Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   444   —

Kwimbo, który pędził za nami w pełnym galopie i ledwie zdołał obok mnie osadzić konia.
— Och, mynheer! Kwimbo myślala, że mynheer się zgubi, i Kwimbo nie zlapie mynheer.
— Czegóż ty ode mnie chcesz? — zapytałem, choć zawczasu spodziewałem się, że Kafr niezawodnie za mną popędzi.
— Kwimbo nie chce zostać u Boerów. Kwimbo chce jechać z kochanym mynheer. Kwimbo ma dobrego koń i kukurydzę też.
— A gdzie podziałeś brabanta?
— Brabant ma szeroki grzbiet, a Kwimbo wązkie nogi. Brabant zostala u Boer; niech Boer teraz bolą nogi.
— Ano, trudno! Kiedy już jesteś tutaj, to jedź — odrzekłem, wstrzymując się od śmiechu.
W głosie Kwimba przebijała się taka radość, że mi to tylko pochlebiać mogło. Przywiązał się chłopak do mnie całą duszą.
Ruszyliśmy dalej z kopyta, a Kwimbo godnie dotrzymywał nam kroku na swoim mozambickim rumaku. O świcie wypoczęliśmy chwileczkę i po popasie jazda dalej!
Rano natrafiliśmy na trop Zulów. I oni pędzili snadź na złamanie karku, obawiając się widocznie pościgu, gdyż inaczej dawno już bylibyśmy ich dogonili. Do lasu w pobliżu farmy przybyliśmy o zmierzchu. Biedne konie nasze aż mokre były od potu i drżały na nogach z nadmiernego wysiłku. Mimo to, wypoczynek nasz trwał zaledwie kilkanaście minut, gdyż zachodziła obawa, aby nie przybyć na farmę zapóźno. Pod górę prowadziliśmy koniska za uzdy, droga bowiem była kamienista i uciążliwa, a mój wierzchowiec potykał się co chwila, widocznie zupełnie już wyczerpany. I nic dziwnego; w ciągu jednej doby przebyliśmy drogę, obliczoną na dwa dni jazdy, i to drogę kamienistą, wśród okolicy, pozbawionej wody.
Wydostawszy się nareszcie na górę, mieliśmy przed sobą do przebycia już tylko dolinę, na której znajdowała się farma.