Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   374   —

było można, — wchodziła tu bowiem w grę walka dwóch ras na śmierć lub życie, tak samo, jak naprzykład w Ameryce, gdzie białe plemię uwzięło się wytępić doszczętnie rasę miedzianą i opanować jej siedziby, jej ziemię w zupełności i niepodzielnie. I jak czerwonoskóre plemiona amerykańskie bronią się do dziś jeszcze w rozpaczliwych wysiłkach przed ostateczną zagładą, tak i mieszkańcy pustyni Kalahari nie dali za wygraną i wciąż bronią swoich praw, swego bytu, swego istnienia. Zagłada jakiegoś ludu, bez względu na jego stopień kultury i rasę, nie może nigdy nastąpić odrazu i nagle, — lud ten bowiem, szczwany, rozdrażniany, doprowadzany do ostateczności, zmaga się zazwyczaj na siłach i przez czas dłuższy stawia opór najpotężniejszym atakom, a ulega dopiero w ostateczności, i wówczas jeszcze starając się pociągnąć za sobą w przepaść tych, którzy na niego nastają.
W Afryce południowej walka ta była dla tubylców o tyle ułatwioną, że wśród białych ich napastników nie było zgody i trwały wśród nich nieskończone zatargi.
Pewnego razu, bawiąc w holenderskiej prowincyi Zelandyi i goszcząc w domu niejakich van Helmersów, która to rodzina, mimo niezamożności, podejmowała mię bardzo gościnnie i serdecznie, dowiedziałem się, że jeden z krewnych głowy domu wyemigrował był do Kaplandu. Wychodźca ten i jego syn przez długi czas pisywali do swej rodziny, lecz od chwili, gdy Boerowie zostali wyparci przez Anglików za góry Smocze, do dzisiejszego Transwaalu, korespondencya ustała. Mimo to, rodzina wspominała bardzo życzliwie tych swoich krewnych, i kiedy się przyznałem, że w najbliższym czasie zamierzam przedsięwziąć podróż na południową półkulę, proszono mię na wszystko, ażebym się wywiedział coś o tych rzekomo zaginionych krewnych i nawet powierzono mi list na wypadek, gdyby wywiady moje odniosły dobry skutek.
Przybywszy do Kaplandu, zwiedziłem co ważniejsze miejscowości tego kraju i wybrałem się następnie