Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/515

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   473   —

— Czy dalibyśmy radę posterunkowi wojskowemu, gdybyśmy się nań natknęli? — zapytałem.
— To zależy od okoliczności — odrzekł Uys. — Tu bowiem odgrywa rolę nie liczba nieprzyjaciela, lecz stanowisko, które on zajmie.
— Nieprzyjaciel już jest — szepnął Jan, wstrzymując swego konia, — tam, za skałą, powyżej. Zostańcie tutaj, a ja pójdę na zwiady.
To mówiąc, zsiadł z konia i podążył pieszo na miejsce wskazane. Widocznie jednak nie znalazł tam nikogo, bo tylko ręką dał znak, byśmy się zbliżyli.
Zaciekawiło nas to wielce. Przybywszy na miejsce, znaleźliśmy leżącą na skale skórę, a raczej rodzaj płaszcza, jaki zawieszają sobie na ramionach dzicy. Widocznie stał tu ktoś przed chwilą na posterunku i z powodu gorąca odłożył skórę na ziemię. Gdzieżby jednak się podział?
Po bliższem rozpatrzeniu się wśród okolicy zauważyliśmy poniżej wązką perć, biegnącą między dwoma stromemi skałami. Podążywszy nią, zatrzymaliśmy się wkrótce, bo oto w miejscu, gdzie skały tworzyły coś w rodzaju rondla, spostrzegliśmy leżących w cieniu około dwunastu Zulów.
Ponieważ perć ta była jedyną, przez którą można się było dostać pojedynczo na drugą stronę, Zulowie odkomenderowali tylko tak mały oddział, pewni będąc, że to dla strzeżenia przejścia najzupełniej wystarczy. I rzeczywiście mogłoby było wystarczyć, gdyby nie to, że stojący na posterunku dwaj ludzie woleli leżeć w cieniu do góry brzuchami, niż pełnić swą służbę.
— Pan zostanie tutaj — rzekł Jan, — aby żaden z tych drabów nie uciekł, a my trzej rzucimy się na oddział.
Mimo dotkliwej rany w ramieniu, mogłem się należycie obchodzić z karabinem, więc, umieściwszy się w dobrze wybranem miejscu, poza skałą, czekałem na dalsze wypadki. Tymczasem towarzysze wpadli już na karki Zulom i wystrzelali ich co do nogi, a po paru minutach byliśmy panami sytuacyi.