Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/445

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   403   —

— Przecie przedstawiłem się wam, sir.
— To jeszcze nie wszystko! Zamiast podziękować za ocalenie życia, pan wydajesz nam jakieś rozkazy, dyktując nam, byśmy sobie poszli, dokąd nam się spodoba. Otóż dobrze, pójdę, ale droga moja wiedzie tam właśnie, dokąd pańska, mianowicie pójdę tam, gdzie spożywałeś pan swój posiłek. W tych niespokojnych czasach czuję się w prawie przekonać się, kto znajduje się w pobliżu. Czy więc zaprowadzi mię pan do swych towarzyszów, czy też odmawia mi pan tego?
— Nie zaprowadzę, sir — odrzekł, patrząc na mnie podejrzliwie. — Nic nikomu do tego, w czyjem towarzystwie znajduję się w tej okolicy.
Podejrzenia moje nie skrystalizowały się jeszcze w jakiś konkretny wniosek, ale obecność Anglika w tych stronach, gdzie z rzadka tylko mieszkali sami osiedleńcy boerscy, wrogowie Anglików, dawała wiele do myślenia. Na szpiega był ten człowiek za głupi. Gdyby jednak był nim istotnie, to co właśnie miałby do roboty w tym ustronnym, dzikim lesie? Wprawdzie Uys wspominał coś, że po tamtej stronie łańcucha górskiego gromadzą się Zulowie. Ale jaki z tem związek ma obecność w tem miejscu Anglika?
— A jeżeli ja wiem, w czyjem towarzystwie pan tu przebywasz? — zapytałem.
— Co pan może wiedzieć?
— A to, że pan przybyłeś tu w towarzystwie Kafrów.
— Co też pan mówi? — wykręcał się niezgrabnie, z czego poznałem odrazu, że kłamie. — Pan się myli. Cobym ja miał do czynienia z dzikusami? Czy widziałeś pan ich?
Kwimbo kończył właśnie swoją robotę i od czasu do czasu spoglądał ku nam głupkowato, gdyż nie rozumiał z naszej rozmowy ani słowa. Teraz rzekłem do niego:
— Zostaw to. Musimy towarzyszyć temu dżentlmenowi.