Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/483

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   441   —

bojowisku pozostał jedynie Jan i liczni zabici oraz ranni.
Nie wiem, jak się to stało, ale, instynktem widocznie wiedziony, pobiegłem ku krawędzi lasu za uciekającymi. Wsiadali właśnie na konie, a jeden z nich krzyczał:
— Indhlu het roer! — co znaczyło w języku Zulów mniej-więcej tyle, co „dom van Roera“.
Widocznie Sikukuni kierował swój oddział wprost do farmy Jana, by pomścić swą porażkę.
W chwili, gdy już miałem wrócić do obozowiska, usłyszałem tuż w pobliżu głos Kwimba:
— Cicho, Anglik! ani słowa do Kwimba! Kwimbo nie chce pieniędzy, ani żaden darunek. Kwimbo ma dobrego mynheer... Mynheer każe trzymać Anglika, i Kwimbo trzyma i nie puści.
— Well! w takim razie dostaniesz jeszcze nowiutką dubeltówkę, z której można trafić na odległość jednej mili.
— E, e, e! cicho i już! Anglik nie ma dobra roer, bo nie trafila do świni.
— All right! przetnij rzemienie, a dostaniesz całą furę szmalcu do smarowania włosów i skóry...
— Milczeć! — krzyknął Kafr, już zły nie na żarty. — Skąd Anglik weźmie tłuszcz? Anglik sam chudy, jak patyk.
W tej chwili Kwimbo, zauważywszy mnie, ale mię nie poznawszy, skierował się w moją stronę na swoim brabancie i, wymachując dzidą, zawołał:
— Teta ilizwi?[1]
— To ja, mój Kwimbo!
— Oj, aj, ej! mynheer! Jak to dobrze! Mynheer jest, a koń już chce paść.
— Zatrzymaj się tu — rozkazałem, i zwróciłem kroki ku obozowisku, gdzie zgromadzeni Boerowie czynili Janowi słuszne zresztą wyrzuty.

— Towarzysze — rzekłem, — Zulowie popędzili

  1. Kto jedzie?