Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/488

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   446   —

ku oknu: — Baas Jeremiasz, czy jest kto z naszych na dworze?
— Niema nikogo — odrzekł zapytany. — A dlaczego pytasz?
— Puszczam Tifla.
— Znakomicie.
— Mynheer — zwrócił się teraz do mnie, — proszę się trzymać tutaj koło mnie. Zwierzę jest dobrze tresowane i zna domowników, więc gdy pan będziesz przy moim boku, niema obawy, aby się na pana rzuciło.
Zastosowałem się do wskazówek Jana, on zaś krzyknął, puszczając drapieżnika:
— Tifel, zabij!
W parę sekund rozległ się po farmie krzyk śmiertelnej trwogi jakiegoś człowieka.
— Puszczę jeszcze jednego naszego obrońcę — rzekł Jan. — Chodźmy.
Tuż w pobliżu znajdował się odosobniony budynek w rodzaju kurnika.
— Rob! zabij! — krzyknął Jan, wypuszczając strusia.
— Czy lampart nie rzuci się na strusia? — zapytałem, gdy biegus pomknął do ogrodu.
— Bynajmniej. Nieraz już jadły z jednego koryta. Ale możebyśmy się rozejrzeli za końmi Zulów. Wartoby je zabrać, aby odciąć całkowicie odwrót napastnikom.
Przesadziliśmy przez parkan na zewnątrz podwórza w przypuszczeniu, że tam Zulowie pozostawili swoje konie. W ogrodzie tymczasem powstał straszliwy zgiełk i rozległo się wycie ludzkie.
— Może lepiej zajść z przeciwnej strony — zauważyłem. — Konie muszą być w pobliżu bramy wjazdowej. Albo niech pan idzie tędy, a ja...
— O, nie! proszę zostać ze mną, bo nużbyś pan trafił na lamparta.
W tej chwili w pobliżu nas zadudniała ziemia. To