Hrabia Monte Christo/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABIA
MONTE CHRISTO
POWIEŚĆ
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929




Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22. tel. 281-88



ROZDZIAŁ V.
WYKAZY WIĘZIENNE.

W parę dni po wypadkach powyżej opisanych, człowiek mający około trzydziestu dwuch lat, ubrany we frak granatowy, w nankinowych pantalonach i w białej kamizelce, z postawy wyglądający na anglika, zjawił się u mera Marsylji.
— Szanowny panie — rzekł do niego po francusku, lecz z silnym akcentem angielskim — jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie; od lat dziesięciu pozostajemy w stosunkach handlowych z firmą Morrel i Syn, w Marsylji, i mamy tam w obecnej chwili około stu tysięcy franków, doszły nas jednak pogłoski o zachwianiu się domu tego, — mamy teraz obawy, co do możliwości odebrania tej sumy. Przybyłem więc z Rzymu dla zebrania informacyj, jak się ta sprawa przedstawia?
— Cóż panu odpowiem na to zapytanie? — rzekł mer. — Od lat kilku losy prześladują pana Morrela; zatonęło mu pięć statków jeden po drugim, został ponadto uwikłany w bankructwa trzech domów bankowych. To wiem i tyle mogę panu powiedzieć. Czy jednak domowi temu grozi bankructwo? — nie wiem, nigdy osobistych poglądów na tę sprawę wygłaszać nie uważam za właściwe. Mnie samemu pan Morrel winien jest dziesięć tysięcy franków. Spytaj się mnie pan jako mera, co myślę o samym Morrelu, to ci odpowiem, że jest to człowiek wyjątkowej prawości i że dotąd zaspakajał wszystkie swe zobowiązania. Oto co mogę powiedzieć panu. Jeżeli pan pragniesz informacyj bardziej rzeczywistych, to zechciej się udać do pana de Boville, inspektora więzień, ulica Noilles Nr. 15; ten ma, jeżeli się nie mylę, dwakroć sto tysięcy franków u pana Morrela, jeżeli więc istotnie domowi temu zagraża bankructwo, to pan de Boville, jako poważniejszy ode mnie wierzyciel, lepiej będzie cię mógł objaśnić.
Anglik, po wysłuchaniu tej uprzejmej i pełnej dyskrecji odpowiedzi, ukłonił się i wyszedł, a następnie powolnym krokiem, właściwym synom Wielkiej Brytanji, poszedł na wskazaną mu ulicę, wypytawszy się uprzednio, gdzie się ona znajduje?
Pan de Boville znajdował się w swym gabinecie. Od pierwszego rzutu oka Anglik poznał, że nie po raz pierwszy ma z nim do czynienia.
Anglik z właściwą sobie flegmą powtórzył w tych samych prawie wyrazach pytanie, jakie już zadał merowi.
— O! szanowny panie — odpowiedział pan de Boville zrozpaczonym tonem — obawy twe są bardzo ugruntowane. I ja mam u Morrela dwieście tysięcy franków, stanowiące posag mej córki. Otóż połowa tej sumy miała być wpłacona 15-go bieżącego miesiąca. Córka moja, dodać muszę, za dwa tygodnie ma wyjść zamąż. No i wyobraź pan sobie, że przed pół godziną był u mnie pan Morrel, z deklaracją że jeżeliby jego Faraon nie wrócił przed owym piętnastym, to nie będzie w stanie uiścić się na termin z długu.
— Ależ to zakrawa na zawieszenie wypłat i układy z wierzycielami?
— Powiedz raczej, szanowny panie, że to zakrawa na bankructwo!
Anglik jakby się zastanawiał przez moment, zaś potem rzekł:
— Więc ta wierzytelność tak pana niepokoi?
— Mój panie, te pieniądze uważam za stracone.
— Jeżeli tak, to ja tę sumę nabędę od pana.
— Pan? ale zapewne z dużem ustępstwem?
— Nie. Sto za sto. Nasz dom — dodał anglik, śmiejąc się — nie uprawia podobnych operacyj.
— I pan-byś zapłacił?
— Gotówką!
Rzekłszy to, wyjął z kieszeni paczkę banknotów.
Radość błyskawicą zajaśniała na twarzy pana de Boville, powściągnął się jednak i rzekł:
— Sumienie moje nakazuje mi ostrzec pana, że możesz nie dostać nawet sześciu za sto.
— To już nie moja sprawa. Obchodzi to firmę, której jestem reprezentantem. Może domowi temu zależy na upadku firmy Morrela, jako konkurencyjnej? Może ją chce podtrzymać?... Tylko tyle powiedzieć mogę, że jestem gotów wypłacić panu tę sumę, jeżeli ustąpisz mi swe do niej prawa. Zastrzegam sobie jedynie komisowe.
— O, panie, nic słuszniejszego. Zwykłe komisowe sięga 2 procent od stu. Tutaj zażądać pan możesz choćby dziesięciu.
— Panie — odpowiedział anglik, znów śmiejąc się głośno — ja naśladuję moją firmę i nie szukam pobocznych dochodów. Komisowe, którego się domagam, jest zupełnie innej natury.
— Jakież jest więc ono? Słucham pana.
— Pan jesteś inspektorem więzień?
— Tak, od lat kilkunastu.
— Wykazy więzienne prowadzi pan zapewne?
— Oczywiście. Każdy wiezień ma swoje konto.
— Otóż powiedzieć panu muszę, iż byłem wychowany przez pewnego opata, który znikł nagle. Po latach dopiero dowiedziałem się, że był więźniem w twierdzy If i tam umarł. Pragnąłbym dowiedzieć się o nim kilku szczegółów.
— Jak się nazywał?
— Opat Faria.
— O, przypominam sobie! był warjatem. Utrzymywał, że jest właścicielem olbrzymich skarbów i z uporczywością godną lepszej sprawy ofiarowywał rządowi coraz to większe sumy za uwolnienie go.
— Biedak! dawno umarł?
— Coś w lutym bieżącego roku. Datę doskonale pamiętam, ponieważ śmierć opata została związana z innem zdarzeniem istotnie zdumiewającem. Mianowicie cela opata oddalona była o kilka metrów od innego lochu, w którym był więziony niebezpieczny spiskowiec, który najbardziej przyczynił się do powrotu uzurpatora w 1815-ym roku, człowiek wyjątkowo zuchwały.
— Doprawdy? — rzekł anglik.
— O, tak! Miałem sposobność widzieć tego człowieka w 1816-m czy 1817-m roku. Celę jego odwiedzać można było jedynie przy eskorcie wojskowej. Zbrodzień ten wyjątkowe sprawił na mnie wrażenie i jego rysów nie zapomnę nigdy.
Anglik uśmiechnął się zlekka.
— Powiada pan więc, że te dwa lochy oddzielone były znaczną przestrzenią?
— Tak. I ów spiskowiec, nazwiskiem Edmund Dantes, przy pomocy jakiegoś narzędzia przekopał sobie tunel podziemny, który te dwie cele połączył.
— Tunel był przekopany w celu ucieczki zapewne?
— Z pewnością. Na jego nieszczęście, opat Faria dostał silnego ataku katalepsji i zmarł. Wypadek ten Dantes zapragnął wykorzystać dla siebie w ten sposób, że zmarłego przeniósł do swej celi, a sam zajął jego miejsce w worku, w którym zmarły był zaszyty. Miał nadzieję, że go płytko zakopią i z grobu się wydostanie.
— Ryzykowny pomysł! Trzeba było mieć wyjątkową odwagę, by się nań zdecydować!
— O, już panu mówiłem, był to człowiek niebezpieczny. Na szczęście, sam wybawił państwo od siebie.
— Jakim sposobem?
— Zamek If nie ma cmentarza, zmarłych przeto wrzucają do morza, przywiązawszy im uprzednio trzydziesto-sześcio funtową kulę u nóg. No i biedak poszedł na dno! Chciałbym widzieć go w chwili, gdy opadał do wody, zaszyty w worek, jak baran.
I pan de Boville roześmiał się głośno, jego humor poprawił się znacznie nadzieją otrzymania dwóch kroć stu tysięcy franków, jakie uważał już za stracone.
— I ja także chciałbym zobaczyć jego minę — zawołał anglik.
I zaczął się śmiać, po angielsku, to znaczy, przez zęby.
— Tak więc — zaczął mówić dalej — gubernator zamku uwolnił się odrazu od dwóch więźniów nader kłopotliwych; od szaleńca i od warjata!
— Musiano jednak sporządzić akty tych wypadków?
— A tak, akty zejścia.
— Otóż chciałbym prosić szanownego pana o danie mi możności przejrzenia wszystkich aktów, więźniów tych dotyczących. Wszystko co dotyczy opata, interesuje mnie bardzo.
— A więc zechciej pan przejść do mej kancelarji, tam wszystko ci pokażę.
Rzeczywiście, wszystkie dokumenty dotyczące więźniów, znajdowały się tam w największym porządku. Każdy wykaz oznaczony był numerem.
Inspektor posadził anglika na fotelu, położył odnośne foljały przed nim na biurku, siadając zdala na kanapie, wziąwszy do ręki numer dziennika.
Anglik znalazł łatwo papiery opata Farji, wertował je długo. Następnie wziął do ręki plikę papierów, w których znajdowały się dokumenty Dantesa.
I znalazł ułożone w porządku: denuncjację, decyzję, prośbę p. Morrela, nakoniec dopisek p. de Boville.
Odłożył ukradkiem denuncjację którą następnie ukrył w kieszeni, potem wziął się do czytania decyzji i spostrzegł, że nazwisko Noirtiera nie było w niej wspomniane. Dalej przebiegł oczami prośbę napisaną w dn. 10 kwietnia 1815 r. w dobrej wierze przez p. Morrela, w której podkreśla on z naciskiem doniosłość zasług Dantesa, jakie ten położył w sprawie Cesarza. Napoleon panował przecież wtedy. Lecz prośba ta, starannie przez Villeforta zachowana, stała się silnym orężem właśnie w ręku podprokuratora; prośba ta właśnie Dantesa zgubiła ostatecznie.
Nie dziw więc, że pan de Boville nic dla Dantesa w swoim czasie uczynić nie mógł i że dopisał: „wobec danych tych, nic niema do zrobienia. Sprawa jest przesądzona ostatecznie“.
— Dziękuję panu — rzekł anglik składając foljały — przejrzałem już wszystko. Teraz czas, abyśmy przeszli do ostatecznego załatwienia spraw pieniężnych. Proszę o kwity z podpisem p. Morrela, a ja należność za nie zapłacę natychmiast.
Formalności w parę minut zostały ukończone i obydwie strony rozstały się bardzo z siebie zadowolone.



ROZDZIAŁ VI.
DOM MORRELA.

Kto znał przed laty dom Morrela i zobaczyłby go w chwili ostatnio przez nas opisywanych wypadków — znalazłby w nim wielkie zmiany.
Tam, gdzie niegdyś bujne życie i dostatek widniały na każdym kroku, gdzie panował ożywiony ruch i gorączkowa praca, gdzie liczne rzesze urzędników przebiegały w różnych kierunkach pokoje, sienie i korytarze, gdzie całe przedsionki i podwórza były zawalone stosami pak i towarów — dziś panował smutek i cisza.
Z mnóstwa oficjalistów, którzy dawniej przepełniali biura, zostało dwóch zaledwie; młodzieniec lat około dwudziestu czterech, noszący nazwisko Emanuela Reimonda — zakochany w córce Morrela — pozostał w jego domu wbrew woli swej rodziny i stary Kokles, zwany jednookim, który pełnił obowiązki kasjera, urzędnik doskonały, wierzył jedynie w tabliczkę Pitagoresa, a w rachunkach nie mylił się nigdy. On jeden z całego domu zachował dawny dobry humor.
Nie należy jednak przypuszczać, że ten pogodny stan jego ducha wypływał z oschłości serca.
Jak owe szczury, które opuszczają okręt skazany na zagładę, tak cała zgraja pracowników firmy Morrel rozpierzchła się na wszystkie strony, przy pierwszych niepowodzeniach tego domu.
Gdy Kokles zauważył ten popłoch, nie pomyślał nawet, dlaczego to czynią, nie pojmował ich nawet. Od lat przecież dom Morrel i Syn płacił najrzetelniej rachunki; robi to i dziś. Z jakiej to racji zmienićby się miało? Kokles nie wierzył wprost, by ta siła rozpędowa mogła osłabnąć kiedykolwiek.
Żaden fakt nie zachwiał jeszcze tem przekonaniem Koklesa.
I ostatnie dni miesiąca, zawsze najtrudniejsze, przeszły jak zwykle.
Ale już w pierwszych dniach następnego miesiąca, pan Morrel miał ciężkie chwile do przetrwania. Ażeby podołać wypłatom zgromadził wszystkie swe środki, sprzedał klejnoty, oraz część familijnego srebra.
Dzięki tym ofiarom, kasa mogła podołać zadaniom, lecz była zdawało się bezdenna. Pochłaniała wszystko.
Sytuację uratować mógł jeszcze szczęśliwy powrót Faraona z Indji. Lecz inny statek, który wyruszył z Kalkuty prawie razem z Faraonem, zawinął już do portu w Marsylji, a o Faraonie nie było żadnej wieści.
Taki był stan rzeczy, gdy pewnego dnia przedstawiciel domu Thomson i French w Rzymie, zjawił się u p. Morrela.
Przyjął go Emanuel, który to zrobił z przyczyny, iż chciał uchronić swego szefa od prawdopodobnej nieprzyjemności. Do domu Morrel i syn od pewnego czasu przychodzili jedynie tacy klijenci, którzy upominali się o pieniądze. Zapytał więc przybyłego, czego sobie życzy? — lecz ten odpowiedział, że cel przybycia wyjawić może samemu tylko p. Morrelowi.
Emanuel z westchnieniem poprosił Koklesa, by ten zaprowadził przybyłego na górę do szefa.
Kokles poszedł pierwszy, wskazując drogę.
Na schodach spotkał młodą dziewczynę, lat około siedemnastu, która z przestrachem spojrzała na nieznajomego.
Wyraz ten nie uszedł uwagi przybysza.
— Czy pan Morrel jest w swym gabinecie, panno Juljo? — zapytał Kokles.
— Zdaje mi się, że jest — odpowiedziała z pewnem wahaniem młoda dziewczyna — dowiedz się naprzód, Koklesie, i uprzedź ojca.
— Sądzę, że niema potrzeby — wtrącił się do rozmowy anglik — ponieważ pan Morrel nie zna mego nazwiska. Wystarczy, gdy się dowie, że jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie, z którą to firmą dom ojca pani pozostaje w stosunkach.
Młoda dziewczyna zbladła silnie i nic już nie odpowiadając zaczęła schodzić na dół, gdy pozostali udali się na górę.
Kokles otworzył drzwi, wprowadził gościa do przedpokoju, potem wszedł do pokoju p. Morrela i wrócił po chwili, dając przybyłemu znak, że może wejść.
Gdy nieznajomy ukazał się, p. Morrel chował właśnie do biurka książkę rachunkową, następnie ukłonił się przybyłemu i poprosił go, żeby usiadł.
Czternaście lat zmieniło bardzo zacnego przemysłowca. Włosy mu zbielały, czoło poorały troski i zmartwienia, zmętniały oczy.
Anglik wpatrywał się w niego wzrokiem przenikliwym.
— Panie — rzekł Morrel, nie mogąc znieść dłużej tego spojrzenia — chciałeś mówić ze mną?
— Tak jest, przychodzę w sprawie domu Thomson i French w Rzymie. Otóż firma ta ma w najbliższych czasach duże sumy do opłacenia we Francji. Znając solidność firmy pańskiej, dom nasz zebrał pewną ilość weksli z podpisem pańskim i polecił mi, abym podniósł wierzytelności te w miarę upływających terminów i tym sposobem zaspakajał wierzycieli.
Morrel otarł ręką czoło zroszone potem i westchnął głęboko.
— Jesteś więc pan — rzekł — w posiadaniu weksli z moim podpisem? I na jaką sumę?
— Oto naprzód — odpowiedział anglik, wyjmując portfel z kieszeni — przekaz na dwakroć sto tysięcy franków, wystawiony na imię p. de Boville.
— Przyznaję ten dług. Połowa sumy tej ma być zapłacona 15-go b. m., zaś reszta za miesiąc — rzekł Morrel i rumieniec wstydu oblał mu twarz na myśl, że po raz pierwszy w życiu nie będzie mógł zadość uczynić zobowiązaniu, które podpisał. — Czy to już wszystko? — dodał następnie.
— O, nie. Posiadam nadto weksle płatne w tym miesiącu, a wystawione na zlecenie domu Pascale Wild i Turner, w Marsylji, a opiewające na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, oraz trzydziestu siedmiu tysięcy franków, ogółem 287,500 franków.
Niepodobna opisać, co wycierpiał nieszczęśliwy Morrel podczas tych obliczeń.
— Dwa kroć osiemdziesiąt siedem tysięcy franków — powtórzył machinalnie.
— Tak jest. Otóż nie będę przed panem ukrywał, że opinja publiczna w Marsylji, oddając zupełną sprawiedliwość nieposzlakowanej rzetelności domu pańskiego, utrzymuje, że nie jesteś już w stanie zaspokoić swych zobowiązań...
Na to oświadczenie, tak bardzo niedelikatne, Morrel zbladł jak ściana
— Panie szanowny, wiedz, że od lat dwudziestu czterech, t. j. od chwili, gdy dom ten prowadzę, ani jeden weksel z podpisem Morrel i Syn nie wrócił z kasy niezapłacony. To samo było z wekslami mego ojca, który prowadził firmę tę przez lat trzydzieści dziewięć.
— Wiem o tem. Mówmy jednak szczerze i otwarcie. Czy i dziś zapłacisz pan weksle te ze zwykłą akuratnością?
Morrel wzdrygnął się i spojrzał w oczy anglikowi, który z taką bezwzględnością mówił do niego.
— Zapytanie to, tak szczere, niemniej szczerej domaga się odpowiedzi. Otóż weksle te zapłacę, jeżeli — jak się tego spodziewam — statek mój wróci do portu. Powrót ten bowiem podniesie mój kredyt, zachwiany nieszczęsnymi wypadkami, których byłem ofiarą! Gdyby jednak wypadkiem, mój Faraon, będący ostatnią moją nadzieją, przepadł...
Tu łzy zalały oczy mówiącemu.
— Jeżeliby więc Faraon zginął?... — podjął anglik pytająco.
— Wówczas... tak!... Byłbym zmuszony zawiesić wypłaty.
— Czyż nie masz pan przyjaciół, którzyby podali panu rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
— W interesach, drogi panie, niema przyjaciół. Sam wiesz o tem dobrze. Ostatnią moją nadzieją jest Faraon. Nikt i nic więcej.
— Więc jeżeli ta nadzieja zawiedzie?...
— Będę zgubiony.
— Gdym szedł do biura, jakiś okręt wpływał do portu.
— Wiem o tem. Młodzieniec pewien, który pozostał mi wierny, większą część czasu spędza w wieży, znajdującej się na szczycie naszego domu, by obserwować przybywanie statków. Od niego to już miałem wiadomość o ukazaniu się jakiegoś statku. Lecz nie jest to mój okręt. Jest to Gironda. Wraca również z Indji, lecz nie należy do mnie.
— Może jej załoga udzielić będzie mogła wieści o Faraonie?
— Mam panu wyznać prawdę? Ja się już lękam przybycia wieści. Niepewność jest jeszcze nadzieją...
I zamilkł. Po chwili milczenia znów zaczął głucho...
— Opóźnienie przybycia Faraona nie daje się niczem wytłumaczyć. Statek mój wypłynął z Kalkuty dnia 5-go lutego, od miesiąca przeto powinienby być w porcie.
— Co to jest? — zawołał nagle anglik, przysłuchując się — co znaczy ten hałas?
— O Boże! Boże mój! — wyszeptał Morrel blednąc — cóż tam znowu stać się mogło?
W samej rzeczy odgłosy silnego zamieszania dawały się słyszeć z dołu.
Przebiegano sale w różnych kierunkach i dawały się słyszeć okrzyki boleści.
Morrel wstał, chciał podejść do drzwi, lecz sił mu zabrakło i upadł z powrotem na krzesło.
Po chwili trwożnego oczekiwania drzwi otwarły się nakoniec i w ich ramie ukazała się młoda dziewczyna z twarzą zalaną łzami.
— O mój ojcze! — zawołała, załamując dłonie — przebacz twemu dziecku, że ci musi nieszczęście zwiastować.
I Julja rzuciła się w objęcia śmiertelnie bladego ojca.
— O mój ojcze!... mój ojcze!... bądź odważny.
— Faraon zginął? — zapytał Morrel przytłumionym głosem.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała, skinęła tylko głową, którą trzymała na piersiach ojca.
— A osada?
— Uratowana. Zabrał ją na swój pokład okręt, który przybył przed chwilą.
— Dzięki ci, Boże, choć za to!... — rzekł Morrel — cios twój mnie jednego przeto dotyka.
Mimo flegmy, w oczach anglika zabłysły łzy.
W otwartych drzwiach ukazała się pani Morrel łkająca, podtrzymywana przez Emanuela. Poza nimi widniały sylwety kilku w pół nagich marynarzy.
Na widok tych ludzi anglik nagle zadrżał. Chciał ich powitać, lecz wstrzymał się, cofnął i stanął w najdalszym i najciemniejszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w kącie gabinetu i wzięła w uścisk dłoń męża. Julja wciąż stała we łzach, z głową ukrytą na piersi ojca.
— Zbliż się, Penelonie — rzekł Emanuel, do najstarszego — i opowiedz nam szczegóły wypadku.
Stary majtek o bronzowej, spalonej słońcem i wiatrami twarzy, wysunął się naprzód, mnąc w ręku kapelusz.
— Dzień dobry panu, panie Morrel — rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie rozstał się ze swym chlebodawcą.
— Dzień dobry ci, przyjacielu, lecz powiedz mi przedewszystkiem, — dlaczego nie widzę z wami kapitana?
— Kapitan, panie Morrel, zasłabł lekko i musieliśmy go zostawić w Palermo. Bóg jednak sprawi, że mu nic nie będzie i za parę dni ujrzycie go tak zdrowego, jak nas i siebie.
— Chwała niech będzie za to Bogu! A teraz opowiadaj, Penelonie.
Wezwany zasłonił naprzód ręką usta, potem odwrócił się i splunął do przedpokoju, następnie wystawił lewą nogę i, kołysząc się na niej, zaczął opowiadać...
— Otóż, panie Morrel, byliśmy tak, jakby między przylądkiem Białym, a przylądkiem Bajador, pędząc tęgim wiatrem południowo-zachodnim, po ośmiu dniach takiej ciszy, jakby w tym oto pokoju. Stałem właśnie u steru, gdy podszedł do mnie kapitan i rzekł:
— Ojcze, co myślicie o tych obłokach, które są tam na niebie?
A ja już się tym obłokom przypatrywałem.
— Co myślę, kapitanie?... Nie wiem, doprawdy, kto im dał prawo pędzić tak szybko. Stają się przytem coraz czarniejsze. Oj! — nie są to obłoki niewinne.
— I ja tak myślę — odpowiedział mi kapitan — i trzeba się przygotować na ich przyjęcie. Trochę za dużo mamy żagli na ten wiatr, który rychło w nas uderzy. Hola!... tam! — krzyknął — zwinąć górny żagiel i zsunąć w dół trójkątny.
Ledwo rozkaz ten został wykonany, już wiatr w nas uderzył z taką siłą, że aż cały okręt się pochylił.
— Źle — rzekł kapitan — jeszcze mamy za dużo płótna. Hej! tam!... spuścić wielki żagiel!
W pięć minut później, szliśmy tylko o żaglu przodowym, gniazdowych i posiłkowych.
— Cóż to, ojcze Penelonie, nie jesteś jeszcze kontent? — rzekł do mnie kapitan, gdy zobaczył, że potrząsam głową.
— A bo na waszem miejscu, widzicie, skończyłbym to, co tak dobrze zostało zaczęte — rzekłem.
— To stare wilczysko morskie ma słuszność — zawołał wtedy kapitan — potężny może uderzyć w nas wicher.
— Zebrać na dwa fałdy żagle gniazdowe — rozkazywać zaczął — popuścić postronki żaglowe. Drągi do watru! Na dół żagle posiłkowe! Ramy na reje.
— Niedość było tego wszystkiego na tamtejszych wodach — rzekł nagle anglik — ja byłbym zebrał wszystkie żagle na cztery fałdy i pozbył się przodowego.
Na głos ten dźwięczny, silny i stanowczy, a niespodziewany, — drgnęli wszyscy obecni.
Penelon przysłonił oczy dłonią i spojrzał bacznie na tego, który miał śmiałość krytykować rozkazy ich kapitana.
— Zrobiliśmy coś jeszcze lepszego, panie szanowny — rzekł stary żeglarz z przekąsem, lecz i wyrazem podziwu dla wiedzy żeglarskiej nieznajomego — zwinęliśmy żagiel sterowy i rudłem nawróciliśmy do wiatru, aby biec wprost przed burzą. W dziesięć minut potem, pozbawiliśmy się i gniazdowych, tak, iż nic już nie mieliśmy płótna na masztach.
Anglik wstrząsnął głową i rzekł:
— Okręt był stary, zbyt ryzykowne więc było podobne rozwiązanie zagadnienia.
— Prawdę pan powiedział. To nas właśnie zgubiło. Dwanaście godzin burza rzucała nami, jak piłką, aż nakoniec pootwierały się szpary.
— Penelonie — rzekł do mnie kapitan — czy my czasem nie idziemy na dno?... mój stary! Oddaj no mi ster; a sam idź na spód okrętu.
Schodzę ja na dół, a tam już trzy stopy wody ma okręt w brzuchu. Powracam więc z okrzykiem: do pomp! do pomp! Było już jednak za późno. Pracowaliśmy — nie żałując rąk: wody jednak coraz bardziej mimo to przybywało.
— Dalibóg — rzekłem do kapitana, po czterogodzinnej pracy bez wytchnienia — jeżeli mamy tonąć, to już idźmy na dno bez tego wszystkiego, bo to już się na nic nie przyda. Raz kozie śmierć, zresztą.
— I to ty, ty, Penelonie, ośmielasz się mówić mi takie rzeczy? Poczekajże!
Popędził wichrem, jak obłąkany, do swej kajuty, a wróciwszy z pistoletami w dłoniach, zawołał:
— Łeb roztrzaskam pierwszemu, który rękę od pompy odejmie!
— Brawo! — zawołał anglik.
— Nic tak nie napędza odwagi i do posłuszeństwa nie zachęca, jak argumenty podobnego rodzaju — mówił dalej żeglarz — pompowaliśmy więc dalej dopóty, aż niebo się przetarło i wiatr opadł zupełnie. Wody jednak przybywało nam ciągle; niewiele niby: pięć centymetrów na godzinę, ale po kilkunastu godzinach daje to taki ogrom, że go żaden statek strawić nie jest zdolen.
— No, dosyć — rzekł wtedy kapitan — już nam teraz pan Morrel nie będzie miał nic do zarzucenia. Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ażeby okręt uratować. Teraz starać się mi wolno już o to jedynie, by uratować ludzi. Do szalup! Spieszcie się, dzieci, bo wierzajcie, że czas najwyższy.
— Gdyśmy to usłyszeli, ogarnął nas żal ogromny. Cóż poradzić na to? — kochaliśmy Faraona! Ale cóż? — trzeba było go porzucić, bo tu chodziło o naszą skórę. A okręt już jęczał, już się zataczał, jak pijany.
W jednem więc mgnieniu oka spuściliśmy szalupę na morze i ośmiu nas rzuciło się do niej. Kapitan zeszedł ostatni. Źle mówię! Nie chciał on zupełnie opuścić okrętu, lecz porwałem go za ręce i siłą rzuciłem towarzyszom w ramiona; dopiero wtedy wskoczyłem sam do łodzi.
Ledwo zdołaliśmy odbić od statku, gdy pomost z hukiem rozpękł się na dwoje, potem tyłem zapadł się w morze, podniósł się, dziób znów zanurzył, wreszcie zakręcił się jak pies za swym ogonem i poszedł na dno.
Skończyło się! Nie było Faraona!
Przez trzy dni tułaliśmy się po morzach, bez chleba i bez kropli wody, bo nie było już czasu zabrać tego z okrętu, aż wreszcie dojrzeliśmy maszty Girondy. Zaczęliśmy dawać znaki, które dostrzeżono i tak zostaliśmy uratowani.
Oto i cała przygoda. Cała prawda, daję wam na to słowo honoru uczciwego marynarza. Wierzycie nam, czy nie?
Powszechny szmer uznania dowodził, że słowa starego żeglarza znalazły wiarę zupełną.
— Zacni z was ludzie — powiedział pan Morrel — i wiedziałem zgóry, iż nieszczęście, jakie mnie dotknęło, stało się dzięki złemu losowi jedynie! Jest to wola Boga, a nie zły czyn ludzi. Tej woli musimy się wszyscy poddać z pokorą. A teraz powiedzcie mi, ile wam pozostałem dłużny?
— E! — nie mówmy o tem, panie Morrel.
— Owszem, o tem pomówić musimy, — odrzekł pan Morrel ze smętnym uśmiechem.
— Należy nam się za trzy miesiące.
— Koklesie, wypłać po dwieście franków każdemu z tych poczciwych ludzi. W innych czasach, moi przyjaciele, podwoiłbym tę kwotę. Niestety, jednak, to, co mi pozostało, nie należy już do mnie. Wybaczcie mi więc i kochajcie mnie zawsze.
Penelon zmarszczył się, by nie dać się opanować wzruszeniu, a następnie zwrócił się do swych towarzyszy, po krótkiej rozmowie z którymi, zwrócił się ponownie do swego chlebodawcy.
— Co do tego, panie Morrel, — rzekł, przenosząc prymkę z jednej strony ust do drugiej i plując znowu do przedpokoju — co do tego...
— Cóż więc?...
— Towarzysze moi są zdania, że narazie dosyć będą mieli po pięćdziesiąt franków i że na resztę poczekają.
— Dzięki wam, przyjaciele, — zawołał pan Morrel wzruszony do głębi serca — nie mogę przyjąć jednak ofiary waszej. Bierzcie więc, co wam się słusznie należy, a jeśli znajdziecie dobrą służbę, to ją możecie przyjąć. Jesteście wolni.
Ostatnie wyrazy dziwne wywarły wrażenie na majtkach. Spojrzeli po sobie pomieszani. Penelonowi tchu nawet zabrakło i nieomal nie połknął tytoniu, który żuł bezustannie.
— Jakto, panie Morrel, jak mamy rozumieć słowa pańskie? — zapytał głuchym głosem — odprawiasz nas? A więc jesteś z nas niekontent?
— Uchowaj Boże! — odparł były właściciel Faraona — wprost przeciwnie, moje dzieci, byłem i jestem bardzo z was zadowolony. Ale, moi drodzy, ponieważ nie mam już statku, nie potrzebuję przeto już i załogi.
— Więc cóż z tego, że nie masz statku? — zapytał Penelon — każesz zbudować sobie inny, a my chętnie poczekamy.
— Tylko że ja nie mam za co budować innego statku, nie mogę więc, sami widzicie, przyjąć waszej ofiary.
— Ale... jeżeli pan nie ma pieniędzy, to z jakiej dobrej racji pan nam jeszcze płaci?
— Dosyć już, moje drogie dzieci, nie wzruszajcie mnie waszą dobrocią. Da Bóg lepsze czasy, to się zejdziemy może i dalej znów razem pracować będziemy.
— A więc w takim razie tylko do widzenia panu, drogi, kochany panie Morrel.
— Do widzenia!... taką mam przynajmniej w Bogu nadzieję. Bądźcie zdrowi.
I pan Morrel dał znak Koklesowi, przypominający mu nakaz wypłaty, a gdy ten wyszedł — majtkowie poszli za nim, odprowadzani jeszcze przez Emanuela.
— Zostawcie mnie teraz, moje drogie, z tym panem. Muszę z nim na osobności pomówić — rzekł Morrel, zwracając się do żony i córki.
I wskazał oczami na przedstawiciela domu Thomson i French, który stał w kącie pokoju nieruchomy, w czasie całej powyżej opisanej sceny.
Kobiety podniosły w milczeniu oczy na cudzoziemca, westchnęły cicho i odeszły.
Gdy były jednak we drzwiach, córka Morrela spojrzała nań błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział przyjaznem, pełnem szacunku, spojrzeniem.
Nieznajomy i Morrel zostali sami.
— No, szanowny panie, widziałeś i słyszałeś wszystko — rzekł Morrel, rzucając się na krzesło — nie potrzebuję teraz ani jednego słowa więcej dodawać.
— Przekonałem się, że dotknęło pana nowe nieszczęście, również niezasłużone, jak poprzednie i to mnie utwierdza w chęci wyświadczenia panu pewnej przysługi.
— O, panie!... — zawołał Morrel.
— Jestem największym pańskim wierzycielem, czy tak?
— Tak jest, najpoważniejszym.
— A co-by pan powiedział, gdybym tak zgodził się na przedłużenie terminu?
— Powiedziałbym, że zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tem samem i życie.
— Jak długiej żądałby pan zwłoki?
Morrel zastanowił się.
— Dwa miesiące, myślę, wystarczyłoby mi na uregulowanie mych interesów.
— Daję panu trzy miesiące.
— Czy jednak jesteś pan pewien, że dom Thomson i French...
— Proszę być najzupełniej spokojnym o to, że firma, której jestem reprezentantem, zatwierdzi wszystkie moje postanowienia. Mamy dziś 5-go czerwca, prawda?
— Tak jest.
— Przepisz pan więc wszystkie te weksle i oznacz datę płatności na dzień 5-go września, o godzinie jedenastej rano (tę godzinę wskazywała wskazówka zegara). W tym dniu i godzinie zgłoszę się do pana.
— Zapewniam pana, iż w dniu tym oczekiwać go będę. Otrzymasz pan wtedy swój kapitał, lub żyć nie będę.
Ostatnie wyrazy wymówił szeptem, tak, że anglik prawdopodobnie ich nie słyszał.
Morrel następnie przepisał weksle; dawne zniszczono.
Tym sposobem nieszczęśliwy bankrut miał trzy miesiące przed sobą na zgromadzenie funduszów.
Anglik z zimną krwią, jego rasie właściwą, wysłuchał dziękczynień i oddalił się. Morrel odprowadził go do drzwi, błogosławiąc i dziękując.
Na schodach spotkał nieznajomy Julję; zacna córka, pełna lęku i trwogi, udawała, że schodzi ze schodów, gdy w rzeczy samej oczekiwała na gościa.
— I cóż, panie?... — rzekła, składając ręce.
— Pani — rzekł cudzoziemiec — odbierzesz tutaj po jakimś czasie list z podpisem... Sindbada Marynarza. Otóż wypełnij wiernie wszystko, co tam będzie wskazane, jakkolwiek dziwnemi może wydawać ci się mogą te zlecenia.
— Dobrze, panie.
— Przysięgasz mi, pani, że wypełnisz wszystko?
— Przysięgam.
— Dobrze, żegnam panią. Bądź zawsze tak dobrą i czystą, a być może, że ci to Bóg nagrodzi kiedyś, gdy już Emanuel będzie twym małżonkiem.
Julja spłoniona oparła się o poręcz, ażeby nie upaść.
Cudzoziemiec odszedł wtedy, żegnając ją pełnym szacunku ukłonem.
Na podwórcu spotkał Penelona, który trzymał w rękach dwa rulony srebrnych pięcio-frankówek, jakby się namyślając, czy je ma zatrzymać, czy też oddać z powrotem?
— Chodź ze mną — rzekł anglik — mam z tobą do pomówienia.



ROZDZIAŁ VII.
PIĄTEGO WRZEŚNIA.

Zwłoka, na którą się zgodził przedstawiciel domu handlowego Thomson i French w chwili, kiedy Morrel najmniej się jakichkolwiek względów od ludzi spodziewał, wydawała się zacnemu przemysłowcowi zapowiedzią powrotu pomyślności, zapowiedzią, że los zawzięty przestanie go może prześladować.
Na nieszczęście, Morrel miał do czynienia nie z jednym tylko domem Thomson i French, co tak szlachetnie sobie postąpił.
Zastanowiwszy się nad tym wypadkiem głębiej, wytłumaczył sobie, że dom ten rządził się tutaj pobudkami egoistycznej również natury. Lepiej bowiem z pewnością jest utrzymać byt człowieka, który nam jest winien trzykroć sto tysięcy franków i mieć je po upływie trzech miesięcy choćby, niż przyśpieszyć jego ruinę i dostać pięć lub sześć procent kapitału.
Inne domy wszelako, które miały z domem Morrela stosunki, czy to przez zawiść, czy też przez głupotę rozumowały wprost przeciwnie. Weksle więc z podpisem Morrela napływały wciąż do jego domu bez najmniejszego opóźnienia terminów. Dzięki prolongacie, której anglik udzielił, były one wykupywane natychmiast.
Zdziwienie było niemałe, gdy pod koniec miesiąca kasa zaspokoiła wszystkich, którzy się zgłosili z pretensjami.
Ufność jednak nie wróciła do zaniepokojonych umysłów.
Przedstawiciel domu Thomson i French nie pokazywał się. O ile się zdaje, wyjechał z Marsylji zupełnie.
Wraz z nim znikł również i Penelon, który przyjął jakiś obowiązek u anglika, jak krążyły pogłoski.
Kapitan Gaumard, gdy tylko wrócił do zdrowia, przybył z Palermo do Marsylji. Początkowo nie chciał pokazać się na oczy panu Morrelowi, lecz ten, gdy tylko dowiedział się o jego powrocie, sam pierwszy go odwiedził, odnosząc mu zaległą pensję, o którą kapitan nie śmiał się upominać.
Gdy Morrel po tej wizycie schodził ze schodów, spotkał Penelona wchodzącego na górę.
Stary majtek dobrze najwidoczniej użył swych pieniędzy, bo był od stóp do głowy świeżo ubrany.
Spostrzegłszy swego byłego chlebodawcę, majtek stropił się bardzo i spuścił oczy, a gdy p. Morrel wyciągnął do niego rękę, zaledwie końcami palców dotknął jego dłoni.
Morrel dostatniemu ubiorowi przypisywał zakłopotanie starego majtka. Boć przecie nie mógłby on zdobyć się na kupno stroju tego z sumy, jaką od niego trzymał? Najwidoczniej przyjął więc już u kogoś innego służbę, a teraz ogarnął go wstyd, iż tak szybko zrzucił żałobę po Faraonie.
— Poczciwi ludziska — rzekł Morrel, myśląc o kapitanie Gaumard i o reszcie załogi Faraona — oby was nowy wasz chlebodawca tak kochał jak ja i był ode mnie szczęśliwszy.
W połowie sierpnia Morrel wyjechał z Marsylji, lecz nikt nie wiedział dokąd. Odrazu zaczęła się szerzyć wtedy pomiędzy kupcami pogłoska, że wyjazd ten jest równoznaczny z zawieszeniem wypłat.
Lecz przyszedł koniec miesiąca, a kasa domu Morrela wytrzymała wszystkie wypłaty.
Kokles stał za kratkami z prawdziwie horacjuszowską miną, i sprawdzał z tą samą zawsze uwagą wręczane mu weksle, porównywał podpisy i płacił, nieprzerwanie.
W pierwszych dniach września Morrel powrócił, wyczekiwany z niepokojem przez całą rodzinę.
Jeździł do Paryża, a podróż ta miała być ostatnią próbą ratunku.
Morrel udał się do Danglarsa, który pracował dawniej u niego i który z jego rekomendacji przecież otrzymał ową doskonałą posadę u madryckiego bankiera, co było początkiem jego świetnej karjery...
Danglars, baron Danglars dzisiejszy, mógł ocalić swego byłego dobrodzieja, nie wyłożywszy grosza ze swej kieszeni, poręczywszy jedynie za nim. Majątek i istnienie domu Morrela byłoby wtedy ocalone.
Danglars odmówił jednak, odmówił szorstko i bezwzględnie. Morrel więc powrócił z podróży poniżony i przytłoczony ogromem nikczemności swego byłego oficjalisty.
Za powrotem nie wydał jednak ani jednej skargi, nie potępił ani jednem słowem postępku Danglarsa, uściskał jedynie ze łzami żonę i córkę, po przyjacielsku przywitał się z Emanuelem i poszedł do swego gabinetu na górę, poleciwszy przywołać do siebie Koklesa.
Gdy znikła więc ta ostatnia deska ratunku, jaką była podróż do Paryża, nawet kobiety poznały, że zguba jest nieuchronna.
Po krótkiej pomiędzy sobą naradzie, zadecydowano, że Julja napisze do brata, który znajdował się wraz ze swoim pułkiem w Nimes, aby przyjeżdżał natychmiast.
Maksymiljan Morrel, aczkolwiek był człowiekiem bardzo młodym jeszcze, bo liczył sobie dwadzieścia dwie wiosny życia, miał ogromny wpływ na ojca, ze względu na swój nieposzlakowany charakter i dobroć serca. Na ten wpływ liczyła tak matka jak i siostra.
Maksymiljan, w chwili gdy obierał sobie zawód, już był bardzo dojrzały, ojciec więc pozostawił mu zupełną swobodę dokonania tego wyboru. Młodzieniec oświadczył wówczas, iż pragnie służyć w wojsku. Po ukończeniu tedy nader chlubnie nauk w szkole politechnicznej, wstąpił do armii, odrazu w randze podporucznika. Było to przed rokiem, obecnie miał uzyskać stopień porucznika. W pułku bowiem uważano Maksymiljana za najlepszego służbistę.
Takiego to młodzieńca matka i córka wzywały teraz, aby im pomógł w ratowaniu ojca.
Tymczasem Morrel w swym gabinecie zawezwawszy do siebie Koklesa, wydał polecenie przyniesienia na górę ksiąg handlowych i całej znajdującej się w kasie gotowizny.
W kasie było około ośmiu tysięcy franków, spodziewane wpływy przedstawiały się w sumie około dziesięciu tysięcy, tak że stan czynny nie przekraczał sumy siedemnastu tysięcy franków, gdy bierny był obciążony pozycją dwustu osiemdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset franków.
Mimo tego rozpaczliwego stanu rzeczy, Morrel w czasie obiadu zdawał się być najzupełniej spokojny.
Lecz ten udany spokój najbardziej właśnie trwożył kobiety.
Po obiedzie Morrel miał stały zwyczaj przeglądania pism. Teraz nie poszedł do swego gabinetu, lecz siedział dalej przy stole, nieruchomy i milczący.
Kokles znów wydawał się zupełnie martwy i niezdolny do zebrania myśli. Cały dzień przesiedział na podwórzu, na słońcu, z gołą głową, w 30-stopniowym upale!
Emanuel starał się uspakajać kobiety, lecz szło mu to z trudem, bo sam nie miał wiary ni nadziei. Nazbyt dobrze znał on cały stan interesu, by się mógł łudzić.
Noc nadeszła i coraz bardziej posuwała się w głąb, lecz kobiety się nie kładły, czuwając w nadziei, że ich ojciec i mąż wychodząc od siebie, zajdzie do nich. Lecz się zawiodły. Morrel dopiero bardzo późną nocą wyszedł ze swej samotni i udał się wprost do swej sypialni, aczkolwiek widział, że w pokoju żony pali się światło.
Pani Morrel kazała wtedy córce iść spać, lecz w pół godziny potem podniosła się z łóżka i boso wyszła na korytarz, ażeby choć przez dziurkę od klucza zobaczyć, czem mąż się zajmuje tak późną nocą, dlaczego nie śpi?
Na korytarzu dostrzegła jakiś cień, który rozwiał się w oddali.
To Julja uprzedziła matkę w czuwaniu nad ojcem, gdy ujrzała matkę — rzuciła się jej w objęcia.
— Pisze teraz — rzekła.
Morrelowa pochyliła się i również zajrzała do pokoju męża. Przekonała się, że pisze istotnie, lecz dostrzegła to, czego nie dostrzegła córka, że pisze na papierze stemplowym.
Na myśl, że mąż jej pisze testament, wzdrygnęła się cała, miała jednak tyle mocy, że stłumiła wydzierający się z piersi krzyk.
Strwożone kobiety odeszły cichutko do swych sypialni.
Nazajutrz Morrel był jak najspokojniejszy i chłodny. Z ożywieniem mówił, lecz o drobnostkach tylko. Przed i po śniadaniu pracował w biurze, oraz zwiedzał składy, puste nieomal zupełnie.
Po obiedzie długo pieścił swą córkę, przyciskając głowę jej do swej piersi.
Julia potem powiedziała matce, że serce ojca gwałtownie tłukło się w piersiach, aczkolwiek zewnętrznie wydawać się on pragnie spokojnym i zimnym.
Bez żadnej zmiany minęły dwa dni następne.
Całą noc z dnia 4-go na 5-y września nieszczęsna żona spędziła pod drzwiami pokoju swego męża, i widziała, że nie kładł się on wcale do łóżka.
Rano o godzinie ósmej, Morrel jak zwykle przyszedł do stołowego pokoju na pierwsze śniadanie. Był jak i poprzednich dni najzupełniej spokojny, tylko bardziej czuły i serdeczny dla żony i córki. Następnie poszedł do zwykłej pracy.
W kilkanaście minut potem otworzyły się drzwi i stanął w nich młody mężczyzna, na którego widok obydwie zbolałe kobiety krzyknęły radośnie:
— Maksymilian!
I rzuciły mu się w objęcia.
— Matko!... siostro! — rzekł przybyły, wpatrując się naprzemian to w jednę, to w drugą — co się tu u was dzieje, że wezwałyście mnie tak gwałtownie?
— Ach! nieszczęście, bracie — odpowiedziała Julia, lecz matka przerwała jej mówiąc, by zawiadomiła ojca o przybyciu syna.
Julia wybiegła, ale w sieni zatrzymał ją jakiś obcy człowiek, trzymający list w ręku.
— Czy pani jesteś panną Julją Morrel? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła Julja lękliwie — lecz czego żądasz ode mnie?
— Proszę przeczytać ten list.
Julja zawahała się.
— Idzie tu o ocalenie twego ojca — powiedział wtedy posłaniec.
Julja usłyszawszy to, wprost wydarła mu list z ręki i czytać zaczęła:
„Udaj się pani natychmiast na ulicę Meillan i wejdź do domu Nr. 15, tam zażądaj od odźwiernego klucza od pokoju na piątem piętrze: gdy go otrzymasz — idź śmiało do wzmiankowanego mieszkania, w którem znajdziesz na kominku leżący worek z czerwonego jedwabiu; worek ten weź i zanieś, jak tylko zdołasz najszybciej, swemu ojcu. Jest rzeczą nieodzowną, by ojciec pani miał worek ten w swych rękach przed uderzeniem godziny jedenastej. Przyrzekłaś mi ślepe posłuszeństwo, pamiętaj!“
Sindbad Marynarz.
Młoda dziewczyna, po przeczytaniu słów tych, wydała okrzyk radości. Podniosła oczy, chcąc zapytać o coś posłańca, który list ten doręczył, ale go już nie było.
„Pamiętaj, byś polecenie to wykonała osobiście i sama. Gdybyś działać chciała w czyjemś towarzystwie, lub gdyby się kto inny zgłosił zamiast ciebie, — odźwierny odpowie, że nic nie wie i że żadnego klucza niema“.
Przypisek ten zmroził radość Julji.
Czy w tym liście nie kryje się jaka zasadzka?
Po chwili wahania, postanowiła poradzić się kogoś. Lecz dając posłuch dziwnemu jakiemuś uczuciu, udała się z tem nie do matki, lub brata, lecz do Emanuela.
Wróciła się więc z połowy schodów i opowiedziała narzeczonemu, co ją spotkało, gdy przedstawiciel domu Thomson i French, przed trzema miesiącami, był u ojca; powtórzyła rozmowę jaką z nim miała i swą obietnicę daną wtedy nieznajomemu, pokazała nakoniec list, jaki otrzymała przed chwilą.
— Tu nie może być dwóch zdań; musisz pani się tam udać — odpowiedział Emanuel. — Ja ci będę zresztą towarzyszył; nie pójdę, mówiąc ściślej, z panią razem, lecz będę ślad w ślad podążał za tobą, aż do rogu ulicy Meillan. Tam czekać będę na ciebie, obserwując z oddali dom, do którego się masz udać, pani. Jeżelibyś nie wracała zbyt długo, pójdę za tobą i upewniam cię, że biada wtedy tym, na których byś się skarżyła.
— Więc sądzisz, Emanuelu, że powinnam się tam udać bezwarunkowo?
— Tak jest. Przecież tam w liście jest napisane, że chodzi tu o uratowanie twego ojca!...
— O!... pójdź!... — zawołała młoda dziewczyna, chwytając nerwowo dłoń narzeczonego.
Gdy to się działo, matka wszystko opowiedziała synowi.
Maksymiljanowi było już przedtem wiadome, że interesy ojca w bardzo złym znajdowały się stanie; nie miał pojęcia wszelako, by rzeczy zaszły aż tak daleko.
Gdy już wszystko stało się wiadome, rzucił się jak oszalały ku drzwiom, a następnie podążył co miał siły w nogach do gabinetu ojca. Lecz drzwi zastał zamknięte, napróżno pukał.
Gdy tak stał w niewiedzy, co mu robić należy, usłyszał stuknięcie drzwi przeciwległych; obrócił się wtedy i ujrzał ojca.
Ten, gdy zobaczył syna, aż krzyknął ze zdziwienia. Nie spodziewał się jego widoku. Lecz się do niego nie zbliżał, stał zmieszany na progu, przyciskając lewą ręką coś ukrytego na piersiach pod ubraniem.
Nie zważając na to, syn rzucił mu się na szyję, ale odskoczył nagle zostawiając prawą rękę na piersiach ojca.
— Ojcze mój! — zawołał, a twarz jego śmiertelną okryła się bladością — dlaczego pistolety ukrywasz pod ubraniem? Ojcze!... ojcze!... co to może znaczyć?
— Maksymiljanie — odpowiedział Morrel, — tyś już człowiek dojrzały, człowiek prawy przytem i z poczuciem honoru. Pójdź więc, a wszystko ci wyjawię.
To rzekłszy, udał się pewnym krokiem do swego gabinetu. Maksymiljan podążył za nim, — słaniając się na nogach.
Morrel wszedł do pokoju, zamknął drzwi za synem, potem podszedł do biurka i złożył na nim dwa pistolety, a następnie wskazał synowi palcem otwarte księgi handlowe.
Młodzieniec przejrzał je i osłupiał.
— Za pół godziny mam zapłacić 287,500 franków, zaś mam na to 18,000!... — rzekł Morrel.
— Czy już poruszyłeś wszystkie sprężyny, wyczerpałeś wszystkie środki, ojcze, by zapobiec katastrofie?
— Wszystkie.
— I na żaden już wpływ rachować nie możesz?
— Na żaden!... Za pół godziny — dodał Morrel głosem ponurym — nasze imię okryte zostanie niesławą. Na szczęście, zmyć ją można krwią.
— Masz słuszność, ojcze! Rozumiem cię...
I wyciągnął rękę po pistolet.
— Jeden dla ciebie, drugi dla mnie, ojcze.
Lecz Morrel wstrzymał wyciągniętą rękę.
— A matka twoja?... a siostra?... kto je wyżywi?
Dreszcz wstrząsnął ciałem młodzieńca.
— Ojcze! — rzekł — czyś pomyślał o tem, że obarczasz mnie ciężarem życia?...
— Tak jest. Ale jest to twoja powinność, twój święty obowiązek. Niebo obdarzyło cię hojnie, masz umysł zrównoważony, spokojny i głęboka jest twa wiedza. Nie urodziłeś się na zwykłego zjadacza chleba; to pociąga za sobą obowiązki. Nie nakazuję ci wszelako, lecz powiadam jedynie: zastanów się nad położeniem, jak gdybyś był zupełnie postronnym człowiekiem, sam osądź, co ci czynić należy.
Młodzieniec wpadł w głęboką zadumę, poczem wyraz wzniosłej rezygnacji zajaśniał mu w oczach. Powolnem i smutnem poruszeniem podniósł ręce w górę i zaczął zdejmować z ramion szlify, odznaczające jego rangę.
— Dobrze więc — rzekł, wyciągając do ojca rękę — umieraj ojcze, ja żyć... będę!
Stary Morrel uczynił ruch, jakby się chciał rzucić na kolana przed synem, lecz Maksymiljan pochwycił go w ramiona i przycisnął do swych piersi.
— Wierzysz, mam nadzieję, że w tem nieszczęściu żadnej mej winy niema?... — rzekł Morrel.
Maksymiljan uśmiechnął się.
— Wiem, ojcze, żeś najuczciwszy z ludzi, jakich znałem na świecie.
— To dobrze. Więc już wszystko załatwione. Teraz idź do matki i siostry.
— Ojcze! — rzekł młodzieniec, klękając — pobłogosław mnie!
Morrel ujął głowę syna, przycisnął ją do piersi, ucałował kilka razy i rzekł:
— O! tak!... Błogosławię cię w imieniu mojem i trzech pokoleń ludzi nieskalanych żadnym zarzutem. Słuchaj więc, co ci przodkowie nasi mówią przez moje usta: Opatrzność podnieść może budynek, który nieszczęście zwaliło. Ulitują się nade mną ludzie najbardziej nieubłagani, gdy ujrzą, że zmarłem taką śmiercią, dadzą może tobie czas, któregoby mnie odmówili. Staraj się wówczas, aby złowieszcze słowo nie zostało wymówione; weź się do dzieła, pracuj energicznie; pracujcie: ty, matka, siostra, żyjcie krańcowo oszczędnie, aby dobro wierzycieli moich powiększało się i rosło w twych rękach. Miej w myśli zawsze, jak piękny, wielki i uroczysty będzie ów dzień, w którym powiesz: „Mój ojciec umarł, bo nie był w stanie uczynić tego, co ja dziś czynię; umierał jednak spokojnie, bo mnie to dzieło powierzył“.
— O! mój ojcze! Czyby jednak nie było lepiej, gdybyś ty żył? Lepiej z pewnością przeprowadzić byś umiał to dzieło odrodzenia.
— Jeżeli ja żyć będę — wszystko przepadnie. Jeżeli ja pozostanę przy życiu, zamiast współczuć, ludzie powątpiewać będą. Byłbym wtedy człowiekiem, który nie dotrzymał słowa, zawiódł ufność w nim położoną, uchybił swej powinności; słowem — byłbym pospolitym bankrutem. Gdy umrę jednak, — to zwłoki moje staną się przedmiotem nietylko politowania, ale i szacunku. Cała Marsylja, zobaczysz, wylegnie na mój pogrzeb. Jeżeli żyćbym zechciał, imię twoje byłoby dla ciebie sromotą, gdy umrę, — będziesz mógł śmiało, z podniesioną chodzić głową i mówić: jestem synem człowieka, który umarł dlatego, że raz w życiu nie mógł słowa dotrzymać!
Młodzieniec załkał i w milczeniu pochylił głowę.
— A teraz — rzekł Morrel — pozostaw mnie samego i staraj się oddalić kobiety.
— Czy nie chciałbyś zobaczyć jeszcze mej siostry, a swej córki?
— Widziałem ją dziś rano i już ją pożegnałem. Pożegnałem się również i z twą matką.
— Czy nie masz jeszcze jakiego zlecenia? — spytał Maksymiljan drgającym z rozpaczy głosem.
— Tak jest, mój synu, mam do ciebie jednę prośbę.
— Mów ojcze, mów! Spełnię twą ostatnią wolę, przysięgam!
— Dom Thomson i French, jeden jedyny z liczby wszystkich innych, przez ludzkość, czy może egoizm, okazał mi dużą względność. Przedstawiciel domu tego sam, z własnej woli, nie proszony o to, zaproponował mi odroczenie na trzy miesiące terminu spłaty. Niechżeż ten dom właśnie zostanie spłacony przed innymi. Synu mój, niech dług ten będzie święty dla ciebie.
— Dobrze, mój ojcze.
— A teraz żegnam cię raz jeszcze. Chcę być teraz sam. Testament mój znajdziesz w mym sypialnym pokoju.
Lecz młodzieniec nie odchodził. Nie miał na to dość sił.
— Słuchaj, Maksymiljanie — rzekł wtedy ojciec — przypuść, że jestem żołnierzem i że otrzymałem rozkaz, ażeby zdobyć szaniec, przyczem masz pewność, że idę na stracone pozycje. Czy wtenczas nie powiedziałbyś tego, coś powiedział przed chwilą, choć innemi słowy: „Idź ojcze, bo okryjesz się hańbą, jeżeli zostaniesz. A śmierć lepsza od hańby“.
— Tak... tak — rzekł młodzieniec, konwulsyjnie przyciskając ojca do piersi — żegnam cię już, po raz ostatni i na wieki!
I, nie oglądając się, wybiegł z gabinetu.
Gdy Maksymiljan wyszedł, Morrel stał przez czas pewien nieporuszony na miejscu, wpatrując się we drzwi; potem wyciągnął rękę, znalazł nie patrząc sznurek od dzwonka i zadzwonił.
Po chwili ukazał się Kokles.
Nie był to już ten sam człowiek; trzy dni świadomości nieszczęścia strawiły go zupełnie.
— Mój dobry Koklesie — rzekł Morrel tonem, którego opisać nie sposób — miej uwagę zwróconą na drzwi wejściowe, a gdy tylko przyjdzie ów pan, który był tutaj przed trzema miesiącami, pamiętasz przecież? — przedstawiciel Thomson i French, zawiadomisz mnie natychmiast o jego przybyciu.
Kokles nic nie odpowiedział, skinął jedynie głową.
Morrel padł na krzesło, zwracając wzrok na wskazówki zegara. Pozostawało mu już tylko dziesięć minut życia.
Niepodobna wyrazić, co się działo w owej ostatniej chwili w duszy tego człowieka, który nie będąc jeszcze starym, rozstać się musiał ze wszystkiem, co kochał na ziemi.
Wskazówka posuwała się ciągle. Wyciągnął rękę, wziął pistolet, lecz po chwili położył broń, ujął pióro i napisał słów kilka. Potem znów zwrócił oczy na zegar, już nie mógł liczyć życia na minuty, lecz na sekundy.
Ponownie wziął broń do ręki, mając wpół otwarte usta i oczy zwrócone na wskazówkę. Pot zimny zaczął oblewać mu czoło, wtem usłyszał skrzyp drzwi na dole otwieranych. Zegar za moment uderzyć miał godzinę jedenastą.
Morrel siedział nieporuszony, czekał na słowa Koklesa: „ajent domu Thomson i French“ i już zbliżał lufę pistoletu do ust, gdy usłyszał krzyk. Krzyk swej córki.
Obrócił się i zobaczył Julię. Pistolet wypadł mu z ręki.
— Ojcze mój! — zawołała młoda dziewczyna, zadyszana i prawie nieprzytomna z radości — jesteś ocalony!...
I rzuciła się w jego objęcia, podnosząc w górę worek z czerwonego jedwabiu.
— Ocalony?... co ty mówisz, moje dziecię?!
— Tak, ocalony! Patrz, patrz, mój ojcze!
Morrel wziął worek do ręki i wzdrygnął się, bo sobie przypomniał, że przedmiot ten do niego kiedyś należał.
Zaś w worku były: z jednej strony weksel przedarty na sumę 287,500 franków, a wystawiony na zlecenie domu Thomson i French, zaś w drugiej — djament wielkości laskowego orzecha, owinięty w kawałek pergaminu, na którym skreślone były słowa: „Podarunek ślubny dla panny Julji Morrel“.
Morrel potarł ręką czoło, jakby w obawie, czy nie stracił zmysłów.
— Skąd masz ten worek, moje dziecię?
— Znalazłam go w ubogim domku, znajdującym się przy alei Meilan Nr. 15. Leżał na kominku.
— Skądże się tam znalazłaś, w tym nieznanym ci domu?
Julja podała ojcu list, jaki przed godziną otrzymała.
— I chodziłaś tam sama? — Zapytał Morrel po przeczytaniu listu.
— Emanuel był ze mną i miał oczekiwać na mnie na rogu ulicy Muzeum. Dziwna rzecz jednak, gdy powracałam — już go tam nie było.
Wtem z dołu rozległo się wołanie:
— Panie Morrel! Panie Morrel!
— To głos Emanuela — zawołała Julja.
Po chwili Emanuel wbiegł jak obłąkany do pokoju.
— Faraon! — wołał — Faraon!!
— Co?... Faraon!... Czyś ty zmysły postradał, Emanuelu? Przecież wiesz dobrze, że Faraon zatonął. Opamiętaj się, człowieku!
— Faraon!... panie, Faraon nie zatonął, to była wieść błędna! Wywieszono znaki, że Faraon wchodzi do portu!
Morrel padł na krzesło. Odchodził od zmysłów.
Wpadł również i Maksymiljan.
— Mój ojcze — zawołał — cóż to mi mówiłeś, że Faraon zatonął, gdy on wchodzi właśnie do portu?
— Mój drogi! — odpowiedział mu ojciec — gdyby to było prawdą, trzebaby to uznać za cud Boży. Lecz jest to niepodobieństwo! Niepodobieństwo!
— Lecz i worek ten, który trzymasz w ręku, wydaje się być zdarzeniem nierealnem, a jednak go masz wraz z przedartym wekslem i wspaniałym djamentem.
— Ach, panie, panie!... co to wszystko znaczy wobec faktu, że Faraon wpływa do portu! — wołał Kokles.
— Idźmy — rzekł Morrel, powstając z krzesła — idźmy przekonać się sami. I niech Bóg zlituje się nad nami, jeżeli jest to wiadomość fałszywa.
Wyszli. W połowie schodów czekała, słaniając się, żona Morrela.
Biedna kobieta nie miała odwagi iść na górę, to też nie wiedziała jeszcze o niczem.
Za chwilę wszyscy byli w porcie.
Tłum tam zebrany, rozstąpił się, gdy ujrzano Morrela.
— Faraon!... Faraon!... — wołano ze wszystkich stron.
I w istocie, rzecz cudowna, niepojęta! Naprzeciw wieży Ś-go Jana, statek z napisem, białą farbą namalowanym: „Faraon, domu Morrel i Syn, w Marsylji“, zupełnie podobny do dawnego Faraona i również jak tamten ostatnio, naładowany koszenilą i indigo, zarzucał kotwicę i zwijał żagle; na pomoście stał kapitan Gaumart, wydając rozkazy. Stary Penelon przesyła panu Morrelowi jakieś znaki.
Nie można było dłużej wątpić. Zmysł wzroku dawał świadectwo prawdy; dziesięć tysięcy osób stwierdzało niewątpliwy fakt.
Gdy Morrel ściskał się z synem, przy oklaskach całego miasta, jakiś człowiek, z twarzą do połowy zarosłą wielką czarną brodą, za budką strażnika ukryty, przypatrywał się scenie tej z rozrzewnieniem, a następnie szepnął:
— Niech ci Bóg szczęści, serce szlachetne. Bądź błogosławiony za wszystko dobro, jakieś uczynił i jakie uczynisz jeszcze. Zaś wdzięczność moja niech będzie tak tajemną, jak nieznane światu są twe dobrodziejstwa.
To rzekłszy, z uśmiechem w którym przebijały się radość i szczęście, wyszedł ze swego ukrycia, zszedł po schodkach ku morzu i zawołał po trzykroć;
— Jakóbie!... Jakóbie!... Jakóbie!...
Na zew ten, do brzegu przybiła szalupa, zabrała go i powiozła na jacht bogato urządzony, na pomost którego nieznajomy wskoczył z lekkością urodzonego żeglarza.
Stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który, płacząc ze wzruszenia i radości, ściskał za ręce wszystkich, którzy się do niego z powinszowaniem zbliżali — i spoglądał w niebo, jakby zdawał się dziękować spojrzeniem niewiadomemu dobroczyńcy.
— A teraz — rzekł nieznajomy — dobroci, ludzkości, wdzięczności... żegnam was. Już nie zagościcie w mem sercu. Wyręczyłem Opatrzność w wynagradzaniu dobrych — teraz niech Bóg-Mściciel wstąpi do mego serca, abym mógł ukarać złych!
To rzekłszy, znikł w kajucie, gdy jacht wypływał na morze, które smagane wichrem, przewalało groźnie swe ciemne fale.
Jacht pełnymi żaglami szedł w zapadającą noc, w mrok i ciemność.


CZĘŚĆ PIĄTA.
KARNAWAŁ W RZYMIE.
ROZDZIAŁ I.
WŁOCHY — ŻEGLARZ SINDBAD.

W początkach 1838 roku, bawiło we Florencji dwóch młodzieńców z najpierwszych domów Paryża; vice-hrabia Albert de Morcef i baron Franciszek d‘Epinay.
Gdy już znudzili się sztuką, postanowili spędzić karnawał w Rzymie, w którym Franciszek, jako od czterech lat zamieszkały we Włoszech, służyć miał za przewodnika Albertowi.
Że zaś niemało potrzeba przygotowań, aby w Rzymie spędzić karnawał, zwłaszcza gdy kto ma zamiar pokazać się nietylko na placu „del Popolo“, ale i na „Forum Romanum“ napisali przeto do pana Pastriniego, właściciela hotelu Angielskiego, z prośbą, by ten zatrzymał dla nich przyzwoite apartamenty.
Pan Pastrini odpisał, że ma jedynie dwa wolne pokoje, ze wspólnym gabinetem, i to na drugiem piętrze, za umiarkowaną zresztą bardzo, jego zdaniem, cenę jednego luidora dziennie.
Dwaj młodzi przyjaciele propozycję tę z konieczności przyjęli.
Że zaś stolicy Medycjuszów mieli dosyć, jak to powyżej zaznaczyliśmy już, Albert przeto wyjechał do Neapolu, gdy Franciszkowi przyszła chętka zwiedzenia Korsyki, tej kolebki Bonapartych, a także wyspy Elby, która była ongi ostatniem państwem Napoleona.
Pewnego więc wieczora odczepił łańcuch przytrzymujący jego stateczek żaglowy w porcie Livorno, owinął się w szerokie zwoje swego płaszcza i ułożył do snu, dając rozkaz załodze:
— Na wyspę Elbę.
Stateczek opuścił port, jak ptak morski swe gniazdo, nazajutrz Franciszek znalazł się w Porto-Ferrajo.
D‘Epinay zwiedził wyspę, przyjrzał się każdemu śladowi pozostawionemu przez olbrzyma wieków i wrócił z powrotem na statek.
W dwie godziny potem znów stanął na lądzie w Pianosa, gdzie, jak mówiono, przelatywać miały nieprzeliczone stada czerwonych kuropatw.
Polowanie nie udało się wszelako. Myśliwy zdołał zabić zaledwie kilka sztuk, to też był w jak najgorszym humorze. Zły, wsiadł na statek i kazał płynąć dalej.
— Gdyby pan hrabia życzył sobie tego, to mógłby mieć wyborne polowanie — odezwał się dowódca statku.
— I gdzież to?
— Czy widzi pan tę plamę na morzu? Jest to wyspa Monte Christo, tamby można doskonale zapolować.
— Phii... nie mam pozwolenia na polowanie tam.
— Nikogo o pozwolenie prosić nie potrzeba. Ta wyspa jest zupełnie pusta, nikt na niej nie mieszka.
— Cóż znowu? Jakżeby to być mogło, aby jakaś wyspa na Morzu Śródziemnem nie miała właściciela?
— A jednak tak jest. I jest to zupełnie naturalne, panie hrabio. Wyspa ta jest bowiem skupiskiem kilkunastu nagich skał i nic ponadto.
— Do kogóż ta wyspa należy?
— Do Toskanji.
— I jest tam jakaś zwierzyna?
— Tysiące dzikich kozłów.
— Czemżeż żyją te dzikie kozy?... chyba skały liżą? — zapytał d‘Epinay tonem niedowierzania.
— Żywią się krzewami, mirtami i mchem.
— Jeżelibym się zgodził, to gdzież noc przepędzę?
— W grotach na ziemi, lub też w płaszczu na statku.
Franciszkowi wyprawa ta przypadła do smaku, wydał więc rozkaz skierowania statku ku wyspie Monte Christo.
Gdy statek pełnymi żaglami szedł ku wyspie, d‘Epinay znów zagaił rozmowę.
— Mój drogi kapitanie, mówiłeś, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem kontrabandzistów i korsarzy. Wiesz co, że to mnie wprowadza w zdumienie byłem bowiem pewien, że po zdobyciu Algieru, jedynem miejscem dostępnem dla tego rodzaju bohaterów morza są już romanse Coopera tylko.
— Zapewne, ale pan hrabia myli się, są bowiem rozbójnicy, których papież Leon XII uważał za wytępionych, a przecież oni wszędzie na drogach publicznych, aż do samych bram Rzymu, napastują podróżnych. Czy pan hrabia nie słyszał, jak sześć miesięcy temu rozbójnicy tacy napadli na pełnomocnika francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go zupełnie.
— O, cały cywilizowany świat mówił o tem.
— A więc, gdyby pan hrabia mieszkał jak my w Livorno, słyszałby niejednokrotnie, że niejeden mały statek kupiecki, naładowany towarami, lub też piękny jacht angielski spodziewany w Bastia, w Porto Ferrajo, lub Civita Vecchia, nie przybywa tam zupełnie i nikt nie wie, co się z nim stało. Mówią o statku takim, że zatonął. To się zdarza czasami, ale nie same skały bywają przyczyną tych zniknięć; o wiele częściej się zdarza, że powodem zniknięcia takiego bywa mała, wątła z pozoru łódka, z sześcioma, ośmioma najwyżej ludźmi u wioseł, lecz za to uzbrojonymi przewybornie. — Taka właśnie łódeczka napada niespodzianie, w czasie ciemnych i burzliwych nocy, w pobliżu jakiej dzikiej i samotnej wysepki.
— Dlaczegóż — zapytał d‘Epinay — ci, którym zdarzyły się podobne wypadki, nie wnieśli skargi i nie ściągnęli na tych bandytów zemsty rządu francuskiego, sardyńskiego, lub toskańskiego?
— Dlaczego? — odpowiedział kapitan z lekkim uśmiechem.
— Tak. Dlaczego?
— Bo przy takiem spotkaniu ze statkiem handlowym lub jachtem, przenosi się naprzód z niego wszystko, co tylko znajdzie się na nim cenniejszego, na łódź korsarską, następnie wiąże się ręce całej załodze, wreszcie wydrąża na spodzie statku dziurę wielkości beczułki i zostawia się go własnemu losowi. Statek taki po kilku, co najwyżej kilkunastu minutach, zaczyna się skarżyć i jakby jęczeć, potem zwolna zanurza się, wreszcie podnosi się nagle... i gwałtownie zapada w otchłań. Tak przepada statek, o którym mówią, że zatonął. Teraz pan hrabia już zapewne rozumie, dlaczego nikt nigdy nie zanosi skarg i nie żąda pomsty?
Gdyby kapitan był wcześniej opowiedział te tajemnice Śródziemnego morza, kto wie, czyby d‘Epinay odważył się na tak niebezpieczną wyprawę...
W obecnej chwili jednak, gdy statek zmierzał ku wyspie — byłoby rzeczą niegodną cofać się i wracać.
D‘Epinay nie szukał nigdy niebezpieczeństw, lecz z zimną krwią przyjmował je, gdy były nie do uniknięcia.
Statek tymczasem szybko płynął ku wyspie, która, w miarę zbliżania się zdawała wyrastać z łona fal a w przejrzystem powietrzu, ostatniemi promieniami słońca rozświetlonem, wyglądała jakby jakieś wielkie cmentarzysko skał.
Załoga statku, składająca się z czterech ludzi, zdawała się być zupełnie spokojna, widocznem jednak było, że podwoiła czujność.
Zaledwie kilka kilometrów oddzielało ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło się skłaniać ku zachodowi i kryć za Korsykę, której góry wyniosłe, po prawej stronie, odbijały się na niebie. Lekka mgła wstawała z morza i zdawała się płoszyć resztki światła dziennego, nakoniec silny blask słońca, purpurowy, zakwitł na wierzchołkach skał i drżał przez chwilę. Następnie światła stały się bardziej opalowe, z karminu przeszły w róż, w seledyn, w fjolet, aż nakoniec całą przestrzeń zaległy ciemności.
Korsyka znikła w nocy w przestrzeni, zaś skały Monte Christo czerniały ponuro, jakby były bramami piekła.
W czarnych tych zwaliskach nagle zabłysło światło ogniska.
— Patrzajcie, tam są ludzie — zawołał d‘Epinay.
— Ciszej, panie!
— A mówiłeś, że wyspa nie jest zamieszkała?
— Ja mówiłem, że wysepka nie ma stałej ludności co nieznaczy, by nie była schroniskiem kontrabandzistów.
— I korsarzy?
— I korsarzy — potwierdził kapitan zapytanie d‘Epinay‘a — to też rozkazałem tak okrążyć wysepkę, by nie padł na nas blask ogniska.
— Ogień, wydaje mi się być raczej znakiem bezpieczeństwa, aniżeli obawy, gdyby to byli ludzie, co się lękają być widzianymi, nie rozkładaliby ognia.
— E! to nic nie znaczy — odrzekł kapitan — gdyby pan hrabia znał położenie wyspy, wiedziałbym wtedy, że ogień ten został rozpalony w miejscu tak umiejętnie wybranem, że nie może być widziany ani z Korsyki, ani z Pianosy, dojrzeć go można z morza jedynie!
— Sądzisz więc, że ogień ten wróży nam towarzystwo nie najlepsze?
— Trzebaby się przekonać — odpowiedział kapitan, nie spuszczając oczu z wyspy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz to pan hrabia zobaczy.
Rzekłszy to, kapitan naradzać się zaczął z towarzyszami, rezultatem czego było, że statek zawrócił, a następnie wykonał parę obrotów i ogień znikł im z oczu. Wówczas sternik popłynął wprost ku wyspie, żagle zostały zwinięte, a w chwilę potem statek dotknął brzegu.
Wszystko to dokonane było w najgłębszem milczeniu.
Od zmiany kierunku nikt jednego nie powiedział słowa.
I d‘Epinay milczał również, lecz czas ten zużytkował w ten sposób, iż z najzimniejszą krwią opatrzył karabin i dwie dubeltówki, a następnie nabił je starannie i czekał w pogotowiu.
Gdy się to działo, jeden z majtków rozebrał się do koszuli i rzucił się do morza, płynąc lekko ku brzegom, w stronę ognia, z taką zręcznością, że zaledwie drobne bruzdy zostawiał za sobą, nakoniec znikł im z oczu.
Wszyscy dalej zachowywali grobowe milczenie, nakoniec majtek wrócił, przyczem płynął tak sprawnie i lekko, że nikt go nie zauważył.
— I cóż? — zapytał d‘Epinay.
— A cóż. Ogień palą włoscy kontrabandziści, w towarzystwie dwóch bandytów korsykańskich.
— W takim razie możemy wysiadać na ląd. To dobrzy ludzie — zaopinjował kapitan.
— Jesteś przekonany, że nie mamy się czego obawiać — zapytał d‘Epinay.
— Niczego zgoła, panie hrabio. Przecież kontrabandziści nie są rzezimieszkami.
— No, a ci tam korsykańscy bandyci? — zapytał zawsze ostrożny d‘Epinay.
— Ach, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami! To winny ich magistraty i te, Boże odpuść... sądy.
— Jakto?
— A tak. Prześladują one najbardziej prawych synów Korsyki, za ich uczucie narodowe, vendettę.
— Cóż ty rozumiesz przez vendettę? Zabić człowieka, czy tak?
— Panie hrabio! Zabić człowieka i zabić nieprzyjaciela — to są rzeczy najzupełniej różne.
— Ano, dobrze. Niech i tak będzie. Więc powiadasz, że możemy śmiało poprosić tych bandytów o gościnność? Czy jesteś pewny jednak, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich tam jest wszystkich razem?
— Pięciu, panie hrabio, trzech kontrabandzistów i dwóch bandytów.
— Tylu przeto, co i nas. Na wypadek gdybyśmy byli źle przez tych panów widziani, — jesteśmy w równej sile i potrafimy, mam nadzieję, zmusić tych jegomościów do grzeczności. Dalej przeto, kierujemy się ku światłu.
— Dobrze, panie hrabio, niech pan hrabia pozwoli jedynie bym przedsięwziął pewne środki ostrożności.
— Ależ i owszem, bądź roztropny jak Ulisses, mądry jak Mentor. Nietylko ci pozwalam, ale najusilniej rozkazuję.
— A więc dobrze, proszę tylko zachować milczenie.
Człowiek tego pokroju jak Franciszek d‘Epinay, patrzący na rzeczy z właściwego stanowiska, zdawał sobie dobrze sprawę ze swego teraźniejszego położenia, w jakie wpadł samochcący. Aczkolwiek nie groziło mu wyraźne niebezpieczeństwo — rozsądek zalecał ostrożność.
Ciemna noc, pustynne morze i wyspa niezamieszkała, gorzej — będąca przytułkiem bandytów i korsarzy. Jest on przytem w rękach obcych mu żeglarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszego powodu poświęcać się dla niego; znali go i wiedzieli tyle, że ma przy sobie kilka tysięcy franków w trzosie, a nadto broń najwyborniejszą, którą wielokrotnie z zazdrością oglądali.
I teraz oto miał wysiąść z takimi właśnie ludźmi na nieznany ląd, na wyspę, na której kontrabandziści i bandyci udzielić może zechcą przybyszowi takiej właśnie gościnności, jak poganie Chrystusowi.
Znajdując się więc w takiem położeniu, pośród takich niebezpieczeństw może urojonych, może rzeczywistych, — oka nie spuszczał ze swych ludzi, a karabinu z ramienia.
Majtkowie tymczasem podnieśli z powrotem żagle i wzięli się do wioseł, manewrując statkiem. D‘Epinay, przyzwyczaiwszy już nieco oko do zmroku, dostrzegał coraz wyraźniej tego granitowego olbrzyma, około którego jego statek krążył, nakoniec, gdy okrążono jednę ze skał bardziej w morze się wrzynającą, spostrzegł dawniej widziane ognisko, o wiele jaśniejsze teraz, a przy niem siedzących ludzi...
Kapitan czas dłuższy kierował statkiem w ten sposób, że płynął w cieniu, i dopiero gdy się znalazł już nawprost ogniska, — zwrócił nagle ku niemu przód statku, wjechał śmiało na wody oświetlone blaskami i zaśpiewał pełnym głosem pieśń żeglarzy.
Na pierwszy odgłos melodji od morza, wszyscy podnieśli się nagle, chwycili za broń i zeszli na brzeg morza, przyglądając się bacznie statkowi, którego siłę i zamiary zapragnęli najwidoczniej rozpoznać.
Przypatrzywszy mu się i osądziwszy widać, że nie jest groźny — odeszli, prócz jednego, który pozostał nad brzegiem, gdy inni, nie zwracając już wcale na przybyły statek uwagi, zasiedli zpowrotem przy ogniu, na którym dopiekał się cały kozioł.
Gdy barka dopływała do brzegu, pilnujący pobrzeża człowiek zawołał w sardyńskiem narzeczu ludowem:
— Kto tam?
D‘Epinay przygotował karabin do strzału, natomiast kapitan na zapytanie odpowiedział, lecz co — d‘Epinay nie rozumiał, domyślał się jedynie, że mówiono o jego osobie.
— Czy pan hrabia — zwrócił się do niego kapitan — życzy sobie wymienić swe nazwisko?
— Ci panowie nazwiska mego zapewne nigdy nie słyszeli, powiedz więc im jedynie, że jestem francuzem, podróżującym dla przyjemności.
Kapitan przetłumaczył odpowiedź d‘Epinaya strażnikowi, ten zakomunikował ją donośnym głosem ludziom siedzącym przy ognisku, z których jeden podniósł się szybko i znikł za skałami.
Zapanowało głuche milczenie. Każdy myślał o sobie; d‘Epinay o wylądowaniu, majtkowie na statku i kontrabandziści o koźle. Wszyscy udawali obojętnych, lecz pilnie obserwowali się wzajemnie.
Człowiek, który zniknął za skałami, powrócił niezadługo, skinął głową wartownikowi, a ten wtedy zwrócił się do przybyłych i rzekł jedno tylko słowo: „s‘accomodi“.
Wyrazu tego nie sposób wytłomaczyć; znaczy: bądźcie swobodni, prosimy was, wstąpcie tutaj, bywajcie, pozdrawiamy was...
Majtkom nie potrzeba było dwa razy tego powtarzać, paroma uderzeniami wioseł przybili do brzegu i wyskoczyli na ląd. D‘Epinay poszedł za ich przykładem; karabin miał w ręku, zaś strzelbę na ramieniu; drugą niósł za nim majtek. Że jednak d‘Epinay z ubioru wyglądał na turystę i trochę na poetę, czy malarza, to groźne jego uzbrojenie w nikim nie obudziło lęku.
Majtkowie wyciągali łódkę na brzeg i zajęli się wyszukaniem dogodnego locum na wypoczynek, gdy wszakże jeden z nich zbliżył się do grupy siedzącej przy ogniu, zawołano:
— Nie zbliżać się!...
Majtek wymamrotał coś na swoje usprawiedliwienie i cofnął się pośpiesznie.
— Szkoda, że ci ludzie są tak niegościnni! — zawołał wtedy d‘Epinay — ich pieczeń koźla, sądząc z aromatu, który aż tutaj do nas dochodzi, jest wyborna.
— Jeżeli pan hrabia — rzekł kapitan — ma taki nieposkromiony apetyt, to możeby oni odstąpili nam część jej za nasze kuropatwy, biszkopty i butelkę rumu?
— Wybornie, kapitanie, zaproponuj im to. Ty najwidoczniej masz niezwykły talent do układów. Cóżby to był z ciebie za dyplomata!
W czasie tej rozmowy majtkowie nie próżnowali bynajmniej i rozpalili ogień, który trzaskał wesoło.
Kapitan poszedł, by przeprowadzić układy, lecz dość długo jakoś bawił. Najwidoczniej były jakieś trudności. Nakoniec wrócił.
— No cóż, kapitanie! Zgadzają się? Przyjmują nasz rum i czekoladę?
— Owszem, przyjmują. Lecz jest coś ważniejszego. Sam ich naczelnik, gdy się dowiedział, że pan hrabia jest szlachetnie urodzonym francuzem, zaprasza pana hrabiego do siebie na wieczerzę.
— Tak? ależ przewybornie! Widać że ten ich naczelnik jest człowiekiem cywilizowanym, to też nie widzę żadnej racji, bym miał nie przyjąć jego zaprosin, tembardziej, że i sam nie jestem ogołocony z zapasów, moje Asti Spumnate przyda się na tej uczcie z pewnością.
— O, panie hrabio, nie o to tutaj idzie. Na tej tam wieczerzy nie będzie brakowało niczego. Naczelnik ów stawia jeden warunek, bez którego nie zgodzi się na to, by pan hrabia miał się znaleźć w jego domu.
— W jego domu? — d‘Epinay zapytał zdziwiony — alboż on wystawił sobie tutaj dom?
— Bynajmniej, ale — jak opowiadają ma on tutaj bardzo dogodne mieszkanie.
— Znasz tego ich naczelnika?
— Coś nie coś o nim słyszałem. Mówią o nim, i dobrze mówią.
— Tam, do diabła! I jakiż on mi stawia warunek?
— By pan hrabia pozwolił sobie zawiązać oczy i nie zrzucał przepaski, póki on na to nie da pozwolenia.
D‘Epinay spojrzał badawczo na kapitana, jakby pragnął wydobyć z niego, co się za tą propozycją kryje?
— Jest się nad czem zastanowić, przyznaję — rzekł wtedy kapitan.
— I co mi radzisz? Co ty byś zrobił na mojem miejscu?
— Ja? A cóż ja mam do stracenia? Poszedłbym bez namysłu. Nie dla wieczerzy nawet, lecz przez ciekawość.
— A cóż tam może być ciekawego?
— Proszę pana hrabiego — odpowiedział kapitan głos zniżając — nie wiem, czy to prawda, ale mówią...
— Cóż tam mówią takiego?
— Mówią, że ten naczelnik mieszka w tych swych podziemiach, bo to są podziemia, jakby w najwspanialszych pałacach. Pałac Pitti przy nim, — to fraszka!
— E, dzieciństwo!
— Nie, to najświętsza prawda. Pewien sternik z okrętu „Savoya“ był tam. I wyszedł stamtąd jak obłąkany. Powiada, że podobnych skarbów na całym świecie niema.
— Ależ to opowieść z Tysiąca i Jednej Nocy! I radzisz, bym tam poszedł?
— Ani radzę, ani odradzam. Niech pan hrabia zrobi, jak sam uważa. Ja nie śmiałbym radzić w podobnych wypadkach.
D‘Epinay przez chwilę się zastanawiał i doszedł wreszcie do przekonania, że jeżeli ów naczelnik jest rzeczywiście człowiekiem tak bogatym, to cóżby mu mogło zależeć na podejściu tego, który nie ma przy sobie więcej nad kilka tysięcy franków?
Spodziewał się, prócz tego wszystkiego, zjeść dobrą wieczerzę i poznać niezwykłego bądź co bądź człowieka — przystał więc i polecił kapitanowi zanieść swą odpowiedź.
D‘Epinay był, jak wiemy, bardzo przezorny. To też popróbował rozpytać się jeszcze pomiędzy majtkami, czy nie wiedzą oni czasem o tajemniczym naczelniku? Jeden z nich zgodził się odpowiadać, zaczynając od tego, że zna dobrze statek, na którym odbywa swe podróże ów tajemniczy człowiek. Miał to być jacht niewielkiej objętości, mocny, silny i szybki, jak żaden inny na świecie. Zbudować go miały wspólnemi siłami najlepsze warsztaty w Genui.
— Jakto? dowódca kontrabandzistów śmieliłby się budować swój statek w porcie tego znaczenia, co w Genui.
— Przecież ja nie mówiłem, że właściciel statku tego jest kontrabandzistą?
— Ty nie mówiłeś, ale zdaje się, że kapitan takie właśnie dał objaśnienie. Jeżeli jednak naczelnik ten, jak go nazywacie, nie jest dowódcą kontrabandzistów, to czemże jest u licha?
— To jakiś o nieprzebranych bogactwach magnat, podróżujący dla przyjemności.
— Jakże się on nazywa?
— Zwą go „Sindbadem Żeglarzem“. Wątpię jednak, by to miało być jego prawdziwe nazwisko.
— A gdzież ten tajemniczy człowiek mieszka?
— Na morzu.
— Skąd pochodzi?
— Nie wiem.
— Czyś go widział kiedy?
— Parę razy.
— Mówicie o tym pałacu podziemnym i nie byliście nigdy ciekawi zbadać, ile też prawdy w tych opowiadaniach się mieści? Zbadać, odnaleźć miejsce, gdzie się ten pałac kryje?
— O, panie hrabio! Albo to raz, lub dwa? Cóż, kiedy poszukiwania te, — a robił je niejeden — kończyły się zawsze na niczem. Przekopaliśmy, miejsce przy miejscu, całą jednę znajdującą się tutaj grotę — i nie znaleźliśmy nic. Nie tak to łatwo! Tam drzwi się otwierają nie kluczem, lecz czarodziejskiem zaklęciem.
— A więc pójdę tam — zawołał podnieconym głosem d‘Epinay — niech się dzieje co chce!
— Nasz Jaśnie Wielmożny Pan oczekuje pana hrabiego — odezwał się jakiś głos.
Zamiast odpowiedzi, na wezwanie to, d‘Epinay dobył chustkę z kieszeni, i podał ją nowo przybyłemu, który starannie zawiązał mu oczy.
Potem kazano mu przysiąc, że nie będzie usiłował zrzucić przepaski, aż do chwili, gdy naczelnik mu na to pozwoli.
D‘Epinay złożył przysięgę jak najchętniej.
Po takich dopiero ostrożnościach dwóch ludzi wzięło go pod ręce, przewodnik wskazywał zaś drogę.
Po przejściu kilkuset kroków, d‘Epinay uczuł żar ogniska i łechcący podniebienie zapach kozła, następnie parę minut prowadzono go jakiemiś wąskiemi wśród skał ścieżkami, wreszcie zmiana powietrza pozwoliła poznać prowadzonemu, że się znajduje w podziemiach. Po chwili usłyszał jakiś skrzyp i łoskot — i znowu inna owiała go atmosfera, łagodna i wonna, poczuł, iż stąpa po dywanach, wreszcie prowadzący go odeszli; wtedy d‘Epinay zatrzymał się oczywiście.
Po chwili w przestrzeni przemówił ktoś cudzoziemskim akcentem.
— Witam pana, jako miłego gościa i proszę o zdjęcie przepaski.
Prośbę tę d‘Epinay spełnił natychmiast.
Zdjął chustkę i ujrzał przed sobą człowieka w sile wieku, lat około czterdziestu, w czerwonym fezie na głowie, w czarnej, złotem haftowanej kamizelce, w ponsowych, szerokich i fałdziastych spodniach i w żółtych pantoflach; przepasany był ponadto bogatym pasem kaszmirowym, zza którego wyglądał nieduży, ostry sztylet.
Mimo bladości oliwkowej cery, był to człowiek skończenie piękny, o oku żywem i przenikającem spojrzeniu. Nos prosty, grecki; zęby, jak perły błyskały pod czarnym wąsem.
Jedynie jakaś bladość szczególna, anormalna, sprawiała dziwne jakieś wrażenie; rzekłbyś, że to człowiek, który przez pewien czas długi był zamknięty w grobie. Wzrost średni, budowa ciała smukła i strzelista, nogi wreszcie i stopy — dziwnie małe, jak to się zresztą często zdarza u południowców.
W zdumienie wprowadził d‘Epinaya przepych w urządzeniu apartamentu.
Salon, do którego wprowadzono d‘Epinaya, był wybity bogatą turecką materją, koloru karmazynowego, haftowaną w duże złote kwiaty. Na jednej ze ścian rozwieszono przepyszny dywan ze Smyrny, na którym umieszczono broń najrozmaitszego gatunku, zdobną drogiemi kamieniami.
U sufitu wisiała lampa ze szkła weneckiego, przecudnego kształtu. Na ziemi bezcenne dywany, ramy drzwi bogato rzeźbione. Jedna para drzwi takich stała otworem i ukazywała wnętrze innego pokoju, rzęsiście oświetlonego.
Gospodarz nie przeszkadzał d‘Epinayowi w podziwianiu tych wszystkich nadzwyczajności, a i sam nie spuszczał ze swego gościa wzroku, badając każdy ruch i spojrzenie.
— Zechciej pan wybaczyć, proszę, wszystkie ostrożności których od pana wymagano, zanim cię do mnie wprowadzono. Muszę się z tego usprawiedliwić: wyspa nie jest zamieszkała, gdyby więc ktoś niepowołany dowiedział się o mojem tajemniczym mieszkaniu, zastałbym za powrotem siedzibę moją w bardzo złym stanie, coby było dla mnie bardzo przykre; przyznaję, że nie dla szkód, jakieby stąd wynikły, lecz że postradałbym możność tak doskonałego odgradzania się od świata, gdy tego zapragnę. Więc mi wybacz pan, proszę. Usiłowaniem mojem będzie, abyś zapomniał tutaj o doznanej przykrości. Dam więc panu przedewszystkiem wieczerzę taką, jakiejbyś z pewnością nie miał tam, na górze.
— Na honor, zbyteczne są wszelkie pana tłumaczenia. Wiem, przecież, że zawsze zawiązuje się oczy tym, których się wprowadza do zaczarowanych pałaców. Przykładem Raul w Hugonotach.
— Ja znów odpowiem panu, jak Lukullus, że gdybym był wiedział, kogo mi przyjdzie gościć u siebie, — byłbym się jakoś na to przygotował. Wybacz przeto, że cię przyjmę zupełnie po domowemu, najzwyklejszym posiłkiem dnia codziennego. Moja skromna wieczerza jest jednak cała na twe rozkazy. Proszę cię więc do stołu.
W tejże chwili do salonu wszedł murzyn atletycznej budowy, ubrany w białą tunikę, dając niemy znak swemu panu, zapraszający go do przejścia do jadalnej sali.
— Panie, mała prośba — rzekł gospodarz do d‘Epinaya — niema nic przykrzejszego, gdy parę osób w jednem znajduje się towarzystwie i nie zna swych nazwisk i tytułów. Nie sądź pan, bym nie szanował praw gościnności i wymagał koniecznie, abyś mi wyjawił swe nazwisko; ja proszę o jaki bądź pseudonim, aby to nam ułatwiło rozmowę. Ułatwię to panu i powiem, że mnie ludzie zwą Sindbadem marynarzem.
— Co do mnie — odrzekł żartobliwie d‘Epinay — ze względu, iż jestem zupełnie w położeniu owego Aladyna, znanego z opowieści o Lampie Cudownej, myślę, że byłoby najbardziej odpowiednie może, gdyby pan, panie Sindbadzie marynarzu, zechciał mnie właśnie Aladynem nazywać.
— Ależ przewybornie, panie Aladynie, gościu mój miły. Czy zauważyłeś, że nas proszą do stołu? Racz przeto przejść do jadalnej sali.
Mówiąc to, Sindband podniósł przejrzystą zasłonę i przepuścił d‘Epinaya przez drzwi, a następnie sam wszedł.
Sala jadalna z pozoru wyglądała skromnie, lecz była wyłożona czarnym marmurem i ozdobiona płaskorzeźbami, wyobrażającemi epizody z historji starożytnej. W czterech narożnikach komnaty były ustawione cztery wspaniale rzeźbione kolumny, ze złotemi paterami, na których umieszczono całe stosy najwykwintniejszych owoców, jak ananasy sycylijskie, winogrona z Koryntu, pomarańcze, poziomki, truskawki i brzoskwinie.
Na stole, bogato ubranym srebrem i kryształami, stał już bażant na zimno z truflami, langusty angielskie i rosyjski kawior.
Po tych zakąskach, podawano kolejno: ryby, pasztet na gorąco, pieczyste wreszcie.
Półmiski były srebrne, talerze z japońskiej porcelany.
D‘Epinay parokrotnie przecierał sobie oczy, jakby nie dowierzał, że to nie sen, lecz rzeczywistość.
Usługiwał jeden tylko Ali, murzyn, i przyznać należy, iż powinność swą wypełniał doskonale.
D‘Epinay wyraził gospodarzowi swój podziw z tej przyczyny.
— A tak. Biedne to stworzenie jest mi całkiem oddane, stara się jak może, byle tylko mi dogodzić. Pamięta, że kiedyś ocaliłem mu życie, a ponieważ dba o swą głowę, okazuje mi więc bezustannie swą wdzięczność.
Chociaż Ali nie rozumiał po francusku, wyczytał jednak z oczu Sindbada, że to o nim jest mowa; zbliżył się więc i ucałował rękę swego pana.
— Czy nie nadużyję uprzejmości pańskiej, jeżeli zapytam, w jakich okolicznościach miał miejsce ten wypadek?
— Boże drogi! Niema o czem opowiadać nawet. Bohater tej przygody kręcił się nazbyt blisko, niecnota, około haremu beja Tunisu tak, że ten skazał go na ucięcie języka, następnie ręki, wreszcie głowy. Że zaś oddawna pragnąłem mieć niemowę do swych usług, poszedłem do beja i ofiarowałem mu niezłą dubeltówkę, za przerwanie egzekucji. Bej wahał się jednak. Widocznie miał ogromną chęć posłać biedaka do Hadesu. Dorzuciłem więc nóż myśliwski, którym uprzednio udało mi się przeciąć jatagan jego wysokości, co tak go rozczuliło, że się zgodził na darowanie Alemu ręki i głowy, pod warunkiem jednak, że nigdy jego noga nie postoi na ziemiach Tunisu. Zakaz taki był zresztą najzupełniej zbędny, bo niech tylko ten niewierny zdala spostrzeże brzegi Afryki, kryje się natychmiast jak najstaranniej na samym spodzie okrętu, tak, że go stamtąd wywabić nie sposób.
Gdy Sindbad skończył swą opowieść, d‘Epinay rozważać zaczął, co ma sądzić o tej dobrotliwości?
Lecz nie poruszył tego tematu, zapytał natomiast:
— Czy pan spędzasz życie na ciągłych podróżach, jak ów zacny marynarz, którego imię nosisz?
— Prawie, uczyniłem ślub bowiem w czasie, gdy bardzo wątpiłem, ażebym go mógł wypełnić kiedykolwiek, że nie przestanę nigdy poszukiwań, że będę ruchliwy bez wytchnienia! O!... uczyniłem wtedy parę innych jeszcze ślubowań i mam nadzieję, że je wypełnię wszystkie.
Słowa te Sindbad wymówił głosem chłodnym i ugrzecznionym, w oczach mignęła mu dzika błyskawica.
— Musiałeś pan wiele przecierpieć w życiu? — zagadnął d‘Epinay.
Sindbad zadrżał i spojrzał nań badawczo.
— Z czego to pan wnioskujesz?
— Ze wszystkiego. Z twego, panie, głosu, spojrzenia, bladości twarzy... trybu twego życia wreszcie.
— Ja, mój panie, prowadzę najszczęśliwsze życie, jakie tylko sobie można wyobrazić. Żyję jak basza. Jestem absolutnym panem swoich czynów. Zamieszkuję tam, gdzie zapragnę; na morzu, na lądach lub pod ziemią. Jeśli się gdzie nudzę — wyjeżdżam. Jestem wolny jak ptak. Ludzie pozostający na mych usługach są posłuszni każdemu memu skinieniu. Gdy mi kaprys taki przyjdzie, — bawię się sprawiedliwością ludzką, a nawet z niej sobie żartuję: wyrywam bandytę z rąk kata, ukrywam korsarza, którego ona ściga. Jestem najwyższym wymiarem sprawiedliwości. Gdybyś pan spróbował mojego sposobu życia, nie chciałbyś już innego, nie zajrzałbyś już nigdy do ludzkich siedzib, do wielkich miast zwłaszcza, chyba gdybyś dokonać miał tam jakiegoś wielkiego czynu.
— Zemsty, naprzykład — dopowiedział d‘Epinay.
Nieznajomy spojrzał na swego gościa wzrokiem tak przenikliwym i badawczym, jakby go chciał przejrzeć do głębi.
— Dlaczegóż koniecznie zemsty? — zapytał.
— Tak mi się zdaje.
— Nie — odparł Sindbad, pokazując białe i ostre kły w straszliwym uśmiechu — nie zgadłeś pan. Gdy się zjawię kiedy w Paryżu naprzykład, to będę tam raczej wielkim filantropem.
— Nigdy pan nie był w tej faktycznej stolicy świata?
— Nigdy. Muszę mieć wygląd prowincjonalisty, jeżeli pan taki wyprowadziłeś wniosek, trafny zresztą. Tembardziej przeto muszę być w Paryżu.
— Bardzobym pragnął być wtedy w tem mieście, ażeby zrewanżować się za gościnność, jakiej u pana doznałem.
— Przyjąłbym z przyjemnością zaproszenie pańskie, ale niestety, jeżeli tam będę, to zapewne incognito.
Uczta w czasie tej rozmowy dobiegała końca, sprzątnięto już nawet owoce i sery. Wszystkie liczne potrawy podawano zresztą, jakby dla jednego d‘Epinaya tylko, gdyż gospodarz ledwo kosztował każdego dania.
Nakoniec Ali przyniósł wety. Cukry, owoce smażone w cukrze, konfitury... wreszcie postawił z niezwykłą starannością na środku stołu mały kubeczek złoty, z taką samą przykrywką.
Zaciekawiony d‘Epinay podniósł przykrywkę i zobaczył jakąś jakby konfiturę zielonego koloru.
Przykrył z powrotem kubeczek i tyle wiedział po zobaczeniu jego zawartości, co i przedtem.
Spojrzawszy mimowolnie na gospodarza, spostrzegł, że ten uśmiechnął się z jego niezręcznego znalezienia się.
— Nie możesz pan, widzę, odgadnąć jaki przysmak zawiera ta mała czarka i to drażni pańską ciekawość.
— Przyznaję...
— Otóż czuję się w obowiązku zakomunikować panu, iż te niezbyt obiecujące z pozoru konfitury są ni mniej ni więcej jak tylko owa ambrozja, którą Hebe podawała przy stole Jowiszowi.
— Ambrozja ta jednak, gdy się już w ludzkie ręce dostała, musiała, rzecz prosta, stracić swa niebiańska nazwę i przybrać jakąś skromniejszą, ziemską... Jakżeż więc w języku pospolitym nazywa się ten przysmak, próbować którego nie mam, przyznać muszę, zbyt wielkiej ochoty?...
— Ach?... zapytanie to — jakżeż bardzo jest przyziemne. Przechodzimy częstokroć obok szczęścia, ocieramy się o nie i — nie widzimy go. Jeżeli pan jesteś stworzeniem w rodzaju człowieka, to znaczy, iż złoto jest bożyszczem twojem, — skosztuj przysmaku tego, a kopalnie Peru i Potosy będą twoja własnością. Jeżeliś poetą — skosztuj, a świat wizji i marzenia stać będzie dla ciebie otworem. Jeżeli kobieta jest dla ciebie wszystkiem, — znajdziesz się odrazu w raju Machometa. Jeżeliś dumny i ambitny — skosztuj raz jeszcze, a zostaniesz królem w ciągu jednej sekundy i to nie królem takich tam państewek, jak Francja, lub Anglja, lecz królem całego świata, panem stworzenia. Tron twój wznosić się będzie na górze, na której szatan kusił Chrystusa i nie będziesz mu nawet hołdu składał, gdyż on, Wielki Duch Ciemności, przed tobą się ukorzy...
A zdobyć to sobie możesz tak łatwo! Spojrzyj:
To rzekłszy, odkrył czarkę, wziął małą złotą łyżeczką nieco znajdujących się tam konfitur i podniósł je do ust, spożywając je potem z wyrazem najwyższej rozkoszy, z przymkniętemi oczyma i głową w tył odrzuconą.
D‘Epinay nie przerywał mu chwili odurzenia i dopiero wtedy, gdy ten wracać zaczął do przytomności, zapytał:
— Chciałbym jednak wiedzieć, czem jest istotnie ten przysmak niezrównany?
— Czy słyszałeś pan kiedy o „Starcu z góry“?, który chciał zabić Filipa Augusta?
— Słyszałem.
— Wiesz zatem, że panował on dolinom ze szczytu swej niedostępnej góry, co mu dawało nawet ów piękny tytuł. Na górze tej były przepyszne ogrody wiszące, przez słynnego Hosena ben Sabach urządzone. Starzec z góry przyjmował wybranych, i częstował ich wywarem z ziół, który miał moc przenoszenia wybranych tych do raju, w którym kwiaty kwitły wiecznie, słońce nie zachodziło nigdy i przebywały dziewice o piękności nigdy nie gasnącej.
— Aha!... rozumiem, więc to jest haszysz poprostu.
— Odgadłeś pan nakoniec. Więc teraz popróbuj tej ambrozji.
Zamiast odpowiedzi d‘Epinay zaczerpnął łyżeczką dość sporą porcję i zaczął spożywać.
— No! — rzekł, po ukończeniu tej pracy — nie wiem jaki będzie skutek, smak wszelako tych „boskich“ konfitur nie był tak bardzo znów niezrównany...
— Bo smaku swego nie wzniosłeś do szczytu doskonałości. A zresztą... przypomnij sobie, czy za pierwszym razem smakowały ci ostrygi, porter, trufle, albo cierpkie chianti?... Czy byłbyś zdolen pojąć Rzymian, którzy bażanty naprzykład przyprawiać kazali asafetydą, albo chińczyków, dla których przysmakiem są gniazda jaskółcze i przegniłe szczury? Tak samo ma się rzecz i z haszyszem. Wykształć swój smak, a szybko dojdziesz do poznania, że haszysz jest istotnie pokarmem bogów.
Ale przejdźmy teraz do innego pokoju, ściślej — do pańskiego pokoju, gdzie Ali poda nam kawę i nargile.
D‘Epinay wstał i, zgodnie z wolą gospodarza, przeszedł do wskazanego pokoju, w którym znajdowały się niskie sofy, zarzucone nieprzeliczonemi poduszkami w przenajrozmaitszych barwach i przyrządy do palenia. Zamiast dywanów cała podłoga była pokryta puszystemi futrami białych niedźwiedzi.
Biesiadnicy ułożyli się wygodnie na sofach i zapalili fajki, gdy Ali udał się po kawę.
Zapanowało milczenie. Sindbad zdawał się być zajęty jakąś myślą, d‘Epinay zapadł w senne marzenie.
Stan ten przerwało wejście Ali‘ego, który wniósł przybory do kawy.
— Jak pragniesz pan pić kawę, na sposób europejski, czy też po turecku?
— Po turecku, rzecz prosta.
— Zaszczyt to przynosi pańskiemu znawstwu. Tylko na wschodzie ludzie umieją żyć. Gdy tylko załatwię swe interesy w Paryżu — tutaj się uśmiechnął z wyrazem nie do opisania — przenoszę się całkiem do Azji, gdzie chciałbym umrzeć. Jeżelibyś pan zechciał mnie zaszczycić odwiedzinami swemi, znajdziesz mnie niewątpliwie bądź w Kairze, bądź w Bagdadzie, lub Ispahanie.
— Na honor!... nic łatwiejszego. W tej chwili wydaje mi się, jakby mi wyrastały skrzydła, że będę w możności przenoszenia się z miejsca na miejsce.
— Aha!... haszysz najwidoczniej działa! Rozpinaj więc skrzydła od morza do morza i wzlatuj w bezkresy!
D‘Epinay istotnie zapadał w senność. Sindbad widząc to, wstał, dając jakieś dyspozycje Ali‘emu, i oddalił się.
D‘Epinay zaś coraz bardziej wstępował w krainę marzeń, które w końcu owładnęło nim zupełnie.



ROZDZIAŁ II.
PRZEBUDZENIE.

Gdy się ocknął, zdawało mu się, że i dalej żyje w świecie nierealnym, z tą różnicą, iż teraz ułudy były nie rozkoszne, jak dawniej, lecz przykre, jak rzeczywistość.
Marzyło mu się mianowicie, że znajduje się w grobie, grobie ciemnym, do którego, jakby z litości, zagląda jeden jedyny promień słońca. Wyciągnął rękę i natrafił na zimny kamień. Ocknął się zupełnie i zerwał się z posłania.
Rozejrzał się dookoła i poznał, że się znajduje w jakiejś grocie.
Z zaczarowanego pałacu nie pozostało ani śladu.
Łatwo znalazł wyjście, a gdy wydostał się na słońce ujrzał w oddali swych majtków, wesoło gwarzących przy ognisku. U brzegu kołysała się lekko na falach, na kotwicy uwiązana łódź.
Wiatr, od morza wiejący, rozproszył pozostałe resztki odurzenia i d‘Epinay przypomniał sobie zwolna, jak to wczoraj (chyba to było wczoraj?) przybył na tę wyspę, jak został przez Sindbada żeglarza zaproszony na ucztę, na którą poszedł — z zawiązanemi oczyma. Przypomniał mu się podziemny, pełen bogactw pałac, wieczerza, haszysz...
— Więc to było?.. Było!... I naprawdę!? — westchnął.
Szybko jednak otrząsnął się z marzenia i udał się w stronę, gdzie siedzieli jego majtkowie.
Ci, zobaczywszy go, powstali natychmiast, zaś kapitan zbliżył się do niego i rzekł:
— Pan Sindbad polecił nam oświadczyć panu hrabiemu wyrazy poważania swego i wyjawić żal, że nie miał możności pożegnania się z nim. Spodziewa się jednak, że pan hrabia zechce mu to wybaczyć!
— Ach, to ty, kapitanie! Więc to wszystko nie był sen lecz rzeczywistość? Więc na tej wyspie był istotnie człowiek, który mnie przyjmował zaprawdę po królewsku w swym pałacu? — Więc powiadasz, że ten człowiek odjechał?
— Odjechał, panie. A oto jego jacht, tam, w oddali, płynący z rozpiętymi żaglami. Jeżeli pan hrabia zechce wziąć swe szkła przybliżające, to będzie miał możność zobaczenia jeszcze owego żeglarza Sindbada na pokładzie.
D‘Epinay szybko dobył lunety, przyłożył ją do oka, kierując jej wylot w stronę oddalającego się statku, przyczem białą chustką dawać zaczął znaki pożegnania.
W odpowiedzi, lekki obłoczek uniósł się nad jachtem, a potem odgłos wystrzału doszedł do ich uszu.
— Panie, panie!.... czy pan słyszy? — Żeglarz Sindbad żegna pana wystrzałami!
Młodzieniec chwycił wtedy za karabin i wypalił w powietrze, nie mając zresztą nadziei, by słaby odgłos karabinowego wystrzału mógł donieść się tak daleko.
Statek Sindbada nikł i malał w oczach.
Wtedy d‘Epinay zapragnął zobaczyć raz jeszcze grotę, w której go złożono. Odszukał ją łatwo i z zapaloną gałęzią smolną w ręku wziął się do poszukiwań. Dotykał każdej piędzi ziemi, oraz granitowych ścian, lecz nie zdołał odkryć śladu, aczkolwiek na tych bezowocnych poszukiwaniach stracił parę godzin czasu.
Tajemnica podziemnego pałacu nie została odkryta.
Zniechęcony, chciał już porzucić niewdzięczną wyspę, gdy wreszcie przypomniał sobie, że przyjechał na nią w zamiarze polowania. Chwycił więc za strzelbę i szybkim krokiem udał się w góry. Nie minęła godzina, jak zabił dwa kozły i kozicę.
Majtkowie z radością wzięli się do upieczenia upolowanej zwierzyny, a gdy była gotowa — zasiedli do śniadania.
Pod koniec uczty, d‘Epinay rzucił okiem na morze i dojrzał jeszcze statek Sinbada, który w oślepiających blaskach słońca kołysał się lekko na falach, przyczem zdawał się być nie większy jak jaskółka. Płynął ku Korsyce.
— Mówiłeś mi przecie — zwrócił się d‘Epinay do kapitana — że czcigodny Sindbad popłynął do Malty, ja zaś widzę, o ile mi się zdaje, że jacht dąży najwyraźniej do Porto Vecchio?
— Może pan hrabia przypomina sobie, że w załodze jego statku, o czem wspominałem, było dwóch bandytów korsykańskich.
— Więc cóż z tego? Czyżby on miał zamiar na Korsyce wysadzić tych swoich przyjaciół?
— Ależ tak. Jest to człowiek, który nie boi się ani Boga, ani ludzi, gotów jest jednak zboczyć kilkadziesiąt mil z drogi, by wyświadczyć tem przysługę jakiemuś biedakowi.
— Wyświadczenie podobnego rodzaju przysługi może być jednak bardzo źle przyjęte przez władze?...
— E, co to znaczy dla niego! Albo to on dba o władze? On sobie z nich żartuje! Niech go ścigają!... Owszem. Cóż mu zrobią? Jego jacht jest ścigły i lotny i z pewnością nie znajdzie się statek, któryby zdołał go doścignąć. A przy tem wszędzie, gdziekolwiek wyląduje, cała ludność przyjmuje go z otwartemi rękami i z wszelką spieszy mu pomocą.
D‘Epinay spojrzał uważnie na kapitana i zrozumiał, że pod słowem „ludność“ dorozumiewać się należy wszystkich kontrabandzistów i bandytów Śródziemnego morza.
W pół godziny po śniadaniu wszyscy już byli na statku. Barka płynęła cały dzień. Gdy noc zapadła, d‘Epinay rzucił ostatnie spojrzenia na wyspę Monte-Christo.
Gdy wyskoczył na ląd w Livorno i znalazł się znów we Florencji, w wirze jej zabaw, zapomniał o całem zdarzeniu, myśląc o przyszłych rozkoszach w Rzymie.
W parę dni potem znalazł się już w bramach Wiecznego Miasta i kazał się wieźć jak najszybciej do hotelu pana Pastriniego, u którego miał, jak już o tem wspominaliśmy, zamówiony apartament, co było zadaniem nie tak znów łatwem, ponieważ tłumy ludu zalegały wszystkie ulice.
Rzym wrzał bowiem cały ruchem gorączkowym, poprzedzającym zawsze wielkie chwile w jego życiu. Zaś chwilami tymi są: Karnawał, Wielki tydzień, Boże Ciało i dzień Ś-go Piotra. W pozostałych dniach roku Wieczne Miasto zaledwie oddycha, jest prawie martwe.
W hotelu zaraz na wstępie, przywitano go brutalnością i wymysłami, które są już właściwe wszystkim oberżystom no i dorożkarzom. Wypychając go za drzwi wołano, że niema ani jednego miejsca.
Nie było żadnej innej rady, jak z przedsionka posłać swe bilety wizytowe nietylko Morcefowi, ale również i panu Pastriniemu.
To poskutkowało, pan Pastrini przybiegł natychmiast, przepraszając za nieporozumienie, przyczem głośno wykrzyczał portjera i hotelowych. Poczem wyrzucił napastującego d‘Epinay‘a cicerona i wprowadził przybyłego do hotelu, gdzie spotkali, biegnącego również na ratunek, Morcefa.
Apartament dwóch przyjaciół składał się z dwóch znośnych pokoi sypialnych i wspólnego salonu, okna którego wychodziły na ulicę, co było szczegółem nader ważnym, za który pan Pastrini kazał sobie sowicie zapłacić.
Pozostałe pokoje pierwszego piętra zajęte były wszystkie przez jednego gościa, jakiegoś wielkiego najwidoczniej bogacza z Sycylii, czy też z Malty.
— Wszystko to dobrze, panie Pastrini najzacniejszy, nam jednak przydałaby się teraz bardzo kolacja. Trzebaby też zamówić jakiś powóz na jutro i na dni następne.
— Kolację dostaniecie panowie natychmiast. Co się jednak tyczy powozu...
— Co takiego? — zawołał Morcef — powozu mielibyśmy nie mieć?! Proszę sobie z nas nie żartować.
— Postaram się zrobić wszystko, co tylko będzie w mej mocy. Odpowiedź dać będę mógł dopiero jutro rano.
— Cóż u djabła!... z podobnemi trudnościami. Zapłacimy drożej, ale powóz być musi.
— Wątpię bardzo, czy i za wyższą cenę można będzie coś znaleźć...
— Cóż ty na to, Albercie? — zapytał d‘Epinay oburzony.
— Ja? A cóż ja tem kłopotać się będę, zwłaszcza że nic na to nie poradzę... A zresztą, cała moja myśl krąży dookoła przyobiecanej kolacji, która... czy będzie dziś, kochany panie Pastrini?
— Za chwilę będzie podana, szanowny panie wicehrabio.
— A więc siadamy, Franciszku.
— A cóż będzie z końmi i powozem?
— Bądź spokojny, mój przyjacielu. Będą. Tutaj chodzi o pieniądze! Zapłaci się — i będą!
I Morcef z flegmą zasiadł do kolacji, z całą świadomością, że człowiek który ma pieniądze, wszystko mieć może, mieć musi, na świecie.



ROZDZIAŁ III.
BANDYCI RZYMSCY.

Nazajutrz, pierwszy obudził się d‘Epinay i zaraz zadzwonił.
Jeszcze dźwięk dzwonka nie przebrzmiał w przestrzeni, gdy zjawił się sam pan Pastrini.
— A co — zawołał, nie czekając nawet na zapytanie — nie mówiłem? Niema już w całym Rzymie ani jednego wolnego powozu, szczególnie na trzy dni ostatnie.
— O co idzie? — zapytał Morcef wchodząc — niema może powozu?
— A niema, mój drogi.
— Otóż to mi wasze piękne, okrzyczane Wieczne Miasto! Musimy jednak mieć choć okno własne na ten czas.
— W którem miejscu?
— Na via del Corso.
— O, to będzie bardzo trudno! — zawołał pan Pastrini — bardzo trudno! Było jeszcze jedno okno wolne, na piątem piętrze, w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś książe rosyjski za sto dukatów.
Młodzi przyjaciele spojrzeli na siebie zdumieni.
— Wiesz co, kochany Albercie — powiedział d‘Epinay — jeżeli tutaj są takie warunki zabawy, to czy nie byłoby lepiej, abyśmy pojechali na zapusty do Wenecji?
— Nie, za nic — odpowiedział Morcef — postanowiłem sobie zobaczyć rzymski karnawał i zobaczę go.
— Powozu dostać nie sposób na trzy dni ostatnie, do niedzieli wszelako możeby się znalazł. Czy mam go dostarczyć — zapytał Pastrini, widząc, iż sprawa może przyjąć zły obrót.
— Oczywiście — odpowiedział Morcef — cóż pan myślisz, że będziemy piechotą biegać po ulicach Rzymu?
— A więc spieszę wykonać rozkazy panów. Na kiedy mam zamówić powóz?
— Pragnęlibyśmy mieć go za godzinę.
— Przyrzekam, że będzie — odpowiedział Pastrini, wychodząc wśród ukłonów.
I w rzeczy samej powóz przed upływem godziny oczekiwał przed hotelem. Młodzi podróżnicy zajęli w nim natychmiast miejsca.
Cicerone już na nich oczekiwał, i nieproszony nawet usiadł na tylnej ławeczce powozu.
— Dokąd mam wasze ekscelencje zawieźć? — zapytał woźnica.
— Do hotelu św. Piotra, a następnie do Kolizeum — rozkazał Morcef.
Nie wiedział, biedak, że dla obejrzenia katedry dnia nie starczy, to też był już wieczór, gdy ją opuścili. D‘Epinay dobył zegarka, dochodziła piąta. — Wsiedli do powozu, i kazali się wieźć z powrotem do hotelu, d‘Epinay uznał za najwłaściwsze pokazać Albertowi Kolizeum w świetle księżyca, aby tem spotęgować wrażenie.
W salonie swym zastali już stół zastawiony, to też zasiedli odrazu do obiadu, który był wyborny. Po jego ukończeniu d‘Epinay wydał polecenie służącemu, ażeby powóz zajeżdżał natychmiast, gdyż zawiezie ich do Kolizeum, i że pojadą przez bramę del Popolo, a potem wzdłuż muru, aż do bramy San-Giovanni.
Podróżnicy nasi włożyli już płaszcze, z niecierpliwością oczekując na powrót służącego, gdy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich nie przez nich oczekiwany, lecz sam pan Pastrini, bardzo, z pozoru przynajmniej, przestraszony.
— Panowie chcecie jechać do Kolizeum? — zapytał.
— Tak jest.
— I kazaliście jechać przez bramę del Popolo, wzdłuż murów miasta, aż do bramy san Giovanni?
— Ależ tak.
— A więc muszę panom oświadczyć, że tą drogą jechać nie podobna, jest to nazbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne?... A to z jakiego powodu?
— Z powodu sławnego Luigi Wampa.
— Naprzód chciej nam powiedzieć, co to jest za rzymska znakomitość, ów sławny w twem mniemaniu Luigi Wampa? Jest zupełnie możliwe, że jest on sławny w Rzymie, w Paryżu jednak nic a nic o nim nie wiedzą.
— Jakto? — więc panowie nigdy nic o nim nie słyszeli?
— Nie mieliśmy tego szczęścia...
— A zatem pozwólcie sobie zakomunikować, panowie, że jest on słynnym bandytą rzymskim. I to bandytą tej miary, jakiego nie mieliśmy od czasów sławnego Mastrila.
— Ha, w takim razie, jesteśmy pełni głębokiej czci dla tej rzymskiej znakomitości, nie możemy pojąć tylko, jaki to ma związek z dyspozycjami, które wydaliśmy woźnicy?
— Ależ ma, i to bardzo wielki. Poza murami miasta, nikt nie jest bezpieczny w tamtych stronach.
— Mój drogi — zawołał Morcef, zwracając się do d‘Epinay‘a — mamy i przygodę, o której marzyć nie mogliśmy. Napad bandytów! Ależ nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić powóz w strzelby i karabiny! Jeżeli pan Luigi Wampa pragnie nas zatrzymać, my jego spróbujemy zatrzymać. Odwieziemy go potem do Rzymu i ofiarujemy Jego Świątobliwości w hołdzie, w nadziei, że nam będzie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek. A wtedy, skromni w życzeniach naszych, poprosimy jedynie, by zechciał nam użyczyć ze swych stajen pary koni i powozu na czas karnawału. A i to wziąć należy pod uwagę, że lud rzymski, gdy się dowie o naszym bohaterskim czynie, może zapragnie przez wdzięczność uwieńczyć nas na Kapitolu i obwoła nas, jak Kurcjusza i Horacjusza, zbawcami ojczyzny!
Gdy Albert wypowiadał te wszystkie żartobliwe projekty, pan Pastrini przybrał wyraz twarzy do tego stopnia zgorszony i męczeński, że żaden malarz, napewno, nie zdołałby go odtworzyć.
— Projekt twój jest istotnie wspaniały, mój drogi Albercie — powiedział d‘Epinay — lecz skąd weźmiemy owych karabinów, strzelb i pistoletów, któremi chcesz powóz nasz uzbroić.
— No, w moim arsenale nie znajdziesz tego wszystkiego z pewnością, u bram Świętego Miasta bowiem zabrali mi nawet mój nóż podróżny.
— I mnie zabrali wszystko u rogatek.
— A! wiesz co, panie gospodarzu, — wybuchnął Morcef — że rozporządzenia podobne są niezmiernie dogodne dla bandytów i złodziei?! Nie mogłoby być inaczej, gdyby ci panowie, opiekujący się spokojem miasta, byli w zmowie z bandytami i dzielili się z nimi zyskami.
Pan Pastrini przyjął zwrot ten z ogromnem, rzecz zrozumiała, zgorszeniem, to też nic nań nie odpowiedział, natomiast zwrócił się do d‘Epinaya ze słowy.
— Pan hrabia wie zapewne, iż u nas niema zwyczaju bronić się przy napaści bandytów?
— Jakto! — zawołał gwałtownie Morcef, którego odwaga burzyła się na myśl, że można dać się obedrzeć... — nie powiedziawszy słowa — jakto niema zwyczaju?
— Tak, panie hrabio, wszelka obrona bowiem byłaby próżną i bezskuteczną. Ciekawa rzecz, jakby się pan obronił kilkunastu ludziom od stóp do głów uzbrojonym, nagle wyskakującym z poza drzew przydrożnych.
— Ha, możebym się w tych warunkach nie obronił, ale walczyłbym, próbowałbym odnieść zwycięstwo!
Oberżysta odwrócił się do d‘Epinaya z miną, która mówiła: „pański przyjaciel, panie hrabio, to warjat“!
— Kochany Albercie — rzekł d‘Epinay, — poglądy twe są bardzo wzniosłe i godne Kornelowskiego: „niech umiera“, weź jednak pod uwagę, że gdy Horacjusz zdanie to wypowiedział, chodziło o zbawienie Rzymu. Było za co umierać! Tutaj chodzi jedynie o... zaspokojenie naszego kaprysu, zaś w tych warunkach narażać życie... jest lekkomyślnością.
— Per Bacco! — zawołał pan Pastrini — oto co się nazywa mówić rozsądnie!
Morcef chciał odpowiedzieć coś ostrego, o ile się zdaje, lecz ostatecznie nachmurzył się tylko, nalewając sobie na pociechę szklankę Lacrima-christi.
— No, teraz, panie Pastrini — powiedział d‘Epinay — teraz, gdy mój przyjaciel nieco się uspokoił, przejdźmy do tego Luigego Wampa. Kto on jest?... pasterz czy patrycjusz?... młody, czy stary?... Samotnik, czy też człowiek towarzyski? Opowiedz, wyrysuj, określ go nam wiernie i dosadnie, byśmy go mogli poznać, w razie spotkania.
— Nie mogłeś pan trafić lepiej, jak zwracając się do mnie, znam go bowiem od dzieciństwa i są mi wiadome wszystkie szczegóły jego życia. Zdarzyło się raz nawet, że wpadłem w ręce jego ludzi; gdy jednak mnie przed niego przyprowadzono, poznał mnie natychmiast i nietylko nie żądał okupu za uwolnienie, ale nawet ofiarował mi w prezencie piękny złoty zegarek.
— Pokaż no pan nam ów złoty zegarek.
Pan Pastrini dobył z kieszeni przepyszny zegarek bregetowski, z podpisem mistrza i koroną hrabiowską na zewnętrznej kopercie.
— Oto jest — przemówił.
— A, do stu tysięcy djabłów... Winszuję panu. Mam podobny zupełnie (tu dobył zegarek z kamizelki), tylko że mnie kosztuje aż trzy tysiące franków.
— No, posłuchajmy teraz historji — powiedział d‘Epinay, przysuwając krzesło do stołu, i wskazując je panu Pastriniemu, by usiadł.
— Ależ dziękuję panu hrabiemu...
— Siadaj, siadaj kochany panie Pastrini, nie jesteś przecież kaznodzieją, byś przemawiał stojący.
— Luigi Wampa — opowiadać zaczął pan Pastrini — jest człowiekiem młodym jeszcze i liczy sobie dwadzieścia dwa lata. Jego pochodzenie nie jest bynajmniej arystokratyczne: jest to sobie poprostu zwykły pasterz, który służył w dobrach hrabiego San Felice, położonych pomiędzy Palestriną, a jeziorem Garbi. Urodził się w Pampinara. Pastuchem hrabiego został już w piątym roku życia. Od dziecka ujawniał się w nim charakter nie przeciętny. Mając lat siedem z własnej woli udał się do proboszcza w Palestrina i prosił, aby go nauczono czytać. Nie była to łatwa sprawa, ponieważ młody pastuszek całe dnie obowiązany był pilnować swego stada. Zacny proboszcz nie zniechęcał się jednak i sam codzień chodził do tak niezwykłego ucznia, po drodze do pobliskiej wsi, w której codzień odprawiał mszę świętą, o godzinie dziewiątej rano.
Codzień Wampa wypędzał swe owce na pastwisko w pobliżu drogi owej leżące i codzień rano zacny proboszcz zatrzymywał się przy pastuszku, na brewiarzu ucząc go trudnej sztuki czytania. Po trzech miesiącach Wampa umiał już dobrze czytać. Lecz to mu nie wystarczało, teraz zapragnął nauczyć się również pisać.
Proboszcz wypisał mu wtedy litery duże i małe, pouczając, że gdy już to ma — pisać sam nauczyć się może, jako materjału używając wielkich deszczułek i żelaznego haczyka. Wampa pobiegł natychmiast do kowala, zrobił tam coś w rodzaju rylca, i po trzech miesiącach, wprawiając się na deszczułce, nauczył się pisać.
Wtedy kapłan, zdumiony tak szczególną w dziecku pojętnością, podarował mu sporą ilość papieru, paczkę piór i scyzoryk.
Były wtedy nowe trudności, ale już błahe w porównaniu z dawniejszemi i po tygodniu, Wampa pisał piórem z taką samą łatwością jak poprzednio rylcem.
Ksiądz całe to zdarzenie opowiedział hrabiemu San-Felice, który wielce zainteresowany, rozkazał przywołać do siebie chłopczynę, a następnie pozwolił mu pozostać w pałacu, gdzie mu służba dawała jeść, zaś on sam mógł już dalej wprawiać się w czytaniu i pisaniu. Hrabia wyznaczył mu nawet małą pensyjkę, za którą Luigi kupował sobie książki i ołówki.
Okazało się bowiem, że miał duże zdolności do rysunku; tak jak ongi Gioto, w dzieciństwie rysował na deszczułkach owce, drzewa, domy... Scyzorykiem próbował rzeźbić z drzewa figurynki...
Od ludzi stronił. Zaprzyjaźnił się jedynie z małą dziewczynką, która również pasła owce, zaś pochodziła z sąsiedniej wsi, Volmonte, a miała na imię Teresa.
Dzieci schodziły się ze sobą często, nawet codzień. Razem pasły swe owce, goniły się, krzyczały, śmiały się — po całych dniach. Wieczorem dopiero segregowały swe stada, owce hr. San-Felice, od owiec hr. Cervatri — i szły każde w swoją stronę. I tak im upływały dni i tygodnie.
Wampa miał już lat dwanaście, Teresa — jedenaście. Charakter Luigiego zarysowywał się coraz wyraźniej. Przy całej swej artystycznej naturze, smutek był zasadniczą cechą jego duszy, nadto był gwałtowny, łatwo wybuchał gniewem, to też coraz bardziej stronił od ludzi. Żaden z rówieśników nie był mu nigdy, na czas najkrótszy choćby, przyjacielem. Jedna Teresa miała władzę nad nim. Jej głos jedynie był zdolen łagodzić wybuchy jego gniewu.
Co do Teresy, to była ona piękna, wesoła, próżna i zalotna.
Gdy tylko Luigiemu udało się sprzedać jakiś wyrób rzeźbiarski, lub rysunek za parę piastrów, natychmiast oddawał je Teresie, która kupowała sobie za nie rozrzutne kolczyki, kolje, grzebienie i t. p. Dzięki hojności Wampy, Teresa była nietylko najpiękniejszą, ale i najstrojniej ubraną wieśniaczką w okolicy.
Wampa — marzył. W marzeniach tych widział się kapitanem okrętu, wodzem armji, lub niepodległym nikomu wielkorządcą prowincji. Teresę zaś wyobrażał sobie zawsze najpiękniej ubraną i otoczoną przepychem.
Pewnego dnia młody pasterz zawiadomił intendenta, że widział wilka, schodzącego ze zboczy gór i krążącego dookoła stad; intendent wtedy dał mu strzelbę, ze złamaną wprawdzie kolbą, doskonałego jednak wyrobu, która niosła jak karabin.
Wilk, to był wymysł Wampy, lecz strzelba była jego marzeniem od lat. Strzelba bowiem, dla jednostek obdarzonych silniejszemi uczuciami, niepodległych, jest zawsze najpierwszą z potrzeb. Strzelba albowiem, zapewniająca jej posiadaczowi napad i obronę, czyni go dla każdego groźnym i strasznym.
Od chwili, gdy Wampa dostał broń do ręki, zmienił się ogromnie. Książki poszły w kąt, a na pierwszym planie znalazły się: proch, kule i wprawianie się w strzelaniu. Wszystko się stało celem jego strzałów: suchy pień drzewa oliwnego, cytryny na gałęziach drzew wiszące, lis nocą wychodzący na łowy, czy wreszcie orzeł w powietrzu się kołyszący.
Wreszcie takiej wprawy nabył w strzelaniu, że strącał szyszki z drzew cedrowych. Wilki i lisy w całej okolicy zostały wybite przez niego do ostatniej nogi. W końcu sława jego strzałów stała się głośna w okolicy. Miało to ten skutek, że dookoła Teresy utworzyła się pustka. Żaden z zalotników nie ośmielił się spojrzeć nawet na Teresę, wiedząc, iż jest ona wybraną groźnego Wampy.
A jednak Wampa, ani Teresa, nie powiedzieli sobie nigdy, że się kochają. Nie pomyśleli o tem nigdy.
Rośli i dojrzewali, jak dwa bliskie sobie drzewa, gałęzie których się splatają w błękitach. Pragnęli się widywać ze sobą, lecz nic ponadto. Wszelkie inne żądze spały w nich jeszcze.
Teresa miała lat szesnaście, Wampa siedemnaście.
Mówiono wtedy wiele i głośno o bandzie rozbójników, grasującej w okolicy gór Lepini. Rozboje zresztą nie były nigdy w okolicach Rzymu do szczętu wytępione. Jedynie brakowało czasem bandom naczelnika.
Sławny Kukumetto, gdy został wyparty nakoniec z królestwa Neapolitańskiego, po licznych i krwawych bitwach w górach Lepini obrał sobie siedzibę i on to właśnie organizować sobie zaczął bandę. Przyszło mu to z łatwością, gdyż jego głośne imię przyciągało z całej okolicy młodzież męską, najdzielniejszą i najodważniejszą.
Wkrótce Kukumetto stał się osią wszystkich rozmów.
Przytaczano tysiące przykładów jego odwagi.
Pewnego razu porwał córkę jakiegoś geometry z Fronsinone.
Prawa rozbójników są stałe i niezmienne; młoda dziewczyna, gdy zostanie porwana, staje się naprzód własnością tego, który ją porwał, następnie własnością wszystkich członków bandy, w kolei jak padną losy!
Porwany, lub porwana, o ile mieli bogatych krewnych, mogli być wykupywani. Jeżeli jednak nie zgodzono się na sumę, porwany nieodmiennie przypłacał to śmiercią.
Wspomniana córka geometry miała kochanka znajdującego się w bandzie Kukumetta, imieniem Karlini. Nieszczęśliwa, gdy ją przed bandą postawiono, poznała natychmiast kochanka, wyciągnęła więc do niego ręce, w nadziei, że ją ocali. Karlini na ruch ten nie odpowiedział. Zbyt dobrze wiedział, jak silne i niezłomne są prawa bandy.
Spróbował jednak ją ocalić, a że raz ocalił życie Kukumettowi, miał nadzieję, że uda mu się coś zrobić, że ocali może ukochaną. Więc błagał wodza, aby na ten raz uczynił wyjątek i odstąpił od praw raz przyjętych, ulitował się nad biedną Ritą, za którą ojciec z pewnością zapłaci wysoki okup.
Kukumetto zdawał się ulegać prośbom przyjaciela. Karlini wrócił więc wesoły do swej ukochanej i oświadczył jej, że jest ocalona, byle tylko napisała list do ojca, zawiadamiający go o tem, co ją spotkało, a zarazem, — że okup za nią ustanowiono na sumę trzystu piastrów, z tem jednak zastrzeżeniem, że będzie on zapłacony przed godziną dziewiątą rano dnia następnego.
Rita list do ojca napisała, Karlini zajął się wyszukaniem posłańca. Przyszło mu to łatwo, gdyż pierwszy spotkany pasterz podjął się chętnie posłannictwa.
Młodociany poseł udał się natychmiast w drogę, zapewniając, iż za godzinę stanie we Fronsinone, zaś Karlini, uradowany pomyślnem przeprowadzeniem sprawy wrócił z tą wiadomością do swej ukochanej.
Towarzyszy swoich znalazł na leśnej polance, na której rozpalili wesołe ognisko i ochoczo spożywali zapasy, zabrane wieśniakom. Napróżno jednak szukał w ich gronie Kukumetta i Rity.
Zapytał bandytów, lecz ci odpowiedzieli mu jedynie głośnemi wybuchami śmiechu. Wtedy zimny pot zrosił czoło Karliniego. Zapytał raz jeszcze, wtedy bandyta, Orvietto, napełniając szklanice winem, wniósł w odpowiedzi toast:
— Zdrowie mężnego Kukumetta i pięknej Rity.
W tej samej chwili Karlini usłyszał przenikliwy krzyk kobiecy. Zrozumiał to wszystko, porwał przeto szklankę i rzucił w twarz temu, który wzniósł toast, a następnie puścił się jak strzała w stronę, z której doszedł go krzyk.
Gdy wpadł w gąszcz drzew, ujrzał Kukumetta trzymającego w objęciach omdlałą Ritę.
Kukumetto, gdy ujrzał Karliniego, w oka mgnieniu powstał na nogi, wyciągając jednocześnie pistolety zza pasa. Przez chwilę bandyci spoglądali na siebie jak rozjuszczone zwierzęta, zwolna jednak rysy twarzy Karliniego łagodniały i opadły ręce, broń śmiercionośną dzierżące.
— Wypełniłeś rozkaz? — zapytał.
— Tak jest, wodzu. Wysłałem już posła i jutro o dziewiątej godzinie rano ojciec Rity będzie tutaj z pewnością z okupem.
— Zanim to się stanie, przepędzimy noc zaprawdę pełną rozkoszy. Dziewczyna jest istotnie zachwycająca. Muszę ci powinszować gustu. Ja już wziąłem część swoją, wracajmy więc do braci naszych, by pociągnęli losy. Pragnąłbym, by Rita tobie pierwszemu dostała się teraz. Jeżeli jednak się to nie stanie, nie smuć się zbytnio; wcześniej czy później na ciebie przyjdzie kolej!
Karlini przyjął ten żart z zaciśniętymi zębami.
— No! a więc chodźmy — podjął z cynicznym śmiechem Kukumetto.
— Idę za tobą, wodzu!
Kukumetto poszedł szybko naprzód, Karlini wszelako zatrzymał się na chwilę nad pozostającą ciągle w omdleniu Ritą, nachylił się nawet nad nią, lecz bardzo szybko wyprostował się i równym już krokiem, nie oglądając się, podążył do ogniska, przy którem stanął prawie jednocześnie z wodzem.
Na ich widok, banda zakrzyczała jednym głosem.
— Ciągnąć losy! Ciągnąć losy!
Oczy tych ludzi błyszczały dzikim głosem rozbestwienia i żądzy, a czerwone płomienie ogniska czyniły ich wygląd jeszcze straszliwszym.
Żądanie ich było zgodne z prawami band zbójeckich, wódz przeto skinieniem głowy dał znak, że się zgadza.
Włożono imiona ich, nie wyłączając Karliniego, do kapelusza, a wtedy najmłodszy z szajki zaczął ciągnąć losy.
Na pierwszej kartce było wypisane imię Diavolacca, tego samego, który przed chwilą wzniósł rozpustne zdrowie. Rity i Kukumetta.
Gdy usłyszał swe imię, porwał się od ogniska, jak wilk rozjuszony i tem ohydniejsze robiący wrażenie, iż z przeciętej skroni spływała mu krew.
— Wodzu! — zawołał głosem, jakim wyją szatani w dni sabbatu — przed chwilą Karlini nie chciał wypić twego zdrowia, każ mu więc wypić teraz za moje!
Wszyscy spojrzeli na Karliniego, spodziewając się, że wybuchnie straszliwym gniewem, ale ku ogólnemu zdziwieniu ujął podaną mu pełną szklankę, a potem zawołał czystym i spokojnym głosem:
— Zdrowie twoje, Diavolacco!
I wychylił do dna szklanicę. A potem, siadając u ogniska, zapytał wesoło:
— Gdzież jest moja porcja? Nabiegałem się nie na żarty i jestem głodny jak wilk.
Na widok tego spokoju bandyci zawołali:
— Brawo Karlini! Oto co się nazywa żyć w zgodzie i po bratersku!
Diavolacco zniknął tymczasem.
Zaś Karlini jadł, pił i śmiał się wesoło.
Nawet na bandytach, ta potworność postępowania Karliniego uczyniła wrażenie. Milczeli. Zamilkł więc i Karlini.
Ciszę tę przerwał odgłos kroków powolnych i ciężkich. Bandyci zwrócili wzrok w ciemności i dojrzeli wracającego Diavolacca z dziewczyną na rękach.
Tak on sam, jak i bezwładna dzieweczka, byli tak upiornie bladzi, że zuchwałych bandytów ogarnął jakiś niesamowity lęk.
W tej grobowej ciszy Diavolacco stanął wreszcie u ogniska i złożył swój ciężar u stóp wodza. Wtedy dopiero wszyscy poznali przyczynę tej okropnej bladości obojga.
Rita miała wbity w lewą pierś nóż myśliwski.
— A! — zawołał na ten widok wódz — teraz rozumiem, dlaczego Kalini pozostał w tyle!
Najdziksze stworzenie jest zdolne ocenić czyn dostojny i silny. Żaden z tych bandytów nie byłby zdolny, napewno do podobnego czynu, ukorzyli się jednak wszyscy przed jego wspaniałością.
Milczeli.
— No i cóż? — zapytał Karlini, powstając, z pistoletem w dłoni — czy i teraz jeszcze zechcecie mi odmawiać praw do tej kobiety.
— O bynajmniej — odpowiedział wódz — umarli należą do tych, którzy umrą, Rita jest twoją, Karlini.
Wówczas Karlini wziął ukochaną swą na ręce i wyniósł jej ciało z koliska, oświetlonego płomieniami ogniska i poniósł ciężar swój drogi w milczenie drzew.
Nie minęła połowa nocy nawet, gdy rozstawione czaty dały znać, że zbliża się ojciec Rity. Gdy stanął przed obliczem wodza, rzekł:
— Oto jest trzysta piastrów. Macie je i oddajcie mi moje dziecko!
Herszt nie przyjął jednak worka, a tylko rozkazał iść starcowi za sobą, a gdy zbliżył się do Karliniego i do leżącej na ziemi dziewczyny, powiedział:
— Od narzeczonego twej córki domagaj się, by ją oddał.
Nieszczęśliwy ojciec spojrzał i serce zamarło mu w piersiach.
— Nieszczęsny — zawołał — co uczyniłeś?
— Kukumetto pozbawił twą córkę czci, a potem chciał ją oddać na łup całej bandzie. Ja twą córkę kochałem, starcze, więc ostry mój nóż wbiłem w serce. Jeżeli uczyniłem źle — masz oto moją broń i zabij mnie.
— Owszem, młodzieńcze — odpowiedział nieszczęsny ojciec, zagasłym głosem — uczyniłeś dobrze, dziękuję ci. Witam w tobie syna. Uściśnij mnie.
Karlini z łkaniem rzucił się na pierś starca, szlochając gorącemi łzami. Były to pierwsze w życiu łzy, jakie zrosiły oczy tego krwawego człowieka.
— A teraz — rzekł starzec — pomóż mi pochować moje dziecko.
Szybko nożami wykopali mogiłę, a gdy ukończyli swą pracę, na świeżym grobie zmówili krótką modlitwę.
— Zostaw mnie teraz samego — rzekł starzec.
Karlini nie śmiał oponować, poszedł więc z powrotem do ogniska, gdzie wkrótce twardo zasnął. Obudził się, gdy dzień już był biały. Natychmiast pobiegł ku mogile Rity i z przerażeniem ujrzał starca z nożem w piersiach.
Nieszczęsny ojciec nie mógł przeżyć hańby i śmierci swej córki! I odebrał sobie życie.
Przy tym grobie i nad grobem swej narzeczonej Karlini uczynił ślub, że się zemści za oboje, lecz przysięgi dotrzymać nie mógł, gdyż Kukumetto zemstę tę przewidując, dwoma strzałami danemi z tyłu pozbawił go życia.
Taki był Kukumetto.
A historyj podobnych o straszliwym wodzu krwawym opowiadano tysiące. To też od Forli, aż do Parmy, wszyscy drżeli na samo wspomnienie tego bandyty.
Wieści o straszliwym wodzu docierały niejednokrotnie do uszu Luigiego Wampy i Teresy.
Dziewczyna drżała, słuchając tych straszliwych historyj, Wampa — uśmiechał się tylko lekko i lekceważąco.
Jeżeli to nie uspokajało dziewczęcia, Wampa chwytał strzelbę, brał na cel siedzącego na szczycie limpy wróbla i kulą strącał go z gałęzi.
Pewnego dnia, gdy siedzieli przy sobie, mówiąc o przyszłości, — wybiegł z lasu pędem jakiś człowiek.
— Ścigają mnie — zawołał — na Madonnę zaklinam was, ukryjcie mnie.
Wampa pojął, iż ścigany musi być bandytą. Pomiędzy bandytami wszelako, a ludnością gór istnieje zawsze przymierze, więc i Wampa bez jednego słowa odwalił kamień, zakrywający wejście tajemne do dość dużej pieczary i wskazał je zbiegowi, a gdy ten się skrył, zawalił kamień z powrotem i najspokojniej rozmawiał dalej z Teresą.
W moment potem z gęstwiny wypadło czterech karabinierów. Jednym rzutem oka żołnierze zbadali położenie, ujrzeli Wampę i Teresę i natychmiast do nich przybiegli z zapytaniami.
Ci jednak odpowiedzieli, że nikogo nie widzieli od godziny conajmniej.
— Oj bieda, bieda! — zawołał jeden z żołnierzy — goniliśmy bowiem samego herszta bandy.
— Jakto? Kukumetta? — zawołał Wampa.
— Jego samego! Byliśmy pewni, że go pochwycimy i zarobimy tysiąc rzymskich talarów, gdyż tyle wyznaczono za jego głowę. Gdybyście tak wy dopomogli nam w jego pochwyceniu, otrzymalibyście połowę tej sumy.
Narzeczeni spojrzeli na siebie.
— Prawda, że byłoby bardzo dobrze otrzymać te talary. Myśmy jednak, niestety, nie widzieli nikogo.
Po tej odpowiedzi, tak kategorycznej, karabinierzy nie zatrzymywali się dłużej i szybko rzucili się naprzód w poszukiwaniach.
Gdy znikli z oczu, Wampa, wciąż zachowując milczenie, odwalił kamień i wypuścił zbójcę.
Bandyta słyszał rozmowę, to też chciał Wampę obdarzyć workiem złota, lecz ten odtrącił sakiewkę.
W oczach Teresy odbił się żal. Ileżby kupić było można za to pięknych jedwabi i świecidełek!
Bandyta pochwycił spojrzenie to, poznał iż Teresa jest nieodrodną córą Ewy, to też zanim skrył się w gąszczu drzew parokroć odwracał się, jakby wabiąc ku sobie lekkomyślne dziewczę.
Od tej chwili upłynęło sporo czasu, tak że Luigi i Teresa zdołali już o przygodzie tej zapomnieć.
Pewnego dnia gorąco tak dokuczało Teresie, że skryła się w owej pieczarze, w której ongi Wampa ukrył Kukumetta. Luigi sam zaś pilnował stad. Gdy tak spoczywał rozciągnięty na skale, ujrzał jeźdźca, który najwidoczniej zabłądził i poszukiwał drogi. Gdy dojrzał Wampę, galopem puścił się ku niemu.
Istotnie, był to zabłąkany podróżny, który zaczął prosić Wampę, by ten zechciał go wyprowadzić z lasu i wskazał mu drogę, prowadzącą do Tivoli.
Luigi zrzucił płaszcz, wziął na plecy swój karabin i, lekki jak prawdziwy góral, poprowadził podróżnego.
Po przejściu około tysiąca metrów, Luigi majestatycznym gestem wskazał zbłąkanemu kierunek, w jakim winien się udać.
— Oto droga waszej dostojności — rzekł.
— Dziękuję ci, a oto nagroda za fatygę.
To mówiąc, podróżny wyciągnął rękę z paroma sztukami złotej monety.
— Dziękuję — odpowiedział Luigi, cofając się — ja usług moich nie sprzedaję.
— W takim razie przyjmiesz może podarunek?
— To co innego.
— Weź więc proszę, te dwa cekiny wenecjańskie i każ z nich zrobić kolczyki dla swej miłej.
— Pan zaś przyjmij ode mnie ten sztylet.
— Przyjmuję. Lecz, przyjacielu, sztylet ten ma tak pięknie obrobioną rękojeść, że jest wart o wiele więcej, aniżeli te cekiny.
— Dla kupca — może, lecz nie dla mnie, gdyż ja sam go sobie wyrzeźbiłem.
— Ty?... w takim razie zechciej mi powiedzieć, jak się nazywasz?
— Luigi Wampa. A z kim rozmawiać miałem zaszczyt?
— Jestem Sindbad, marynarz.
Gdy pan Pastrini wypowiedział to imię, d‘Epinay głośno krzyknął z podziwu.
— Sindbad marynarz? — zawołał.
— Tak jest — odparł opowiadający — tak się przedstawił Wampie ów podróżny.
— A ty co masz przeciw temu? — wtrącił się Morcef. — Jest to imię bardzo piękne i tyle wspomnień na myśl przywodzi z czasów, gdy się to czytało jeszcze bajki z „Tysiąca i Jednej Nocy“?!
D‘Epinay zamilkł. Imię Sindbada obudziło w nim tyle zaciekawienia, co opowiadania o tajemniczym posiadaczu wyspy Monte Christo.
— Wampa — ciągnął dalej przerwany wątek pan Pastrini — z obojętnością najwyższą wrzucił do kieszeni otrzymane dwa cekiny, ukłonił się na pożegnanie podróżnemu i ruszył z powrotem ku swej pieczarze.
Gdy przeszedł już las i znalazł się na polance, usłyszał nagle krzyk i wymawiane z jękiem swoje imię.
Poskoczył, zrywając karabin z ramion, pędem dobiegł do groty, słysząc bezustannie: Luigi! Ratunku!
Był to głos Teresy!
Wbiegł na szczyt skały i wtedy ujrzał, że jakiś potężnego wzrostu mężczyzna unosi Teresę, w stronę lasu.
Jeszcze chwila, a byłby się skrył w gęstwinie drzew.
Wampa na widok ten, stanął jak wryty, potem przyklęknął na prawe kolano, oparł karabin o skalny cypel i zamarł w bezruchu.
Mierzył długo. Nakoniec padł strzał, który jak grom się okazał. Bandyta padł z przebitem kulą sercem.
Wraz z bandytą i Teresa padła, lecz powstała szybko, gdy zbój leżał dalej, w ostatnich drgawkach konania.
Wampa dobiegł do Teresy, by stwierdzić, że nic się jej nie stało, a następnie spojrzał na umierającego, by się przekonać, że jego kula trafiła groźnego Kukumetta, któremu życie ocalił tak niedawno.
Zbój ten nie wiedział jednak, co to jest wdzięczność, zaś po ujrzeniu Teresy rozpaliły się w nim grzeszne żądze. Od wielu już dni czatował na sposobność, aż nakoniec gdy Wampa się oddalił, zdawał się być u celu swych marzeń, gdy kula Wampy przecięła pasmo jego dni.
Luigi wpatrywał się w trupa z ponurym spokojem. Zabić go — miał prawo. Ocalił mu życie, a teraz mu je zabrał.
Po dłuższej chwili milczenia zwrócił się do Teresy.
— No, moja ukochana i jedyna, musimy zakończyć nasze obecne życie, gdybyśmy tu zostali, banda Kukumetta zemściłaby się na nas straszliwie za śmierć swego wodza. Przygotuj się więc do drogi.
Mówiąc to, podniósł martwego Kukumetta, zawlókł go do groty, z której po pewnej chwili wyszedł, przybrany w bogaty strój wodza bandytów.
Miał na sobie ciemną aksamitną kamizelkę ze złotemi guzikami, na niej kurtkę z jedwabiu, bogato haftowaną, na szyi przedziwnej roboty chustkę wielobarwną, nakoniec spodnie błękitne, spięte brylantowymi sprzączkami u kolan. Ładownica była tkana złotem, dwa złote zegarki wisiały u pasa, za którym tkwił sztylet z rękojeścią obsypaną drogiemi kamieniami.
Teresa, ujrzawszy go tak wystrojonego, aż krzyknęła z podziwu. Jej kochanek był podobny, w ubiorze tym, do jakiegoś zaczarowanego księcia z bajki.
— Chodź, Tereso, mamy kawał drogi przed sobą. Muszę przecież i dla ciebie zdobyć odpowiedni strój.
Nie oglądając się na swe stada, poszli szybko. Noc już była, gdy doszli do pałacu hrabiego San Felice.
Wtedy, w gęstwinie drzew rozległego parku pałac okalającego, Wampa zostawił Teresę, mówiąc:
— Czekaj tu na mnie.
I znikł w ciemnościach.
Teresie przyszło czekać bardzo długo, zwłaszcza, że nie wiedziała ona, dokąd się udał jej ukochany i poco?
Ciszę nocy rozbudził jednak w końcu jakiś silny hałas. Teresa wychyliła się ze swego ukrycia i z przerażeniem ujrzała, że pałac hrabiego stoi w płomieniach. Gorzała mianowicie ta jego część, którą zajmowała córka hrabiego, piękna Karmenczyta.
W tej samej chwili zjawił się przed nią Wampa.
— Masz, ubieraj się — i rzucił jej pod nogi bogaty strój wieśniaczek toskańskich, jaki hrabianka miała na ostatnim balu maskowym, a ponadto bogatą skrzynkę z różanego drzewa, w której znajdowały się naszyjniki, kolczyki, naramienniki i szpilki z pereł, drogich kamieni i brylantów.
— Masz, ubieraj się — powtórzył.
Nieprzytomna ze szczęścia Teresa pochwyciła dane jej bogactwa i skryła się w gąszczu, z którego po jakimś czasie wyszła, przybrana jak wieszczka z gór.
Miała na sobie wielobarwną kaszmirową suknię, złote zausznice, sznury pereł na szyi, stanik nakoniec, był wprost usiany broszami z brylantów, szmaragdów i szafirów...
— Jestem — zawołała.
— A teraz, Tereso, czy jesteś gotową dzielić mój los zawsze i wszędzie?
— Tak, o tak, Luigi — odpowiedziała z błyskawicami dumy i szczęścia w oczach.
— I pójdziesz za mną wszędzie, na koniec świata choćby?
— Na dno piekieł nawet!
— A więc chodź, nie mamy czasu do stracenia...
Dziewczyna podała rękę kochankowi, nie zapytując nawet dokąd ją prowadzi. Luigi był jak młody bóg: silny, młody, wspaniały i nieposkromiony.
Poszli w las i w góry.
Szli długo. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki, nieprzystępny. Znikła roślinność dolin: kwiaty, drzewa cytrynowe, laurowe, oliwki nawet. Znaleźli się wreszcie w gąszczu drzew iglastych i gołych skał.
W pewnym momencie, z tyłu poza nimi rozległ się głos:
— Stójcie, ani kroku dalej, bo śmierć!
Wampa odwrócił się błyskawicznie i ujrzał lufę karabinu wymierzoną w swą pierś.
— Cóż to — zawołał, nie mrużąc nawet oczu — odkąd to wilki będą się gryźć nawzajem?
— Coś za jeden? — zapytał na straży najwidoczniej stojący.
— Luigi Wampa, były pasterz.
— Czego żądasz?
— Chcę pomówić z towarzyszami twymi na szczycie Rocca Bianka.
— A więc idź, jeżeli masz odwagę — zawołał, a potem zakrakał trzykrotnie, co było widocznie sygnałem, zawiadamiającym o zbliżeniu się obcego.
Strwożona Teresa tuliła się do kochanka, serce jej zamierało z trwogi, lecz bez słowa protestu szła dalej.
Aż nakoniec doszły ich echa liczniejszego obozowiska i błyskać zaczęły płomienie ognisk z poza drzew.
Byli na szczycie i zaczęli się opuszczać w dół, gdyż Rocca Bianka była istotnie kotliną na samym szczycie góry się znajdującą. Kotlina ta była właściwie kraterem wygasłego oddawna wulkanu, który działał w tych czasach zapewne, gdy Romulus i Remus nie zniszczyli jeszcze Albanji i nie założyli Rzymu.
U ognisk znajdowało się kilkudziesięciu ludzi.
Gdy Luigi, trzymając w dłoni rękę Teresy, zbliżył się do najliczniejszej grupy — zawołał:
— Słuchajcie, bracia, znudziła mi się praca pasterza, przyszedłem więc do was.
— Aha — zawołał jeden z bandytów, najwidoczniej zastępujący wodza — przyszedłeś prosić nas, abyśmy cię do siebie przyjęli?
— Nie — odpowiedział Wampa — przyszedłem, abyście mnie ogłosili swoim wodzem.
Bandyci zaśmieli się głośno.
— A jakie masz do tego prawo? Czegoś dokonał, że masz aż takie zuchwałe myśli? Zresztą my mamy wodza.
— Mylicie się. Wódz wasz nie żyje. Ja go bowiem zabiłem i mam na sobie jego strój, który chyba poznajecie? Ponadto puściłem z dymem pałac mego pana, hrabiego San Felice i obrabowałem jego córkę, ażeby jej klejnotami i najbogatszym strojem ubrać swą narzeczoną!
Bandyci zamarli. Wzrok Wampy działał na nich obezwładniająco. Był to wzrok poskramiacza wężów!
W godzinę potem Wampa już był wodzem szajki, zaś dziś jest panem wszystkich dróg, wiodących do Rzymu.
— Teraz już wiecie, panowie, kim jest Luigi Wampa? — zakończył opowiadanie swe pan Pastrini.
— Cóż powiesz na to wszystko, kochany Albercie? — przemówił d‘Epinay, zwracając się do przyjaciela,
— Ano cóż?... odparł Morcef — bajka, nic więcej!
— Więc mówisz, panie gospodarzu — zwrócił się d‘Epinay do Pastriniego — że Wampa rozbija u wszystkich bram Rzymu? A cóż na to policja? Czy może w Rzymie niema jej zupełnie?
— Co pan chcesz, gdy ma on ścisłe stosunki z wieśniakami, rybakami i korsarzami? Gdy go szukają w górach — on sobie najspokojniej śpi na łodziach rybackich Tybru, gdy grasuje na morzu — przetrząsają wszystkie łodzie na rzece.
— Jakżeż się obchodzi ze swemi ofiarami?
— Mój miły Boże! Sposobem jak najprostszym. Zależnie od odległości, od sześciu godzin, do dni dwunastu, daje termin rodzinie pochwyconego, by złożyła okup. Po upływie terminu, — daje jeszcze „godzinę litości“, lecz w sześćdziesiątej minucie pali w łeb schwytanemu i sprawa skończona.
— No, Albercie — zapytał d‘Epinay towarzysza — czy trwasz i dalej w swym uporze jechania do Kolizeum przez bramę del Popolo?
— Ależ tak. Z jakiej racji miałbym się wyrzekać przejażdżki tak interesującej?
— Jesteś szalony, Albercie!
— Sądziłem, żeś odważniejszy — odparł Morcef, podnosząc się i zapalając świeże cygaro.
Poczem młodzi przyjaciele zeszli na dół i wsiedli do powozu, dając rozkaz jazdy do Kolizeum przez bramę del Popolo, a następnie około murów miasta, aż do bramy San Giovani.



ROZDZIAŁ IV.
ZJAWISKA.

Przyjaciele nasi jechali tedy przez ulice Sistina, około Kościoła Najświętszej Panny Marji, następnie ulicami Urbana i San Pietro.
Na wszystkie te cuda Rzymu Morcef spoglądał z zachwytem. Co do d‘Epinay‘a, to znał on to wszystko, widział wielokrotnie, wcisnął się więc przytulnie w kąt powozu i zaczął rozmyślać nad opowiadaniem gospodarza. W jego słowach uderzyło go to zwłaszcza, że Wampa utrzymywał ścisłe stosunki z kontrabandzistami i korsarzami. Te same stosunki utrzymywał i hrabia Monte Christo... A Sindbad marynarz był znany tak w Piombino i Civita-Veccchia, jak i na Korsyce, w Toskanji, Hiszpanji, Palermo, a nawet w Tunisie. Zakres jego działań był przeto duży.
Jakkolwiek myśli te podniecały żywy umysł młodzieńca, znikły one jak dym, gdy w zmroku wynurzyły się nagle potężne, ponure i straszne mury Kolizeum, poprzez rozpadliny którego przeświecały promienie księżycowe, zdając się być oczami widm tam błądzących.
Nakoniec powóz stanął o kilka kroków od Meta-Sudans. Woźnica otworzył drzwiczki, Morcef i d‘Epinay wysiedli i spotkali się natychmiast z istotą, która w Rzymie wyrasta, o ile się zdaje, wszędzie, — z ciceronem.
Zresztą niepodobna uniknąć w Rzymie tej prawdziwej powodzi przewodników. Są wszędzie, ale też i wszędzie, przyznać to należy, są potrzebni. Przy Kolizeum będącem pomnikiem wieków, czyha ich spotęgowana liczba.
O Kolizeum, Marcjal powiedział przecież: przestańcie rozpowiadać cuda o barbarzyńskich piramidach egipskich, lub o nadzwyczajnościach Babilonu. Przecież to wszystko ustąpić musi przed majestatem, przed amfiteatrem cyrku Cezarów: wszystkie raczej głosy najsłynniejszych wieszczów opiewać winny jednym głosem zachwytu tę najwspanialszą pamiątkę przeszłości.
Trudno jest mieć najsłabsze choćby pojęcie o kolosie tym, jeżeli go się na oczy nie widziało. Najpotężniejsze wrażenie czyni on przy cmentarnem świetle księżyca.
D‘Epinay Kolizeum znał doskonale, nie miał więc potrzeby go zwiedzać, chciał jedynie jego czarem się sycić, to też po przejściu kilkudziesięciu zaledwie kroków — usiadł spokojnie w cieniu kolumny i oddał się podziwowi i marzeniom.
Za to Morcef oddał się cały przewodnikom, którzy oprowadzając go nie opuścili najmniejszego zakątka loży Cezarów, izb, gladiatorów, podziemi i przejść.
D‘Epinay pozostał w samotności swojej. Gdy wtem czyjeś kroki zakłóciły ciszę i tuż obok kolumny, za którą odpoczywał, przesunął się jakiś człowiek.
Tajemnicze zjawienie się jego ściągnęło uwagę Franciszka, istotnie tajemniczo się przedstawił, — owinięty w szeroki płaszcz, którego jeden koniec przez lewe ramię był przerzucony, i w kapeluszu o szerokich skrzydłach, głęboko nasuniętym na oczy, — wyglądał na arystokratę pragnącego zachować swe incognito, lub na... bandytę.
Widocznem było, iż oczekiwał na kogoś, jego nerwowe ruchy wyraźnie wskazywały na to.
Nakoniec dał się słyszeć lekki szmer i w załamie murów zamajaczył cień człowieka, a po chwili nowoprzybyły stanął przed nieznajomym.
— Wasza ekscelencja darować mi zechce, że się spóźniłem nieco.
— Bądź spokojny. To ja raczej przybyłem zbyt wcześnie, porzućmy więc grzeczności, zwłaszcza że jeżeliś się spóźnił nawet, to nie ze swej winy z pewnością.
— Wasza ekscelencja, jak zwykle, zdołała przeniknąć prawdę. Przychodzę właśnie z zamku św. Anioła, gdzie po przezwyciężeniu bardzo dużych dopiero trudności udało mi się rozmówić z Beppem.
— Cóż to za Beppo?
— Beppo jest starszym urzędnikiem we wspomnianem więzieniu, któremu postarałem się coś do ręki wcisnąć, aby mnie zechciał powiadomić, co się też we wnętrzu zamku Jego Świątobliwości dzieje?
— Aha!... Widzę, że bardzo roztropnie sobie poczynasz. I czegóż się dowiedziałeś?
— We wtorek odbędą się dwie egzekucje, jak zazwyczaj w Rzymie przed większemi uroczystościami. Jeden ze skazanych ma być łamany kołem; lecz jest to nędznik nie zasługujący na żadną litość, zabił kapłana, który był jego dobroczyńcą. Drugi ma być ścięty. Ten ostatni — to biedny Peppino.
— No, i ta kara jest chyba uzasadniona. Twoja potęga zbyt staje się groźna, by Rzym nie zapragnął mścić się.
— Ależ Peppino nie należał do mej bandy. Toć to pasterz, całą winą, że nam dostarczał żywności.
— To wystarcza chyba. Zresztą, mój kochany, mają dla niego względy; nie będzie torturowany, co ciebie kiedykolwiek może spotkać, o ilebyś wpadł w ich ręce, lecz mu tylko poprostu utną głowę. Z tonu twego wnioskuję jednak, że masz zamiar zrobić jakąś niedorzeczność?
— Jestem przygotowany na wszystko, byle tylko nie dopuścić do egzekucji tego biedaka, który dzięki mnie wpadł w takie nieszczęście.
— Cóż zamierzasz zrobić?
— Postawię kilkuset ludzi dokoła szafotu, a gdy prowadzić będą mego Peppina na miejsce kaźni, skoczę ze sztyletami na czele mych ludzi i odbiję delikwenta.
— Niebezpieczny to projekt. Myślę, iż mój sposób działania byłby lepszy. Ot dałbym pewnej osobie dwa tysiące piastrów, toby egzekucja została odłożona do przyszłego roku; za parę miesięcy dałbym znów dziesięć tysięcy piastrów innej osobie, która by się postarała o to, by Peppino znalazł sposobność do ucieczki...
— A czy Wasza ekscelencja jest pewna dobrego skutku?
— Czy ja jestem pewien dobrego skutku? Ależ ja, u djabła, mam pieniądze! I zaręczam ci, iż więcej dokonam swem złotem, aniżeli ty stalą swych sztyletów.
— Dziękuję więc Waszej ekscelencji. Jeżeliby jednak złoto zawiodło, to moja stal będzie w pogotowiu.
— Ależ nie bronię ci tego bynajmniej, ręczę jednak za to, że we wtorek Peppino nie będzie stracony.
— A czy nie moglibyśmy być wcześniej powiadomieni, że zabiegi ekscelencji dały wynik pomyślny?
— Owszem. Nająłem trzy ostatnie okna w pałacu Rospoli na czas karnawału. Otóż jeżeli mi się uda, — dwa boczne okna przysłonić każę adamaszkiem żółtej barwy, zaś środkowe — białym, z wyhaftowanym krzyżem czerwonym. Zawiadom tylko o wszystkiem Peppina, ażeby czasem nie umarł ze strachu, bo byśmy napróżno wtedy tracili drogi czas.
— Słuchajcie, panie! Wasza ekscelencja wie chyba, że jestem mu oddany duszą i ciałem?
— Tak się przynajmniej spodziewam.
— Otóż, jeżeli ocalicie Peppina, panie, przyrzekam ci wtedy posłuszeństwo bez granic, bezwzględne, zawsze i na każdym kroku.
— Licz się ze słowami, przyjacielu, bo być może, że i ja kiedyś będę cię potrzebował.
— Znajdziesz wtedy we mnie nie człowieka wolnego, lecz swego niewolnika. Przysięgam.
— Cicho! Dosyć. Ktoś się zbliża.
— To jacyś cudzoziemcy przy świetle pochodni zwiedzają Kolizeum.
— Lepiej będzie, by nas razem nie widzieli. Twoja przyjaźń jest dla mnie zaszczytną, wszelako, gdyby tak świat dowiedział się o naszym związku, mógłbym stracić w świecie tym swój kredyt. Świat jest zawsze niesprawiedliwy.
— A więc żegnam waszą ekscelencję.
Po tych słowach przyjaciel znikł jak cień, zdawało się, że wniknął w mury i przepadł w nich jak mara.
Nieznajomy odszedł również, ocierając się nieomal o d‘Epinaya, który czas dłuższy myślał o tem, co usłyszał.
Następnie odnalazł Alberta i obydwaj w parę minut potem wracali do hotelu.
Morcef był pełen zachwytu i w gorących słowach wyrażał swój podziw, d‘Epinay zbywał go jednak monosylabami. Wszystkie jego myśli krążyły dookoła nieznajomego, gdyż uporczywie zdawać mu się zaczęło, iż ów tajemniczy nieznajomy nie był nikim innym, jak Sindbadem żeglarzem, którego poznał w podziemiach Monte-Christo.
Zdarzenie to odebrało Franciszkowi cały spokój, do tego nawet stopnia, że pozostawał w domu, pozwalając Albertowi, by samotnie zwiedzał miasto.
Zaś Morcef z tego korzystał.
Dążył tam zwłaszcza, gdzie miał nadzieję, że mu się zdarzy jakaś miłosna awanturka. Bo bez tych, jak prawdziwy paryżanin, żyć poprostu nie mógł. Na nieszczęście jednak, wszystkie spotykane Wenecjanki i Neapolitanki były nieodmiennie wierne swym kochankom, czy mężom, tak, że Albert nic zrobić nie mógł.
Wszystkie swe dotychczasowe niepowodzenia Albert miał nadzieję odbić sobie podczas karnawału w Rzymie, zwłaszcza wobec jego reputacji, iż jest on najbardziej szalonym ze wszystkich karnawałów w świecie.
Narazie, przed jego rozpoczęciem, badał teren, zwiedzając wszystkie miejsca zabaw, a w pierwszym rzędzie teatry i kawiarnie.
Po dniu, w którym przyjaciele nasi zwiedzili Kolizeum, Morcef, wystrojony jak najwyższej krwi dandy, był w teatrze na operze. Towarzyszył mu Franciszek.
Nudzili się, bo nie znali w teatrze nikogo, na operę zaś nie zwracali zupełnie uwagi.
Przy końcu drugiego aktu dopiero ujrzał d‘Epinay, w otwierających się drzwiach niezajętej dotychczas loży, wchodzącą damę, której miał honor być przedstawionym jeszcze w Paryżu.
Albert dojrzał natychmiast poruszenie przyjaciela i uradowany zapytał:
— Czy znasz tę kobietę?
— Znam. Podoba ci się może?
— Ależ to jest zaprawdę cudowna blondynka! Co za włosy! To musi być chyba francuzka?
— Wenecjanka.
— Jak się nazywa?
— Hrabina G.
— A!... Słyszałem o niej. Mówią o niej, że jest równie dowcipna jak i piękna. Do djabła!... Gdy sobie pomyślę, że mogłem być jej przedstawiony na ostatnim balu u Villefortów i nie skorzystałem ze sposobności, — nie mogę sobie tego darować.
— Widzę, że miałbyś ochotę błąd ten naprawić?
— Czy znasz ją tak dobrze, że mógłbyś mnie do jej loży zaprowadzić?
— Rozmawiałem z nią zaledwie parokrotnie, myślę jednak, że bez popełnienia zbyt wielkiego nietaktu mógłbym cię przedstawić.
W tejże chwili hrabina spostrzegła d‘Epinaya i wdzięcznie skinęła mu ręką, na co ten odpowiedział pełnym szacunku ukłonem.
— Hm!... widzę, że jesteś z nią na dobrej stopie...
— Mylisz się najzupełniej i radzę ci, byś nigdy, będąc w Hiszpanji lub we Włoszech, nie sądził o zażyłości z pozorów zewnętrznych. Pomiędzy hrabiną a mną istnieje pewien rodzaj wzajemnej sympatji, lecz upewniam cię, że nic ponadto.
— I cóż ten pewien rodzaj wzajemnej sympatji wytworzyło?
— Poznaliśmy się przy oglądaniu Kolizeum.
— Przy świetle księżyca zapewne?
— A tak.
— I byliście sami?
— Prawie.
— I rozmawialiście...
— O tych, których już niema. O umarłych.
— Aha!... Mówiliście o śmierci. Zaręczam ci, że jeżeli będę miał szczęście znaleźć się przy boku tej pięknej pani, to rozmawiać z nią będę o życiu. O bujnem, pełnem pragnień życiu.
— Wątpię, czy ci się to uda.
— W każdym razie, jeżeli to możliwe, zechciej mnie jej zaprezentować, jak to przyrzekłeś.
— Niech zapadnie kurtyna.
— Cóż u djabła, jaki ten akt długi!
Na szczęście kurtyna zapadła, a w tejże chwili Morcef zerwał się na nogi, pochwycił kapelusz, poprawił krawat i włosy, wreszcie trącił Franciszka na znak że jest gotowy. D‘Epinay, uśmiechając się lekko, podniósł się wtedy również, wziął go pod rękę i wyprowadził z sali; przeszli następnie korytarz, wreszcie Franciszek zapukał delikatnie do loży Nr. 4, którą zajmowała hrabina.
Gdy weszli d‘Epinay przedstawił Alberta hrabinie, na co ta odpowiedziała wdzięcznym ukłonem, zaś d‘Epinayowi podała rękę.
Zaproszony Morcef, zajął swobodnie miejsce na przodzie loży i rozpoczął towarzyską rozmowę o teatrze, Paryżu, karnawale i tym podobnych rzeczach bez treści.
D‘Epinay zaś, nie chcąc Albertowi przeszkadzać, wziął olbrzymią lornetę i zaczął się rozglądać po sali.
Vis-a-vis nich, w loży pierwszego piętra siedziała kobieta niezwykłej piękności, ubrana w strój grecki, który jeszcze bardziej podnosił jej egzotyczną urodę. Poza nią, w cieniu, siedział mężczyzna, którego rysów twarzy nie można było rozpoznać. D‘Epinay wtedy przerwał rozmowę Alberta z hrabiną, zapytując, czy nie zna czasem pięknej greczynki?
— Nie znam jej — odpowiedziała hrabina — wiem tylko tyle, że mieszka w Rzymie od początku jesieni, a także, że nie opuszcza ani jednego przedstawienia w operze. Czasami tylko towarzyszy jej mężczyzna, który siedzi w głębi loży; przeważnie — służący jedynie.
— Jest bardzo piękna.
Rozpoczął się akt drugi. A wtedy towarzysz greczynki, niewidzialny dotychczas, wynurzył się z cienia i zasiadł na przodzie loży. D‘Epinay wtedy ze zdumieniem poznał w nim tajemniczego pana podziemnych pałaców na wyspie Monte-Christo, a także owego nieznajomego, który wczoraj taką niezwykłą prowadził rozmowę w ruinach Kolizeum.
Wyraz twarzy d‘Epinaya doskonale ujawniał zmieszanie, jakie opanowało jego umysł; spostrzegła to hrabina i śmiejąc się zapytała, co mu się takiego stało?
— Pani hrabino — odpowiedział — przed chwilą niepokoiłem panią pytaniem, kto jest ta greczynka, teraz znów zapytuje, czy nie zna pani jej towarzysza?
— Nie. Nawet mu się nigdy nie przyjrzałam — rzekła, biorąc z rąk d‘Epinaya lornetę, przykładając ją do oczu — lecz uczynię to teraz.
— Ależ to musi być jakiś zbieg z grobu! — krzyknęła wstrząsając się cała — jakąż trupio-bladą ma cerę.
— On zawsze jest taki — rzekł w zamyśleniu d‘Epinay.
— A więc go pan znasz? — zapytała hrabina — to ja w takim razie mam prawo zapytać: kto to taki?
— O, mnie się wydaje jedynie, że go już coś dwukrotnie widziałem, lecz stanowczo ręczyć za to nie mogę.
— A ja myślę — rzekła hrabina, poruszając pięknemi ramionami, jakby dreszcz nią wstrząsnął, — że ktokolwiek raz widział tego człowieka, to nie zapomni go już nigdy. I myślę jeszcze, że taki być musiał bajronowski lord Ruthwen. Jeżeli kto, to ten właśnie człowiek utwierdzić może wiarę w upiory.
— Muszę się koniecznie dowiedzieć, kto on jest? — zawołał d‘Epinay powstając.
— O nie!... zawołała z przestrachem hrabina — nie opuszczaj mnie pan. Nie mogę zostać sama. Doprawdy, ja drżę cała.
— Jakto, czyżby istotnie pani się bała? — zapytał d‘Epinay, nachylając się do ucha hrabiny.
— Słuchaj pan — odpowiedziała — Bajron przysięgał mi, że wierzy w upiory, opowiadał mi, w jakich okolicznościach spotkał się z upiorem, opisał mi nawet jego twarz i wyraz oczu. Otóż ten tam człowiek, jest zupełnie podobny do bajronowskiego upiora. Te czarne jak skrzydła kruka włosy, te wielkie palące się jakimś żarem wewnętrznym oczy, ta bladość śmiertelna... Boję się! I błagam pana, nie odchodź! Jutro możesz wziąć się do swych poszukiwań, lecz dziś musisz pozostać przy mnie.
— Posłuchaj pan — mówiła dalej gorączkowo — wychodzę już, nie mogę dłużej tu pozostawać i proszę — odprowadź mnie pan.
Na taką prośbę — niema odpowiedzi. To też d‘Epinay wziął kapelusz i otworzył drzwi, podając rękę hrabinie.
Prowadząc ją, wyczuwał, że istotnie drżała. Gdy znalazł się już w jej apartamentach, hrabina rzekła:
— Widok tego człowieka wstrząsnął mną do głębi. I musisz mi przyrzec jednę rzecz. Czy mi przyrzekniesz?
— Wszystko, prócz tego jednego, abym nie miał się postarać o poznanie tego człowieka. Mam powody, których nie mogę pani wyjawić, a które mnie wprost zmuszają do tego, bym wiedział kto on jest, skąd przybywa i dokąd dąży?
— Skąd przybywa? — nie wiem, lecz wiem, dokąd dąży. Do piekła niezawodnie.
— Wróćmy do obietnicy, którą miałem dać pani?
— Chciałam pana prosić, byś po wyjściu ode mnie udał się wprost do hotelu i nie starał się widzieć z tym człowiekiem dzisiaj. Jest jakiś stosunek tajemny pomiędzy osobami, które się opuszcza, a tymi, do których się od tamtych przychodzi. Nie bądź więc pan takim łącznikiem pomiędzy mną, a nim. Jutro możesz go szukać, ile ci się podoba, byle nie dziś, po wyjściu ode mnie. I nie zechciej mi go kiedy przedstawić, jeżeli nie chcesz, bym umarła z lęku. A teraz dobrej nocy życzę panu. Co do mnie, to wiem, że oka nie zmrużę.
Za powrotem do hotelu d‘Epinay zastał Morcefa w nocnej już toalecie, wyciągniętego wygodnie na kanapie z cygarem w ustach.
— A, to ty! Na honor, nie spodziewałem się dziś cię zobaczyć.
— Mój Albercie, cieszę się, iż mam sposobność powiedzenia ci raz jeszcze, iż twe pojęcia o włoszkach są z gruntu fałszywe. W dodatku, sam zauważyłeś chyba, iż hrabina przestraszyła się naprawdę?
— Przestraszyła się?... kogo?... Tego poczciwca, który spał sobie vis a vis nas, za plecami tej cudnej greczynki? Przypatrzyłem mu się dobrze w korytarzu, gdy oboje opuszczali lożę. I doprawdy nie pojmuję skąd wam podobne myśli przyjść mogły do głowy? Jest to bardzo piękny mężczyzna, wytworny, dobrze ułożony i ubrany bez zarzutu.
— W samej rzeczy — odpowiedział d‘Epinay, — i ja jestem zdania, że wyobrażenia hrabiny o tym człowieku niczem nie są ugruntowane. Słyszałeś go może mówiącego?
— Przemówił kilka słów w języku nowogreckim.
— W nowogreckim? W takim razie niema wątpliwości, że to on, — dokończył d‘Epinay szeptem do siebie.
— Co mówisz?
— E, nic... Cóż ty robiłeś?
— Przygotowałem ci miłą niespodziankę! Kłopoczesz się ciągle, że nie mamy powozu na karnawał. Otóż przyszła mi myśl doskonała. Nie można dostać ani powozu, ani koni?... A więc wynajmiemy sobie wóz i parę wołów. Wóz każemy ubrać pięknie, sami poprzebieramy się za neapolitańskich żniwiarzy. Hrabina G.... o ile by raczyła zaszczycić nas swem towarzystwem, przebrać by się mogła za wieśniaczkę z Sorrento. Co, przyznasz że myśl doskonała?
— Istotnie, szczerze przyznaję, że ci przyszła przewyborna myśl do głowy.
— Mówiłem już o tem z gospodarzem i pan Pastrini upewnił mnie, że nic łatwiejszego, jak zadość uczynić mej chęci. Chciałem kazać pozłocić rogi, ale mi odpowiedział, że to zajęłoby trzy dni czasu, musimy więc obejść się bez tego zbytku.
Wtem drzwi się otworzyły i Pastrini wsunął głowę.
— Czy wolno?
— Ależ wolno, wolno! — odpowiedziano mu.
— Przychodzę z dobrą wieścią — rozpoczął pan Pastrini. — Jest już wiadome panom zapewne, że pan hrabia Monte Christo zamieszkuje w mym hotelu.
— Wiemy, niestety. Z jego to przecież łaski mieszkamy tutaj, jak para żebraków.
— Otóż tedy pan hrabia, dowiedziawszy się o kłopocie panów, proponuje panom dwa miejsca w swym powozie i okna w pałacu Rospoli.
Albert i Franciszek spojrzeli na siebie zdumieni.
— Doskonaleby to było — zawołał Morcef — nie wiemy jednak, czy to bardzo wypada przyjmować grzeczności od człowieka, którego nie znamy zupełnie?
— Cóż to za jeden, ten hrabia Monte-Christo? — zapytał d‘Epinay gospodarza.
— Nieprawdopodobnie bogaty magnat sycylijski, czy też maltański, szlachetny i hojny.
— Zdaje mi się — rzekł Franciszek do Alberta — że gdyby to był człowiek dobrze wychowany, byłby nam zaproponował grzeczność swą w formie bardziej delikatnej. Byłby napisał, lub też...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekł d‘Epinay.
Służący w bogatej liberji stanął na progu.
— Od hrabiego Monte-Christa do pana Franciszka d‘Epinay i wicehrabiego Alberta Morcef — rzekł.
I oddał gospodarzowi dwie karty wizytowe, które ten natychmiast doręczył powyżej wymienionym.
— Pan hrabia Monte-Christo — recytował dalej służący — rozkazał prosić jaśnie panów o pozwolenie złożenia im, jako swym sąsiadom, wizyty na jutro rano.
— Na honor — rzekł Morcef do d‘Epinay‘a — należy go przyjąć.
— Powiedz hrabiemu — odpowiedział d‘Epinay — że my raczej winniśmy mu złożyć swe uszanowanie.
Służący odszedł.
— To jest naprawdę dobrze wychowany człowiek — rzekł Morcef — i miałeś słuszność, panie Pastrini, mówiąc, że jest to człowiek przyzwoity.
— Więc przyjmujecie panowie jego zaproszenie? — zapytał gospodarz.
— Czemu nie — odpowiedział Morcef. — Przyznam się panu, że bardzo mi żal owego wozu i gdyby nie okno w pałacu Rospoli, które nam w części wynagrodzi te stratę, nie odstąpiłbym za nic od mej myśli. Wszak prawda, Franciszku.
— Istotnie, ten wóz byłby doskonałą zabawą. No, ale i okna w pałacu Rospoli też są coś warte.
Zaś d‘Epinay mówił to w tej myśli przedewszystkiem, że okna te, w pałacu Rospoli właśnie, przypominały mu rozmowę, jaką słyszał w Kolizeum. Gdyby rzeczywiście ów człowiek w płaszczu był tym samym, którego widział w teatrze, a przedtem na wyspie Monte Christo, i gdyby oni mieli coś wspólnego z hrabią Monte-Christo?
Te zagadnienia nie pozwalały zasnąć Franciszkowi, pocieszał się tem jedynie, że jutro rozwiąże zagadkę.
Rano, gdy tylko to było możliwe, d‘Epinay rozkazał przywołać do siebie gospodarza.
— Panie Pastrini — zapytał, gdy tylko ten zjawił się na wezwanie — czy będziemy mieli dziś jakąś egzekucję?
— Owszem, panie hrabio, mogę nawet dostarczyć szczegółów, ponieważ tylko co przysłali mi zawiadomienia.
Za chwilę zawiadomienie było już w rękach d‘Epinay‘a. Wyczytać w niem było można, co następuje:
— Wiadomem czynimy każdemu, że we wtorek, dnia 22 lutego, a pierwszego karnawału, będzie miała miejsce, na mocy wyroku trybunału, egzekucja na placu del Popolo skazanych: Andrzeja Rondolo, za zbrodnię morderstwa, dokonanego na osobie czcigodnego i szanownego don Cezara Torline, kanonika w kościele św. Jana, oraz niejakiego Peppina, zwanego Rocca Priori, któremu udowodniono wspólnictwo z bandytą Luigim Wampa. Pierwszy będzie łamany kołem, zaś drugi ścięty.
Pobożne dusze upraszamy, aby błagały Boga o miłosierdzie dla tych dwóch nieszczęśliwych winowajców.
Wszystko to, co do jednego słowa, słyszał Franciszek dnia poprzedniego w zwaliskach Kolizeum, program najzupełniej się więc zgadzał z jego wiadomościami; te same imiona i ten sam rodzaj kary.
Stąd, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ten, który wiadomości te przyniósł, był Luigim Wampą, zaś człowiek w płaszczu — był Sindbadem żeglarzem.
Czas płynął, wybiła godzina dziewiąta, to też d‘Epinay już się zbierał, by iść zbudzić Alberta, gdy ten zjawił się w salonie najkompletniej ubrany.
— Proszę się zapytać — zwrócił się wtedy d‘Epinay do gospodarza — czy moglibyśmy złożyć już wizytę hrabiemu Monte Christo?
— O, z pewnością, hrabia zwykł wstawać bardzo rano i jestem pewien, że od dwóch godzin jest już ubrany.
— A więc chodźmy podziękować naszemu sąsiadowi za grzeczność.
Morcef i d‘Epinay przeszli przez korytarz i zapukali do drzwi apartamentów hrabiego.
Drzwi otworzono momentalnie i natychmiast służący pobiegł w głąb pokoi, by zawiadomić o przybyciu gości, którzy przeszli tymczasem do salonu umeblowanego, z nieprawdopodobnym przepychem.
Franciszek i Albert spojrzeli na siebie zdumieni, a następnie raz jeszcze rzucili wzrok na meble, obrazy, broń bogatą, kwiaty, kryształy i bezcenne dywany.
— Cóż ty na to? — zapytał d‘Epinay.
— Myślę, mój przyjacielu, że sąsiad nasz musi być najprawdopodobniej jakimś agentem giełdowym, który spekuluje na papiery hiszpańskie i na akcje różnego rodzaju, co kolosalny ma podobno dawać dochód. Możliwe zresztą, iż jest to jakiś wschodni książę incognito podróżujący?...
— Cicho — szepnął d‘Epinay — bo zdaje się, że właśnie on sam nadchodzi.
I rzeczywiście bogata portjera zasłaniająca drzwi wzniosła się ku górze i do salonu wszedł właściciel tych wszystkich bezmiernych bogactw.
Morcef postąpił parę kroków ku niemu, ale d‘Epinay pozostał na miejscu, jakby wrośnięty w ziemię.
Właściciel mieszkania — był człowiekiem widzianym w Kolizeum, nieznajomym z loży, nakoniec władcą owych pałaców podziemnych na wyspie Monte Christo.



ROZDZIAŁ V.
EGZEKUCJA.

— Raczcie panowie darować — rzekł hrabia Monte Christo, — że pozwoliłem na to, byście pierwsi składali mi wizytę: gdybym jednak wcześniej był panów odwiedził, okazałbym się bezspornie natrętem. Zresztą kazaliście mi powiedzieć, że przyjdziecie, — czekałem więc, by tem spełnić waszą wolę.
— Tysiąc winniśmy złożyć panu hrabiemu podziękowań — rzekł Morcef — wydobyłeś nas pan istotnie z wielkiego kłopotu. Zrozpaczeni, już mieliśmy zamiar skomponować jakiś wóz fantastyczny, gdy właśnie zawiadomiono nas o twej, panie hrabio, uprzejmości.
— Eh! Boże mój — odpowiedział hrabia, prosząc ich gestem, ażeby zajęli miejsca na sofie — to wina jedynie tego niedołęgi Pastriniego, że byliście panowie tak długo w kłopocie. Nie powiedział mi bowiem ani jednego słowa o tem wszystkiem, gdy ja, nie mając żadnych w tem mieście znajomości, czekałem tylko na sposobność, któraby dała możność zawarcia tak miłej znajomości.
Młodzi ludzie skłonili się w milczeniu. D‘Epinay zwłaszcza nie mógł znaleźć jednego słowa; nie wiedział, jak ma sobie postąpić? Czy coś wspomnieć o przeszłości, czy też pozostawić wszystko losowi? Postanowił wreszcie o niczem hrabiemu nie mówić.
Zresztą d‘Epinay miał pewną wyższość nad hrabią, był panem części jego tajemnic, gdy przeciwnie hrabia nie wiedział o nim nic. Zresztą, on, d‘Epinay, nie miał nic do ukrywania.
Pragnął jednak tak pokierować rozmową, by doprowadziła ona do wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
— Panie hrabio — rozpoczął — ofiarowałeś nam miejsca w powozie i w oknach pałacu Raspoli. Czy nie zechciałbyś nam teraz powiedzieć, jakim sposobem moglibyśmy dostać najmniejszy choćby punkt oparcia na placu del Popoli?
— A tak: prawda — odpowiedział hrabia z roztargnieniem, ponieważ był zajęty niezmiernie uważnem wpatrywaniem się w twarz i w całą postać Morcefa — tam na tym placu, zdaje się, ma być jakaś egzekucja?
— Właśnie.
— Ależ tak, przypominam sobie teraz. I zdaje się, że wczoraj dałem rozkaz memu intendentowi, aby się tem zajął. Możliwe przeto, że i w tym wypadku mieć będę możność zrobienia przysługi panom.
Mówiąc to, wyciągnął rękę i zadzwonił.
Jeszcze nie ucichł głos srebrnego serca, gdy na progu ukazał się człowiek lat około pięćdziesięciu, podobny jak dwie krople wody do kontrabandzisty, który wprowadził d‘Epinay‘a do groty.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — pamiętasz, com ci wczoraj mówił o wynajęciu okna na placu del Popolo?
— Starałem się, panie hrabio, było już jednak za późno.
— Jakto zapóźno? rzekł hrabia, marszcząc brwi — przecież mówiłem ci, iż pragnę mieć okno?
— Pan hrabia dla siebie ma już je przecież. Nająłem je u księcia Borghesse za sumę stu tysięcy...
— Dosyć, dosyć, panie Bertuccio! Zechciej uwolnić panów od słuchania o twych kłopotach finansowo-gospodarczych. Jeżeli jest jedno okno, to dosyć, trudno, musi nam jedno wystarczyć. Możesz odejść.
Intendent skłonił się, chcąc się oddalić.
— Ale, ale — odezwał się jeszcze hrabia — proszę zapytać się Pastriniego, czy dostał zawiadomienie o szczegółach egzekucji? Jeżeli dostał, niech je przyśle natychmiast.
— Powoli pan hrabia — odezwał się d‘Epinay — powiedzieć sobie, że może się bez tego obejdzie, ponieważ przed chwilą czytałem zawiadomienie to, a nawet je sobie przepisałem. Oto jest.
— Doskonale. Możesz więc odejść sobie, panie Bertuccio, już cię nie potrzebuję. Daj mi tylko, proszę znać, gdy śniadanie będzie gotowe. Panowie przecież — rzekł zwracając się do gości — zrobią mi ten zaszczyt, że zostaną na śniadaniu.
— Ależ, panie hrabio — odpowiedział Morcef — doprawdy zbyt wiele doznajemy uprzejmości.
— Przeciwnie, to panowie wyświadczacie mi prawdziwą grzeczność. Będę niezadługo w Paryżu, to będziecie mieli sposobność zrewanżowania się.
To mówiąc, wziął z ręki d‘Epinay‘a przepisaną notatkę i zaczął głośno odczytywać jej treść.
— Tak, zapewne — powiedział, gdy ukończył czytanie — taki był program wczoraj jeszcze. O ile jednak dobrze słyszałem, to mają być w tej ceremonji karania złoczyńców zarządzone pewne zmiany.
— Czy tak? — wtrącił żywo d‘Epinay.
— Tak jest. Wczoraj u kardynała Rospigliosi, do którego byłem zaproszony na wieczerzę, była mowa o odroczeniu kary, jaką uzyskał jeden ze skazanych.
— Andrzejowi Rondolo? — zapytał d‘Epinay.
— Nie... drugiemu — odrzekł niedbale hrabia, rzucając okiem na notatkę, jakby pragnąc przeczytać nazwisko — Peppin, zwany Rocca Priori. To panów pozbawi widoku ścięcia, zobaczycie jednak miażdżenie kołem. Jest to operacja bardzo ciekawa, dla tych zwłaszcza, którzy po raz pierwszy oglądać ją będą. Ścięcie natomiast bardzo mało daje emocji i wrażeń; trwa zbyt krótko... W dodatku, kat tutejszy ma bardzo pewną rękę tak, że nigdy nie chybia. Nie powtarza nigdy uderzenia, jak ów kat, który ścinał głowę hrabiemu Chalais, i dokonał tego za trzydziestem dopiero uderzeniem. Richelieu zalecał wtedy torturowanemu cierpliwość. Tutaj nie było żadnej nadziei, by się powtórzyć mogło podobne widowisko.
— A! — mówił dalej hrabia z wyrazem pogardy — nie mówcie mi panowie o karach europejczyków! Oni o tem najmniejszego nie mają pojęcia!
— Hrabia najwidoczniej studjował starannie rodzaje kar, stosowanych przez różne narody świata?
— Badałem je naocznie, niemal we wszystkich zakątkach naszego małego globu — odparł Monte Christo.
— Czy znajdujesz pan przyjemność w obserwowaniu tych okropnych widowisk?
— Przyjemność? Wstręt raczej i ból. Badałem je z ciekawości, naukowo.
— Z ciekawości? Wiesz, hrabio — użyłeś okropnego w tym wypadku słowa.
— Dlaczego? Jedna jest tylko w życiu naprawdę poważna i uroczysta chwila, to śmierć. Czyż nie jest więc rzeczą ciekawą zbadać, jak różnemi sposoby dusza rozłącza się z ciałem i w jaki sposób, stosownie do charakterów, temperamentu, a nawet obyczajów — przyjmują ludzie to przejście z bytu do nicości? Co do mnie, to jestem przekonany, że im więcej się widzi umierających, tem łatwiej się umiera. I powiem to jeszcze, że śmierć jest może karą, ale nie zmazaniem winy.
— Nie rozumiem pana — wtrącił d‘Epinay.
— Posłuchaj pan — rzekł hrabia, a twarz jego otrzymała żółtawe zabarwienie, co było u niego rumieńcem:
— Pomyśl! Przypuśćmy, że komuś zabrano matkę, ojca, kochankę, że dzięki temu żyje w bezustannej męce, że jeżeli umiera w każdej sekundzie swego życia, że w sercu ma wieczną ranę, krwią broczącą... Czy myślisz, że jeżeli społeczeństwo da mu wkońcu satysfakcję i nożem gilotyny zetnie głowę sprawcy tych mąk piekielnych, będzie to wystarczające zadośćuczynienie za mękę całego życia? Jedna krótka chwila — za życie całe?
— Prawda, zgadzam się, że zadośćuczynienie to, że kara ta, będzie zbyt mała wobec ogromu przewinienia. Lecz cóż sprawiedliwość ludzka dać więcej może? przecież i sama ofiarność nie jest zdolna do bardziej spotęgowanego wymiaru kary. Może zabić, nic ponadto. I dla tego celu służą pojedynki, — powiedział Morcef.
— Pojedynek... — z ironją zawołał hrabia — cóż to za prawdziwie śmieszny sposób osiągnięcia celu, jeżeli jest nim zemsta! Ktoś naprzykład uwodzi ci narzeczoną, lub okrywa hańbą córkę... morze łez dla obojga!... a ty go za to... tylko zabijasz. I w dodatku musisz się uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli go zabijesz. Bo on mógł ciebie zabić. O, nie, nie!... gdybym ja miał się mścić za co, mściłbym się inaczej!
— Więc pan nie uznajesz zupełnie pojedynków?...
— Owszem. Biłbym się może w pojedynku, ale tylko za zniewagę, za policzek. I biłbym się wtedy z całą zimną krwią, zwłaszcza że byłbym najzupełniej o siebie spokojny i pewny śmierci przeciwnika. Dla mnie bowiem pojedynek nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Zbyt dobrze władam szpadą i zbyt dobrze strzelam... Za doznaną jednak boleść, oddałbym boleść równą tej, jaką mi dano. Oko za oko, ząb za ząb — jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— Ależ — zauważył d‘Epinay — zgodnie z takiem rozumowaniem, które ci pozwala, hrabio, byś był w swej własnej sprawie zarazem sędzią i katem, czybyś potrafił utrzymać miarę, czybyś nie poszedł za daleko, czyby kara nie okazała się większą, niżeli była wina? Nienawiść jest ślepa, gniew głuchy, to też ten, który chce się mścić, łatwo może przebrać miarę.
— Może... odparł hrabia przygasłym głosem, w którym zabrzmiały jakby lęk i obawa. — Ale dosyć o tem. Szczególny bowiem obraliśmy temat rozmowy, jak na dzień karnawału. Jak do niej przyszło?... wprost nie pojmuję! A prawda, przypominam sobie, pragnęliście panowie widzieć egzekucję. Doskonale, będziecie ją widzieli. Lecz siadajmy oto do stołu, widzę, że śniadanie gotowe.
Nasi młodzi przyjaciele na to zaproszenie powstali w milczeniu i poszli do sali jadalnej.
W czasie wyszukanego śniadania, złożonego z najwytworniejszych dań, towarzystwo zabawiało się już rozmową jak najlżejszą o teatrze, miłostkach i tancerkach. Zaproszeni zjadali przytem z ogromnym smakiem, co było łatwe do wybaczenia, gdyż od tak dawna byli skazani przecież na okropną kuchnię włoską!
Hrabia natomiast prawie zupełnie nie jadł; rzekłbyś, że siadając do stołu dopełniał jedynie prostej powinności grzecznego gospodarza.
Przy owocach d‘Epinay dobył, wbrew zasadom grzeczności, zegarka.
— Cóż to — zapytał hrabia — spieszy się panom?
— Proszę darować, panie hrabio. — Nie mam jeszcze kostjumów.
— Ależ to bagatela. Okno na placu del Popolo wynająłem wraz z salonem i jeszcze jednym pokojem, w którym będzie się można przebrać. Zaś kostjumów przenajrozmaitszych mam aż nadto dosyć. Wybierzecie sobie tam więc, panowie, co wam przypadnie do gustu.
— Hrabia jest tak uprzejmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować i przyjąć tę jego jeszcze jedną więcej uprzejmość. A czy pojedziemy na miejsce egzekucji przez ulicę Wyścigów?
— Niepodobna. Jest bowiem ona dziś otwarta jedynie dla pieszych.
— A więc udamy się tam pieszo, dziękuję przeto za powóz.
— Czy koniecznie musisz pan być na tej ulicy?
— Bezwarunkowo.
— A więc dobrze. Przejdziemy zatem przez nią pieszo wszyscy troje. Nawet i ja rad jestem, że tak będzie, bo się przekonam, czy wszystkie moje rozkazy zostały ściśle wykonane.
— Panie hrabio — zaanonsował służący, uchylając drzwi — jakiś zakonnik pragnie mówić z panem.
— A, wiem o co chodzi. Zechciejcież, panowie, przejść do salonu, znajdziecie tam kawę i nie najgorsze może cygara. Wybaczcie mi, że odchodzę, za chwilę będę wam służył niezawodnie.
Po przejściu do salonu, Morcef, będący wielkim amatorem cygar, a skazany we Włoszech na palenie jak najgorszych, gdy zbliżył się do stolika aż krzyknął z radości, na widok najwyborniejszych Havana.
— Cóż myślisz — zagadnął d‘Epinay — o panu Monte Christo?
— Co myślę?... Ależ myślę, że jest to człowiek najrozkoszniejszy, mądry i aż do onieśmielenia gościnny... Wreszcie, że posiada doskonałe cygara.
Tak Morcef ocenił gospodarza.
Po chwili ukazał się hrabia, z temi słowy na ustach:
— Otóż jestem, panowie, cały na wasze usługi. Powóz już został odesłany na plac del Popolo. Musimy więc teraz choć byśmy nie chcieli iść piechotą. I dlatego właśnie, ze względu na to, że droga daleka, zechciej wziąć, panie Morcef, parę cygar na zapas.
— Na honor, panie hrabio, aczkolwiek wiem, że jest to nieprzyzwoitością, wezmę ich parę, są bowiem doskonałe.
Przez ulicę Frattina udali się na miejsce kaźni. Gdy przechodzili około placu Rospoli, d‘Epinay zapytał:
— Któreż są okna pańskie?
— Trzy ostatnie — odpowiedział tenże, tonem najobojętniejszym, ani na chwilę nie podejrzewając przyczyn, z jakich pytanie to zostało uczynione.
D‘Epinay spojrzał i natychmiast rzuciło mu się w oczy, że okna boczne przysłonięte zostały adamaszkiem żółtego koloru, zaś środkowe — zasłoną o barwie białej, z wyhaftowanym jedwabiem krzyżem purpurowym.
A więc tajemniczy człowiek z Kolizeum dotrzymał obietnicy. Zaś nie ulegało już wątpliwości, że człowiekiem tym był hrabia.
Grupa naszych znajomych zwolna posuwała się, wśród tłumów coraz bardziej rozfalowanych, ulicą Wyścigów ku placowi del Popolo. Aż nakoniec dojrzeli oni wysokie obeliski znajdujące się na środku placu, zaś trochę z boku, tam gdzie się zbiegały ulice: Babuino i Corso Ripetta, ogromne belki rusztowania.
Przy wejściu na plac oczekiwał już na nich intendent hrabiego, który ich zaprowadził do pomieszczenia dla nich zarezerwowanego. — Obok salonu, w którym się znajdowało cenne, w dniu tym, frontowe okno, przygotowany był pokoik sypialny, w którym na krzesłach porozkładane były najrozmaitsze kostiumy maskaradowe.
— Macie panowie wybór zupełny — rzekł hrabia, wskazując na ubiory — radziłbym wam jednak wziąć białe kostjumy pajaców, ze względu na to, że ślady gipsowych confetti najmniej na nich będą widoczne.
Ale d‘Epinay nie mógł myśleć o kostjumach. Pobiegł do okna, by zobaczyć, co się dzieje na placu Ludu. Zainteresowanie budziło w nim rusztowanie, oczywiście.
Było ono zupełnie już gotowe do wypełnienia swych zadań. W jednym jego rogu stał pień, w którym było utkwione ostrze katowskiego miecza, zaś dalej leżała olbrzymia maczuga.
Na schodach rusztowania d‘Epinay ujrzał dwóch pomocników kata, zajadających najspokojniej śniadanie, składające się z chleba, salcesonu i butelki wina.
Na ten widok Franciszek uczuł, że mu włosy powstają na głowie i pot zimny zrasza czoło.
Skazańcy byli umieszczeni, od wczorajszego wieczora, w pobliżu, w kościołku Najświętszej Panny, otoczonym bardzo liczną strażą. Podwójny szpaler karabinierów stał na drodze, wiodącej od kościołka aż do stóp rusztowania. Cały zaś plac był zapełniony tłumem, w którym nie brakowało kobiet i dzieci, na rękach matek nawet.
Tłum ten zachowywał się spokojnie, unosił się nad nim nieprzerwanie głuchy szmer, na który się składały: głośniej wymówione słowa, śmiech, wesołe wykrzykniki.
Nie bez słuszności powiedział hrabia, że egzekucja w Rzymie jest początkiem karnawału!
Nagle wszystko ucichło. Otworzyły się drzwi zamkniętego do tej chwili kościoła i rozpoczął się pochód. Naprzód szło bractwo pokutników, w długich oponach szarych, w formie worków, z otworami na oczy jedynie. Każdy z nich miał woskową, zapaloną świecę w ręku. Za pokutnikami postępował mężczyzna nad wyraz olbrzymiego wzrostu, z ogromnym nożem za pasem.
Był to kat.
Za tym ostatnim bezpośrednio podążali skazani, w porządku, w jakim odbyć się miała egzekucja; naprzód Peppino, a następnie Andrzej; obok nich szli kapłani.
Peppino szedł krokiem pewnym i równym; zapewne wiedział już, że nie idzie na śmierć.
Andrzeja podtrzymywał kapłan, gdyż cały chwiał się na nogach.
Na widok ten d‘Epinay uczuł, że i pod nim chwieją się nogi. Spojrzał na Alberta — ten był blady jak chusta, a zapalone cygaro wypadło mu z ręki.
Hrabia tylko pozostał zimny i obojętny; jedynie spotęgowany żółtawy odcień cery pozwalał na domysł, że i on jednak doznaje jakiegoś wzruszenia. Nozdrza miał rozwarte, jak zwierzę, usta rozchylone, po przez które dojrzeć było można zęby białe i ostre. A jednak uśmiechał się, uśmiechał się łagodnie, dobrotliwie nawet.
Dwaj delikwenci zwolna wprawdzie, lecz niemniej — zbliżali się do rusztowania. W miarę tego widać było jak się mienili na twarzach. Peppino, będący młodzieńcem o wdzięcznej postaci i pięknych rysach twarzy, szedł śmiało, z podniesioną do góry głową, jakby upatrywał, — z której strony przyjdzie jego wybawca?
Wygląd Andrzeja był najzupełniej inny. Był to mężczyzna niski i gruby, o twarzy, na której malowały się okrucieństwo i bestjalizm. Szedł, zataczając się, głowa chwiała mu się na wszystkie strony i wyglądał, jakby wola nie panowała już zupełnie nad jego ruchami.
— Mam wrażenie, patrząc na skazanych — rzekł d‘Epinay do hrabiego — że tylko jednę mieć będziemy egzekucję.
— Mówiłem to przecież panu. To też tylko jeden z tych skazanych idzie na śmierć.
— Zdaje się, że jeżeli ułaskawienie ma nadejść, to już czas najwyższy, by nadeszło.
— Właśnie nadchodzi. Proszę spojrzeć.
Istotnie, gdy Peppino miał już wstąpić na rusztowanie, jakiś pokutnik przedzierać się zaczął przez szpaler żołnierzy, którzy zresztą rozstępowali się przed nim chętnie, a następnie podał przewodniczącemu jakiś papier.
Ten złamał pieczęć, przeczytał papier, a następnie podniósł w górę rękę, na znak, by się uciszono!
— Niech będzie błogosławiony Stwórca! Jego Świątobliwość nadesłał rozkaz darowania życia jednemu ze skazanych.
— Ułaskawienie — zaszemrał lud, ułaskawienie!
Na wyraz ten „ułaskawienie“, Andrzej drgnął i podniósł w górę głowę.
Peppino stał nieporuszony.
— Uwolnienie od kary dla Peppina, zwanego Rocca Priori — ogłosił przewodniczący.
— Łaska dla Peppina! — zaryczał Andrzej — czemuż to dla niego, a nie dla mnie? Razem mieliśmy umrzeć, przyobiecano mi nawet, że on umrze pierwszy, a teraz ja mam jeden umierać? Ja sam nie dam się zabić! Ja nie chcę samotnie ginąć!
I chwytał za ręce kapłanów, kata, żołnierzy, próbował rozszarpać krepujące go więzy, rzucał się.
Kat dał, widząc to, znak swym pomocnikom, którzy skoczyli i starali się obezwładnić zbrodniarza.
— Patrzajcie — odezwał się hrabia — oto jedna z tych ludzkich istot, która ma umrzeć, szaleje ze złości, że tylko ona ma umierać, gdy temu, który miał z nim razem zginąć, darowano życie. O ludzie! ludzie! Plemię krokodyle — zawołał głośno hrabia, wyciągając nad tłumem zaciśnięte pięści — jakże wy w każdym czasie, zawsze i wszędzie, jesteście godni siebie.
A pomocnicy kata tarzali się tymczasem w prochu, by poskromić rozszalałego nikczemnika, który nie przestawał krzyczeć:
— I on powinien umrzeć! Ja nie chcę umrzeć sam. On pierwszy umrze, on pierwszy!
— Uważajcie, panowie, uważajcie bacznie — zawołał hrabia, chwytając za ręce obydwóch młodzieńców — uważajcie, bo na ma duszę rzecz jest godna widzenia. Oto ten człowiek, który czekał na śmierć już zrezygnowany i szedł, wprawdzie chwiejąc się, lecz spokojnie, na rusztowanie — teraz broni się, krzyczy i szarpie. Nie chce umierać. A co w nim bunt rozbudziło? To, że sam ma umierać! Spróbujcie zaprowadzić dwa baranki na rzeź, dwa woły do szlachtuza... i uczyńcie tak, aby jedno z nich pojęło, że drugie z nich nie umrze... Baranek zabeczy z radości, wół odwróci się, by radosnem spojrzeniem — pożegnać towarzysza. Ale człowiek, którego Bóg stworzył na podobieństwo swoje, człowiek, któremu Bóg dał duszę i wlał w nią najbardziej wzniosłe uczucie: miłość bliźniego — co mówi, gdy się dowie, że towarzysz niedoli ma być ocalony? Co?... złorzeczyć i przeklinać będzie! O hańbo!
I hrabia roześmiał się głośno, ale śmiechem okropnym, bolesnym, w którym słychać było łkania.
Walka trwała dalej. Był to widok okropny.
Nakoniec oprawcy obezwładnili skazanego, lecz udało im się to po tak wielkich trudnościach dopiero, że Andrzej wzniecił przeciwko sobie gniew całego ludu.
— Zabić go! Zabić! Powolną zabić śmiercią — ze wszystkich stron wołano.
D‘Epinay cofnął się wgłąb pokoju ze zgrozą. Ale hrabia przytrzymał go za rękę.
— Co pan robisz! Czy może w twem sercu odezwała się litość! Zastanów się, gdybyś usłyszał krzyk, że pies wściekły na ulicy szaleje i rzuca się na słabych, na dzieci i bezbronnych — porwałbyś za karabin, aby jednym strzałem unieszkodliwić tę złą siłę. A przecież, cóż winno było biedne zwierzę, że, ukąszone przez podobną chorobę dotkniętego psa szalonego, oddawało innym to, co samo otrzymało? Pan zaś masz litość dla zbrodniarza, który zabił swego dobroczyńcę, a teraz, gdy ma już ręce związane i sam zabijać nie może, — pragnie tego jedynie, by przed nim pierwszy umarł człowiek, towarzysz jego niedoli! O! panie, stłum to uczucie i patrz!
Skazaniec chciał się właśnie w tej chwili podnieść, nie starczyło mu jednak na to czasu, gdyż straszliwa maczuga opadła nagle i strzaskała ramię.
Głuchy, przytłumiony szmer przeszedł falą ponad głowami tłumu. Zbrodniarz legł na ramię, jak ranny dzik, twarzą ku ziemi. Uderzenie drugie, w bok, poderwało go ku górze i rzuciło go na wznak. Zbrodzień drgał, lecz trzecie uderzenie w skroń — unieruchomiło go zupełnie.
Wtedy kat rzucił maczugę, dobył z za pasa noża i jednem cięciem rozciął mu gardło, następnie zaczął go tratować nogami; za każdem przyciśnięciem, z otwartej szyi zbrodniarza tryskały strumienie krwi.
Tego widoku d‘Epinay znieść już nie mógł. Rzucił się w tył i upadł na krzesło, na wpół zemdlony.
Morcef z przymkniętemi oczyma zmusił się siłą, by przy oknie pozostać; rękoma jednak chwycił się kurczowo firanek. Gdyby nie to, byłby niezawodnie upadł.
Jeden hrabia stał wyprostowany, groźny i wspaniały, jakby był archaniołem zemsty, karzącej za zło.



ROZDZIAŁ VI.
KARNAWAŁ RZYMSKI.

Gdy d‘Epinay wrócił nakoniec do przytomności, zobaczył Alberta ze szklanką wody w ręku; bladego jak śmierć. Hrabia najobojętniej kładł na siebie strój arlekina.
Młodzieniec machinalnie rzucił okiem na plac w połowie już pusty. Rusztowanie pozostało, lecz nie było już na niem ani kata i jego pomocników, ani też ich ofiary. Pozostawał tylko lud wrzący, podniecony, po doznanych wrażeniach, już śmiechem od czasu do czasu wybuchający. Wracał szał życia i wesela.
Dzwon z Monte Citorio, który odzywa się jedynie na śmierć papieża i na otwarcie karnawału, szeroko rozrzucał w przestworza swe dźwięki.
— Co to? — zapytał d‘Epinay hrabiego — co znaczy ten dzwon? Co się stało?
— Nic. Ten dzwon obwieszcza Rzymowi jedynie, że karnawał się zaczął. To też ubierajmy się prędzej.
— Prawda — rzekł d‘Epinay — nic, nic się nie stało. To tylko umarł człowiek.
— Ależ to był sen tylko. Ten człowiek w naszych oczach stracony prześnił jedynie sen swego życia i już go niema. Pan spałeś przed chwilą również. Cała różnica — że się obudziłeś. Kto wie jednak, czy nie lepiej temu, który nie obudzi się już nigdy?...
— A Peppino, co się z nim stało?
— Peppino jest bardzo skromnego usposobienia, gdy tylko zauważył, że uwaga publiczna odwróciła się od niego, wpadł natychmiast w tłum, pragnąc zapewne swą osobą nie przyczyniać więcej kłopotu władzom. Nawet nie podziękował kapłanom, którzy z taką gorliwością na śmierć go szykowali. O, człowiek jest zwierzęciem bardzo niewdzięcznem. Ale ubierajcież się panowie, bo pójdziemy, gdy będzie już po wszystkiem.
— I cóż, Albercie — zapytał d‘Epinay — czy jesteś usposobiony do szaleństwa? Odpowiedz mi, tylko szczerze.
— O nie!... z pewnością! Rad jednak jestem, że nakoniec coś podobnego zobaczyłem. Po takiem widowisku, istotnie, goręcej się pragnie karnawału.
— A więc spieszmy się, panowie, — raz jeszcze powtórzył hrabia.
Nakoniec wszyscy, ubrani w kostjumy karnawałowe, zeszli ochoczo ze schodów i zmieszali się z tłumem, który już falował bachicznie, ogarnięty szałem karnawału. Ponury zazwyczaj plac del Popolo wrzał teraz życiem bujnie tryskającem, pełnem żądz i namiętności. Tłumy masek napływały ze wszystkich stron, przez wszystkie drzwi, przez wszystkie okna prawie.
Powozy również napływały falą bezustanną, przepełnione pierrotami, arlekinami, markizami, dogarressami i wieśniaczkami i t. p.
Wszystko to krzyczało, machało rękami, sypało w oczy gipsem, tłukło jaja, rzucało kwiaty, łaskotało biczykami z bibułek, słowem: szalało.
Nad wszystkiem górował pusty, niefrasobliwy śmiech.
Franciszek i Albert nie odrazu zespolili się z tą wspólną duszą karnawału. Powoli i zwolna ogarnął ich dusze ogólny szał tłumu. Po dobrej chwili dopiero opuszczać ich zaczął rozsądek dni codziennych, szarych.
Garść gipsu, którą ktoś rzucił na Morcefa, okryła całą trójkę białą kurzawą. To ich ożywiło.
Albert stanął w powozie, sięgnął rękami do worków i ciskać zaczął gipsem na wszystkie strony.
Odtąd walka około nich nie zamierała ani na chwilę, zwłaszcza gdy wjechali w wielką, szeroką i piękną ulicę Wyścigów. Balkony pałaców tych na karnawał przyozdobione zostały bogatemi dywanami, zaś okna — w zieleń i kwiaty. Na balkonach tych i w oknach, widzieć było można kilkadziesiąt tysięcy osób z najwyższej arystokracji oraz bogatych cudzoziemców.
Kobiety przedziwnej piękności, które same przez się wystarczyłyby już do podniesienia wspaniałości zabawy, poprzechylane na balkonach i w oknach, sypią na powozy przejeżdżających wiązanki kwiatów, odbierając wzamian całe bukiety. Na ulicy tłum wesoły, śmiejący się, tańczący, tłum szalony, w najniedorzeczniejszych ubiorach, jak naprzykład: olbrzymie kapusty, toczące się zabawnie po bruku, ryczące głowy ośle na ludzkich tułowiach, psy na tylnych nogach chodzące... To znów maska Mefistofelesa, tam znów szatana, gdzieindziej bachantki, syreny, najady... Wszystko to razem pomieszane, a roześmiane i radosne.
Oto jaki jest karnawał rzymski.
Po jakimś czasie hrabia rozkazał zatrzymać powóz, a przepraszając swych gości, że ich opuszcza, pozostawił powóz do ich rozporządzenia.
Działo się to przed pałacem Rospoli. D‘Epinay podniósł oczy i w oknie hrabiego, przysłoniętem białą, z czerwonym krzyżem, draperją, ujrzał jakaś postać kobiecą.
— Gdy panowie nasycicie się już ruchem i zechcecie zostać tylko widzami zabawy, to proszę pamiętać, że okna moje są do ich rozporządzenia.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że stangret hrabiego przebrany był za niedźwiedzia, zaś dwaj lokaje z tyłu siedzący za małpy. Maski były na sprężynach, które pozwalały na robienie najrozmaitszych grymasów.
Powóz szybko ruszył, gdyż Morcef bardzo naglił, intrygowany był bowiem przez pewne wieśniaczki, siedzące w powozie.
— Znikły mi z oczu, a jestem przekonany, że obydwie są prześliczne. A byłem już pewien, że karnawał ten nie skończy się bez żadnej dla mnie zdobyczy.
Zły los prześladował Alberta. Nie mógł się z owemi wieśniaczkami ponownie spotkać. Pod koniec zabawy udało mu się dopiero dojrzeć ich powóz. Zebrał momentalnie wszystkie kwiaty, jakie miały w powozie i obrzucił niemi swe boginie. Ten hojny gest był mile przyjęty, gdyż przy następnem spotkaniu jedna z wieśniaczek rzuciła Albertowi bukiecik fiołków.
Morcef pochwycił kwiaty z uniesieniem i przypiął je sobie do boku, robiąc miny, mające wyobrazić jego radość i szczęście.
— I cóż — zagadnął d‘Epinay — widzę, że jesteś bardzo zadowolony z tej przygody?
— Śmiej się, ile ci się tylko podoba. Ja jednak jestem przekonany, że na ten raz nie skończy się to na niczem.
I istotnie, początkowo pusta, nieobowiązująca do niczego zabawa karnawałowa, przybierać zaczęła charakter poważniejszy, gdy jedna z wieśniaczek, przy następnem spotkaniu, zaczęła radośnie klaskać w ręce, gdy ujrzała swój bukiet przypięty do boku Morcefa.
— Brawo, brawo! — zawołał Franciszek — sprawy istotnie zaczynają iść doskonale. Możebyś wolał zostać sam? Powiedz szczerze, w takim razie gotów jestem rozstać się z tobą choćby natychmiast.
— O, nie, Franciszku, nie trzeba brać rzeczy zbyt gorąco. Ten pierwszy krok grzeczności nie dowodzi jeszcze niczego. Trzeba być rozsądnym. Jeżeli nadobna wieśniaczka ma istotnie zamiar i ochotę posunąć się dalej, to znajdzie sposobność, byśmy się spotkali.
— Muszę ci przyznać, Albercie, żeś mądry jak Nestor i roztropny jak Ulises.
Albert nie omylił się. Piękna wieśniaczka postanowiła na tej zaczepce poprzestać. Jej powóz był już z corsa wycofany.
W końcu i oni wrócili do pałacu Rospoli, ale ani hrabiego, ani pięknej nieznajomej już nie było.
W tejże chwili dzwon, który ogłosił otwarcie maskarady, uderzył na jej skonanie. Pochody zaczęły się na zew ten łamać, rozpraszać i niknąć.
Więc i przyjaciele pojechali do swego hotelu.
Zjedli obiad, a następnie pojechali na operę, nią kończąc pierwszy dzień karnawału.
Nazajutrz pan Pastrini zajął się dostarczeniem im nowych kostiumów karnawałowych i już o godzinie dziewiątej rano przybył do nich gospodarz obładowany ośmioma, czy dziewięcioma ubiorami włościan rzymskich, bo takich właśnie kostiumów zażądał Morcef.
Przyjaciele nasi wybrali bez trudu każdy dla siebie po kostjumie, dla jego figury odpowiednim, prosząc jedynie, by do kapeluszy przyszyto im po pęku wstążek wielobarwnych i postarano się o bardziej piękne i bogate szarfy w żywych kolorach, któremi gmin przepasuje się zazwyczaj w dni świąt uroczystych.
Albert był ciekawy, jak też wyglądać będzie w nowym ubiorze, to jest w kamizelce i spodniach z niebieskiego aksamitu, ażurowych pończochach ze sprzączkami i jedwabnej kurtce? Ubiór ten dodał, oczywiście, wiele wdzięku przez swą malowniczość młodzieńcowi, podnosząc jego południową urodę, zwłaszcza gdy smukłą kibić przepasał pasem wyjątkowo bogatym, zaś głowę przykrył kapeluszem zawadiacko na bok włożonym i przystrojonym nieprawdopodobnie wielkim pękiem najpiękniejszych wstęg, które obfitą falą opadały mu na ramiona.
D‘Epinay zaręczył wtedy, że wygląda prześlicznie.
I tak było istotnie. Żywy, barwny i artystycznie pomyślany strój bardzo podnosi urodę; co do tego — nie może być dwóch zdań. Turcy naprzykład, jakże malowniczo wyglądali ongi w swych długich sukniach narodowych o żywych kolorach, gdy teraz, jakże okropnie się prezentują w swych ohydnych surducikach granatowych i pąsowych fezach, co razem złożywszy upodobania ich do butelek burgunda z czerwonemi kapslami...
D‘Epinay więc zupełnie szczerze winszował Albertowi, mówiąc, że zachwycająco wygląda.
Przy tym przeglądzie strojów zastał ich Monte Christo.
— Panowie — rzekł po przywitaniach — miłą jest rzeczą mieć towarzyszy zabaw, wolność jednak i swoboda na tem tracić nie powinny. To też przychodzę panów zawiadomić, że na następne dni oddaje do absolutnego rozporządzenia waszego mój powóz i konie. I nie sprawiajcie mi przykrości, robiąc jakieś ceremonie, gdyż pan Pastrini poinformował was niewątpliwie iż mam do rozporządzenia swego kilka powozów w każdej chwili gotowych na me rozkazy. Jeżeli zaś zechcielibyście mnie odwiedzić, lub mieli jakiśkolwiek do mnie interes, to jestem zawsze do waszych usług w pałacu Rospoli.
Młodzi przyjaciele chcieli coś odpowiedzieć, po namyśle jednak doszli do przekonania, że istotnie nie było powodów do odrzucania grzeczności tak uprzejmie zaofiarowanej. To też przyjęli ją, serdecznie dziękując.
Hrabia zabawił u nich czas dłuższy, około godziny, prowadząc rozmowę bądź o rzeczach artystycznych, bądź naukowych, w czasie której d‘Epinay mógł się przekonać o rozległej wiedzy hrabiego we wszystkich dziedzinach.
Morcef początkowo chciał zaproponować hrabiemu śniadanie, lecz szybko odstąpił od tego pomysłu, gdyż istotnie śmiesznością było skazywać go na ohydną kuchnię Pastriniego, gdy u siebie miał wybornego kucharza. Powiedział mu to szczerze i hrabia z uśmiechem przyjął to, mówiąc, że względy te pojmuje doskonale.
Morcef był wogóle zachwycony sposobem obejścia się hrabiego, mówiąc, że tak poczynać sobie może jedynie człowiek, pochodzący z domu o dużych tradycjach.
Po zjedzeniu we dwóch śniadania, para naszych przyjaciół zajęła miejsca w powozie, przyczem Morcef z radością zauważył, iż stangret i lokaje zostali przybrani z największym przepychem; Morcef był więc rad, że w tak bogatym powozie zaprezentuje się pięknym wieśniaczkom.
I rozmarzony przyciskał do piersi bukiet fiołków, których nie zapomniał przypiąć sobie do piersi.
Dzwon obwieszczający otwarcie karnawału zastał już ich na ulicy Corso, a za drugim już objazdem bukiet fiołków wpadł znów do powozu hrabiego, dowodząc Albertowi jak i jego przyjacielowi, że wieśniaczki zmieniły ubiór, zamieniając go na kostiumy Kolumbiny, to znaczy, że wzięły teraz na siebie wczorajszy kostjum Morcefa.
Albert natychmiast zmienił bukiet zwiędły na świeży, dawniejszy jednak zatrzymując w ręku, gdy zaś powóz wczorajszych wieśniaczek, a dzisiejszych Kolumbin ponownie się skrzyżował z powozem hrabiego — z zapałem podniósł bukiet ten do ust.
Podobne zaloty pomiędzy Albertem, a pięknemi nieznajomemi trwały, rzecz oczywista, do końca dnia.
Wieczorem po powrocie do hotelu, d‘Epinay znalazł w swym pokoju list z zawiadomieniem, iż w dniu jutrzejszym będzie przyjętym przez Jego Świątobliwość.
Nie wypadało mu w dniu takim myśleć o karnawale, albowiem pomimo łaskawości, jaką go obdarzał Grzegorz XVI z wysokości swego tronu, sam szacunek i głęboka cześć dla świątobliwego starca nakazywały skupienie myśli i odsunięcie się od światowych rozrywek.
To też gdy d‘Epinay wyszedł z Watykanu, udał się wprost do hotelu; w powrotnej drodze nie chciał spojrzeć nawet w stronę ulicy Wyścigów, a cóż dopiero mieszać się z tłumem.
Uniósł z sobą falę tak wzniosłych myśli, że samo obserwowanie szalonych uciech maskarady kalałoby ich czystość.
W dziesięć minut po piątej powrócił z przejażdżki Morcef, — nad wszelki wyraz uszczęśliwiony.
Kolumbina bowiem z powrotem przywdziała strój wieśniaczki rzymskiej, a przy spotkaniu się z Albertem podniosła maskę, ukazując twarz zachwycającą...
D‘Epinay, po wysłuchaniu tego opowiadania Morcefa, winszował mu serdecznie sukcesu.
Albert przyjmował to jako dług sobie należny, dodając iż z pewnych oznak zewnętrznych doszedł do przekonania, że jego piękna znajoma pochodzić musi z najwyższej arystokracji i że jest gotów napisać do niej nazajutrz.
Następnie poprosił Franciszka, by ten zechciał nazajutrz pozostawić powóz do jego wyłącznej dyspozycji. Grzeczność, którą mu piękna wieśniaczka odsłonięciem maski okazała, przypisywał nieobecności przyjaciela.
D‘Epinay zgodził się oczywiście na wszystko i gorąco życzył przyjacielowi powodzenia.
Nazajutrz Morcef pojechał na Corso z olbrzymim bukietem w ręku, d‘Epinay pieszo się udał do pałacu Rospoli, gdzie zajął miejsce w oknie, poprzestając na obserwowaniu zabawy. Po jakimś czasie dojrzał przeogromny bukiet Alberta w ręku wieśniaczki.
Wieczorem dnia tego wśród tłumów panowała już nie radość, ale szaleństwo.
Gdy d‘Epinay wrócił do hotelu; Morcef jeszcze nie powrócił, lecz wkrótce wpadł uradowany i z triumfującą miną rzucił przed nim na stół maleńki różowy bilecik.
— A widzisz? — zawołał — czytaj!
Wypowiedział to tonem niepodobnym do opisania.
D‘Epinay podniósł bilecik do oczu i zaczął czytać:
„We wtorek o godzinie siódmej wieczorem, wysiądź z powozu vis-a-vis ulicy Pontefici i idź w ślad za wieśniaczką rzymską, która wyrwie z rąk twoich maccoletti. Gdy się już znajdziesz na placu św. Jakóba, zawiąż sobie, na znak, różową wstążkę na ramieniu twego ubioru arlekina.
Do tej chwili już mnie nie zobaczysz nigdzie. Stałość i milczenie“.
— I cóż myślisz Franciszku? — zapytał Albert, gdy d‘Epinay skończył czytanie.
— Myślę, że awanturka ma charakter nader przyjemny.
— I ja tak myślę. Lękam się jedynie, czy czasem nie będziesz zmuszony pójść sam na bal do księcia Bracciano.
— Nie zapominaj, kochany Albercie, że cała arystokracja będzie na tym balu. Jeżeli więc twoja piękna nieznajoma jest, jak mniemasz, arystokratką, to powinnaby również się znaleźć na nim.
— Będzie czy nie będzie — jest to dla mnie rzeczą najzupełniej obojętną. Ja o niej zdania nie zmienię. A zresztą — jest piękna! To mi w zupełności wystarcza. Śmiej się nawet ze mnie, lecz ci powiem, że jestem zakochany.
— Na miłość boską!... przerażasz mnie! Widzę, że nietylko sam iść będę zmuszony na bal do księcia, ale nawet samotnie wracać do Florencji.
— To pewna, że jeżeli moja nieznajoma jest równie miła jak i piękna, to ja nie tak prędko Rzym opuszczę.
Na razie jednak Morcef, mimo szczęścia, był bardzo nieszczęśliwy. Piękna nieznajoma bowiem dotrzymała obietnicy, i nigdzie się nie pokazała.
Nadszedł wreszcie upragniony wtorek.
W dniu tym, o godz. siódmej rano rozpoczynają się zabawy, o ósmej bowiem rozpoczyna się post. Wszystko to więc, co nie było syte jeszcze karnawału, przybywa na ostatni wtorek i szaleje powszechnym szałem.
D‘Epinay i Morcef ani na chwilę nie opuszczali terenu uciech i byli świadkami wszystkich najdziwaczniejszych spotkań i intryg.
Włosi są jedynym narodem do zabawy i święta uroczyste spędzają co się nazywa wesoło.
W tym ostatnim dniu wesela, Morcef, zgodnie z wolą swej pięknej nieznajomej, był ubrany w kostium arlekina, d‘Epinay zachował ubiór rzymskiego wieśniaka.
Im bliżej było nocy, tem gwar powiększał się coraz bardziej w całym obrębie zabawy, we wszystkich powozach, na wszystkich ulicach, we wszystkich oknach. Nie było ani jednych ust milczących, ani jednej swobodnej i bezczynnej ręki. Wyglądało to wszystko, jak jeden nieprzebrany potok ludzi, grzmiący okrzykami i śmiechem, a rozrzucający na wszystkie strony kwiaty i confetti.
O godzinie trzeciej odgłos grzechotek zawiadomił tłumy, że za chwilę rozpoczną się wyścigi, które wtedy były specjalnym dodatkiem karnawałowych uciech.
Na odgłos grzechotek tych, wszystko co żyło i się znajdowało na ulicy Wyścigów chroniło się pospiesznie pod ścianami placów i na trotuarach, gdy powozy znikały wszystkie w ulicach poprzecznych. Po chwili ukazują się karabinierzy, by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, a wtedy strzał armatni daje znak rozpoczęcia się zawodów.
Na sygnał ten, na jednym końcu ulicy ukazuje się, z poza zamkniętej bramy, kilka, a czasami nawet kilkanaście koni i co tchu w piersiach pędzą one środkiem do wyznaczonej mety. Gdy to się stanie, ponowny strzał zawiadamia, iż wyścig został ukończony, a po chwili cała ulica już wie, drogą udzielania sobie wieści, który koń zwyciężył.
Po tem haśle powozy na nowo zalewają ulicę Wyścigów potokiem nieskończonym, tym gwałtowniejszym, że jego bieg był na chwilę wstrzymany. Nowe fale tłumów przelewają się również. Wtem ruch ten i wrzawę podsycać zaczyna nowy żywioł: kupczący „maccoletti“ wpadają na scenę.
„Macoletti“ są to świece woskowe rozmaitej wielkości i stanowią one ostatnią ponętę ostatnich chwil szału.. Zabawa polega na tem, iż każdy pragnie zgasić świeczkę bliźniemu, starając się utrzymać płomień na swojej.
W kilka minut po wpadnięciu kupczących, pięćdziesiąt tysięcy świateł rozbłysło na ulicy, płomienie podnoszą się, gasną, wirują... Rzekłbyś, że to jakieś święto duchów. Wszystkiemu temu nieopisana towarzyszy wrzawa, tak wesoła, jak tylko może wesołym być śmiech.
Morcef i d‘Epinay przyjmowali oczywiście gorący udział w tej rozkosznej, zaprawdę, zabawie. Albert jednak co chwila spoglądał na zegarek, wyczekując z utęsknieniem siódmej godziny i krążąc bezustannie w pobliżu ulicy Pontefici.
Gdy nakoniec nadeszła upragniona chwila, Albert z płonącą świecą w ręku wyskoczył z powozu i zmieszał się z tłumem. Natychmiast mnóstwo zamaskowanych postaci rzuciło się na jego maccoletti, pragnąc zgasić świecę, lecz zręczny młodzieniec szczęśliwie unikał zamachów i z gorejącą świecą dotarł do kościoła św. Jakóba.
D‘Epinay obserwował długo ruchy Morcefa i widział, że ten, wstąpiwszy na stopnie kościoła, spotkał swą piękność, która bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu „maccoletti“ z ręki i zgasiła płomień.
Następnie Franciszek to jeszcze mógł dojrzeć jedynie, że Albert i wieśniaczka bardzo przyjacielsko wzięli się pod ręce i razem zniknęli w tłumie.
W godzinę potem, dzwony obwieściły koniec karnawału. Na znak ten tłumy jakby zamarły. Ustał ruch, umilkły śmiechy, świece gasły jedna po drugiej.
Zapanowała cisza i ciemność...
W parę minut po rozgwarze i jasności dnia.
Sprawiły to odgłosy bijących dzwonów, zawiadamiających, że karnawał już skonał i przyszły dni pokuty.



ROZDZIAŁ VII.
KATAKUMBY ŚW. SEBASTJANA.

Nigdy może d‘Epinay nie doświadczył wrażenia tak silnego, ani tak gwałtownego, jak w owej chwili skonania karnawału. Zdawało się, że szalejący, bujnym śmiechem aż dławiący się Rzym, — w jednej chwili przemienił się w jeden ciemny, cichy i ponury grób.
Nie było już co robić na ulicach sposępniałego miasta więc też d‘Epinay wrócił z pośpiechem do hotelu.
Obiad był już gotów, ponieważ zaś trudno było spodziewać się, by Albert mógł wrócić tak szybko, d‘Epinay przeto sam zasiadł do stołu.
Wybiła godzina jedenasta, a Morcef nie wracał; d‘Epinay pojechał więc sam na bal, prosząc jedynie gospodarza, by ten zawiadomił go natychmiast o powrocie Morcefa do hotelu, wysyłając posłańca do księcia Bracciano.
Dom księcia Bracciano był jednym z najprzyjemniejszych w Rzymie; jego żona, ostatnia z rodu Kolonnóv, z wielką uprzejmością przyjmowała gości. Wszystko to sprawiało, że przyjęcia w tym książęcym domu wyprawiane, miały europejską sławę.
Ponieważ nietylko d‘Epinay, ale i Morcef otrzymał zaproszenie, książę zaraz na wstępie zapytał Franciszka, co się stało z jego towarzyszem podróży, dlaczego na bal nie przybył.
D‘Epinay odpowiedział uśmiechem, że jego przyjacielowi przytrafiła się jakaś awanturka miłosna i że go pożegnał jeszcze w czasie karnawału na ulicy Pontefici.
— I od tego czasu już go pan nie widziałeś? Wiesz przynajmniej dokąd się on udał?
— Właśnie że nie wiem. Tyle jedynie, że jedna dama wyznaczyła mu spotkanie w miejscu umówionem.
— O... rzekł książę. — Rzym nie jest miejscem odpowiedniem na tak późne, a samotne przechadzki, na krańcach miasta zwłaszcza. Nieprawdaż, pani hrabino?
Te ostatnie wyrazy były zwrócone do hrabiny G.... która tylko co przybyła i była prowadzona przez hrabiego Torlonia, najbliższego kuzyna księcia.
— Ależ przeciwnie! Noc dzisiejsza jest właśnie czarująca, a obecni tutaj z pewnością żałować będą tego jedynie, że przeminie ona zbyt szybko.
— Ja też nie mówię — rzekł z uśmiechem książę, kłaniając się hrabinie wdzięcznie — o osobach, które są tutaj. Mężczyznom tutaj się znajdującym grozi wprawdzie duże niebezpieczeństwo, bo mogą paść ofiarą wdzięków pani, tym jednak, którzy tułają się teraz Bóg raczy wiedzieć na jak dalekich krańcach miasta — grożą niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju.
— Ależ u Boga, któż mógłby być tak nieroztropnym, by się mógł na coś podobnego odważyć?! — zawołała hrabina.
— Nasz przyjaciel, Albert de Morcef — odpowiedział d‘Epinay — którego pozostawiłem, jak gonił pewną piękną nieznajomą, która go intrygowała już od paru dni.
— I nic pan nie wiesz o nim więcej? Czy miał przynajmniej przy sobie jaką broń?
— Żadnej. To też jestem bardzo o niego niespokojny, z tej przyczyny zapowiedziałem nawet w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzenia nocy na balu w twym domu, książę. Gdy tylko powróci, mają mnie o tem zawiadomić natychmiast.
— O, zdaje mi się — zawołał książę — że mój służący szuka właśnie pana.
W rzeczy samej służący, spostrzegłszy d‘Epinay‘a, zbliżył się do niego.
— Jaśnie panie — rzekł — właściciel hotelu Angielskiego zawiadamia, że czeka tam na pana jakiś człowiek z listem od hrabiego Morcefa.
— Cóż to za człowiek? Dlaczego nie przyniósł listu tutaj?
— Nic więcej nie jest mi wiadome. Służący hotelowy to tylko polecił mi powiedzieć i zaraz się oddalił.
— O!... zawołała hrabina — wszystko to wygląda bardzo podejrzanie. Spiesz pan, biednego młodzieńca spotkał niewątpliwie jakiś wypadek.
— Pojadę natychmiast, rzecz prosta.
— Ale pan powrócisz, by nam opowiedzieć, co się tam stało?
— Naturalnie, jeżeli tylko zdarzenie okaże się bez znaczenia. W przeciwnym bowiem razie nie mógłbym uczynić tego, w tej chwili nie wiem jeszcze, co czynić wypadnie.
D‘Epinay, po wymówieniu słów tych, pożegnał hrabinę i spiesznie wybiegł z sali.
Gdy d‘Epinay zbliżał się już do hotelu, spostrzegł jakiegoś człowieka, stojącego na środku ulicy i wpatrującego się w okna hotelowe. Nie wątpił, że jest to właśnie ów posłaniec, zbliżył się więc do niego, a wtedy ten, nie pytany, odrazu pierwszy zapytał:
— Czy pan jesteś baronem Franciszkiem d‘Epinay?
— Tak jest.
— Zatem list ten jest do waszej ekscelencji. Zapewne będzie odpowiedź, na którą tutaj zaczekam.
— Dlaczego tutaj?
— Dowiesz się pan o tem, po przeczytaniu listu.
D‘Epinay nic już nie odpowiedział i wszedł z listem do hotelu, gdzie na schodach spotkał pana Pastriniego.
— Czy pan już widziałeś tego człowieka, który przybył do pana z listem od hrabiego Morcefa? — zapytał gospodarz z niepokojem.
— Widziałem już tego tajemniczego posłańca i list otrzymałem. Proszę, każ mi pan podać światło.
Świeca zapalona znalazła się natychmiast.
List był napisany i podpisany własną ręką Morcefa. Zaś jego treść była taka:

„Drogi przyjacielu! Gdy tylko list ten dojdzie do rąk twoich, zechciej wydobyć z mej kasetki czek. Z nim udaj się do Torloniego, który będzie napewno na balu u księcia Bracciano, i poproś, by ci wypłacił natychmiast cztery tysiące piastrów. Jeżeli mój kredyt jest na mniejszą sumę, to dołóż ze swoich. Jest niezbędne, ażeby pieniądze te były przesłane mi niezwłocznie.
Nie nalegam, lecz liczę w zupełności na ciebie, jak ty mógłbyś w podobnym wypadku, liczyć na mnie.
Twój przyjaciel Albert.“

Pod słowami temi był dopisek, skreślony inną ręką, we włoskim języku:

„Jeżeli do godziny szóstej rano nie otrzymam czterech tysięcy piastrów, o godzinie siódmej Albert de Morcef nie będzie się już znajdował w liczbie żyjących.
Luigi Wampa“.

Nie było czasu do stracenia.
Franciszek pobiegł do biurka, które otworzył, następnie z kasetki wydobył czek na sumę sześciu tysięcy piastrów, lecz Albert wybrał połowę tej sumy, tak że pozostało trzy tysiące zaledwie.
D‘Epinay miał przy sobie dwieście piastrów tylko. Brakowało więc ośmiuset piastrów.
Mógł wprawdzie d‘Epinay liczyć w tym wypadku na grzeczność Torloniego, lecz byłaby to sprawa bardzo przykra... Nagle szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie hrabiego Monte Christo. Kazał natychmiast poprosić pana Pastriniego, a gdy ten przyszedł, odezwał się do niego:
— Drogi panie Pastrini, czy hrabia jest u siebie?
— Jest. Tylko co powrócił.
— Może się jednak położył.
— Bardzo wątpię.
— Zechciej więc zajść do niego z zapytaniem, czyby nie raczył mnie przyjąć?
Pan Pastrini pobiegł natychmiast i po bardzo krótkiej chwili powrócił z tem, że hrabia oczekuje.
D‘Epinay udał się więc do hrabiego, a gdy go zobaczył — bez jednego słowa podał mu list Morcefa do przeczytania.
— A... — zawołał hrabia, po przeczytaniu go. — Przykre zakończenie karnawału! Czy masz pan do rozporządzenia żądaną sumę?
— Właśnie że nie. Brakuje mi ośmiuset piastrów.
Hrabia podszedł do biurka, otworzył je i wysunął szufladę pełną złota.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan nie zrobisz tej krzywdy, abyś się udawał z prośbą o pożyczkę do kogo innego.
— Widzi pan, że właśnie udałem się wprost do niego.
— Za co bardzo dziękuję — rzekł hrabia, gestem zapraszając d‘Epinay‘a, by z szuflady zaczerpnął tyle, ile jest mu potrzeba.
— Czy jednak jest to bezwzględna koniecznością, by posłać temu Luigiemu Wampie żądaną sumę?
— Zaiste, osądź pan sam. Dopisek tego tam pana jest wyraźny.
— Ja myślę jednak, że może dałoby się uniknąć tego, gdybyśmy tak we dwóch udali się do tego bandyty?... On by tego napewno nie odmówił panu.
— Mnie? A jakiż ja mogę mieć wpływ na niego?
— Czyż nie wyświadczyłeś mu przysługi, której on przyrzekł nie zapomnieć nigdy?
— Ja, jemu? Jakąż to przysługę wyświadczyć miałem bandycie temu?
— Czyż nie ocaliłeś pan życia Peppinowi?
— A!... a!... zawołał ze ździwieniem hrabia, marszcząc jednocześnie brwi — któż to panu o tem mówił?
— To inna sprawa. Dość że wiem.
— Ha! A gdybym tak udał się do owego Wampy, to pan byś mi towarzyszył?
— Ależ tak. Sam zaproponowałem to przecież panu hrabiemu.
— Gdzież jest ten człowiek, który przyniósł list?
— Na ulicy.
— W takim razie zawołam go.
— Stracone to będą zachody. Nie przyjdzie.
— Do pana — może. Do mnie przyjdzie napewno.
Po wypowiedzeniu słów tych hrabia podszedł do okna, otworzył je a następnie gwizdnął przeraźliwie.
Człowiek w płaszczu stojący na ulicy podszedł wtedy pod okna hotelowe.
— Wejdź! — zawołał hrabia takim tonem, jakby dawał rozkaz służącemu.
Posłaniec bez żadnego wahania wpadł w bramę hotelową, a potem, skacząc po cztery schody, znalazł się na progu gabinetu.
— Ach, to ty, Peppino — rzekł hrabia na jego widok.
A Peppino zamiast odpowiedzi, rzucił się na kolana, pochwycił rękę hrabiego i parokrotnie ją ucałował.
— O... widzę, iż jeszcze nie zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Rzadka to rzecz! Tyle już czasu od chwili tej upłynęło przecież?
— Nie, panie, ja nigdy tego nie zapomnę! — odpowiedział Peppino z oznakami wielkiej wdzięczności.
— Nigdy... to za długo. Lecz jest to już bardzo wiele, iż ci się zdaje, że wdzięczność twa nie wygaśnie nigdy. Wstań!... i opowiadaj.
Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na d‘Epinaya.
— O, wobec pana barona możesz mówić bez obaw, jest to jeden z moich przyjaciół.
— A więc dobrze — rzekł Peppino — raczy wasza ekscelencja zadawać mi pytania.
— Jakim sposobem hrabia Morcef wpadł w ręce Luigego?
— Jaśnie wielmożny panie, powóz tego francuza w czasie całego karnawału bezustannie prześladował powóz kochanki wodza naszego, Teresy. Francuz się do niej umizgał, zaś ona udawała, że łaskawie przyjmuje jego zabiegi. Wszystko to się działo za zezwoleniem naszego wodza, który znajdował się w tym samym powozie.
— Jakto! — zawołał d‘Epinay. — Luigi Wampa był w powozie wieśniaczek rzymskich?
— Tak. Był przebrany za stangreta.
— Cóż potem? — zapytał hrabia.
— Potem francuz się zdemaskował. Teresa, wciąż za zezwoleniem wodza, zrobiła to samo; francuz prosił o schadzkę, — Teresa przyrzekła, tylko zamiast niej — na umówionem miejscu oczekiwał Beppo.
— Więc to mężczyzna wyrwał Morcefowi, na schodach kościoła Św. Jakóba, płonącą maccoletti z ręki?
— Beppo jest piętnastoletnim chłopcem, który niejednokrotnie przebierał się za dziewczynę i zawsze z powodzeniem.
— No i ten Beppo wyprowadził hrabiego Morcefa za mury? — zapytał hrabia.
— Zaraz za bramą miasta oczekiwał powóz. Beppo wsiadł, zapraszając francuza, by również zajął miejsce. No, a ten nie kazał sobie tego dwukrotnie powtarzać. Wtedy Beppo powiedział mu, że pojadą do willi o milę odległej od Rzymu, wtedy francuz odpowiedział, że gotów jechać i na koniec świata. Z początku jechali bardzo zgodnie i przykładnie, lecz zwolna francuz stawał się do tego stopnia natarczywy, iż Beppo był zmuszony przyłożyć mu pistolet do piersi. Stangret uczynił to samo, powóz stanął, w tejże chwili z zarośli wyskoczyli nasi i otoczyli powóz. Początkowo francuz próbował się bronić, a nawet dość dotkliwie poturbował Beppa, lecz w końcu ulec musiał przeważającej sile. I tak został przewieziony do katakumb św. Sebastjana.
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — zdaje się, że to wcale ciekawa historja. Cóż pan na to? Pan, który jesteś tak znakomitym spostrzegaczem?
— Myślę, że byłaby ona niezwykle zabawna, gdyby nie to, że dotyczy mego przyjaciela.
— Przygoda ta mogłaby się skończyć bardzo smutnie. No, ale teraz skończy się tylko na strachu.
— Więc jedziemy do niego?
— Naturalnie, zwłaszcza że taka przejażdżka należy do bardzo przyjemnych. Katakumby św. Sebastjana w cudownej się znajdują okolicy! Nie będziemy mieli najmniejszej z tem trudności, gdyż powóz zaprzężony stoi zawsze gotowy na me rozkazy.
— W nocy nawet? — zapytał zdumiony Franciszek.
— Ależ tak. Jestem wielkim dziwakiem. Czasami przychodzi mi do głowy, w nocy lub zrana, albo pod koniec śniadania... kaprys, by jechać choćby na koniec świata. Wtedy wołam jedynie: „zajeżdżać“, wsiadam i jadę. Ale dziś nie pojedziemy tak daleko!
Mówiąc to, hrabia zadzwonił, a gdy wszedł służący, rozkazał:
— Niech powóz zajedzie. Stangret nie będzie potrzebny. Powiezie nas Ali.
— Zaledwie pierwsza, — rzekł hrabia, patrząc na zegarek — moglibyśmy śmiało wyjechać o piątej dopiero. Lecz zwłoka taka mogłaby zepsuć humor hrabiemu Albertowi, lepiej więc będzie, gdy go nieco wcześniej wyrwiemy z wrażych rąk. Jedziemy więc.
U drzwi hotelowych już oczekiwał powóz. Na koźle siedział murzyn, ten sam, którego d‘Epinay widział w podziemiach pałacu, na wyspie Monte Christo.
D‘Epinay wsiadł do powozu razem z hrabią. Na koźle umieścił się Peppino i konie ruszyły.
Gdy zaprzęg stanął u bramy św. Sebastjana, strażnik chciał robić pewne trudności, lecz hrabia pokazał pozwolenie burmistrza miasta na przejeżdżanie swobodne bram w każdej porze dnia i nocy, wobec czego brama została otwarta.
Przez Via Appia powóz potoczył się szybko dalej.
Przy blaskach wschodzącego księżyca d‘Epinay dostrzegał błyski broni, czyhających w cieniu drzew bandytów, lecz skinienie ręki Peppina wystarczało, by powóz szedł ciągle naprzód, bez żadnych przeszkód.
Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął, Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i d‘Epinay wysiedli.
— Za dziesięć minut będziemy na miejscu — rzekł hrabia do swego towarzysza. Następnie w narzeczu toskańskiem dał jakiś rozkaz Peppinowi.
Peppino wyjął wtedy pochodnię z walizy powozu, zapalił i ruszył w drogę. D‘Epinay widział jak zapuszczał się on wąską ścieżyną pomiędzy urwiska, aż wreszcie zniknął.
— Teraz — rzekł hrabia — podążajmy jego śladem.
I poszli tą samą ścieżką. Po pewnej chwili dojrzeli dwóch ludzi, rozmawiających w cieniu drzew.
— Idziemy dalej? — zapytał z pewnym niepokojem d‘Epinay.
— Oczywiście. Peppino już uprzedził tych ludzi o naszem przybyciu.
W rzeczy samej, jednym z tych ludzi był sam Peppino, zaś drugim — bandyta, który na widok hrabiego wyprężył się i zasalutował.
— Jeżeli wasza ekscelencja raczy iść za mną — rzekł Peppino do hrabiego — to pozwolę sobie wprowadzić go do katakumb.
— Dobrze — rzekł hrabia — prowadź.
O kilkanaście zaledwie kroków dalej, pomiędzy skałami, przysłonięty krzewami dał się widzieć otwór, przez który zaledwie jeden człowiek mógł się przecisnąć.
Tak wąskie było samo tylko wejście wszelako, dalej bowiem korytarz odrazu bardzo się rozszerzał, trzeba było jednak iść bardzo, mimo to, pochylonym. Tak przeszli kilkadziesiąt kroków, poczem słowa: „kto idzie?“ zatrzymały ich. Jednocześnie dojrzeli, iż wśród ciemności blask ich pochodni odbił się na karabinie.
— Przyjaciel — zawołał Peppino i zbliżył się do strażnika, któremu szepnął słów parę do ucha. Wtedy ten zasalutował, dając znać przybyłym, że mogą iść dalej.
Za strażnikiem korytarz opuszczał się w dół i trzeba było schodzić po schodach, o dwudziestu stopniach. Gdy zeszli, znaleźli się na rozdrożu pomiędzy grobami. Drogi rozchodziły się jak promienie gwiazdy. Framugi, jedna nad drugą w skale wykute na kształt trumien, wskazywały, że nareszcie znajdują się w katakumbach.
Przy końcu jednej z rozchodzących się dróg widać było dalekie, słabe światełko. Gdy hrabia je zobaczył, oparł dłoń na ramieniu d‘Epinaya i powiedział:
— Czy chcesz widzieć jak bandyci odpoczywają w katakumbach?
— Sądzę, iż musi to być widok niezwykle ciekawy.
— A więc chodź za mną... Peppino, zgaś pochodnię.
Ogarnęła ich ciemność. Jedynie w oddali migotało światełko. W ciemności tej hrabia prowadził d‘Epinaya pewnym krokiem, jakby posiadał zdolność widzenia w ciemnościach. Wędrowcy nasi doszli do pewnego rodzaju wgłębienia, na środku którego były ustawione cztery bloki kamienne, które ongiś najwidoczniej zastępowały ołtarz, jak to wskazywał krzyż, nad nimi utkwiony. Za arkadami tej byłej świątyni wędrowcy ujrzeli siedzącego na kamieniu człowieka, zajętego czytaniem przy świetle lampy, postawionej na kolumnie.
Był to wódz bandy, Luigi Wampa.
Dookoła niego, na ziemi, spoczywało ze dwudziestu bandytów z karabinami w rękach. W głębi, w zupełnej już prawie ciemności, rozpoznać było można sylwetę jeszcze jednego bandyty, postawionego najwidoczniej na straży.
Hrabia przez pewien czas pozwolił d‘Epinayowi obserwować tę malowniczą grupę, następnie dał znak, przykładając palec do ust, ażeby zachował milczenie, co uczyniwszy, ruszył sam dalej ku spoczywającym.
— Kto idzie? zawołał nagle i z przestrachem stojący na straży wartownik.
Na głos ten Wampa porwał się pierwszy z miejsca, dobywając pistolet z za pasa.
W mgnieniu oka wszyscy bandyci byli na nogach i dwadzieścia luf grozić zaczęło w piersi hrabiego.
— Ależ mój drogi Wampo — odezwał się hrabia głosem spokojnym i cichym — nie przypuszczałem, byś miał mnie w podobny przyjmować sposób!
— Broń do nogi, zawołał wódz, zdejmując jednocześnie z uszanowaniem kapelusz.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł następnie. To tylko dlatego cię tak przyjąłem, że nie spodziewałem się dziś twego przybycia.
— Wszystko to bardzo dobrze, przybyłem może niespodziewanie, lecz z tej jedynie przyczyny, by ci przypomnieć, że nie dotrzymujesz warunków naszej umowy.
— Jakich warunków? — zapytał wódz bandytów, oblewając się rumieńcem wstydu.
— Czyż nie umówiliśmy się, że nietylko moja, ale i moich przyjaciół osoba, będą święte dla ciebie?
— W jaki sposób słowa mego nie dotrzymałem? Racz mnie objaśnić, panie hrabio? Bo przysięgam, że nic nie rozumiem!
— Porwałeś wczorajszego wieczora i tutaj uwięziłeś hrabiego Alberta de Morcef. Otóż wiedz — mówił hrabia głosem, na dźwięk którego aż zadrżał Franciszek — że ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół. Powinieneś się domyśleć tego, bo mieszka w tym samym co i ja hotelu i przez cały czas karnawału jeździł moim powozem. Niemniej pochwyciłeś go, a nawet nałożyłeś na niego okup, jakby to był zwyczajny, pierwszy lepszy podróżny.
— Dlaczegóż ja tego wszystkiego nie wiedziałem? Dlaczego nie uprzedziliście mnie o tem? — zawołał piorunującym głosem Luigi, zwracając się do bandytów — dlaczego naraziliście mnie na zarzut, że nie dotrzymałem danego słowa?
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — mówiłem panu, że to tylko nieporozumienie, nic ponadto.
— Hrabia nie jest sam? — zapytał Wampa z niepokojem.
— Jestem z baronem Franciszkiem d‘Epinay, do którego wysłałeś list domagający się okupu, a którego przekonać zapragnąłem, że Luigi Wampa jest człowiekiem, którego słowu można zaufać. Proszę cię, panie baronie, zechciej podejść bliżej — mówił hrabia, zwracając się do Franciszka — oto jest Luigi Wampa, który panu powie jak bardzo boleje nad omyłką, która nie z jego winy się wydarzyła.
D‘Epinay wynurzył się z ciemności, a wtedy wódz podszedł do niego, ze słowy:
— Witam pana barona, witam z radością i uniżeniem. Słyszał pan, co mówiłem do hrabiego Monte Christo. Proszę o wybaczenie.
— Wszystko to dobrze, panie... panie Wampa. Gdzie jest więzień wszelako? Nigdzie go nie widzę?
— Spodziewam się, że nic mu się złego nie stało? — rzekł hrabia, marszcząc groźnie brwi.
— Więzień jest tam — rzekł Wampa, wskazując na celę przed którą przechadzał się wartownik — pójdę natychmiast zawiadomić go, że jest wolny.
I poszedł. D‘Epinay i hrabia Monte Christo podążyli za nim.
— Co robi więzień? — zapytał wódz wartownika.
— Nie wiem, panie. Od godziny w jego celi panuje absolutna cisza.
Wampa uchylił drzwi. Przybyli, przy świetle słabem małej lampki, ujrzeli Alberta owiniętego w płaszcz bandycki i smacznie śpiącego.
— No — zawołał hrabia, z dziwnym, sobie właściwym uśmiechem — jak na człowieka, któremu grozi śmierć o świcie, to wcale nieźle.
Wampa spojrzał na śpiącego Alberta z podziwem, graniczącym z uwielbieniem. Aczkolwiek bandyta, uszanować umiał odwagę swego więźnia.
— Pan hrabia ma słuszność — rzekł — ten człowiek jest godzien tego, by był pana hrabiego przyjacielem.
Następnie podszedł do Morcefa, trącił go w ramię i powiedział:
— Panie, proszę się obudzić!
Morcef przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.
— A!... a!... zawołał — to ty, szanowny dowódco bandytów? Ach! wiesz, że powinienem cię znienawidzić za to obudzenie mnie w tej chwili jak najmniej odpowiedniej. Śniło mi się bowiem, że tańczyłem u księcia Bracciano furlanę z tą prześliczną hrabiną G!
Dobył zegarka, i krzywiąc się fatalnie mówił dalej:
— Zaledwie druga, toć to noc jeszcze! I pocóż u djabła zbudziłeś mnie tak wcześnie?
— By cię, panie hrabio, zawiadomić, że jesteś wolny.
— Mój drogi — zawołał Morcef wtedy, z niezrównanym grymasem niezadowolenia — na przyszłość zechciej pamiętać o słowach Napoleona: „budzić mnie wolno wtedy jedynie, gdy nadejdą wiadomości złe; gdy dobre — nigdy“. Gdybyś był nie przerywał mi snu, byłbym dokończył owej furlany. Wierzaj, byłbym ci za to do śmierci wdzięczny. Domyślam się, że obudziłeś mnie, aby powiadomić mnie o zapłaceniu okupu?
— Nie. Jesteś, panie hrabio, wolny bez okupu. Ktoś, któremu nie mogę niczego odmówić, przybył osobiście, aby się upomnieć o pana.
— I przybył sam aż tutaj? O!... to prawdziwie grzeczny człowiek!
Morcef wstał i spostrzegł d‘Epinaya.
— Jakto, mój drogi — zawołał — to ty aż tak daleko posuwasz swe poświęcenie?
— Nie ja jestem tym cudotwórcą, który cię wybawił, masz to do zawdzięczenia sąsiadowi naszemu, hrabiemu Monte Christo.
— O! prawdziwie, panie hrabio — rzekł żywo Morcef, poprawiając odruchowo chustkę na szyi i mankiety — jesteś człowiekiem stanowczo zbyt uprzejmym. Wierzaj, iż szczerze ci jestem wdzięczny.
I wyciągnął do hrabiego rękę, który zadrżał, podając mu swoją... lecz niemniej — podał.
Wódz bandytów z osłupieniem przypatrywał się całej tej scenie. Przywykł do tego, że więźniowie drżeli przed nim, gdy ten oto młodzieniaszek nie stracił nawet dobrego humoru.
D‘Epinay nie posiadał się z radości, że Albert zajął wobec bandyty taką postawę.
— Drogi Albercie — zawołał — gdybyś tak się zechciał pospieszyć, mógłbyś jeszcze zdążyć na bal, do księcia Bracciano i stanął do owej śnionej przez ciebie furlany i to z tą samą hrabiną G. która jest na balu i bardzo się niepokoiła o ciebie.
— Wiesz, że jest to doskonała myśl — zawołał — moglibyśmy tam być na godzinę trzecią. Panie Luigi, z bandytów... najbardziej szanowny, czy są jeszcze do wypełnienia jakieś formalności, przed pożegnaniem waszej wysokości?
— Niema żadnych, panie. Jesteś wolny, jak ptak.
— A więc żegnam cię! Chodźmy, panowie, chodźmy!
I Morcef, w towarzystwie d‘Epinaya i hrabiego, bez najmniejszego żalu opuścił jaskinię bandytów.
— Peppino! — zawołał wódz — podaj mi pochodnię.
— A ona ci na co potrzebna? — zapytał hrabia.
— Odprowadzę panów — odpowiedział dowódca — jest to najmniejsza cześć, jaką mogę złożyć waszej ekscelencji.
I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poprzedzał swych gości, nie jak lokaj który pełni służbę, ale jak król, który poprzedza ambasadorów. Gdy doszedł do końca korytarza, skłonił się głęboko i rzekł:
— Panie hrabia, raz jeszcze przepraszam i mam nadzieję, że nie będziesz miał w pamięci tego, co się stało.
— Nie, mój drogi Wampo. W tak ujmujący sposób nagradzasz swe przewinienia, że ochota bierze dziękować ci za ich popełnienie.
— Panowie — rzekł wtedy Wampa, zwracając się do młodych przyjaciół — być może, iż propozycja ma nie wyda się wam zbyt powabną. Jeżeliby jednak przyszła wam kiedy ochota odwiedzić moje schronienie, to ręczę, iż możecie być pewni najserdeczniejszego przyjęcia.
D‘Epinay i Morcef skłonili się na znak podziękowania. Następnie Albert, a potem i hrabia znikli w otworze wyjścia. Pozostał tylko jeden d‘Epinay.
— Widzę, że pan masz jeszcze do mnie jakiś interes? — rzekł Wampa do d‘Epinaya z uśmiechem.
— Tak. Przyznam się panu, że byłbym bardzo mu wdzięczny, gdybyś zechciał mi powiedzieć, co to za dzieło czytałeś pan, gdyśmy weszli do ciebie?
— „Komentarze Cezara“ — odpowiedział bandyta. — Jest to ulubiona moja książka.
— Cóż tam tak marudzisz? — zawołał z góry Morcef.
— Idę już, idę!... odpowiedział Franciszek.
I zaczął się przeciskać przez otwór.
— Za pozwoleniem, wodzu — zawołał Morcef, wracając się — chciałbym cię poprosić jeszcze o ogień.
I zapalił cygaro od pochodni Wampy.
— No, teraz, panie hrabio, spieszmy, o ile jest to możliwe. Nie uwierzy pan, jak bardzo zależy mi na tem, ażeby nie ominęła mnie owa furlana.
Powóz czekał na tem samem miejscu.
Hrabia, wsiadając, powiedział parę słów po arabsku i konie puściły się cwałem.
W niecałą godzinę stanęli przed pałacem księcia Briacciano. Była godzina trzecia, gdy wchodzili do salonu. Wejście ich wzbudziło zainteresowanie wszystkich obecnych.
— Pani — rzekł hrabia Morcef, podchodząc do hrabiny — wczoraj raczyłaś dać mi obietnicę, iż przetańczysz ze mną furlanę. Może przybywam zbyt późno, lecz oto mój przyjaciel, znany pani, jako człowiek zawsze prawdę mówiący, zechce niewątpliwie ci powiedzieć że nie z mojej stało się to winy.
Hrabina roześmiała się tylko, i puściła się z Albertem w pląsy.



ROZDZIAŁ VIII.
ODWIEDZINY.

Morcef, gdy tylko wstał nazajutrz, natychmiast poszedł do Franciszka z prośbą, by ten zechciał pójść razem z nim do hrabiego.
Wprawdzie już raz podziękował hrabiemu za ratunek, chciał jednak podziękę tę powtórzyć raz jeszcze i to w formie bardziej uroczystej.
Franciszek zgodził się na to jak najchętniej.
Hrabia przyjął ich natychmiast.
— Pozwól, panie hrabio — rzekł Morcef, zbliżając się do niego — abym ci me gorące podziękowania wyraził raz jeszcze. Wierzaj, że nigdy nie zapomnę tego, w jak bardzo ciężkich okolicznościach pośpieszyłeś mi z pomocą. Pamiętać będę zawsze, że jestem winien ci życie.
— Kochany sąsiedzie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie wyolbrzymiaj mych skromnych czynów, winieneś mi jedynie małą oszczędność w swym budżecie podróżnym, nic ponadto. Całe dwadzieścia tysięcy franków! Sam widzisz, że niema o czem mówić! Przyjm raczej z mej strony powinszowanie. Byłeś bowiem godzien uwielbienia za tę swobodę, spokój i zimną krew, jakie okazałeś, będąc w rękach bandytów.
— Cóż chcesz, hrabio? Wyobraziłem sobie, że wdałem się w sprzeczkę, następstwem której było, że zostałem zawikłany w pojedynek, no i chciałem pokazać im, że biją się we wszystkich krajach na świecie, lecz tylko francuzi stają do walki na śmierć i życie, z uśmiechem na ustach!
Nie o tem jednak chciałem mówić, lecz o tem byś kiedyś raczył i ode mnie przyjąć jakąś przysługę. Pragnąłbym bardzo tego, bym mógł być ci, hrabio, kiedyś pożytecznym. Mój ojciec, hrabia Morcef, rodem z Hiszpanji, zajmuje wysokie stanowisko we Francji i Hiszpanji, siebie więc i wszystkich moich oddaję tobie, hrabio, na usługi.
— Przyznam się szczerze, że oczekiwałem jakiegoś dowodu wdzięczności od ciebie, panie hrabio. Ofiarę więc twoją przyjmuję z zadowoleniem. Nawet odrazu chciałbym cię prosić o jednę wielką łaskę.
— Doprawdy? Jakżeż jestem szczęśliwy! Proszę, powiedz, hrabio, jaką?
— Nie byłem nigdy w Paryżu, nie znam go i obawiam się pojechać tam, nie mając żadnych stosunków. Któżby mnie wprowadził tedy, nieznajomego, w ten świat blasków i potęgi? Teraz propozycja twa ośmiela mnie. To też byłbym ci wielce obowiązany, drogi panie hrabio de Morcef, (słowa te hrabia wymówił ze szczególnym naciskiem i uśmiechem), gdybyś zechciał, gdy przybędę do Francji, otworzyć dla mnie podwoje swego domu, przez które spodziewam się wejść w szeroki świat Paryża.
— O, panie hrabio! z największą rozkoszą — odpowiedział Albert — i tem chętniej (mój Franciszku, proszę cię, nie śmiej się ze mnie), że zostałem zawezwany do Paryża listownie z tego względu, że mają mnie tam wyswatać z panną, pochodzącą z domu, mającego bardzo rozległe stosunki w świecie paryskim.
— A więc związek małżeński już tam na ciebie czeka w Paryżu? — zapytał d‘Epinay.
— Tak jest. Gdy przyjedziesz do Paryża, panie hrabio, być może, że mnie powitasz już jako ojca rodziny. Będzie to doskonale harmonizowało z wrodzoną mi powagą, nieprawdaż? W każdym razie powtarzam, że ja i wszyscy mi bliscy będziemy duszą i ciałem panu oddani.
— Przyjmuję z wdzięcznością te zapewnienia. Upewniam przytem pana, że tego mi tylko brakowało do spełnienia zamiarów, które układam oddawna.
D‘Epinay nie wątpił, że są to zamiary, o których hrabia napomknął w grocie Monte Christo. Spojrzał więc na niego, jakby chciał wyczytać z jego twarzy, jakie to plany niewolą go do wyjazdu do Paryża. Lecz nikt nie był zdolen przeniknąć w głąb duszy hrabiego, tym bardziej, iż na jego twarzy gościł wieczny uśmiech.
— Może zechcesz powiedzieć mi, hrabio — rzekł Morcef uradowany, że będzie mógł w świat wprowadzać takiego jak hrabia Monte Christo człowieka, czy nie są to czasem projekty, jakich się tysiące tworzy w myślach, na piasku budowanych, które za pierwszym powiewem wiatru, ulatują niewiadomo gdzie i giną bez śladu?
— O nie!... na honor.
— I kiedyż pan zawitasz do tej naszej stolicy świata?
— Nie wiem jeszcze dokładnie. A pan kiedy tam będzie?
— Za dwa, trzy tygodnie, najdalej.
— A więc daję panu trzy miesiące czasu. To chyba panu wystarczy?
— I za trzy miesiące — zawołał Albert z radością — będzie pan u mnie?
— Czy chcesz pan, abym oznaczył dzień i godzinę mego przybycia? Uprzedzam, że jestem punktualny.
— Dzień i godzinę? — odparł Albert — ależ z największą przyjemnością!
— A więc dobrze!
Hrabia wziął do ręki kalendarz.
— Mamy dziś — rzekł — 21 lutego (dobył zegarka), godzina jedenasta rano... A więc czy nie zechcesz, hrabio, oczekiwać na mnie łaskawie, dn. 21 maja, o tej samej godzinie?
— Z rozkoszą. Śniadanie już będzie gotowe.
— Mieszkasz pan?...
— Przy ulicy Helder Nr. 27.
— Czy po kawalersku? Nie chciałbym bowiem narazić pana na jakieśkolwiek nieprzyjemności?
— Mieszkam w domu mego ojca, w oddzielnem jednak zupełnie skrzydle.
— A więc dobrze.
Hrabia otworzył notatnik i zapisał: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, godzina jedenasta rano.
— A teraz bądź pan spokojny, pański zegarek nie będzie punktualniejszy ode mnie.
— Czy zobaczymy się jeszcze przed moim odjazdem panie hrabio?
— To zależy od okoliczności. Kiedy pan opuszcza Rzym?
— Jutro, o godzinie piątej wieczorem.
— W takim razie już się tutaj nie zobaczymy. Dziś bowiem przed wieczorem jeszcze wyjeżdżam do Neapolu i dopiero w niedzielę będę z powrotem. A pan, panie d‘Epinay, pan również wyjeżdżasz?
— Tak, do Wenecji. Ze dwa lata jeszcze zabawię we Włoszech.
— To nie będziemy się widzieli w Paryżu?
— Obawiam się, że nie, niestety.
— A więc życzę panom szczęśliwej podróży — rzekł hrabia, żegnając przyjaciół podaniem ręki.
Gdy młodzi ludzie wrócili do siebie, d‘Epinay zachowywał tak chmurne milczenie, że to wreszcie zwróciło uwagę Morcefa.
— Cóż jesteś taki nie w humorze? — zapytał.
— Wiesz co, ten hrabia jest tak niezwykłym człowiekiem, że z niepokojem patrzę na te jego odwiedziny u ciebie w Paryżu.
— A to z jakiego powodu?! Jesteś szalony, Franciszku drogi!
— Myśl sobie o mnie, co chcesz. Jednak takie jest moje mniemanie.
— Zauważyłem to już dawno, że względem hrabiego zachowywałeś się zawsze z rezerwą. Gdy on okazał nam tyle życzliwości. Czy masz co przeciwko niemu?
— Być może. Jeżeli mi przyrzekniesz, że nikomu o tem nie wspomnisz, tobym ci coś powiedział.
— Możesz zaufać memu słowu. Przyrzekam.
— A zatem słuchaj.
I Franciszek opowiedział Albertowi swoją wycieczkę na wyspę Monte Christo, spotkanie tam kontrabandzistów, pałac podziemny, którego panem był Monte Christo, nazywany przez marynarzy Sindbadem żeglarzem.
Potem przeszedł do Rzymu i do rozmowy, jaką podsłuchał, a która była prowadzona pomiędzy hrabią a hersztem bandytów, osławionym Luigim Wampą.
Albert wysłuchał Franciszka z największą uwagą, a potem rzekł:
— No i cóż widzisz tak złego w tem wszystkiem? Hrabia podróżuje i ma swój statek, bo jest bogaty. Jedź do Portsmuth lub do Suathampton, a zobaczysz całe porty natłoczone statkami bogatych anglików, którzy mają te same, co hrabia, upodobania. Ażeby w swych wycieczkach nie zależeć od nikogo, ażeby uniknąć tej okropnej kuchni, która mnie truje od czterech miesięcy, a ciebie od lat czterech, ażeby nie leżeć w tych obrzydliwych łóżkach, w których spać nie można — kazał sobie urządzić ustronie w jaskiniach wyspy Monte Christo. Umeblowawszy je zaś, z obawy, ażeby rząd toskański nie usunął go stamtąd, kupuje wyspę i bierze jej nazwisko. Mój drogi, poszukaj tylko w swej pamięci, a przyznasz, że duża ilość naszych znajomych przybrała swe nazwiska od swych dóbr.
— No, a ci bandyci korsykańscy, znajdujący się w jego orszaku?
— Cóż w tem tak bardzo dziwnego? Wiesz lepiej, niż ktokolwiek, że bandyci korsykańscy nie są bynajmniej rabusiami, lecz jedynie ludźmi wyjętymi z pod prawa, których jakaś wendetta wygnała z rodzinnego miasta, lub wsi; można więc z nimi utrzymywać stosunki bez ubliżenia sobie.
— Ależ Wampa i jego zgraja — toż to już notoryczni zbóje, którzy palą, gwałcą i rabują. Cóż sadzisz o zażyłości hrabiego z tego rodzaju ludźmi?
— Sadzę, mój drogi, że temu wpływowi, być może, zawdzięczam życie. Nie do mnie należy przeto sąd w tej sprawie. Pozwól i daruj, że go tłumaczę z zarzuconych mu występków; zaś robię to nietyle może dlatego, że mi ocalił życie, bo to może przesadzone, lecz dlatego, że mi tak odrazu i życzliwie pospieszył z pomocą.
— Ale jaki kraj jest tego hrabiego ojczyzną? Jakie jest źródło tych jego bogactw, gdzie jest jego rodzina?...
— Mój drogi! Po otrzymaniu mego listu, uznałeś za niezbędne użyć wpływów hrabiego, powiedziałeś: „mój przyjaciel Albert de Morcef jest w niebezpieczeństwie, pomóż mi pan go wyratować“... Czyż nie tak?
— Tak.
— Czy wówczas on cię zapytał: „kto jest ten pan Morcef?... Jakie jest pochodzenie jego nazwiska? Skąd jego majątek?“ Czy pytał cię o to wszystko? Powiedz?
— Nie, nie pytał o to.
— Tylko poszedł, ażeby mnie wyrwać z rąk Wampy. A więc, gdy on za taką przysługę żąda ode mnie tego, co się robi codzień dla Bóg wie skąd przybyłego cudzoziemca, przez Paryż przyjeżdżającego, — ty chcesz, abym mu odmówił? Szalony jesteś chyba!
Wyznać trzeba, iż wbrew zwyczajowi, słuszność tym razem była po stronie Alberta.
— Ha!... powiedział d‘Epinay z westchnieniem — rób co uważasz za właściwe, mój drogi vice-hrabio. Przyznaję, że wszystkie twe wywody mają pozory słuszności; nie zechcesz przeczyć jednakże, że hrabia Monte Christo jest człowiekiem tajemniczym i dziwacznym.
— Hrabia Monte Christo jest oryginałem, przyznaję to. Jest jeszcze na dużą miarę filantropem — i to go właśnie czyni niezwykłym w ludzkich oczach. I myślę, że jedzie do Paryża w tym celu jedynie, ażeby tam uzyskać nagrodę Monthjona. I bądź przekonany, że jeżeli do tego mój głos będzie potrzebny, to będzie go miał. Nie mówmy więcej o tem, mój drogi i siadajmy do stołu, zaś po śniadaniu po raz ostatni pójdziemy do katedry św. Piotra.
Nazajutrz, o godzinie piątej po południu Morcef rozstał się z Franciszkiem i wyjechał do Paryża.
Zanim jednak wsiadł do powozu, oddał panu Pastriniemu bilet dla hrabiego Monte Christo, na którym, pod nazwiskiem, były skreślone ołówkiem słowa: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, o godzinie jedenastej zrana.


CZĘŚĆ SZÓSTA.
W PARYŻU.
ROZDZIAŁ I.
ŚNIADANIE.

Dnia 21 maja, w domu przy ulicy Helder, dokąd vice-hrabia Albert de Morcef zaprosił w Rzymie hrabiego Monte Christo, od wczesnego rana zajmowano się różnemi przygotowaniami na przyjęcie tak niezwykłego gościa.
Albert de Morcef zajmował apartamenty w prawem skrzydle domu, w rogu wielkiego podwórca, nawprost gmachu przeznaczonego dla służby.
Dwa okna tego skrzydła wychodziły na ulicę, trzy na dziedziniec, wreszcie dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem znajdowała się jeszcze jedna budowla, w złym smaku architektury z czasów Cesarstwa, okazała jednak i rozległa, którą zajmował pan domu, hrabia Morcef.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się od ulicy mur, na którym, w niewielkich odstępach, były umieszczone wazony z kwiatami. W samym środku tego muru znajdowała się wielka żelazna krata ze złoconemi strzałami, zaś obok tego okazałego wjazdu były jeszcze małe drzwiczki, które służyły za przejście dla przybywających pieszo.
Wybór mieszkania dla Alberta ujawniał troskliwą pieczołowitość matki, która nie chciała rozłączać się z synem, aczkolwiek czuła, że nie może już więzić go przy sobie.
Aczkolwiek apartament Alberta składał się z kilku pokoi na parterze i na pierwszem piętrze, młody gospodarz postanowił przyjąć hrabiego Monte Christo w dolnym salonie, gdzie w rannym stroju oczekiwał przybycia tak jego, jak i kilku innych zaproszonych gości.
Tam właśnie, w salonie tym, na stole zasłanym szerokim i miękkim kobiercem, leżały w oryginalnych fajansowych naczyniach holenderskich wszelkiego rodzaju tytunie, począwszy od żółtego, petersburskiego, aż do czarnego z Sinai, nie pomijając Marylandu i Portorico. Obok w pudełkach leżały cygara systematycznie ułożone: Parus, Regalja, Havanna i Manilla.
Nakoniec w otwartej szafie był umieszczony zbiór niemieckich fajek, cybuchów z bursztynami i t. p.
O trzy kwadranse na dziewiątą, do salonu wszedł pokojowiec; z małym piętnastoletnim garsonem, mówiącym tylko po angielsku, stanowił całą służbę Alberta.
Rzecz zrozumiała, iż w dniach większych przyjęć nietylko kucharz hrabiny, ale i strzelec hrabiego, byli na rozkazy młodego pana.
Pokojowiec imieniem Żerman, obdarzony zupełnem zaufaniem młodego pana, miał w ręku zwitek dzienników i paczkę listów; dzienniki położył na stole, listy oddał Morcefowi.
Albert spojrzał na nie z roztargnieniem; wybrał dwa, skreślone wytwornem piórem, wonne, rozpieczętował, wreszcie przeczytał, z pewną nawet uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden z poczty, a drugi przyniósł służący pani Danglars.
— Każ oświadczyć pani Danglars, że z podziękowaniem przyjmuję miejsce w jej loży. Potem pójdziesz do Rozy: powiesz jej, że po wyjściu z opery przyjdę do niej na kolację: zaniesiesz tam sześć butelek najlepszego Burgunda i Malagi, a także baryłkę ostryg. Ostrygi weźmiesz u Borela, a pamiętaj powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie mam podać do stołu?
— A która jest teraz?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Podasz punktualnie o jedenastej. Nie wiesz wypadkiem, czy hrabina już wstała?
— Nie wiem, lecz pójdę się dowiedzieć...
— Dobrze. Poprosisz o klucze od piwnicy, bo moja nie bardzo jest zaopatrzona. Powiedz następnie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że proszę o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich znajomych.
Pokojowiec wyszedł, Morcef rzucił się wtedy na sofę i zaczął przerzucać dzienniki, lecz je odsunął po chwili, mrucząc z poziewaniem:
— Doprawdy... te pisma coraz bardziej nas zanudzają.
W tej chwili przed bramą zatrzymał się powóz i pokojowiec zaanonsował przybycie pana Lucjana Debray.
Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie młodzieniec słusznego wzrostu, blondyn, blady o oku niebieskiem i pewnem spojrzeniu; usta wąskie, zimne i zaciśnięte. Ubrany był w granatowy garnitur ze złotemi guzikami, na szyi biała chustka, z lornetką z perłowej masy, na wąskim jedwabnym sznureczku zawieszoną. Wszedł do salonu bez uśmiechu i bez jednego słowa, z miną napoły urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry! Ależ przestraszasz mnie, mój drogi, swą miną ministerjalną i swą punktualnością! I to ty, który zazwyczaj przybywasz wszędzie ostatni. To jakiś cud. Czy nie grozi to czasem upadkiem ministerstwa?
— Nie, najdroższy — odrzekł młodzieniec, ze swobodą siadając na sofie — uspokój się, my chwiejemy się zawsze, ale nie upadamy nigdy, nie mówiąc nawet o tem, że sprawy półwyspu umocnią nas zupełnie.
— A tak. Wypędzacie Don Carlosa z Hiszpanji?
— Nie, my go jedynie przetranzlokujemy ku drugiej granicy Francji, dając mu gościnę w Bourges.
— W Bourges?
— Tak. I niema czego żałować, u diabła! Bourges jest przecież stolicą Karola VII. I ty nie wiedziałeś nic o tem? Ależ Danglars zyskał już na tem miljony! Doprawdy, pojąć nie mogę skąd ten człowiek ma zawsze pierwszy najlepsze wiadomości.
— No a ty, dzięki temu, zdobyłeś nową wstążeczkę...
— Ech! przysłano mi gwiazdę Karola III — odparł niedbale Debray.
— Nie udawaj tylko obojętnego i wyznaj, że ci sprawiło to przyjemność.
— Phii... Zresztą, jako uzupełnienie stroju, gwiazda nieźle odbija, gdy się ją umieści na czarnym fraku naprzykład. Wygląda to wcale elegancko.
— I nadaje minę księcia Walji, lub Reichstatu — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Z tej przyczyny właśnie masz mnie u siebie tak wcześnie.
— Z tej przyczyny, że dostałeś gwiazdę?
— Ależ z przyczyny Don Carlosa! Całą noc dzięki temu wypadkowi spędziłem w ministerstwie. Wyprawiłem coś dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Był już biały dzień, gdy wracałem do siebie, chciałem zasnąć, ale dostałem takiego bólu głowy, że o śnie nie było co i myśleć. Wstałem więc i konno pojechałem do lasku bulońskiego, gdzie opanowały mnie znudzenie i głód. Aż nakoniec przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś zrana uczta. I oto jestem. Jestem głodny — daj mi jeść.
— To jest moją powinnością, jako gospodarza, mój drogi Lucjanie — rzekł Morcef, dzwonkiem przywołując służącego, gdy tymczasem Debray pejczem o złotej gałce uderzał po rozmaitych dziennikach.
— Żerman — rozkazał Morcef, gdy pokojowiec się ukazał — proszę podać Xeresu i biszkopty. Zanim to nastąpi — mówił dalej, zwracając się do Debraya — co, być może, uratować cię może od głodowej śmierci, masz tam oto cygara, przemycane oczywiście. Radzę ci spróbować i poprosić ministra, aby sprzedawał nam podobne, zamiast liści kapuścianych.
— Tego nie uczynię. A zresztą, jestem pewien, że gdybyśmy sprzedawali wam cygara najlepsze, jak te oto właśnie, to wydałyby się one wam obrzydliwemi, dlatego, że je rząd sprzedaje. Przytem to niema związku z ministerstwem spraw wewnętrznych, lecz skarbu, to też zechciej się z tem udać do pana Humana, wydział dochodów niestałych, pokój Nr. 17, w korytarzu 26-ym.
— Doprawdy, w zdumienie wprowadzasz mnie ścisłością i obfitością swych informacyj! Bierz że cygaro.
— A, drogi hrabio — rzekł Debray, zapalając manillę przy różowej świecy i wygodnie układając się na sofie — jakiś ty szczęśliwy, że nie masz nic do roboty! Doprawdy ty nawet nie pojmujesz ogromu swego szczęścia.
— I cóżbyś począł, mój drogi! Ty, podporo królestwa — odparł Morcef z lekką ironją — gdybyś nie miał żadnej pracy? Jakżeż nieskończenie nudziłbyś się wtedy, gdy umierasz z nudów nawet teraz! Lecz dobrze, ja cię rozerwę!
— Jakim sposobem?
— Zaznajomię cię...
— Z kobietą?... zawołał Debray, momentalnie siadając na sofie.
— Nie, z mężczyzną.
— O!... znam ich aż nadto dosyć!
— Ale nie znasz tego, którego mam na myśli.
— Któż to jest? Skąd przybywa? Z końca świata może?
— Może z dalszych nawet zakątków wszechświata...
— Co u djabła! I może to on przywieźć ma z sobą to twe przyobiecane śniadanie?
— Uspokój się. Śniadanie jest przygotowane przy domowem ognisku. Ale ty może istotnie jesteś głodny?
— Tak, przyznaję się do tego, aczkolwiek nie jest to przyjemne przyznawać się do podobnie smutnego stanu żołądka. Wczoraj jednak obiadowałem u pana de Villeforta, a zauważyłeś już może, że u tych wszystkich panów sądowników stół bywa zazwyczaj bardzo lichy?
— Do stu djabłów! Mógłbyś szkalować obiady innych, gdyby choć znośne dawali wasi ministrowie!
— Prawda, ale my, przynajmniej nie zapraszamy na nie ludzi przyzwoitych.
— Wypijże, mój kochany, drugą szklankę Xeresu i weź drugi biszkopt.
— Chętnie. Wyborne jest bowiem to wino hiszpańskie. Przyznaj, żeśmy mieli słuszność, zaprowadzając w tym kraju spokój. Łatwiej ci będzie teraz to wino sprowadzać.
— Zapewne. Ale biedny Don Carlos...
— O! Don Carlos na tem tylko skorzysta. Zapijać sobie będzie teraz Burgunda! A za lat dziesięć ożenimy jego syna z młodą królową.
— Za co ty dostaniesz order Złotego Runa!
— Jak uważam, Albercie, to chcesz mnie odurzyć dzisiaj dymem kadzideł.
— Przyznać musisz, że to najlepiej usposabia żołądek do trawienia, Ale zdaje mi się, że słyszę w przedpokoju głos zacnego Beauchampa! Doskonale! bo zaraz zaczniecie się sprzeczać, co jest zawsze wyborną dla przysłuchujących się zabawą.
— O cóż mielibyśmy się sprzeczać?
— O dzienniki.
— Alboż ja czytam kiedykolwiek pisma?! — odparł Debray, z najwyższą pogardą.
— I dlatego wasza sprzeczka bardziej będzie zabawna.
— Pan Beauchamp — poważnie powiedział służący.
— Prosimy, prosimy. O, pióro straszliwe — zawołał Morcef, podnosząc się i spiesząc na powitanie przybyłego. — Debray już jest. Ten sam, który cię tak okropnie nienawidzi, aczkolwiek nigdy cię nie czyta. Tak mówi przynajmniej...
— Ma rację — dorzucił Beauchamp wesoło — to tak samo, jak ja; krytykuję go, a nie wiem wcale, co on robi. Dzień dobry, komandorze.
— O!... już wiesz o tem?! — odpowiedział z uśmiechem Debray, podając dziennikarzowi rękę.
— Cóż u Boga! Cały świat o tem mówi. My jednak moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważniejszych. Mój Albercie, będziemy jeść śniadanie, czy obiad? Bo ja spieszę się do izby. Ach, nasze życie nie jest nazbyt wesołe!
— Ależ śniadanie. I czekać nam przyjdzie nienazbyt już długo na nie. Zaczekamy na dwie już tylko osoby i zaraz siadamy do stołu.
— A na kogoż jeszcze czekać mamy?
— Na szlachcica i dyplomatę.
— To znaczy, że czekać nam przyjdzie parę małych godzin na szlachcica, zaś parę wielkich — na dyplomatę. Przyjdę więc na deser. Zostawisz mi poziomek i odrobinę kremu. W izbie zaś zjem kotlety.
— Nie, Beauchamp, tak źle nie będzie. Bo gdyby nawet tym szlachcicem miał być Montmorency a dyplomatą — Metternico, zasiedlibyśmy do śniadania, nawet wtedy, punktualnie o jedenastej. Tymczasem napij się Xeresu, przegryzając biszkoptem, jak to Debray już zrobił.
— A więc zgoda, zostaję, tembardziej, że chciałbym się trochę rozerwać przed obradami w tej okropnej Izbie. Jest to tem konieczniejsze, że trzeba będzie wysłuchać mowy barona Danglarsa, a jego mowy są okropne.
— Mój drogi — rzekł Morcef do Beauchampa — z jakich przyczyn jesteś dziś tak cierpki? Zechciej przypomnieć sobie przytem, że kronika paryska dziennika twego już ogłosiła o mojem małżeństwie z panią Eugenją Danglars. Byłoby bardzo nieładnie, gdybym bez słowa protestu przysłuchiwał się, jak wyśmiewają się z człowieka, który niezadługo powie mi niewątpliwie: „Panie, oddaję w ręce twoje moją córkę i moje dwa miljony“.
— Ależ nie zaprzątaj mi głowy pogłoskami — rzekł Beauchamp — to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Pana Danglarsa król mógł obdarować tytułem barona, może go zrobić parem, ale nie uczyni go nigdy szlachcicem. Zaś hrabia de Morcef ma tyle dumy arystokratycznej, że nie zgodzi się nigdy na podobny mezaljans! Jego syn, vice hrabia de Morcef, zaślubić winien conajmniej margrabinę.
— Ale dwa miljony! To ma swoją wagę.
— Dwa miljony?... Jest to kapitał spółkowy teatru na przedmieściach, albo drogi żelaznej w ogrodzie botanicznym.
— Pan Chateau Renaud, pan Maksymiljan Morrel — zaanonsował pokojowiec.
— A więc już jesteśmy wszyscy — zawołał Beauchamp — siadajmy zatem do stołu, bo, jeżeli się nie mylę, tylko na dwie osoby oczekiwałeś, Albercie?
Morrel... szepnął Morcef zdziwiony, nie odpowiadając Beauchampowi — Morrel?... co to znaczy?
Lecz zanim zdołał zebrać myśli, Chateau Renaud, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, szlachcic od stóp do głowy, to jest wyglądem Guicha, a dowcipem Montemorta, ujął go za rękę i rzekł:
— Pozwól mój drogi, bym ci przedstawił kapitana spahisów, pana Maksymiliana Morrela, mojego przyjaciela, więcej nawet, bo mego wybawcę. Proszę cię więc, byś zechciał powitać go uprzejmie.
Czytelnicy nasi poznali już młodzieńca tego w Marsylji, w okolicznościach silnie dramatycznych i zapewne nie zapomnieli go jeszcze. Bogaty mundur nawpół francuski, nawpół wschodni, wybornie zrobiony, pięknie zarysowywał jego pierś szeroką, ozdobioną krzyżem legji honorowej.
Młody oficer skłonił się z ujmującą grzecznością.
— Panie — odezwał się Morcef — pan baron Chateau Renaud bez wątpienia wiedział, jak wielką mi sprawi przyjemność, dając możność poznania pana. Jesteś jego przyjacielem, zechciej być i moim.
— Doskonale — zawołał Chateau Renaud, życzę ci tylko, vice-hrabio, by na wypadek nieszczęścia mógł ci on pospieszyć z taką pomocą, jakiej ja doznałem.
— Cóż to było takiego?
— Drobnostka, o której mówić nie warto.
— Jakto, nie warto mówić? — zaoponował Chateau Renaud — czyż życie ludzkie nie jest warte tego, by je ocenić? Zaiste, zbyt filozoficznie pojmujesz to, mój drogi Morrelu!
— Z tego wszystkiego wnioskuję — wtrącił się do rozmowy Morcef — że pan kapitan Morrel ocalił ci życie?
— Tak jest — odpowiedział Chateau Renaud.
— I w jakich się to stało okolicznościach?
— Mój drogi Beauchamp, wiesz przecie, że umieram z głodu — zawołał Debray — pomówimy o tem przy stole.
— Panowie — przemówił z prośbą w głosie Morcef — mamy dopiero trzy kwadranse na jedenastą, przypomnijcie zaś sobie, że czekamy jeszcze na jednego gościa.
— A prawda! Na dyplomatę! — rzekł Debray.
— Ha!... w takim razie, jeżeli nie siadamy jeszcze do stołu, nalej sobie, baronie, szklankę Xerensu i opowiadaj.
— Wiecie zapewne, że zachciało mi się pojechać do Afryki.
— Drogę tę utorowali ci przodkowie twoi, mój drogi Chateau Renaud, — przerwał uprzejmie Morcef.
— Niestety, ja się na wschód udałem nie dla zdobywania grobu Zbawiciela, jak to czynili moi przodkowie, lecz dla wystrzelenia pistoletów. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, gdy dwaj świadkowie, których prosiłem, ażeby załatwili bardzo drobne nieporozumienie, zniewolili mnie do tego, że musiałem strzaskać ramię memu najlepszemu przyjacielowi, Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie, szanujecie i kochacie. Otóż po tym fatalnym pojedynku zapragnąłem mój talent strzelecki, jak również nowe pistolety, które w podarunku otrzymałem, wypróbować na arabach. Udałem się więc do Oranu, z Oranu do Konstantyny, i trafiłem właśnie na chwilę, gdy odstępowano od oblężenia. Zostałem zmuszony do cofania się wraz z innymi. Przez czterdzieści osiem godzin znosiłem deszcz w dzień, a śnieg w nocy; trzeciego dnia nakoniec koń padł mi z zimna i wyczerpania. Uciekałem więc dalej pieszo, co dało ten rezultat, iż w pewnym momencie miałem aż sześciu Arabów za sobą, konno mnie ścigających i dybiących na mą biedną głowę. Dwóch powaliłem strzałami z karabinu, następnie jeszcze dwóch, a tu broń była już wystrzelona! Gdy się zbliżyli, jeden pochwycił mnie za włosy, zaś drugi przyłożył mi do szyi jatagan. Poleciłem już duszę Bogu, gdy ten pan, którego tu widzicie, natarł na nich i tego, który się na mnie zamierzył jataganem, zabił wystrzałem z pistoletu, zaś drugiego zarąbał pałaszem. Gdy mu dziękowałem — nie chciał przyjąć nawet moich podziękowań, mówiąc, że było to jedynie spełnienie ślubowań, przysiągł sobie bowiem, jak mówił, że rok rocznie, w tym dniu właśnie ocali życie człowiekowi, zaś wypadek zrządził, że mnie to spotkało.
— W istocie — rzekł z uśmiechem Morrel — wypadek ten zdarzył się dnia 5 września, t. j. w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został w cudowny sposób uratowany; i dlatego o ile jest w mojej mocy, dzień ten staram się teraz uczcić jakimś dobrym czynem.
— Bohaterskim... nieprawdaż? — przerwał Chateau Renaud. — Ale to jeszcze nie wszystko. Po wyrwaniu mnie z rąk krwawych Arabów, pan ten po raz drugi uratował mi życie, oddając mi połowę swego płaszcza, bez którego zmarzłbym niechybnie. Oddał mi również połowę swych zapasów, bez których umarłbym z głodu.
— No, od głodowej śmierci nawet pan Morrel cię dziś nie wyratuje — zawołał Debray — ja bo straciłem już nadzieje, byśmy tutaj dostali śniadanie!
— Ależ, przyjaciele moi — zawołał Morcef — dopiero za piętnaście minut uderzy jedenasta. Za kwandrans więc dopiero będziemy mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie mi na to, bo i ja także czekam na swego zbawcę.
— A to co znów za nowa historja?
— Czy myślicie, że tylko Arabowie potrafią ucinać głowy? I mnie ktoś uratował życie, aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłem. Śniadanie nasze jest wyprawione na cześć wdzięczności właśnie, zaś teraz, zamiast jednego, mieć będziemy aż dwóch dobroczyńców ludzkości.
— Cóż poczniemy w takim razie — zauważył Debray — gdy mamy jednę tylko nagrodę Monthyona.
— O, poradzicie sobie! Dacie ją temu, poprostu, który nigdy nic dobrego dla ludzkości nie zrobił.
— Skąd ten dobroczyńca przybędzie? — zapytał Debray — przepraszam za niedyskrecję.
— Doprawdy, że nie wiem — odpowiedział Morcef — kiedy go zapraszałem na śniadanie, to jest przed trzema miesiącami, był w Rzymie. Ale skądże wiedzieć mogę, gdzie przebywał potem?
— A czy wierzysz przynajmniej w jego cnotę punktualności.
— Wierzę.
— Pamiętaj więc, że temu panu pozostaje już tylko dziesięć minut czasu.
— A więc pozwólcie — rzekł Morcef — bym wam opowiedział coś niecoś o nim.
— Przepraszam — przerwał Beauchamp — czy opowiadanie twe mogłoby dostarczyć tematu do feljetonu?
— Niewątpliwie, i to, do najciekawszego — odparł Morcef.
— A więc opowiadaj.
— W czasie ostatniego karnawału bawiłem w Rzymie...
— Wiemy, wiemy już o tem.
— Ale nie wiecie, że mnie tam porwali rozbójnicy.
— Słuchajno, drogi Albercie — rzekł Debray — ja coś miarkuję, że twój kucharz się upił, że ostrygi nie nadeszły, a lody się nie udały... Więc ty, na wzór pani Maintenon chcesz nam, zamiast śniadania, dać powiastkę. Przyznaj się mój drogi, jesteśmy ci wszyscy tak życzliwi, że ci dość łatwo wybaczymy i przez grzeczność posłuchamy historji będącej niewątpliwie fantazją.
— Tak, historja moja będzie fantastyczna i najzupełniej niprawdopodobna, lecz niemniej, będzie ona prawdziwa. Rzymscy rozbójnicy mnie tedy porwali i uwięzili w miejscu bardzo posępnem, w katakumbach Św. Sebastjana.
— Znam je — przerwał Chateau Renaud — omal nie dostałem tam febry.
— No to ja się lepiej popisałem, bo ją miałem rzeczywiście. Poinformowano mnie, po zamknięciu, że o ile do godziny szóstej zrana nie będzie do ich kasy wpłacony okup w sumie cztedziestu tysięcy piastrów, to o godzinie siódmej wpakują mi do głowy porcję ołowiu. Napisałem to wszystko Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie.
— No i Franciszek przybył z tą górą złota i dał ją bandytom. On więc jest owym zbawcą i bohaterem.
— Otóż nie. Nie mógł tego zrobić, gdyż ani on, ani ja nie mieliśmy pod ręką podobnie wysokiej sumy do dyspozycji. A o północy nie tak znów łatwo starać się o kredyt. Franciszek przybył wprawdzie, lecz bez pieniędzy i nie sam, lecz w towarzystwie tego pana, na przybycie którego oczekujemy właśnie.
— A więc ten pan, to jakiś Herkules, zabijający Gorgonę, Perseusz, wyzwalający Andromedę?...
— Nie, to człowiek mej budowy i wzrostu.
— Cały w zbroi?
— Nawet szpilki nie miał przy sobie.
— A więc zapłacił za ciebie okup?
— I to nie. Wystarczyło, że się tam zjawił, a już tem samem mnie uwolnił!
— Jeszcze go może przepraszano za to? — zawołał, śmiejąc się, Beauchamp.
— W samej rzeczy, tak było...
— Ależ to bajki prawdziwe. To może jaki Arjosto?
— Nazywa się hrabia Monte Christo.
— Niema takiego nazwiska herbowego, z hrabiowskim notabene tytułem — zawołał Debray.
— Może to jaki rycerz z Ziemi Świętej? — podjął Beauchamp — może który z jego przodków posiadał Kalwarję (Góra Chrystusa — Monte Christo) jak Montemartowie byli w posiadaniu Martwego morza?...
— Pozwólcie panowie — wmieszał się do rozmowy Morrel — dać sobie małe objaśnienie. Monte Christo jest małą wysepką, o jakiej często słyszałem od majtków mego ojca; jest to ziarenko piasku, rzucone na fale Śródziemnego morza nic nie znacząca drobina.
— Otóż tej drobiny panem i posiadaczem jest Monte Christo; dyplom na hrabstwo otrzymał w Toskanji.
— Czy bardzo bogaty?
— Tak się zdaje przynajmniej.
— Ależ bogactwo rzuca się w oczy, jest dla każdego widoczne!
— Właśnie, że nie, mój drogi Debray‘u.
— Nie rozumiem cię.
— Czytałeś Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy?
— Cóż za pytanie!
— Otóż bohaterowie opowiadań tych bogaci są, czy też biedni? Ziarna żyta są tam rubinami, lub odwrotnie. Zdaje ci się, że to biedni rybacy, gdy wtem zapalają jakąś lampę — i już są panami pałaców i bogactw, za które kupićby można Indje całe!
— Cóż z tego?
— Otóż mój hrabia Monte Christo jest takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie; nazywa się bowiem Sindbad żeglarz i posiada podziemia, złota pełne.
— Więc i te podziemia widziałeś, Morcefie?
— Ja nie, ale widział je Franciszek.
— Tylko panowie, proszę was bardzo o to, byście ani jednem słowem nie wspomnieli przy nim o tych jego podziemnych pałacach — powiedział tonem serjo Morcef — D‘Epinay tam był, lecz go wprowadzono z zawiązanemi oczami. W podziemiach tych widział tysiące służby, nawet niemych niewolników, marmury, posągi, bezcenne dywany, rzeźby i malowidła. Dużo najpiękniejszych kobiet... Te ostatnie zresztą są nieco wątpliwe, ponieważ d‘Epinay je widział wtedy dopiero, gdy zażył haszyszu.
Słuchacze spojrzeli na Morcefa wzrokiem, w którym malowały się wyrazy: „albo ci się w głowie pomieszało albo też kpisz sobie z nas niegodnie“.
— O tych podziemnych pałacach — rzekł w zamyśleniu Morrel — opowiadał mi już jeden z majtków mego ojca, Penelon.
— No, szczęśliwie, zaprawdę, że pan Morrel przybył mi z pomocą. Może teraz będziecie skłonniejsi dać wiarę mym słowom?
— Przebacz, mój drogi przyjacielu — powiedział Beauchamp — lecz opowiadanie twe było tak nieprawdopodobne...
— Nieprawdopodobne? A jednak mój hrabia Monte Christo istnieje niewątpliwie.
— Czemużby nie!... Na tym pięknym świecie każdy żyć może.
— Bez wątpienia, że każdy żyć może, tylko, że nie każdy ma czarnych niewolników, książęce pałace, konie po kilkadziesiąt tysięcy franków i kochankę Greczynkę.
— A Greczynkę tę widziałeś?
— Widziałem, lecz zdaleka.
— Lecz ten tajemniczy hrabia, poza swemi niezwykłościami, żyje, sypia i jada, bardzo mało... Hrabina G... która jak wiecie znała Bajrona, mówiła o nim, że musi być upiorem, że jest podobny do lorda Ruthwena.
— Doskonale — rzekł Beauchamp — dla dziennikarza byłby to dalszy ciąg słynnego węża morskiego z Constitutionela. Upiór — to przewyborna dla dziennikarza rzecz.
— Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża dowolnie — zaczął przypominać Debray — kąt policzkowy roztwarty, wyniosłe czoło, cera sino blada, broda czarna, zęby białe i ostre...
— Wybornie, Lucjanie — zawołał Morcef — doskonałą dałeś charakterystykę. Istotnie, hrabia Monte Christo do sylwety przez ciebie nakreślonej jest bardzo podobny. Człowiek ten niejednokrotnie wywoływał we mnie drżenie.
— Czy on cię oprowadzał czasem po zwaliskach Kolizeum, aby ci trochę krwi wyssać, mój Morcefie? — zapytał Beauchamp.
— Albo może kazał ci, gdy cię wyswobodził z rąk bandytów, podpisać cyrograf na duszę?...
— Żartujcie, żartujcie sobie, ile wam się podoba — rzekł Morcef, nie obrażając się bynajmniej.
— No, drogi Albercie — zawołał Debray — dość tego! Słuchaj, jedenasta bije na zegarze.
— Musiały cię tej nocy jakieś mary napastować! Idziemy do stołu!
Jeszcze nie przebrzmiały echa bijącego dzwonka w zegarze, gdy drzwi się otworzyły i Żerman oznajmił:
— Pan hrabia Monte Christo!
Wszyscy zebrani bezwiednie się poruszyli i zwrócili głowy w stronę otwartych drzwi, do tego stopnia welkie wrażenie wywarło na nich opowiadanie Morcefa.
Hrabia stanął na progu, ubrany z niezmierną prostotą. Najbardziej wybredny elegant wszelako nie miałby nic toalecie tej do zarzucenia.
Po wejściu rozejrzał się po salonie, postąpił na jego środek i przywitał się z Morcefem, podając mu rękę.
— Punktualność — mówił przybyły — jest grzecznością królów. Podróżni jednak zasługują na pewne pobłażanie. To też mam nadzieję, drogi wice-hrabio, że wybaczyć mi zechcesz tych kilka sekund mego opóźnienia. Niepodobna przebyć pięciuset mil drogi, by nie natrafić na jakąś przeszkodę. Stąd me małe opóźnienie.
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — właśnie zapowiadałem twoje przybycie przyjaciołom, którzy dziś byli łaskawi dla mnie, i mam honor przedstawić ich panu. Oto hrabia Chateau Renaud, który między przodkami swymi liczy dwunastu parów i którego pradziadowie zajmowali najwyższe w kraju stanowiska. Pan Lucjan Debray, sekretarz przyboczny ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp groźny dziennikarz, postrach rządu dzisiejszego. Nakoniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.
Na to ostatnie nazwisko, hrabia, który do tej chwili, z prawdziwie angielską flegmą, kłaniał się przedstawionym, mrożąc ich swą nieprzystępną postawą, uczynił krok naprzód i lekki rumieniec przemknął po jego twarzy.
— Pan nosisz mundur świeżych zwycięzców Francji — rzekł — piękny to mundur!
— Czy pan nigdy nie widziałeś naszych afrykańskich pułków? — zapytał Morcef.
— Nigdy — odpowiedział hrabia, który odzyskał już zupełną władzę nad sobą.
— Pod tym mundurem, hrabio, bije najwaleczniejsze najszlachetniejsze może serce z całej armji.
— O! panie wice-hrabio... zaprotestował Morrel.
— Pozwól mi skończyć, kapitanie. Przed chwilą — ciągnął dalej Morcef — dowiedzieliśmy się o jednym jego czynie, tak bohaterskim, że, aczkolwiek widzę kapitana Morrela dziś po raz pierwszy w życiu, gorąco go proszę, ażeby zechciał być moim przyjacielem.
— A... widzę, panie Morrel, że nietylko jesteś bohaterskim i szlachetnym, ale i skromnym jeszcze!
Ten pełen entuzjazmu wykrzyknik zastanowił wszystkich, a zwłaszcza Morrela, który spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
W głosie hrabiego było tyle słodyczy i ciepła, iż — aczkolwiek dziwnym się wydawał — nie mógł obrażać.
— Należy przypuszczać — rzekł Chateau Renaud do Beauchampa, — że ten hrabia Monte Christo zdaje się być istotnie ciekawym i niezwykłym człowiekiem. A ty jakiego jesteś o nim zdania, Morrelu?
— Na honor, ma oko tak szczere i głos tak pociągający, że mimo dziwacznej uwagi, jaką o mnie zrobił, bardzo dobre uczynił na mnie wrażenie.
— Panowie — zaprosił Morcef — Żerman mi doniósł, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól, bym cię poprowadził.
Wszyscy przeszli do sali jadalnej i w milczeniu zajęli miejsca.
— Panowie — rzekł hrabia, — pozwólcie, bym parę słów powiedział na swe usprawiedliwienie. Możliwe, iż popełnię tutaj parę jakich niewłaściwości, lecz zechciejcie mi to wybaczyć, albowiem po raz pierwszy jestem w Paryżu i nie znam najzupełniej jego obyczajów.
— Patrzajcie, jak on to powiedział! Cóż innego rzecby mógł jakiś indyjski książę? To być musi jakiś ogromny magnat! — zauważył Debray.
— Magnat-cudzoziemiec — uzupełnił Chateau Renaud.
— Magnat wszystkich krajów — dorzucił Beauchamp.
Hrabia i tutaj okazał wstrzemięźliwość w jedzeniu.
— Drogi hrabio — rzekł, widząc to, Morcef — jestem pełen obaw, by kuchnia przy ul. Helder, w Paryżu, nie smakowała ci tak właśnie, jak mnie i Franciszkowi — kuchnia pana Pastriniego, w Rzymie. Powinienem był zapytać uprzednio, jakie hrabia najchętniej jada potrawy i postarać się je przygotować według pańskiego smaku?
— Gdybyś pan mnie znał lepiej, — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie zadawałbyś sobie tyle trudów, upokarzających dla takiego jak ja podróżnika, którego pokarmem były kolejno: „maccaroni“ w Neapolu, „polenta“ w Medjolanie, „alla poerida“ w Walencji, „pilau“ w Konstantynopolu, „karrich“ w Indjach, jaskółcze gniazda w Chinach... Jem wszystko, tylko ,że jem bardzo mało. Za to jeść mogę w każdej chwili, bez względu na porę, tak dobrze w dzień, jak w nocy. Również jestem zdolny zasnąć w każdej chwili. Mam na to sposób niezawodny.
— O! przydałby się on i nam, w Afryce, gdzie rzadko jest co jeść, a jeszcze rzadziej pić. Dobrzeby było przespać takie chwile.
— Niestety, sposób ten — dobry dla mnie, zabójczym okazaćby się mógł dla wojska. Środek mój bowiem sprowadza czasami sen bardzo długotrwały.
— I cóż to jest za środek? Czy nie możnaby wiedzieć? — zapytał Debray.
— O, dlaczegóżby nie?... rzekł hrabia — ja z tego nie robię żadnej tajemnicy. Jest to mieszanina opium w najlepszym gatunku, po który to narkotyk jeździłem specjalnie do Kantonu, i oryginalnego haszyszu, jaki jest zbierany pomiędzy Eufratem, a Tygrem. Z mieszaniny tej robi się rodzaj ciasteczek, czy pigułek, które się gryzie i połyka, wrazie potrzeby. W dziesięć minut po przyjęciu tego środka następuje sen. Zapytać się zechciejcie pana barona Franciszka d‘Epinay, jaką wartość przedstawia mój sposób? Zdaje się, że on moich pigułek próbował.
— Tak jest — odpowiedział Morcef — mówił mi o tem i zachował bardzo przyjemne wspomnienia tej chwili.
— Pigułki te — wtrącił się do rozmowy Beauchamp, który jako dziennikarz, był bardzo niedowierzający — nosisz pan niewątpliwie zawsze przy sobie?
— Tak jest. Oto są — odpowiedział hrabia i dobył z kieszeni przepyszną puszkę, wyrobioną z jednej sztuki szmaragdu, a zamkniętą złotym koreczkiem, wewnątrz której znajdowały się pigułki ciemno-zielonej barwy, wielkości grochu. Miały one zapach ostry i przejmujący, lecz dosyć przyjemny.
Puszeczka obiegła stół dookoła, zebrani podawali ją sobie z rąk do rąk, więcej dla przypatrzenia się zachwycającemu szmaragdowi, aniżeli dla zobaczenia i powąchania pigułek.
— I to kucharz pański przyrządza ten przysmak? — zapytał Beauchamp.
— Nie, panie. Jestem chemikiem i to wcale niezłym, sam przeto robię sobie te pigułki.
— Jakiż to piękny szmaragd, największy ze wszystkich jakie kiedykolwiek w życiu widziałem — rzekł Chateau Renaud.
— Miałem trzy takie — odpowiedział Monte Christo — jeden dałem sułtanowi, który kazał go osadzić w pałaszu; drugi Ojcu Świętemu, który rozkazał umieścić go w tjarze obok szmaragdu jaki dostał od cesarza Napoleona jego poprzednik, Pius VII; wreszcie trzeci zostawiłem sobie i kazałem go wydrążyć, odjęło mu to połowę wartości, uczyniło go jednak dogodniejszym do użytku.
Wszyscy z podziwem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał o tych olbrzymiej wartości kamieniach z taką prostotą, że tylko obłąkany lub posiadacz nieprzeliczonych bogactw mógł z podobną swobodą mówić o tem.
— Cóż ci władcy dali panu wzamian, za tak olbrzymiej wartości klejnoty?
— Sułtan darował wolność jednej kobiecie, zaś Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym sposobem dwa razy w życiu byłem tak potężny, jakgdyby mi Bóg dozwolił się urodzić na stopniach swego tronu.
— Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? — zapytał Morcef.
— Być może — rzekł Monte Christo z uśmiechem.
— Nie dasz wiary, panie hrabio, jak wielkiej doznaję przyjemności, gdy cię słyszę podobnie mówiącego — rzekł Morcef. — Już dziś rankiem przedstawiłem pana przyjaciołom moim jako jakiegoś czarodzieja z „Tysiąca i Jednej nocy“, za potężnego cudotwórcę. Paryżanie wszelako mają dziwny umysł. Wszelkie nadzwyczajności, o ile w ich Paryżu się zdarzą — uważają za normalniejsze; jeżeli jednak zdarzą się gdzieindziej — kategorycznie twierdzą: niepodobieństwo, fantazja, bajki! I tak: Debray codzień czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że na bulwarach obrabowano tych, a tych, którzy zbyt późno wyszli z nocnych lokali, lub nawet z Jockey-Clubu, że na przedmieściach Saint-Denis zamordowano tyle a tyle osób, że schwytano tylu a tylu złodziei. To wszystko jest dla nich normalne i najzupełniej realne. Niech jednak ktoś odważy się powiedzieć im, o istnieniu bandytów w Marennes, lub w Kampanii rzymskiej — odrazu zakrzykną: nieprawda. Powiedzże im, panie hrabio, bardzo proszę, że ja byłem przez bandytów naprawdę uwięziony i że gdyby nie szlachetna interwencja twoja, to kto wie, czybym nie znajdował się w obecnej chwili w świecie cieniów, których zresztą, bardzo możliwe, że niema zupełnie!?
— Ależ przyrzekłeś mi pan, że już nigdy nie będzie między nami mowy o drobnostce tej...
— Uczucia wdzięczności nie pozwalają mi na spełnienie mego przyrzeczenia. Wierzę mocno, że uratowałeś mi życie, bo we wspólnej kasie, mej i Franciszka, nie było żądanych czterech tysięcy piastrów. To wiem. Nie wiem natomiast, jakim cudem zdołałeś, panie hrabio, nakazać dla siebie tak wielkie poszanowanie owym bandytom, którzy niczego nie szanują?
— Nic prostszego nad to — odpowiedział hrabia — znam owego Wampę coś od lat dziesięciu, był on wtedy prostym pasterzem, pewnego razu dałem mu sztukę złota za pokazanie mi drogi, zaś on wzamian dał mi sztylet.. Czy jednak zapomniał następnie o tej wymianie podarunków, czy może mnie nie poznał?... dość iż pewnego razu poważył się mnie zatrzymać. Wynik tej nieostrożności był taki, że nie on mnie, lecz ja jego ostatecznie pochwyciłem, wraz z dwunastoma jego podwładnymi. Już oddać go miałem w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która prędko wyrokuje, lecz ostatecznie tego nie zrobiłem i puściłem go wolno.
— Pod warunkiem, że nie będzie więcej grzeszył — podpowiedział dziennikarz, śmiejąc się głośno, — z przyjemnością widzę, że dotrzymał obietnicy!
— Nie, panie — odpowiedział chłodno Monte Christo — takich przyrzeczeń nie wymagałem od niego bynajmniej, zażądałem tego jedynie, by zechciał oszczędzać mnie i przyjaciół moich. Może to, co wam powiem teraz, panowie, dziwnem się wyda, lecz ja bynajmniej nie roztaczam swych skrzydeł opiekuńczych nad społeczeństwem, choćby z tej przyczyny, że i ono się mną nie opiekuje, więcej nawet — tylko mi szkodzi.
— Wybornie! — zawołał Chateau Renaud — oto pierwszy człowiek, który jawnie się przyznaje do egoizmu! Brawo! panie hrabio!
— Jest w tem szczerość, a ta jest godna szacunku — rzekł Morrel — jestem pewien, że pan hrabia nie żałuje nigdy, gdy odstępuje od zasad przed chwilą wygłoszonych.
— Alboż ja, panie, odstępuję kiedy od swych zasad? — zapytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać od spoglądania na Maksymiljana i to z taką siłą i uwagą, że to aż żenowało młodzieńca.
— Myślę, że tak właśnie było, gdyś pośpieszył na ratunek pana de Morcefa. Oddałeś wtedy przysługę bliźniemu swemu przecież, a więc i społeczeństwu.
— Którego jest on właśnie najpiękniejszą ozdobą — dorzucił z wielką powagą Beauchamp, wychylając kielich szampańskiego wina.
— Panie hrabio — zawołał Morcef — mimo twych wywodów pozwolę sobie twierdzić, że egoistą bynajmniej nie jesteś, raczej filantropem. Mienisz się być synem Wschodu, Lewantu, Malty — Indjaninem, Chińczykiem... Nosisz nazwisko hrabiego Monte Christo, to znów każesz się nazywać Sindbadem żeglarzem. Jesteś kosmopolitą, bogaczem bez ziemi, a jednak, gdy tylko stanąłeś w Paryżu, odrazu stałeś się paryżaninem, pod jednym przynajmniej względem. Chwalisz się wadami, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią.
— Drogi vice-hrabio — odpowiedział Monte Christo — we wszystkiem co powiedziałem i zrobiłem nie widzę nic, coby mi mogło zjednać u ciebie i u tych panów uznanie, jakiem mnie pragniecie zaszczycić. Pan nie byłeś dla mnie obcym, ponieważ pana znałem, ustąpiłem mu mego powozu, zapraszałem na śniadania... razem z nim wreszcie się bawiłem w czasie karnawału. Przytem jest panu przecież wiadome, iż ocalając go działałem w tej egoistycznej myśli, że wprowadzisz mnie pan do salonów paryskich. Wtedy uważać to mogłeś za słowa bez znaczenia, dziś wszelako przekonać się możesz, że ja istotnie przybyłem, ażeby zrealizować swoją filantropję, by mi zapłacono za moje „dobre uczynki“.
— Możesz hrabio być pewien, że dotrzymam obietnic i będziesz przez moich przyjaciół dobrze przyjęty. Co prawda, to pan tego wszystkiego, mówiąc szczerze i serjo, nie potrzebujesz. Przy pańskiem nazwisku, majątku, dowcipie (tutaj Monte Christo skłonił się z uśmieszkiem nieco ironicznym) — będziesz wszędzie, bez mojej rekomendacji, napewno z radością przyjmowany.
W jednej tylko rzeczy, myślę, mogę być, przypuszczam panu użyteczny: jeśli znajomość życia paryskiego, doświadczenie, przydać się mogą na coś panu — to jestem na jego usługi. Potrzebny będzie panu przedewszystkiem apartament, postaram się go wynaleźć. Nie śmiem proponować swego mieszkania, gdyż jest zbyt ciasne i skromne, a zresztą, szczerze przyznam — jestem do tego stopnia egoistą, że w mem mieszkaniu, prócz mnie, cień nie pomieściłby się nawet... chyba cień kobiety.
— O!... to zakrawa na zapowiedź małżeństwa jakby. Prawda, mówiłeś mi pan w Rzymie, że małżeństwo twoje jest już ułożone. Czy mam już panu złożyć me powinszowania?
— Ta rzecz jest dopiero projektowana, panie hrabio.
— Kto mówi o projekcie — przerwał Debray — ten przypuszcza, że się coś zmienić może jeszcze.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Morcef — mój ojciec bardzo jest za tem i spodziewam się, że niezadługo już będzie mógł przedstawić panów mojej żonie, a już w każdym razie narzeczonej. Mówię o pannie Eugenji Danglars.
— Panna Eugenja Danglars?... zawołał Monte Christo — czy nie jest ona córką barona Danglarsa, bankiera?
— Tak jest — odpowiedział Debray — lecz to jest baron bardzo świeżej daty.
— O, cóż to znaczy! — bronić zaczął przyszłego swego teścia Morcef — ważne jest to, iż otrzymał tytuł ten za zasługi, jakie oddał krajowi.
— Zaś zasługi te były ogromne — wtrącił Beauchamp — wyobraźcie sobie, że dla króla Karola X wystarał się o pożyczkę aż sześciu miljonów franków! No, oczywiście, za czyn tak bardzo patrjotyczno-bohaterski zrobiono go odrazu baronem i dano gwiazdę Legji honorowej!...
— No, no — zawołał Morcef — zachowaj to dla Korsarza, lub dla Charivari... W mojej obecności wszelako zechciej być względniejszym dla mego teścia, co prawda — to przyszłego dopiero.
Zaś zwracając się do hrabiego Monte Christo dodał następnie:
— Wymówiłeś hrabio, jego nazwisko w ten sposób jakby znanym był on panu.
— Nie znam go — odpowiedział niedbale Monte Christo — lecz go w tych dniach poznać będę musiał zapewne, a to z tej racji, że mam u niego otwarty kredyt przez domy: Richard i Blount w Londynie, Arnstein i Eskeles w Wiedniu, nakoniec Thomson i French w Rzymie.
Gdy Monte Christo wymówił te ostatnie słowa, rzucił nieznacznie okiem na Maksymiljana Morrela.
Jeżeli hrabia spodziewał się, że zrobią one na młodzieńcu wrażenie, to się nie zawiódł. Maksymiljan zadrżał, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
— Thomson i French — zawołał — więc pan znasz tę firmę?
— To są moi bankierzy w stolicy chrześcijańskiego świata — spokojnie odpowiedział hrabia. — Może pan pragnie załatwić u nich jakiś interes przeze mnie?
— O! panie hrabio! Pan byłbyś w stanie dopomóc mi w pewnych poszukiwaniach. Dom ten wyświadczył nam wielką przysługę, przyczem niewiadomo, z jakich przyczyn, nigdy się do niej przyznać nie chciał.
— Jestem cały na pańskie rozkazy — rzekł Monte Christo z ukłonem.
— Wszystko to dobrze — zagaił świeżą rozmowę Morcef, gdy spostrzegł, że hrabia i Morrel zamilkli — oddaliliśmy się jednak trochę od poprzedniego, a niewyczerpanego jeszcze tematu; mówiliśmy mianowicie o konieczności wynalezienia hrabiemu mieszkania. No, panowie, zastanówmy się wszyscy, gdzieby można było najprzyzwoiciej ulokować go?
— Na przedmieściu Saint-Germain — rzekł Chateau Renaud — wiem nawet o jednym tam się znajdującym czarownym pałacyku, będącym do wynajęcia.
— Ale cóż znowu, mój Chateau Renaud, — rzekł Debray — czyż w Paryżu niema innych, weselszych dzielnic, jak to twoje ponure Saint Germain? Niech go hrabia nie słucha i zamieszka w okolicach Palais Royal, to jest prawdziwe serce Paryża.
— A najlepiej w pobliżu opery — powiedział Beauchamp... — Gdy hrabia każe sobie na balkon wynieść poduszki ze srebrzystej materji, i spocznie sobie na nich, paląc fajkę i połykając swoje pigułki, mieć będzie wtedy przed oczami cały Paryż.
— A tobie nie przychodzi co na myśl, Morrelu? — zapytał Morcef.
— Owszem, odpowiedział młodzieniec z uśmiechem, — mam pewną myśl, tylko waham się, czy ją wypowiedzieć. Otóż hrabio, cobyś powiedział, gdybym ci zaproponował skromny apartamencik w cichym pałacyku, przy ulicy Meslay, w którym zamieszkuje moja siostra?
— Pan masz siostrę, — zapytał hrabia.
— Mam, panie. I to bardzo dobrą siostrę.
— Zamężna?
— Od dziewięciu lat. Jest szczęśliwą, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Wyszła za mąż za człowieka, którego kochała od dzieciństwa, a który pozostawał domowi naszemu wierny nawet w najgorszych chwilach, za Emanuela Herbaud.
Przez usta Monte Christo przewinął się cichy, pełen tkliwości uśmiech.
— Zamieszkuję u nich zawsze w czasie urlopu — mówił dalej Maksymiljan — i bylibyśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, gdyby hrabia zechciał przyjąć naszą propozycję.
— Ależ Morrelu! zastanów się, co proponujesz? Widzę, iż chciałbyś bajkowego Sindbada żeglarza, pana wód i skarbów, zamknąć w kole rodzinnem! Z człowieka, który z końca przyjechał świata, ażeby poznać i zobaczyć Paryż, zrobić patrjarchę! — zawołał Morcef, załamując ręce.
— O, bynajmniej — zaoponował Morrel — moja siostra ma dwadzieścia pięć lat, a szwagier trzydzieści, są więc pełni życia, radości i wesela. Wreszcie hrabia miałby pełną swobodę, zajmując zupełnie oddzielną część pałacyku.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję — rzekł Monte Christo — szczęście moje będzie ponad zasługi wielkie, jeżeli bym został przedstawiony przez ciebie, drogi panie Morrelu, twej siostrze i szwagrowi. Przyjąć twej ofiary nie mogę jednak, jak i propozycji wszystkich panów, ponieważ mam już mieszkanie, najzupełniej gotowe na me przyjęcie.
— Jakto?... może masz pan zamiar w hotelu na stałe się ulokować?... Byłoby to dla pana bardzo przykre.
— Czyż to znów było mi tak źle u pana Pastriniego, w Rzymie? — zapytał Monte Christo, zwracając się do Morcefa.
— Napewno nie. Ale w Rzymie straciłeś pan na samo umeblowanie conajmniej pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Czyżbyś chciał w każdem mieście, do którego przybywasz, tracić tak olbrzymie sumy bezpowrotnie?
— Toby mnie nie wstrzymało, lecz w Paryżu, uznałem za właściwe posiadanie własnego pałacu. Wysłałem więc naprzód służącego, który już musiał kupić jakąś posiadłość i odpowiednio ją umeblować.
— Tak więc pan mów, że masz służącego, który zna Paryż — zawołał Beauchamp.
— Tak samo jak i ja, po raz pierwszy jest w Paryżu, we Francji nawet. Jestto murzyn, a przytem niemowa.
— To zapewne Ali? — zapytał Morcef, wśród ogólnego ździwienia.
— Tak, Ali, ten sam, którego, zdaje się widziałeś, vice-hrabio w Rzymie.
— Jakżeż pan mogłeś na murzyna, będącego niemową w dodatku, wkładać obowiązek kupowania pałacu w Paryżu, a następnie umeblowania go?
— A jednak jestem pewien, że zrobił wszystko jak najlepiej, — według mego gustu. Pozatem był powiadomiony, że dziś o godzinie dziesiątej stanę u rogatek Paryża, to też o tej godzinie oczekiwał na mnie u bramy Fontinebleau, gdzie mi doręczył dokumenty, dotyczące kupna, a także adres mej nowej posiadłości. Proszę przeczytać!
I mówiąc to, Monte Christo podał papiery Morcefowi.
— Pola Elizejskie Nr. 30 — przeczytał Albert.
— No, to po książęcemu — zawołał Chataeu Renaud.
— Więc pan jest posiadaczem mieszkania, ale go nie zna zupełnie? — zapytał zdumiony Beauchamp.
— A skądże mógłbym je znać?... Nie mogłem przecież się tutaj spóźnić, przebrałem się więc w karecie i po raz pierwszy stopa moja dotknęła paryskiego bruku przed domem vice-hrabiego.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie. Nie wiedzieli, co mają myśleć o tem wszystkiem?...
— Ha, jeżeli nie możemy już dopomóc przy wyszukaniu mieszkania, to jesteśmy gotowi do oddania drobniejszych chociaż usług — powiedział Beauchamp. — Ja, jako dziennikarz, otworzę dla pana wszystkie teatry w Paryżu.
— Dziękuję panu — rzekł z uśmiechem Monte Christo, mój rządca otrzymał już rozkaz zamówienia dla mnie loży w każdym teatrze i na cały sezon.
— Tym rządcą zaś jest zapewne niemy murzyn ów? — zapytał Debray.
— Nie, panie, jest to współziomek pański, jeśli korsykanin może być czyimś współziomkiem. Przypomina go pan sobie, panie Morcef?
— Czy to nie ten poczciwy Bertuccio, który tak dobrze potrafi wynajmować okna?
— Ten sam. Bardzo uczciwy i dobry człowiek, trochę żołnierz, trochę kontrabandzista... wszystkiem był potrochu, byle tylko żyć. Nie ręczę nawet, czy nie był już w rękach policji... za bagatelkę jakąś, zdaje się, że za pchnięcie nożem.
— I tak nieskazitelnego obywatela wziął pan sobie na zarządcę? — zapytał Debray — ile też ukradnie on panu rocznie?
— O, co do tego, ręczę, że nie więcej aniżeli inni. Doskonale prowadzi moje interesy i dlatego go trzymam.
— A więc — rzekł Chateau Renaud — jesteś pan już w Paryżu najzupełniej urządzony; masz pan pałac, rządcę, zaufanego murzyna... brakuje ci już jedynie kochanki.
Na słowa te Morcef się uśmiechnął; przyszła mu na myśl piękna Greczynka, którą widział w loży hrabiego, w Rzymie.
— Mam coś lepszego niż kochankę, bo mam niewolnicę. Wy najmujecie sobie kochanki w teatrze, salach gry, kawiarniach... ja kupiłem sobie w Konstantynopolu niewolnicę. Drożej mnie to kosztowało, choć i to wątpliwe, ale za to mam już spokój zupełny.
— Zapominasz pan — rzekł śmiejąc się Debray — że jesteś we Francji, nie na wschodzie. Gdy twoja niewolnica stanęła swą stopą na ziemi francuskiej, od tej chwili jest wolna.
— A któż jej o tem powie?
— Ah, mój Boże! Pierwszy lepszy, kto z nią mówić będzie!
— Ona tylko po grecku rozumie.
— I taki znaleźć się może...
— Tylko, że ona nie będzie chciała z nim rozmawiać — przybił Monte Christo.
— Ale oglądać i podziwiać się pozwoli, chyba? — zapytał Beauchamp.
— Mój drogi Morcefie — rzekł Debray wstając — już wpół do trzeciej. Uczta twoja pozostawi w nas najmilsze wspomnienia, bo goście twoi byli zachwycający, niema jednak towarzysza, któregoby nie trzeba było porzucić, gdy się ma do spełnienia obowiązki. Zaś mnie woła ma służba w ministerstwie.
Gdy zaś już był we drzwiach, dodał szeptem do odprowadzającego gospodarza:
— Musimy się dowiedzieć, kto jest ten hrabia.
— Daj pokój! Najzłośliwsi nie mogli w nim znaleźć nic złego.
— Ba!... mamy trzy miliony na tajne wydatki... Prawda, że wydajemy je o wiele zawcześnie, no ale na tę sprawę znajdzie się przecież jakieś pięćdziesiąt tysięcy!
Za przykładem Debraya poszli i inni goście, tak, że w końcu z gospodarzem pozostał jeden Monte Christo.



ROZDZIAŁ II.
PREZENTACJA.

Gdy Morcef pozostał sam na sam z hrabią, rzekł wtedy do niego:
— Możebyśmy wstali, hrabio i, przeszli na taras, jaki się znajduje poza moim sypialnym pokojem. Odetchniemy wtedy świeżem powietrzem.
Hrabia zgodził się chętnie, a gdy przechodzili przez pokój ten, uwagę hrabiego zwrócił przepyszny istotnie portret kobiecy, pendzla Leopolda Roberta, jaśniejący przedziwnym ciemno-ztotym kolorytem.
Gdy hrabia go ujrzał, zatrzymał się, a następnie zbliżył się do niego paroma krokami.
Portret przedstawiał młodą kobietę, lat około dwudziestu pięciu, o cerze śniadej i ognistem spojrzeniu, rzęsy długie i czarne — ocieniały oczy.
Ubrana była w strój rybaczek katalońskich, miała czerwony gorsecik w czarne paski i złote szpilki we włosach. Portret był robiony na otwartem powietrzu i kobieta portretowana spoglądała na morze, a jej profil odbijał się podwójnie, w przezroczu fal i nieba.
Tylko dzięki temu, iż w pokoju mrok panował, Albert nie dostrzegł oliwkowej bladości, jaka pokrywała twarz hrabiego, nie dostrzegł nerwowego drżenia, jakie wstrząsało całą jego postacią.
— Piękną masz kochankę, panie vice-hrabio!... rzekł Monte Christo po dłuższej chwili milczenia, głosem najzupełniej już spokojnym i opanowanym. — Jej ubiór, to zapewne strój maskaradowy? Bardzo jej w nim do twarzy.
— Ależ, panie, to portret mojej matki! Strój ten jest istotnie fantastyczny, lecz w nim właśnie spodobało się matce mej pozować do portretu, przed siedmioma coś laty, słynnemu Robertowi. Był robiony w czasie nieobecności mego ojca i miał być dla niego niespodzianką; z niezrozumiałych przyczyn nie znalazł jednak uznania w oczach mego ojca, mimo niezaprzeczonej wysokiej wartości artystycznej malowidła. Mówiąc między nami, kochany hrabio, ojciec mój, aczkolwiek najznakomitszy mąż stanu i słynny wódz, jest bardzo miernym znawcą sztuki. Przeciwnie matka; ta sama maluje wcale dobrze.
Gdy ojciec szorstko zganił portret, matka oddała go mnie, by jego widok nie psuł ojcu humoru.
Portret ten i na matkę dziwne wywiera wrażenie. Gdy przyjdzie do mnie, zawsze się w niego wpatruje, i zawsze płacze. Wraz z portretem tym weszła do naszego domu jakaś chmura, która coraz bardziej rozdziela moich rodziców.
A teraz, panie hrabio, gdyś odetchnął świeżem powietrzem i nasycił wzrok widokiem Paryża z tego tarasu, pozwól, bym cię zaprowadził do domu mego ojca. Rodzicom moim niejednokrotnie mówiłem o panu, jako o swym zbawcy.
Na zaproszenie to Monte Christo nie odpowiedział słowa, skłonił się tylko w milczeniu.
Albert zawołał Żermana i rozkazał mu uprzedzić hrabiostwo Morcefów o przybyciu hrabiego Monte Christo.
Gdy się tam udali następnie, hrabia zauważył nad drzwiami, wiodącemi do salonu, herb domu, bogato wyrzeźbiony. Herb ten dawał pojęcie, jak wielkie znaczenie pan domu przywiązuje do rzeczy podobnego rodzaju.
Monte Christo stanął przed tym herbem i zaczął mu się przyglądać z uwagą.
— Na błękitnem tle siedem złotych ptaków... To zapewne herb rodziny domu Morcefów? — zapytał hrabia — na
heraldyce znam się bardzo mało; hrabią jestem z przypadku, zatwierdzonym zresztą przez Toskanję. Nie przyjąłbym tego tytułu, gdyby nie to, że w podróżach jest on bardzo potrzebny, na komorach i w hotelach. Ale proszę mi darować pytanie, jakie uczyniłem.
— Nie widzę w niem nic niewłaściwego. Co do herbu, to zgadłeś pan. Jest to herb Morcefów, ród których jest bardzo znany na południu Francji, od szeregu wieków.
— Tak musi być w rzeczy samej — potwierdził Monte Christo — dowodzą tego ptaki w herbie. Wszyscy rycerze, którzy wychodzili na podbicie Ziemi Świętej, przyjmowali za godło albo krzyż, jako znak swego posłannictwa, albo też ptaki przelotne, jako symbol dalekiej podróży; głowę murzyna nareszcie, na znak, iż oddają się w niewolę idei. Protoplasta rodu Morcefów przeto musiał należeć do jednej z wypraw krzyżowych, a choćby to była wyprawa za Ludwika świętego, to już ród pański sięgałby XIII wieku.
— Zdaje mi się, że w gabinecie ojca mojego jest drzewo genealogiczne naszego rodu. Może zechcesz je przestudiować, jeżeliby cię to, hrabio, miało interesować.
Mówiąc to, pchnął drzwi, wiodące do salonu. Gdy do niego Monte Christo wszedł pierwszy, ujrzał każdemu odrazu rzucający się w oczy ogromny i na pierwszem miejscu wiszący portret mężczyzny lat 35-ciu, do 40-u, w mundurze generała, ze wstęgą Legji honorowej na szyi, z wielką gwiazdą orderu Zbawiciela, na prawej piersi, zaś na lewej — z wielkim krzyżem orderu Karola III. Stwierdzało to, iż mąż portretowany walczył w Grecji i w Hiszpanji, lub też, co na jedno wychodzi, że przeprowadzał na drodze dyplomatycznej sprawy w tych krajach.
Monte Christo przyglądał się temu portretowi z niemniejszą uwagą jak poprzedniemu, w mieszkaniu syna zawieszonemu, gdy wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich pan domu, hrabia de Morcef.
Był to mężczyzna lat co najwyżej czterdziestu, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Zupełnie siwe miał na głowie włosy, które dziwnie odbijały od czarnych wąsów i brwi. Ubrany był w garnitur cywilny, na klapie miał dużą ilość różnokolorowych wstążeczek, oznaczających różne ordery.
Wszedł żywo, energicznie, przyczem postawę i ruchy miał dosyć szlachetne.
Monte Christo ani kroku nie postąpił ku niemu, rzekłbyś, że wrósł w ziemię, oczy jedynie w jego twarzy utopił.
— Ojcze — rzekł Albert — mam honor przedstawić ci pana hrabiego Monte Christo, który tyle dobrego zrobił dla mnie.
— Miło mi bardzo powitać pana — przemówił hrabia Morcef — wyświadczyłeś pan wielką domowi naszemu przysługę, zachowałeś nam bowiem przedstawiciela rodu. Dozgonną przeto winniśmy panu wdzięczność.
Rzekłszy to, hrabia Morcef wskazał krzesło hrabiemu Monte Christo, zapraszając go do zajęcia miejsca, a i sam zasiadł w fotelu, nawprost okna.
Monte Christo wziął krzesło i umieścił się tak na niem, że był na tle ciężkich portjer okiennych. Twarz miał więc w cieniu, gdy oblicze hrabiego Morcefa kąpało się całe w świetle. Mógł więc badać bez przeszkód rysy gospodarza domu, napiętnowane udręczeniem.
— Hrabina — rozpoczął Morcef rozmowę — ubierała się właśnie, gdy ją vice hrabia uprzedził, iż będzie miała szczęście przyjąć odwiedziny pańskie. Za małą chwilę wejdzie do salonu.
— Niemałem, jest to szczęściem dla mnie — rzekł w odpowiedzi Monte Christo — że zaraz po przybyciu do Paryża, mam możność zawiązania stosunków z człowiekiem, którego zasługi są równie wielkie, jak sława, otaczająca jego imię. Nie wątpię, że na równinach Mitidji i w górach Atlasu zachowano dla pana laskę marszałkowską?
— O! — odpowiedział Morcef, rumieniąc się lekko — ja już oddawna porzuciłem służbę. Służyłem pod rozkazami marszałka Bermonta, po pierwszej kampanji zostałem mianowany senatorem... i kto wie, jak dalekobym zaszedł, gdyby starsza linja utrzymała się na tronie?... Rewolucja lipcowa była jednak tak szczęśliwa i świetna, że bez najmniejszego niebezpieczeństwa może być niewdzięczną. Poprosiłem zatem o dymisję; porzuciłem broń i oddałem się polityce; staram się utrzymać pokój oraz popierać przemysł i handel.
— Historja pańskiego życia przynosi panu zaszczyt — rzekł Monte Christo. — Szlachcic, potomek znakomitego rodu, dziedzic wielkiej fortuny... postanowiłeś naprzód przelewać krew za ojczyznę. Następnie, zostawszy wreszcie już senatorem i komandorem Legji Narodowej, zapragnąłeś na innej drodze poświęcić się dla ojczyzny, oddając jej swą myśl i wiedzę. O, panie, to jest prawdziwie piękne, to jest wzniosłe!
Albert przysłuchiwał się wywodom hrabiego z podziwem, nie nawykł widzieć go unoszącego się takim zapałem.
— Niestety — mówił dalej cudzoziemiec, w celu zapewne rozproszenia lekkiej chmurki, która nad czołem hrabiego Morcefa zawisła, a którą słowa jego sprowadziły — my, ludzie Wschodu, inaczej żyjemy. My tam żyjemy dla przyjemności przedewszystkiem, dla zadowolenia swej ambicji conajwyżej. I tak przemijamy — bezużytecznie.
— Nie może się to pana dotyczyć. Nawet tutaj, do nas doszły echa jego filantropijnych czynów. To też Francja teraz do pana wyciąga ręce, odpowiedz na jej wezwanie. A Francja nie jest niewdzięczna. Źle się obchodzi czasami z własnymi synami, lecz cudzoziemców nagradza wspaniale.
— Mój ojcze — wmieszał się do rozmowy Albert — nie znasz hrabiego Monte Christo. On od Francji niczego nie pragnie, ani bogactw, ani zaszczytów. Pragnie od niej tego, co najwyżej, by bez większych trudności mógł uzyskać w każdej chwili: paszport. Oto wszystko, za co zresztą gotów po książęcemu zapłacić.
— Jest to najsłuszniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek o sobie słyszałem — zawołał śmiejąc się hrabia.
— A oto i moja matka! — wykrzyknął vice hrabia.
Monte Christo spojrzał pełnemi lęku oczyma i ujrzał hrabinę, stojącą na progu drzwi przeciwległych tym, któremi wszedł hrabia. Uderzyła oczy jego niezwykła jej bladość. Gdy Monte Christo z pełnym szacunku ukłonem zwrócił się do niej, opuściła rękę i niewiadomo z jakich przyczyn wsparła się nią o drzwi złocone.
— Cóż to jest, Boże mój! hrabino — zapytał hrabia Morcef — co ci się stało?
— Czy jesteś cierpiącą, matko? — zawołał z niepokojem w głosie Albert, podchodząc do Mercedes.
— Bynajmniej — odpowiedziała, rzucając synowi spojrzenie gorącego uczucia, nie jestem słaba, tylko na widok tego, który ocalił mi syna, uczułam się mocno wzruszona. Panie — rzekła następnie, zbliżając się wspaniałym, jakby królewskim krokiem do hrabiego Monte Christo, — winnam ci życie mojego syna i błogosławię cię za ten czyn twój szlachetny. I dziękuję z głębi serca.
Monte Christo skłonił się raz jeszcze z wielkiem uszanowaniem, przyczem twarz miał zbielałą bardziej jeszcze, aniżeli hrabina.
— Pani... wynagradzacie mnie za mój czyn nader nikły.
Na te słowa, wymówione głosem słodkim i zlekka drżącym, hrabina Morcef odpowiedziała również tonem o cieplejszem zabarwieniu.
— Jestem bardzo szczęśliwa, wierzaj mi, hrabio, że syn mój znalazł w panu przyjaciela, za co gorące składam Bogu dzięki.
Po wygłoszeniu słów tych, Mercedes, z wyrazem nieskończonej wdzięczności podniosła ku niebu swe piękne oczy, w których jak djament szkliły się łzy.
Tę tkliwą scenę przerwał szorstko hrabia Morcef.
— Hrabino — rzekł do żony — przepraszałem już hrabiego, że go muszę opuścić, zechciej również i ty także przeprosić go za mnie raz jeszcze. Posiedzenie w Izbie oddawna jest jednak już otwarte, a ja jestem zapisany do głosu jako jeden z pierwszych.
— Idź, hrabio, starać się będę, by nasz gość nie znudził się u nas. Panie, — rzekła Mercedes następnie, zwracając się do Monte Christa — czy zechcesz łaskawie resztę dnia spędzić w naszym domu?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł tu pozostać dłużej. Jednak wprost z podróżnej karety przybyłem do domu państwa. I nie wiem, nawet, gdzie mieszkam w tem mieście, w którem nigdy nie byłem?
— Zastrzegamy więc sobie dłuższe odwiedziny w przyszłości — powiedziała uprzejmie hrabina.
Monte Christo skłonił się tylko, nic nie odpowiadając, z jego twarzy jednak widać było, że zaprosiny przyjmuje.
— Panie hrabio — przemówił Albert — jeżeli pozwolisz, chciałbym choć drobnostkami ci się odwdzięczyć, za twe uprzejmości w Rzymie. To też zechciej przyjąć mój powóz, dopóki twe ekwipaże nie nadejdą.
— Dziękuję ci, vice-hrabio. Spodziewam się, że mój Bertuccio miał aż nadto czasu dosyć, od godziny dziesiątej zrana, by się postarać o powóz i konie.
W przedpokoju oczekiwał już na swego pana służący hrabiego, ten sam co w Rzymie, z zawiadomieniem, że konie czekają na dole.
— Panie vice-hrabio — rzekł przy pożegnaniu Monte Christo — nie proszę cię do siebie, bobyś znalazł mój dom naprędce tylko urządzony. Proszę jednak o wyznaczenie dnia, w którym zechcesz mnie odwiedzić, to wtedy będę już pewien, że nie uchybię przepisom grzeczności.
— Każesz mi dzień oznaczać, hrabio? O, jestem przekonany, że w pałacu swym mógłbyś choćby już dziś bal urządzić.
— Sądź jak chcesz — odpowiedział Monte Christo, — wchodząc po wyłożonych aksamitem stopniach do wspaniałego powozu...
Gdy hrabia wsiadł, konie ruszyły tak szybko, że Monte Christo nie miał możności zobaczenia, iż po za firankami salonu odjazdowi jego przyglądała się jakaś kobieca postać.
Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, siedzącą w olbrzymim fotelu. Portjery były wszystkie opuszczone, to też prawie mrok panował w pokoju, dzięki któremu nie mógł dojrzeć, że miała ona twarz zmienioną. Ze drżenia głosu wywnioskował jedynie, że była słaba.
— Ty cierpisz, matko? — zawołał.
— Nic mi nie jest. To tylko chwilowe jakby pół omdlenie, wywołane silnym zapachem kwiatów w salonie. Czekaj, odpocznę trochę...
— Powiedz mi — zaczęła po chwili — co to za nazwisko Monte Christo?
— Jest to, jak mi się zdaje, tytuł, nie rodzinne hrabiego nazwisko. Hrabia kupił tę wyspę od rządu toskańskiego, co mu dało właśnie tytuł hrabiowski. Hrabia nie miał zresztą żadnych pretensyj do starożytnego rodu i sam siebie nazywa „hrabią wypadku“. Wszędzie jednak uchodzi za wielkiego magnata i posiada bardzo rozległe stosunki.
— Sposób obejścia ma naprawdę zachwycający — zauważyła hrabina — takie przynajmniej zrobił na mnie wrażenie.
— Jest to istotnie człowiek dużej wiedzy i doskonale wychowany.
Hrabina zastanowiła się chwilę, a po krótkim namyśle rzekła:
— Mój drogi Albercie, to, co ci mam powiedzieć teraz, jest zapytaniem matki, pełnej zawsze niepokojów o swe dziecko. Otóż, czy widziałeś tego hrabiego Monte-Christo w jego gronie rodzinnem?... czy jesteś bezwzględnie przekonany, że jest istotnie tym, za którego uchodzić pragnie?
— A za kogóż on uchodzić pragnie? Mówiłem ci już, matko droga, że świat ma go za magnata i tym jest on niewątpliwie.
— A ty, Albercie, jakiego jesteś o nim zdania?
— Przyznam ci się, matko, że nie zastanawiałem się poważniej. Urodził się na Malcie, jak mi mówiono.
— Ależ nie o jego pochodzenie mi chodzi bynajmniej. Chciałabym wiedzieć, czem on jest dzisiaj?
— To rzecz inna zupełnie, tyle rzeczy dziwnych zauważyłem w nim samym i dokoła niego, że gdybym chciał powiedzieć co o nim myślę, określiłbym go w ten sposób może, że jest podobny do jednego z bohaterów Bajrona, którego fatum swem złowrogiem naznaczyło piętnem. Jakiś Manfred, Lara, czy Werner... jakiś nieszczęśnik wyzuty z ojcowizny, któremu los odebrał rodzinę, szczęście... a który cudem jakimś wydobył się z otchłani.
— Tak myślisz?
— Wyspa Monte Christo leży wśród morza Śródziemnego, skalista, niezamieszkała, pustynna. Jest więc schronieniem dla kontrabandzistów, tajemną przystanią dla korsarzy. Kto wie, czy zacni przemysłowcy ci nie opłacają haraczu za przytułek na wyspie?
— Myślę, iż jest to przypuszczenie trochę nazbyt fantastyczne.
— Mniejsza o nie. Kimkolwiek jest on, wszelako, kontrabandzistą, korsarzem, Larą, czy lordem Ruthwenem... przyznać musisz, moja matko, gdy go już widziałaś, że nie jest on człowiekiem przeciętnym, więcej... że jest człowiekiem niezwykłym! To też w salonach paryskich, sadzę, mieć będzie ogromne powodzenie.
— Ileż on też lat mieć może? — zapytała Mercedes, przywiązując widocznie wielką wagę do tego pytania.
— Trzydzieści pięć, do trzydziestu sześciu, conajwyżej.
— Więc jest tak młody?...
— Niewątpliwie. Opowiadał mi niejednokrotnie różne szczegóły ze swego życia. Otóż mówił bez żadnego namysłu: w tej a tej epoce miałem lat pięć, w tamtej dwadzieścia, jeszcze w innej — lat trzydzieści dwa... Porównywałem niejednokrotnie daty te — i nigdy nie zauważyłem najmniejszej w nich sprzeczności. Na zasadzie tych danych przeto, jestem niezbicie przekonany, że ma lat trzydzieści pięć, trzydziesty szósty. Prócz tego, czy zauważyłaś, matko, jak pełne życia są jego oczy?
Hrabina zwiesiła głowę, jakby przygnieciona ciężarem gorzkich myśli.
— Czy ten człowiek, Albercie, jest twoim przyjacielem, czy też tylko okazuje ci dowody przyjaźni? — rzuciła pytanie, wstrząsając się nerwowo.
— A ty?... czy czujesz dla niego sympatję?
— Czy ja wiem?... matko!
— Lubię go, aczkolwiek Franciszek d‘Epinay powiada, że pochodzi on z innego świata.
Hrabina przestraszyła się widocznie.
— Albercie — zawołała głosem wzruszonym — tak bardzo cię prosiłam zawsze, byś był ostrożny przy zawieraniu nowych znajomości.
— Ależ matko droga! Hrabia nie gra nigdy w karty, pija tylko czystą wodę i jest bardzo bogaty; śmiesznością byłoby przypuszczać, iż czyha on na moje pieniądze. Z jakiej więc dobrej racji miałbym unikać jego towarzystwa?
— Masz słuszność. Nierozsądne są moje obawy i tembardziej są one w tym wypadku naganne, że ten człowiek przecież ocalił ci życie. Czy zauważyłeś, jak ojciec go przyjął? Winniśmy być bardzo dla niego uprzejmi. A ojciec jest tak zajęty, tak zapracowany, że czasem mimowoli...
— Ojciec przyjął hrabiego jak najlepiej. Powiem więcej nawet, zdawał się być wyjątkowo ujętym paroma grzecznościami, jakie hrabia Monte Christo potrafił wtrącić niezmiernie zręcznie i szczęśliwie do rozmowy.
Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była jakby pogrążona w głębokiem marzeniu, oczy miała przymknięte. Syn patrzył na nią z troskliwością i bezmiernem przywiązaniem. Gdy spostrzegł, że zamknęła oczy zupełnie, przysłuchiwać się zaczął jej oddechowi, a gdy wreszcie doszedł do przekonania, że zasnęła, oddalił się na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
— To szatan nie człowiek — szepnął sam do siebie — byłem pewien, że zrobi na wszystkich wrażenie.
I wrócił do siebie z pewnym, jakby do hrabiego Monte Christo żalem. Bolało go i to również, że cudzoziemiec ten ledwo stanął w Paryżu — już ma w tej stolicy świata najpiękniejszy zaprzęg.

— Zapewne — mówił do siebie — że ludzie nie mogą być sobie równi, muszę jednak poprosić ojca, ażeby fakty podobne wziął pod uwagę, a następnie poruszył je w Izbie.
ROZDZIAŁ III.
BERTUCIO.

Po upływie sześciu zaledwie minut hrabia znalazł się już u siebie; przez ten czas widziało go zaledwie kilkunastu z młodzieży, znających dobrze cenę pięknej uprzęży. Obejrzeli oni dokładnie ekwipaż, wyciągniętym kłusem pędzący i osądzili, że każdy koń był wart conajmniej piętnaście tysięcy ranków.
Ali wybrał na mieszkanie dla hrabiego dom położony po prawej stronie pól Elizejskich. Był to zresztą pałac raczej, położony wśród obszernych ogrodów; przed pałacem znajdował się olbrzymi klomb, który okrążać musiały zajeżdżające powozy.
Pałac zupełnie odosobniony, miał dwa wjazdy, jeden od pól Elizejskich i drugi dla służby, od ulicy Ponthieu.
Zanim stangret zdołał krzyknąć na oddźwiernego, już żelazna ze złoceniami krata zaskrzypiała na zawiasach i hrabia znalazł się natychmiast otoczony liczną i baczną służbą, gotową na każde jego skinienie.
Przed bogatym przedsionkiem, po objechaniu klombu, powóz się zatrzymał i na czele dwóch lokajów przyjął pana domu Ali, który z niewypowiedzianą radością uśmiechał się do hrabiego, szczęśliwy, że jego długa rozłąka z panem już się skończyła.
Gdy hrabia wysiadł z powozu, stanął przed nim jeszcze jeden mężczyzna, czarno i poważnie ubrany, kłaniający się nisko na powitanie.
— Dzień dobry ci, panie Bertuccio — rzekł doń Monte Christo — notarjusz już jest?
— Oczekuje w małym salonie na pana hrabiego.
— A karty wizytowe, które kazałem zamówić, są już gotowe?
— Znajdzie je pan hrabia na swem biurku. W mojej obecności kazałem przygotować kamień, pierwszą gotową kartę zanieść poleciłem, w myśl pańskich rozkazów, do pana barona Danglarsa, deputowanego, na ulicę Chausse d‘Antin Nr. 7.
— Która godzina?
— Dochodzi czwarta.
Hrabia Monte Christo oddał rękawiczki, kapelusz i laskę świeżo przyjętemu służącemu, paryżaninowi, a następnie udał się do małego salonu, w towarzystwie Bertuccia, który wskazywał drogę.
— Cóż to za nędzne marmury w tym przedsionku? — zauważył — spodziewam się, panie Bertuccio, że je każesz usunąć.
Intendent skłonił się jedynie z uszanowaniem.
Notarjusz, zgodnie z zapowiedzią, oczekiwał w małym salonie.
Urzędnik był sobie nikłą, niepozorną poczciwiną z XVIII okręgu Paryża, wyniesioną najniespodziewaniej dla niego samego do godności rządowego notarjusza.
— Czy to pan jesteś tutejszym rejentem i czy masz prawo sprzedania letniego pałacyku, który pragnę kupić? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odparł zapytany.
— Akt sprzedaży jest już gotowy?
— Gotowy, panie hrabio, mam go przy sobie, oto jest.
— Gdzież to znajduje się ta posiadłość, którą zamierzam nabyć? — zapytał niedbale Monte Christo, zwracając się do intendenta i do notarjusza.
Bertuccio rozłożył ręce, na znak, że nie jest mu to wiadome, zaś notarjusz spojrzał z nieukrywanem zdziwieniem na pytającego.
— Jakżeż to — powiedział — to pan hrabia nie wie, gdzie ten pałacyk się znajduje?
— A skądże mam wiedzieć?... u djabła! Przed paroma godzinami zaledwie przybyłem z Kadyksu do Paryża, w którym nie byłem nigdy w życiu przedtem.
— Jeżeli tak... zauważył notarjusz — pałac, który pan hrabia nabyć zamierza, znajduje się w Auteuil.
Na te słowa Bertuccio zbladł widocznie.
— Przy ulicy?...
— Aleja Fontaine Nr. 28, w cudownym cienistym lasku. Bardzo blisko przytem Paryża. W lasku bulońskim przecież?...
— Więc to tak blisko miasta? Jak mogłeś w takim razie, panie Bertuccio, wybrać mi na rezydencję letnią miejscowość jakby na przedmieściu, tuż przy rogatkach Paryża?!
— Ja? — zawołał intendent — ja tego domu bynajmniej nie szukałem! Mnie pan hrabia nie dawał w tej mierze żadnego polecenia! Raczy pan hrabia przypomnieć sobie.
— Prawda! — przyznał Monte Christo — przypominam teraz sobie. Ja sam to załatwiłem. Wyczytałem w jakimś dzienniku, ogłoszenie, które mnie złudziło kłamliwym tytułem: „mieszkanie letnie do wynajęcia“.
— Niema nic straconego — zauważył Bertuccio — ten dom nie został przecież jeszcze kupiony.
— Mniejsza oto — powiedział z lekceważeniem hrabia — kiedy już jest ten, niechże będzie.
— Pan hrabia ma słuszność — wtrącił skwapliwie notariusz, któremu chodziło o honorarjum, rzecz prosta — Auteuil jest uroczym zakątkiem, a i sam pałacyk jest prześliczny, aczkolwiek w stanie nieco opuszczonym. Za to i meble są stare, a antyki teraz w ogromnej są cenie.
— Dom jest więc obszerny i wygodny, jak pan powiadasz?
— Tak jest, położony przytem we wspaniałym angielskim parku.
A więc nie traćmy drogiego czasu i kończmy tranzakcję. Proszę o kontrakt, panie rejencie.
Hrabia wziął do ręki podany sobie akt kupna i nie czytając go nawet podpisał, rzuciwszy zaledwie okiem na miejsce, na którem był zaznaczony adres posiadłości.
— Intendent wypłaci panu pięćdziesiąt tysięcy franków.
Bertuccio spełnił natychmiast wydane polecenie, kładąc przed notarjuszem paczkę banknotów.
Rejent przeliczył je uważnie.
— Więc wszystkie formalności zostały już załatwione?
— Wszystko, panie hrabio.
— Klucze pan masz przy sobie?
— Są one w rękach odźwiernego domu. A oto rozkaz do niego by wprowadził pana hrabiego w stan posiadania.
— Doskonale, a więc żegnam pana.
I Monte Christo dał ręką notarjuszowi znak, który mówił wyraźnie: już cię nie potrzebuję, możesz odejść.
— Przepraszam — rzekł notarjusz — pan hrabia omylił się zapewne, dostałem bowiem okrągłe pięćdziesiąt tysięcy, gdy prawnie należy mi się pięć tysięcy prowizji.
— A!... wybaczyć mi zechciej, lecz ja, jako cudzoziemiec, nie znam zwyczajów tutejszych, Bertuccio wypłać temu panu dodatkowo tysięcy piętnaście.
Pięć tylko ...
— Należy ci się coś przecież za fatygę — rzekł hrabia, życzliwym gestem żegnając poczciwca.
Notarjusz spojrzał zdumiony i odszedł, kłaniając się nisko. Pierwszy raz, od chwili jak objął urzędowanie, zdarzyło mu się trafić na klijenta tak hojnie płacącego.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za notarjuszem, który wyszedł odprowadzony przez Bertuccia, hrabia wydobył z pugilaresu notesik, otworzył go małym złotym kluczykiem, wiszącym na szyi, na cieniutkim łańcuszku również złotym, i zaczął się zastanawiać nad jedną kartką tego notatnika, a następnie dane tam zawarte porównał z temi, jakie się znajdowały w kontrakcie tylko co podpisanym przez notarjusza.
— Auteuil, aleja Fontaine, Nr. 28... to samo. Czy mam wierzyć teraz wyznaniu, złożonemu pod wpływem religijnego strachu?... Za godzinę jednak wszystko będzie wiadome.
— Bertuccio — zawołał następnie, uderzając srebrnym młoteczkiem w metalowe naczyńko — Bertuccio!
Intendent wbiegł z pośpiechem.
— Mówiłeś mi kiedyś, panie Bertuccio, że ongi, w młodości swej, podróżowałeś po Francji?
— Tak jest, panie hrabio.
— A okolice Paryża czy są ci znane również?
— Tych, panie hrabio, nie znam zupełnie — odpowiedział intendent wstrząsany nerwowem drżeniem.
— To źle, to bardzo źle — wyraził swe niezadowolenie hrabia — żeś nigdy nie był w Paryżu i jego okolicach. Jedziemy bowiem obejrzeć naszą nową posiadłość, byłbyś więc mógł w drodze udzielić mi nieco informacyj dotyczących Passy, Auteuil, lasku Bulońskiego etc.
— Jechać do Auteuil! — zawołał Bertuccio, którego cera oliwkowa zżółkła nagle jak cytryna — ja mam jechać do Auteuil?
— A cóż w tem tak dziwnego? Mieszkać tam będziemy przecież niezadługo?
Bertuccio spuścił głowę, uderzony rozkazującym wzrokiem hrabiego i, nie odpowiadając, stał nieruchomy.
— Cóż to znów takiego, panie Bertuccio? Każesz mi raz drugi wołać o powóz?... zdumionym głosem zawołał Monte Christo, tonem Ludwika XIV, wymawiającego: „Ja muszę czekać?...“
Bertuccio wybiegł z pośpiechem z saloniku do przedpokoju i zawołał chrapliwym głosem:
— Konie dla pana hrabiego!
Monte Christo napisał tymczasem list.
— Powóz już czeka, panie hrabio.
— A więc bierz rękawiczki i kapelusz — rozkazał pan domu.
— Czy koniecznie pan hrabia rozkazuje mi jechać ze sobą?
— A to co znów za pytanie, panie Bertuccio?... Przecież musisz urządzić dom, w którym mam mieszkać?
I pojechali.


ROZDZIAŁ IV.
DOM W AUTEUIL.

Hrabia Monte Christo spostrzegł, siadając do powozu, że jego intendent, zajmując również miejsce, na przedniem tylko siedzeniu, przeżegnał się w sposób korsykański, to jest że skreślił znak krzyża na twarzy; w powozie zaś już będąc — odmawiał jakąś modlitwę ze złożonemi rękoma.
Kto inny uczułby może litość, widząc lęk podobny, hrabia pozostał jednak niewzruszony.
Nie więcej jak w pół godziny stanęli w Auteuil; w miarę zbliżania się do tej miejscowości, wzruszenie Bertuccia potęgowało się w sposób widoczny. A gdy nareszcie wjechali w aleję Fontaine, nieszczęśliwy wcisnął się w kąt powozu i w febrycznem drżeniu uważać zaczął pilnie na każdy dom, około którego przejeżdżali.
— Każ stanąć przed numerem 28 — rozkazał hrabia, przebijając wzrokiem intendenta.
Zimny pot oblał czoło Bertuccia, lecz mimo to powstał z siedzenia i powtórzył adres:
— Aleja Fontaine 28!
Gdy dojeżdżali do tej villi, ciemne chmury, przepojone elektrycznością, przysłaniać zaczęły niebo.
Powóz stanął wreszcie.
— Cóż to, panie Bertuccio, czy nie myślisz wysiadać? O czemże tak przez cały wieczór rozmyślasz?... u djabła!
Intendent wysiadł ciężko, podając rękę hrabiemu.
— Zadzwoń — rozkazał hrabia — zawiadom odźwiernego o mem przybyciu.
Bertuccio zadzwonił, po pewnej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich odźwierny.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Oto twój nowy pan, który przyjechał, by wziąć swą nową własność w posiadanie.
I, mówiąc to, pokazał nakaz notarjusza.
— Więc dom został sprzedany?
— Tak, mój przyjacielu — odezwał się hrabia — postaram się, byś nie żałował dawnych swoich panów.
— Nie mam zbytnich powodów żałować mego poprzedniego pana — odrzekł odźwierny — ponieważ nieomal zupełnie go nie widywałem. Raz ostatni był przed pięcioma laty i mówiąc szczerze, dobrze zrobił, że dom sprzedał, bo mu żadnej nie dawał korzyści, przysparzając wydatków jedynie.
— Jakże się twój dawny pan nazywa?
— Pan markiz de Saint Meran.
— Markiz de Saint Meran? — powtórzył Monte Christo — zdaję mi się, że nie jest mi obce to nazwisko?... Markiz de Saint Meran.
Zdawał się przypominać sobie.
— Stary to ród — zrobił uwagę odźwierny — mój pan był zawsze wiernym sługą Burbonów; miał przytem córkę, jedynaczkę, która wyszła za mąż, za pana de Villeforta, prokuratora królewskiego, naprzód w Nimes, a następnie w Wersalu.
Monte Christo narzucił okiem na Bertuccia, którego twarz już nie do cytryny, lecz do ściany była z koloru podobna.
— Córka markiza umarła, o ile się zdaje? — zapytał Monte Christo.
— Tak, panie, umarła biedna panienka, lat dwadzieścia jeden temu.
— Dziękuję wam, dobry człowieku, za te wszystkie wiadomości — zakończył rozmowę Monte Christo, mając wzgląd na Bertuccia, który wprost słaniał się ze wzruszenia.
— Poproszę teraz o światło, bo chciałbym zwiedzić pałac.
— Czy i ja mam iść z panem? — zapytał odźwierny.
— Zbyteczne. Pan intendent mi poświeci — rzekł hrabia, dając odźwiernemu parę sztuk monet złotych, czem wywołał powódź błogosławieństw na swą głowę.
— Ach, panie, proszę mi darować — zawołał biedak, wracając ze swej izdebki — w całym moim domu niema kawałka śwecy!
— Odjąć latarnie od powozu i niech pan Bertuccio mi pokaże pokoje — zawołał hrabia.
Intendent, złamany zupełnie, już bez jednego słowa protestu, spełnił rozkaz, wszelako z drżenia rąk, które trzymały latarnię, wywnioskować było można, ile go to kosztowało.
Zwiedzający obejrzeli naprzód pokoje parterowe, które prezentowały się bardzo dobrze, aczkolwiek ogromną wiało z nich pustką. Na pierwszem piętrze znajdował się mały salonik, pokój kąpielowy, buduar i dwa pokoje sypialne. W drugiem, licząc kolejno, pokoju sypialnym, znajdowało się wyjście na schody, gdzieś w dół prowadzące.
— Przypatrz się, Bertuccio, co za wygodne schody — zauważył hrabia — idź no naprzód, zobaczymy, dokąd nas one zaprowadzą?
— Te schody, panie hrabio, prowadzą do ogrodu.
— A ty skąd o tem wiesz, mój drogi?
— Tak mi się zdaję przynajmniej.
— Lepiej się będzie przekonać, o ile twe przypuszczenia są trafne? — rzekł hrabia.
Bertuccio westchnął tylko i poszedł naprzód; schody istotnie wychodziły na ogród.
Gdy zostało to już stwierdzone, intendent chciał wracać z powrotem na górę.
— Ależ panie Bertuccio!... idziemy dalej, przecież i ogród zobaczyć należy.
Intendent stał jednak bez ruchu, jakby w ziemię wrośnięty. Rzucał tylko oczami dookoła, które jednak nic nie widziały, a tylko wspominały, śledziły...
— No, idziemy! — powiedział hrabia rozkazującym tonem, udając, że nic nie spostrzega.
— Nie, panie hrabio!... Nie mogę... zawołał Bertuccio, stawiając na murze latarnię — ani kroku nie pójdę dalej! Nie mogę!
— Dlaczego? — zapytał Monte Christo.
— Pan hrabia widzi... To jest zupełnie zbędne... Kto chce kupić dom na wsi, nie kupuje go w Auteuil... A i ulice są ładniejsze od alei Fontaine...
I tak dalej mówił Bertuccio bez związku. — Lecz w końcu oprzytomniał i głosem już pewniejszym zawołał, załamując ręce:
— O panie hrabio... Dlaczegóż ja wszystkiego panu przedtem nie powiedziałem?! Nie wymagałby pan wtedy ode mnie z pewnością, bym tutaj z panem przychodził! Lecz czyż ja mogłem przypuścić, że pan akurat ten właśnie dom kupi, w którym popełniono morderstwo!
— Co!... zawołał Monte Christo, zatrzymując się nagle — co za straszne wypowiedziałeś słowa! Co za imaginacja! Ale dosyć z tem, weź do ręki latarnię, to się przejdziemy po ogrodzie. Przy mnie możesz się nie lękać widziadeł.
Bertuccio, nie pytając się, skierował swe kroki na prawo.
— Mój Bertuccio, — zaoponował hrabia — z jakiej racji mamy chodzić alejami, gdy klomby są tak zaniedbane? Pójdziemy sobie murawą, ot prosto do tej grupy drzew.
Doszedłszy do nich, Monte Christo stanął i zobaczył wtedy, że intendent nie podążył za nim. Nietylko nie uczynił tego, lecz nawet, z oddali, zawołał:
— Oddal się stamtąd, panie hrabio, oddal się, błagam cię o to, bo już się zbliżasz do tego miejsca.
— Do jakiego znów miejsca, Bertuccio?
— Do miejsca, na którem... on zginął.
— Mój kochany Bertuccio — zawołał, śmiejąc się, Monte Christo — opamiętaj się i przyjdź do siebie.
— Panie, oddal się stamtąd, oddal się! Błagam cię o to i zaklinam.
— Kochany Bertuccio, tracisz najwyraźniej rozum — odpowiedział hrabia — jeżeli tak jest istotnie, powiedz mi, a umieszczę cię w domu zdrowia.
— Niestety!... panie hrabio — szepnął złamanym głosem Bertuccio, załamując ręce z miną tak bolesną, że gdyby nie poważne myśli, byłby się hrabia roześmiał serdecznie. — Niestety, panie hrabio, stało się nieszczęście.
— Panie Bertuccio — zawołał hrabia — gdybym cię nie znał, tobym przypuszczał, że cię szatan opętał. Cóż to za miny tragiczne! Cóż to za załamywanie rąk! Wiem, żeś korsykanin, wiem żeś mściwy i ponury, domyślam się nawet, że na sumieniu masz jakąś krwawą vendettę. We Włoszech na to nie zważałem, boć to są tam rzeczy zupełnie zwyczajne; we Francji, jednak, morderstwo jest bardzo źle widziane, to też sprawkami tego rodzaju zajmują się tutaj nader gorliwie i w rezultacie rusztowanie jest zazwyczaj ich finałem.
Gdy Monte Christo wygłaszał te słowa, wpatrywał się w Bertuccia wzrokiem, jakim przyglądał się egzekucji spełnionej na Andrzeju, a potem zaczął znów mówić głosem, który przejął drżeniem biednego intendenta.
— Widzę, iż ksiądz Bussoni oszukał mnie, gdy w 1829 r. po podróży swej po Francji przysłał cię do mnie z listem polecającym, z którego się dowiedziałem, jakobyś miał być człowiekiem wielkich przymiotów. Napiszę natychmiast do niego z zapytaniem, jakiego rodzaju było to morderstwo, o którem wspominasz? Przedewszystkiem jednak uprzedzam cię, że mam zwyczaj szanować zawsze prawa kraju, w którym zamieszkuję. To też nie mam chęci narażać się, dzięki tobie, na zatargi z władzami francuskiemi.
— O, panie hrabio! Byłem zawsze uczciwym. Nie gub mnie. Czyż ci nie służyłem wiernie?
— Nie przeczę — odparł hrabia — ale z jakich przyczyn jesteś dziś tak bardzo zmieszany? Zły to znak! Czyste sumienie nie sprowadza nigdy bladości na twarz, ani też nie wywołuje drżenia rąk.
— Ależ panie hrabio — rzekł po chwili wahania Bertuccio — czyliż nie powiedziałeś mi, że ksiądz Bussoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nimes, uprzedził cię, odsyłając mnie do ciebie, że wielka wina obciąża moje sumienie?
— Prawda, ale kiedy cię do mnie posyłał z tem, że mieć będę z ciebie wybornego intendenta, myślałem, żeś się zajmował przemycaniem towarów i nic ponadto!
— O, panie hrabio! jak mogłeś tak myśleć o mnie? — zawołał Bertuccio z nagłym rumieńcem na twarzy.
— Myślałem również, że będąc korsykaninem, zabiłeś kogoś, w myśl waszych tradycyj, przez zemstę.
— Otóż tak właśnie było, panie hrabio, tak właśnie było! — zawołał Bertuccio — tak, zabiłem, lecz mszcząc się, nie dla zysku, jak bandyta!
— Pojmuję tę różnicę, nie mogę zrozumieć wszelako, co to mieć może wspólnego z tym domem, który tak widocznie cię przeraża?
— Bo ja... w tym domu mą zemstę nasyciłem.
— Jakto, tutaj?!... tak daleko od twej ojczyzny?
— Tak, panie, ale ten dom jeszcze nie należał wtedy do ciebie — naiwnie powiedział Bertuccio.
— I któż stał się ofiarą tej zemsty? Czy Markiz de Saint Meran? Za cóż, u djabła, mścić się miałeś na markizie?
— O, bynajmniej nie na nim.
— Szczególny zbieg okoliczności! — zawołał Monte Christo — trzeba trafu, bym ja ten dom właśnie kupić musiał, w którym tak okropna stała się zbrodnia i to przez mojego właśnie popełniona intendenta!
— Panie hrabio, to fatalizm, jestem tego pewien, to jakieś widocznie przeznaczenie. Bo tylko pomyśleć: kupujesz naprzód, panie hrabio, ten dom, następnie, przez nic i nikogo nie zmuszony, schodzisz po tych samych schodach do ogrodu, nakoniec na tem samem akurat stajesz miejscu, na którem ja zadałem mu cios śmiertelny, o dwa kroki zaledwie od miejsca, w którem nikczemnik ten zakopał własne dziecko! To nie może być nazwane zbiegiem okoliczności, to jest mój zły los, fatum, przeznaczenie! Jeżeliby miał to być zbieg okoliczności, wypadek, to już niewątpliwie kierowaćby nim musiała ręka Opatrzności.
— A dlaczegóż nie miałaby to być Opatrzność właśnie, mój ty potomku korsykanów? Może jednak zechcesz mi opowiedzieć to krwawe intermezzo swego życia?
— Raz tylko w życiu opowiadałem to zdarzenie. A raczej — wyspowiadałem się przed księdzem Bussonim z tej ciężkiej winy mego życia. O rzeczach takich mówić można przy konfesjonale tylko.
— Rób jak chcesz, mój Bertuccio. Powiem ci jednak, że ogromnie tego nie lubię, gdy moi ludzie chodzą jak cienie, cieni się boją i przed cieniami uciekają, co w wyniku daje ten skutek, że się boją przejść po ogrodzie, uporządkowanie którego jest ich obowiązkiem. A zresztą, przyznać się muszę, że bardzobym sobie nie życzył, aby mnie tu odwiedził pewnego pięknego poranka pan komisarz policji. To też, odprawiam cię, panie Bertuccio.
— Na miłość boską, panie hrabio, — zawołał intendent — przerażony tą groźbą. — Jeżeli żądasz tego, panie, opowiem ci wszystko, opowiem co do słowa. Tylko nie wypędzaj mnie, gdyż bez twojej opieki — napewnobym poszedł na rusztowanie.
— Jak uważasz... Pamiętaj jednak, byś mówił tylko prawdę, gdyż inaczej — lepiej będzie byś zupełnie nie zaczynał.
— O, nie! panie hrabio! przysięgam ci na zbawienie duszy, że mówić będę szczerą tylko prawdę. Ksiądz Bussoni poznał tylko część mej tajemnicy, tobie, panie, powiem wszystko! Błagam cię byś się oddalił z tego okropnego miejsca. Patrz, oto księżyc posrebrza uciekające chmury, tak samo, jak to było wtedy. A i ty, panie hrabio, w tym płaszczu, jakżeś podobny jesteś do Villeforta!
— Co? — zawołał Monte Christo — więc to był Villefort?
— Czy pan hrabia go znał?
— Czy znałem?...
— Otóż miał on opinję człowieka najszlachetniejszego, człowieka bez skazy, zaś był... jednym z najpodlejszych ludzi, jakich ziemia widziała.
— O! — zawołał Monte Christo — to niepodobna!
— A przecież tak jest, jak mówię.
— Czyż tak? A jakież masz na to dowody?
— Miałem je!
— I straciłeś je? O nieszczęsny!
— Tak jest, straciłem je, ale poszukawszy dobrze, możeby je było można znaleźć.
— Czy tak? A więc opowiedz mi wszystko, mój panie Bertuccio, bo istotnie zaczyna mnie to zajmować.
Hrabia zanucił jakąś arię z Łucji, poszedł kilkanaście kroków w głąb ogrodu i usiadł na kamiennej ławce.
Bertuccio stanął przed nim, zbierając myśli.


ROZDZIAŁ V.
VENDETTA.

— Od jakiego miejsca mam zacząć opowiadanie? — zapytał Bertuccio.
— Jakżeż ja mam ci odpowiedzieć, gdy nie jest mi nic wiadome z tej historji.
— Myślałem, że ksiądz Bussoni...
— Ksiądz Bussoni istotnie coś mi tam wspominał, lecz bardzo ogólnikowo, a przy tem mówił mi o tem coś dziewięć lat temu... Jakżeż możesz wymagać, bym coś pamiętał...
— Mogę więc bez obawy znudzenia pana hrabiego rozpocząć opowiadanie od samego początku?
— Mów, panie Bertuccio, mów, zastąpisz mi dziennik wieczorny.
— Rzecz sięga 1815 roku.
— O!... — zawołał Monte Christo — rok 1815!
— A jednak wszystkie najdrobniejsze szczegóły tych wypadków, tak żywo stoją mi w pamięci, jakby to wczoraj było. Miałem jedynego brata, panie hrabio, brata starszego, który służył w wojsku za cesarstwa. Z biegiem czasu został on porucznikiem swego pułku, składającego się z samych korsykanów. Był on jedynym moim przyjacielem; gdyśmy osieroceni zostali zupełnie przez rodziców naszych, on miał lat dziewiętnaście, a ja pięć zaledwie, wychowywał mnie jak własnego syna. W 1814 roku, za Burbonów, ożenił się. Gdy cesarz powrócił z wyspy Elby — brat mój ponownie wstąpił do szeregów; raniony lekko pod Waterloo, przeszedł z armją za Loarę.
— Ależ to historja Stu Dni, panie Bertuccio!... — wykrzyknął hrabia — skończona i każdemu znana.
— Niech pan hrabia raczy darować, lecz szczegóły te są niezbędne dla jasności mego opowiadania, zechciej więc być cierpliwym.
— W takim razie mów co chcesz i jak chcesz.
— Pewnego dnia, po tych smutnych wypadkach, odebrałem list. A trzeba panu hrabiemu wiedzieć, żeśmy mieszkali w małej wiosce Regliano, na najbardziej wysuniętym w morze cyplu Korsyki. Pisał mój brat i donosił, że armja została rozpuszczona, więc wraca do kraju, przez Chateaurox, Clermont-Ferrand, Puy i Nimes. Jest jednak bez pieniędzy prosi przeto, aby mu ich przysłać do znajomego oberżysty, mającego swój zakład na drodze pod Nimes, a z którym oddawna byliśmy w stosunkach.
Kontrabandowych? — zapytał hrabia.
— Trudno! Trzeba przecież z czegoś żyć, panie hrabio.
— Zapewne. Cóż dalej?
— Szczerze i bardzo kochałem mego brata. Postanowiłem przeto nietylko posłać mu jak najwięcej gotówki, ale nawet sam mu ją zawieźć. Z 1,500 franków, jakie mieliśmy uciułane, wziąłem ze sobą tysiąc, resztę pozostawiając u Ansunty, bratowej, i z tem się do Nimes udałem. Nie było to trudną rzeczą, miałem własną barkę, a przytem znalazł się pewien ładunek do przewiezienia, wszystko więc sprzyjało memu zamiarowi. — Gdyśmy jednak wypłynęli na morze, zawiał wiatr przeciwny, tak, że po upływie pięciu dni dopiero dotarliśmy do brzegów Francji i wypłynęliśmy na wody Rodanu. Gdy się to stało, zostawiłem barkę w miejscu, dobrze osłoniętem drzewami, a znajdującem się pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, i sam do Nimes się udałem.
— No i dotarłeś tam bez przeszkody?
— Tak jest, panie hrabio, aczkolwiek działy się tam wtedy rzeczy najokropniejsze. Grasowali tam wtedy trzej słynni bandyci: Trestaillon, Truphemy i Graffan, którzy w oczach władz, patrzących na to przez szpary, wyrzynali wprost ludzi, podejrzanych o bonapartyzm. Musiał pan przecież co słyszeć o tych mordercach?
— Byłem wtedy bardzo, bardzo, daleko!
— Nie przesadzę, jeżeli powiem, że ludność Nimes i okolic we krwi wtedy brodziła. Na każdym kroku widzieć się dawały trupy a całe bandy, zorganizowane jak milicja i doskonale uzbrojone, — zabijały, paliły i grabiły!
— Na widok podobnej rzezi przejął mnie paniczny strach; lękałem się nie o siebie; boć przecie byłem tylko ubogim rybakiem, lecz o brata, który z cesarskich wracał szeregów i musiał być wobec tego w mundurze i szlifach. Jemu więc groziło niebezpieczeństwo.
— Pobiegłem więc co tchu do owego oberżysty, by zasięgnąć języka i, o boleści!... przeczucia moje okazały się prawdziwe: brat mój, gdym wchodził do zajazdu, w oczach oberżysty został zamordowany.
Robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby wykryć morderców, nikt jednak nie ośmielił się wymienić mi ich nazwisk. Przyszło mi więc do głowy odwołać się do sprawiedliwości francuskiej, o której mówiono, że jest nieskazitelna. Udałem się więc do prokuratora królewskiego.
— Zaś prokuratorem tym był właśnie de Villefort?... domyślił się Monte Christo.
— Tak, panie hrabio, przeniesiony z Marsylji, gdzie był podprokuratorem. Otrzymał to wyższe stanowisko, za okazaną gorliwość, mówiono mianowicie, że on pierwszy doniósł królowi o wylądowaniu cesarza na brzegach Francji, po ucieczce z wyspy Elby.
— I przed takim bohaterem stanąłeś, biedaku?
— Panie, rzekłem do niego, mój brat został zamordowany wczoraj na ulicy miasta w oczach nieomal władz. Nie wiem przez kogo, ale pan mógłbyś to wykryć. Jesteś głową sprawiedliwości, a do sprawiedliwości należy ujmować się za tymi, których władze obronić nie potrafiły.
— Czem był za życia twój brat? —
— Porucznikiem korsykańskiego bataljonu.
— Był to przeto żołnierz uzurpatora?
— W szeregach francuskiej służył armji.
— A więc jeżeli tak, — to nosił szpadę i od szpady zginął.
— Mylisz się pan, zginął od sztyletu.
— Cóż chcesz tedy, abym dla ciebie zrobił?
— Proszę, abyś pan pomścił śmierć brata mego.
— Na kim?
— Na jego mordercach!
— Ależ ja ich nie znam.
— Każ ich wyśledzić.
— A to z jakiej racji? Twój brat miał z kimś najwidoczniej jakąś sprzeczkę, rezultatem której był pojedynek, w którym zginął. Wszyscy ci dawni żołnierze uzurpatora bardzo są pochopni do awantur, zwłaszcza że im to uchodziło bezkarnie za cesarstwa. Dziś jednak zmieniły się już czasy, cisi mieszkańcy tutejsi nie chcą znosić dłużej awantur i nadużyć.
— Przyszedłem do pana prosić go, byś się zechciał ująć za mym bratem. Nie w swoim więc przyszedłem interesie. Ja może umrę z żalu, a może się zemszczę i na tem koniec. Ale brat mój zostawił żonę, ta kobieta umrze z głodu, bo praca brata mego dawała jej środki do życia. Wyjednaj jej pan jakąkolwiek pensję u rządu.
— Każda rewolucja pociąga za sobą ofiary — odpowiedział urzędnik ten, niczem niewzruszony — brat twój padł właśnie w rewolucyjnej walce, jest to niewątpliwie dla ciebie i dla żony twego brata nieszczęściem, za które jednak rząd zwycięski nie może płacić odszkodowania jego rodzinie. Gdybyśmy chcieli mścić się za wszystkie nadużycia, jakich dopuścili się stronnicy uzurpatora na stronnikach królewskich, brat twój zginąłby może na rusztowaniu. To, co się stało, jest zupełnie normalne.
— I to pan, prokurator królewski mówi do mnie w podobny sposób? Sankcjonujesz więc prawo vendetty korsykańskiej?
— Wszyscy korsykanie, na honor, to szaleńcy najwidoczniej — zawołał na te moje słowa Villefort — zdaje im się nieodmiennie, że ich ziomek ciągle jest jeszcze cesarzem. Otóż mylisz się co do tego, kochanku. Trzeba ci było wnosić skargi podobne przed dwoma miesiącami, dziś zapóźno już trochę na nie. Idź więc precz, bo każe cię wypędzić.
Patrzyłem przez chwilę na niego, pragnąc wywnioskować, czy prośba i błaganie nie zdołałyby go zmiękczyć. Ale był to człowiek bez serca, zbliżyłem się więc do niego i rzekłem cicho:
— Ponieważ pan znasz tak dobrze korsykanów, wiedzieć więc musisz, że potrafią oni dotrzymać słowa. Twojem zdaniem zrobiono dobrze, że zamordowano mego brata, ponieważ był bonapartystą, gdy ty rojalistą jesteś; a więc ja, który bonapartystą również jestem, powiem ci jedną rzecz, tę mianowicie, że cię zabiję. Od tej chwili wypowiadam ci vendettę, którą ty usankcjonowałeś swem prokuratora królewskiego słowem. Strzeż się, strzeż, bo za pierwszym razem, gdy się spotkamy oko w oko, będzie to twoja ostatnia godzina.
Po tych słowach, nie czekając aż wyjdzie z osłupienia, otworzyłem drzwi i uciekłem.
— Wiesz co, panie Bertuccio, — zawołał Monte Christo z udanem zdziwieniem — wyglądasz na bardzo poczciwego i cichego człowieka, a odważyć się śmiałeś na postępek podobny!... i to względem prokuratora królewskiego, w dodatku. Wiedziałże on przynajmniej, co znaczy słowo: „vendetta?“
— Wiedział. I od tej chwili nigdy bez towarzystwa na ulicę nie wychodził. Rozkazał mnie przytem szukać wszędzie. Schowałem się jednak dobrze, więc mnie nie znaleźli. Te złe wyniki poszukiwań musiały na nim najwidoczniej zrobić wrażenie; owiał go strach, poprosił więc o tranzlokację, a ponieważ miał wielkie wpływy u dworu, został mianowany prokuratorem w Wersalu. Pan hrabia wie wszelako, że dla korsykanina niema przeszkód, ni przestrzeni.
Chciałem i musiałem zabić Villeforta, lecz chodziło mi również i o to, bym nie został schwytany. Musiałem więc działać ostrożnie i zwolna. Na szczęście miałem owe tysiąc franków, które były przeznaczone dla brata.
Nie zabijałem więc Villeforta, aczkolwiek go widziałem na ulicach niejednokrotnie, lecz cierpliwie wyczekiwałem na dogodną sposobność. Przez trzy miesiące chodziłem śiad w śiad za Villefortem, aż nakoniec wyśledziłem, że jeździł on potajemnie do Auteuil. Tam przeto postanowiłem sobie załatwić me z nim porachunki.
— Śledząc go, już w Auteuil, stwierdziłem, że po przyjeździe powozem, podąża on pieszo, krążąc, do tego właśnie domu, w którym się teraz znajdujemy. Nigdy jednak nie wchodził frontowem wejściem, lecz temi oto małemi drzwiczkami, które pan widzisz w murze...
Monte Christo dał znak skinieniem głowy, że mimo ciemności furtkę tę widzi dokładnie.
— Pałac ten — ciągnął dalej opowiadanie swe Bertuccio — jak panu oświadczył to już odźwierny, należał do pana de Saint Meran, który mieszkał stale w Marsylji; letnia ta rezydencja, dobra dla mieszkańców Paryża, pozostawała niezamieszkałą i bezużyteczną. W pobliskich oberżach mówiono mi jednak, iż od jakiegoś czasu zamieszkiwała w pałacyku tym jakaś, nieznana nikomu, młoda wdowa, o której wiedziano to jedynie, że jest baronową.
W rzeczy samej, pewnego wieczoru, gdym przez mur zaglądał, spostrzegłem młodą i piękną kobietę, samotnie przechadzającą się po ogrodzie, bezustannie przytem spoglądająca w stronę tych małych drzwiczek, z czego wywnioskowałem, że oczekuje na Villeforta.
— Gdy się do mnie zbliżała, tak, że mimo ciemności byłem w stanie rozpoznać jej rysy, miałem możność przekonania się, że była młodą, piękną, wysmukłą blondynką, lat najwyżej osiemnastu. Dostrzegłem również iż była w odmiennym stanie, a nawet bardzo bliska słabości.
Gdy tak się jej przyglądałem, drzwiczki w murze otworzyły się i wszedł przez nie jakiś człowiek. Blondynka podbiegła ku niemu pospiesznie i padli sobie w objęcia, a następnie weszli razem do domu.
Był to Villefort. Pomyślałem wtedy, że godzina nadeszła, że wychodzić będzie z tego domu, gdy noc będzie zupełna. Ale Villefort opuścił swą kochankę, gdy dzień już biały był na niebie.
Należało czekać na inną sposobność. W trzy dni potem, czatując na ulicy, spostrzegłem, jak z domu tego wyjechał konno służący i pojechał galopem do Wersalu. Po Villeforta jedzie — pomyślałem sobie wtedy. — Domysł był trafny. W trzy godziny potem służący ów powrócił, okryty kurzawą, zaś w kilkanaście minut po nim do furtki zbliżył się jakiś człowiek pieszy, okryty czarnym płaszczem i w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, głęboko na oczy wciśniętym. Człowiek ten otworzył kluczem drzwiczki, a następnie znikł za niemi.
Aczkolwiek nie widziałem twarzy przybysza, po biciu mego serca poznałem, że to był Villefort.
Zdawało mi się, że ten dzień nie skończy się nigdy, lecz nakoniec mroki osłoniły ziemię, dobyłem wtedy nóż z kieszeni, obejrzałem jego ostrze i zręcznie przesadziłem mur.
Naprzód podążyłem do drzwiczek i stwierdziłem, że klucz był pozostawiony w zamku, zaś drzwi na dwa spusty zamknięte. Następnie rozejrzałem się po ogrodzie. Jak pan hrabia widzi, kto chce się dostać z domu do furtki, musi bezwarunkowo około tych drzew przechodzić, ukryłem się więc w ich cieniu, postanawiając sobie czekać cierpliwie.
Było to na schyłku września. Dął silny wiatr, strącający liście z drzew. Mały łuk księżyca przemykał się szybko od czasu do czasu pomiędzy chmurami. Zimno było i aczkolwiek była to dość wczesna jesień, pachniało już dniem zadusznym. Wiatr bezustannie szemrał w gałęziach drzew, które — ludzkiemi zdawało się głosy — jęczały i zawodziły, jak dusze potępione. Pan hrabia nie wiesz może o tem, być może, a jednak jest to pewnikiem, że tam, gdzie ma być spełnione morderstwo, w powietrzu o wiele wcześniej dają się słyszeć jęki i szlochania.
Gdy ostatni przenikliwy jęk serca, bijącego się w metalowej ciaśni, przebrzmiał w przestrzeni, spostrzegłem słabe światełko, błyskające po przez okna klatki schodowej. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie człowiek, owinięty w płaszcz. Ręka moja nóż dzierżąca drżeć przestała momentalnie! Byłem gotów zupełnie, by uderzyć.
Człowiek płaszczem owinięty szedł prosto ku mnie. W miarę, jak się zbliżał, zdawać mi się zaczęło, że w prawej jego ręce dostrzegam jakąś broń. Zadrżałem, nie z obawy walki, lecz jedynie, by moja zemsta nie spełzła czasem na niczem. Gdy był już tylko o parę kroków oddalony, stwierdzić mogłem, że nie była to broń, lecz rydel.
Nie mogłem narazie odgadnąć, w jakim celu Villefort narzędzie to przyniósł ze sobą, gdy wtem, nie dochodząc do mnie, zatrzymał się, spojrzał dookoła, złożył jakiś przedmiot, do tej chwili pod płaszczem ukryty, na ziemi i zaczął kopać, gorączkowo wyrzucając ziemię.
Przyznam się, iż bez względu na straszną chwilę ogarnęła mnie ciekawość, co też człowiek ten zamierza ukryć w ziemi? Stałem więc bez ruchu, tłumiąc oddech, i czekałem. Zwolna zacząłem rozpoznawać że przedmiot złożony na ziemi był skrzynką, jakieś sześćdziesiąt centymetrów długą, ze dwadzieścia centymetrów szeroką i tyleż mniej więcej wysoką.
Czekałem, aż skrzynkę złoży w dół i ziemia ją przykryje. Szybko to zrobił, a potem nogami deptać zaczął grunt, dla zatarcia śladów swego czynu.
Wówczas rzuciłem się na niego i utopiłem nóż w jego piersi, te mówiąc słowa:
— Jestem bratem Bertuccia. Oto śmierć tobie, za mojego brata i za głód jego żony. Oto vendetta, którą mi zalecałeś!
Nie wiem, czy słyszał mnie. Zapewne nie, bo padł, nie krzyknąwszy nawet. Uczułem strumień gorącej krwi, która obryzgała moje ręce. Ta krew przywróciła mi przytomność. Oparłem się o drzewo, odpocząłem, a następnie zebrałem się do odkopania skrzynki, przyczem, po jej wydobyciu, dół z powrotem zasypałem, aby nikt nie mógł spostrzec, że coś ze sobą zabrałem. Gdy to wszystko zrobiłem, pobiegłem do drzwiczek, otworzyłem je i wybiegłem na ulicę, klucz unosząc ze sobą, po zamknięciu nim drzwi na dwa spusty.
— Ślicznie — zawołał Monte Christo — popełniłeś zatem morderstwo i kradzież.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Bertuccio z przekonaniem — to była vendetta i nagroda za nią.
— I jakież tam znalazłeś skarby?...
— Tam wcale nie było pieniędzy.
— A, prawda przypominam sobie! Wspominałeś przecież coś o dziecku?...
— Tak, panie. W cienką batystową pieluszkę owinięte dziecko tam było, tylko co narodzone; posiniała twarzyczka świadczyła, że umarło z uduszenia. Że jednak nie zupełnie jeszcze ostygło, wahałem się, czy je rzucić, lub nie, do wody u nóg mych płynącej?
Bóg nie pozwolił mi na popełnienie tej zbrodni; po chwili uczułem, że serduszko dzieciątka lekko bić zaczęło. A ponieważ byłem jakiś czas pomocnikiem lekarzy, w szpitalu w Bastja, robiłem wszystkie zabiegi, jakie się czyni w podobnych wypadkach. Po kwadransie mych usiłowań i nadludzkich starań, wyczułem, że dziecina zaczęła lekko oddychać.
Krzyknąłem wtedy z radości.
— Bóg widocznie nie opuścił mnie jeszcze — powiedziałem sobie — jeżeli mi dozwolił ocalić życie ludzkiej istocie w zamian za to, które zniszczyłem.
— Cóż zrobiłeś z dzieckiem? — zapytał Monte Christo — bo niemały jest to przecież kłopot dla człowieka, który musi uciekać.
— To też na moment nawet nie pomyślałem, by je zabrać ze sobą. Wiedziałem, że w Paryżu jest szpital, w którym przyjmują niemowlęta. Poszedłem więc tam i oświadczyłem, że znalazłem dziecko to na drodze, więc je przynoszę. Skrzynka stanowiła dowód, batystowe zaś pieluszki wskazywały, że noworodek jest dzieckiem bogatych rodziców.
W piętnaście dni potem byłem już z powrotem w Rogliana i rzekłem do Assunty:
— Pociesz się, siostro. Twój mąż został pomszczony. I opowiedziałem jej wszystko.
— Bracie — odpowiedziała Assunta — powinieneś był przynieść tutaj to dziecko; bylibyśmy zastąpili mu rodziców, Bóg byłby nas za ten czyn błogosławił.
W miejsce odpowiedzi, oddałem jej połowę pieluszki, którą zachowałem, aby w razie, gdybyśmy byli bogatsi, mieć możność odebrania dziecka.
— Jakież litery były na tej pieluszce! — zapytał Monte Christo.
— „H“ i „N“ pod baronowską koroną.
— Jak widzę, to jesteś i z heroldją obeznany, panie Bertuccio. — Ale mów dalej, ciekaw jestem dwóch mianowicie rzeczy...
— Jakich? panie hrabio.
— Co się stało z tym chłopczykiem? Bo to był chłopiec? Mówiłeś mi tak, jeżeli się nie mylę?
— Nie przypominam sobie, panie hrabio, bym to mówił.
— A więc mi się tak zdawało. Jak widzę, omyliłem się jednak.
— O, nie, panie hrabio, nie omyliłeś się, bynajmnej. Był to rzeczywiście chłopczyk. A jaka jest druga sprawa, o której pan hrabia pragnąłby wiedzieć?
— O jakiż to inny występek byłeś posądzony, kiedyś żądał spowiednika i ksiądz Bussoni odwiedził cię w więzieniu?
— O, jest to zupełnie inna sprawa — i bardzo długa, więc obawiam się, by pan hrabia się nie znudził, słuchając tak długo mych opowieści?..
— Nic nie szkodzi. Dochodzi dopiero dziesiąta, a wiesz przecież, iż znacznie później udaję się na spoczynek.
Bertuccio skłonił się i zaczął znów opowiadać:
— W części dla odegnania przykrych wspomnień, które mnie trapiły, a w części dla wyżywienia nieszczęśliwej wdowy, nad którą roztoczyłem opiekę, zostałem kontrabandzistą, z tej może także przyczyny, że przemycanie towarów było wtedy bardzo łatwe; władze, jak zazwyczaj po każdej rewolucji, drzemały raczej, aniżeli działały. Południowe brzegi zwłaszcza były bardzo słabo strzeżone.
Od czasu spełnienia na mym bracie morderstwa, przed bramą owej oberży pod Nimes, nie chciałem się tam ukazywać, co było zresztą zbędne, ponieważ ten sam, a będący z nami w stosunkach, oberżysta, sprzedał tam ten interes i założył inną trattorię, na drodze między Bellebarde a Beaucaire, pod godłem: „Pod mostem”. Mieliśmy wtedy, w różnych punktach, kilkanaście tajemnych składów, które podejmowały się przechowywać naszą kontrabandę i gdzieśmy znaleźć mogli zawsze przytułek przed pościgiem celników i żandarmów.
Ale nam zawsze jakoś szczęśliwie się udawało. Ludzie zresztą, którzy przekładają śmierć nad więzienie, są zdolni do cudów. Bo tylko zbytnia dbałość o życie staje na przeszkodzie do spełniania wielkich zamiarów. Gdy kto bowiem raz poświęci życie — już tem samem staje się wyższym od zwykłych ludzi; albo mówiąc inaczej — już ci zwykli ludzie nie są mu już równi. Ktokolwiek zdecydował się na śmierć i jest w każdej chwili na nią gotowy, ten w tejże chwili, gdy tak właśnie postanowił, uczuwa, jak przeogromnie spotęgowały się jego siły, jak ponad zwykłą miarę jest wyższy, jak bardzo rozszerzył się zakres jego światopoglądu i działania.
— Filozofja, panie Bertuccio! — rzekł hrabia — jak widzę jednak, to wszystkiego już próbowałeś w swem życiu?
— Niech pan hrabia zechce mi darować.
— Nic nie szkodzi. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że filozofja o godzinie wpół do jedenastej wieczorem, to trochę zapóźno. Jedno tylko zrobię zresztą spostrzeżenie, że wywody twe są bardzo słuszne.
— Otóż dzięki temu może, iż byłem zdecydowany na wszystko, na śmierć nawet, — majątek mój wzrastał, a interesy moje z dnia na dzień stawały się korzystniejsze.
Pewnego dnia, gdy wybierałem się właśnie na dłuższą wyprawę, bratowa moja rzekła do mnie:
— Jedź, z powrotem znajdziesz w domu pewną niespodziankę.
Zapytywałem, coby to miało być takiego, lecz nie chciała mi dać odpowiedzi.
Wyprawa ta zajęła mi coś pięć tygodni czasu, byliśmy bowiem i w Lucca, po oliwę, i w Livorno, po bawełnę angielską, a że spieniężylimy wszystko to bardzo dobrze, wracaliśmy przeto do domów w humorach jak najlepszych.
Gdy wszedłem do domu, spostrzegłem w pokoju Assunty wspaniałą kolebkę, która nie licowała swą wspaniałością z innemi sprzętami naszego ubogiego mieszkania, w niej dziecię siedem, lub osiem miesięcy mieć mogące.
Krzyknąłem z radości. Od chwili zamordowania prokuratora królewskiego porzucenie jego dziecka było przyczyną bezustannie ogarniającej mnie melancholii. Ten stan duszy odczuła Assunta, a korzystając z mej nieobecności zabrała z sobą połowę pieluszki z cyfrą oraz notatkę, w której były oznaczone dzień i godzina oddania dziecka do szpitala. Gdy przedstawiła dowody te, dziecko bez najmniejszych trudności zostało jej wydane.
Przyznam się panu hrabiemu, że gdym zobaczył tę biedną istotkę śpiącą w kolebce, pierś moja się wzdęła i łzy popłynęły mi z oczu.
— Zaprawdę, moja Assunto, — zawołałem — jesteś kobietą wyjątkowo zacną. Niech Bóg Dobrotliwy nagrodzi ci twój dobry uczynek.
— To już nie filozofja, panie Bertuccio, to prawda i wiara sama — rzekł Monte Christo — zaprawdę Bóg zesłał ci to dziecię!
— O tak, panie hrabio, Bóg istotnie dał mi to dziecię by stało się ono karą za moją zbrodnię zabójstwa. Nigdy może jeszcze tak przewrotna na ziemi nie żyła istota, aczkolwiek dziecko to było najtkliwszą zawsze otoczone opieką i wychowywane jak najstaranniej!
Bratowa obchodziła się z chłopcem tym jakby z synem jakiegoś udzielnego księcia. Fizycznie przedstawiał się on najlepiej. Postać miał harmonijną i kształtną, oczy jasnobłękitne, jak zabarwienie najwytworniejszych chińskich waz, włosy miał bardzo jasne o złotawym odcieniu, które jednak z czasem przybierać zaczęły tony czerwonej miedzi. A przysłowie poucza, że rudy człowiek jest albo bardzo dobry, albo też zły zupełnie. Przysłowie to na Benedetto sprawdziło się w zupełności, dobroci nie było w nim na lekarstwo.
W pierwszych latach, Assunta, co prawda, trochę psuła chłopca. Niejednokrotnie biegła do miasta, o parę kilometrów oddalonego, byle tylko kupić chłopcu, a to ciasteczek, to znów najwyborniejszych czekoladek, lub owoców w cukrze. Ale cóż?... od słodyczy tych chłopiec wolał kasztany lub pomarańcze, — kradzione w ogrodzie sąsiada.
Ale to były dopiero początki. Razu pewnego, gdy Benedetto miał około sześciu lat życia, odwiedził nas sąsiad nasz, Bazyli, z tem, że zginął mu luidor z woreczka. A pan hrabia wie, że na Korsyce nie było złodziei, to też pieniędzy nikt tam nie zamyka.
Mówiliśmy mu, że może źle obliczył, on jednak był bardzo pewien swej rachuby.
Zaś tego dnia Benedetto, po całodziennej nieobecności w domu, wrócił wieczorem z małą małpką afrykańską na ręku. Na zapytanie skąd ją wziął — odpowiedział, że ją znalazł na drodze...
Od miesiąca niegodziwe to dziecko uroiło sobie, że musi mieć małpkę. No i znalazło sposób!
Powiedziałem mu, że nie wierzę, by mógł żywe stworzenie, z łańcuszkiem w dodatku, na drodze znaleźć, lecz Benedetto trwał w kłamstwie i popierał je takiemi dowodami, że przynosiły one istotnie wielki zaszczyt jego imaginacji, aczkolwiek w najmniejszej nawet mierze nie były podobne do prawdy.
Rozgniewałem się wreszcie, lecz on na to tylko się roześmiał; pogroziłem mu, — odskoczył natychmiast parę kroków, ze słowami:
— Ty bić mnie nie masz prawa. Nie jesteś, na szczęście, moim ojcem!
Nie mogliśmy się dowiedzieć, kto odkrył mu tę tajemnicę, którą staraliśmy się najusilniej przed nim zachować. W każdym jednak razie odpowiedź ta ujawniła dosadnie charakter tego dziecka, to też dotknęła mnie ona do żywego, jednak opuściłem wzniesioną już rękę, a dziecko odeszło dumne widocznie z odniesionego nade mną zwycięstwa. Od tej chwili stał się jeszcze bardziej zuchwały, terroryzując zwłaszcza Assuntę od której wyciągał pieniądze, tak, iż stale bywała bez grosza.
Mając zaledwie lat jedenaście obcował jedynie z młodzieżą dorastającą, przyczem wdawał się ze wszystkimi największymi łotrami w okolicy, co dało ten skutek, że parokrotnie mieliśmy u siebie odwiedziny policji, która szukała sprawców kilku brzydkich czynów.
To mnie przestraszyło. Zaczęło nam to grozić najgorszemi następstwami, zaś niepokój mój był tem większy, że musiałem się wydalić z domu na czas dłuższy.
Długo rozmyślałem, co mi wypada czynić, zwłaszcza, że mnie prześladowały jakieś złe przeczucia. W końcu postanowiłem wziąć ze sobą Benedetta; spodziewałem się, że czynne i surowe życie kontrabandzistów i ich niesłychana karność na pokładzie, zmienić zdołają charakter chłopca.
Wziąłem więc Benedetta na stronę i powiedziałem, że go zabieram ze sobą.
Pozwolił sobie powiedzieć wszystko do końca, a potem aż parsknął śmiechem, mówiąc:
— Czyś ty oszalał, mój wuju?... Tak mnie zazwyczaj nazywał gdy był w dobrym humorze — Głupibym być musiał chyba, gdybym zmieniał życie, które teraz prowadzę, na takie, jakie ty prowadzić musisz, to znaczy dobre i smaczne próżnowanie, na okropną pracę i trudy, w jakich ubiega twe życie. A mnie na co przepędzać noce na zimnie, lub prażyć się w upale dnia? Poco się kryć bezustannie i narażać na strzały i więzienie? By zyskać trochę pieniędzy? Ależ ja mam i bez tego! Czyż ich nie mam — ile ich tylko zapragnę? Assunta nie odważy się nigdy na to, by mi śmiała ich odmówić.
Osłupiałem na takie zuchwalstwo i na takie rozumowanie.
Pomyśleć tylko, że tak mówił chłopiec zaledwie dwunastoletni!
Benedetto powrócił więc do swoich towarzyszów, by się dalej bawić i widziałem zdaleka, jak mnie pokazywał palcem, a następnie kółka zakreślał na czole! Byłem dla niego skończonym głupcem.
— Wyborne dziecko!... rzekł z cicha do siebie Monte Chrtsto.
— Gdyby Benedetto był moim synem, być może, iż dałbym sobie z nim radę i naprowadził na uczciwą drogę, lecz ta myśl, iż mógłbym używać siły fizycznej względem dziecka, któremu zabiłem ojca — odbierała mi siły.
Prosiłem więc tylko bratowej, by ukrywała dobrze swe oszczędności, w interesie nieszczęśliwego chłopca przedewszystkiem, by ułatwieniem przewinień nie doprowadzać go na drogę zła.
Ja również ze swej strony obmyśliłem sobie plan, który powinien był uratować Benedetta.
Chłopiec był bardzo pojętny i zdolny. Jeżeli tylko chciał się uczyć, nauka z największą mu przychodziła łatwością. Postanowiłem przeto umieścić go, jako sekretarza na okręcie, u pewnego kapitana bardzo mi przyjaznego. Tym sposobem miałby pracę lekką i zostałby odcięty od złego towarzystwa.
Nagły wyjazd do Francji odroczył wykonanie projektu.
Wszystkie nasze operacje na ten raz miały mieć miejsce w Lyońskiej zatoce; jednak warunki pracy naszej z każdym dniem stawały się trudniejsze. Był to już rok 1829-y; kraj coraz bardziej do normalnych wracał stosunków, co za sobą pociągało i te smutne dla nas konsekwencje, iż straż celna coraz sprawniej działać zaczynała.
Wielki jarmark w Beaucaire czujność straży tej spotęgował jeszcze.
Mimo to, wyprawa nasza, początkowo, miała przebieg jak najpomyślniejszy. Bez najmniejszej przeszkody wpłynęliśmy na fale Rodanu, w naszej barce o podwójnym dnie, gdzie była ukryta kontrabanda, i dotarliśmy aż do Arles.
Gdyśmy tam stanęli, zaczęliśmy, korzystając z nocy, z pośpiechem wyładowywać nasze towary i przenosić je do miasta, przy pomocy ludzi, pozostających z nami w stosunkach, lub też oberżystów, u których mieliśmy nasze składy.
Czy dlatego, że ciągłe powodzenia znieczuliły nasz zmysł ostrożności, czy też z przyczyny, że zostaliśmy zdradzeni, dość że powinęła nam się noga. Pod wieczór dnia tego przybiegł do nas jeden z majtków, z zawiadomieniem, iż widział oddział celników, składający się z kilkunastu ludzi, który śpieszył w naszą stronę.
W jednej chwili byliśmy już wszyscy na nogach, ale niestety było już zapóźno. Statek nasz był widocznie pod obserwacją i nagle, jakby na komendę, został ze wszystkich stron otoczony.
W gronie celników, zalewających oba wybrzeża, dojrzałem kilku żandarmów. Do tchórzów nie należałem nigdy i odważnie zawsze potykałem się z każdym rodzajem wojsk, na widok żandarmów jednak ogarnął mnie strach i zacząłem się wycofywać z walki. Po chwili znalazłem się na spodzie okrętu, a następnie wymknąłem się przez okienko i rzuciłem się do wody; płynąłem rzeką dość długo, aż wreszcie wydostałem się na wody kanału, łączącego drogę wodną Beaucaire z Aiduesmortes.
Gdy się tam znalazłem, żadne niebezpieczeństwo już mi nie groziło. Płynąłem więc dalej cicho, z pełną wiarą, że będę uratowany, zwłaszcza że oberżysta utrzymujący tawernę na drodze pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, jak już to panu hrabiemu wspominałem, był naszym przyjacielem.
Na nieszczęście moje oberża zmieniła właściciela. Nabył ją jakiś podstarzały człeczyna z Marsylii, który cały swój wielki majątek stracił tam na swem rzemiośle, a teraz próbował szczęścia na innej drodze. W tej to oberży i u tego człowieka miałem szukać schronienia.
— Jak się ten człowiek nazywał? — zapytał nagle Monte Christo, który od niejakiego czasu zaczął baczniejszą zwracać uwagę na opowiadanie Bertuccia.
— Nazywał się Kacper Kadrus, zaś za żonę miał kobietę ze wsi Carconte, którą wszyscy znali pod mianem Karkontki. Biedna ta kobieta była wiecznie chora, trapiła ją jakaś wewnętrzna gorączka.
— Było to tedy — zapytał raz jeszcze hrabia — około roku... jak powiadasz...
— W 1829 roku się to działo, panie hrabio, w miesiącu czerwcu. Dokładnie — dnia 3 czerwca.
— Aha! — odezwał się hrabia, głosem dziwnie zmartwionym, bezbarwnym — działo się to dnia 3 czerwca 1829 roku... Dobrze, mów dalej.
U Kadrusa tedy spodziewałem się znaleźć przytułek. Że jednak nigdy nie wchodziliśmy, my kontrabandziści, do żadnej z oberży zaprzyjaźnionych, przez główne drzwi, więc i w tym wypadku zakradłem się ostrożnie przez tylną furtkę, wiodącą do ogrodu, na tyłach domu się znajdującego. Liczyłem, że zawiadomię Kadrusa o wszystkiem, co się stało, przeczekam najgorsze chwile, przebiorę się i pożywię, a następnie bez względu na zapowiadającą się burzę, udam się w stronę Rodanu, by się dowiedzieć, co się stało z naszym statkiem?
Gdy wszedłem przez kuchnię do izby gościnnej, spostrzegłem z przerażeniem, że Kadrus ma gościa.
Wyglądał on na obcego, mieszkańca większych miast, na jeżdżącego po jarmarkach komisjonera; przypuszczenie to było tem prawdopodobniejsze, iż w Beaucaire odbywał się właśnie jarmark, na który zjeżdżali się zazwyczaj kupcy nawet z Paryża.
Gość ten przybył do zajazdu wraz z Kadrusem najwidoczniej i to jednocześnie prawie ze mną. Kadrus właściwie dopiero wchodził do pomieszczenia, prowadząc podróżnego.
— Hej, Karkontko! — zawołał, widząc izbę pustą zupełnie (ja byłem ukryty za okratowaniem) — ten zacny kapłan nie oszukał nas bynajmniej, nasz brylant jest prawdziwy!
Radosny okrzyk Karkontki, znajdującej się na górze, obił się po ścianach i wkrótce usłyszałem stąpania starej i chorej kobiety, po trzeszczących schodach.
— Czy aby jest to prawdą? zapytała.
— Czy prawda? — ależ ten pan oto, który tu przybył ze mną, a jest najznakomitszym jubilerem paryskim, chce go od nas kupić i daje pięćdziesiąt tysięcy franków za niego. Nie dowierza jednak opowiadaniu memu, w jaki sposób zostaliśmy panami klejnotu tego? Żąda przeto, dla pewności, abyś ty opowiedziała mu, w jaki to opatrznościowy zaiste sposób, brylant ten w nasze się dostał ręce?
W czasie tej małżeńskiej rozmowy jubiler rozglądał się uważnie po oberży, która całem swem urządzeniem świadczyła o ubóstwie jej właścicieli, będących niemniej posiadaczami klejnotu, który pochodzić mógł z książęcego jedynie skarbca.
— A więc zechciej mi pani opowiedzieć całe zdarzenie — rzekł jubiler, chcący skorzystać z nieobecności oberżysty, który zeszedł po wino do piwnicy, i sprawdzić, czy też opowiadanie obojga małżonków będzie zgodne we wszystkich szczegółach
— Boże! — rozpoczęła Karkontka — wypadek ten jest widocznem błogosławieństwem Nieba, na które przestaliśmy już liczyć w naszej niedoli. Wyobraź pan sobie, mój najdroższy panie, że mąż mój był w przyjacielskich stosunkach, przed piętnastoma mniej więcej laty, z niejakim Edmundem Dantesem. Ubogi ten majtek, o którym mąż mój zapomniał już zupełnie, jako o przyjacielu swej młodości, o małżonku moim nie zapomniał jednak, bynajmniej, i w więzieniu, na śmertelnem łożu już leżąc, zostawił mu ten brylant, który pan widziałeś.
— A jakim sposobem ów Dantes doszedł do posiadania tego brylantu? — zapytał jubiler — czyżby już przed wejściem do więzienia, był jego posiadaczem?
— O, nie, łaskawy panie! — odpowiedziała kobieta — w więzieniu dopiero stał się on jego własnością. W więzieniu mianowicie jakiś bogaty anglik, odsiadujący karę za jakieś przestępstwo polityczne, dał mu kamień ten za to, iż Dantes, w czasie choroby anglika, troskliwie go pielęgnował, opiekując się nim, jak synem. Anglik był szczęśliwszy, bo wyszedł na wolność, zaś biedny Dantes umarł w więzieniu nie ujrzawszy świata i nam zostawił ten brylant właśnie i zobowiązał zacnego kapłana, który go na śmierć przygotowywał, ażeby go nam doręczył. Kapłan ów zacny dopełnił tego zlecenia.
— Tak, zupełnie to samo i tamten gadał — zamruczał do siebie jubiler — jest więc bardzo możliwe, iż cała ta historja jest prawdziwą, aczkolwiek z pozoru bajką się wydaje. Chodzi więc teraz tylko o cenę, boć przecie nie mogę tym ubogim ludziom wypłacić całej istotnej wartości kamienia!
— Więc co chcecie państwo za ten kamień? — zapytał głośno.
— Jakto?... czyśmy się już nie zgodzili na cenę? — zawołał Kadrus, wychodzący właśnie z piwnicy, z butelką wina w ręku. — Przecież pan już przyobiecałeś mi dać 50.000 franków?
— Ależ to jakieś nieporozumienie! Ja dawałem 40.000 jedynie.
— Co, czterdzieści tysięcy? — zawołała Karkontka — upewniam pana, że na cenę tę nigdy się nie zgodzimy. Zacny ksiądz zapewniał nas, że brylant, bez oprawy, która też ma swą cenę, jest wart 50.000 franków.
— Jakże się ten ksiądz, rozdający po oberżach brylanty, nazywał?
— Ksiądz Bussoni.
— Więc to cudzoziemiec?
— Włoch z okolic Mantui, jak się zdaje.
— Proszę mi pokazać raz jeszcze ten klejnot. Muszę ściślej ocenić jego wartość, zanim zgodziłbym się wziąć go ostatecznie.
Wtedy Kadrus dobył z kieszeni maleńkie pudełeczko, otworzył je i podał pierścień jubilerowi.
— Kamień, panie hrabio, był wielkości laskowego orzecha i przypominam sobie doskonale, jak na jego widok chciwością rozbłysły oczy Karkontki.
— A ty, mój panie, pod drzwiami podsłuchujący, jakiego byłeś zdania o tych pięknych bajeczkach? — zapytał Monte Christo.
— Wierzyłem, bo znałem Kadrusa, jako uczciwego człowieka i wiedziałem, że nie był zdolny do kradzieży.
— Więcej to przynosi zaszczyt twemu sercu, aniżeli rozumowi — odpowiedział hrabia. — A czy znałeś kiedykolwiek tego Edmunda Dantesa, o którym mówili ci ludzie?
— Nigdy o nim jednego nie słyszałem słowa. Jeden ksiądz Bussoni coś wspominał, ale co? — już nie pamiętam.
— Dobrze, mów dalej.
— Otóż jubiler, gdy Kadrus mu dał do rąk pudełeczko, wydobył z kieszeni maleńkie stalowe szczypczyki i parę filigranowych ważek; następnie odjął oprawę złota i brylant ostrożnie umieścił na wadze.
— Dać mogę najwyżej 45.000 franków, ani centima więcej — rzekł jubiler, zwracając Kadrusowi pierścień i brylant wraz z pudełkiem — więcej nie jest on wart; a nawet żałuję, że dałem już tę cenę, ponieważ brylant, jak zobaczyłem w ostatniej chwili dopiero, ma skazę, co ogromnie obniża jego wartość. Trudno jednak, słowo się rzekło, więc go nie cofam. Daję 45.000 franków, czy bierzecie?
— Nie panie, bo brylant jest wart pięćdziesiąt tysięcy. Nie damy się oszukać — wybuchnęła Karkontka. — Umieść pan jednak kamień na swojem miejscu.
— A prawda, masz pani słuszność — powiedział jubiler i osadził z powrotem brylant w pierścieniu.
— Trudno — rzekł Kadrus, chowając pudełko do kieszeni — nie dasz pan, to da kto inny!
— Kto inny — odpowiedział handlarz — nie będzie prawdopodobnie tak łatwowierny, jak ja. Kto inny... bardzo wątpliwe, by uwierzył w te opowiadania, raczej pomyślałby, że jest rzeczą nader dziwną, że ubogi oberżysta jest posiadaczem klejnotu podobnej wartości. — Kto inny może nawet dać znać policji, a ta przedewszystkiem postarałaby się zabezpieczyć klejnot, a następnie rozpoczęłaby poszukiwać owego księdza Bussoni, zaś księża rozdający brylanty wartości trzech nieomal tysięcy luidorów, bardzo są rzadcy. Tem wszystkiem zainteresować się mogą wtedy sądy, osadzić pana w więzieniu, a jeżeli nawet uznają cię w końcu niewinnym i rozkażą wypuścić, po paromiesięcznym pobycie z więzienia, to brylant... napewno się gdzieś zawieruszy i już nigdy nie będziesz go oglądał.
Kadrus i Karkontka spojrzeli wtedy na siebie.
— Nie, panie, — powiedziała po chwili dłuższego milczenia Karkontka — my nie jesteśmy dość bogaci na to, byśmy mogli tracić pięć tysięcy franków.
— Jak pani chcesz, droga pani, — odpowiedział jubiler — ja przyniosłem ze sobą, jak widzisz, monetę brzęczącą!
To mówiąc, dobył z kieszeni worek złota.
Na ten widok Kadrus, oszołomiony widokiem złota i papierów, zwrócił się do żony i zapytał:
— Cóż ty na to?
— Ha!... cóż mamy robić!? Biednych skrzywdzą zawsze! Oddaj więc brylant, oddaj! — zawołała chrapliwym głosem Karkontka. — Bo jeszcze życzliwi, opowiedzieć mogą o brylancie tym... w policji choćby!
— A więc zgoda — rzekł Kadrus — przystajemy na czterdzieści pięć tysięcy franków, lecz dodasz do nich: dla żony złoty łańcuszek, zaś dla mnie srebrne spinki.
Jubiler bez jednego słowa dobył z kieszeni dość duże płaskie pudełko, wybrał żądane przedmioty, wartości około pięciu luidorów, a doręczając je małżonkom, powiedział:
— Spodziewam się, że teraz jesteście państwo już zupełnie zadowoleni z tranzakcji?
— E!... panie, — ksiądz Bussoni zapewniał nas, iż brylant jest wart 50,000 franków.
— Cóż to za nienasycony człowiek! — zawołał jubiler, wyrywając Kadrusowi pudełeczko z klejnotem z ręki — daję mu 45,000 franków gotówką, to znaczy przeszło dwa tysiące franków rocznego dochodu, faktycznie za nic, bo tylko za kamyk z odrobiną złota, a ten jeszcze narzeka!
— Lecz gdzie są owe 45.000 franków, gdzie one są? — zawołał Kadrus głosem zduszonym.
— Ależ je masz, przecież nie uciekam! — odpowiedział ze śmiechem jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy złotem, a trzydzieści asygnatami.
— Poczekaj pan, zapalę lampę — powiedziała Karkontka. — Licząc po ciemku, można się łatwo omylić.
Istotnie, w czasie tej rozmowy ciemności stawały się coraz większe, zwłaszcza że ciężkie, czarne chmury przysłoniły całe niebo. Burza, która groziła już od paru godzin, nadeszła nareszcie i pierwsze grzmoty huczeć zaczynały.
Przy świetle lampy Kadrus przeliczył złoto i papiery, a następnie oddał wszystko żonie, która raz jeszcze wzięła się do liczenia.
Blask złota i widok cennych biletów bankowych robił potężne wrażenie, tak że małżonkowie byli jak zahypontyzowani.
Jubiler również ze swej strony sycił się ogniami, jakie rzucał brylant w świetle lampy. Błyski klejnotu odwracały jego uwagę od widoku burzy, która także błyskawicami rzucała po niebie swe oślepiające światła.
— I cóż, czy wszystko w porządku? — zapytał jubiler.
— W porządku odpowiedział Kadrus — dajno pugilares, Karkontko, i worka poszukaj, — mówił dalej, zwracając się do żony.
Karkontka podeszła do szafy, wydostała jakiś skórzany worek i niemniej stary, zatłuszczony pugilares, do których schowała złoto i papiery.
— Aczkolwiek pan skrzywdziłeś nas — rzekł Kadrus — zechciej jednak zasiąść z nami do wieczerzy, którą panu proponujemy ze szczerego serca.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział jubiler — jest jednak bardzo już późno, a ja muszę być dzisiaj jeszcze w Beaucaire. — To też dziewiąta dochodzi! Nie stanę w domu jak około jedenastej. Bądźcie więc zdrowi! A jeżeli wypadkiem ów ksiądz Bussoni kiedy znów was odwiedzi — nie zapominajcie o mnie. Adres mój w Paryżu: Palais Royal, sklep Nr. 42, przyjadę do was umyślnie, jeżeli będzie po co.
Silny grzmot przerwał mu mowę.
— Jakże pan pójdziesz w czas podobny? — zatroszczył się Kadrus.
— Nie boję się piorunów, drogi panie, a że trochę zmoknę — to także mi nie zaszkodzi.
— No, a chodzić po nocy, mając podobnie cenne rzeczy przy sobie, nie boisz się pan również?
— E, na złodziei to mam takie oto zabawki — odpowiedział handlarz, wyjmując z kieszeni parę nabitych krucic.
— Oto moje pieski, które nietylko szczekają, ale i ugryźć śmiertelnie potrafiłyby tych, którym zechciałoby się mego brylantu.
Małżonkowie spojrzeli na siebie ponuro. Widać jakaś jedna wspólna myśl narodziła się w ich głowach.
— Szczęśliwej podróży w takim razie — powiedział Kadrus.
— Dziękuję — odpowiedział jubiler.
Zabrał laskę, stojącą w kącie, na głowę włożył kapelusz i skierował się ku wyjściu.
Gdy otworzył drzwi — szalony wicher omal nie zwalił go z nóg.
— Piękny czas, do djabła! I pomyśleć, iż w taki czas przebyć mi przyjdzie parę kilometrów drogi!
— Zostań pan — zawołała Karkontka — prześpisz się u nas.
— Raz jeszcze dziękuję, muszę jednak bezwarunkowo być dziś jeszcze w Beaucaire.
— A więc dobranoc, w takim razie.
I Kadrus zbliżył się do drzwi, w chęci zamknięcia ich na noc za jubilerem.
— Nie widać, ni ziemi, ni nieba — rzekł już za drzwiami jubiler — powiedźcie, czy na lewo, czy też na prawo mam się zwrócić?
— Na prawo — odkrzyknął Kadrus — zbłądzić pan nie możesz, bo droga z obu stron wysadzona drzewami.
— Dziękuję, już się zorjentowałem — rozległ się głos, oddaleniem i wichurą przytłumiony.
— Zamykajże prędzej — rzekła Karkontka, nie lubię drzwi otwartych w czasie burzy.
— Zwłaszcza gdy są w domu pieniądze... nieprawdaż? — odpowiedział Kadrus, zamykając drzwi na dwa spusty i ryglując je starannie.
Gdy to uczynił, podszedł z pośpiechem do szafy, z której wyjął worek oraz pugilares i małżonkowie raz jeszcze wzięli się do liczenia pieniędzy.
Nigdy w życiu nie widziałem dwóch podobnych twarzy, tyle się w nich malowało chciwości! Ohydny był zwłaszcza wyraz twarzy Karkontki. Gorączkowe drżenie ożywiało tę napoły martwą twarz, zabarwioną w chwili tej kolorem ołowianym. Oczy gorzały straszliwie.
— Co też tobie przyszło do głowy — przytłumionym rzekła głosem — zapraszać go na noc?
— Cóż takiego?... Żal mi go było, ażeby w taki czas miał wracać do Beaucaire.
— Aha!... rzekła Karkontka z niepodobnym do opisania wyrazem twarzy, — a ja myślałam, że mu to proponowałeś z innych zupełnie przyczyn.
— Kobieto! kobieto! — zawołał Kadrus — co się z tobą stało? Jak mogła ci podobna myśl przyjść nawet do głowy?
— Myśl, myśl... gniewnym głosem zawołała Karkontka — gdybyś był mężczyzną, nie byłby on od nas wyszedł!
— Kobieto, jakżeż ty straszliwie obrażasz Boga! Zastanów się!... Posłuchaj!...
W tej chwili straszliwa, jasnobłękitna błyskawica oświeciła całą izbę i zahuczał grzmot ogłuszający, przewalając się długo w chmurach.
— Jezus, Marja!... krzyknęła Karkontka, żegnając się.
Wśród przerażającej ciszy, która zazwyczaj panuje po uderzeniu pioruna, rozległo się pukanie i ktoś poruszył klamką.
— Kto tam? — zawołał Kadrus, powstając z sofy i gorączkowo pakując do worka złoto i papiery — kto tam?
— To ja, jubiler!
— Widzisz — szepnęła Karkontka ze złowrogim uśmiechem — sam Bóg oddaje go w nasze ręce!
Kadrus, blady i drżący, padł z powrotem na sofę.
Karkontka przeciwnie, pewnym zupełnie krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je.
Prosimy, panie, bardzo prosimy — rzekła.
— Doprawdy — zawołał jubiler, z którego strumieniami lała się woda, — widać, że sam djabeł nie chce, bym wracał do Beaucaire. Ofiarowałeś mi gościnę, panie Kadrus, a więc ją przyjmuję.
Kadrus, wybąkał parę słów bez związku, ocierając pot, spływający strumieniami z czoła.
Co do Karkontki, to ta najspokojniej zapraszała gościa w głąb izby.


ROZDZIAŁ VI.
KRWAWY DESZCZ.

Jubiler, wszedłszy, rzucił badawczym wzrokiem dokoła; nic jednak nie zauważył podejrzanego. Jeżeli miał nawet jakieś obawy, to zostały one stłumione.
Kadrus jedynie, który przytrzymywał rekami kupę złota i papierów, jakich nie zdążył jeszcze do worka wpakować, zwrócił jego uwagę.
— Jak widzę — rzekł jubiler głośno — nie byliście państwo dość pewni tego, czy wypłaciłem rzetelnie całą należność, aczkolwiek już przed mojem wyjściem dwukrotnie liczyliście wypłaconą wam gotowiznę.
— Nie o to nam bynajmniej chodziło — szczerze odpowiedział Kadrus — pieniądze te jednak spadły na nas tak bardzo niespodziewanie, iż nie możemy uwierzyć temu, ażby to była rzeczywistość.
Jubiler uśmiechnął się kącikami ust i zmienił temat rozmowy.
— Przybyłem do was, lecz obawiam się teraz, czy nie zrobię wam zbyt wielkiej subjekcji?...
— O, bynajmniej, jesteśmy panu bardzo radzi — rzekła wdzięcznie Karkontka — przysięgam panu, żeśmy bardzo radzi z pana powrotu.
— Gdzież mnie umieścicie?
— W pokoju na górze.
— Lecz jest to, być może, prywatne wasze pomieszczenie?
— O, to nic nie szkodzi, gdzieindziej się ulokujemy.
Kadrus ze zdumieniem spojrzał na żonę.
Jubiler zanucił jakąś aryjkę, grzejąc się przy kominku, na którym Karkontka przed chwilą rozpaliła ogień, rozniecony w tym celu, ażeby gość mógł się osuszyć.
Po pewnej chwili przyniosła i ustawiła na stole jakieś resztki nędznego obiadu, do którego dodała jedynie omlet, świeżo usmażony, ser, wino i owoce.
Kadrus tymczasem, już nie niepokojony przez nikogo, ułożył systematycznie bilety w pugilaresie, zaś złoto wsypał do worka i wszystko razem zamknął do szafy.
Z gościem nie rozmawiał i był widocznie przybity.
— Prosimy uprzejmie pana do posiłku, — czem chata bogata, tem rada...
— A państwo nie przekąsza?
— Nie jestem głodny — rzekł Kadrus.
— Bardzo późno jadłam obiad — odpowiedziała ciągle wdzięcząca się Karkontka.
— Więc ja sam mam zasiąść do stołu? — zapytał jubiler.
— My będziemy panu usługiwali — odpowiedziała Karkontka z takiem przymileniem, jakie może jeszcze nigdy nie gościło na jej twarzy.
Burza szalała bez przerwy.
— Czy słyszy pan? — zawołała Karkontka — na Boga!... dobrześ pan uczynił, że powróciłeś do nas.
— Może jednak burza przeminie; gdyby się tak uciszyło, wyruszyłbym natychmiast w drogę.
— Wiatr północno zachodni, — zawołał wstrząsając głową Kadrus — burza trwać będzie napewno do jutra.
I westchnął.
— Tem gorzej dla tych — odparł gość, odstawiając talerz po zjedzonym omlecie — którzy znajdują się teraz w drodze.
I zabrał się do sera.
Karkontka usługiwała mu z najbardziej staranną grzecznością, uśmiechając się bezustannie do gościa.
Za to Kadrus milczał, a gdy gość skończył wieczerzę, otworzył drzwi, a następnie powiedział:
— Burza o ile się zdaje, ucicha.
Lecz w tej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, po oślepiającej błyskawicy, piorun uderzył tak blisko, że cały dom wstrząsł się w posadach, a silny powiew wichru, który się wdarł przez uchylone drzwi, zgasił lampę.
Nie było co więcej mówić. Kadrus więc zamknął drzwi a Karkontka od dogasających głowni zapaliła świecę, a podając ją gościowi, rzekła:
— Zechciej pan przejść do swego pokoju, musisz być bowiem bardzo znużony, i śpij spokojnie. Już powlekłam tam panu świeżą bieliznę.
Jubiler podniósł się i podszedł do okna, gdy się jednak przekonał, że deszcz i błyskawice potęgują się raczej, aniżeli uciszyćby się miały, powiedział swym gospodarzom dobranoc i poszedł na górę.
Przechodził nad moją głową i słyszałem każde stęknięcie, każde stąpnięcie jego kroków.
Karkontka odprowadziła go wzrokiem pełnym chciwości i żądzy. Kadrus uporczywie patrzył w ogień i nawet nie spojrzał w stronę odchodzącego gościa.
Ponieważ i ja byłem bardzo znużony i zmęczony, postanowiłem już nie wychodzić aż do jutra z tego domu; ze względu na gościa, nie chciałem znów opuszczać mej kryjówki, słusznie obawiając się, że rozmowa prowadzona o tak późnej porze, musiałaby zaniepokoić jubilera. Usadowiłem się w mem schowanku jak tylko było to możliwe najwygodniej, starając się zasnąć. Nie obawiałem się w tym domu niczego, nie miałem również żadnych podejrzeń, oczy me kleiły się więc coraz bardziej. Jak przez mgłę przeto widziałem już tylko to, co się działo w izbie.
Kadrus siedział przy stole; głowę miał pochyloną i obu rękoma zakrytą.
Karkontka w milczeniu czas bardzo długi spoglądała na niego; potem wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko niego.
Dogorywający płomień ogarniał resztę dopalającego się drzewa, oświecając ponure wnętrze izby. Karkontka wpatrywała się w męża, a że ten siedział ciągle nieruchomo, w tej samej pozycji, trąciła go w ramię.
Kadrus wtedy najwidoczniej zadrżał. Potem zaczęła mówić, lecz czy to mówiła bardzo cicho, czy też sen morzył mnie coraz bardziej — dość, że nic nie słyszałem. Wystrzał z pistoletu i krzyk okropny obudziły mnie; następnie jakieś chwiejące się kroki odbiły się echem po izbie i jakieś ciężkie ciało upadło na schody, akurat nad moją głową.
Wszystko to słyszałem w pół śnie; słyszałem jakieś kroki, jakiś krzyk przytłumiony, jakąś walkę... lecz nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, czy dzieje się to w rzeczywistości, czy też tylko we śnie? Nareszcie jednak krzyk bardziej przejmujący przywrócił mi przytomność. Podniosłem się, oparłem na ręku, wreszcie otworzyłem oczy. Będąc jednak w grubych ciemnościach, nic dostrzec nie mogłem, podniosłem wreszcie rękę do czoła, na które, zdało mi się, że spada kroplami deszcz rzęsisty i obfity.
W domu tymczasem zapanowała absolutna cisza. Po dobrej chwili dopiero, usłyszałem chód mężczyzny po schodach; potem ktoś wszedł do gościnnej izby, przystąpił do kominka i od tlejących popiołów zapalił świecę.
Był to Kadrus, blady śmiertelnie, w pokrwawionej koszuli. Z zapaloną świecą poszedł ponownie na górę, a po chwili wrócił na dół, trzymając w ręku otwarte pudełeczko, w którem lśnił i połyskiwał brylant. Pudełeczko to po chwili rzucił, a następnie wyjął z pierścienia, który rzucił również, brylant, zawinął go w chustkę, którą okręcił następnie szyję. Gdy to zrobił, pobiegł pospiesznie do szafy, dobył z niej pugilares z papierami i worek ze złotem i schował to wszystko do kieszeni. Potem otworzył drzwi wejściowe i znikł w ciemnościach.
Wtenczas dopiero rozjaśniło mi się w oczach. Zrozumiałem wszystko i zacząłem gorzkie sobie czynić wyrzuty, że nie przeszkodziłem zbrodni. Pomyślałem przytem, że jubiler może żyje jeszcze, że może będzie można udzielić mu pomocy? Wyskoczyłem więc ze swej kryjówki, porwałem pozostawioną przez Kadrusa świecę i pobiegłem po schodach na górę.
U ich szczytu, napoprzek, leżało jakieś ciało; schyliłem się — był to trup Karkontki.
Wystrzał z pistoletu, który we śnie słyszałem, był rzeczywistością. Karkontkę ugodziła kula, szyję miała ona nawylot przebitą, a krew strumieniami płynęła z ran i z ust wpół otwartych.
Nie żyła ona bez najmniejszej wątpliwości; ciało już stygło. Poszedłem więc dalej. Pokój Kadrusów był w najokropniejszym nieładzie. Sprzęty na środku pokoju poprzewracane, na łóżku potargana pościel, wszystko to mówiło o zaciętej walce, jaka się tutaj toczyła. — Na ziemi, obok łóżka, leżał trup jubilera; trzy rany, jakie miał w piersiach, broczyły krwią; w czwartej ranie pozostawał nóż długi, kuchenny, utkwiony w ciele aż po trzonek.
Obejrzałem drugi pistolet; był nie wystrzelony, najwidoczniej proch w nim zamókł.
Podszedłem ponownie do jubilera, by się przekonać, czy istotnie już skonał? Gdy się doń zbliżyłem, spojrzał obłąkanym wzrokiem, poruszył ustami — i umarł.
Okropny ten widok do szaleństwa mnie omal doprowadził, uczułem potrzebę jaknajszybszej ucieczki stamtąd; rzuciłem się więc na schody i zsunąłem się z nich błyskawicą.
Gdy znalazłem się w izbie, — zdrętwiałem. Było w niej pięciu, czy sześciu celników oraz paru żandarmów.
Porwano mnie. Przerażony — nie stawiłem najmniejszego oporu. Chciałem powiedzieć parę słów w swej obronie, bełkotałem jednak tylko jakieś słowa bez związku.
Dostrzegłem, że celnicy i żandarmi mówili coś o mnie, wskazując na mą twarz i głowę, podniosłem rękę do czoła i spostrzegłem, że była cała czerwona od krwi. Ten deszcz ciepły, który spadał na mnie przez szpary w deskach schodowych, była to krew z ran Karkontki płynąca.
Wskazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.
— Co on chce tem wyrazić? — zapytał jeden z żandarmów — że chciał tamtędy, po dokonaniu morderstwa uciekać?
Wtedy zrozumiałem, że mnie biorą za mordercę! Odzyskałem momentalnie głos i siłę. Wyrwałem się z rąk dwóch ludzi, którzy mnie trzymali i krzyknąłem:
— To nie ja! To nie ja!
W odpowiedzi, wymierzono do mnie lufy karabinów.
— Jeżeli się poruszysz — zawołali — zginiesz natychmiast.
— Ależ to nie ja zabiłem? — krzyknąłem z rozpaczą.
— Opowiesz, jak to tam było, panu sędziemu w Nimes. Tymczasem ruszaj z nami. Jednę ci przytem damy radę: nie myśl o najmniejszym choćby oporze.
Nie miałem bynajmniej zamiaru, by opór stawiać, wyzuty z sił i przerażony. Włożono mi zresztą na ręce kajdany i tak doprowadzono do miasta.
O tem, bym się mógł uniewinnić — nie mogłem nawet marzyć. Zostałem schwytany przecież prawie na gorącym uczynku. Mógł mnie uratować jeden ksiądz Bussoni tylko, który dał Kadrusowi ów brylant, — o ile opowiadanie Kadrusów było notabene prawdziwe.
Minęły dwa miesiące i nic się w mem położeniu nie zmieniło. Sędziowie nie mogli nigdzie znaleźć owego księdza, a i Kadrus nie został schwytany.
Już miałem być sądzony, gdy dnia 8 września t. j. w trzy miesiące i pięć dni po wypadkach tych, ksiądz Bussoni zjawił się nagle u dozorcy więzienia, z żądaniem, aby go zaprowadzono do więźnia, który jak słyszał, chce się z nim widzieć. Dowiedział się o wszystkiem w Marsylji i pospieszył zadość uczynić memu żądaniu.
Pojmuje pan hrabia, z jakim przyjąłem go zapałem. Opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem, pełen niepokoju, czy historja z brylantem była prawdziwa? Na szczęście, okazało się, iż było to wszystko prawda, większe nawet spotkało mnie szczęście, ksiądz Bussoni i memu opowiadaniu dał wiarę; uwierzył zapewnieniom mym, że nie ja byłem mordercą.
Wtenczas ujęty jego łagodnością i słodyczą, zobaczywszy przytem głęboką znajomość obyczajów naszego kraju, opowiedziałem mu, pod tajemnicą spowiedzi, wypadek w Auteuil, ze wszystkiemi szczegółami, jakie i panu z całą otwartością przedłożyłem. Przyznanie się do morderstwa, o które mnie nigdy nikt nie podejrzewał, utrwaliło w nim wiarę, iż w sprawie z jubilerem byłem ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Po wysłuchaniu spowiedzi mej, ksiądz Bussoni pożegnał mnie, wlewając w serce me otuchę, dodając przytem, iż nie zaniedba uczynić wszystkiego, co będzie w jego mocy, byle tylko przekonać sędziów, że jestem niewinny.
Po jego bytności, zaczęto mnie traktować w więzieniu zupełnie inaczej.
W tym czasie i Kadrus został schwytany. Przyznał się do wszystkiego, zatajając jedynie, iż to żona go do spełnienia zbrodni namówiła.
Wtedy niewinność moja w jasnem stanęła świetle i zostałem bez sądu uwolniony.
Kadrus skazany został na galery do końca życia.
— I wtedy po opuszczeniu więzienia, zgłosiłeś się do mnie z polecającym listem księdza Bussoni?
— Tak jest, panie hrabio. Gdy opuszczałem więzienie, rzekł do mnie poczciwy ksiądz: pamiętaj, że rzemiosło kontrabandzisty zgubi cię wcześniej czy później, radzę ci przeto, abyś je porzucił.
— A z czegóż ja wyżyję, wielebny ojcze? — zapytałem — i nietylko ja, ale i bratowa moja?
— Jeden z moich penitentów ma wiele dla mnie szacunku i prosił mnie, bym mu wskazał człowieka godnego zaufania. Otóż mógłbym ciebie tam polecić...
— O, ojcze szanowny, jakże nieprzebranie jesteś dobry — zawołałem.
— Czy jednak mógłbyś mi przysiąc, że nigdy żałować nie będzie mej rekomendacji?
Podniosłem rękę, gotowy złożyć żadaną przysięgę.
— Nie trzeba, ufam ci i bez tego — odpowiedział — znam i cenię korsykanów, więc bez żadnych już trudności dam ci rekomendację.
I napisał ów list, jaki miałem zaszczyt podać panu hrabiemu, a dzięki któremu dostałem się do twego domu, panie hrabio. Jeżeli zaś tak się rozmowa nasza złożyła, to pozwolę sobie zapytać się pana hrabiego, czy ksiądz Bussoni miałby powody uskarżać się na mnie, że nie dotrzymałem danego słowa?
— Nie — odpowiedział hrabia — przyznaję z całą otwartością, że obowiązki swe spełniasz jak najlepiej i że jesteś nieposzlakowanie uczciwy, aczkolwiek nie we wszystkiem jestem z ciebie, panie Bertuccio, zadowolony.
— O, panie hrabio, proszę mi wskazać moje przewinienia?
— Tak jest, bo czyż się godziło nie wspomnieć mi nawet nigdy, że masz bratowę i przybranego syna?
— Niestety, panie hrabio, jeszcze ci nie opowiedziałem tej karty mego życia.
— Po wyjściu z więzienia, udałem się z największym pośpiechem na Korsykę, oczywiście, by uspokoić, pocieszyć i zobaczyć moją bratowę. Za przybyciem jednak do Rogliano zastałem cały dom w żałobie. Zdarzył mi się tam mianowicie wypadek, który pamiętny będzie na długo zapewne.
A oto co się stało. Bratowa moja, pamiętna moich uwag, zaprzestała dawać drobną monetę Benedyktowi. Pewnego dnia, po ostrzejszej z tego powodu sprzeczce, pogroził biednej mej Assunce pięścią i przez cały dzień nie pokazał się w domu.
Biedna kobieta, jak mi opowiadali sąsiedzi, cały dzień spędziła we łzach; nadszedł wieczór, potem noc, a ona się nie kładła, czekając na krnąbrnego chłopca.
O godzinie jedenastej przyszedł nakoniec; nie sam jednakże, lecz w towarzystwie dwóch przyjaciół. Assunta szczęśliwa, że chłopiec powrócił nakoniec, wyciągnęła do niego ręce, lecz ten odtrącił ją precz i zawołał:
— No, stara mów mi zaraz, gdzie masz pieniądze?
Sąsiad nasz najbliższy, Bartolomeo, był w dniu tym na nieszczęście w Bastja, jego żona jedynie była w domu, ona to widziała i słyszała wszystko.
Otóż gdy Benedykt w ten sposób się odezwał do swej przybranej matki, dwóch jego przyjaciół pochwyciło ją za ręce. Wtedy Benedykt pozamykał wszystkie okna i okiennice, a następnie wszyscy trzej oprawcy zatkali naprzód usta nieszczęśliwej kobiecie, a następnie zaczęli się nad nią znęcać w najstraszniejszy sposób; nakoniec postawili ją na rozżarzonych głowniach, ażeby tym sposobem wymusić na nieszczęśliwej ofierze zeznanie, gdzie przechowuje szczupłe swoje zasoby? Aż nakoniec suknie zapaliły się na biednej kobiecie; widok ten przestraszył morderców tak, że uciekli.
Assunta cała w ogniu pobiegła za nimi, lecz zastała drzwi już zamknięte, chciała ratować się oknem, lecz okazało się ono z tyłu podparte. Zaczęła krzyczeć o ratunek, ale wkrótce ucichł jej głos...
Gdy w jakieś kilkanaście minut przybyła pomoc, sprowadzona przez żonę Bartolomea, wszelki ratunek okazał się już spóźniony.
Benedykt znikł. Od tego czasu nie słyszałem o nim nic.
Wobec tego, czy pan hrabia rozumie teraz, dlaczego jednem słowem nie wspomniałem nigdy o mej rodzinie? O Benedykcie — bo przepadł bez wieści, o bratowej — bo umarła...
— A jakie jest twoje mniemanie, o ciosach, które spadły na ciebie? — zapytał Monte Christo.
— Że to była kara za mój grzech zabójstwa. Ale przecież, mój dobry panie, ten Villefort to był łotr.
— I ja tak myślę — szepnął posępnie hrabia.
— Teraz — pojmujesz, panie, mój przestrach, na widok tego domu, tych drzew i tej murawy? One widziały zbrodnię moją, za którą już mnie spotkała tak straszna kara. A być może przecież, że to jest dopiero początek mej pokuty. Wszystko jest możliwe.
— Istotnie, wszystko jest możliwe — rzekł Monte Christo, podnosząc się z ławki — to nawet — dodał zcicha — że prokurator królewski nie umarł dotąd. Ksiądz Bussoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał, tyś również zrobił dobrze, żeś mi historję swego życia opowiedział, dzięki temu bowiem, nie będę cię nigdy odtąd nawet o cień zła podejrzewał. Co się zaś tyczy Benedykta, to czyż nigdy nie próbowałeś szukać jego śladów?... nie starałeś się nigdy dowiedzieć, co się też z nim stało?
— Nigdy. A gdybym nawet wypadkiem się dowiedział, gdzie się on znajduje, to, zamiast go szukać, uciekałbym od niego, jak od potwora. Na szczęście nigdy o nim nic nie słyszałem i pieszczę się myślą, że może już nie żyje.
— Nie ciesz się przedwcześnie, mój Bertuccio — rzekł hrabia — źli nie giną tak łatwo. Bóg bierze nawet ich czasem pod opiekę, aby się narzędziem Jego pomsty stali!
— Nie wiem, lecz i to możliwe — odpowiedział Bertuccio. — Ja o to jeszcze proszę Boga, bym go już nigdy w życiu nie zobaczył.
— A teraz — dodał intendent, nisko schylając głowę, wiesz już o mem życiu wszystko. Dziś, możesz być, tu na ziemi, mym sędzią, jak Bóg będzie nim kiedyś, gdy opuszczę już ten padół bólu i łez. A teraz, panie hrabio, czy nie znalazłbyś dla mnie jakiegoś słowa pociechy?
— Mogę ci powtórzyć to jedynie, co ci mógł, a więc zapewne i powiedział ksiądz Bussoni: Villefort zasługiwał niewątpliwie na karę za to, co zrobił, a i za wiele innych złych czynów, o których ty nie wiesz, bo wiedzieć nie możesz. Benedykt, jeżeli jeszcze żyje, posłuży właśnie i być może, za narzędzie zemsty Bożej, a potem, z kolei i sam karę poniesie. Na tobie jeden tylko ciąży zarzut, a raczej — ten jeden wyrzut robić sobie możesz: dlaczego, wyrwawszy dziecię z objęć śmierci, nie oddałeś go matce? W tem cała twoja wina, Bertuccio.
— Przyznaję, panie i już niejednokrotnie bolałem nad tem, tak jest, to moja bardzo wielka wina, to mój grzech śmiertelny, za który niema pokuty dość wielkiej, ten czyn rzucił cień hańby na moje całe uczciwe życie; lecz nie uczyniłem tego z pobudek istotnie niskich, nikczemnych może nawet. Poprostu lękałem się, że oddając dziecię, zostanę schwytany i ukarany śmiercią za zabójstwo. A ja tak chciałem żyć! O, nie jestem godzien mego brata, to był naprawdę człowiek mężny i bohaterski.
Bertuccio zakrył twarz rękoma. Monte Christo wlepił weń wtedy wzrok pełen siły i badawczy.
Po chwili rzekł Monte Christo głosem uroczystym:
— Zanotuj dobrze w swej pamięci, Bertuccio, słowa, które zawsze miał na ustach ksiądz Bussoni: „wzsystkie boleści, najkrwawsze, koją się wreszcie pod wpływem czasu, zanikają w mgle oddalenia“.
A teraz, panie Bertuccio, pozostaw mnie samego. Chciałbym się przejść po tym ogrodzie samotny. Od ciebie bowiem się dowiedziałem, że ten dom i ten ponury ogród są pełne mar i widziadeł. Umarli mieszkają tutaj. Stare zaś kroniki uczą, że zmarli, w przeciągu sześciu tysięcy lat nie wyrządzili tyle złego, ile w jednym dniu żywi wyrządzają!
Idź więc mój Bertuccio, i śpij spokojnie.
— Jeżeli spowiednik twój, ksiądz Bussoni, nie rozgrzeszy cię w twej uroczystej chwili, — mnie przywołaj, a wtedy, jeśli żyć będę, wynajdę dla ciebie słowa, które ukoją i ukołyszą twą duszę, odlecieć mającą w tę wielką, bez kresu podróż, która nazywa się wiecznością.
Bertuccio skłonił się hrabiemu i oddalił się — cichy, smutny, ale i pokrzepiony na duszy.
Monte Christo pozostał sam. Po dłuższej chwili bezruchu i milczenia, zaczął mówić do siebie cicho:
— Tu, pod tym klombem, miał być grób, tutaj drobne ciałko nowonarodzonego dziecięcia zostało złożone. Tam oto, znajdują się drzwiczki, przez które wpadł zbrodniarz, rzucający do grobu żywe dzieciny... Notatek robić nie potrzeba, któżby był zdolen zagubić je w pamięci?!...
I hrabia zmierzywszy jeszcze parokrotnie krokami ogród, wsiadł bez słowa do powozu. Bertuccio, nie chcąc przerywać zamyślenia hrabiego umieścił się na koźle.
Tegoż jeszcze wieczora, po powrocie do pałacu na Polach Elizejskich, hrabia zrobił przegląd całego apartamentu. W czasie przeglądania jego poszczególnych salonów, hrabiemu towarzyszyli jedynie Ali i Bertuccio. Ten ostatni otrzymał parę poleceń, dotyczących zmian poszczególnych: bądź mebli, bądź dzieł sztuki. Następnie wyjął zegarek i rzekł do nubijczyka:
— Dochodzi już dwunasta. Haide powinna była już przybyć. Czy uprzedzono o tem służebną francuzkę?
Ali wyciągnął rękę, wskazując na drzwi wiodące do apartamentów, zarezerwowanych dla greczynki. Były one tak odosobnione, że po zasłonięciu drzwi tych — przejść było można cały pałac i nie wpaść na myśl, że tam właśnie, po za drzwiami temi, znajdują się jeszcze: salon, pokój sypialny i buduar.
Ali, po wskazaniu drzwi, podniósł do góry trzy palce.
— Aha! — zawołał Monte Christo, obznajmiony już z gestykulacjami niemowy — więc są tam trzy pokoje dla Haide przeznaczone?... Doskonale!
Że jednak w tejże chwili rozległ się głos odźwiernego i zaskrzypiały zawiasy otwieranej bramy, hrabia nie miał już czasu na obejrzenie pokojów przeznaczonych dla greczynki, skinął więc tylko Alemu głową i wyszedł.
Gdy znalazł się w przedsionku, powóz podróżny już stał przed pałacem. Hrabia wtedy podał rękę wysiadającej kobiecie, spowitej w płaszcz jedwabny, jasno-zielonego koloru. Kobieta ta, młoda i piękna, gdy już stanęła na ziemi, zatrzymała w swej podaną sobie rękę i ucałowała ją z wyrazem szacunku i przywiązania.
Ali, ze srebrnym kandelabrem w ręku, przeprowadził następnie greczynkę do jej apartamentu, u drzwi wejściowych którego hrabia pożegnał paroma życzliwemi słowy piękną greczynkę i udał się do tej części pałacu, która dla niego została przeznaczona.
O godzinie pierwszej wszystkie światła w całym domu były pogaszone i wszystko pogrążyło się w sen.


ROZDZIAŁ VII.
NIEOGRANICZONY KREDYT.

Nazajutrz, około godziny drugiej po południu, przed pałac hrabiego zajechał powóz, zaprzężony w przepyszną parę ogierów pełnej krwi angielskiej.
Wysiadł z niego jakiś mężczyzna w surducie granatowym, z guzikami obszytemi jedwabną materią tego samego koloru, w białej kamizelce, na której się zwieszał bardzo gruby i ciężki łańcuch złoty od zegarka, i w pantalonach orzechowego koloru. Czarne włosy przybysza były zafryzowane i spadały nisko na czoło, co dawało wrażenie, iż była to peruka. Lat mógł mieć około pięćdziesięciu pięciu, lecz znać było wysiłki, iż chciałby uchodzić za czterdziestoletniego.
Gdy powóz już stanął, wtedy przybyły posłał gnoma do odźwiernego, z zapytaniem, czy hrabia Monte Christo przyjmuje?
Sam zaś ze szczególną uwagą przyglądać się zaczął pałacowi.
Oko żywe, chytry wyraz twarzy, usta wąskie i zaciśnięte, wystające kości policzkowe, czoło wklęsłe i wcale nie arystokratyczne uszy — nie robiły najlepszego wrażenia. Ogromna brylantowa szpilka w krawacie i czerwona wstęga przy klapie surduta — dopełniały portretu.
Gnom, spełniając rozkaz, zapytał przedewszystkiem, czy tutaj mieszka hrabia Monte Christo?
— Tak jest, — odpowiedział odźwierny. — Ale...
I spojrzał na Alego pytającym wzrokiem — ale... pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— W takim razie proszę oddać ten bilet panu hrabiemu i powiedzieć, że pan mój, baron Danglars, jadąc na posiedzenie Izby, pragnął złożyć hrabiemu swe uszanowanie.
— Ja nie jestem przy osobie pana hrabiego — odpowiedział odźwierny, — to należy do obowiązków kamerdynera.
Gnom wrócił z niczem do powozu.
— No cóż? — zapytał Danglars.
Gnom, zawstydzony przyjęciem, jakiego doznał, opowiedział całą rozmowę.
— A to jakiś książę, ten pan, którego tylko hrabią nazywają. Mniejsza o to jednak, ponieważ on do mnie ma interes, a nie ja do niego, więc niewątpliwie zobaczę go u siebie. I niezadługo, bo będzie ten pan, myślę, potrzebował pieniędzy.
I Danglars rzucił się w głąb powozu, dając rozkaz głosem tak doniosłym, że go na całej ulicy dosłyszano.
— Do izby deputowanych!
Hrabia Monte Christo całą tę scenę widział z okna, za firankami ukryty.
— A!... powiedział do siebie — niesmaczny to bardzo typ i szkaradnego charakteru człowiek! Cóż to za próżność, marna pycha i parwenjuszostwo!
— Hej tam! — zawołał, uderzając w srebrny dzwonek.
Ukazał się Ali.
— Poproś mi natychmiast Bertuccio — dał rozkaz.
Nie upłynęła minuta, a już intendent stawił się na rozkazy.
— Co pan hrabia sobie życzy? — zapytał.
— Czy widziałeś powóz i konie, które przed chwilą stały przed pałacem?
— Widziałem, panie hrabio, bardzo ładne konie.
— Co to znaczy, panie Bertuccio?! — zawołał hrabia zagniewanym głosem — powiedziałem ci przecież, że życzeniem jest mojem, by najpiękniejszy zaprzęg w Paryżu w mojej się znajdował stajni... Widzę zaś, że ktoś ma konie piękniejsze od moich. Co to ma znaczyć?... powtarzam!
Na widok zmarszczonych brwi i drgającego gniewem głosu, Ali schylił głowę i pobladł.
— Tyś nie winien temu, mój dobry Ali — powiedział hrabia, po arabsku, z taką słodyczą, że pozazdrościćby jej mogła najlepsza kobieta — ty się przecież nie możesz znać na pełnej krwi anglikach!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił twarz nubijczyka.
— Panie hrabio! — ośmielił odezwać się Bertuccio — konie te, które pan widział przed chwilą, nie były na sprzedaż.
Monte Christo wzruszył ramionami.
— Trzeba ci wiedzieć, panie intendencie, że wszystko na świecie można kupić, trzeba tylko płacić!
— Pan Danglars zapłacił za tę parę 16.000 franków, panie hrabio.
— A więc należało mu zaproponować za nie trzydzieści dwa tysiące, jest to bankier, więc by ci za tę sumę sprzedał je na pewno. Bankier bowiem nie opuszcza nigdy sposobności podwojenia kapitału.
— Czy pan hrabia mówi to na serjo? — zapytał Bertuccio.
Monte Christo spojrzał na intendenta zdziwiony.
— Dziś przed wieczorem mam do złożenia pewną wizytę i życzę sobie, abym te właśnie konie miał u powozu i w nowych szorach.
Bertuccio skłonił się i odszedł bez słowa. U drzwi już będąc, zatrzymał się jednak:
— O której godzinie pan hrabia ma zamiar wyjechać?
— O piątej.
— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego, że teraz, jest godzina dwunasta — odezwał się nieśmiało Bertuccio.
— Wiem o tem — spokojnie odpowiedział hrabia.
Zaś, zwracając się do Aliego, powiedział pogodnie:
— Każ wszystkie konie przeprowadzić przed panią, by sobie wybrała, które jej przypadną do gustu. Zapytaj pani również, czy zechce dziś zasiąść razem ze mną do stołu? Jeżeli tak, to dasz rozkaz, by nakryto w jej jadalnym pokoju. Możesz teraz odejść, przyślesz mi tylko lokaja.
Zaledwie Ali znikł, już lokaj był na rozkazy.
— Mój Baptysto!... zwrócił się do niego hrabia, — rok już jesteś w moim domu, jest to zwykły okres czasu, jaki pozostawiam sobie, ażeby poznać swą służbę. Spodobałeś mi się.
Baptysta skłonił się pokornie.
— Chodzi teraz o to, czy i ja znalazłem uznanie w twych oczach?
— O, panie hrabio! — zawołał pospiesznie Baptysta.
— Słuchajże do końca. Masz pensji 1,500 franków rocznie, to jest tyle, ile bierze dobry i mężny oficer, narażający codzień swe życie; masz stół taki, jakiego pragnąłby niejeden z szefów biura, mający pracy z pewnością więcej od ciebie. Jesteś sługą, a masz służbę na swe rozkazy, która myśli o twem pożywieniu, troszczy się o twą bieliznę i wszystkie wygody. Oprócz tych tysiąca pięciuset franków pensji, okradasz mnie, przy zakupach dla mnie ubrań, bielizny i obuwia, conajmniej na drugie 1,500 franków rocznie...
— O, panie hrabio!
— Nic nie szkodzi, ja się o to nie gniewam, bynajmniej, mój Baptysto, bardzo dobrze to bowiem pojmuję, pragnałbym jednak, żeby już na tem był koniec; lepszego miejsca jak to, które ci los nadarzył, nie znajdziesz nigdzie. Ja na moich ludzi nie gniewam się i nigdy nie mam dla nich przykrych wyrazów, przewinienie jednak przebaczam raz tylko jedynie. To sobie zapamiętaj. Przyjmij do wiadomości i to również, iż gdybym się dowiedział, że gdziekolwiek źle o mnie mówisz, krytykujesz moje postępowanie, lub mnie śledzisz — w jednej chwili będziesz wypędzony. Ja raz przytem ostrzegam moich służących, ciebie już ostrzegłem! A teraz możesz odejść.
Przemowa ta, wygłoszona przed Alim, który zresztą nie rozumiał ani słowa po francusku, wywarła na Baptyście ogromne wrażenie.
— Starać się będę usilnie, ażeby pan hrabia był ze mnie zadowolony — odpowiedział Baptysta, kłaniając się uniżenie — jako wzór wezmę sobie pana Aliego.
— Nie będzie to właściwe — odpowiedział hrabia z mrożącym chłodem — Ali ma wiele wad, obok wielkich przymiotów, nie trzeba więc, abyś brał z niego przykład. Zresztą Ali nie jest moim służącym, on jest moim niewolnikiem. Gdyby Ali popełnił jakiś błąd, nie oddaliłbym go, lecz bym go zabił.
Baptysta spojrzał zdumiony.
— Sądzisz może, że żartuję — i hrabia powtórzył Alemu po arabsku, co powiedział po francusku Baptyście.
Ali wysłuchał, uśmiechnął się, zbliżył się do swego pana i z niewolniczem poddaniem ucałował jego ręce.
Tak zakończyła się rozmowa cudzoziemskiego pana z francuskim sługą.
Pod wrażeniem usłyszanych słów Baptysta wyszedł w ukłonach. Hrabia zaś długo jeszcze pozostawał w gabinecie rozmawiając z Alim.
O godzinie piątej hrabia trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Jedno uderzenie przywoływało Alego, dwa Baptystę, trzy — Bertuccia.
Intendent zjawił się natychmiast.
— Konie już są?
— Stoją przed pałacem, gotowe na rozkazy — odpowiedział Bertuccio. — Czy i ja pojadę z panem hrabią?
— Nie, jedynie Ali i Baptysta.
Monte Christo, po zejściu na dół, zanim wsiadł do powozu — obejrzał stojące w zaprzęgu konie, które mu się tak bardzo podobały rano, przy powozie Danglarsa.
— Konie te istotnie są wspaniałe, dobrze więc, że je kupiłeś; szkoda tylko, że tak późno.
— Panie hrabio — odparł Bertuccio — nie przyszło mi to kupno zbyt łatwo. Zapłaciłem za nie bardzo drogo.
— Czy dlatego są mniej piękne? — zapytał hrabia, wzruszając ramionami.
— Jeżeli pan hrabia jest z nich zadowolony, to już wszystko dobrze. Dokąd pan hrabia rozkaże jechać?
— Na ulicę Chausse d‘Antin, do barona Danglarsa.
— Ale, ale, zaczekaj no jeszcze, mój panie — rzekł Monte Christo, cofając się do przedsionka — chciałbym nabyć dobra w Normandji, koniecznie nad brzegiem morza, między Hawrem a Boulogne: warunek jeden, by w majątku tym był jakiś najmniejszy choćby port, jakaśkolwiek najmniejsza choćby przystań, gdzieby korweta moja znaleźć mogła schronienie. Statek wtedy musi być zawsze do wyjazdu gotowy. Korweta jest już w drodze do północnych brzegów Francji, wszak prawda?
— Tego samego dnia, gdyśmy wyjeżdżali z Marsylji, wypłynęła na morze.
— A jacht?
— Otrzymał rozkaz zatrzymania się w Kadyksie.
— No, a statek parowy?
— Znajduje się w Chalons.
— Gdy nabędziesz już dobra, pozakładasz pomiędzy Normandją a Paryżem, w odstępach dziesięciomilowych stacje na których dzień i noc czekać będą konie.
— Może być pan hrabia pewien, że stanie się zadość jego woli.
Hrabia wtedy wsiadł do powozu, który bardzo szybko stanął przed domem bankiera.
Danglars przewodniczył właśnie zebraniu akcjonarjuszy jednej z dróg żelaznych, gdy zawiadomiono go o przybyciu hrabiego Monte Christo. Sesja była już prawie na ukończeniu.
Gdy Danglars usłyszał nazwisko hrabiego, podniósł się natychmiast.
— Panowie darują — rzekł, zwracając się do zebranych, pomiędzy którymi było wielu członków Izby i Senatu — że muszę ich opuścić, lecz właśnie dom Thomson i French w Rzymie polecił mi hrabiego Monte Christo, otwierając mu na mój dom nieograniczony kredyt. Jest to polecenie tak niezwykłe, że aż śmiesznem się wydaje, to też muszę względem niego zachować pewną rezerwę, a przedewszystkiem poznać tego hrabiego. Możliwe bowiem, iż jest to tylko jakieś nieporozumienie.
Powiedziawszy to, skłonił się z miną nadętą i wyszedł, kierując swe kroki do najbogatszego salonu, białego ze złotem, swych apartamentów, do którego polecił wprowadzić hrabiego Monte Christo, na wypadek gdyby ten przybył.
I hrabia był istotnie zdumiony, gdy ujrzał porozwieszane w salonie nieudolne kopie Albana i Fottora, które, jak się zdaje, uchodzić chciały za oryginały. Zdziwiony był również obfitością złoceń, które aż kapały z mebli i sufitu.
Na bardzo głośny krok barona przy wejściu, hrabia Monte Christo się odwrócił.
Danglars wtedy lekkiem skinieniem głowy powitał przybyłego i dał znak, by ten usiadł na krześle złoconem, a obitem białym atłasem, również przetykanym złotem.
Hrabia w milczeniu zajął wskazane miejsce.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Monte Christo? — zapytał Danglars.
— A ja czy mam honor widzieć przed sobą pana barona Danglarsa, kawalera Legji honorowej i członka Izby deputowanych?
Monte Christo wypowiedział wszystkie tytuły, wypisane na karcie wizytowej Danglarsa.
Danglars uczuł przycinek i zagryzł wargi.
— Zechce mi pan darować — rzekł — iż nie wymieniłem tytułu: wiadome jest jednak panu niewątpliwie, iż żyjemy pod rządem gminowładnym, a także, iż ja jestem reprezentantem tego właśnie ludu.
— I dlatego właśnie — odpowiedział Monte Christo — utrzymujesz pan zwyczaj tytułowania się baronem, nic nie chcąc wiedzieć o tem, iż inni są hrabiami.
— O, ja bardzo mało dbam o swój tytuł — odpowiedział Danglars niedbale — mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legji honorowej, za pewne wyświadczone przysługi, ale...
— Ale pan, panie baronie, zrzekasz się tytułów tych, jak ongi zrzekli się ich Montmorency i Lafayette?... Piękne jako wzór wziąłeś sobie przykłady...
— No, ja nie tak zupełnie się ich zrzekłem — odpowiedział z widocznem zakłopotaniem Danglars — pojmiesz pan... dla służby... jest to...
— Aha!... Tym sposobem tytułujesz się pan jaśnie wielmożnym dla swych służących, dla dziennikarzy jesteś wielmożnym, wreszcie dla urzędników w Izbie — obywatelem. Są to odcienie bardzo subtelne i bardzo właściwe przy rządach gminowładnych, jak się, baronie, wyraziłeś...
Danglars ponownie przygryzł sobie wargę, a widząc, iż na tem polu nie dorówna hrabiemu Monte Christo, przeszedł na teren lepiej mu znany.
— Panie hrabio — rzekł z ukłonem — odebrałem list z podpisem przedstawicieli domu Thomson i French.
— Jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, panie baronie. O, niech mi pan pozwoli tak się tytułować, jak go tytułują jego słudzy! Otóż nieskończenie rad jestem, powtarzam, z tego, iż list ten otrzymałeś.
— Otrzymałem go, lecz nie pojmuję dobrze jego treści.
— I cóż ja na to panu, panie baronie, poradzę!?
— Z tej właśnie przyczyny pozwoliłem sobie niepokoić pana hrabiego dziś rano.
— Bardzo mi przykro, iż nie mogłem go przyjąć, lecz teraz jestem cały do jego usług. O cóż więc chodzi?
— Otóż list ten otwiera panu, panie hrabio, kredyt nieograniczony na mój dom w Paryżu.
— I cóż w tem widzisz, panie baronie, niejasnego, czy niezrozumiałego?
— Nie pojmuję znaczenia określenia: „kredyt nieograniczony“.
— Cóż w tem nie jasnego? Czy to wyrazy nie francuskie może?
— Panie hrabio! nie chodzi tutaj o niejasności stylistyczne, lecz o nieścisłość określenia w pojęciu bankowem.
— Czyżby dom Thomson i French — zapytał Monte Christo najniewinniejszym z pozoru tonem, pod którym jednak taiło się szyderstwo — nie był dość pewnym wypłat ze strony pana barona? Do djabła!... zrobiłoby mi to pewną różnicę, mam tam bowiem nieco gotowizny...
— O, niechże się pan uspokoi! W kołach bankowych jestem uważany jako „dosyć“ pewny — odpowiedział Danglars z uśmiechem nieco żartobliwym — znaczenie słowa „nieograniczony“ jest jednak tak ogólnikowe...
— Bo jest niczem nieograniczone! Czy tak? Nie znaczy to nic innego, jak to, iż jeżeli dom Thomson i French jest na drodze popełnienia niedorzeczności, to dom barona Danglarsa niema zamiaru iść w jego ślady.
— Nie rozumiem pana, panie hrabio?!
— A jednak jest to jasne. Panowie Thomson i French podejmują się interesów, które nie dają się ująć w koło cyfr zamkniętych, pan baron Danglars natomiast dla swych interesów ma określone granice... Jest to małostkowe, kramarskie, ale za to bardziej pewne.
— Łaskawy panie — z pychą odpowiedział bankier — moich kas jeszcze nikt nigdy nie przeliczał.
— A więc ja... robię to pierwszy — zaznaczył zimno Monte Christo. — Trudności, jakie mi pan robisz zakrawają na wahanie się, na obawę, czy aby kasy banku pana byłyby zdolne zadość uczynić mym żądaniom...
Danglars po raz trzeci przygryźć musiał wargę. Przybyły cudzoziemiec już po raz drugi pokonał go i to, ostatnio, na jego własnym terenie!
Wytworna grzeczność hrabiego graniczyć się zdawała bardzo blisko z tem, cośmy zwykli nazywać impertynencją.
— Panie hrabio — odezwał się Danglars, po dłuższej chwili milczenia — możebyś zechciał objaśnić mnie w słowach bardziej konkretnych, jakie są twoje żądania, jakie sumy masz zamiar podnieść z kas mego banku?
— Szanowny panie — odpowiedział twardo Monte Christo — zażądałem kredytów nieograniczonych u bankierów moich właśnie dlatego, iż sam określić nie jestem zdolen, ile mi będzie potrzeba?
Gdy Danglars usłyszał te ostatnie słowa uczuł się pewniejszym; rozparł się więc w krześle i rzekł z uśmiechem zarozumiałości i pychy:
— No, mogę pana upewnić, że bez obawy żądać ci wolno sum nieograniczenie prawie wielkich. Choćbyś zażądał miljona — kasy moje w każdej chwili sumę tę ci wypłacą!
— Co pan mówi? — zapytał Monte Christo.
— Mówię — powtórzył Danglars tonem pewności, aż do głupoty posuniętej, — że możesz pan żądać miljona!
— A cóż jabym z miljonem począł? — odrzekł hrabia. — Boże... gdybym potrzebował marnego miljona jedynie, nie kazałbym sobie otwierać nieograniczonego kredytu u pana! Co to jest miljon? Dla mnie zwłaszcza!
Przy słowach tych Monte Christo wyjął z bocznej kieszeni surduta mały pugilaresik, w którym, pomiędzy wizytowemi kartami były umieszczone dwa czeki, na okaziciela, na sumę 500,000 franków każdy.
Człowieka tego rodzaju jak Danglars należy zgnieść, przytłoczyć, nie zaś drażnić jedynie. To też to pokazanie fortuny, tak niedbale noszonej, wywarło skutek pożądany; bankier zachwiał się w swej bucie i wytrzeszczył na Monte Christo obłąkane zdumieniem oczy.
Zaś Monte Christo przeszył go straszliwem spojrzeniem.
— Widzę teraz — rzekł — panie baronie, że pan nie ufasz domowi Thomson i French! Jest to, aż nazbyt wyraźne. Jest to dosyć rzadkie w bankowych stosunkach, ale ja ten wypadek przewidywałem i odpowiednio się zabezpieczyłem. Mianowicie mam podobne jak do pana listy: jeden domu Arsein i Eskeles w Wiedniu, na barona Rothszylda i drugi firmy Baring, w Londynie, na dom P. Laffite‘a. Powiedz więc pan wyraźnie, że ten interes jest zbyt wielki dla ciebie, a udam się do jednego z tych domów.
Danglars po raz trzeci został zwyciężony. Wziął do ręki listy bankierów powyżej wymienionych, sprawdził autentyczność podpisów, jak najbardziej skrupulatnie, co było już widoczną obrazą hrabiego, i z uczuciem przygnębienia oddał je ich właścicielowi.
— Te trzy podpisy, szanowny panie hrabio — wykrztusił — są warte — miljony! Trzy nieograniczone kredyty, na trzy nasze największe domy!
— Taki dom, jak pański, panie baronie, nie może dziwić się podobnym listom — rzekł Monte Christo z uprzejmością jak najbardziej wyszukaną. — Wracając jednak do sprawy. Czy zechcesz przyjąć ten interes?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Cieszy mnie, żeśmy nakoniec doszli do porozumienia. Jeżeli jednak się to już stało, to poprosiłbym, jeżeli łaska, o sześć miljonów do końca roku.
— Sześć miljonów?... dobrze! — odpowiedział Danglars, zakrztusiwszy się nieco.
— Jeżeli potrzebować będę więcej — dodał Monte Christo niedbale — to uprzedzę o tem pana. Wprawdzie nie myślę bawić we Francji dłużej, jak rok jeden, lecz być może, iż więcej nie wydam tutaj. Na początek zechciej mi pan przysłać jutro rano 500.000 franków.
— Pieniądze będą panu przysłane jutro, o godz. 9-ej rano — odpowiedział Danglars — jak pan żąda: złotem, biletami bankowemi, czy też srebrem?
— Połowę złotem i połowę asygnatami, jeżeli łaska.
Hrabia podniósł się.
— Jednę rzecz panu wyznać muszę, panie hrabio — rzekł Danglars uniżenie — zdawało mi się, że znam wszystkie większe fortuny w Europie, a widzę, iż o pańskiej nic nie wiedziałem. — Majątek ten powstał w ostatnich czasach chyba?
— O!... bynajmniej, mój panie! — odpowiedział Monte Christo — przeciwnie, jest to fortuna bardzo stara. Był to jednak rodzaj familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać. Pojmuje pan, iż po upływie paru wieków, jego wartość wzrosła nadzwyczajnie. Termin przez testatora oznaczony upłynął przed kilkoma laty i od tej chwili ja właśnie stałem się jego posiadaczem. Niewiedza pańska jest więc najzupełniej zrozumiała.
Słowa te hrabia wymówił z tym sobie właściwym uśmiechem, który dreszczem przejmował zawsze Franciszka d‘Epinay.
— Przy pańskich nawyknieniach i usposobieniu — rzekł Danglars — zajaśniejesz pan tak wielkim zbytkiem w stolicy, że nas, biednych miljonerów tylko, zaćmisz w zupełności.
A propos jednak, czy pozwolisz hrabio, bym cię przedstawił mojej żonie, baronowej Danglars?
Monte Christo skłonił się, na znak przyzwolenia.
Bankier zadzwonił, po chwili wszedł lokaj przybrany w nadzwyczaj bogatą liberję.
— Czy pani baronowa znajduje się w swych apartamentach? — zapytał pan domu służącego.
— Jest. Pani baronowa ma gości u siebie.
— Któż tam jest u pani baronowej?... Czy pan Debray? — zapytał Danglars dobrodusznie, co rozbudziło w Monte Christo śmiech wewnętrzny.
— Właśnie pan Debray został przez panią baronową przyjęty — odpowiedział lokaj.
Danglars skinął głową, a następnie rzekł do hrabiego.
— Lucjan Debray jest dawnym naszego domu przyjacielem; jest on sekretarzem osobistym ministra spraw wewnętrznych. Arystokratyczne są to stosunki! Moja żona, dodać muszę, jest z domu panną de Servieres, wyszła za mnie jako wdowa po pułkowniku, margrabim de Narbonne.
— Pana Lucjana Debray już miałem zaszczyt poznać u hrabiego Morcefa — rzekł w odpowiedzi Monte Christo.
— To pan już znałeś dawniej młodego wicehrabiego? — zapytał Danglars.
— Poznaliśmy się w Rzymie, w czasie karnawału.
— Ach, prawda, przypominam sobie — powiedział Danglars — zdaje mi się, że słyszałem coś o jakimś wypadku z bandytami...
— Pani baronowa oczekuje jaśnie wielmożnych panów — rzekł lokaj wchodząc.
— Pozwolisz hrabio, że pójdę pierwszy, ażeby panu wskazać drogę — powiedział Danglars z etykietalnym ukłonem.
— Zastosuję się do twych, panie baronie, wskazówek — odpowiedział niemniej grzecznie hrabia.



ROZDZIAŁ VIII.
ZAPRZĘG SIWOJABŁKOWITY.

Danglars, prowadząc hrabiego, przeszedł długi szereg salonów, urządzonych wprawdzie bardzo bogato, lecz bez najmniejszego smaku, aż do niewielkiego rozmiarami ośmiokątnego saloniku pani domu, wybitego różowym atłasem; antyczne mebelki i rozwieszone na ścianach pastele pasterskie Buchera sprawiały jak najlepsze wrażenie; był to jedyny w całym pałacu salon, urządzony gustownie i ze smakiem. Znać było, że to nie pan domu go przyozdabiał. I istotnie urządziła go sobie pani domu sama, stosując się zresztą do rad pana Debraya.
Pani Danglars, mimo 35 roku życia, była skończoną pięknością jeszcze, pełna powabów i kobiecego szyku.
Jeszcze przed przybyciem hrabiego, Lucjan opowiedział swej przyjaciółce sporo szczegółów, dotyczących osoby tego cudzoziemca.
Czytelnicy pamiętają zapewne, jakie niezwykłe wrażenie, w czasie śniadania u Morcefa, sprawił hrabia Monte Christo na współbiesiadnikach, to też ciekawość baronowej była wielce podrażniona.
Gdy baron wraz z gościem ukazali się na progu salonu różowego, młoda gospodyni uprzejmym uśmiechem przyjęła męża, co nader rzadko spotykało zacnego bankiera, a gdy ten przedstawił jej hrabiego Monte Christo, powitała tego ostatniego ceremonjalnym ukłonem.
— Pani baronowo — rzekł Danglars, po pierwszych ukłonach — pozwól się powiadomić, iż pana hrabiego de Monte Christo korespondenci moi z Rzymu polecają mi jak najusilniej. Myślę przy tem, iż wszystkie nasze najpiękniejsze kobiety szaleć będą za nim niezadługo. Przybywa bowiem do Paryża z zamiarem zabawienia całego roku i wydania przez ten czas sześciu miljonów.
Aczkolwiek prezentacja w tej formie uczyniona była bardzo ciężka i nietaktowna, pani Danglarsowa przyjęła hrabiego nader uprzejmie, rzucając na niego płomienne spojrzenia.
— Kiedyż, hrabio, przybyłeś do naszego Paryża? — zapytała.
— Wczoraj, pani.
— I jak zazwyczaj, jak chce legenda, dookoła pańskiej postaci się tworząca, przybyłeś z końca świata?
— Ależ bynajmniej pani baronowo! Z Kadyksu tylko.
— Przybyłeś pan do Paryża w najgorszym czasie. Paryż w lecie jest nieznośny: nie mamy ani balów, ani towarzystw, ani żadnych uroczystości. Opera włoska wyjechała do Londynu, francuska rozpierzchła się na wszystkie strony... Co do teatru, to pan wiesz chyba, że jest on dziś żaden. Została nam na pociechę jedynie przejażdżki na pole Marsowe i do Sotorego. A pan co zamierza porabiać w Paryżu?
— Ja, pani, robić będę wszystko, co robią paryżanie.
W tej chwili do salonu weszła zaufana pokojówka i szepnęła swej pani do ucha parę słów, po usłyszeniu których pani Danglars zbladła.
— Czyż to możliwe? — zapytała zdumiona.
— Może pani baronowa sama się przekonać o tem — odpowiedziała powiernica.
Wtedy baronowa zwróciła się do męża.
— Czy to prawda, mój panie? — zapytała.
— Co takiego? — zapytał z kolei.
— Zaufana moja powiedziała mi właśnie, że w chwili, gdy stangret miał zakładać me konie do powozu, nie znalazł ich w stajni. Zapytuję więc, co to ma znaczyć?
— Zechciej mnie pani wysłuchać... rozpoczął Danglars.
— O, wysłucham bardzo chętnie, jestem bowiem bardzo ciekawa, co zechcesz mi powiedzieć. Ale naprzód rzecz całą opowiem tym panom!
— Panowie — rzekła do gości się zwracając — pan baron Danglars ma w swej stajni dziesięć koni; jedna para należała jednak do mnie. Były to konie prześliczne, najpiękniejsze w Paryżu. Znasz je przecież, panie Debray, siwojabłkowite. Otóż dziś mój zaprzęg pożyczyłam pani de Villefort, gdy jednak konie te zakładać miano do powozu, nie znaleziono ich w stajni! Jest rzeczą niewątpliwą, iż pan baron Danglars, a mój szanowny małżonek, dla zarobku paru tysięcy franków, sprzedał je komuś! Cóż to za nikczemna rasa ci spekulanci!
— Pani — odpowiedział Danglars — konie te były nazbyt gorące, czterolatki, obawiałem się zawsze, by nie stały się przyczyną jakiegoś wypadku...
— Co pan tam opowiadasz! — rzekła szorstko baronowa — mamy przecież najlepszego w Paryżu stangreta! Szczęście, żeś go wraz z końmi nie sprzedał.
— Droga przyjaciółko! Postaram się o konie niemniej piękne, piękniejsze nawet, lecz łagodniejsze.
Baronowa, w odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami z najwyższą pogardą.
Danglars udał, iż nie dostrzegł tego gestu i zwracając się do Monte Christo rzekł:
— Doprawdy, wielka szkoda, panie hrabio, że dopiero dziś miałem szczęście cię poznać, Wszak ty, hrabio, urządzasz dopiero swój dom, prawda?
— Tak jest — odpowiedział hrabia.
— Byłbym konie te więc tobie sprzedał, bo piękne były istotnie. A sprzedałem je za pół darmo prawie. Dla pana, jako człowieka młodego, te pełnej krwi, gorące tylko nieco, racery byłyby w sam raz.
— Dziękuję panu — odpowiedział hrabia — właśnie dziś rano kupiłem parę wcale niezłą i bardzo tanio. Może zechcesz, panie Debray, rzucić na nie okiem, bo wiem, iż jesteś znawcą.
Gdy Debray wraz z hrabią podeszli do okna, Danglars przystąpił do żony.
— Moja droga, wyobraź sobie — szepnął — że dziś właśnie przyszedł ktoś do mnie i zaofiarował mi za konie twe sumę niesłychaną. Szaleniec chyba jakiś. Zapłacił za nie 32,000 franków, to znaczy, że zarobiłem na czysto 16,000 franków. Nie gniewaj się, dostaniesz z sumy tej cztery tysiące, zaś dwa dam Eugenji.
Pani Danglars spojrzała na męża wzrokiem, pełnym nienawiści i pogardy.
— Co to jest! — zawołał nagle u okna Debray — niema najmniejszej wątpliwości! Przeciż to pani, pani baronowo, konie stoją w zaprzęgu tu obecnego hrabiego Monte Christo!
— Co?... moje cuda siwojabłkowite! — zakrzyknęła pani Danglars podbiegając do okna.
— Ależ tak! To one! te same...
Danglars osłupiał.
— Czyż podobna? — zawołał Monte Christo.
Baronowa rzuciła parę słów do ucha Debrayowi, który po usłyszeniu ich podszedł natychmiast do hrabiego.
— Czy nie byłoby to zbyt wielką niedyskrecją — zapytał — gdyby tak pan zechciał mnie objaśnić, za jaką sumę nabył te konie?
— Na honor, panie, sam nie wiem dobrze. To mój intendent zrobił mi taką niespodziankę.
Debray zaniósł odpowiedź tę baronowej, która, usłyszawszy ją, zmarszczyła tylko brwi i pełnym złości wzrokiem rzuciła na męża.
Widząc, iż zanosi się na burzę małżeńską, Debray wyniósł się pospiesznie, zostawiając na łup gniewu barona, bo i Monte Christo poszedł w ślady Debraya.
— Dzięki Bogu — pomyślał Monte Christo odchodząc, — W dobry czas przybyłem do domu tego, mam bowiem jego spokój w swem ręku i mogę jednym uczynkiem pozyskać teraz i serce męża i serce żony. Prawdziwe to szczęście, zaprawdę! Szkoda tylko, że nie miałem sposobności poznania obiecującej panny Eugenji.
Tak rozmyślając, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
W dwie godziny potem, pani Danglars odebrała jak najgrzeczniejszy list od hrabiego Monte Christo, w którym ten oświadczył jej, iż błaga, ażeby zechciała przyjąć z powrotem swe konie. Były one w tych samych szorach, które zrana widziała, z tą tylko różnicą, że w środek każdej rozety nad uchem, hrabia poumieszczać kazał po jednym djamencie.
List otrzymał również i Danglars, w którym hrabia prosił go, ażeby zechciał puścić w niepamięć drobny kaprys pani baronowej, a jednocześnie i jemu darować raczył wschodni obyczaj zwracania koni.
Wieczorem udał się Monte Christo wraz z Alim do Auteuil.
Nazajutrz, o godzinie trzeciej po południu, Ali na wezwanie dzwonka wszedł do gabinetu hrabiego.
— Słuchaj, Ali — rzekł Monte Christo — mówiłeś mi wielokrotnie o swej zręczności w rzucaniu lasso.
Ali stanął w pozie, jakby szykując się do rzutu.
— Mógłbyś zatem takiem lasso bawołu zatrzymać?
Ali skinieniem dał znak potwierdzenia.
— A lwa?
Ali powtórzył ten sam gest, naśladując ryk duszonego zwierza.
— Rozumiem — rzekł Monte Christo — polowałeś widać na lwy!
Czarny sługa dumnie skinął głową.
— A czy byłbyś zdolny powstrzymać bieg rozszalałych koni?
Ali tylko się uśmiechnął lekceważąco.
— A więc słuchaj — rzekł hrabia — niezadługo przed pałacem mym przejeżdżać będzie powóz, zaprzężony w parę koni śiwojabłkowitej maści, tych samych, któremi ja wczoraj jeździłem. Otóż parę koni tych zatrzymasz przed bramą mego pałacu, choćby cię to życie kosztować miało.
Ali skłonił się i wyszedł bez jednego słowa. Gdy zaś znalazł się przed domem, rzucił wzrokiem bacznie dookoła, następnie odwrócił się i gestem dał znak hrabiemu, iż teren zbadał dokładnie.
Nubijczyk zapalił fajkę i usiadł przed bramą.
Nagle dał się słyszeć turkot, z szybkością piorunu zbliżający się i na zakręcie drogi ukazał się powóz, z szaloną pędzący szybkością; unosiła go para siwojabłkowatych koni o oczach wysadzonych, z rozwianemi grzywami, rozszalałych!...
W powozie siedziała młoda kobieta, z dziecięciem lat sześciu, siedmiu conajwyżej, które przyciskała do piersi w trwodze niewymownej.
Lada kamyk, a powóz w każdej chwili mógł się roztrzaskać w kawałki.
W tej groźnej chwili jakaś czarna postać wybiegła na środek ulicy, jakby z wężem w ręku, wijącym się dookoła głowy. Nagle wąż ten się wypręża, przez chwilę unosi się w powietrzu, wreszcie owija nogi jednego z pędzących koni.
To Ali rzucił lasso.
Spętany rumak siłą bezwładu jakiś czas jeszcze posuwa się naprzód, lecz, szybko pada na dyszel, łamie go, wstrzymując tem pęd drugiego, ponoszącego dalej w szale konia, który zresztą i tak już dalej iść nie może, ponieważ Ali swą żelazną ręką pochwycił go za nozdrza, tak, że i ten drugi koń za chwilę leżał na ziemi w konwulsyjnych drgawkach.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak czas, którego potrzeba, aby kula z broni ognistej wypuszczona — dosięgła celu.
W tejże samej chwili, z domu, przed którym zdarzył się wypadek, wybiegł jakiś mężczyzna, a za nim kilkunastu służących.
Mężczyzna porwał z powozu damę, która jedną ręką kurczowo trzymała się krawędzi powozu, zaś drugą tuliła do łona omdlałego syna.
Monte Christo oboje wniósł do salonu i złożył na kanapie.
— Nie lękaj się już pani niczego — rzekł — jesteś ocalona.
Dama w miejsce odpowiedzi, wskazała wzrokiem swe omdlałe dziecię.
— Pojmuję — powiedział hrabia wtedy — niech się pani nie obawia; dziecinie nic się nie stało, omdlało jedynie ze strachu.
— O, panie!... zawołała strwożona matka — być może chcesz mnie pan pocieszyć tylko? Jaki on blady! Synu mój! dziecko moje! Edwardzie, czy nie słyszysz mego głosu?... O, panie!... zechciej posłać po lekarza, cały oddam swój majątek temu, który ocali mego syna!
Monte Christo bez jednego słowa otworzył pudełeczko, dobył z niego kryształowy flakonik, bogato złotem zdobiony, otworzył go i wpuścił zeń jedną kroplę w usta dziecięcia. Chłopczyk, aczkolwiek blady, otworzył oczy natychmiast.
Radość matki nie miała granic.
— Gdzież jestem? — zawołała — i komu mam do zawdzięczenia życie mej dzieciny?
— Jesteś pani — odpowiedział Monte Christo — u człowieka, szczęśliwego niewymownie, że ci oszczędził smutku.
— O, przeklęta ciekawość! — szepnęła nieznajoma — cały Paryż mówił o tych wspaniałych rumakach, należących do pani Danglars, więc i ja, szalona, zapragnęłam lepiej zapoznać się z ich wartością.
— Jakto? — zawołał hrabia z doskonale udanem zdziwieniem — koni nie widziałem, gdyż po wypadku myślałem jedynie o ratowaniu pani... Więc to były konie pani baronowej Danglars?
— Tak, panie. Czy pan może znasz baronową?
— Miałem zaszczyt być jej przedstawionym. Tembardziej się teraz cieszę, iż to mój służący uchronił panią od katastrofy. Bo ja byłem pośrednim sprawcą wypadku. Wczoraj właśnie konie te kupiłem, że jednak pani baronowa bardzo ich żałowała, więc je odesłałem z powrotem, z prośbą, by zechciała konie te przyjąć ode mnie w darze.
— Ach! Więc pan jesteś w takim razie hrabią de Monte Christo, o którym Herminja tak wiele mi wczoraj mówiła?!
— Tak jest, pani.
— Ja zaś jestem Elvirą de Villefort.
Hrabia skłonił się z takim wyrazem twarzy, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to nazwisko.
— Mąż mój będzie hrabiemu wdzięczny niewymownie. Gdyby nie pan, to postradalibyśmy życie. Ocaliłeś mu żonę i syna, gdyby nie twoja szlachetna pomoc, ja i moje drogie dziecię zginęlibyśmy niewątpliwie.
— Jeszcze w tej chwili ogarnia mnie drżenie na myśl, w jak bardzo wielkiem znajdowałaś się, pani, niebezpieczeństwie.
— Pozwolisz, panie hrabio, bym mogła odpowiednio wynagrodzić twego sługę.
— Pani — odpowiedział Monte Christo — proszę mi nie psuć mego Alego ani datkami, ani pochwałami nawet. Ali nie jest zresztą sługą, lecz moim niewolnikiem.
— Jednak narażał on swe życie?
— I ja również wyrwałem go z objęć nieuchronnej śmierci — odpowiedział hrabia — należy on teraz do mnie bezspornie.
Pani de Villefort zamilkła. Z podziwem spoglądała i badała wzrokiem tego człowieka, który na wszystkich tak silne robił wrażenie.
W czasie tej chwilowej przerwy w rozmowie, hrabia miał sposobność lepiej się przyjrzeć dziecku, które matka nieprzerwanie okrywała pocałunkami.
Chłopczyk był nikły, blady i anemiczny. Oczy miał niebieskie, zaś włosy czarne, opadające lokami na wypukłe czoło i na ramiona. Był ładny, oczy jego wszelako rzucały spojrzenia złe i pełne przebiegłości. Odpychające wrażenie sprawiały również jego usta wąskie i zaciśnięte. Budowa jego wskazywać się zdawała, że ma lat siedem conajwyżej.
Zniecierpliwiony pieszczotami matki, wyrwał się z jej objęć i podbiegł do stolika, na którym hrabia postawił flakonik z eliksirem i, nie pytając nikogo o pozwolenie, jak dziecko, któremu zawsze pozwalają na wszystko — otwierać zaczął flaszeczkę.
— Ostrożnie, moje dziecię, niektóre z lekarstw, znajdujących się w tem pudełeczku, są niebezpieczne dla wąchających nawet.
Pani de Villefort pobladła i poskoczyła, ażeby odebrać dziecku groźne przedmioty. Rzuciła jednak przytem długie i ciekawe spojrzenie na pudełeczko.
Hrabia to spojrzenie pochwycił.
W tej samej chwili do salonu wszedł Ali.
Pani de Villefort ujrzawszy sługę, przyciągnęła do siebie syna i rzekła:
— Czy widzisz Edwardku tego sługę? Naraził on życie swoje, by tylko powstrzymać konie, które powóz nasz unosiły i omal go nie roztrzaskały o kamienie przydrożne. Podziękuj mu.
Dziecię wydęło z pogardą usteczka i z odrazą odwróciło głowę.
— Murzyn... i brzydki — odpowiedziało.
Hrabia uśmiechnął się z takim wyrazem, jakby był szczęśliwy z tej odpowiedzi dziecka.
— Posłuchaj — powiedział potem po arabsku do Aliego — ta dama prosiła swego syna, ażeby ten podziękował ci za uratowanie życia, dziecko to zaś odpowiedziało, że jesteś czarny i brzydki.
Ali spojrzał na chłopczyka bystro, z marmurową jednak twarzą. Z drżenia muskułów hrabia wywnioskował jedynie, że to boleśnie dotknęło araba.
— To jest pański paryski apartament? — zapytała pani Villefort, powstając, jakby z zamiarem odejścia.
— Nie, pani — odpowiedział hrabia — jest to jedynie moje mieszkanie letnie. Mieszkam faktycznie w pałacu, znajdującym się przy polach Elizejskich Nr. 30, widzę jednak, iż pragniesz się oddalić. Uprzedzając życzenie to, przywołałem właśnie przed chwilą Alego, aby twój powóz był gotowy do drogi. I nie obawiaj się pani, że temi samemi odjedziesz końmi.
— Panie! — zawołała pani de Villefort — ja temi samemi końmi jechać nigdy się nie odważę. Pójdę raczej pieszo!
— Upewniam panią, iż będą one teraz łagodne.
Ali w rzeczy samej, po wyjściu hrabiego, poszedł natychmiast do rumaków, które były sprawcami wypadku. Z trudnością przychodziły do siebie. Ali zaczął je nacierać gąbka nasyconą aromatycznym octem, następnie tym samym octem natarł im nozdrza, co sprawiło ten skutek, że zaczęły parskać i przytomniej spoglądać. Wreszcie wytarł je do sucha.
Następnie kazał zaprząc je do powozu, siadł na kozioł, ujął wodze i parokrotnie objechał dookoła klomb przed pałacem, co było przyjęte oklaskami tłumu, który się zebrał na wieść o wypadku.
Pełnej krwi czterolatki szły teraz jak baranki, najzupełniej spokojnie i posłusznie.
Pani de Villefort, widząc taką zmianę, bez wahania wsiadła do powozu i wkrótce stanęła przed swym pałacem, na przedmieściu Saint Honore.
Gdy się znalazła w swym buduarze, po krótkim odpoczynku napisała następujący list do swej przyjaciółki, baronowej Danglars:

„Kochana Herminjo! Przed chwilą, cudem tylko uratowana zostałam wraz z mym synem! I to przez tego samego hrabiego Monte Christo, o którym tak wiele mówiliśmy wczoraj wieczorem.
Nie spodziewałam się, bym go miała tak prędko zobaczyć!
Wczoraj z takim zapałem o nim mówiłaś, że ledwo mogłam stłumić w sobie śmiech, teraz widzę jednak, że ten twój entuzjazm był niczem, w porównaniu z wrażeniem, jakie człowiek ten wywiera na tych, którzy mieli sposobność zobaczenia go.
Konie Twoje poniosły i powóz byłby został potrzaskany w drobne kawałki, gdy wtem, jakiś arab, czy negr, czy nubijczyk, jednem słowem czarne jakieś stworzenie, w służbie hrabiego się znajdujące, na jego rozkaz, o ile mi się zdaje, zatrzymuje rozszalałe konie, sam się na śmierć narażając.
W tym samym momencie sam hrabia wybiega ze swego domu, porywa mnie wraz z Edwardkiem na ręce i unosi w głąb swego pałacu, a następnie jakimś cudownym eliksirem przywraca synowi memu przytomność, a może życie nawet.
Po wypadku tym konie twe są znacznie osłabione i robią wrażenie, jakby były zawstydzone tem, iż jeden człowiek zdołał je poskromić...
Hrabia jednak polecił mi zakomunikować Ci, że racery twe po dwudniowym odpoczynku wrócą do dawniejszego swego kwitnącego stanu, nie będą tylko już nigdy tak straszne, jak to dzisiaj miało miejsce.
Bywaj zdrowa! Nie dziękuję Ci wcale za mój spacer dzisiejszy, gdy jednak pomyślę, że dzięki szaleństwu koni Twych miałam możność poznania hrabiego Monte Christo, wprost zbrodnią mi się zdaje nie być Ci za to wdzięczną bez granic. Cudzoziemiec ten, przy swoich nieprzebranych miljonach, zdaje się być jeszcze jakąś żywą zagadką, jakąś tajemnicą, którą zbadać pragnęłabym bardzo.
Edwardek mój w czasie całego wypadku zachowywał się jak bohater. Zemdlał wprawdzie, nie wydał jednak jednego choćby okrzyku, jednej łzy nie uronił. Powiesz zapewne, że miłość macierzyńska mnie zaślepia! Być może!
Nasza droga Walentyna przesyła jak najbardziej uprzejme ukłony Twej Eugenji. Co do mnie, to Cię ściskam z całego serca.

Elvira de Villefort.


P.S. Postaraj się, proszę Cię bardzo, byś mi ułatwiła bliższe poznanie tego olśniewającego, a mrocznego jednocześnie, hrabiego Monte Christo. —— Muszę zapoznać się z nim lepiej. Poproszę zresztą męża, aby pojechał do niego z podziękowaniem za uratowanie mego życia“.

Tak się skończyło pierwsze spotkanie pani de Villefort z hrabią de Monte Christo.
Wieczorem tego samego dnia wypadek powyżej opisany był już na ustach całego Paryża.
Albert opowiadał go swej matce, Debray — w salonach ministerstwa!... Nawet Beauchamp rozpisał się w swym dzienniku o całem zdarzeniu, w którem przedstawił egzotycznego miljonera, jako zbawcę dam z arystokracji.
Bardzo wiele osób, korzystając z okazji, posłało listy kondolencyjne pani de Villefort, by mieć następnie sposobność złożenia jej wizyty i usłyszenia czegoś nowego o elektryzującym Paryż nieznajomym.
Pan de Villefort, zgodnie z zapowiedzią Elviry, ubrał się w czarny tużurek, włożył białe rękawiczki, dał rozkaz, ażeby służba włożyła na siebie galową liberję, wreszcie wsiadł do karety i pojechał na pola Elizejskie, do pałacu hrabiego.


CZĘŚĆ SIÓDMA.
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
ROZDZIAŁ I.
IDEOLOGJA.

Gdyby hrabia de Monte Christo znał lepiej paryskie stosunki towarzyskie wyższych „dziesięciu tysięcy“, zdołałby dopiero wtedy ocenić całą olbrzymią wartość postępku pana de Villeforta.
Pan de Villefort bowiem należał do najwyższych dostojników państwa i utrzymywał na tej wysokości, jak jaki Human albo Mole.
Bez względu na to, kto panował?... a także bez różnicy: czy rząd byłby liberalny, czy też konserwatywny? — ten w każdym calu urzędnik cieszył się zawsze opinią człowieka zdolnego i bardzo na swem miejscu. Znienawidzony przez niewielu, był protegowany stale przez osoby wysoko postawione, aczkolwiek w nikim nie miał przyjaciela.
Pan de Villefort był nietylko urzędnikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawniejszym dworem, o czem wspominał zawsze z wielkim szacunkiem i czcią, czyniły go godnym poważania i u młodszej dynastji. Wiedział bardzo wiele, z tego względu chętnieby się go pozbyto, lecz byłoby to nazbyt ryzykowne, zajmował więc swe stanowisko nieprzerwanie, jak jaki pan feodalny, przeciwko monarsze swemu zbuntowany — w fortecy nieprzystępnej. Tą warownią był jego urząd prokuratora królewskiego, z którego umiał cudownym zaiste sposobem ciągnąć wielostronne korzyści.
Urzędu swego nie opuściłby nigdy, chyba dla krzesła senatora, aby ze stanowiska tego paraliżować zamachy opozycji.
Pan de Villefort przytem składał wogóle wizyt bardzo mało. Szanował się. Zaś pogląd taki na samego siebie jest zawsze doskonały. Udawaj że się szanujesz, — a będziesz szanowany! Jest to zasada użyteczniejsza o wiele, niż starogrecka „poznaj samego siebie“. Ludzie współcześni starają się poznać... jedynie drugich, by mieć możność następnie osądzenia ich; siebie — szanują zawsze.
Dla znajomych swych de Villefort był potężnym protektorem, dla przeciwników — wrogiem cichym, ale nieubłaganym. W obcowaniu był wyniosły, wyraz jego twarzy był zawsze zimny; spojrzenie miał również przyćmione, aczkolwiek nieodmiennie przenikliwe.
Rok rocznie wyprawiał bal, na którym gościł zawsze jedynie przez kwadrans, to zn. o trzy kwadranse mniej, aniżeli król na balach dworskich. Nikt go nigdy nie widział ani w teatrze, ani na koncercie, ani też w żadnem innem publicznem miejscu. Czasami, ale zdarzało się to bardzo rzadko, grywał w wista, lecz wtedy trudno było dobrać mu partnerów, zgadzał się na grę z ambasadorem.
Taki to człowiek zajechał teraz przed dom hrabiego Monte Christo celem oddania mu wizyty.
Służący zameldował pana de Villeforta w chwili, gdy hrabia, nad olbrzymim stołem pochylony, rozpatrywał się w karcie, szukając na niej dróg, wiodących z Moskwy do Pekinu.
Prokurator królewski wszedł do pokoju jakby na prokuratorskie wzniesienie, krokiem poważnym i wymierzonym. Był to ten sam człowiek, a raczej dalszy ciąg tego samego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś na urzędzie podprokuratora w Marsylji, z tą jedynie różnicą, iż z człowieka szczupłego stał się chudym, z bladego — żółtym; oczy ongi wklęsłe tylko — obecnie zapadły; okulary w złotej oprawie zdawały się być cząstką jego sztywnej figury. Oprócz białego krawata na szyi, był cały czarno ubrany; cmentarniany ten ubiór ożywiała jedynie wąska wstążeczka czerwonej barwy, lekko przez dziurkę od guzika przeciągnięta, która wyglądała jakby była sznureczkiem krwi.
Jakkolwiek Monte Christo był zawsze panem siebie, teraz jednak, oddając ukłon za ukłon, z niedającą się ukryć ciekawością wpatrywać się zaczął w twarz przybyłego.
— Panie — rozpoczął rozmowę de Villefort, głosem piskliwym i wymuszonym — panie!... przysługa znakomita, jakąś żonie mojej i synowi wyświadczył w dniu wczorajszym, zniewala mnie do wyrażenia mych słów wdzięczności i szczerego podziękowania ci za czyn twój.
W ciągu całej tej oracji, twarz urzędnika ani na jeden moment nie rozjaśniła się uśmiechem, zachowując bez zmiany cały swój chłód odpychający.
— Panie! — odpowiedział hrabia głosem niemniej lodowatym — za szczęśliwego się uważam, że zdołałem ocalić syna matce; mówią, że uczucie macierzyńskie jest z uczuć najpotężniejszem, najbardziej wzniosłem, najświętszem ze wszystkich. A jeżeli tak jest, to szczęście całe — po mojej jest stronie. Uwalnia to więc pana od spełnienia prostej formalności, jaką jest w tych wypadkach podzięka ocalonych. Pojmuję, iż jest ona dla mnie zaszczytem, lecz rozumiem przytem, iż jest to formalność i nic ponadto.
Odpowiedź taka zdumiała Villeforta. To też zmarszczył tylko zlekka brwi i zmienił temat rozmowy, a spojrzawszy na kartę, którą Monte Christo przeglądał w chwili jego wejścia, rzekł:
— Jak widzę, studjujesz pan geografję? Obszerne ona daje dla badań pole! Jest ciekawa, zwłaszcza dla pana, który, jak mówią, zwiedzić miałeś wszystkie kraje?...
— Tak, panie — lubię się zastanawiać nad rodzajem ludzkim, wszędzie, gdziekolwiek się on znajduje... Ale proszę pana, zechciej usiąść, bardzo proszę.
I Monte Christo wskazał ręką prokuratorowi krzesło, które ten wysoki urzędnik był zmuszony przysunąć sobie, sam zaś usiadł na tem, na którem klęczał przed chwilą.
— Jak widzę, zajmujesz się pan i filozofją również, — odpowiedział de Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił, jak atleta szykujący się do walki z niebezpiecznym przeciwnikiem — gdybym był panem swego czasu, daję słowo, że otworzyłbym sobie mniej przepastne, a więc i mniej posępne widnokręgi myślenia.
— Prawda — rzekł Monte Christo — że człowiek jest brzydką gąsiennicą, jeżeli się go badać będzie z oddalenia i przez powiększające szkła analizy. Ale raczyłeś pan powiedzieć, że ja mam dużo wolnego czasu. Teraz więc kolej na mnie zapytać, czy pan tak bardzo znów wiele masz czynności?... albo raczej, jaśniej mówiąc, czy jesteś zdania, iż twe czynności, panie, są warte trudu?
Zdziwienie de Villeforta wzrosło. Jeszcze nikt nigdy do niego w ten sposób nie mówił.
— Panie — odpowiedział — przebywałeś dotychczas w dalekich, egzotycznych krajach podobno; nie możesz więc wiedzieć jak wszechstronną i wielką jest sprawiedliwość u nas wymierzana.
— Jedyną sprawiedliwością — odbił cios Monte Christo — jest, zdaniem mojem, prawo odwetu.
— By samemu sobie sprawiedliwość wymierzać, trzebaby na to być istotą wyjątkową.
— A więc ja nią jestem — zawołał z płomieniami w oczach Monte Christo — bo nie zawaham się ją sam sobie wymierzyć! Tak, ja jestem istotą wyjątkową. I jestem przekonany, że żaden człowiek dotychczas nie stanął nigdy w położeniu, któreby memu było podobne. Królestwa królów mają swoje granice, moje jest bezkresne, jest tak wielkie, jak świat. Ja bowiem nie jestem ani włochem, ani francuzem, ani mieszkańcem Indji, lub Ameryki. Jestem człowiekiem bez ojczyzny, nowym „Janem bez ziemi“. Nie należąc do żadnego kraju, nie dbając o opiekę jakiegośkolwiek rządu, nie uznając w żadnym człowieku brata, nie będąc nikim, ani niczem skrępowany... działam szeroko, swobodnie i śmiało. Wrogami moimi są jedynie: odległość i czas, ale tych wytrwałością swoją potrafię ujarzmić zawsze. Trzecim moim wrogiem, najpotężniejszym, jest śmierć. Ona jedna może stanąć w poprzek mym zamiarom, wstrzymać mię może na mej drodze. Mówię to śmiało i otwarcie, nawet tobie, który królewskim prokuratorem jesteś przecież. A któż z ludzi powiedzieć sobie może: „jutro, — kto wie? czy nie będę we władzy prokuratora królewskiego?“
— Jakże pan możesz mówić podobne słowa? Nie jesteś francuzem?... Dobrze! Od chwili wszelako, gdy stanąłeś nogą na francuskiej ziemi, francuskim podlegasz już prawom.
— Wiem o tem doskonale, mój panie. Ja jednak, zanim się udam do jakiegoś kraju, staram się uprzednio poznać ludzi, z którymi żyć mi przyjdzie. Poznaję ich tak, iż znam ich lepiej, aniżeli oni siebie znają. Z tego wynika, że jeżeliby wypadkiem prokurator królewski miał do mnie interes, to z nas dwóch, on napewno byłby bardziej zakłopotany spotkaniem.
— To znaczy — rzekł wahając się Villefort — że natura ludzka jest omylna i że każdy człowiek jest zdolny jakiś błąd popełnić?...
— Błąd, albo nawet występek... niedbale odpowiedział Monte Christo.
— A pan, panie de Monte Christo, czyż miałbyś być wyjątkiem pomiędzy żyjącymi i nigdy żadnego nie popełnić błędu? Miałbyś być jeden bez zarzutu i skazy?... Zupełnie doskonały.
— O! nie jestem ja doskonałością bynajmniej. W każdym razie jednak mogę upewnić pana, że wasza sprawiedliwość napewno mi nie grozi. Zresztą i pan nie potrzebujesz się lękać mego jasnowidzenia.
— O!... odpowiedział de Villefort z uśmiechem — o tem nie pomyślałem nawet. Pozwól jednak, hrabio, że ci powiem otwarcie, „bracie mój, zaślepia cię duma. Nad innych się wznosisz, lecz pamiętaj, że nad tobą jest Bóg“.
— Nad wszystkimi jest Bóg, panie — rzekł Monte Christo głosem tak przenikliwym, że Villefort zadrżał mimowolnie. — Duma moja jest tylko dla ludzi, którzy, jak węże, są gotowi rzucić się zawsze na tego, kto jest od nich wyższy, a nie depcze nogą. Wobec Boga jednak ma duma w prochu się korzy, wobec tego Boga, który z nicości mnie wyprowadził, abym się stał tem, czem jestem.
— Teraz uchylam czoła przed tobą, panie hrabio. Jeżeli istotnie jesteś silnym, czystym, nieskalanym... masz prawo być dumnym. Lecz duma twa musi do czegoś zmierzać?
— Kiedyś istotnie zmierzała. I mnie kiedyś kusił szatan. I do mnie, jak ongi do Chrystusa, mówił: „synu człowieczy oddaj mi pokłon, a oddam ci królestwa całej ziemi“. Wahałem się czas długi, bo istotnie bezmierna duma oddawna rozpierała me serce, lecz wreszcie powiedziałem mu: „Posłuchaj, mówiono mi zawsze o Opatrzności, nigdym jej jednak nie widział! Sądzę więc, że nie masz Opatrzności. A jeżeli jest tak, ja pragnę zostać Opatrznością, bo według mego mniemania nic nie masz piękniejszego jak sprawiedliwie karać i nagradzać“. Szatan pochylił wtedy głowę i westchnął. „Mylisz się — rzekł — Opatrzność jest, istnieje, nie tak łatwo tylko zobaczyć ją można, ponieważ ona jest córką Boga, a więc jak Bóg jest niewidzalną, jej działanie nawet jest niewidzialne, działa ona tajemnemi ścieżkami. Opatrznością więc zrobić cię nie mogę, conajwyżej — uczynić cię posłannikiem tej Opatrzności“.
De Villefort z nieukrywanem już zdumieniem spojrzał na Monte Christo.
— Więc tylko śmierci się lękasz? — zapytał.
— Nie mówiłem, że lękam się jej, jedynie — że mogłaby ona zniweczyć me zamiary.
— A starość?
— Posłannictwo me spełni się, nim się zestarzeję.
— A szaleństwo?
— Już mi raz groziło...
— Oprócz śmierci — ciągnął dalej Villefort — starości i szaleństwa, jednej jeszcze rzeczy winieneś się obawiać, t. j. apopleksji, co jednym ciosem uderza i niszczy, żyjesz wprawdzie, a jednak już nie jesteś tem, czem byłeś. Przyjdź, panie, do mnie kiedy, a pokażę ci mego ojca, Noirtiera de Villefort, który dziś jest tylko nieruchomym starcem, podległym woli najsłabszej w domu istoty, swej wnuczki, Walentyny, a który ongi wstrząsał królestwami.
Dla oczu mych widok ten byłby nie do zniesienia, na szczęście Bóg litościwy na dom mój zesłał i światło, dwoje dzieci, które wstępują w życie dopiero. Tym dwojgiem dzieci są: Walentyna, córka moja z pierwszego małżeństwa mego, z panną Renatą de Saint-Meran, i Edward, syn obecnej mej małżonki, któremu ocaliłeś życie.
A teraz żegnam pana — zakończył swą przemowę de Villefort, który od dość dawna się podniósł i już stojący mówił dalej — żegnam pana, unosząc do domu ten szacunek dla niego, utrwali się on, nie wątpię, gdy pan zechce bliżej się z naszym domem zaznajomić; w żonie mej masz pan już dozgonną przyjaciółkę.
Hrabia skłonił się i już w milczeniu odprowadził gościa swego do drzwi salonu.
Gdy odjechał powóz de Villeforta, Monte Christo z ciężkiem westchnieniem uciśnionej piersi rzekł sam do siebie: dosyć, dosyć tego jadu, którym serce me aż po brzegi zostało wypełnione. Muszę nań jakiegoś poszukać lekarstwa.
I uderzył w dzwonek; wszedł Ali.

— Idę do pani. Za pół godziny wyjeżdżam jednak, niech powóz będzie gotowy.
ROZDZIAŁ II.
HAYDE.

Mieliśmy sposobność zaznaczenia już, iż młoda greczynka mieszkała wraz z hrabią wprawdzie, w apartamencie jednak oddzielnym najzupełniej. Jej mieszkanie urządzone było na sposób wschodni w całości. Posadzki wysłane były wszędzie miękkiemi tureckiemi dywanami, ściany powleczone bogatą materją jedwabną, nakoniec wszystkie pokoje były wprost zarzucone miękkiemi poduszkami przenośnemi.
Hayde miała do posług trzy służące greczynki i jednę francuzkę. Młoda greczynka całe dnie spędzała w ostatnim przeważnie pokoju, który nie miał okien, a tylko w suficie jednę wielką szybę lustrzaną, po przez którą wlewały się do pokoju promienie słoneczne i światło. Leżała zazwyczaj na atłasowych poduszkach koloru błękitnego, srebrem haftowanych, prawą ręką, powabnie zgięta, otaczała głowę, lewą zaś trzymała przy ustach długi cybuch.
Ubrana była w strój niewiast z okolic Epiru, t. j. w atłasowe spodeńki białej barwy, bogato zahaftowane, z których wychylały się dwie drobne, jakby dziecinne nóżki, przybrane w sandałki z zakrzywionemi noskami, złotem i perłami wyszywane; stanik w długie niebieskie i białe prążki, z szerokiemi rękawami, ujętemi u dołu w srebrne klamry; na staniczku tym spuszczonym, z wycięciem w formie serca, tak, iż szyja i górna część piersi pozostawały odkryte, błyszczały trzy guzy brylantowe znacznej wielkości.
Staniczek u dołu i spodeńki u góry łączył pas w żywe kolory tkany, z długiemi frendzlami. Na głowie miała czapeczkę złotą, perłami naszywaną, z pod czapeczki zwieszała się świeża róża purpurowa, która od czarnych włosów, odbijała prześlicznie.
Przepiękna twarz, typu czysto greckiego, z dużemi, czarnemi oczami, ocienionemi jedwabnemi rzęsami, wspaniałe łuki brwi, nos prosty, usta jak korale, nakoniec zęby jak perły.
Z tą czarowną całością łączył się kwiat młodzieńczy w całym swym blasku i woni; Hayde mieć mogła bowiem lat dziewiętnaście, do dwudziestu, najwyżej.
Monte Christo rozkazał przywołać do siebie służebną greczynkę i polecił jej zapytać się swej pani, — czy zechce go przyjąć?
W miejsce odpowiedzi Hayde skinęła na służącą, aby uniosła ku górze dywan nad drzwiami zawieszony.
Monte Christo wszedł.
Hayde podniosła się wtedy, wspierając się na ręku, w której trzymała nargilę, zaś podając hrabiemu rzekła z uśmiechem:
— Dlaczegoż każesz pytać się o pozwolenie wejścia? Czyż już panem mym być przestałeś, a ja czyż niewolnicą twoją już nie jestem?
Monte Christo uśmiechnął się lekko.
— Hayde — rzekł — zapewne wiadome jest pani...
— Dlaczego mi nie mówisz ty, jak zwykle? — przerwała greczynka — czy zawiniłam co może?
— Hayde — zaczął tłumaczyć hrabia — wiesz chyba, że znajdujemy się we Francji, jesteś więc wolną?
— Cóż to jest wolność? Co ona dać mi może?...
— To znaczy, że jesteś panią siebie i swej woli, że możesz w każdej chwili odejść.
— Ciebie porzucić?... Z jakiej że przyczyny zrobićbym to miała?
— Czyż ja mogę wiedzieć? Młoda jesteś... świat stoi przed tobą otworem...
— Ja nikogo znać, ani widzieć nie chcę.
— A gdybyś wśród młodzieży, którą poznać możesz, znalazła kogoś takiego, któryby ci się podobał, — możebyś zechciała wtedy pójść za nim?...
— Nie widziałam jeszcze nigdy mężczyzny równie jak ty pięknego i nie kochałam nikogo, prócz ciebie i ojca.
— Biedne dziecię!... ale też nie mówiłaś nigdy z nikim, tylko z ojcem i ze mną.
— A czyż ja pragnę rozmawiać z kimkolwiek? Mój ojciec nazywał mnie zawsze swojem szczęściem, ty mówiłeś niejednokrotnie, że jestem radością twego życia....
— To ojca swego pamiętasz jeszcze?
Uśmiechnęła się na to pytanie.
Jest on i tu, i tu — rzekła, kładąc rękę na sercu i na oczach.
— A ja, gdzie jestem?... zapytał z uśmiechem Monte Christo.
— Ty... jesteś wszędzie!
Monte Christo ujął dłoń Hayde, chcąc ją ucałować, lecz naiwne dziewczę cofnęło rękę, nadstawiając czoła.
— W każdym razie wiedz, Hayde — rzekł hrabia poważnym tonem — że jesteś wolna. Jeżeli zechcesz tu pozostać — pozostań, jeżeli odejść zapragniesz — uczynić to możesz w każdej chwili, a nawet udać się, dokąd tylko zechcesz, na rozkazy twoje jest powóz zawsze gotowy. Ali i Mirto towarzyszyć ci mogą wszędzie, jeżeli tylko taka będzie twoja wola. Jednę tylko mam do ciebie prośbę...
— Jaką?
— Zachowaj tajemnicę swego urodzenia, nie wspominaj nigdy jednem choćby słowem, o swej przeszłości, w żadnym wypadku nie wymów imienia swego dostojnego ojca, ani twej nieszczęsnej matki.
— Panie mój, już raz ci powiedziałam, że nikogo widzieć nie pragnę, a więc i nikogo nie będę widziała.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo — wiesz dobrze, że ja cię nigdy nie opuszczę, drzewo przecież nie opuszcza nigdy kwiatu, ale kwiat opuszcza drzewo.
— Ja ciebie, panie, nie opuszczę nigdy, bo jestem pewna, iż bez ciebie nie mogłabym żyć.
— Biedne dziecię, za lat dziesięć ja już będę stary, gdy ty — będziesz dopiero w pełni rozkwitu wtedy.
— Mój ojciec miał długą białą brodę, a przecież go kochałam! Mój ojciec miał lat sześćdziesiąt, a jednak był dla mnie piękniejszy, od młodzieńców, których widywałam.
Nie chcę widywać nikogo. Życie moje wypełniają po brzegi trzy uczucia: smutek, miłość i wdzięczność.
— Jesteś godną córką Epiru, wdzięczną i poetyczną. Widać to również, iż pochodzisz z królewskiego rodu bogiń, które twoja jedynie wydała kraina. Bądź więc spokojną, moje dziecię, córko moja, pamiętać będę o tem, aby młodość twoja nie była stracona. Jeżeli bowiem kochasz mnie jak ojca, to wierzaj, że i ja cię kocham jakby dziecko własne.
— Mylisz się, panie, ja ciebie nie tak kocham, jak ojca kochałam, moja miłość dla ciebie jest inna. Mój ojciec umarł, a ja żyję przecież, gdybyś ty umarł... i ja nie żyłabym.
Hrabia podał rękę greczynce z uśmiechem najwyższej tkliwości, ona zaś, przycisnęła usta do tej ręki.
Tak usposobiony do widzenia się z Morrelem i jego rodziną, hrabia odszedł, powtarzając zcicha tych kilka wierszy z Pindara.
„Młodość jest kwiatem, miłość owocem... Szczęśliwy, winne grona zrywający, po nasyceniu wzroku ich dojrzewaniem“.
Powóz stał gotowy przed pałacem. Hrabia wsiadł i konie ruszyły wichrem, jak zazwyczaj.


ROZDZIAŁ III.
RODZINA MORRELÓW.

W bardzo krótkim czasie hrabia znalazł się na ulicy Meslaw, gdzie rozkazał zatrzymać się przed pałacykiem oznaczonym numerem 7-m.
Ujrzał pałacyk jasno perłowej barwy, z pięknymi kwietnikami za ozdobną kratą.
W oddźwiernym, który mu otworzył bramę, hrabia poznał starego Koklesa, że jednak Kokles, jak czytelnicy sobie przypominają, miał jedno tylko oko, które w ostatnich latach bardzo osłabło, przeto hrabiego nie poznał.
Przy wjeździe, powozy musiały okrążać mały klomb, z wodotryskiem pośrodku. Luksus ten budził niemało zazdrości w całej dzielnicy, do tego nawet stopnia, że pałacyk Morrelów był tam nazywany „Małym Wersalem“.
Pałacyk miał dwa piętra i facjatkę, prócz suteryn, w których mieściły się piwnice, pralnia i kuchnia.
Sala jadalna była dębowa, salon błękitnym był obity aksamitem, pokój sypialny znów zielonym wyłożono adamaszkiem; był jeszcze gabinet dla Emanuela i mały salonik, oddany na wyłączny użytek Julji.
Całe drugie piętro było oddane Maksymiljanowi. Rozkład pokoi na tem piętrze był zupełnie ten sam, co na pierwszem, [...][1] dla przyjaciół.
Gdy powóz hrabiego zatrzymał się przed bramą, Maksymiljan znajdował się właśnie przed domem.
Gdy Kokles otworzył bramę, a Baptysta, zeskoczywszy z siedzenia, zapytał: czy państwo Herboldowie i pan Morrel zechcą przyjąć hrabiego Monte Christo? — Maksymiljan to usłyszał.
— Hrabiego Monte Christo?... zawołał wtedy, wybiegając naprzeciw gościa — ależ naturalnie, że hrabiego przyjmujemy! Dzięki ci, hrabio, żeś nie zapomniał o obietnicy.
Mówiąc to, młody oficer uścisnął rękę hrabiego.
— Pozwól, hrabio, że będę przewodnikiem twoim. Siostra jest w ogrodzie zajęta przy krzewach różanych, szwagier zaś rozczytuje się w dziennikach.
Na odgłos kroków, młoda kobieta, ubrana z niezwykłą starannością w ranny jedwabny szlafroczek, odwróciła się z niechęcią.
Młodziutka Julcia zmieniła się teraz w poważną i stateczną matronę, w panią Emanuelową Herbold, jak to jej przedstawiciel domu Thomson i French ongi przepowiedział.
Julja ujrzawszy nieznajomego, krzyknęła i chciała uciekać.
— Jak pan dostałeś się tutaj? — zawołała — to doprawdy nieładnie z pana strony, lecz zwłaszcza bardzo brzydko ze strony mego brata, który nigdy o siostrę się nie zatroszczy, nie pomyśli, by ta się możliwie prezentowała. Penelonie! Penelonie!
Starzec, który grządkę kwiatową rozkopywał, zatknął łopatę w ziemię i zbliżył się do wołającej z czapką w ręku. Białe włosy srebrzyły gdzieniegdzie gęstą jeszcze czuprynę; cera ogorzała, oko śmiałe i żywe, zdradzały starego marynarza.
— Co panienka rozkaże?
Penelon nie mógł się nauczyć nazywać córki swego dawnego pana — panią Herboldową. Dla niego — była ona ciągle jeszcze „panienką“.
— Penelonie — powiedziała Julja — proszę cię, idź i daj znać mężowi memu, że pan hrabia Monte Christo raczył przybyć do nas.
A potem, zwracając się do hrabiego, dodała:
— Pozwoli pan, że na chwilę pobiegnę do siebie, tymczasem Maksymiljan zaprowadzi pana do salonu.
I, nie czekając na pozwolenie, jak spłoszony ptak, pobiegła ku domowi.
— Przykro mi, panie Morrel — odezwał się Monte Christo — że narobiłem tyle zamieszania w waszym domu.
— Patrzaj pan — odpowiedział młody wojskowy — jak tam mąż zaaferowany, naciąga na domową marynarkę, kamizelkę, zamiast surduta!
— Zdaje mi się, że twoja rodzina pełnego zażywa szczęścia — powiedział hrabia.
— Myślę, że zdanie to jest bliskie prawdy. Niczegobo też nie brakuje im do szczęścia. Młodzi, weseli i kochają się. Mają 25.000 liwrów dochodu rocznie i wydaje im się, że posiadają skarby Rothszylda.
— Dwadzieścia pięć tysięcy liwrów? to przecież jest bardzo mało! — zauważył Monte Christo z taką łagodnością i niekłamaną prawdą, że serce Maksymiljana zabiło żywiej na ten głos. — Sądzę — ciągnął dalej hrabia — że to młode małżeństwo nie poprzestanie na tem i że z czasem dojdą do miljonów? Czy pański szwagier jest adwokatem, czy też może inżynierem?
— Jest kupcem, panie hrabio. Objął dom nasz po śmierci mego ojca. Pozostało po nim w majątku pięćkroć sto tysięcy franków, z których połowę otrzymałem ja i połowę siostra, bo tylko nas dwoje było. Gdy Emanuel ożenił się z siostrą, nie miał jednego grosza majątku; ambicją jego stało się jednak, iż musi posiadać tyle, ile ma jego żona; przez lat pięć pracował, wraz z żoną usilnie, aż nakoniec zdobył upragnioną sumę. Cała Marsylia z podziwem patrzyła na szlachetne wysiłki tych dwojga dzieci i oklaskiwała je.
— Juljo — rzekł Emanuel do swej żony w owym dniu szczęśliwym — oto Kokles oddał mi przed chwilą ostatnie sto franków, do uzupełnienia sumy dwóch kroć pięćdziesięciu tysięcy, którą postanowiliśmy zebrać sobie. Czy zgodzisz się, aby pół miljona było całym naszym majątkiem? Weź wszelako przytem pod uwagę, że dom nasz dawaćby nam mógł, jak dawał dotychczas, minimum 40,000 franków rocznego dochodu. Możemy jeszcze sprzedać w każdej chwili firmę, za sumę conajmniej 300,000 franków... Co więc zrobimy? Zastanów się i daj odpowiedź.
— Mój przyjacielu — odpowiedziała wtedy ma siostra — dom Morrela, jego córka prowadzić mogła jedynie.
— I ja tak myślałem — rzekł Emanuel — chciałem poznać jednakże twe zdanie.
— Jeżeli tak, to poznaj w całości mój pogląd na tę sprawę: bilans roku zamknęliśmy właśnie przed chwilą, to też swobodnie możemy zamknąć kantor.
I tak zrobiono. O godzinie 3 dnia tego firma Morrel i Syn istnieć przestała. O godzinie kwadrans na czwartą przybył jakiś kupiec zaasekurować swe dwa okręty, zysk był niewątpliwy piętnastu tysięcy gotowizną.
— Szanowny panie — oświadczył jednak Emanuel — zechciej się udać do naszego sąsiada, pana de Lonay, myśmy bowiem nasz dom już zlikwidowali.
— Od jak dawna? — zapytał zdziwiony kupiec.
— Od kwadransa.
— Otóż dlatego to, panie hrabio — zakończył swe opowiadanie Maksymiljan — siostra moja i szwagier mają tylko 25,000 franków rocznego dochodu.
W tej samej chwili, gdy Maksymilian kończył te słowa, zbliżył się Emanuel, ubrany w surdut. Skłonił się z wytworną grzecznością hrabiemu i poprosił, by zechciał odpocząć w ich domu.
Salon, do którego hrabia został wprowadzony, był przesycony cały czarowną wonią kwiatów, umieszczonych w ogromnej wazie japońskiej. Julja ubrana już poważnie, w strój pełen wytwornej prostoty, przyjęła hrabiego we drzwiach.
Hrabia, gdy wszedł w progi tego domu, odrazu odczuł jego atmosferę szczęścia. To też stanął niemy, zatopiony w marzeniach. Spostrzegł się wreszcie, że to milczenie było nie na miejscu.
— Zechce pani darować — przemówił — me wzruszenie, które może cię dziwić. Przyzwyczajona jesteś jednak do tej ciszy, spokoju i szczęścia domowego ogniska; dla mnie jednak są to rzeczy zupełnie nowe...
— Istotnie, hrabio, jesteśmy oboje bardzo szczęśliwi — odpowiedziała Julja — wycierpieliśmy jednak przedtem bardzo wiele.
W rysach twarzy hrabiego odbiła się wyraźna ciekawość.
— Jest to historja bardzo domowa i dla ciebie, hrabio, z pewnością będzie mało zajmująca, co nie przeszkadza niemniej, iż cierpienia nasze istotnie były bardzo wielkie.
— Bóg jednak, jak widzę, nagrodził wam za nie obficie?
— To prawda, panie hrabio — odpowiedziała Julja — przyznajemy to z całą szczerością. Dobry Bóg zrobił dla nas więcej, aniżeli to robi dla swych wybranych, zesłał nam bowiem swego anioła!
Silny rumieniec wystąpił na lica gościa, gdy usłyszał te słowa. Podniósł się i zaczął szybko przechadzać się po salonie.
— Czy nasze szczęście wydaje ci się tak bardzo dziwnem, hrabio? — zapytał Maksymiljan, ścigający, z pewnym niepokojem, wzrokiem od paru chwil hrabiego.
— O! bynajmniej... odparł tenże, blady i drżący, przytłumiając jedną ręką bicie serca, zaś drugą wskazując młodzieńcowi klosz kryształowy, pod którym był złożony jedwabny worek purpurowej barwy, na czarnej, aksamitnej poduszce — zastanawiam się jedynie nad tem, co za znaczenie mieć może ten worek oto, na jednym końcu którego widnieje pożółkły papier, zaś na drugim, — brylant wcale czystej wody?
W odpowiedzi Maksymiljan bardzo poważnym powiedział tonem:
— Panie hrabio!... Jest to najdroższy skarb rodziny naszej.
— Ależ tak!... Brylant, istotnie, jest dość piękny, aczkolwiek do największych nie może być bynajmniej zaliczany.
— Mój brat — odezwała się Julja — nie miał na myśli bynajmniej wartości tego klejnotu, aczkolwiek oszacowano go na sto tysięcy franków. Chciał natomiast wyrazić, że worek ten i brylant są darami anioła, o którym przed chwilą wspomniałam właśnie.
— Nie ośmieliłbym się zapytywać o bliższe szczegóły. Nie chciałbym bowiem być natrętnym...
— Pan natrętnym? Oh! Przeciwnie! Bylibyśmy właśnie bardzo szczęśliwi, gdybyś pozwolił powiedzieć sobie coś o tej sprawie. Źleby było z nami, gdybyśmy chcieli ukrywać piękny czyn, którego worek ten jest właśnie dowodem. My pragnęlibyśmy zdarzenie to rozgłosić, jak najszerzej po świecie.
— Czy tak? — zapytał Monte Christo głosem przytłumionym.
— Panie — powiedział Maksymilian, podnosząc klosz kryształowy i z religijnem uczuciem całując jedwabny worek.
— Tego skarbu naszego dotykała się ręka człowieka, który ojcu naszemu uratował życie, imię nasze od hańby, wreszcie nas wszystkich od nędzy! A oto list.
Mówiąc to, Maksymiljan odczepił list i podał go hrabiemu. — Oto list ręką tego człowieka pisany, a nam oddany w domu, gdy ojciec, nie mogąc przeżyć hańby, umrzeć postanowił. Ten sam człowiek wreszcie ten brylant nam przysłał, jako dar ślubny dla mej siostry.
Monte Christo, siląc się na spokój, otworzył list i przeczytał go, głosem coraz bardziej wzruszonym. List ten znają już nasi czytelnicy. Był adresowany do Julji, zaś nosił podpis Sindbada, marynarza.
— Nazywacie go nieznajomym? A więc człowiek ten, który wam tę przysługę wyświadczył, pozostał dla was nieznany?
— Tak, panie. Nigdy nie mieliśmy sposobności uściśnięcia jego ręki, aczkolwiek wielokrotnie prosiliśmy Boga o tę łaskę — odpowiedział Morrel — w całym tym wypadku była jakaś tajemnicza ręka, która wszystkiem kierowała, ręka niewidzialna, potężna, a nam życzliwa.
— Nie tracę jeszcze nadziei — dorzuciła Julja — ucałowania kiedyś tej ręki. Przed czterema laty Penelon był w Tryjeście. Penelon, panie hrabio, to ów tęgi marynarz, którego widziałeś przed chwilą w ogrodzie. Otóż w porcie miasta tego widział on pewnego anglika, i poznał w nim tego samego, który był u nas dn. 5 czerwca 1829 r., a do mnie napisał list ten w dn. 5 września. Według zapewnień Penelona był to ten sam człowiek.
— Więc to anglik — zapytał z udanem roztargnieniem Monte Christo, którego niepokoiło każde spojrzenie Julji — więc to był anglik, jak pani powiada?
— Tak jest — odpowiedział Morrel — u nas zjawił się w charakterze przedstawiciela firmy Thomson i French w Rzymie. Z tej to przyczyny zadrżałem cały, gdy pan hrabia powiedziałeś na owem śniadaniu u Morcefa, że bankierem twym, w Rzymie, jest ten dom handlowy właśnie. Więc ty hrabio może jednak mógłbyś nam coś powiedzieć o tym naszym nieznanym dobroczyńcy?
— Mówiłeś pan przecież, iż wzmiankowana firma wielokrotnie zapewniała was, że nic nie wie o całym tym wypadku.
— I tak jest istotnie. Panowie ci nie mogli, czy też nie chcieli nam dać wyjaśnienia.
— A więc anglik ten musiał być człowiekiem, który był winien waszemu ojcu wdzięczność... i zrewanżował się w tajemnicy. Jakże się ten anglik nazywał?
— Nie podał innego imienia — odpowiedziała Julia, wpatrując się w hrabiego z nadzwyczajną uwagą — jak tylko to, którem list ten podpisał.
— Ależ to nie jest nazwisko. To tylko pseudonim — zawołał hrabia.
Julja wpatrywała się w hrabiego coraz pilniej, natarczywiej, jakby szukała w rysach twarzy jakiegoś podobieństwa.
— Czy nie był to — odezwał się hrabia — mężczyzna tego samego mniej więcej co ja wzrostu, może tylko nieco szczuplejszy, w chustce wysoko na szyi zawiązanej, starannie zawsze pozapinany, sztywny, wiecznie z ołówkiem w ręku?
— Więc go pan znasz? — zapytała Julja z radosnem drżeniem głosu.
— Bynajmniej. Domyślam się jedynie, iż był to, być może, niejaki lord Wilmor, którego ze słyszenia i z widzenia, znam oddawna, dziwak i filantrop, który nie wierzy we wdzięczność ludzką.
— Boże! — zawołała Julia — w cóż więc wierzy ten nieszczęśliwy człowiek?
— Nie wierzył w uczucie to wtedy przynajmniej, gdy ja o nim słyszałem. Być może jednak że od czasu tego zmienił to swoje przekonanie, przekonał się może, że jednak wdzięczność może czasami gościć w sercach ludzkich?
— Drogi panie — zawołała Julja — jeżeli go poznasz, to go przyprowadź do nas, może się wtedy przekona, że jednak są na świecie ludzie wdzięczni, którzy uczucie to na wieki mieć będą w swych sercach.
Łzy zabłysły w oczach Monte Christo, co go zmusiło ponownie do powstania i przejścia się po salonie.
— Na Boga — powiedział Morrel — jeżeli go znasz, hrabio, to powiedz nam cośkolwiek o tym człowieku, ażebyśmy go mogli odnaleźć.
— Niestety... odparł Monte Christo — jeżeli ów lord Wilmor był istotnie waszym dobroczyńcą, to powątpiewam bardzo, byście kiedykolwiek mogli go poznać. Przed trzema bowiem coś laty widziałem go po raz ostatni. Wyjeżdżał do Indii, czy też do Australii, z zamiarem nie powrócenia już nigdy do Europy.
— Ach, mój Boże! — zawołała Julja i rozpłakała się serdecznie.
— Pani — powiedział Monte Christo bardzo poważnym tonem, pochłaniając jednocześnie wzrokiem sznury pereł spływające po twarzy Julji — gdyby lord Wilmor widział te łzy, jak ja je widzę, możeby pokochał rodzaj ludzki!
I ucałował rękę Julji, czego mu nie broniła, pociągnięta mimowolnie wzrokiem i głosem hrabiego.
— Przecież ten lord Wilmor — powiedziała — musi mieć jakąś rodziną, jakieś miasto, w którem stale zamieszkuje?
— O!... nie szukaj go pani. A przytem nie wyciągaj żadnych wniosków z mych słów. Lorda Wilmora jeden z mych przyjaciół znał kiedyś dobrze i byłby mu opowiedział z pewnością cały wypadek, o ileby on go dotyczył.
— Siostro moja, siostro! — zawołał Maksymiljan — pan hrabia dobrze mówi i możliwe, iż ów anglik nie miał nic wspólnego z naszym dobroczyńcą. Przypomnij sobie co niejednokrotnie nasz ojciec powtarzał:
— „Nie anglik ów, bynajmniej, był sprawcą naszego cudownego ocalenia“.
Monte Christo zadrżał.
— Cóż ojciec pański mówił? — zapytał.
— Ojciec nasz twierdził uporczywie, że był to cud. Mówił, iż dobroczyńcą naszym był człowiek, który z grobu powstał. Ileż razy wymawiał zcicha jego imię! W chwili śmierci przypuszczenie to zamieniło się w pewność niezłomną. Ostatniemi jego słowy było:
— „Dzieci moje! Umierający widzi jasno. To był Edmund Dantes!“
Od kilku chwil bladość twarzy hrabiego potęgowała się coraz bardziej. Gdy zaś usłyszał ostatnie słowa — stała się przerażająca. Cała jego krew, najwidoczniej, spłynęła mu do serca, tak, iż słowa nie mógł przemówić. Dobył, ruchem nieprzytomnym, zegarek, chwycił za kapelusz, niezręcznym komplementem pożegnał panią Herboldową, uścisnął ręce Maksymiljana i Emanuela i skierował się ku wyjściu.
Ochłonął jednak najwidoczniej, gdyż, będąc już na progu, odwrócił się i rzekł:
— Pozwólcie, państwo, bym mógł was odwiedzać. Błogosławiony jest dom wasz. Po wielu latach, w domu waszym zabiło mi serce tak silnie, że aż się zapomniałem...
Raz jeszcze się skłonił i wyszedł.
— Dziwny to jakiś człowiek, ten twój hrabia Monte Christo, — rzekł Herbold, do Maksymiljana.
— Prawda. Szlachetne to jednak serce i coś mi mówi, że jest nam życzliwy.


ROZDZIAŁ IV.
PIRAM I THIBE.

Na dalszych krańcach przedmieścia św. Honorjusza, pośród najwspanialszych pałaców tego najbogatszego okręgu Paryża, znajdował się rozległy ogród, wierzchołki kasztanów którego wystrzelały wysoko ponad mury.
Wspaniałe wejście do tego ogrodu było jednak stale zamknięte. Plac, zakupiony na spekulację, nie mógł jakoś znaleźć nabywcy, to też jego chwilowy właściciel odnajął go za umiarkowaną sumę 500 franków rocznie.
Z tej więc przyczyny bogato złocona krata była wiecznie zamknięta i jej zawiasy trawiła rdza. By zaś wzrok ciekawych nie plamił swem gminnem spojrzeniem wnętrza arystokratycznego przybytku, za bramą wspomnianą urządzono klomb z roślin bardzo wysokich.
Małe drzwiczki, obok głównej bramy umieszczone, prowadziły do tego pustynnego, przez nikogo nie odwiedzanego miejsca.
Inne małe drzwiczki, również z ozdobnej żelaznej kraty uczynione, a znajdujące się po stronie przeciwległej, prowadziły do innego ogrodu, pośrodku którego znajdował się duży i zamieszkały najwidoczniej pałac. — W tym drugim ogrodzie, w cieniu kasztanów stała kamienna ławka, ulubione, sądząc z licznych pozostawionych drobnostek, miejsce jednego z mieszkańców pałacu. Zaś ulubione z tej zapewne przyczyny, iż słońce nigdy tam nie dochodziło, do tego stopnia bowiem ocienione było splotami liści.
Pod wieczór jednego z upalnych dni wiosny, na ławce tej leżały: książka, parasolka, koszyczek, i biała chusteczka batystowa z rozpoczętym haftem. Właścicielki tych przedmiotów nie było przy ławce, lecz stała ona przy drzwiczkach do sąsiedniego, opisanego przez nas ogrodu pustynnego, prowadzących.
W tejże chwili małe drzwiczki podobne, lecz od ulicy idące, otworzyły się zcicha i ukazał się w nich młodzieniec rosły i silny, w płócienną bluzę robotnika przyodziany, mający na głowie czapeczkę aksamitną i takie same pantalony. Włosy starannie ułożone i białe ręce przybysza nie harmonizowały z tym gminnym strojem. Gdy wchodził, rzucił bystrym wzrokiem poza siebie, jakby dla przekonania się, czy go czasem kto nie śledzi, a następnie wszedł szybko, zamknął drzwi i chyżym krokiem pobiegł w głąb ogrodu, okrążając wysoki klomb.
Na widok oczekiwanego nie w tym może stroju młodzieńca, dziewica cofnęła się w tył parę kroków. Lecz przybyły, śmiały jak kochanek, podbiegł do niej i zawołał:
— Walentyno, nie lękaj się, to ja!
Dziewica ponownie wychyliła się zza muru.
— To pan?! I dlaczegóż to tak późno dziś pan przychodzi? Wiesz przecież, iż niezadługo będą u nas podawać obiad; a i to wiesz przecież, z jaką trudnością udaje mi się przychodzić tutaj. Muszę się opowiedzieć macosze, wyrwać z rąk brata, który mnie zamęcza, wreszcie unikać wzroku szpiegującej mnie pokojówki. Niedobry więc jesteś, tak się spóźniając. I cóż to znów za strój, dzięki któremu nie poznałem cię w pierwszej chwili?
— Walentyno ukochana! — odpowiedział młodzieniec — wiesz, jak cię kocham; zaś mówię ci to, bo gdy cię zobaczę, coś mnie zmusza, bym ci to mówił, mówił bezustannie. I dziękuję ci za twe drogie wymówki, bo są mi one dowodem, żeś mnie oczekiwała, żeś o mnie myślała. Chcesz poznać przyczynę mego opóźnienia?... Obrałem sobie zawód...
— Jaki zawód?... Co to znaczy, Maksymiljanie? Czyż już jesteśmy do tego stopnia szczęśliwi, że możemy sobie żartować?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa, był miał żartować z tego, co całe życie me stanowi. Przestraszyłem się jednak myśli, jaką wyraziłaś mi wczoraj, iż kiedykolwiek ktoś posądzić mnie może, że jestem złodziejem! to mogłoby ubliżyć mundurowi, który noszę. Więc z tych przyczyn właśnie i jedynie — kapitan spahisów przeobraził się w zwyczajnego ogrodnika.
— Cóż za niedorzeczność!
— Przeciwnie, jest to postępek bardzo rozsądny. Jestem teraz bezpieczny. Odszukałem właściciela tego placu i wydzierżawiłem go od niego. Teraz on należy do mnie i nie potrzebuję zakradać się już do ogrodu, jak to dotychczas bywało. Obecnie codzień przychodzić tutaj będę, ażeby uprawiać moje jarzyny. A wiesz, ile zapłaciłem za to moje szczęście? Pięćset franków wszystkiego, w kwartalnych ratach, notabene!
Odtąd nikogo już obawiać się nie potrzebuję. Jestem bowiem u siebie, zaś w zysku mam to, iż w każdej chwili powiedzieć ci teraz mogę, jak bardzo cię kocham. Czy jednak dumy twej nie będzie obrażać, iż wyznanie podobne robi biedny robotnik w płóciennej bluzie?
Walentyna wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— Ach, Maksymiljanie!... może to źle, może teraz zanadto będziemy wolni, może nasze szczęście nie będzie podobać się Bogu, może nadużyjemy naszej swobody i ta swoboda nas zgubi?
— Jak możesz tak mówić, przyjaciółko moja?! Od chwili, jak cię poznałem, cały oddałem się tobie, żadnej nie domagając się za to nagrody, prócz szczęścia, bym mógł ci służyć. Czy od chwili tej dałem ci możność żałowania, żeś słowu memu zaufała? Powiedziałaś mi, ukochana moja, że cię z panem d‘Epinay, wbrew woli twej, związano słowem, że ojciec twój związek ten postanowił i że życzy go sobie. Usunąłem się w jednej chwili i czekałem, że może Opatrzność zmieni tę decyzję twego ojca. Z oddali cię czciłem, wielbiłem i kochałem i odważałem się ci to mówić, bo wyczuwałem, że i ty kochasz mnie również.
— I to właśnie uczyniło cię zuchwalszym, Maksymiljanie. Rozkoszą dla mnie jest ta miłość, ale jednocześnie nieszczęściem mego życia.
— Nieszczęściem?... Jak mogła w głowie twej narodzić się podobna myśl!... jak mogłaś wyrzec słowo tak ciężkie i niesprawiedliwe? Czyż widziałaś kiedy niewolnika, któryby więcej był komu oddany? Gdym nakoniec wynalazł to miejsce, które dało nam możność widywania się, powiedz, czy kiedykolwiek pozwoliłem sobie na to choćby tylko, ażeby ucałować rąbek twej sukienki?
— Prawda — odpowiedziała Walentyna, wysuwając dwa paluszki na drugą stronę kraty, co dało możność Maksymiljanowi przyciśnięcia ust do tych dwóch śnieżnych kolumienek, — prawda, szlachetnym jesteś przyjacielem. Ale i to wiedzieć musiałeś, że gdyby niewolnik był zbyt wymagającym, utraciłby wtedy wszystko, niewątpliwie; więc mi przyobiecałeś miłość braterską, co przyjęłam wdzięcznie, bo jestem samotna nieomal na świecie, ojciec mnie nie kocha i nie cierpi macocha! Jedyną mą pociechą jest starzec nieruchomy, zlodowaciały nieomal, którego ręka mojej ręki uścisnąć nie jest zdolna, oko którego mówi jedynie! Oh, Maksymiljanie!... wierzaj mi, że jestem bardzo samotna i bardzo nieszczęśliwa na tym świecie!
— Walentyno — rzekł młodzieniec wzruszony głęboko, — skłamałbym, gdybym powiedział, że tylko jednę ciebie kocham na świecie, bo kocham również i mą siostrę. Jest to jednak uczucie najzupełniej inne. Mówią, nakoniec, że pan Franciszek d‘Epinay jeszcze rok bawić będzie zagranicą, w ciągu zaś tak długiego okresu czasu ileż to przyjaznych okoliczności zdarzyć się może, które zmienią na lepsze nasze beznadziejne położenie! Miejmy więc nadzieję.
— Ja jej nie mam jednak... Niestety, i mieć jej nie mogę! Woli ojca mego nikt i nic nie przełamie, co zaś do macochy, to ta, czuję to, nienawidzi mnie!
— Nienawidzi?... ciebie?... Ach, Walentyno!... czyż to możliwe, ażeby ktoś mógł nienawidzieć ciebie?
— A jednak tak jest. Macocha nienawidzi mnie wprost żywiołowo, kocha ona jedną jedyną istotę tylko na świecie.
— I z jakiej przyczyny, droga Walentyno, mogłaby cię nienawidzieć?
— Z jakich przyczyn?... Przykre, iż w rozmowie z tobą o sprawach pieniężnych wspominać muszę, wiedz jednak, przyjacielu mój, iż według mego mniemania nienawiść macochy mej w tych materjalnych powodach ma swe źródło. — Ja jestem, widzisz, bardzo bogatą po matce mej, a jeszcze bogatszą mam być, gdy Bóg powoła do chwały swej rodziców mej biednej matki, co wcześniej czy później nastąpić musi; ona zaś nie posiada żadnego osobistego majątku. Jest więc o ten mój majątek zazdrosna. Gdybym mogła oddać jej połowę mych kapitałów, byłabym szczęśliwa.
— Biedna Walentyno!
— O, tak! Jestem bardzo biedna, bardzo nieszczęśliwa, czując się obcą w swym rodzinnym domu. — I jestem bardzo słabą, niedość silną na to, by potargać więzy łączące mnie z tym domem. Zaś mój ojciec nie jest człowiekiem tego pokroju, by mu było można swą wolę narzucić. Jest on nieugięty, nietylko względem siebie i swej rodziny, ale nawet w stosunku do króla. Przysięgam ci, Maksymiljanie, że ja do walki nie jestem zdolna. Gdyby żyła biedna matka moja, nie lękałabym się niczego. Powiedziałabym poprostu, że cię kocham i wszystko byłoby szczęśliwie skończone. Pobłogosławiłaby nam ona z pewnością.
Powiedz mi przytem, Maksymiljanie — ciągnęła Walentyna dalej, po chwili lękliwego wahania się — powiedz mi, czy dawniej w Marsylji, nie istniały jakieś nieporozumienia pomiędzy ojcem twym, a moim?
— O ile wiem, to nie. Polityczne chyba tylko, ponieważ ojciec mój był oddany całą duszą sprawie cesarza, gdy twój — był zwolennikiem Burbonów. Dlaczego jednak zapytujesz się o to, droga Walentyno?
— Powiem ci więc wszystko, bo wszystko wiedzieć powinieneś. Gdy otrzymałeś nominację na kawalera Legji honorowej i gdy to ogłoszone zostało w gazecie urzędowej, byliśmy akurat zebrani wszyscy u mego dziadka Noirtiera.
Był tam również i pan Danglars, konie którego omal nie zabiły wczoraj mej macochy i brata.
Ja czytałam dziennik dziadkowi, zaś ojciec mój rozmawiał z bankierem o przyszłem małżeństwie wice-hrabiego de Morcef z panną Danglars. Gdy doszłam do ustępu, który dotyczył ciebie, zatamowało mi oddech, czułam się bardzo szczęśliwą i przeczytałam nazwisko twoje. Musiałam przeczytać je niewyraźnie, gdyż polecono mi przeczytać to samo raz jeszcze.
— Droga Walentyno!
— Otóż zaledwie nazwisko twe przeczytałam, mój ojciec natychmiast odwrócił głowę, byłam przekonana (patrz, jak szaloną jestem), że cały świat, na wzmiankę twego imienia, — jak piorunem rażony zostanie, to też niebardzo mnie zdziwiło, że ojciec mój, gdy nazwisko twe usłyszał — zadrżał widocznie, a nawet, — że zadrżał i pan Danglars.
— Morrel... zawołał ojciec mój — zaczekaj no! Czy to nie z tych Morrelów, zaciekłych Bonapartystów, co nas nabawili tak wielkiego nieszczęścia w 1815 roku?
— Z tych samych — odpowiedział Danglars — zdaje mi się nawet, że ten udekorowany jest synem owego kupca marsylskiego.
— W rzeczy samej, tak jest — powiedział Maksymiljan. — I cóż twój ojciec odpowiedział na to?
— Rzecz okropną, której nie śmiem ci powtórzyć.
— Powiedz... prosił z uśmiechem Maksymiljan.
— Cesarz — mówił więc ojciec mój dalej — wiedział dobrze do czego użyć można takich fanatyków. Powołał ich wszystkich do wojska, bo do tego tylko byli oni zdatni. I spostrzegam z radością, że król używa ich również do tego jedynie, aby zagarnęli Algier.
— Istotnie — zauważył Maksymiljan, gdy z ust Walentyny usłyszał te słowa — jest to dosyć zwierzęca polityka. Niech cię więc nie boli to, co ojciec twój powiedział. Pod tym względem i mój ojciec w niczem mu nie ustępował i on bowiem powtarzał nieustannie: „Nie pojmuję, z jakiej dobrej racji cesarz, który tyle zbawiennych zrobił rzeczy, nie utworzy pułku z sędziów i adwokatów i nie pośle ich gdzie na „Stracone pozycje“?
Widzisz tedy, droga przyjaciółko, iż obie strony są warte siebie. Ale jak się pan Danglars zachował wobec tego zdania pana prokuratora królewskiego?
— Roześmiał się tylko grubym i ordynarnym śmiechem, a po chwili obaj ci panowie wstali i wyszli z pokoju. Wówczas dopiero spostrzegłam, iż mój dobry dziadek był silnie wzruszony. Zwróciłam się więc do niego natychmiast, z zapytaniem, a wtedy wskazał mi on wzrokiem dziennik.
— Czego sobie życzysz, drogi dziadku?... zapytałam. — Jesteś widzę zadowolony? — Zamknął oko potwierdzająco.
— Czy z tego, co ojciec mój powiedział?
Jego wzrok pozostał nieruchomy.
— Więc z tego, że pan Morrel — nie śmiałam dodać: Maksymiljan — mianowany został kawalerem Legji honorowej?
Dopiero wtedy zamknął oko na znak potwierdzenia.
— Byłam wprost oszalała ze szczęścia, że dziaduś mój cieszył się wraz ze mną. Pokochałam go za to jeszcze bardziej.
— Zdumiewająca rzecz! — zawołał Maksymiljan — ojciec twój, nie znając mnie, uczuwa względem mnie nienawiść; dziadek zaś twój, który nie zna mnie również, cieszy się, iż otrzymałem order.
— Cicho — szepnęła Walentyna — uciekaj, bo nadchodzą!
Maksymiljan momentalnie pochwycił rydel do ręki i zaczął bez miłosierdzia znęcać się nad warzywami.
— Panienko!... panienko — rozległ się głos po ogrodzie — pani de Villefort prosi panienkę do salonu, gość bowiem przyjechał.
— Ktoż to taki?
— Wielki pan, jak powiadają, pan hrabia Monte Christo.
— Idę! — zawołała Walentyna.
— Rzecz szczególna — rzekł do siebie Maksymiljan, gdy Walentyna wraz z pokojówką znikła we drzwiach pałacu, — jakim cudem pan hrabia Monte Christo w tak krótkim czasie poznać się już zdołał z rodziną pana prokuratora królewskiego?


ROZDZIAŁ V.
NAUKA O TRUCIZNACH.

Zaledwie hrabia de Monte Christo wszedł w progi pałacu pana de Villeforta, już cały dom był w ruchu.
Po pierwszych powitaniach i zwykłych grzecznościach hrabia zapytał o pana de Villeforta.
— Mąż mój jest na obiedzie u prezesa ministrów — odpowiedziała pani de Villefort — wyjechał właśnie przed chwilą. Proszę wierzyć, iż będzie bardzo zmartwiony, że go ominął zaszczyt oglądania pana u siebie.
— Idź zobacz, Edwardku, co się dzieje z twą siostrą, Walentyną? — zwróciła się pani de Villefort do syna — trzeba jej dać znać o przybyciu tak miłego gościa.
— To pani ma jeszcze i córkę? — zapytał ten ostatni.
— Jest to córka mego męża, z pierwszego małżeństwa, dorosła już panienka, bardzo ładna przytem.
— Szkoda tylko, iż wiecznie zamyślona — przerwał matce uszczypliwie Edwardek.
— Edwardku, bądź cicho! — powiedziała wtedy do syna matka.
A zwracając się do hrabiego dodała następnie:
— Ten mały swawolnik ma może i słuszność. Panna de Villefort, aczkolwiek staramy się wszelkiemi siłami rozerwać ją, — jest ponurego charakteru. Milczy prawie zawsze, co sprawia nader ujemne wrażenie. Ale dlaczego ona nie przychodzi? Edwardku, zobacz no, proszę cię...
— Bo jej szukają u dziadka Noirtiera, a ona sobie przesiaduje w ogrodzie — odpowiedział Edwardek, podśpiewując sobie i chwytając muchy.
W tejże chwili Walentyna ukazała się na progu. Istotnie, jej twarz była powleczona jakby kirem smutku, a kto baczniejby spojrzał w jej oczy, ten dojrzałby i ślady łez.
Gdy weszła i ujrzała cudzoziemca, o którym tak wiele słyszała, skłoniła się lekko, bez zbytniej skromności, z dużym wdziękiem, który zwrócił uwagę hrabiego.
Monte Christo odpowiedział ukłonem, po powstaniu z siedzenia.
— Moja pasierbica, panna Walentyna de Villefort — przedstawiła macocha — pan hrabia de Monte Christo.
— Cesarz Chin i król Madagaskaru!... zakrzyczał piskliwie rozkoszny Edwardek.
Pani de Villefort zbladła.
Monte Christo jednak uśmiechnął się i jak najżyczliwiej spojrzał na dziecko, co wywołało uśmiech szczęścia na twarzy matki.
— Pani — powiedział, wznawiając rozmowę — czy ja nie miałem już zaszczytu widzenia gdzieś pani i panny Walentyny? Jakieś wspomnienia bowiem zrodziły się w mej głowie, gdym ujrzał pasierbicę pani.
— Walentyna nie lubi świata i bardzo rzadko wychodzi — odpowiedziała pani domu.
— To też ja panny Walentyny nie spotkałem w tak zwanym „świecie“. W Paryżu zresztą jestem parę dni zaledwie. Pozwól pani jednak... muszę przypomnieć sobie... zaraz... zaraz...
I Monte Christo przyłożył rękę do czoła, jakby pragnął skupić myśli.
— Być może, iż pan hrabia widział nas we Włoszech? — wmieszała się bojaźliwie do rozmowy Walentyna.
— Może i we Włoszech! — odpowiedział Monte Christo. — A w jakim czasie panie tam bawiły?
— Przed dwoma laty byłam tam z matką i z Edwardem — odpowiedziała Walentyna. — Lekarze znaleźli, iż moje płuca są zaatakowane... Byłyśmy w Bolonji, w Rzymie...
— A więc widzi pani! — zawołał Monte Christo, jakby ta prosta wskazówka była najzupełniej wystarczająca dla zebrania i wyjaśnienia jego wspomnień. — Właśnie w Porousse, w dzień Bożego Ciała, o!...!... teraz przypomniałem już sobie dobrze — miałem szczęście widzieć panie.
— I ja teraz już sobie przypomniałam jak najlepiej, ogród i ten dzień uroczysty — odezwała się pani de Villefort — nie mogę sobie jednak przypomnieć w żaden sposób, bym tam widzieć miała hrabiego? Doprawdy, wstyd mi za mą pamięć.
— I ja pana nie przypominam sobie — dorzuciła Walentyna podnosząc swe piękne oczy na Monte Christa.
— Zaraz pomogę pamięci pani. Dzień był bardzo gorący. Oczekiwałyście panie na konie, które z powodu święta nie mogły zdążyć na czas; panna Walentyna oddaliła się w głąb ogrodu, zaś synek pani zaginął gdzieś w pogoni za motylem.
— Pamięta teraz mama, — zawołał Edwardek — jak ja tego motyla w końcu złapałem? Natychmiast poobrywałem mu skrzydła!
— Pani zaś siedziała w cieniu winnych krzewów, na głębokim trzcinowym fotelu. I rozmawiałaś pani wtedy z kimś dość długo... Czy jeszcze pani nie pamięta?
— O, teraz to już przypominam sobie! — zawołała pani de Villefort z nagłym rumieńcem na twarzy. — Lecz ja wtedy rozmawiałam z jakimś lekarzem.
— Ja właśnie byłem tym lekarzem. Od dwóch tygodni siedziałem w tym hotelu, do którego wspaniały ogród należał, lecząc mego pokojowca, który zapadł na febrę. Rozmawiałem z panią długo o najrozmaitszych rzeczach, o Rafaelu, Van Dycku... o obyczajach, ubiorach... o sławnej „Aqua tofana“ wreszcie.
— Tak; tak — potwierdziła żywo pani de Villefort, z pewnym rodzajem zażenowania, czy zaniepokojenia — teraz przypominam sobie.
— Pamiętam i to jeszcze — ciągnął najspokojniej hrabia, że radziłaś mi się pani, co do stanu zdrowia panny Walentyny, aczkolwiek ja lekarzem nie byłem i nie jestem. Zajmowałem się i zajmuję teraz jeszcze chemją i naukami przyrodniczemi, lecz jako amator tylko.
W tej samej chwili wybiła godzina szósta.
— Już szósta — rzekła gospodyni domu, widocznie wzruszona, — może zechcesz, Walentyno, dowiedzieć się, czy dziadek obiadować będzie razem z nami, czy też osobno?
Walentyna podniosła się natychmiast i wyszła z pokoju, skłoniwszy się przedtem hrabiemu, bez jednego słowa odpowiedzi.
— Pan Noirtier jest podobno tknięty paraliżem? — zapytał Monte Christo — mówił mi coś o tem mąż szanownej pani.
— Niestety, tak jest, biedny starzec stracił władze we wszystkich członkach i tylko dusza żyje w tem jego martwem ciele, ale już nikła i drżąca, jak płomień lampy, który zgasnąć ma za chwilę. Proszę mi darować, że pana zajmuję opowiadaniem tych nieszczęść. Lecz zdaje mi się, że panu przerwałam. Mówi pan, że jesteś zdolnym chemikiem?...
— Nie mówiłem tego bynajmniej, — odpowiedział Monte Christo z uśmiechem — zaznaczyłem jedynie, iż tak chemją jak i naukami przyrodniczemi zajmuję się jako amator. Studjowałem chętnie, bo miałem wtedy zamiar osiedlić się na Wschodzie i pójść za przykładem Mitrydata, wszelako...
— Mitrydates rex ponticus — zawołał mały roztrzepaniec, wycinając ryciny z przepysznego albumu.
— Edwardzie... A, cóż to za dziecko! — zawołała pani de Villefort, wyrywając zniszczony album z rąk syna.
— Jesteś nieznośny! Idź za siostrą do dziadka.
— Album! — zawołał Edward.
— A na cóż ci on potrzebny? Byś go dalej niszczył!
— Chcę album!
— Idź do dziadka natychmiast.
— Nie pójdę bez albumu!...
— Masz i idź sobie — powiedziała matka, oddając album synowi i wyprowadzając go za drzwi.
Hrabia przeprowadził wzrokiem odchodzącą.
— Czy też zamknie drzwi za nim? — pomyślał.
Pani de Villefort drzwi starannie zamknęła. Hrabia udał, że tego nie widzi.
Pani de Villefort, rozejrzawszy się następnie dookoła, usiadła na dawnem miejscu.
— Zechce mi pani darować to, co powiem, lecz zdaje mi się, że jesteś trochę za surowa dla tego rozkosznego dziecka — odezwał się hrabia dobrodusznie.
— Surowość jest niezbędna — odpowiedziała pani de Villefort tonem nadzwyczajnej powagi.
— Wszakże Edwardek, wspominając o Mitrydacie, powtarzał tylko Korneljusza Neposa. Dowodzi to, że jego nauczyciel nie traci darmo czasu, a także, iż synek pani jest nad wiek rozwinięty.
— To prawda, panie hrabio, — odpowiedziała matka, uradowana pochlebstwem.
— Edwardek istotnie ogromne ma zdolności i nauka przychodzi mu z łatwością. Jego indywidualność tylko zbyt może wcześnie się przejawia. Co się zaś tyczy tego, co mówił, to czy istotnie jest prawdą, że Mitrydates...
— Prawda stwierdzona bezwzględnie. I ja również, aby nie być otrutym, gdy jestem na Wschodzie, używam zawsze tego środka.
— Spreparowanie tego środka udało się panu?
— Najzupełniej.
— Przypominam sobie, żeś mi pan coś wspominał o tem, w czasie naszej rozmowy w Perousse.
— Czyżby?... zapytał hrabia z wybornie udanem zdziwieniem — tego znów ja nie przypominam sobie najzupełniej.
— Zapytywałam wtedy pana, czy trucizny z jednakową działają siłą na mieszkańców północy, jak i na mieszkańców południa? A pan opowiadałeś mi wtedy, że temperamenty zimne ludów północnych są bardziej odporne na działanie trucizn.
— I jest to prawdą — przyznał Monte Christo — widziałem, jak mieszkańcy stref zimnych przyjmowali bez większej dla siebie szkody takie ilości trucizn, od których zginąłby napewno neapolitańczyk naprzykład, lub arab.
— Pojmuję to, lecz jakim sposobem pan się przeciwko działaniom trucizn uodporniłeś?
— Nic łatwiejszego!... Przypuśćmy, że pani wiesz zgóry, jakiej obawiać się masz trucizny, przypuśćmy naprzykład, że miała to być Brueca Aerruginea.
— Zdaje mi się, iż truciznę tę wydobywa się...
— A więc pani już wie z czego trucizna ta się wydobywa?... Podobne wiadomości są bardzo rzadkie u kobiet...
— Przyznam się, iż mam szczególne upodobanie do nauk ścisłych i do alchemji; przemawiają one do imaginacji jak poezja. Lecz mów pan dalej.
— Otóż przypuśćmy, że jest to właśnie owa upatrzona trucizna. Wtedy brać należy trucizny owej, pierwszego dnia jeden miligram, drugiego — dwa miligramy i t. d. tak, iż dnia dziesiątego dawka stanowić będzie już centigram; po miesiącu organizm będzie zdolny do przyjęcia trzech centigramów, która to doza, osobę nie udpornioną zabiłaby z pewnością. Po upływie przygotowań takich byłaby pani zdolna do picia wody z zatrutej karafki; osoba, która z panią pić będzie — umrze, pani zaś uczuje tylko lekkie osłabienie.
— Czytałam historję Mitrydata i zawsze ją uważałam za bajeczną — powiedziała w zamyśleniu pani Villefort. — Mojemi ulubionemi naukami były zawsze botanika i minerologja. Przy ich pomocy o wiele łatwiej wytłumaczyć sobie historję ludów Wschodu.
— Tembardziej rzecz jest godna zgłębienia, że mieszkańcy wspomnianych krajów egzotycznych używają trucizny nietylko jak Mitrydates, dla ochrony od ciosu, lecz i w charakterze sztyletu. Trucizna dla nich jest nietylko bronią odporną, ale i zaczepną. Przy pomocy opium, belladonny, haszyszu... zdobywają w marzeniach szczęście, inne trucizny dają im ulgę w cierpieniach, jeszcze inne służą do uśmiercania nieprzyjaciół.
— Czy tak jest w rzeczy samej? — zapytała pani de Villefort, z oczami dziwnie błyszczącemi.
— Tak, pani, takie jest znaczenie trucizn na Wschodzie.
— Drogi panie — zawołała wtedy młoda kobieta — więc człowiek na Wschodzie może tak bezkarnie ginąć?!
— Nie, pani. I na Wschodzie za takie rzeczy ścinają głowy i wbijają na pal z wielką przyjemnością. Tylko że tam ludzie umieją się urządzać i dlatego właśnie kara nie jest zdolna ich dosięgnąć. U nas inaczej. U nas głupiec, który ma nienawiść w sercu i czart nim owładnął, — udaje się do kupca i kupuje, pod pozorem, że mu szczury spać nie dają, pięć albo sześć gramów arszeniku. Gdy już dostał specyfik, przygotowuje go i daje nieprzyjacielowi dozę od której zginąłby mamut, słoń nawet, co daje ten skutek, iż oddaje nieszczęśliwego na pastwę mąk najstraszliwszych. Otruty krzyczy tak, iż zbiega się cały dom, ulica cała... przybywa natychmiast i policja oczywiście. Posyłają po doktora, nie dlatego, by ratował, lecz by dokonał sekcji. Ten oczywiście znajduje w żołądku arszennik.
Nazajutrz dzienniki rozpisują się o wypadku, a tego samego wieczora jest już wiadome policji, gdzie trucizna była kupiona i przez kogo? Truciciel zostaje momentalnie zaaresztowany, badany... nakoniec osądzony; zgilonytowany wreszcie.
Tym to sposobem wasi cywilizowani Paryżanie korzystają z chemji.
— Trudno — zauważyła z uśmiechem pani de Villefort — robimy co możemy, nie posiadając tajemnic Medyceuszów i Borgiów...
— A teraz, chcesz pani wiedzieć — zapytał hrabia wzruszając ramionami — co jest powodem tych naiwności? Oto, że w teatrach waszych, truciznę wypijają, albo z flaszeczki, albo też w „puharze wina“ najczęściej. W parę sekund potem otruty umiera i spada zasłona. Le comedia e finita!
Tym sposobem nikt nie widzi, jakie są dobre następstwa zabójstwa, co utwierdza bardzo wiele słabych głów w przekonaniu, że trucie jest zadaniem łatwem i najzupełniej bezpiecznem.
— Trochę inaczej wyglądają sprawy te na południu Europy i na Wschodzie. W takim Aleppo, Kairze, a choćby nawet w Rzymie, lub w Neapolu, o bardzo wielu ludziach z pozoru najzdrowszych, wtajemniczeni powiedzieć mogą: „ten oto jegomość, od trzech tygodni jest truty, a za miesiąc umrze niezawodnie“.
— Więc ludzie tamtejsi — rzekła pani de Villefort — odmykali tajemnicę owej słynnej „Aqua tofana“, która zginąć miała w powodzi wieków?
— Czy pani przypuszcza, iż cokolwiek ginie na tej ziemi?... Więc i trucizny nie zginęły żadne.
Każda trucizna uderza zwykle na ten lub na inny organ. Ta na żołądek, tamta na mózg... jeszcze inna na wnętrzności.
Trucizna objawia się czasami przez kaszel, dajmy na to. Kaszel zdradza zaflegmienie piersi, albo też inną chorobę, zawsze śmiertelną.
Gdyby nawet nią nie była, to dzięki lekom, jakie zapisują naiwni doktorzy, staje się napewno śmiertelną.
I ginie człowiek, zgodnie ze wszystkiemi zasadami wiedzy, a sprawiedliwość żadnych nie wszczyna kroków... boć pewni najzupełniej lekarze wydali świadectwo, iż ten a ten umarł jak najlepiej, t. j. jak najbardziej prawidłowo.
— Okropne to, a zarazem zachwycające — zawołała pani de Villefort. — A przyznam się panu, że uważałam wszystkie podobne historje za wymysł wieków średnich.
— No, te wymysły wieków średnich zostały teraz znacznie udoskonalone! Do czegóż służyć by miały medale, krzyże, tytuły, nagrody Montyona... jeżeli nie do prowadzenia ludzkości ku szczytom doskonałości? Zaś człowiek będzie dojrzałym wtedy dopiero gdy się nauczy, jak Bóg: niszczyć i tworzyć. Niszczyć już potrafi... jest więc w połowie już drogi...
— Tak więc — dodała pani Villefort, zmierzając stale do jednego celu — trucizny Borgiów, Medyceuszów, Rugierów... w czasach późniejszych — barona Truecka, o których tyle się już rozpisały nowsze dramaty i romanse...
— Były przedmiotem sztuki i nic więcej — odpowiedział hrabia — czy sądzisz, pani, że prawdziwy mędrzec trzyma się stale jednego wynalazku? Bynajmniej, nauka lubi postęp, zmianę... fantazjuje!... że tak się wyrażę. Jeden ze współczesnych chemików, a mój przyjaciel, opat Adelmonte, zadziwiające w tym kierunku porobił doświadczenia.
— Naprawdę?... Ach, drogi panie, niechże mi pan to opowie!
— Jedno z nich przytoczę pani. Ma on bardzo ładny ogród, pełen warzyw, kwiatów i owoców. Otóż wybrał on raz główkę kapusty: przez trzy dni polewał ją arszennikiem. Trzeciego dnia kapusta zżółkła, lecz to właśnie robiło wrażenie, iż stała się dojrzałą. Jeden Adelmonte wiedział, że jest zatrutą.
Przyniósł kapustę do siebie i dał parę liści tej kapusty do zjedzenia królikowi. Królik zdechł. Wtedy opat kazał go kucharce oczyścić, a wnętrzności wyrzucić na śmieci. Po śmieciach tych chodziła kura, która wnętrzności te podziobała trochę, co wywołało, ten skutek, że zachorowała i padła; w chwili, gdy w konwulsjach walczyła ze śmiercią nadlatuje sęp, spada na biedną kurę i unosi ją w powietrze a następnie do swego gniazda, gdzie ptaka pochłania.
Po paru dniach i sęp się uczuł niedobrze; gdy leciał w przestworzach, zakręciło mu się nagle w głowie i spadł do sadzawki. Szczupaki pożerają wszystko, jak pani wiadomo zapewne: otóż pożarły i sępa. Gdyby takiego szczupaka otrutego przez czwarte już stworzenie dać komu na półmisku, to ten ktoś umarłby, po upływie kilku, lub kilkunastu dni, na ból żołądka.
Gdyby zrobiono nawet sekcję, to nie znalezionoby najmniejszego śladu trucizny i doktorzyby orzekli, iż zmarły chorował na wodną puchlinę, albo na gorączkę tyfoidalną.
— Wszystkie te okoliczności — odrzekła pani de Villefort — jeden drobny wypadek wniwecz obrócić może; sęp mógł nie upaść naprz. do stawu, lecz o paręset kroków od niego.
— Otóż na tem polega cała sztuka, że na Wschodzie umieją kierować wypadkami!
Pani de Villefort, jakby w odurzeniu, słuchała nieprzerwanie.
— Arszenik jednak zawsze ślady pozostawia, bez względu na to w jakiej formie przyjęty zostanie, nieprawdaż, panie? — zapytała.
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo — i ja właśnie ten sam zarzut zrobiłem opatowi, lecz ten uśmiechnął się tylko i odpowiedział mi przysłowiem sycylijskiem. „Moje dziecię, świat nie w jednym dniu, ale w siedmiu stworzony został. Przyjdź do mnie w niedzielę“.
W najbliższą niedzielę poszedłem oczywiście do uczonego opata. Zamiast polewania kapusty arszenikiem, polewał ją roztworem soli strychino-skorubrynowej; w tym ostatnim wypadku kapusta nie wydawała się być wcale chorą, to też królik zabrał się do niej z całą ufnością, co nie przeszkodziło, iż padł już po pięciu minutach; kura podziobała królika i zdechła nazajutrz.
Wzięliśmy wtedy i królika i kurę, otworzyliśmy oboje. Cóż się okazało? Okazało się, że w organizmach padłych nie było najmniejszego śladu trucizny. Natomiast sekcja wykazała: podrażnienie systemu nerwowego i jakiś lekki rodzaj zapalenia mózgu; nic ponadto. Kura nie była otruta, lecz zdechła na apopleksję!... Jest to bardzo rzadki wypadek u kur, ale u ludzi nadto pospolity.
Pani de Villefort w coraz mroczniejsze wpadała zamyślenie.
— Jak to dobrze, — powiedziała — że tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieją przyrządzać! Gdyby wiedza taka była dostępna dla wszystkich, jedna połowa świata otrułaby drugą.
— Chemicy, albo ludzie zajmujący się chemją — rzucił niedbale Monte Christo.
— Jednakże — powiedziała pani de Villefort, otrząsając się z zamyślenia, — choćby nie wiem z jakiemi ostrożnościami cała rzecz była przeprowadzona, występek zawsze będzie występkiem. Można uniknąć sprawiedliwości ludzkiej, Bóg jednak zobaczy wszystko. Mieszkańcy wschodu w rzeczach sumienia są mniej drażliwi, to też zrobili bardzo rozsądnie, kasując piekło w swoich wierzeniach.
— Jest to skrupuł, który, nie dziwię się, że powstał w szlachetnej duszy pani. Bardzo mało znalazłaby pani ludzi takich, którzyby śmiało uderzyli nożem w serce bliźniego. Jeżeli jednak, zamiast tego brutalnego zabójstwa, uprzątniesz poprostu zawadzającą ci na drodze istotę bez gwałtu, bez walki, bez cierpień, czyniących z ofiary — męczennika, a uprzątającego — zbrodniarza; słowem, jeżeli przy tej sprawie nie będzie ani rozlewu krwi, ani jęków, ani konwulsyj, a zwłaszcza — straszliwego i odrażającego nazwiska zbrodni, wówczas unikniesz prześladowań. Tym to sposobem postępują i działają skutecznie mieszkańcy wschodu, poważni i flegmatyczni.
— A gdzież sumienie? — zawołała pani de Villefort głosem wzruszonym i z przytłumionem westchnieniem.
— Jest zapewne jeszcze i sumienie — odparł Monte Christo — gdyby nie było sumienia, bylibyśmy zaprawdę bardzo nieszczęśliwi. Po spełnieniu każdego złego czynu, sumienie pospiesza nam z pomocą i ratunkiem, sumienie nas pociesza, dostarcza tysiąca wymówek i wybiegów, których sami tylko jesteśmy sędziami. Wymówki te pozwalają nam na zażywanie spokojnego snu, aczkolwiek byłyby one bardzo miernemi i słabemi, gdyby chodziło o zachowanie życia w obliczu trybunału.
Ryszard IV korzystał do przesytu z usług swego sumienia, po zabójstwie dwojga dzieci Edwarda III, sumienie to mówiło mu ponadto: „te dzieci okrutnego króla odziedziczyły niewątpliwie po ojcu wszystkie wady, występki i najgorsze instynkty; dzieci te zawadzały mi przytem na drodze, po której kroczę, ażeby uszczęśliwić Anglję“!
To samo sumienie sprowadziło ulgę i lady Makbeth, która dać chciała tron nie mężowi, lecz synowi; a któż przeczyć zechce, iż miłość macierzyńska jest z miłości — najwznioślejszą?! Po śmierci Dunkana lady Mackbeth byłaby, gdyby nie sumienie, najnieszczęśliwszą z kobiet.
Pani de Villefort pochłaniała z chciwością te straszliwe zasady i wprost potworne paradoksy, które hrabia wygłaszał głosem najzimniejszym.
Wreszcie, po chwili milczenia powiedziała:
— Wiesz, hrabio, że jesteś straszliwym człowiekiem, rozumowanie twoje jest okropne. Masz słuszność, jesteś wielkim chemikiem, dowodzi tego ten cudowny eliksir, który synowi memu przywrócił życie!
— To niczego jeszcze nie dowodzi! Kropla tego płynu potrafiła ożywić zamierający organizm, lecz trzy krople jużby spotęgowały bicie serca, sześć zaś sprowadziłoby zdrętwienie całego ciała, zaś kropli dziesięć — byłoby go zabiło.
— Więc to była trucizna?!
— Bynajmniej. Przedewszystkiem wyraz „trucizna“ jest określeniem najzupełniej błędnem, gdyż trucizny najpotężniejsze są najbardziej skutecznemi środkami leczniczemi.
— Z jakich składników przyrządza się ten cudowny eliksir?
— Mój przyjaciel, zacny opat Adelmonte, dał mi przepis.
— Musi to być przewyborny środek na mdłości i spazmy!...
— Niezawodny! Miała pani przecież sposobność sprawdzenia go na sobie. Ja go używam bardzo często, oczywiście z wielką ostrożnością i we właściwych dozach — dodał Monte Christo z uśmiechem.
— Ach, panie, ja mam bardzo potargane nerwy i ogromnieby mi się przydał taki opat Adelmonte, któryby mi przepisał podobny środek, powracający wolny oddech. Że jednak byłoby rzeczą bardzo trudną znaleźć coś podobnego we Francji, zaś przyjaciel pański, ksiądz Adelmonte mieszka bardzo daleko od Paryża, — używam przeto pigułek Planscha i kropli Hoffmana. Niech pan spojrzy, oto pigułki specjalnie dla mnie robione.
Monte Christo otworzył maleńkie pudełko, które mu pani de Villefort podała, i zaczął wąchać z prawdziwem amatorstwem i znawstwem urodzonego chemika.
— Zrobione są doskonale, mają jednak tę wadę, iż trzeba je połykać, co dla osoby omdlałej jest rzeczą niemożliwą. Wolę więc swój eliksir...
— I jabym go wolała. Nie mogę jednak być natrętną i nie ośmieliłabym się nigdy prosić...
— Ja zaś gotów jestem służyć pani.
— Ach, panie!... Dziękuję bardzo.
— O jednej tylko rzeczy zechciej pani pamiętać, mianowicie, iż w małej dozie — eliksir ten jest lekarstwem, w wielkiej — silnie działającą trucizną, jedna kropla — przywraca życie, dziesięć — zabija. Jest to trucizna tem niebezpieczniejsza, iż rozpuszczona w szklance wina lub lemoniady, nie zmienia smaku tych płynów.
Wybiła godzina wpół do siódmej. Lokaj zaanonsował przybycie jakiejś przyjaciółki, zaproszonej na obiad.
Hrabia powstał z wyrazami pożegnania.
— Dziękuję hrabiemu bardzo za wizytę i za tak zajmującą rozmowę. A proszę nie zapomnieć o recepcie!
— Musiałbym chyba zapomnieć o rozmowie z panią, a to jest niepodobieństwem.
Skłonił się i wyszedł.
Pani Villefort zamyśliła się.
— Szczęśliwy człowiek — powiedziała głośno do siebie — zdaje się, iż jego nazwiskiem jest również Adelmonte...
Co do hrabiego Monte Christo, to rozmowa ta przeszła wszelkie jego oczekiwania.
— Na doskonały grunt trafiłem! Żadne moje ziarno tam rzucone, — napewno nie zginie...

Na drugi dzień posłał żądaną receptę.
ROZDZIAŁ VI.
ROBERT DJABEŁ.

W dniu tym, w operze było dawane nadzwyczajne przedstawienie.
Słynny Lerasseur, po dłuższej chorobie, miał wystąpić w roli Bertramma. Tem więc zrozumialsze, iż wymienione w tytule rozdziału arcydzieło ściągało do sali opery całą śmietankę towarzyską Paryża.
Vice-hrabia Morcef, zgodnie ze zwyczajami złotej młodzieży paryskiej miał stałe krzesło przy orkiestrze. Chateau Renaud miał krzesło obok Morcefa. Co do Beauchampa, to tego, jako króla dziennikarzy, było pełno wszędzie, i wśród publiczności, i za kulisami.
Lucjan Debray miał na ten wieczór lożę ministra do swej dyspozycji i ofiarował ją hrabiemu Morcefowi, że jednak małżonka tego ostatniego nie miała zamiaru być na przedstawieniu, posłał bilety Danglarsowi, z oświadczeniem, że wieczorem ośmieli się złożyć swe uszanowanie pani baronowej i jej córce, o ile raczą przyjąć lożę.
Niewiele osób łakomi się na lożę gratisową, a tembardziej miljoner. Danglars odpowiedział więc, że jego polityczne przekonania nie pozwalają mu na zajmowanie lóż ministerjalnych. Z tych to przyczyn i pani baronowa odpisała ofiarodawcy, iż w teatrze być nie może. I nie mogła zrobić inaczej. Gdyby bowiem poszła do teatru z córką jedynie, bez męskiego towarzystwa, — byłoby to bardzo źle widziane; gdyby jednak panna Danglars udała się na operę z matką i z kochankiem matki, świat nie dopatrzyłby się w tem niczego złego.
Zasłona, w chwili rozpoczęcia pierwszego aktu uniosła się ku górze przy pustej jeszcze nieomal widowni. Taki to już jest zwyczaj wielkiego świata, przychodzić pod koniec aktu dopiero, by uniemożliwić innym słuchanie muzyki, hałasem otwieranych drzwi i echem głośnych rozmów.
— Patrz, — odezwał się Morcef, zabierając miejsce — oto wchodzi do loży urocza hrabina G.
— Cóż to znów za hrabina G.? — zapytał w odpowiedzi Chateau Renaud.
— Baronie, ja ci pytania tego nie daruję nigdy. Jak można nie znać tej piękności!
— Ach!... mówisz zapewne o tej cudownej wenecjance?
— Właśnie. Mógłbym nawet cię przedstawić, jak mnie przedstawił w Rzymie Franciszek d‘Epinay.
— Cyt! — syknęła publiczność.
Młode lewki nie zwróciły najmniejszej uwagi na to żądanie, prowadząc dalej najswobodniej rozmowę.
— Ta twoja złotowłosa była i na wyścigach.
— Wiesz, zdarzyła się tam ogromna niespodzianka; mianowicie, najważniejszą nagrodę dnia wygrał nieznany koń, do nieznanego należący właściciela i pod nieznanym żokiejem.
— Jakże się ten koń nazywa i do kogo należy? — zapytał Morcef.
— „Vendetta“, własność Luige‘go Wampy.
— No, to ja wiem więcej, aniżeli cały Paryż. Wiem istotnie, czyją ta klacz jest własnością.
— Cicho!... zawołała po raz drugi oburzona do żywego publiczność z parteru.
Na ten raz protest był tak silny, że złoci młodzieńcy uznali wreszcie za wskazane zamilknąć.
Wtem otworzyła się loża ministra i weszła do niej pani Danglars w towarzystwie córki i... Lucjana Debraya.
— Patrz, patrz! — już szeptem odezwał się Chateau Renaud — pani Danglars cię wzywa.
Morcef poszukał wzrokiem i istotnie uchwycił spojrzenie baronowej, która skinieniem wachlarza przesyłała mu lekkie pozdrowienie. Panna Danglars zaledwie raczyła opuścić oczy na fotele w orkiestrze.
— Nie wiem, istotnie, — zauważył cicho Chateau Renaud — co ty możesz mieć przeciwko pannie Danglars? Jest to skończenie ładna panna.
Była to niezaprzeczenie piękność, lecz bardzo surowa, ostra, zimna. Włosy miała czarne, to samo oczy, brwi i rzęsy. Brwi miały jednak wadę — marszczyły się zbyt często. Oczy miały błyski stalowe. Nos prosty, grecki, który rzeźbiarzowi mógłby służyć za wzór przy wykuwaniu posągu Junony. Usta zbyt duże może, poza któremi kryły się zęby ostre, silne, białe. Silny karmin ust, lekki meszek ponad górną wargą i mocno czarne znamię na prawym policzku dopełniało całości.
Ruchy miała męskie, bez cienia kobiecej miękkości.
Co do wychowania, to było ono bez zarzutu. Władała poprawnie kilkoma językami, wiedzę miała głębszą, niż przeciętna panna w jej wieku, wreszcie była utalentowana, nawet bardzo. Miała duże zdolności do rysunku i do muzyki. Nietylko śpiewała jak rutynowana primadonna, ale nawet komponowała sama. Do tej ostatniej dziedziny zdradzała zamiłowanie największe. Miała nawet przyjaciółkę, panienkę zupełnie ubogą, obdarzoną jednak do tego stopnia wspaniałym głosem, że się kształciła na śpiewaczkę.
Jeden ze znanych nauczycieli śpiewu zajął się nawet jej losem, bezinteresownie kształcąc ją w śpiewie i zapowiadając, że będzie śpiewaczką wszechświatowej sławy.
Ze względów, iż było więcej niż prawdopodobne, że panna Ludwika d‘Armilli (tak się nazywała przyszła gwiazda) wstąpi kiedyś do teatru, panna Danglars, aczkolwiek przyjmowała ją często u siebie, nigdy jednak nie pokazywała się w jej towarzystwie w świecie.
W parę minut po wejściu pani Danglars do loży, zasłona opadła i, dzięki długości antraktów, wszczął się ruch i wzajemne odwiedziny. Morcef i Chateau Renaud najpierwsi opuścili swe miejsca.
Pani Danglars przez chwilę myślała, że ten pośpiech Alberta był wywołany chęcią najrychlejszego złożenia jej uszanowania, nachyliła się przeto do ucha córki, zapowiadając wizytę. Eugenia złożyła wtedy lekko usta do uśmiechu. W tejże jednak chwili, Morcef... ukazał się po drugiej stronie amfiteatru, w loży hrabiny G.
— Jak się miewasz, panie podróżniku — zawołała ta ostatnia — wyciągając do vice-hrabiego rękę z uprzejmością starej znajomej — miło mi bardzo, żeś mnie poznał, jest mi to tem milsze, że jesteś pierwszym, który złożył mi wizytę.
— Zechcesz mi pani wierzyć — odpowiedział Morcef — że gdybym tylko wiedział o jej przybyciu do Paryża i o adresie jej mieszkania, jużbym oddawna złożył jej wyrazy uszanowania. A teraz pozwól sobie, pani, przedstawić barona Chateau Renaud, przyjaciela mego, od niego właśnie się dowiedziałem, że byłaś pani na dzisiejszych wyścigach.
Chateau Renaud skłonił się nisko.
— Więc i pan byłeś na wyścigach? — zapytała żywo hrabina.
— Tak jest, pani.
— Czy nie mógłbyś poinformować mnie, czyj to koń wygrał nagrodę „Jockey-Clubu“?
— Nie wiem, pani, właśnie o to samo zapytywałem Alberta.
— Bo wyobraźcie sobie, co mi się zdarzyło. Gdy wychodził na start ten nieznany nikomu koń, przyszły zwycięzca, podobał mi się ogromnie, to też gdy zwyciężył — zaczęłam bić brawo jak szalona. Tem się narazie skończyło. Gdy jednak wróciłam do domu, znalazłam w salonie... wiecie co?... oto złoty puhar, stanowiący nagrodę powyżej wspomnianej gonitwy, wypełniony najpiękniejszemi kwiatami po brzegi, w których znalazła się karteczka:
„Lord Ruthven hrabinie G.“.
— Otóż właśnie koń lorda Ruthvena wygrał dziś nagrodę „Jockey-Clubu” — rzekł spokojnie Morcef.
— Co?... upiór z Argentyny jest właścicielem koni wyścigowych?... Może go pan znasz w dodatku?
— Jest on nawet dobrym moim przyjacielem. Pan Chateau Renaud zna go również. W jakich barwach biegał zwycięzca?... W barwach Luige‘go Wampa?!... Nieprawdaż?... Otóż czy pani hrabina nie przypomina sobie nazwiska sławnego rzymskiego bandyty, — u którego byłem w niewoli? i jego protektora, hrabiego Monte-Christo?
— Luigi Wampa!... Hrabia Monte Christo! Prawda, prawda!... zawołała hrabina klaszcząc w drobne rączki — lecz dlaczegóż mnie właśnie przysłał on wygrany puhar?
— Dlatego, że mówiłem mu o hrabinie wiele, następnie, — że pani się tak zachwycała jego koniem.
— Spodziewam się, że pan nie wspominałeś mu przecież, jakie robiliśmy na jego temat przypuszczenia?
— Nie ręczę wcale... Ten sposób przesłania puharu, jako od lorda Ruthvena, wskazuje...
— To było okropne! Ależ ten człowiek może być teraz moim śmiertelnym wrogiem! Czy jest może w Paryżu?
— Jest.
— Jakież zrobił wrażenie?
— Ogromne! Paryż mówił o nim prawie że cały tydzień. Potem przyszła koronacja królowej angielskiej, a następnie kradzież brylantów panny Mars... więc o nim oczywiście zapomniano.
— Niech pani temu nie wierzy, co opowiada Albert — wtrącił się do rozmowy Chateau Renaud — hrabia Monte Christo do dziś jeszcze jest na ustach całego Paryża. Zadebiutował tem, że ofiarował pani Danglars konie, wartości 30.000 franków, przybrane notabene w brylanty doskonałej wody, następnie ocalił życie pani de Villefort, wreszcie wygrał na wyścigach zaszczytną nagrodę „Jockey Clubu“. Jeżeli hrabia Monte Christo nie poniecha wyskoków, które zdają się być jego zwyczajnym trybem życia, to Paryż mówić o nim będzie jeszcze długo.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Morcef — ale kto to zajął lożę austrjackiego ambasadora?
— Nie widziałam w niej nikogo — odpowiedziała hrabina. — Wracając jednak do naszej poprzedniej rozmowy: czy jesteś, hrabio Morcef, zupełnie pewien, że owa „Vendetta“, która wygrała najcenniejszą nagrodę dzisiejszego dnia, należy istotnie do hrabiego Monte Christo?
— Najpewniejszy.
— W takim razie mam wielką ochotę odesłać ten jego puhar. Przecież ja nie znam tego pana!
— Niech pani tego nie robi, bo ci przyśle drugi w szafirze wyrżnięty. To jest zwykły tryb jego postępowania. Trudno!... trzeba się z tem pogodzić.
Rozległ się dzwonek, zapowiadający, że akt drugi rozpocznie się za chwilę.
Albert z przyjacielem swym powstali.
— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytała hrabina.
— W antrakcie, jeżeli pani pozwoli, przyjdę dowiedzieć się, czy nie mógłbym być jej użyteczny w czemkolwiek w Paryżu?
— Mieszkam przy ulicy Rivoli Nr. 22, jestem w domu w każdą sobotę wieczorem i proszę uważać to za zaproszenie.
Morcef i Chateau Renaud skłonili się i wyszli.
Gdy wrócili na widownię, ujrzeli całą publiczność parterową z oczami zwróconemi na lożę ambasadora austrjackiego.
Przed chwilą właśnie do loży tej wszedł mężczyzna czarno ubrany, w sile męskiego wieku, w towarzystwie bardzo młodej kobiety, przybranej w strój wschodni, tak piękny i bogaty, iż zwróciło to uwagę całego teatru.
— To Monte Christo — zawołał Morcef — to on, ze swą greczynką!
W rzeczy samej był to hrabia i Hayde.
Młoda i zachwycająca piękność wschodnia stała się przedmiotem ogólnej uwagi, kobiety wychylały się z lóż, aby przypatrzeć się nietylko klasycznym rysom przybyłej, ale jeszcze i strumieniowi ognistemu, co z niej spadał jakby djamentowa kaskada.
Przez przeciąg całego aktu trwał na widowni szmer nieprzerwany, który wskazywał, iż stało się coś nadzwyczajnego, niecodziennego...
Gdy Morcef dostał się nakoniec do swego miejsca, pani Danglars dała mu znak, mówiący wyraźnie, iż pragnęłaby go widzieć w swej loży.
Morcef, jako człowiek dobrze wychowany, nie pozwolił czekać na siebie.
Gdy mu dano wyraźnie do zrozumienia, iż jest pożądany, pospieszył do loży natychmiast, gdy tylko drugi akt się skończył.
Skłoniwszy się paniom, podał rękę Debrayowi. Baronowa przyjęła go wdzięcznym uśmiechem, Eugenia — ze zwykłym chłodem.
— Na honor! — zawołał Debray — dobrze, że przybywasz mi na pomoc, jestem bowiem nawpół już tylko żywy. Pani baronowa wprost torturuje mnie zapytaniami o hrabiego Monte Christo, domaga się kategorycznie, bym się dowiedział, co on za jeden, skąd przybywa, czem się w Paryżu zajmuje i dokąd dąży? A przecież wiesz, że nie jestem Cagliostrem. Chcąc tedy wyjść z tak trudnego położenia, powiedziałem paniom: „Zapytajcie o to wszystko Morcefa, on zna hrabiego bardzo dobrze“.
— Rzecz wprost nie do wiary! — zawołała baronowa — mieć pół miljona do dyspozycji, i tak nic nie wiedzieć!
— Pani — odważył się na obronę ministerstwa Debray — chciej mi wierzyć, że gdybym miał do rozporządzenia pół miljona, tobym go użył na co innego, niż na zbieranie wiadomości o panu Monte Christo. Według mego zdania, cała jego zaleta i wada leży w tem, iż jest on conajmniej dwa razy bogatszy od Nababa.
— Nabab z pewnością nie przysłałby mi pary koni wartości 30,000 franków, z czterema djamentami w uszach wartości 5,000 franków każdy.
— O, to już jest jego słabością, to sianie brylantami — powiedział, śmiejąc się, Morcef.
— Chyba odkrył jakąś nieznaną nikomu kopalnię? Czy wiesz pan, że ma on otwarty nieograniczony kredyt na dom mego męża?
— O tem nie wiedziałem — odpowiedział Morcef — aczkolwiek jest to rzecz najzupełniej naturalna.
— Panie Lucjanie — odezwała się Eugenja — czy zauważyłeś tę kobietę, która z hrabią Monte Christo siedzi razem w loży? Jakaż ona piękna!
— Zaprawdę, ze znanych mi kobiet, pani jedna jesteś sprawiedliwą dla osób swej płci! — mówiąc to Debray przyłożył lornetkę do oczu.
— Istotnie jest czarująco, nieziemsko piękna.
— Panie Morcef, kto jest ta kobieta?
— Niestety, wiem bardzo mało, tyle zaledwie, że jest greczynką i że jest bardzo muzykalną. Jest ona, jako mi to sam hrabia mówił, jego niewolnicą.
— Przyznać należy jednak, że wygląda na królowę raczej — powiedziała baronowa.
— Z tysiąca i jednej nocy! Co za brylanty przytem...
— Ma ich za wiele trochę — zrobiła uwagę panna Danglars — gdyby nie ta powódź kamieni, mielibyśmy sposobność podziwiania jej szyi i gorsu, cudownego istotnie kształtu.
— Ah, ty artystko! — powiedziała pani Danglars — z jakąż namiętnością to powiedziałaś.
— No, a hrabia jak się pani podoba?
— Hrabia? — powiedziała panna Danglars, po chwili namysłu — hrabia jest nazbyt blady.
— Ma pani zupełną słuszność — przyznał Morcef — hrabina G. uważa go za upiora.
— To hrabina G. już powróciła? — zapytała baronowa.
— Jest w loży vis-a-vis nas — powiedziała Eugenja — niech mama spojrzy, ta z temi pysznemi włosami, jakby ze złota.
— Nie domyślasz się, panie Morcef, cobyś powinien zrobić teraz? — zmieniła temat rozmowy pani Danglars, zwracając się do vicehrabiego.
— Nie, lecz jestem cały na jej usługi.
— Powinienbyś pójść teraz z wizytą do hrabiego Monte Christo, a następnie przyprowadzić go do nas.
— O, — rzekł Morcef — zdaje mi się, że sam tu przyjdzie. Niech pani uważa, spostrzegł panią i składa jej ukłon.
Baronowa odkłoniła się hrabiemu z nieporównanym wdziękiem, lecz na tem się skończyło.
— Pójdę, spróbuję... oświadczył Morcef — może mi się uda pomówić z hrabią. Do loży jego iść jednak nie mogę, ponieważ nie byłem przedstawiony damie, która mu towarzyszy. Być może jednak, że gdy mnie zobaczy wychodzącego z loży, sam wyjdzie na me spotkanie?
Morcef skłonił się i wyszedł. Nadzieje jego spełniły się, gdy przechodził około loży hrabiego, drzwi się otworzyły. Monte Christo coś szepnął po arabsku do Alego.
Ali zamknął drzwi i stanął przed niemi, jakby na straży. Tłumy natychmiast gromadzić się zaczęły na korytarzu, ażeby się przypatrzeć nubijczykowi.
— Szczególna rzecz — powiedział Monte Christo — jak bardzo dziwny jest ten wasz Paryż i ci wasi paryżanie. Myślałby kto, że po raz pierwszy widzą nubijczyka. Zaręczam, że gdyby paryżanin przybył do Tunisu, niktby nie spojrzał na niego.
— Hrabio, nie sądź tak źle o paryżanach. Oni przyglądają się Alemu tylko dlatego, iż jest on twoim niewolnikiem. A ty jesteś w modzie...
— Czyżby?... Skądże taka łaska?
— Sam jesteś, hrabio, winien temu. Rozdajesz cugi po tysiąc luidorów, wyrywasz z objęć śmierci żony prokuratorów królewskich, wygrywasz na wyścigach najcenniejsze nagrody pod pseudonimami conajmniej oryginalnemi, wreszcie rozsyłasz złote puhary w darze nieznajomym kobietom.
— Któż ci to opowiadał te wszystkie dzieciństwa?
— Kto?... Pierwsza pani Danglars, która wprost umiera z pragnienia ujrzenia cię w swej loży, albo raczej z żądzy, ażeby ciebie w jej loży zobaczono!
— Powtarzam ci, vicehrabio, że są to wszystko dzieciństwa. Powiedz mi jednak, czy pan hrabia Morcef, twój ojciec, nigdy nie bywa w teatrze?
— Dziś będzie, o ile wiem, w loży baronowej.
— Czy to jej córka, ta piękna osoba, co siedzi z nią razem?
— Tak jest.
— W takim razie winszuję ci.
Morcef uśmiechnął się zadowolony.
Wtem dał się słyszeć głos dzwonka.
Gdy trzeci akt się skończył, hrabia Monte Christo wyszedł ze swej loży i po chwili ukazał się w loży baronowej Danglars, która na widok gościa zawołała:
— Ach! panie hrabio!... Dziękuję ci za odwiedziny, pragnęłam bowiem osobiście powtórzyć ci me podziękowania, które dotychczas na piśmie jedynie wyraziłam.
— Pani — odpowiedział hrabia — czyż jeszcze pamiętać raczysz o tej drobnostce? Ja już o niej zapomniałem.
— Tobie wolno, hrabio, ale ja nigdy nie zapomnę, żeś ocalił życie mojej przyjaciółce, pani de Villefort.
— I za to, wierzyć proszę, nie mnie należą się podziękowania. To Ali, mój nubijczyk, był tak szczęśliwy, że wyświadczył usługę panu de Villefort.
— Czy to Ali również — wtrącił się do rozmowy hrabia Morcef — wyzwolił syna mego z rąk bandytów rzymskich?
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Monte Christo, podając rękę jenerałowi — w tym wypadku przyjmuję podziękowania, jednak, hrabio, już raz mi dziękowałeś.
— Zechce mi pani baronowa uczynić ten zaszczyt i przedstawić swej córce.
— Zna już ona pana z opowiadań doskonale... Eugenjo — rzekła baronowa następnie, zwracając się do córki — pan hrabia Monte Christo.
Hrabia skłonił się, panna Danglars lekko pochyliła głowę.
— Cóż to za piękna kobieta znajduje się w twej loży, hrabio? — zapytała Eugenja — to córka być może?
— Nie, pani — odpowiedział Monte Christo, zdziwiony tak wielką naiwnością, albo raczej obłudą — to jest bezdomna greczynka, pod moją pozostająca opieką.
— Jakże się nazywa?
— Hayde.
— Greczynka!... szepnął hrabia de Morcef.
— Tak jest, hrabio — powiedziała pani Danglars — czy też na dworze Ali Talebena widziałeś kiedy coś równie wspaniałego, jak strój tej greczynki?
— Pan hrabia służyłeś przy Janinie? — zapytał Monte Christo.
— Byłem instruktorem w wojsku paszy, w randze jenerała — odpowiedział Morcef — wszystko, co posiadam, jest z łaski tego mężnego wodza Albańczyków.
— Uważaj, hrabio — zawołał nagle Monte Christo, chwytając Morcefa za rękę i wychylając się wraz z nim z loży.
Widok bladej twarzy hrabiego, obok twarzy Morcefa, wywarł na Hayde wrażenie wstrząsające. Rzuciła się nagłym ruchem naprzód, potem cofnęła się nagle i krzyknęła słabo, tak przenikliwie jednak, że kilka osób bliżej się znajdujących krzyk ten dosłyszało.
— Co się stało twej wychowanicy panie hrabio? — zapytała Eugenja — czy nie zasłabła czasem?...
— Być może — odpowiedział hrabia — jest bardzo nerwowa i wrażliwa. Niech panie będą jednak spokojne! Mam ja na to lekarstwo! — dokończył, dobywając flakonik z kieszeni.
I hrabia po ukłonach, wyszedł szybko z loży.
Gdy znalazł się przy Hayde, była ona jeszcze straszliwie blada. Gwałtownie pochwyciła go za rękę, mówiąc:
— Z kim to przebywałeś, panie?
— Z hrabią Morcefem — odpowiedział Monte Christo — tym samym, który był na służbie u twego zacnego ojca. Hrabia przyznaje, że twemu ojcu zawdzięcza cały swój majątek.
— Nędznik! Przecież to on zaprzedał ojca mego turkom. Ten jego majątek — to zapłata za zdradę! Czyż o tem nie wiedziałeś?... panie mój!
— Słyszałem o tem wielokrotnie w Epirze, zawsze jednak bardzo niedokładnie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała mi to opowiedzieć kiedy...
Widząc wzruszenie Hayde, hrabia opuścił lożę, uprowadzając piękną greczynkę.


ROZDZIAŁ VII.
GRA GIEŁDOWA.

W kilka dni potem, Albert de Morcef złożył wizytę hrabiemu de Monte Christo, w jego domu na polach Elizejskich.
Morcef przybył do niego z podziękowaniem od pani Danglars, które baronowa wyraziła już listownie zresztą, podpisując się jako baronowa Herminja Danglars.
Albertowi towarzyszył Lucjan Debray. Do słów swego przyjaciela dodał kilka słów uprzejmych, aczkolwiek nie urzędowych, z taką jednak wypowiedzianych zręcznością, że hrabia nie mógł wyrozumieć ich istotnej treści.
Zdawało mu się nawet, że Debray przybył dla zobaczenia i jego, i jego domu. W rzeczy samej przypuszczać było można, że pani Danglars, nie mogąc własnemi oczyma poznać domu człowieka, który rozdawał w prezencie konie wartości 30,000 franków i bywał w operze z niewolnicą grecką, ubraną w brylanty wartości conajmniej miljona, — zleciła ten obowiązek oczom, przez które zwykle patrzyła.
Hrabia jednak nie dał poznać po sobie, że się domyśla, iż wizyta Debray‘a mieć może jakikolwiek związek z ciekawością baronowej.
— Czy pan pozostajesz w ciągłych stosunkach z baronem Danglars? — zapytał Monte Christo Morcefa.
— Ależ oczywiście. Wszak hrabia wiesz o stosunkach, jakie mnie łączą z tym domem!...
— Więc te stosunki trwają nieprzerwanie?
— Bardziej niż kiedykolwiek — dorzucił Debray — jest to rzecz już ułożona.
I Lucjan, sądząc, że tych kilka słów, wtrąconych do rozmowy, pozwala mu następnie zostać obcym dalszemu jej ciągowi, przyłożył lornetkę do okna i, przygryzając złotą gałkę laseczki, zaczął obchodzić pokój, przypatrując się broni i obrazom.
— Cóż tam pan porabiasz, czy szkic podług Pusena? — zapytał po jakimś czasie Albert Debraya, widząc go siedzącego w wielkim fotelu, z ołówkiem w ręku.
— Co ja robię? — odparł tenże spokojnie — ot, robię taki sobie szkic... Nie rysuję jednak, lecz liczby kreślę! Tak, tak: rachuję, liczę. Zaś rachunki moje dotyczą... wiesz kogo?... oto ciebie, mój vice-hrabio! Liczę mianowicie, ile dom Danglarsa mógł zyskać na ostatniej zwyżce akcji Haiti, które z 206-u skoczyły do 409-u i to w ciągu trzech dni wszystkiego. Przezorny bankier zakupił akcji tych bardzo dużą ilość podobno. I myślę, iż zarobił na operacji tej 300,000 franków conajmniej.
— No, nie jest to jeszcze jego najszczęśliwsza operacja — powiedział Albert — czyż niedawno nie zyskał miljona na bonach hiszpańskich?
— Mój drogi, nie rozumiesz się na grze giełdowej najzupełniej. Gdyby pan Danglars nie był sprzedał wczoraj akcji pokursie 409, to byłby na papierach tych nie zyskał, lecz stracił bardzo znacznie.
— A z jakiej przyczyny akcje te tak bardzo skoczyły w górę, a następnie spadły jeszcze bardziej? — zapytał Monte Christo — przepraszam bardzo, ale jestem bardzo nieświadomy w dziedzinie gry giełdowej.
— Wszystko zależy od napływających z różnych stron wiadomości, które nierzadko bardzo są niepodobne do siebie — odpowiedział Morcef z uśmiechem.
— Tam, do djabła! — zatroszczył się hrabia — to pan Danglars gra tak bardzo na giełdzie że może zyskać lub stracić w jednym dniu do trzechkroć stu tysięcy franków. Musi być bardzo bogatym chyba?
— Alboż to on gra na giełdzie? — zawołał żywo Debray — to pani Danglars jest takim nieustraszonym graczem.
— W takim razie ty, Lucjanie, który masz świadomość kruchości informacyj podobnego rodzaju, będąc u ich źródła, powinienbyś jej przeszkodzić — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Eh! czyż ja bym mógł coś zdziałać w tym kierunku, jeżeli mąż nic zrobić nie mógł? — odpowiedział Debray. — znasz przecież charakter baronowej! Nikt, absolutnie, niema najmniejszego na nią wpływu; robi to tylko, co się jej podoba.
— Gdybym ja był na twojem miejscu — rzekł Albert — starałbym się chociaż o to, ażeby ją wyleczyć. Byłaby to wielka przysługa dla jej przyszłego zięcia.
— Jakim mógłbym to zrobić sposobem?
— Cóż łatwiejszego?!... Dałbym jej jednę, ale dobrą lekcję. Stanowisko twoje, jako sekretarza ministra spraw wewnętrznych, daje ci możność nietylko posiadania, ale i tworzenia wiadomości. Zaledwie usta otworzysz, ajenci giełdowi w lot stenografują twoje wyrazy. Otóż zrób tak, by pani Danglars poniosła kiedy stratę jakich stu tysięcy.
— Nic nie rozumiem — bąknął Debray.
— A przecież jest to rzecz bardzo prosta — odpowiedział Morcef — daj jej któregośkolwiek dnia jakąś informację bardzo sensacyjną, naprzykład, że Henryk IV był wczoraj u Gabrjela; wiadomość ta musiałaby podnieść kurs takich a takich papierów, zaś obniżyć wartość innych. Na podstawie tych pewnych, bo od ciebie wiadomości, pani Danglars ulokowałaby odpowiednio swe kapitały, no i poniosłaby straty, ponieważ nazajutrz Beauchamps napisałby w swym dzienniku „osoby bliskie ministerstwa spraw wewnętrznych rozsiewały wczoraj pogłoski z gruntu fałszywe, jakoby król Henryk IV miał być widziany onegdaj u Gabrjela: otóż jesteśmy upoważnieni do zawiadomienia czytelników naszych, że król Henryk IV od dwóch dni nie opuszczał, urzędowo przynajmniej, swych apartamentów, zaś jeżeli je opuszczał nawet (prywatnie) to tylko, by odwiedzić swą Ninon“.
Debray roześmiał się na całe gardło.
Monte Christo przysłuchiwał się całej tej rozmowie obojętnie napozór, nie stracił z niej jednak ani jednego słowa. Jego przenikliwe oko zdawało się w zakłopotaniu tajnego sekretarza wyczytywać jakąś tajemnicę nawet.
Zakłopotanie to sprawiło, że Debray zabawił krócej, niż zamierzał.
Hrabia, odprowadzając go, szepnął mu kilka słów do ucha, na które ten z ugrzecznieniem odpowiedział.
— Najchętniej, panie hrabio, z całą przyjemnością służyć mu będę.
Hrabia wrócił do Morcefa.
— Wiesz co, panie vice-hrabio?... być może, iż postąpiłeś sobie trochę niezręcznie, mówiąc w ten sposób do pana Debraya o swej przyszłej teściowej...
— O, hrabio — odpowiedział Morcef — proszę cię, nie uprzedzaj wypadków.
— Czy istotnie hrabina, twoja matka, przeciwną jest temu małżeństwu?
— Tak dalece, że baronowa bardzo rzadko bywa u nas, a moja matka, o ile mnie pamięć nie myli, coś dwa razy tylko w życiu odwiedziła panią Danglars.
— A więc — rzekł Monte Christo — mam ci coś, vice-hrabio, do zakomunikowania. Pan Danglars jest moim bankierem, pan de Villefort obsypał mnie tysiącem grzeczności za przysługę, którą mu, dzięki wypadkowi, wyświadczyłem. Z racji tej przewiduję, iż na moją cześć wyprawione będą obiady i uczty. By to uprzedzić, postanowiłem pierwszy zaprosić do siebie, do mego letniego mieszkania w Auteuil, państwa Danglarsów i państwa de Villefort. Jeżeli prócz domów tych zaprosiłbym również i rodziców twoich wraz z tobą, vice-hrabio, oczywiście, to... czy nie miałoby to pozoru jakiegoś rodzicielsko-małżeńskiego zebrania, zwłaszcza gdyby pan baron Danglars uczynił mi ten zaszczyt i raczył przybyć do mnie wraz z córką?
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — dziękuję ci z całego serca za tę otwartość i jestem ci szczerze wdzięczny za to tak delikatne wyłączenie nas z tej uczty. I bądź pewien, że również i moja matka będzie ci za to nadwyraz obowiązana. Matka moja zresztą i bez tego jest dla ciebie, hrabio, nadzwyczaj dobrze usposobiona.
— Sądzisz pan?
— Jestem tego najpewniejszy. Gdyś nas pan opuścił, przez całą godzinę tylko o tobie rozmyślaliśmy. Wracam jednak do sprawy. Otóż jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Wszyscy znajomi moi wiedzą, że niejakie stosunki zażyłości łączą nas ze sobą, cóż powiedzą więc, jeżeli nie zobaczą nas u ciebie?...
— O!... — odpowiedział Monte Christo — wytłumaczenie faktu tego nie będzie tak trudne. Trzeba, przypuśćmy, byś pan na ten dzień wynalazł jakieś inne zaproszenie. Wtedy na wypadek niedyskretnych zapytań będę miał czem fakt ten tłumaczyć. Przyślesz mi przytem list z odmowną odpowiedzią; jak wiesz bowiem, tylko pismo ma u bankierów wartość.
— Ja jeszcze lepiej zrobię — zawołał Albert — matka moja mówiła mi właśnie, iż pragnęłaby bardzo odetchnąć świeżem powietrzem. Jaki dzień wyznaczyłeś pan na ten obiad proszony?
— Sobotę.
— A więc my wyjedziemy we wtorek, to jest pojutrze, tak, że już w środę będziemy w Treport. Wiesz co, hrabio, jesteś nieocenionym człowiekiem! Tak umiesz każdemu i zawsze dogodzić. Kiedy pan rozesłałeś zaproszenia?
— Dziś rano.
— Doskonale. Idę natychmiast do Danglarsa i powiadomię go, że jutro ja i moja matka wyjeżdżamy na parę dni nad morze. Z tobą zaś, hrabio, jakbym się nie widział i jakbym nic o twoim obiedzie nie wiedział jeszcze.
— Niepodobna, vice-hrabio! Wszak Debray tylko co widział cię u mnie!
— Prawda!
— Trzeba inaczej zrobić. Widziałem się z tobą i zapraszałem cię na obiad, aleś mi odmówił poprostu, mówiąc, że wyjeżdżasz do Treport.
— Dobrze, niech i tak będzie. Bądź jednak łaskaw, hrabio, być jeszcze u mej matki przed naszym wyjazdem.
— Toby mi przyszło z dużą trudnością.
— Jeżeli tak, to zrób mi, hrabio, łaskę i przyjmij dziś zaproszenie na obiad. Zjedlibyśmy go we troje: matka moja, ty i ja. Widziałeś matkę moją przez czas bardzo krótki tylko, w czasie obiadu poznałbyś ją lepiej. Przekonałbyś się, jak bardzo zacna i niezwykła jest ta kobieta. Żałuję, iż takiej niema drugiej na świecie, o lat dwadzieścia młodszej, niewątpliwie byłaby oprócz hrabiny i vice-hrabina de Morcef na świecie. Ojca mego nie będzie, obiaduje bowiem dziś u marszałka. Tembardziej przyjedź do nas dziś, hrabio! Pomówimy o podróżach: ty, coś cały prawie świat zwiedził, opowiesz dzieje tej pięknej greczynki, co to była z tobą na operze, którą ty swą niewolnicą nazywasz, a obchodzisz się z nią jak z księżniczką królewskiego rodu. Rozmawiać będziemy po włosku i po hiszpańsku. I zobaczysz, hrabio, że mile czas spędzimy, zechciej tylko przyjąć zaproszenie.
— Jestem ci, vice-hrabio, za tak uprzejme zaproszenie wdzięczny. I jestem nieco zasmucony, że go przyjąć nie mogę. Nie jestem ja znów tak zupełnie panem swego czasu, jak to się niektórym wydawać może. Dziś właśnie mam bardzo ważne spotkanie.
— Zechciej wziąć pod uwagę, hrabio, iż przed chwilą sam mnie nauczyłeś, jakim sposobem uwolnić się można od zaprosin z tych lub innych względów niepożądanych.
— Ależ ja ci, vice-hrabio, udowodnię, że istotnie u ciebie być dziś nie mogę! — powiedział hrabia i zadzwonił.
— Hm! — odezwał się Morcef — to już po raz drugi odmawiasz mi, hrabio, obiadowania u matki mej.
Monte Christo zadrżał.
— Nie wierzysz mi więc? Przedstawię ci dowód, że istotnie być u was nie mogę.
Wszedł Baptysta i stanął przy drzwiach, oczekując na rozkazy:
— Wszak nie byłem uprzedzony, że pan, vice-hrabio, będziesz dziś u mnie ?
— Jesteś człowiekiem tak wyjątkowym, iż odpowiedzieć muszę: czy ja wiem?
— Lecz tego, że mnie zaprosić zechcesz na obiad, przewidzieć już nie mogłem w każdym razie?
— Zapewne.
— Słuchaj pan tedy: Baptysto! — zwrócił się Monte Christo do lokaja — co ci mówiłem dziś rano, gdym cię przywołał do swego gabinetu?
— Bym zamknął drzwi bezwzględnie dla wszystkich, od godziny piątej poczynając, za wyjątkiem panów: majora Cavalcanti oraz jego syna.
— Widzisz więc, Albercie, że ja istotnie oczekuję dziś gości, którzy aż z Włoch do mnie przybywają. Major Bartłomiej Cavalcanti jest potomkiem rodu, jednego z najbardziej starożytnych we Włoszech, o którym nawet Dante wspomina, jeżeli sobie przypomnieć zechcesz, w dziesiątej pieśni „Piekła“. Lecz to jeszcze nie wszystko. Ma on syna, młodzieńca bardzo pięknego, w twoim prawie wieku, no i ojciec pragnie go teraz wprowadzić w świat, rozpoczynając od Paryża. Major jest hrabią, więc jego syn cieszy się tytułem tym samym co i ty, vice-hrabio. Ma przytem miljony podobno. Otóż major ten dziś właśnie ma mi zaprezentować swego syna, Andrzeja, i chce mnie prosić, bym się nim zaopiekował. Ha! cóż robić? — trzeba będzie wziąć ten ciężar, o ile ty, vice-hrabio, w dźwiganiu go dopomóc mi zechcesz?
— O, z całą przyjemnością! Major Cavalcanti musi być dawnym twym przyjacielem, hrabio?
— Bynajmniej. Jest to bardzo zacny magnat, bardzo grzeczny i nad wyraz skromny. Tak jakoś zapoznaliśmy się w podróżach. Widziałem go parokrotnie we Florencji, w Bolonji, w Rzymie, lecz w bliższych stosunkach nie byłem z nim nigdy. Tacy przygodni znajomi z podróży bywają jednak czasami wymagający, że nie powiem: natarczywi. Tak się ma i z tym majorem, chce zobaczyć Paryż, zostawić tu syna... i zaraz do mnie, jak w dym. Dam mu jeden dobry obiad, przyrzeknę mu, iż nad jego synem będę czuwał, to znaczy: pozwolę robić synowi owemu wszystkie szaleństwa, jakie mu tylko do głowy przyjdą.
— Wybornie! — zawołał Morcef — jak widzę, hrabio, to byłbyś wymarzonym mentorem. A teraz widząc, że z mego obiadu istotnie nic nie będzie, żegnam cię! Zobaczymy się w niedzielę.
— Ale, ale!... Odebrałem wiadomość od Franciszka. Przesyła ci jak najbardziej uprzejme pozdrowienia. Pisze, że bez ciebie smutno jest w Rzymie, smutno i ciemno!
— Oho!... Widzę, że ten twój przyjaciel, vice-hrabio, zaczyna być moim wyznawcą?... Wyborny jest ten młodzieniec. Odrazu zrobił on na mnie jak najlepsze wrażenie, gdym to go poznał na bezludnej wyspie, wieczerzy poszukującego. Wszak jest on synem generała d‘Epinay, zamordowanego w 1815 roku przez bonapartystów... Wszak prawda?
— Tak jest. Jest on moim szczerym przyjacielem i bardzo go lubię, zwłaszcza, że i jego oczekuje niezadługo małżeńska niedola. A ma on do niej tak samo dużo chęci, jak i ja. Ale dosyć już tej pogawędki. Żegnam cię. Zechciej przedłożyć panu majorowi Cavalcanti me wyrazy radości, że zechciał zawitać do Paryża ze swymi miljonami i ze swym synem. A jeżeliby miał on zamiar pozostawienia swego potomka na stałe u nas, to powiedz mu, że wynaleźliśmy tutaj nawet dla niego synowę, damę doskonale ułożoną, wyniosłą, szlachetną i bogatą, a przytem godną jego rodu... z matki przynajmniej; z ojca mogłaby być... no! — baronówną! Jabym ci, hrabio, dopomógł w tem nawet.
— Jesteś niezrównany czasami, vice-hrabio, w swych powiedzeniach. Czy jednak na serjo chciałbyś się pozbyć swej baronówny?
— O, bardzo nawet!
— Pragnienie jest zapowiedzią myśli, ta — czynów. Kto wie, przeto?
— Hrabio!... Kochałbym cię jeszcze bardziej, gdyby tak przy twej pomocy, udało mi się przeżyć choćby tylko lat dziesięć jeszcze w kawalerskim stanie!
— Wszystko być może.
Na tem rozmowa została zakończona. Gdy Morcef, po pożegnaniach, wyszedł nareszcie, Monte Christo trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Na dźwięk ten na progu zjawił się intendent.
— Panie Bertuccio, zawiadomić cię muszę, iż w sobotę mieć będę gości, w moim domu, w Auteuil.
Lekkie drżenie przebiegło po członkach słuchającego.
— Dobrze, panie — odpowiedział jednak.
— Dom cały musi być na dzień ten w zupełności odnowiony. Trzeba dać wszędzie nowe obicia, wstawić nowe meble, zakupić obrazy, rzeźby i inne dzieła sztuki. Zmienisz gruntownie wygląd wszystkich salonów, nie ruszaj tylko sypialnego pokoju, w tym — niech pozostanie wszystko tak, jak dotychczas było. A i w ogrodzie nie wolno ci nic zmieniać. Na dziedzińcu przed pałacem robić możesz natomiast co ci się tylko podoba. Byłbym nawet bardzo rad, ażeby tam zmieniło się wszystko nie do poznania.
— Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, by pan hrabia był ze mnie zadowolony. Prosiłbym jedynie o bliższe instrukcje, co do samego obiadu.
— Lukullus, obiadować będzie u Lukullusa! czy ci to wystarcza?
Bertuccio skłonił się i odszedł.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wiersza tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.