Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/514

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   471   —

— Ależ naturalnie, że jesteś zuch, i w najbliższem mieście kupię ci taki wielki pierścień na nos, jak krysy mego kapelusza.
— Och, mynheer! Kwimbo się cieszy. Jak Kwimbo mieć takie kółko, to wtedy pokocha Kwimba taka ładna dziewczyna, jak trzy córki króla i cztery Mietje do kupy.
Podczas tej rozmowy dostrzegłem, że oddział Boerów zawrócił w kierunku taboru. Zajęcie transportu nie było trudne, bo poganiacze wołów poddali się bez oporu.
Wkrótce kilku Boerów przyszło po mnie. Zabrano jeńców oraz konie i podążyliśmy do taboru.
Transport broni i amunicyi pomieszczony był na piętnastu wozach, a każdy ciągnęły cztery pary wołów. Były tam znaczne zapasy karabinów, nabojów, prochu i ołowiu.
Po krótkim wypoczynku uradziliśmy wyruszyć natychmiast dla połączenia się z armią Boerów, ale nie przez Kerspass, lecz przez Kleipass, by uniknąć spotkania z bandami Sikukuniego. W celu poinformowania o zaszłych wypadkach armii boerskiej wybrano jako posłańców trzech. Byli to: Uys, Jan i ja. Pierwszy z nich miał objąć naczelne dowództwo, drugi był w roli adjutanta, ja zaś przyłączyłem się do nich jedynie dlatego, by nie być zmuszonym do marudnego i nudnego marszu z wołami. Oczywiście zabrałem z sobą Kwimba, a że za swoją dzielność otrzymał karabin, wbiło go to w wielką dumę; napuszył się też, jak średniowieczny ciura, którego najniespodziewaniej do stanu rycerskiego wyniesiono.
Przełęcz, przez którą musieliśmy się przeprawić, należała do najbardziej karkołomnych, jakie kiedykolwiek miałem do przebycia. Liczne wyrwy, zakręty i uskoki utrudniały nam drogę w wysokim stopniu.
Jakkolwiek nie było nigdzie żywej istoty, zachowaliśmy jak największą ostrożność, zwłaszcza na zakrętach.