Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   394   —

się, że tu wcale nie idzie o owo zwierzę z rodziny kotów, które spotkać można bardzo często w koloniach, a które wyrządza krwawe spustoszenia wśród trzody, i dlatego tępią je bez litości.
— Chciałem się z nim wybrać — odrzekł Uys, — ale wskutek nieprzewidzianej przeszkody spóźniłem się. Sądzę wszakże, że go jeszcze dogonię, bo wyruszę natychmiast, skoro tylko koń się podpasie. Zresztą ten gość — wskazał na mnie — nie jest przyjacielem Anglików, i możemy być w mowie swobodni, jeffrouw. Czy Jan pojechał sam jeden?
— Tak.
— Do Klaarfontain?
— Tak przynajmniej mówił.
— Nie wspominał, kto tam ma przybyć?
— Van Raal, Zingen, Veelmar i van Hourst, a może jeszcze kto.
— Więc byliby dowódcy w komplecie. A co słychać z Freed’em up Zoom?
— Była wiadomość, że i on również przybędzie. Kazano mi to koniecznie panu zakomunikować.
— Czyżby istotnie? — zapytał żywo. — Jeżeli tak, to niezawodnie przyprowadzi on człowieka, który będzie mu potrzebny do unieszkodliwienia Sikukuniego... A i ja muszę wytężyć wszystkie siły, by się z nim spotkać. Jak długo mają na mnie czekać?
— Cztery dni od dziś.
— To wystarczy. Musisz pan wiedzieć — zwrócił się do mnie, — że zamierzamy urządzić rozstrzygającą wyprawę na Kafrów. Wprawdzie zawarliśmy z nimi rozejm, ale chciwy krwi Sikukuni nie dotrzymuje u kładów i napada na naszych osiedleńców, zaśmiecając kraj swemi bandami, a Anglicy wspierają go w tem moralnie i materyalnie, nie dbając o to, że posiłkują niebezpiecznego zwierza, który prędzej czy później na nich samych rzucić się gotów. Czy nie byłby pan skłonny wziąć udziału w tej wyprawie? Spotka pan tam samych doborowych afrykandrów, a może nawet