest oficerem? — zwróciła się do mnie uradowana dziewczyna.
— Jestem lekarzem i mam nawet przy sobie apteczkę podróżną.
— Znakomicie — wtrącił Uys. — Wobec tego wracaj, Mietje, i nie troszcz się już o matkę. Ja wręcz sobie przypomnieć nie mogę, czy stanęła kiedy w tych okolicach stopa lekarza. Pośpieszmy się trochę, mynheer, a przekonasz się, że i dziewczyna nie daje zleniwieć swemu pony[2].

Puściliśmy się szybkim kłusem, przyczem spostrzegłem zaraz, że Mietje umiała jeździć, jak prawdziwa amazonka. Zająłem się też nią nie na żarty. Przedewszystkiem, skąd między Kaframi mogło się znaleźć imię chrześcijańskie i skąd taka serdeczna przyjaźń dla niej ze strony słynnego wodza Boerów? Zewnętrzne warunki kazały się domyślać, że dziewczyna pochodziła z dzielnego jakiegoś szczepu, może z Amatomba lub Lagoanerów. Co za jedna ma być owa

  1. Marya.
  2. Rasa koni karłowatych.