Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/493

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   451   —

utrudzone, ale miał ich dosyć i mógł zmieniać w drodze w miarę potrzeby, wyprzedzając nas w takich warunkach przynajmniej o dzień drogi i czyniąc próżnymi nasze zabiegi w celu dognania go.
Zawróciłem tedy i, jadąc z powrotem, oddałem się rozmyślaniom.
Byłem już niedaleko farmy, gdy spostrzegłem w pewnej odległości spory zastęp jeźdźców, zdążających z innej strony do tego samego, co i ja, celu. I oni również zauważyli snadź mnie, bo zatrzymali się, aż póki z nimi się nie zrównałem. Było ich około trzydziestu — jeden w drugiego tęgie, rosłe Boery, uzbrojone od stóp do głów.
Pozdrowiłem przybyszów, na co odpowiedziano mi również uprzejmie.
— Skąd Bóg prowadzi? — zapytał dowódca.
— Z przejażdżki wracam.
— To pan zapewne mieszka w pobliżu?
— Bawię u Jana van Helmersa.
— Bardzo nam miło, bo i my do niego podążamy — rzekł uradowany i podał mi rękę. — Czy pan tutejszy?
— Nie, przybyłem z Europy, ale proszę mię uważać za szczerego przyjaciela Boerów.
— Rozumie się, mynheer. Czy Jan jest w domu?
— Owszem, i ma nawet wiele gości.
— O! kogo? — Jest sąsiad Zelmst, dwaj młodzi Hoblynowie, baas Jeremiasz, a przybędą jeszcze Zingen, Veelmar, van Raal, van Hoorst i inni.
— Ba! Toż to nasi najsławniejsi obywatele. Czy panu, jako obcemu, objaśniono cel tak licznego zjazdu?
— Owszem, mynheer.
— A więc pan jesteś istotnie naszym zaufanym i szczerym przyjacielem. Śmiem tedy na tej podstawie zapytać, czy spotkali się nasi z Samim w Klaarfontein?
— Tak, mynheer, i ja nawet rozmawiałem z nim osobiście.