Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/496

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   454   —

się za nimi, ale powstrzymał mię Kwimbo, który w tej chwili wbiegł zziajany z ogrodu na dziedziniec.
— Mynheer, Boer są! Sami też!
— Widziałeś?
— Kwimbo widziała Boer i Sami i nawet gruby koń.
Wyszedłem z obejścia i istotnie spostrzegłem zjeżdżających szybko ze wzgórza Boerów, którzy, spostrzegłszy mię, poczęli wykrzykiwać wesoło i wywijać kapeluszami w powietrzu. Obecność moja bowiem tutaj mówiła im sama przez się, że na farmie nic złego się nie stało.
W chwilę później na względnie cichej dotychczas farmie wszczął się niebywały ruch. Takiej liczby ludzi jednocześnie zebranych nie widziano tu może jeszcze nigdy. Ponieważ izby na pomieszczenie gości okazały się zbyt szczupłemi, wyniesiono stoły na dwór, ustawiono w cieniu drzew, i całe towarzystwo zasiadło przy nich, rozprawiając żywo o zajściach dni ostatnich.
Wprawdzie uczestnicy zjazdu w dolinie Klaarfontein nie mieli żadnych szczególniejszych przejść, i nie było z ich strony wiele do mówienia, natomiast ciekawi byli szczegółów napadu na farmę, i trzeba było opowiedzieć im je dokładnie.
Boerowie przyprowadzili ze sobą oczywiście i Anglika, którego wsadzono niezwłocznie do komórki, gdzie siedział już Czemba. Sprawę obydwóch tych ptaszków miano rozsądzić później.
Wśród ucztujących brakło na razie zapowiedzianego przez Kwimba Samiego. Zjawił się dopiero później, trzymając pod pachą wiązkę jakichś roślin, wśród których zauważyłem polygalee i erythrina corallodendron.
— To dla ciebie — ozwał się, przystępując do mnie. — Jesteś człowiekiem bardzo dobrym i szlachetnym, więc Sami wyszukał na twoją ranę ziele, aby zapobiedz gorączce. Pokaż mi zranione miejsce; Sami je opatrzy.
Wiedziałem z doświadczenia, że dzikie ludy znają zioła, o których doniosłości leczniczej my nawet po-