Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/474

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   432   —

— No, teraz pan z pewnością nie spadniesz, chociażby nawet natarło na pana kilka dzików. Kwimbo, wsiadaj!
Kafr zrobił bardzo głupią minę.
— Co ma robić Kwimbo? Kwimbo ma siadać na Anglika?
— Nie na niego, ale poza nim. A trzymaj go silnie obiema rękoma, żeby nie uciekł.
— Och, mynheer! jak to będzie pięknie! Kwimbo teraz nie spadnie z konia... Jak to dobrze!
I przy tych słowach Kafr, wdrapawszy się na grzbiet konia, chwycił Anglika w objęcia, jak kleszczami.
— A teraz jedź prosto na zachód. Ja was wnet dogonię.
Ruszyli, ja zaś pozostałem, aby pozacierać za sobą ślady, poczem podążyłem w tym samym kierunku po łupkowatym gruncie, na którym nawet najlepszy znawca nie mógłby się dopatrzyć tropów. Że zaś znajdowaliśmy się poza krawędzią wysuniętego w pustynię lasu, byłem pewny, że nas obozujący Zulowie nie zobaczą.
Ujechawszy kawał drogi, skierowaliśmy się ku północy i popędziliśmy, co koń wyskoczy. Brabant był silny i mógł snadnie unieść dwu ludzi, tem bardziej, że Grey był dobrym jeźdźcem.
Po drodze Anglik nie dawał mi spokoju, dopytując się, co z nim zamierzam uczynić. Rozumie się, nie mogłem go zadowolnić odpowiedzią, gdyż osądzenie go bynajmniej ode mnie nie zależało.
Po dwu godzinach drogi spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie cztery ciemne wierzchołki górskie, które zwiększały się z każdą minutą, a po upływie trzeciej godziny zdołałem już rozróżnić opisaną mi przez Mietje dolinę i wśród niej wysokie odosobnione drzewo.
W miarę zbliżania się do celu podróż nasza była coraz uciążliwsza, gdyż przeszkadzały nam nietylko rumowiska i bloki kamienne, ale i gęste tu i ówdzie: krzaki.