Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/480

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   438   —

dzinę po zapadnięciu zmroku. Sądzę wszakże, mimo wszystko, że Zulowie pozostaną jeszcze cały dzień w lesie, aby odnaleźć zaginionego Anglika; przytem Sikukuni będzie jeszcze zapewne czekał na Czembę.
Plan mój przyjęto, mimo, że Jan radby w tej chwili wyruszyć przeciw wrogowi. W gniewnem milczeniu, jak Achilles z pod Troi, oddalił się na stronę, nie chcąc widocznie brać udziału w dalszych obradach.
Zebrani rozpatrzyli przedewszystkiem sprawę jeńca. Wina jego nie była tego rodzaju, by go powiesić, gdyż nie działał z własnej woli, lecz jako podwładny — z rozkazu innych ludzi. Postanowiono więc zatrzymać go jedynie do chwili odebrania transportu, a następnie puścić go na wolność.
Po załatwieniu innych spraw spożyliśmy wieczerzę, przy której Jan siedział milczący. Po wieczerzy pokładliśmy się na krótki bodaj odpoczynek, bo w godzinę po zachodzie słońca należało wyruszyć w drogę.
Zdrzemnąłem się chwilę i, wstawszy przed innymi, wyszedłem z ciekawości na górę pod drzewo, gdzie stał Kwimbo i z niesłychanie dumną miną trzymał w ręku olbrzymi karabin.
— Cóż to tu robisz? — zapytałem.
— Ach, aj, oj! czy mynheer nie widzi, że ja jestem warta!
— Ty? Przecie kolej teraz na van Hoorsta.
— Tak, ale mynheer Hoorst i mynheer Raal oba bardzo znużeni i chcą spać, więc mówią do Kwimbo: niech Kwimbo stoi na straży. I Kwimbo stoi.
Nie wytknąłem tego obu śpiochom, bo po pierwsze — Kwimbo był bardzo pilny i obowiązkowy, a powtóre — nic nadzwyczajnego grozić nam jeszcze nie mogło.
— Nie zauważyłeś nic?
— No, nic, tylko ten wielki, wysoki mynheer wzięła koń i pojechała precz.
— Co? Ktoś odjechał, i ty nawet nie wiesz, kto to był? — zapytałem zaniepokojony.