Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/469

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   427   —

Noc przeszła spokojnie. Ptactwo leśne obudziło nas już o pierwszym brzasku, z czego byłem bardzo zadowolony, bo mogłem teraz swobodnie zająć się odszukaniem śladów Zulów w pobliżu. Kwimbo miał zostać koło koni, i zapowiedziałem mu z całym naciskiem, że nie wolno mu oddalić się do mego powrotu. Udałem się tedy wzdłuż lasu, o ile możności, jak najdalej w tej myśli, że mogę natrafić na ślady nieprzyjaciół. Niestety, mimo półgodzinnych poszukiwań, nie zauważyłem nic szczególnego. Widocznie Zulowie przedostali się do lasu poniżej naszego stanowiska. Postanowiwszy więc zbadać grunt z tamtej strony, podążyłem ku miejscu, gdzie zostały nasze konie; atoli ku wielkiemu memu zdziwieniu Kwimba przy nich nie znalazłem.
Wołać nie należało ze względów na ostrożność; nie mogłem też posądzać go o lekkomyślne oddalenie się bez powodu. Po krótkim tedy namyśle podążyłem brzegiem lasu za jego szerokimi śladami, prowadzącymi w tę właśnie stronę, której jeszcze nie zbadałem. Wnet jednak trop skręcił w głąb lasu, łącząc się z wydeptaną ścieżką, którą rozpatrzywszy, przyszedłem do wniosku, że przeszło tędy kilkadziesiąt koni. Ślady te doprowadziły mię do niedużej polany, powstałej wskutek wyłamania drzew przez huragan, na której spostrzegłem z odległości paruset kroków spoczywający oddział Zulów, uzbrojonych od stóp do głów. Naliczyłem ich dwudziestu czterech. Konie stały też pouwiązywane wokoło do krzaków i pni.
Ległem pod krzakiem, nasłuchując, gdy nagle zauważyłem tuż przy sobie pojedynczy ślad stóp ludzkich.Był to najniezawodniej ślad Kwimba. Posunąwszy się atoli kilka kroków dalej, spostrzegłem drugi trop, prowadzący od polany. W pobliżu najmniejszy szmer nie zdradzał nic podejrzanego; podniosłem się więc na nogi i poszedłem szybciej naprzód. Niebawem ślady rozdzieliły się znowu: jedne były bose, drugie zaś stanowiły odciski olbrzymich butów. Czyżby w pobliżu