Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   460   —

— Uważam, że w kotlinie trudno byłoby się ukryć — zauważył Uys; — Anglicy spostrzegliby nas, mimo wszelkich ostrożności.
— A pan co na to? — zwrócił się do mnie Veelmar.
— Ja? — odrzekłem. — Dni są wprawdzie upalne, ale w nocy dokucza dotkliwe zimno, wobec czego trudno obejść się bez ognia. Sądzę więc, że najlepiej byłoby znaleźć w głębi boru odpowiednie miejsce; trzeba tylko dobrze poszukać. Naprzykład, czy nie dałoby się coś znaleźć wzdłuż tego żebra, w tym jarze? Konie możemy zostawić pod nadzorem na dolinie, gdzie będą miały dość trawy, a sami skryjemy się w głąb skał i rozłożymy ognisko.
— Dobra rada — odrzekł któryś, i pojechaliśmy we wskazanym przeze mnie kierunku.
Niebawem natrafiliśmy na obszerną dolinkę, gdzie pod nadzorem kilku ludzi zostawiliśmy konie i podążyliśmy w głąb boru spory kawał, a znalazłszy odpowiednie na obóz miejsce i dobrze przeszukawszy teren wokoło dla zapewnienia się przed zasadzką, rozłożyliśmy ogień, po spożyciu zaś wieczerzy pokładliśmy się do snu.
Spałem może z godzinę, gdy nagle ujął mię ktoś za ramię. Zerwałem się na nogi. Przede mną stał Sami.
— Proszę za mną — szepnął pocichu.
Zdziwiony tą nagłą propozycyą, nie pytałem jednak o nic i poszedłem za czarnym wodzem. O kilkanaście kroków dalej oczekiwał na nas Jan, z którym połączywszy się, poszliśmy w trójkę w głąb boru, przyczem Sami torował drogę, a my postępowaliśmy tuż za nim.
— Co to będzie? — zapytałem Jana.
— Nie mam pojęcia, mynheer — odrzekł. — Sami zbudził mię, nic nie mówiąc, o co chodzi.
Szliśmy w milczeniu, nie rozumiejąc powodów tej tajemniczej wycieczki, a Sami nie dawał żadnych objaśnień. Przebrnąwszy gąszcze leśne, weszliśmy nareszcie na halę. Tu przewodnik nasz stanął i, usiadłszy na kamieniu, rzekł: