Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   380   —

Popatrzył na mnie z podełba, pomyślał chwilę, poczem powtórzył:
— Ehe, kraj poznać... rozumiem... Ale szkoda zachodu! Tam trzeba, ot co! — tu uderzył ręką w kolbę strzelby.
Był to oczywiście Boer — i nie miałem zamiaru ukrywać przed nim sympatyi, jaką żywiłem dla jego współziomków.
— Tak, tak — rzekłem. — To wcale nie ładne stosunki. Judzenie jednych przeciw drugim dla wyciągnięcia następnie korzyści dla siebie uważam wprost za zbrodnię.
Obcy spojrzał na mnie z nietajoną sympatyą:
— Więc pan nie Anglik... tak pan i gadaj! Możesz być dla nas Chińczykiem, Eskimosem, Tatarem... wszystko jedno, byle tylko nie Anglikiem. Witam pana!
I podał mi rękę, a następnie, spojrzawszy na Kafra i uśmiechnąwszy się, zapytał:
— Służący?
— Służący, przewodnik i tłumacz w jednej osobie, a ponadto towarzysz, jakiego ze świecą szukać.
— O, to nie będzie na mnie zbyt łaskaw, jeżeli od tej chwili ja narzucę się panu za przewodnika. Pan zmierza ku Bezuidenhout, nieprawdaż?
— Istotnie.
— I ja tam jadę również. Jeżeli tedy panu to na rękę, to służę. Nazywam się Kees Uys[1].
Spojrzałem na niego mile zdziwiony, gdyż znajomość ta była dla mnie wręcz zaszczytem. Młody ów człowiek był synem słynnego dowódcy Boerów, który wespół z Potpieterem i Pretoriusem odniósł świetne zwycięstwo nad Kaframi pod Pieier-Maritzburg.

— Niewymownie się cieszę z poznania tak znakomitego wodza — odrzekłem, wymieniając swoje nazwisko, które dla niego, zupełnie zresztą naturalnie, było obojętne.

  1. Skrócone: Kornelius.