Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/509

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   467   —

— No, no! Na pogawędkę z wami nie mam ja wcale ochoty... Odłożyć broń!
— Jeżeli panom sprawi to przyjemność, uczynimy nawet i to, żądając tylko w zamian, byście nas panowie zaprowadzili do Groote-Kloof — rzekłem, kładąc karabin na ziemi, przyczem Jan i Sami uczynili toż samo. — Jestem ciekawy, jak wygląda pułapka na... Boerów.
— Cóżto? podsłuchaliście nas?! — krzyknął oficer groźnie, przystępując bliżej ku mnie.
— O, niema w tem chyba nic dziwnego. Chcieliśmy się dowiedzieć zawczasu, co to są za ludzie, którym mieliśmy złożyć wizytę. Bo nużby zaszła pomyłka i nie znaleźlibyśmy właściwego adresata!
— Jakiego adresata?
Dobyłem z portfelu papiery i podałem mu je.
— Te trzy listy, które znalazłem u Grey’a, adresowane są przecie do pana.
— Czytałeś je pan?
— Rozumie się. Styl jednak nieszczególny, i wynalazca sposobu podobnego cyfrowania niewiele zarobi, gdyby się starał o patent...
— Milcz pan! Dość! Odłóżcie noże i pistolety!
— I to uczynimy chętnie. Ale może wprzód pozwoli nam pan, że mu przedstawię swoich towarzyszów. Ten oto młody mynheer, który pana o połowę przerasta, to... van het Roer, jak go nazywają.
— Jan van Helmers? — zapytał, a w głosie zadrżała mu trwoga.
— Tak, panie poruczniku. A ten drugi, wbrew pańskiemu mniemaniu, jakoby zaginął... mam przyjemność przedstawić go żywym i zdrowym: Sami!
— Sami?
— Tak... i jeżeli pan pozwoli, to powiem: jego królewska mość Sami...
Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego przybyliśmy do jego obozu tylko w trzech, i wytłomaczyć sobie naszej pewności siebie, — z początku więc, za-