Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/492

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




III.

Na drugi dzień obudziłem się wczesnym rankiem, a wyszedłszy na dziedziniec, spotkałem Mietje, która wstała również bardzo wcześnie, ażeby przygotować godnie wszystko, co potrzeba, na przyjęcie gości.
Nie chcąc jej przeszkadzać w zajęciu, skierowałem się prosto w pole.
U sztachet leżał lampart, spoglądając chciwie na leżące w pobliżu trupy poległych.
Wyszedłszy za obejście, odkryłem odrazu miejsce, w którem podczas walki stały konie napastników. Stąd ślady wiodły ku wschodowi. Szczegół ten bardzo mi się przydał.
Wróciwszy na farmę, zbudziłem Kwimba i kazałem mu osiodłać mego konia. Mimo dotkliwej rany, wsiadłem i pojechałem za tropem tak daleko, aż nie nabrałem dokładnego pojęcia o sprawie, która mię obchodziła.
Ujechawszy za tropem ze cztery mile angielskie od farmy, zatrzymałem się wreszcie na pewnem wzgórzu, skąd roztaczał się rozległy widok.
Wschodzące słońce oświecało wierzchołki gór, podczas gdy doliny pokryte były jeszcze mgłą, wskutek czego ukształtowanie terenu przedstawiało mi się bardzo wyraźnie i zauważyć było można, że przez pasmo górskie w głąb kraju prowadzą dwie jedynie przełęcze. Ku jednej z nich prowadziły tropy, skąd wynikało, że właśnie tamtędy Sikukuni przedostać się za góry zamierza.
Byłem wszakże przekonany, że pościg za nim spełzłby na niczem, bo choć konie jego były bardzo