Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   409   —

— Tam, o! na koniu!
I wskazano mi jeźdźca, który podążał z poza węgła domu ku bramie. Pobiegłem na przełaj uciekającemu i z przerażeniem stwierdziłem, że Sikukuni umykał właśnie na koniu, którego przed chwilą puściłem. Ze struchlałą Mietje furknął przez bramę, jak ptak z klatki, pomimo, że opadła go sfora psów. W kilku skokach wybiegłem za nim i, mierząc wzrokiem odległość, wyjąłem naboje.
— Konia! dawajcie konia! — rozkazałem.
Wpośród Hotentotów zawrzało, jak w ulu: jeden przez drugiego pobiegli ku stajniom z krzykiem i hałasem.
Nigdy może w życiu nie byłem tak rozwścieczony; zda się, drżał we mnie każdy nerw. A jednak tu właśnie trzeba było najzupełniejszego spokoju, gdyż od strzału, który miał paść z mej broni, zależało powodzenie sprawy. I dziwna rzecz — choć zawsze byłem pewny celności swej dubeltówki, obecnie nie bardzo wierzyłem w dobry skutek.
Oparłszy lufę o płot, wymierzyłem, aczkolwiek miałem wrażenie, jakby mi iskry jakieś latały przed oczyma. Straszna chwila!... Zbieg miał się za chwilę wydostać poza obręb doniosłości strzału, i gdybym teraz chybił choćby o kilka centymetrów, mogłaby paść ofiarą Mietje. Wycelowałem więc nie do głowacza Zulusów, lecz do konia, i to tak, ażeby padł odrazu. Wstrzymawszy się kilka sekund, by uzyskać pewny punkt dla strzału, skorzystałem z chwili, gdy Mietje chwyciła instynktownie za uzdę, i koń skręcił głowę w bok. Pocisnąłem języczek, rozległ się strzał, i... odetchnąłem. Koń powalił się w jednej sekundzie na ziemię.
— Konia! — krzyknąłem raz jeszcze do Hotentotów, a jeden z nich począł klaskać w dłonie, wołając:
— Mynheer zastrzelił Kafra! tam, tam, patrzajcie!
W tejże chwili nadbiegli inni, pędząc przed sobą konie nieosiodłane. Włożyłem nowy nabój do wystrze-