Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   405   —

się oddalili. Jedna z tarcz była obficie upiększona piórami strusiemi — znak, że należała do dowódcy. W pobliżu pasło się osiem koni.
Anglik prowadził w tej chwili ożywioną rozmowę z dzikimi. Nie miałem jednak zamiaru podsłuchiwać ich, gdyż wyłoniła się o wiele ważniejsza sprawa. Okoliczność, że brakowało tu do kompanii trzech Kafrów, a reszta omawiała coś pod przewodnictwem podejrzanego Anglika, zbudziła we mnie myśl, że farma Helmersów, stojąca wśród pustkowia na ustroniu, strzeżona zaledwie przez jedną dziewczynę i kilku niedołężnych Hotentotów, mogła się znaleźć w niebezpieczeństwie. A wśród nieobecnych znajdować się musiał najdzielniejszy z nich, naczelnik plemienia, jak to z tarczy jego wywnioskowałem.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, postanowiłem wrócić natychmiast, o ile można szybko, na farmę, przyczem poważne o nią obawy zakrzątnęły myśl moją, bo w takich okolicznościach podczas mojej nieobecności mogły się tam stać najgorsze rzeczy. Należało wracać szybko, więc po krótkim namyśle postanowiłem... zdobyć sobie jednego z tych koni, które stały opodal.
Chociaż tego rodzaju postępek mógł mię zupełnie słusznie zepchnąć do rzędu koniokradów, a zaszczyt to, oczywista, nieszczególny, ale wobec obawy o bezpieczeństwo mieszkańców farmy przemogłem wszelkie skrupuły.
Kradzież ta nie przedstawiała się zbyt trudną; mogłem wziąć konia bez przeszkody i odjechać. Ale — rzecz prosta — ci ludzie nie puściliby tego płazem i urządziliby pościg za mną, co mogło jeszcze wzmódz niebezpieczeństwo dla Helmersów, zamiast je odwrócić. Bądź-co-bądź — konia trzeba było dostać, ale w taki sposób, żeby właściciele spostrzegli to, o ile możności, jak najpóźniej. Wykorzystawszy tedy nierówność dolinki, przedostałem się chyłkiem na drugą jej stronę, w jedno z bocznych jej wgłębień, skąd już niepostrze-