Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/482

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   440   —

— Poco?
— Dla pewności trzeba je związać.
— Ależ to oburzające! Jak pan śmie postępować tak ze mną?...
— Nie zastanawiam się nad tem i nie mam czasu na dyskusyę. Jeżeli pan nie usłuchasz dobrowolnie, to w tej chwili kulka w łeb.
Groźba poskutkowała. Anglik pozwolił na związanie rąk, co uskuteczniwszy, pocwałowałem za towarzyszami.
Doskonale pamiętając miejsce, gdzie obozowali Zulowie, określiłem był je dokładnie na zebraniu Boerów, wobec czego Jan mógł z łatwością trafić na to miejsce. Zulowie zaś po całodziennem poszukiwaniu zaginionego Anglika, jak wnioskowałem, musieli wrócić na noc do obozowiska. Mając to na uwadze, tam też skierowałem nasz oddział.
Mniej-więcej w tem miejscu, gdzie spędziłem był ostatnią noc, zatrzymaliśmy się, i pozostawiając uwiązane konie, zaleciłem towarzyszom, aby szli za mną. Zaledwieśmy jednak ruszyli, od strony obozu Zulów dobiegł uszu naszych odgłos dwu strzałów.
— Naprzód, panowie! Jan w niebezpieczeństwie! — krzyknąłem.
Zbyteczną już była ostrożność, więc puściliśmy się na przełaj przez krzaki, — ja oczywiście na przodzie. Z powodu ciemności przeprawa była dosyć trudna. Niebawem w blasku wielkiego ogniska spostrzegliśmy niezwykłą scenę. Wśród wielkiej gromady Zulów stał olbrzymi Jan i wywijał na lewo i prawo kolbą swego karabinu, broniąc przystępu do siebie. I biada temu, kto się dostał pod cios z jego ręki! Wobec wszakże całej bandy napastujących musiałby w końcu uledz, gdybyśmy mu wczas nie przyszli z pomocą.
Wypaliłem z karabinu na znak do ataku, i w mgnieniu oka znaleźliśmy się koło ogniska.
Zjawienie się nasze wywarło magiczny wpływ: w jednej chwili napastnicy umknęli w las, a na po-