Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   453   —

— O, tak. Już dwa razy miał Jan znakomitą z niego pomoc. Tylko muszę mu doradzić, aby nie puszczał bestyi w nocy z łańcucha, bo może to kiedy spowodować nieszczęście.
— Właśnie stało się ono wczoraj wieczorem.
— Wieczorem? Czyżby jaki napad?
— Tak, i to mogący mieć bardzo poważne następstwa.
— Któżby, mynheer? Pan mię ogromnie zaciekawia...
— Sikukuni.
— E, e! wolne żarty!
— Nie, mynheer! nie żartuję.
— Sikukuni przecie znajduje się ze swemi bandami po tamtej stronie gór.
— A jednak był tutaj, i jeśli pan ciekaw, jak wyglądają jego ślady, mogę je panu pokazać. Właśnie badałem te ślady przed chwilą, ażeby się upewnić, w jakim kierunku Sikukuni odjechał. Resztę dowie się pan na farmie.
Przynagliłem konia, i wnet znaleźliśmy się na farmie. Boerowie wyszli naprzeciw nas.
— Hehej! Kum Huyler! — krzyknął Jeremiasz. — Toż to prawdziwa niespodzianka! Co was tu sprowadza?
— Cóżby, jeśli nie Zulowie! Bierzcie broń, i jazda z nami! Otrzymaliśmy z tamtej strony wiadomość, że Kafrowie ciągną w góry.
— To bardzo ładnie, kumotrze. Ale proszę darować Zulom życie przynajmniej do tego czasu, gdy wróci Jan ze swoimi towarzyszami. Odbędziemy razem naradę. Długo na nich czekać nie trzeba; nadjadą lada chwila. A że każdy z nas ma konia i broń, więc możecie być pewni, że nie braknie nas tam, gdzie trzeba stanąć w obronie naszej wspólnej sprawy. Zapraszam was tymczasem w imieniu Jana w skromne jego progi.
Przybysze nie dali się zbyt zachęcać. Oddawszy konie Hotentotom, weszli do izby. Chciałem i ja udać