Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   439   —

— Skąd? Taki długi mynheer... miala na plecy skórę lamparta.
— Dawno to było?
— Jak Kwimbo wzięla roer[1] i robiła wartę.
A więc Jan wymknął się przed dwoma godzinami.
Pobudziłem towarzyszów, którzy na wiadomość o tem zaniepokoili się mocno, gdyż kąpany w gorącej wodzie Boer mógł popsuć nam wszystkie plany, a ponadto narazić siebie na poważne niebezpieczeństwo.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy natychmiast podążyć w jego ślady i zapobiedz złemu, jeśli jeszcze nie było zapóźno.
Anglika wsadzono znowu na brabanta, a Kwimbo umieścił się za nim, jak poprzednio. Wszyscy inni również byli w parę minut gotowi, i ruszyliśmy wzdłuż doliny, przez którą przebiegał jasny, szemrzący strumień górski, który zapewne dał nazwę dolinie „Klaarfontein“. Wydostawszy się z niej na równinę, popędziliśmy galopem ku południowi.
Słońce zataczało się już za horyzont. Konie Boerów, wypoczęte, biegły żwawo, a i mój wierzchowiec, pomimo uciążliwej drogi, trzymał się doskonale, — natomiast brabant prawie upadał ze znużenia; konisko nie było widać nawykłe do takich forsownych podróży, a ponadto dźwigało przecie na sobie dwóch jeźdźców.
Z nastaniem zmroku zwolniliśmy biegu. Kwimbo jednak wciąż pozostawał za nami daleko w tyle i teraz począł krzyczeć:
— Mynheer, chodź do Kwimba, aj, oj, ej, prędko!
Zatrzymałem się, dopóki mię nie dopędził.
— Co ci się stało?
— Och, mynheer, ratuj! Koń nie chce biedz i Anglik nie chce już siedzieć na koń.

— Ach, tak, sir Grey? Sądzisz pan, że teraz uda się mu czmychnąć? co? Zbyteczne jednak zabiegi. Proszę dać ręce.

  1. Karabin.