Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/444

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   402   —

— Sir Hilbert Grey — przedstawił się z dumą, jakby był conajmniej księciem Walii.
— Co pana sprowadziło w te dzikie okolice? — zapytałem, wymieniwszy również swoje nazwisko.
— Interesy, których oczywiście nie mogę wyjawiać nieznajomemu, zwłaszcza Holendrowi.
— Ja bynajmniej nim nie jestem, sir. Do Kaplandu wolny wstęp każdemu. Pomijając to, daruje sir, że go zapytam, co wspólnego miał ten dzik z pańskimi interesami?
— Och, to nie dzik! to smok, to potwór!... Wyszedłem do lasu na przechadzkę, dla przyjemności, by lepiej strawić posiłek, a tu potwór ten zastępuje mi nagle drogę i...
— ...Chce pana pożreć — przerwałem mu żartobliwie.
— Pshaw![1] Ta bestya nie stała spokojnie; gdym do niej wycelował, jakby naumyślnie poczęła się rzucać, jak dyabeł. A przecież ja, do licha, umiem obchodzić się ze strzelbą...
— Mniejsza o to, sir. Czy nie mógłbym zapytać, w czyjem towarzystwie spożywałeś pan posiłek?
— No, no! co panu do tego? Niech pan raczej każe temu człowiekowi, żeby poszedł precz od dzika, bo to moja zdobycz, a potem obaj możecie sobie iść, dokąd wam się spodoba...
— Tak pan myśli, sir Hilbert Grey? A mnie się zdaje, że zdobycz należy właśnie do mego służącego, który nietylko że zwierzę zabił, ale i uratował panu życie.
— O, nie! dzik do mnie należy, i potrafię...

— Nic pan nie potrafi! — przerwałem mu surowo. — Gdy dwaj cywilizowani ludzie spotykają się gdziekolwiek na świecie, choćby nawet w kraju ludożerców, to jednak zachowują pewne formy towarzyskie i uprzejmość.

  1. Fuj!