Tajemnice Nalewek/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Tom III
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

HENRYK NAGIEL
Tajemnice Nalewek
TOM  III
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie
Towarzystwo Księgarni Kolejowych  „Ruch“   Sp. Akc. Łódź
i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12.






VII
DWAJ WSPÓLNICY

Było to na trzeci dzień po tej nocy, tak obfitej w wypadki.
Około godziny drugiej po południu, przed dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej zajechał zamknięty powóz, z którego wysiadł wspólnik firmy bankierskiej „Ejteles i Sp.“, pan Natan Lurje. Wspaniały pan Natan, pełen, jak zawsze, elegancji, wyskoczył zręcznie z powozu i kazał stangretowi zaczekać. Sam wszedł do sali drugiej klasy.
Pomimo powierzchowności pełnej wyszukania i elegancji, ruchów swobodnych i niewymuszonych, nawet uśmiechu, który wydawał się przyklejonym do jego twarzy, uważny spostrzegacz, przyjrzawszy się bliżej znakomitemu finansiście, mógłby odrazu zauważyć, że pan Natan dziś był jakoś dziwnie rozstrojony.
Oczy, głęboko podkrążone sinemi obwódkami, biegały niespokojnie dokoła. Nerwowe drganie wstrząsało jego prawym, starannie wygolonym policzkiem.
Pan Natan przechadzał się po sali, pełnej w tej chwili publiczności, ożywionej, hałaśliwej. Oczekiwał przybycia kurjera bydgoskiego.
Dały się słyszeć sygnały. Tłum, oczekujący na pociąg, zbił się w grupę przed szklanemi drzwiami, które miano niedługo otworzyć. Jeszcze kilka chwil. Zdaleka dał się słyszeć ciężki turkot pociągu, dobiegającego zwolna do stacji. Za szybami szklanych drzwi ukazała się sylwetka lokomotywy i wagonów. W oknach widniały postacie pasażerów.
Uderzył stacyjny dzwon. Pociąg przyszedł.
Pan Natan stał trochę opodal poza tłumem, napierającym na drzwi, które w tej chwili otwierano. Finansista wyjął z kieszeni telegram i rzucił nań okiem.
— Tak — rzekł sam do siebie — Joachim tym pociągiem powinien przyjechać.
Powoli wszedł na peron i stanął tuż przy drzwiach. Dokoła panował zwykły w chwilach przyjścia pociągu zamęt. Przebiegali pasażerowie i pasażerki, tragarze; popychano się, tłoczono. Upłynęła dość długa chwila. Powoli ta fala zaczynała się przerzedzać; tłum znikał u wyjścia. Pan Natan był teraz wyraźnie zniecierpliwiony i zniechęcony.
— Czyż miałby nie przyjechać? — pytał sam siebie. — A tak mi jest potrzebny.
Posunął się w kierunku ostatnich wagonów pociągu.
— To dziwne! — szeptał.
W tej chwili, tuż obok niego, z przedziału drugiej klasy wyskoczyła na asfalt peronu zręczna figurka pana Joachima Landsbergera, drugiego wspólnika firmy „Ejteles i Sp.“.
— Ach, to ty wreszcie! — zawołał pan Lurje.
Ale pan Joachim przyłożył palec do ust, na znak milczenia. Pan Natan spoglądał nań z zadziwieniem.
— Co takiego? — pytał już przyciszonym głosem.
Pan Landsberger nachylił się do niego i rzekł, wskazując palcem:
— Czy widzisz tego rudego oberwańca, w czapce, tam, przy drzwiach?
— Widzę.
— On mnie zna. Nie chcę, żeby mnie widział. A koniecznie w naszych — na tym wyrazie położył wybitny akcent — wspólnych interesach trzeba, ażebyśmy wiedzieli, gdzie on się zatrzyma, w jakim hotelu.
— A więc?...
— Idzie o to, ażebyś ty, którego on nie zna, podążył za nim ostrożnie i dowiedział się.
Pan Natan spojrzał z niedowierzaniem na wspólnika.
— Żartujesz.
— Tu niema żadnych żartów. Rzecz jest poważna. Śpiesz się.
Z twarzy pana Natana na jedną sekundę zeszedł wieczny uśmiech.
— A więc bez żartu?
— Prędzej, prędzej! Ja czekam na ciebie choćby do jutra rana, tam, gdzie wiesz, w „chambres garnies“.
Pan Natan wzruszył ramionami, odwrócił się i, nie mówiąc już więcej ani słowa, pobiegł szybko w kierunku drzwi wyjściowych.
Stanąwszy na wysokich schodach, prowadzących na plac przed dworcem, skinieniem przywołał oczekującego nań stangreta. Przedtem jeszcze rozejrzał się dokoła. Czerwona czupryna oberwusa, którego mu polecił śledzić Landsberger, zdaleka wyróżniała się płomienistym swym kolorem pośród tłumu.
— No, tego to przynajmniej nie tak łatwo zgubić! — rzekł do siebie pan Natan.
Polecił stangretowi pojechać do domu, a sam powoli, krokiem przechodnia, udającego się na spacer, podążył za oberwusem.
W godzinę potem pukał do drzwi numeru, zajętego przez hamburskiego negocjanta w jednym z pomniejszych zakładów, t. zw. „chambres garnies“ na Nowym-Świecie.
Herein! — odezwał się głos z wewnątrz.
Przy stole w pokoju siedział elegancki pan Joachim, który już zdążył zmienić kostjum podróżny na jakąś elegancką kurtkę i obecnie zajadał kawałek mięsa, krzywiąc się przytem okropnie. Na stole stała butelka czerwonego wina.
— Ach, u was to tak zawsze — zaczął po niemiecku. — Kazałem przynieść co do zjedzenia. Obrzydliwe! Die polnische Wirtschaft!
Rzucił nóż i widelec i zbliżył się do pana Natana.
— No i cóż? — pytał.
— Zaraz, zaraz, niech odpocznę.
— Siadajże. Może pozwolisz kieliszek wina? Nienajgorsze... Umyślnie kazałem przynieść za cztery ruble butelkę. Taniej, byłaby lura.
Pan Natan odpowiedział gestem przeczącym. Usiadł.
— A więc?... — pytał ruchliwy, niespokojny pan Joachim.
— Poszedłem za nim aż na Nalewki.
— Na Nalewki?
— I tam poszedł do jednego z żydowskich hoteli... Może wiesz: hotel Amsterdamski.
— Nie. I zatrzymał się tam?
— Nie wiem.
— Jakto! więc puściłeś go tak, bez śladu?... Zlituj się!
— O, bądź spokojny, mamy go w ręku.
— W jaki sposób?
— Widzisz, zbliżając się do hotelu, spotkałem jednego z pracujących w naszem biurze i, opowiedziawszy jakąś historyjkę, skomponowaną na poczekaniu, powierzyłem jego opiece twego rudego oberwańca.
Pan Joachim pokręcił głową, trochę niezdecydowany.
— Z naszego biura?
— Tak.
— Jest to może cokolwiek nieroztropnie. Widzisz, trzeba być ostrożnym!
— O, bądź spokojny, tu nie może być obawy. To chłopak oddany mi zupełnie, jeszcze młody. A przytem sprytny. Kazałem mu tu przyjść i zdać raport. Ma się zapytać o pana Pfeifra, bo przecież stanąłeś pod tem nazwiskiem, jak zwykle?
— Tak, tak! I tu może trochę nieostrożnie. Ale, jeśli sam uważasz...
— Wszystko będzie dobrze.
— Bądź co bądź, dziękuję ci. A teraz do interesu.
— Zgoda.
— Ponieważ przyjeżdżam na twoje żądanie, powiedz najwpierw, co tak strasznego znajdujesz w naszem położeniu, że aż uważałeś moją obecność za niezbędną?
— Wiele...
— Ba, ba!...
— I nawet powiem ci, że stan rzeczy od chwili, kiedy pisałem do ciebie, bardzo znacznie się pogorszył.
— No, no...
— Krótko mówiąc, niewiele brakowało przed 48 godzinami, ażebyśmy zostali „nakryci“.
Pan Joachim, który w tej chwili z miną prawdziwego smakosza kosztował czterorublowe czerwone wino, omal że się nie zakrztusił. Podskoczył na krześle.
— Co, jak? Mówże, mów!
— Onegdajszej nocy, nie wiem już jakim sposobem, do „fabryki“ dostał się jakiś nieznany człowiek i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zdołał dobrze przyjrzeć się wszystkiemu, co się tam robi.
Pan Joachim postawił kieliszek z winem na stole.
— No, to jeszcze nie tak wielkie nieszczęście — odrzekł spokojnie.
— Jakto! nie nieszczęście?
— Że wszedł. Wówczas dopiero byłoby nieszczęście, gdyby — wyszedł.
Obrzydliwy uśmiech ozdobił pulchną, starannie wypieszczoną twarz negocjanta hamburskiego.
— A przecież do tego chyba nie dopuszczono — dorzucił po chwili.
— Właśnie, że w tem największy sęk.
Pan Joachim znów zaczynał być niespokojnym.
— Mówże, mów!
— Otóż człowiekowi temu udało się umknąć, ale w taki sposób, że dotąd nie wiemy, czy żyje, lub nie.
Tutaj pan Natan opowiedział, już teraz poważnie zatrwożonemu panu Joachimowi walkę, jaką stoczył „Fryga“ ze swymi prześladowcami.
— Jest wszelkie prawdopodobieństwo — kończył — że człowiek, który bądź co bądź powinien był dostać parę kul rewolwerowych i potem jeszcze skaczący z drugiego piętra na dół, nie ma przed sobą zbyt świetnej przyszłości. Ale w takim razie, co się stało z jego ciałem? Jak wytłumaczyć to, że w ciągu prawie 48 godzin nikt o nim nic nie słyszał? Co się z nim wogóle dzieje?
— To bardzo poważne, bardzo poważne — powtarzał pan Joachim, pochylony nad stołem, bawiąc się szklanką.
Przez chwilę panowało milczenie.
— I nie próbowaliście nawet zbadać, co się z nim stało zaraz po jego wyskoczeniu? Przecież to bardzo proste: trzeba było wyjrzeć przez okienko. Kiedyście już strzelali, należało działać do końca.
— Najpierw, mnie tam nie było — odrzekł pan Natan — był tylko Apenszlak. Jak mi mówił, próbowali zrobić i to.
— I cóż?
— Tylna ściana śpichrza wychodzi na ogródek, znajdujący się na tyłach posesji, sąsiadującej od ulicy Sapieżyńskiej. Pod otworami śpichrza znajduje się rodzaj daszku, na czemś w rodzaju szopy. To przeszkodziło widzieć cokolwiek. Zresztą strzały zrobiły swoje. W oknach oficyn, wychodzących na śpichrz, pomimo wczesnej godziny, zaczęli się ukazywać rozbudzeni ludzie. Trzeba było temu dać pokój.
— To źle, to bardzo źle. A dalej?
— Ma się rozumieć, dowiadywać się w domu na Sapieżyńskiej nie było można.
— Jeszczeby tego brakowało!
— Czekaliśmy tedy jakiego ruchu w dzielnicy, jakiej wiadomości o zamachu, o znalezionym trupie...
— No?
— I dziś do dwunastej nic...
— Nie może być!
— To właśnie dziwne. Apenszlak umyślnie czekał dziś przy wyjściu z giełdy, ażeby mi to powiedzieć.
Znów zapanowało milczenie. Naraz pan Joachim podniósł oczy na wspólnika.
— Co ty myślisz o tym zagadkowym wypadku? Co się stało z owym człowiekiem?
— Ja sądzę, że jego ciało leży sobie najspokojniej gdzie pod szopą, w owym ogródku, do którego pewno nikt nie zagląda. Jeśli go znajdą, ma się rozumieć, niema obawy, ażeby trup co powiedział.
Pan Joachim rozczesał sobie pulchnymi palcami faworyty.
Po chwili zapytał znowu:
— A ja jestem innego zdania. Ten mniemany nieboszczyk napewno dobrze w tej chwili myśli, jak nam skręcić kark. Czuję z tego wszystkiego, że będzie niedobrze. To się w taki prosty sposób nie skończy. Będzie z tego „kasza“.
Ten ostatni wyraz elegancki pan Joachim powiedział po polsku, nadmienić bowiem trzeba, iż dotąd cała rozmowa prowadzona była po niemiecku. Roześmiał się w tej chwili.
— Widzisz, mój Natanie, jakich ja tu u was manier nabieram i jakich wyrazów zaczynam używać... Takie już powietrze!
Pan Natan pokiwał głową, jakgdyby wyrzucając przyjacielowi zajmowanie się drobnostkami.
— Bardzo być może — rzekł — że będzie „kasza“. To też Apenszlak wcale nieźle się urządził.
— Słucham.
— Na wszelki wypadek natychmiast usunął ślady „fabryki“ i nawet zdołał przenieść towary. Na dziesiątą rano śpichrz był próżny. I ani jednego wozu nazewnątrz, ani jednego człowieka. Wszystko dołem.
Pan Joachim aż klasnął w dłonie.
— Tak, to rozumiem. To zuch z Apenszlaka! Nie spodziewałem się tego po nim.
— I ja także!
Pan Joachim zamyślił się.
— Ostatecznie, kiedy tak, to zrobione w tej kwestji wszystko, co było możebne. Co będzie, pokaże przyszłość. Tymczasem możemy uważać ten przedmiot za wyczerpany. Zapewne nie jest to wszystko, o czem chciałeś ze mną pogawędzić, tem bardziej, że tego rzeczywiście niezmiernie ważnego faktu nie mogłeś przecie mieć na uwadze, pisząc do mnie list.
— W samej rzeczy. Fakt ten, jak widzisz, jest późniejszy.
— A więc?
— Niemniej zdaje się on wynikać z tych drugorzędnych okoliczności, które spowodowały potrzebę twej obecności.
— Jakież to okoliczności?
— Jest ich wiele, bardzo wiele i rozmaitych. Powiem ci, naprzykład, że przed paru dniami jakiś podrzędny ajent policyjny tak zainteresował się moim i Apenszlaka stosunkiem z Fajnhandem, że odbył rodzaj małego badania tego ostatniego. Apenszlak przypuszcza nawet, że to zapewne ten sam ajent dostał się do wnętrza „fabryki“.
— To bardzo ważne.
— Z drugiej strony, jest to mniej prawdopodobne: Fajnhand twierdzi, że doszedł z ajentem do zupełnego porozumienia, a zresztą rysopis też się nie zgadza.
— Co więcej?
— Historja z tą kradzieżą i zabójstwem Halbersona...
Pan Joachim uważnie spojrzał na swego wspólnika; przez dłuższą chwilę zatrzymał na nim wzrok.
— Aha! — rzekł — pisałeś do mnie o tem, ale myślałem, żem niedobrze zrozumiał twój list. To cyfrowe pismo tak trudno przeczytać.
Pulchna twarz pana Landsbergera uśmiechała się ironicznie.
Pan Natan Lurje podniósł się z krzesła i rzekł bardzo gorąco:
— Pisałem i powtarzam w tej chwili to samo, co było w liście: nie rozumiem, w żaden sposób zrozumieć nie mogę, dlaczego Halberson się zabił, jeżeli się zabił? Dlaczego rzucono podejrzenie na Strzeleckiego? Nie rozumiem także, co się stało z „resztą“?
— Ach! ta „reszta“! — zrobił uwagę pan Joachim. — O tej „reszcie“ pomówimy kiedyindziej. Dziś niebardzo mam czas.
Znów przez chwilę patrzył uważnie w oczy panu Natanowi.
— Powiedz mi tedy, kochany Natanie — zaczął znowu — jaki z tego wypadku i jego niejasności wyprowadzasz wniosek?
— Bardzo niepokojący.
— A mianowicie?
— Że jesteśmy otoczeni nieznanemi nam niebezpieczeństwami, że jest ktoś poza nami, kto zna wybornie naszą grę, podczas kiedy my o jego kartach nie mamy najmniejszego pojęcia, i że ten ktoś dotąd bez naszej wiedzy będzie się nami posiłkował, dopóki nie uzna za właściwe skręcić nam karku.
— Bardzo być może.
— Jest to położenie niezmiernie trudne. Że zresztą coś się psuje, najlepiej dowodzi pozycja, jaką względem nas zaczyna przybierać stary Ejteles.
— No, przecież z tym kłopot chyba najmniejszy.
— Niebardzo.
— Trzymamy go przecież w ręku.
— Powiedz: trzymaliśmy. Rzeczywiście, robił dotąd, cośmy kazali. Ale teraz zaczyna być zbyt samodzielny. Jak ci pisałem, oddawna już podejrzewał on i stary Halberson, a trochę i Strzelecki, rolę, jaką kazaliśmy grać jego domowi handlowemu. Podejrzewał, ale milczał. Takie same powody do milczenia miał i kasjer. Co do Strzeleckiego, z tym za nas rozprawił się ów „ktoś“, o którym już wspomniałem przed chwilą.
— Więc wszystko jak najlepiej.
— Ba, kiedy ten „ktoś“ czy może „coś“ buntuje nam Ejtelesa. Stary przegląda książki, sprawdza korespondencję, stara się wniknąć w głąb interesów.
— Nie zrobiłeś mu w tej mierze jakiej delikatnej uwagi? — zapytał z ironicznym na pulchnych wargach uśmiechem pan Landsberger.
— Zrobiłem. Udał, że nie rozumie. Powtórzyłem ją z większym naciskiem. Odpowiedział, że wie, co robi i... że się niczego nie obawia. A nazajutrz, pomimo choroby, konferował nad jakiemiś papierami z tą garbatą lalą, panną Felą, ze dwie godziny.
— To źle.
— A nadomiar wszystkiego, kiedy chciałem wieczorem zajść do niego i dowiedzieć się o zdrowie, dowiedziałem się od lokaja, że ta lala zabroniła mnie przyjmować bez jej pozwolenia.
— To bardzo źle!
— Co wobec tego myślisz o sytuacji?
— Myślę, że masz wiele racji, twierdząc, iż jest poza nami ktoś, co nas zdaje się trzymać w ręku.
— A więc?
— A więc... trzeba wyjść z tego położenia.
— I?...
— I... „likwidować“.
— Kiedy?
— Jak najprędzej.
— Ba, gdyby tylko można. Najpierw, „fabryka“ jest, wskutek onegdajszej wizyty, w zupełnym rozstroju...
— Co dalej?
— Powtóre, z Ejtelesem w tej chwili będzie bardzo trudno...
— Więcej?
— Jak dotąd, więcej nic.
— To niewiele. Dziwię się, że taki rozsądny człowiek, jak ty, kochany Natanie, nie przypomniałeś sobie przy tej okoliczności waszego polskiego przysłowia.
— Jakiego?
— Bardzo mądre przysłowie, jak na taki głupi naród.
Tu pan Joachim powtórnie skalał swe ucywilizowane usta barbarzyńskim polskim językiem:
— Pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki. Aha! czy źle powiedziałem?
— Wybornie.
— Otóż dowodzisz mi, że są przeszkody. Tem lepiej, trzeba je przezwyciężyć. Rozumiesz Natanie?
— Rozumiem.
— A ponieważ tych przeszkód jeszcze trochę zamało, jak przynajmniej ja widzę, dodam ci jeszcze jedną, o której także będzie trzeba pomyśleć.
— Słucham.
Pan Joachim zatrzymał się; zwolna nalał sobie wina, przyjrzał mu się pod światło, przytknął kieliszek do ust, posmakował i postawił napełniony do połowy na stole.
— Wybacz, ale musiałem odwilżyć usta.
Po chwili zaczął z miną trochę drwiącą:
— No i jakże ci się podobał ten rudy dryblas, którego odprowadziłeś dziś na Nalewki?
Pan Natan Lurje spojrzał na Landsbergera i ruszył ramionami.
— Zawsze się ciebie żarty trzymają. Masz mówić, to mów. Przecież nie dlatego kazałeś mi się za nim włóczyć, żebym mógł wydać sąd o jego piękności.
— O, bynajmniej! Zresztą, sąd ten byłby bardzo łatwy i stanowczy. Dość spojrzeć na tego chłopca, żeby przyjść do wniosku, że jest on w bliskiem pokrewieństwie z małpą.
Pan Natan znów wzruszył ramionami.
— Do rzeczy, do rzeczy, niepoprawny gaduło!
— Otóż pragnąłbyś może dowiedzieć się, poco przyjechał ten ładny chłopiec do Warszawy?
— Z chęcią.
— W bardzo prostym i, co więcej, szlachetnym celu. Oto, ażeby zadenuncjować do właściwej władzy niejakiego Joachima Hermana, dwóch imion, Landsbergera, właściciela poważnego kantoru komisowego w Hamburgu, Natana, inaczej Nuchima Lurjego, kupca 1-ej gildji, a nadto kupców 2-ej gildji: Apenszlaka i Fajnhanda, oraz różnych innych komparsów, że...
— Że?...
— Że od dwóch lat prowadzą na wielką skalę interes przemytniczy, przeprowadzają za dziesiątki i setki tysięcy rubli towaru przez granicę, ma się rozumieć, bez opłaty cła, że asekurują kontrabandę, że oprócz tego prowadzą na równie poważną skalę handel zamienny przedmiotami, pochodzącymi z kradzieży i rabunku, wysyłając do Hamburga i za Ocean to, co skradziono w Królestwie i Cesarstwie, a do Królestwa i Cesarstwa to, co skradziono w Niemczech, w Anglji i gdzieś indziej, że udzielają kredytu na poważniejsze przedsiębiorstwa... złodziejskie, że wreszcie wyrabiają kopami fałszywe plomby, a nawet, jak on sądzi, muszą produkować fałszywe pieniądze.
Pan Natan powstał z krzesła. W tej chwili nie był wcale podobny do tego poważnego, a skończenie poprawnego finansisty, jakiego znał cały świat. W oczach świeciło mu przerażenie. Bełkotał:
— Powiadasz... powiadasz?
Pan Joachim tymczasem odrzucił się na tył krzesła i śmiał się do rozpuku.
— Ha, ha, ha! — wołał — uważasz, co za obrzydliwe potwarze...
— Więc to żart?... Skąd wiesz, że chce denuncjować?...
— Nie wiem, ale przypuszczam — rzekł już zupełnie zimno pan Joachim. — Nie sądzisz przecie, ażeby ów ładny chłopiec chciał się mnie z takich zamiarów zwierzać. A przypuszczam dlatego...
Tu pan Landsberger się zatrzymał. Po chwili zapytał:
— Czy wiesz, jak się nazywa ten rudy oberwaniec?
— Nie.
— Ach, to tłumaczy twoją naiwność. Otóż jego nazwisko, a właściwie przezwisko, jest „Czerwony Janek“.
— Przecież to twój człowiek...
— Właśnie. I dlatego też przypuszczam z jego strony tak ładne zamiary. Powinien on być w tej chwili w Prusiech, po tamtej stronie granicy, tymczasem przyjeżdża sobie tu, do Warszawy. A trzeba ci wiedzieć, że, jako złodziej pobytowy, niema prawa tu pozostawać i nadto jest dobrze poszukiwany za kilka historyj, które mu się udały już na pobycie. To jeszcze mało. Mam dowody, że razem z moim konkurentem, Weinmanem, chciał mnie urządzić w gruby sposób.
— Więc?
— Więc, zanim będzie mowa o „likwidacji“, to jest o wycofaniu się z tutejszych interesów i wyjechaniu w cieplejsze kraje, trzeba usunąć tę przeszkodę.
Pan Natan ściągnął brwi; w oczach jego świecił teraz zły płomień.
— Jak? — zapytał głosem suchym, bezdźwięcznym.
Pan Joachim wypił resztę wina z kieliszka, przejrzawszy je poprzednio pod światło. Następnie chciał mówić, gdy wtem dało się słyszeć pukanie.
Herein! — rzekł pan Landsberger.
Na progu stanął „Josek“, a raczej (wiemy już jego nazwisko) Józef Stiefel, zadyszany, blady od znużenia, w swym długim surducie, przypominającym nieco krój kapoty.
— Pan Pfeifer tutaj? — zapytał głosem gardłowym. — A!.. — dorzucił, spostrzegając pana Lurjego.
— Wejdź pan, wejdź — zachęcał go przedstawiciel firmy „Ejteles i Sp.“.
„Josek“ postąpił parę kroków naprzód.
— Cóż, cóż? — pytał go z gorączkowym pośpiechem pan Natan. — Przy tym panu możesz pan mówić.
„Josek“ zabrał głos:
— Ten człowiek wziął numer w hotelu. Mieszka pod numerem 19. Wkrótce potem wychodził wrzucić list do skrzynki pocztowej. Następnie wrócił do numeru.
Pan Natan zbladł okropnie. Bełkotał:
— List... list?...
— Tak jest — odpowiedział „Josek“.
Pan Joachim musiał aż skierować znaczące spojrzenie na pana Natana, ażeby ten przyszedł trochę do przytomności.
— Otóż, przypuszczając, że polecenie, dane mi, zostało w ten sposób wypełnione, skierowałem się tutaj. Po drodze spotkał mnie pan Apenszlak, kupiec z Nalewek.
— Apenszlak? — zawołali obadwaj wspólnicy.
— Wydawał się bardzo zaniepokojony. Pytał, czy nie będę się przypadkiem widział z panem. A kiedy odpowiedziałem twierdząco, dał mi tę kartkę.
Podał panu Natanowi zwinięty kawałek papieru, zasmolony, bez koperty. Na papierze tym było skreślone drżącą ręką jedno tylko słowo:
„Rewizja“.



VIII
ZA KAUCJĄ

— A więc to nie żarty adwokacie?
— Bynajmniej.
— Zgóry trzykroć sto tysięcy rubli!
— Gotówką.
— I kto składa?
— Pan Stawinicz, przyjaciel Strzeleckiego.
— Ależ to musi być miljoner. Wiesz pan, że w mojej praktyce, a zapewne i w praktyce całego naszego sądu, dotąd podobnego wypadku nie było.
Taki djalog prowadzony był na dzień wcześniej przed wypadkami, opowiedzianymi w poprzednim rozdziale, przez znanego nam już sędziego śledczego i adwokata „Julka“.
— To ciekawe, to ciekawe! — powtarzał sędzia śledczy, przeciągając ręką po czole.
— Ale siadajże, adwokacie! — dorzucił po chwili. — Takeś mnie oszołomił twą wiadomością, że nie uważałem nawet, iż dotąd stoisz.
„Julek“ siadł. Wykrzyknik sędziego co do Stawinicza, który, jak wiemy, był tu osobą podstawioną, trochę kłopotał adwokata. Profesja nie nauczyła go mówić z zimną krwią nieprawdy, nawet w najlepszym celu. Do tego łączyła się niepewność, czy sędzia wobec okoliczności sprawy, zechce utrzymać w mocy decyzję co do kaucji. „Julek“ kręcił się na krześle.
Przez chwilę panowało milczenie.
— A więc kiedyż Strzelecki będzie wolny? — zapytał wreszcie adwokat, probując zdobyć pozycję śmiałością.
Jednocześnie wydobył z teki grubą paczkę i arkusz papieru.
— Oto pieniądze — rzekł — a to podanie.
— Ja jestem upoważniony do wniesienia.
Sędzia śledczy wstał z krzesła.
— Chwilkę, adwokacie — odezwał się — tylko chwileczkę. Muszę zebrać myśli.
Upłynęło parę chwil. Sędzia wreszcie usiadł i zaczął:
— Wybaczysz, adwokacie, że dałem panu czekać. Ale sprawa i jej okoliczności są tak wyjątkowe! Przyznam się panu otwarcie, że jestem nieprzygotowany, zaskoczony zupełnie przez pańskie żądanie. Muszę jednak powiedzieć, że pytać się w tej chwili: „kiedy Strzelecki będzie wolny“, jest trochę przedwcześnie.
Twarz „Julka“ zachmurzyła się.
— Dlaczego to? — zapytał.
— Wiesz pan dobrze, w jakim stanie śledztwa wydałem postanowienie co do ewentualnego uwolnienia oskarżonego za kaucją. Wprawdzie władze zwierzchnicze nie zniosły mej decyzji i pozostaje ona w swej sile, ale wiesz pan dobrze, jak się od tego czasu okoliczności zmieniły.
„Julek“ spojrzał niespokojnie na sędziego.
— Obecnie stwierdzono, iż w paczce pięciu tysięcy rubli, złożonej przez pannę Temę Z., znajdują się banknoty, skradzione firmie „Ejteles i Sp.“
— Bądźmy ściślejsi: wypłacone tej firmie przez bank dnia poprzedniego przed kradzieżą — próbował słabo opanować „Julek“. — Mogły one następnie przyjść do Strzeleckiego inną zupełnie drogą.
— Jaką? Niech nam to wyjaśni.
Adwokat odpowiedział na to tylko rozłożeniem ramion.
— Widzisz, adwokacie... Zresztą, gotów jestem przyjąć pańską poprawkę. To nie zmienia bynajmniej położenia. Tak, czy inaczej, mamy teraz niezmiernie groźny dowód przeciwko Strzeleckiemu, dowód materjalny, faktyczny. Cóż pan na to powiesz?
„Julek“ nie miał nic do odpowiedzenia.
— W tym stanie rzeczy muszę się najpierw poważnie zastanowić nad możliwością utrzymania mej poprzedniej decyzji.
Adwokat próbował zacząć mówić, przekonywać; ale sędzia, który ochłonął już z pierwszego wrażenia, nie ustępował.
— To trudno — odpowiadał na wszystkie przełożenia — rozumiesz pan dobrze odpowiedzialność, jaka na mnie ciąży. Jestem przedstawicielem sprawiedliwości i prawa i nie mogę dopuścić żadnej ujmy ani dla jednej, ani dla drugiego. Zresztą nade mną są moi zwierzchnicy. Ważność sprawy zwiększa tylko odpowiedzialność. Samo nawet złożenie tak wyjątkowej, ze względu na sumę, kaucji, jest okolicznością, dorzucającą wiele do sprawy.
— Przecież tego ani prawo, ani logika przeciwko oskarżonemu tłumaczyć nie pozwala! — protestował żywo adwokat.
— Zgoda, najzupełniejsza zgoda! Nie zapominaj pan przecież, iż władza sądowa ma obowiązek pilnowania, ażeby oskarżony w żadnym razie nie uniknął wymiaru kary i ażeby pieniędzmi się od niej nie mógł wykupić.
— Ostatecznie — rzekł w konkluzji sędzia — muszę w spokoju rozważyć wszystkie pro i contra. Wierz mi pan, że niepotrzebnych kwestji i trudności robić nie będę. Bądź pan łaskaw zostawić podanie i zgłosić się około czwartej. Dopiero wówczas będę mógł panu dać decyzję. Pieniądze tymczasem zabierz pan.
Za chwilę „Julek“ był już na schodach. Biegł on, jak zwykle, szybko. Rozmyślania, którym się oddawał, nie były najweselsze.
Tego się właśnie obawiał. Zbyt dobrym był prawnikiem, ażeby nie rozumieć, iż położenie, z chwilą sprawdzenia numerów banknotów, na żądanie samego Strzeleckiego, stawało się nieskończenie gorszem. To też, idąc do sędziego śledczego z kaucją, na serjo myślał, czy nie właściwem byłoby teraz przedstawić sędziemu śledczemu odkrycia „Frygi“, które niejako mogłyby służyć za przeciwwagę tej poszlaki.
Adwokat żałował bardzo, że „Fryga“ wyszedł od niego przed złożeniem przez pannę Felę pieniędzy. Rano, przed wyjściem do sądu, posyłał nawet służącego do ratusza, ażeby się dowiedział o ajenta. Odpowiedziano tam jednak, że „Frygi“ niema.
Dodać musimy, że urzędownie „Fryga“ kwaterował w ratuszu, a w mieszkaniu na Starem-Mieście, gdzie była zameldowana Karolcia, przebywał tylko w chwilach wolnych od służby. Naczelnik wiedział o tem i tolerował, ze względu na usługi, oddawane przez użytecznego ajenta. „Fryga“ nawet raz, podczas jednej z wypraw na złodziei, dostał uderzenie nożem w ramię, przeznaczone dla swego zwierzchnika. To też wolno mu było niejedno. Kontentowano się zresztą tem, że w wydziale wiedzieli zawsze, gdzie go znaleźć. „Fryga“ też na pierwsze zawołanie zawsze był gotów.
Ma się rozumieć, adwokat „Julek“ o prywatnem mieszkaniu ajenta i o jego „sielance“ nie wiedział. To też nie mógł skierować swych poszukiwań na Stare-Miasto.
Musiał tedy, nie chcąc opóźniać wolności Strzeleckiego, udać się do sędziego sam.
Podczas rozmowy z sędzią, kilkakrotnie otwierał już usta, ażeby mu w paru słowach wspomnieć o odkryciach ajenta. Ale obawa pogorszenia jeszcze sprawy, zamiast jej polepszenia, wstrzymywała go. Zresztą, musimy wydać „Julka“ z sekretu: wstydził się on trochę wspominać przed sędzią o swoich stosunkach z ajentem.
Opuśćmy jednak adwokata, oddanego smutnym myślom, a wróćmy na chwilę do gabinetu sędziego.
Ów był pełen niepokoju i niepewności. Poleciwszy, ażeby nikogo nie wpuszczano, przechadzał się szerokiemi krokami po pokoju. Od czasu do czasu gestykulował, to znów wyrywały mu się z ust jakieś niedokończone słowa.
Sędzia ważył okoliczności sprawy, komentował ją ze wszystkich stron, starał się przeniknąć ciemności, które w niektórych punktach dokoła niej się gromadziły.
— Bardzo być może — mówił do siebie — że oskarżony jest ofiarą nawet nie zbiegu okoliczności, lecz występnej machinacji. Można przypuszczać, ale tylko przypuszczać. Machinacja, jeżeli zresztą istnieje, jest tak doskonała, że przekona przeciwko niemu każdy sąd. W takich warunkach uwolnienie oskarżonego byłoby szaleństwem. Jeżeli odrzucić te drugoplanowe okoliczności, te niedomówienia, te półcienie, niewiele zresztą zmieniające stan rzeczy, oskarżenie o kradzież jest proste, jasne i bezwzględnie stwierdzone. Skradzione pieniądze znalazły się w jego ręku! Złożenie tak poważnej kaucji może być właśnie dowodem, że przyjaciele Strzeleckiego stanowczo zamierzają dać mu możność uniknięcia wymiaru sprawiedliwości, możność ucieczki.
Sędzia śledczy zatrzymał się.
— Z drugiej strony — zaczął znowu — nie zapominajmy, że można nad Strzeleckim urządzić tajny nadzór. Obawa ucieczki mogłaby zostać w ten sposób zneutralizowana. Przytem niezmiernie jest ciekawe, jakie byłoby jego postępowanie po uwolnieniu? Możnaby w ten sposób wyjaśnić ciemności, uzyskać jeszcze bardziej niewątpliwy dowód jego winy. Z drugiej strony, mając ręce rozwiązane, on sam, jeśli jest niewinny, mógłby wynaleźć i przedstawić dowody swej niewinności.
Sędzia usiadł i przez dłuższą chwilę rozmyślał.
— Nie, nie, — wykrzyknął wreszcie — sprawiedliwość bawić się w takie sztuczki nie może. Życie nie jest romansem, lecz rzeczywistością. Nie trzeba się dać obałamucać niezręcznym bajkom przestępców...
Znowu umilkł. Uspokoił się, przysunął arkusz papieru i zaczął pisać.
— Obowiązek mi nakazuje — mówił do siebie — znieść poprzednią decyzję. To trudno! Jestem gotów mieć dla niego sympatję, jako człowiek, ale, jako sędzia, muszę działać według prawa.
W kwadrans nowe postanowienie było gotowe.
Sędzia jednak znowu się zamyślił. Przychodziły mu do głowy nowe wątpliwości.
— Jakkolwiekbądź — myślał, przechadzając się po gabinecie — kwestja jest tak ważna, iż wolałbym nie decydować w tej mierze bezwzględnie własną mocą.
Śledztwo było jeszcze w jego ręku. Miał więc prawo wydać decyzję i ta byłaby niewątpliwie ważna. Ale mógł przecież pójść po radę do swego zwierzchnika, prokuratora. Sprawa ta budziła bardzo poważne zainteresowanie; szczegóły jej były dobrze znane prokuratorowi. Rada jego mogła do pewnego stopnia zmniejszyć, jeśli nie urzędową, to moralną odpowiedzialność sędziego.
— Tak, pójdę poradzić się! — powiedział sam do siebie.
Wziął arkusz papieru, na który przed chwilą rzucił postanowienie i jego motywy, i skierował się ku drzwiom, prowadzącym do przedpokoju.
W maleńkim przedpokoju było w tej chwili prawie pusto. Na ławce, pod oknem, woźny w mundurze o zielonych wypustkach kręcił papierosa i przyglądał się latającym za oknem wróblom; w kącie, przy piecu, siedziała jakaś ubogo ubrana kobiecina. Trzymała w ręku list.
Na widok sędziego, z pośpiechem podniosła się z miejsca.
— Za kwadrans wrócę — rzucił sędzia woźnemu, kierując się ku drzwiom wyjściowym.
Kobiecina tymczasem pytała wzrokiem o coś woźnego — widocznie, czy to sędzia; woźny odpowiedział jej skinieniem głowy. Kobieta zbliżyła się do urzędnika.
— Proszę wielmożnego pana, list — rzekła. — Czekam już pół godziny.
Sędzia zatrzymał się; zwrócił się do woźnego:
— Dlaczego nie przyniosłeś mi listu?
— Nie chciała oddać. Mówiła, że to do własnych rąk. A pan sędzia nie kazał nikogo wpuszczać.
Sędzia wziął do ręki list. Na kopercie było napisane: „b. pilne!“ Chciał już rozerwać kopertę, gdy kobiecina znów się odezwała:
— Ta pani, co mi dała list, kazała prosić o pokwitowanie; mówiła, że w środku są jakieś ważne papiery.
Sędzia spojrzał zdziwiony na kopertę, której niezbyt wielka objętość nie usprawiedliwiała bynajmniej tego przypuszczenia.
— Co za pani? — zapytał.
— Ze starego Miasta.
Sędzia był coraz bardziej zdziwiony.
— Daj mi kawałek papieru — rzekł do woźnego.
Za chwilę kobieta, odebrawszy pokwitowanie, wychodziła, a sędzia skierował się w jeden z korytarzy gmachu sądowego, prowadzący do prokuratora.
W drodze rozdarł kopertę. W środku znajdował się list i mniejsza zapieczętowana kopertka.
List brzmiał, jak następuje:
„Wielmożny panie sędzio“!
Jestem żoną ajenta policyjnego, noszącego przezwisko „Frygi“, którego zapewne wielmożny pan sędzia sobie przypomina, ponieważ już kilka razy z Jego rozporządzenia wykonywał różne czynności, a nadto stawał w sprawach, jako świadek. Mąż mój w tej chwili, z powodu wypadku, który go spotkał, leży nieprzytomny w łóżku i nie wiem kiedy odzyska świadomość.
„Z tego powodu czuję się w obowiązku, wyręczając go, zawiadomić Wielmożnego Pana Sędziego, że mąż mój, powodowany zbytnią gorliwością w swoim zawodzie, stał się winnym wobec pana sędziego. Mianowicie, podczas rewizji w mieszkaniu nieboszczyka kasjera Halbersona, ukrył kilka kawałków papieru, będących widocznie szczątkami listu, chcąc następnie za ich pomocą odkryć tajemnicę, jaka się, jego zdaniem, w sprawie znajdowała i w ten sposób samodzielnie dojść do wykrycia prawdziwych winowajców. W tym celu od pewnego czasu robił już poszukiwania, których rezultat będzie mógł zakomunikować Wielmożnemu Panu po dojściu do zdrowia.
„Tymczasem, ponieważ jego choroba może potrwać pewien czas, a okoliczność odkrycia listu może mieć niezmierne znaczenie w sprawie, wiedząc o poszukiwaniach męża, których zresztą bynajmniej nie pochwalałam, uważam za najpilniejsze, wraz z obecnem wyjaśnieniem, przesłać Wielmożnemu Panu szczątki papieru. Znajdują się one w załączonej kopercie, wraz z objaśnieniem, jak je, zdaniem mojego męża, złożyć i czytać należy. Dodać muszę, że te kawałki nie stanowią bynajmniej całego listu. Reszta kawałków znajduje się, jak mi mówił mąż, w mieszkaniu Halbersona, które jest podobno zapieczętowane, tak, że będzie można kawałki zestawić i w ten sposób cały list odcyfrować. Przytem zwracam uwagę Wielmożnego Pana jeszcze na jedną okoliczność: list jest pisany na papierze, posiadającym rodzaj wodnych znaków, w formie gwiazdek, a więc i tamte kawałki powinny mieć tę samą cechę wyróżniającą.
„Wrazie gdyby Wielmożny Pan Sędzia uznawał za potrzebne, tymczasem ja mogę służyć wszelkiemi innemi objaśnieniami.
„Wreszcie jeszcze raz proszę w imieniu mego męża o przebaczenie; działał on nierozważnie, ale nie ze złą wolą. Zamiarem jego było pomóc sprawiedliwości, do czego wziął się w sposób zapewne niewłaściwy. Jestem przekonana, że Wielmożny Pan Sędzia nie zechce gubić i pozbawić kawałka chleba biednego człowieka, który może na to lekkomyślnością swoją zasłużył.
„Jeszcze raz najpokorniej o to błagam Wielmożnego Pana Sędziego i ośmielam się przypomnieć, że obecnym moim krokiem naprawiam prawie w zupełności błąd mojego męża.

Pozostaję z najgłębszem poważaniem
Sługa...“

Tu następował nieczytelny podpis.
Sędzia szybko przebiegł oczyma ten list. Wywarł on na nim ogromne wrażenie.
— Ach, tak! — mruknął pod nosem — „Fryga“, zdolny ajent, ale ma namiętność do prowadzenia śledztw na boku.
Sędzia stanął w korytarzu. Otworzył ostrożnie mniejszą kopertę. Znalazł w niej kilkanaście małych kawałków papieru, a nadto tekst urywka, odtworzony przez Karolcię.
Przyglądał się papierowi długo... Tysiączne myśli przechodziły mu przez głowę. List, nad którym nieraz pewno Karolcia dobrze się zarumieniła, przyznając sobie tak śmiało tytuł żony ajenta, zadziwił go przedewszystkiem formą. Ortografja, kaligrafja i styl nie pozostawiały nic do życzenia.
— Żona ajenta! — mówił sam do siebie — to dziwne... Zresztą, trzeba ją będzie wezwać.
Dalej, treść samego listu miała niezmierną wagę. W samej rzeczy; jeśli uznać kawałki listu, jakoby znalezionego w pokoju Halbersona, za autentyczne, cała sprawa przybierała nowy obrót. Jakkolwiek było tłumaczyć urywki słów i zdań, odnalezione na tych podartych kartkach przez „Frygę“, zawsze wprowadzały one sprawę śmierci Halbersona i związaną z nią sprawę kradzieży trzechkroć stu tysięcy rubli na inną zupełnie drogę. Rzecz zaczynała przybierać obrót tak fantastyczny, że nawet najfantastyczniejsza obrona Strzeleckiego nie zdawała się tak niemożebną, jak pierwotnie. Strzelecki, wobec tego listu, nie mógł być w żadnym razie głównym i jedynym sprawcą zbrodni; w najgorszym razie, mógł być wspólnikiem, komparsem, w najlepszym — ofiarą niepochwytnej machinacji.
Sędzia przechadzał się długo po korytarzu, rozważając wszystkie ewentualności.
— Bądź co bądź, trzeba się porozumieć z prokuratorem — rzekł wreszcie.
Konferencja sędziego z prokuratorem trwała blisko godzinę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesteśmy w celi więziennej.
Szare, twarde i zimne ściany wąskiej a szczupłej celi odgradzają więźnia od świata i ludzi. U góry, wysoko, maleńkie okienko, zamknięte czarną kratą, przepuszcza zaledwie cokolwiek światła. Przy ścianie twardy tapczan, a właściwie rama drewniana, z rozciągniętą w środku grubą materją, zastępującą posłanie, w kącie dzbanek z wodą — oto wszystko.
Było to nazajutrz, około drugiej w południe.
Promienie słońca, które w pogodny październikowy dzień po raz ostatni pewno, przed pójściem na zimowy spoczynek, pieściło ulice i mury miasta zabłąkały się i do tej cichej i smutnej celi. Jeden blady, złotawy promień przedarł się przez czarne kraty, oświetlił pajęczynę, oplatającą sufit więzienia ogrzał dwie spotkane po drodze muchy, aż biedactwa zaczęły poruszać skrzydełkami, wreszcie zatrzymał się na murze nad łóżkiem, uwydatniając jakieś rysy i szczerby, niby napisy i rysunki, któremi była pokryta ściana.
Janek Strzelecki siedział na tapczanie. Głowę trzymał pomiędzy rękami, opartemi na kolanach. Spoglądał wzrokiem prawie bezmyślnym w podłogę. Dokoła niego panowała cisza, tylko od czasu do czasu dolatywał z korytarza daleki odgłos kroków. Już od pół godziny ani podniósł oczu w górę. A tymczasem promień słońca zbliżał się coraz bardziej ku jego głowie, otaczał ją jakąś aureolą złocistą. Zdawało się, że słońce chce go pocałować, chce zwrócić uwagę biednego więźnia na ten ostatni uśmiech pogodnej, pełnej uroku jesieni.
Janek porwał się z miejsca.
— To niepodobna! — rzekł głosem przytłumionym, który dziwnie nieprzyjemnie obijał się o te szare mury — to niepodobna!
Zaczął się przechadzać po ciasnej izdebce, robiąc zaledwie parę kroków w jedną i drugą stronę. Cała fala myśli, wspomnień, kombinacji przebiegła mu przez głowę.
Niewinny, był prawie pewny skazania. Czuł jakąś tajemniczą sieć, oplątującą go dokoła. A wszystko się zaczęło od tego, że chciał się po raz ostatni zobaczyć z „tamtą“... Zgodził się stawić na jej wezwanie. Sam sobie winien! Kara, która go dosięga, stokroć powinna być surowszą. Idąc na spotkanie z „tamtą“, zdradzał niemal Różę. Za to stracił ją teraz bezpowrotnie. Co się stało, to się nie odstanie.
Ciągle wracał do tej myśli i ciągle paliła go ona na nowo.
Twarz jego, wychudła, blada, pod wpływem tej myśli ściągnęła się w ostrzejsze jeszcze linje. Oparł się o ścianę i przymknął oczy. Pierś jego poruszały gwałtowne, konwulsyjne łkania. Po twarzy płynęły mu zwolna gorące, grube łzy.
— Różo! Różo! — wyrywało mu się od czasu do czasu z ust.
Promień słońca, ślizgający się po ścianie, spotkał jego biedną, pałającą głowę i począł ją całować i pieścić. Przemknął się po włosach, starał się wyprostować sfałdowane czoło, wreszcie począł zlekka łaskotać czerwone od łez powieki. Janek mimowoli otworzył oczy.
Dopiero teraz ujrzał swoje więzienie pełne słońca i uśmiechów nieba. Ten blady promyk światła tak dziwnie rozświetlił te szare mury, ozłocił je i przystroił, że biednemu więźniowi cela jego zdała się w tej chwili niemal pałacem. Muchy trzepotały skrzydłami, w górze, w promieniu słońca igrały miljardy maleńkich pyłków, a u czarnych krat więzienia wieszały się białe, srebrzyste nici babiego lata.
Upłynęła chwila. Mimowoli niejasny uśmiech zaczął się budzić głęboko w kątach twarzy Janka, obok nieobeschłych jeszcze łez. To wszystko było tak proste, a jednak tak piękne, zwłaszcza dla więźnia. Stanowiło to tak dziwny kontrast z całem morzem czarnych myśli, wirujących mu w głowie.
W umyśle Janka poczęła powstawać reakcja. Te promienie słoneczne budziły w nim nowy świat myśli. Dawały się one streścić w jednym wielkim wyrazie: Nadzieja!
— Czyż to możebne? — pytał sam siebie więzień.
Teraz dopiero zaczął sobie uświadomiać to, co go dzisiejszego ranka spotkało. Dopiero obecnie zrozumiał, co mu przed godziną mówił sędzia śledczy.
Tak, tak! Rano, dzwoniąc kluczami, przyszedł stary Jefrem i kazał mu się zbierać do „śledowatiela“. — Pojedziesz, brat, karetą! — mówił. I rzeczywiście, wkrótce potem siedział wewnątrz zakratowanego furgonu; konie parskały, furgon trząsł, bruk dudnił, a dwaj aresztanci, siedzący z nim razem, o czemś rozmawiali w złodziejskim żargonie. Przez kratki widać było znikające, jak migawki w latarni magicznej, urywki kamienic, drzew, przechodniów i dorożek. Wkrótce potem był w gabinecie sędziego śledczego. Ten gabinet przejmował go drżeniem. Ta walka z coraz nowemi, gromadzącemi się coraz potężniej poszlakami, walka bez wyjścia i rezultatu, nabawiała go nerwowego strachu. Jak ptak w klatce, uderzał coraz o nowe przeszkody, twarde jak żelazo i nieugięte jak logika, i upadał znużony, rozbity... Był w tym gabinecie tyle razy i zawsze ten sam skutek. To też teraz, gdy tam wchodził, stawał się nieczułym na wszystko. Wpadał w rodzaj odrętwienia.
Tym razem sędzia śledczy trzymał go krótko... Mówił mu... ach, tak! mówił mu, że złożono za niego kaucję i że do czasu osądzenia sprawy zostanie wypuszczony na wolność. Nastąpi to niedługo, za parę godzin, może za godzinę.
— To niepodobna... to niepodobna! — powtarzał sobie Janek.
Ale tymczasem nadzieja, razem z blado-złotemi promieniami jesiennego słońca, zaczęła przenikać w głąb jego piersi. Łzy obeschły na twarzy biedaka. Uśmiechnął się niemal do jaśniejszych widziadeł, które mu w dali ukazywała wyobraźnia.
W korytarzu dały się słyszeć kroki. Szczęknęły klucze; we drzwiach stanął stary Jefrem.
— Panie, panie, do kancelarji — rzekł.
W pół godziny potem formalności zostały załatwione. Ciężka furta więzienia, skrzypiąc, otworzyła się. Ze schodów, prowadzących do kancelarji, dwóch więźniów, zajętych robotą, spoglądało z zazdrością na szczęśliwca, który wychodził na wolność. Strażnik przy bramie kłaniał mu się uniżenie.
Strzelecki przestąpił próg. Furtę zatrzaśnięto z łoskotem.
Znalazł się na ulicy.
Dziwnie w tej chwili wyglądał i dziwne mu przez głowę przechodziły myśli.
Zarośnięty, zaniedbany, wychudły, miał ubranie zniszczone, pełne plam. Wisiało ono na nim raczej, niż leżało. Uśmiechnął się sam do siebie smutnie.
— Chciałbym się zobaczyć w zwierciadle! — pomyślał.
Po chwili zastanowił się. Co ma robić? Należało wrócić do mieszkania. Poco? Rumieńce mu uderzyły do twarzy. Hańba, wstyd! Będą go pokazywali palcami na ulicy. — To ten, co ukradł trzysta tysięcy! A potem znów sąd, najpewniej wyrok, skazujący znowu na więzienie... Czy nie lepiej skończyć odrazu?
W umyśle Janka Strzeleckiego powstała myśl, która mu dotąd nie przychodziła do głowy, myśl o samobójstwie. Uśmiechnął się do niej.
— To spokój, wieczny spokój!... — powtarzał sobie.
Przyszła mu do głowy nowa myśl. Tak! Przedtem ma jeszcze coś do zrobienia. Musi jeszcze zobaczyć ją... choćby na minutkę, choćby zdaleka. Musi się z nią pożegnać! A potem...
Krokiem ciężkim, chwiejąc się, jakgdyby był pijany, ruszył naprzód wzdłuż muru więziennego. Szedł, nie patrząc w górę, schyliwszy głowę ku ziemi.
Trochę opodal więziennej bramy, przy rogu poprzecznej ulicy, stała kareta. W chwili, kiedy Janek przechodził obok powozu, z okienka karety wychyliła się urocza główka dziewczęcia.
— To on! — wyszeptało dziewczę.
Z karety wyskoczył wysoki brunet, o przystrzyżonej brodzie i po rajtarsku sterczących wąsach.
— Janek! — wołał, rzucając się ku uwolnionemu z więzienia.
— Władek... Stawinicz!... — zaledwie mógł wybełkotać.
Ku wielkiemu zgorszeniu arystokratycznego stangreta, spoglądającego na tę scenę z wysokości kozła, dwaj przyjaciele padli sobie w objęcia.
W tej chwili wzrok Strzeleckiego pobiegł trochę dalej, ku wnętrzu karety... Zachwiał się, aż go musiał podtrzymać Stawinicz. Wyciągnął naprzód ręce.
— Pani... Różo!... — zawołał.
Ona chciała coś powiedzieć, ale drżące jej wargi nie mogły wymówić ani jednego słowa. Wyciągnęła tylko ku niemu ręce.
Stangret był stanowczo zgorszony.



IX
PLAJT!“


Przez Nalewki, w rannych godzinach, przeciągała następująca oryginalna kawalkada. Na przodzie szedł komisarz sądowy ze swoim pisarzem, dalej, o parę kroków, znany już nam właściciel „Kantoru inkasa i realizacji“, pan Abraham Meiner, w odwodzie dwaj pisarze, jeden niski, pucołowaty blondyn, drugi elegancki młodzieniec, o pięknie przystrzyżonej brodzie. Jeden z nich dźwigał pod pachą wielką tekę, drugi jakąś paczkę.
Wspaniały widok!
Szczególniej ozdobą całego tego orszaku był sam pan Abraham Meiner. Z podniesioną głową, kroczył poważnie w samym środku orszaku, stawiając wysoko nogi. Usta jego ozdabiał uśmiech półdobrotliwy, półdrwiący, który zresztą co chwila zmieniał odcienie, w miarę spotykania różnych osobników i wymiany z nimi ukłonów. Ten uśmiech stanowił całą „skalę kredytową“ Nalewek; wyrażał on dokładnie, co wart który ze spotykanych chałatowych kupców; lepiej nie mógł być poinformowany żaden komitet handlowy przy żadnym z banków. Na widok jednych był on służalczo słodki, wobec innych stawał się lekceważącym, nawet wzgardliwym. Odpowiednią skalę przedstawiały także ukłony, oddawane delikatną ręką pana Abrama.
— Cy... cy... a fajne purec! — mówili brudni Żydkowie, wyglądając ze swych sklepów, na widok wspaniałego przedstawiciela pokątnej Temidy na bruku Nalewek.
Pan Abraham nie stracił dziś napróżno czasu. Zrobił już trzy zajęcia, przyłożył mnóstwo pieczęci i nawet chciał jednemu z dłużników zabrać rzeczy na furę. Dopiero ubłagany, zgodził się na pozostawienie zajętych przedmiotów pod dozorem swego dłużnika, w jego mieszkaniu. Ma się rozumieć, nie obeszło się bez małego wynagrodzenia dla dobrotliwego pana Abrahama; dowodem paczka z towarami, która przeszła z rąk dłużnika pod pachę jednego z pisarzy pokątnego doradcy.
Pan Abraham był zdania, że nie robi się kroku bez wynagrodzenia.
Obecnie właściciel „Kantoru realizacji i inkasa“ podążał na czwarte zajęcie. W chwili, kiedy dawał rozporządzenie pisarzom, aby czekali na ulicy (był to rodzaj gwardji ochronnej, ponieważ zdarzało się, iż pokonani prawem dłużnicy pana Abrahama starali się go zwalczyć argumentami... pięściowemi), a sam zamierzał wejść do sklepu za przedstawicielem sprawiedliwości, ukazał się nadbiegający z przeciwnej strony Nalewek „Josek“.
Pan Abraham zatrzymał się; na ustach jego zaigrał uprzejmy uśmiech w najdoskonalszym gatunku. Za chwilę „Josek“ znajdował się przy nim.
— Co pan... co każesz? — zapytał pan Abraham, starając się być wykwintnym.
— Chciałem się z tobą zobaczyć. Wyszedłeś z domu tak rano.
— Co robić? — rzekł z powagą pan Abraham, gładząc błyszczącą od brylantów ręką pięknie wygolony podbródek. — Ja mam na głowie tyle interesów, tyle interesów!
Aż cmoknął.
— Chcę wiedzieć, co z Bernfusem?
— Dobrze. Dziś będzie załatwione.
— Dziś?
Triumfujący uśmiech ukazał się na twarzy pana Abrahama.
— Widzisz, ja tak zawsze. Nie żartuję! Abraham Meiner, co ma ogłosić komu upadłość jutro, to mu ogłosi dziś.
— Więc dziś będzie wniesione podanie do sądu handlowego?
Pan Abraham spojrzał z powagą na cyferblat szczerozłotego zegarka, wysadzanego brylantami.
— Już wniesione. „Mój“ adwokat — na tym wyrazie „mój“ był położony niewysłowiony akcent — tam już czeka. O pierwszej będzie zapieczętowane.
Pan Abraham uważał za stosowne roześmiać się na cały głos.
— Będziesz przy tem?
— A jakże.
— A inni?
— Inni też w porządku. Mówiłem ci już, że mamy ich już trzech, wszyscy na prowincji. Tym niema poco robić upadłość, oni i tak pocichu zrobią „plajt“.
— Dobrze. Zobaczymy się wieczorem.
„Josek“ oddalił się szybko, gwiżdżąc coś między zębami, a pan Abraham wszedł majestatycznie do sklepu, gdzie już komisarz sądowy przystępował do urzędowych czynności, a Żyd, Żydówka i pięcioro Żydziąt starało się tymczasem ukrywać pod ubraniem i w różnych kątach wszystko, co cenniejsze.
Rozpoczęło się zajęcie.
W dwie godziny potem znajdujemy pana Abrahama Meinera w tylnej izdebce składów firmy „Bernfus i Syn“, na Franciszkańskiej.
Była to jedna z najpoważniejszych w tej okolicy firm. Ciekawa jest jej historja. Zaczęło się od małego straganiku z zabawkami, guzikami i kramarszczyzną, który przed trzydziestu laty, w bramie tej samej kamienicy trzymała matka obecnego właściciela interesu. Kramik powoli rósł, aż stara straganiarka przeniosła się do jednego z najmniejszych sklepików w podwórzu; pomagał jej tam syn, młody, kilkunastoletni chłopiec. Po dwudziestu latach, stara Żydówka spoczywała, po całem życiu ciężkiej pracy i znoju, na kierkucie, a jej syn, który zdołał się tymczasem przetworzyć w grubego Żyda, o rudej brodzie, był jednym w większych hurtowników nalewkowskich.
Sklep jego i pakamer zajmowały cały parter bocznej oficyny i jeden z największych sklepów frontowych. Mieściły się tu nieprzeliczone paki i paczki norymberszczyzny, galanterji i różnych drobiazgów. Znalazłeś tu nici, igły, guziki, spinki, scyzoryki, zabawki, korkociągi, pilniki, narzędzia ślusarskie i stolarskie, bransoletki, kolczyki, lusterka, zamki, klucze, haftki, haczyki, ozdobne pudełka metalowe i tysiące, tysiące różnych drobiazgów. Po obszernych pakamerach składów Bernfusa uwijało się kilkunastu subjektów i chłopców.
Bernfus był jedną z powag nalewkowskich. Obecnie jednak gwiazda jego zaczynała blednąć. Bernfus był nieszczęśliwy w stosunkach rodzinnych. Żyd, który niema potomstwa, uważa się za pokrzywdzonego przez Opatrzność; z niepłodną żoną bierze on rozwód. Bernfus, pomimo dwukrotnego rozwodu, dochował się zaledwie jednego syna. Syn ten był zresztą jego nieszczęściem. Wysłany do jakiejś szkoły handlowej zagranicą, wrócił, wprawdzie bez patentu, ale z przyzwyczajeniami i szykiem niemieckiego kantorowicza, w dosyć złym gatunku. Jego „bezbożny““, krótki kostjum i koń, na którym jeździł w Aleje, „nawet w sobotę“, stanowiły przedmiot oburzenia całych Nalewek.
— Staremu Bernfusowi djabli wezmą! — mówili sędziwi nalewkowscy patrjarchowie, kiwając głowami.
Rzeczywiście, szalone wydatki, które robił młody Bernfus, wreszcie jego mieszanie się do handlu, prowadzonego przez ojca, podkopywało interes, dotąd bardzo solidny. Stary Bernfus był bardzo powolny żądaniom syna: robił wszystko, czego tylko ten chciał. Wtenczas to firma została zmieniona na „Bernfus i Syn“, wtenczas również z inicjatywy syna, obok interesu galanteryjno-norymberskiego został otworzony interes cukrowy. Firma „Bernfus i Syn“ pozostawała w ciągłych stosunkach z domem handlowym „Ejteles i Sp.“.
Interesy Bernfusów zaczęły się wkrótce chwiać pod nieumiejętnem kierownictwem syna. Szanowana na całej Franciszkańskiej i Nalewkach firma znalazła się na brzegu przepaści. Wówczas w starym Bernfusie obudził się doświadczony kupiec, który potrafił sam, z niczego, stworzyć ten interes. Postanowił on ratować, bynajmniej nie honor, o to wcale mu nie chodziło, ale pieniądze — porządną „plajtą“.
W tym celu uciekł się do inteligentnej pomocy majstra od tego rodzaju sztuczek, pana Abrahama Meinera.
W chwili, kiedy wchodzimy do jednej z tylnych izdebek obszernych magazynów firmy „Bernfus i Syn“, stanowiącej rodzaj kantoru, pan Abraham i Bernfus dopiero co powrócili z przeglądu pakamerów. Obydwaj są zadowoleni; przyjemny uśmiech igra na ich twarzach.
Bo też widok, który się im przedstawił, zupełnie odpowiadał ich wymaganiom. Składy, jeszcze przed tygodniem nabite towarem od góry do dołu, obecnie były prawie puste. Paki i paczki, zręcznie zgrupowane tak, ażeby zakryć próżnię, nie mogły oszukać oka specjalisty. Czuć było, że to tylko dekoracja.
W składach nie widać było zresztą tego gorączkowego ruchu, bieganiny, okrzyków, zapytań, szwargotu, przesuwania drewnianych schodków, ułatwiających dostęp do wyższych półek. Część subjektów już od paru dni została odprawiona. Pozostali poruszali się wprawdzie, ale jakoś ociężale, inaczej, niż zwykle. W sklepie nie widziałeś kupujących... W powietrzu czuć było burzę.
Pan Abraham rozsiadł się wygodnie w wielkim fotelu, stojącym przed dużym stołem, założonym księgami; poklepał się po brzuchu i rzucił te dwa słowa zapytania:
— Sy git?
Bernfus pochylił głowę twierdząco. Przez chwilę panowało milczenie.
— Już powinni być — zrobił uwagę Bernfus. — Spóźniają się.
— Przyjdą! — odpowiedział pan Abraham.
— Ale, ale — zapytał po chwili, wskazując na podręczną kasę ogniotrwałą, stojącą w kącie — czy tam jest co pieniędzy?
Bernfus spojrzał pytająco.
— Dlaczego?
— Trzeba, żeby było. Zawsze to przyzwoiciej.
— Masz pan rację.
Bernfus wyjął z kieszeni gruby pugilares, odliczył trzydzieści kilka rubli drobniejszymi papierkami i włożył do kasy.
— Poczekaj pan, poczekaj! — zawołał pan Abraham.
Wydobył zkolei swoją portmonetkę i wyszukał w niej nowiutkiego rubla; wrzucił go do kasy.
— Niech wierzyczele mają to od Meinera na szczęście!
Obydwaj ledwie nie pokładali się ze śmiechu na ten dowcipny żart pana Abrahama. Cała figura Bernfusa aż trzęsła się od śmiechu; oczy zachodziły mu łzami.
— To wyborne, to paradne!
Po chwili, kiedy uspokoili się, pan Abraham zaczął znów pytać.
— Jakże książki? — zagadnął, wskazując na nie ręką.
— Zupełnie dobrze.
— A weksle, te z Cesarstwa, na których tyle straciłeś?
Pan Abraham znów się śmiał.
— Wyborne.
— Ciekawy jestem, jak je będzie pański syndyk sprzedawał: na funty, czy na arkusze?
Bernfus nie mógł wytrzymać; parsknął znowu śmiechem.
— A gdzież pański syn, młody pan Bernfus?
— Niema go. Wyjechał onegdaj zagranicę. Ja mu kazałem. On ma takie delikatne zdrowie. On jest chory na serce.
W tej chwili z przednich pokoi pakameru zaczęły dolatywać jakieś szmery i hałasy. Pan Abraham skoczył z fotelu na równe nogi.
— To pewno oni! — rzekł.
Wkrótce do pokoiku, w otoczeniu kilku subjektów, wszedł komisarz sądu handlowego, adwokat N., rewirowy i kilka innych osób.
Komisarz włożył na szyję łańcuch.
— W imieniu prawa! — rzekł. — Sąd handlowy w dniu dzisiejszym, na żądanie wierzycieli: Apenszlaka i Fajnhanda, postanowił ogłosić upadłość firmy „Bernfus i Syn“. Kuratorem mianowany tu obecny adwokat N., a osoby przedstawicieli firmy mają być zabezpieczone przez oddanie pod nadzór policyjny.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Przystępujemy do opieczętowania — odezwał się po chwili komisarz sądowy.
— Zamykać sklep! — zawołał na subjektów Bernfus.



X
CO ROBIĄ „FRYGA“ I APENSZLAK?

Zostawiliśmy „Frygę“ w krytycznem położeniu.
Znajdujemy go nazajutrz nieprzytomnego na łóżku, w małej izdebce mieszkanka na Starem Mieście. Dopiero co odszedł doktór; skonstatował on, że stan „Frygi“ nie przedstawia nic wyjątkowo groźnego. Tylko znaczna liczba stłuczeń i dwie czy trzy ranki pokrywały jego całe ciało. Dołączyła się do tego gorączka, w której biedak rzuca się na łóżku, wymawia jakieś niezrozumiałe wyrazy, robi gwałtowne ruchy rękoma.
— Tam... tam... maszyna... czerwone płomienie... Zbliża się... ma w ręku nóż... Fałszerze... popiołu... popiołu... rzucić w oczy...
Karolcia, zapłakana, pochyliła się nad łóżkiem biedaka i starała się zimnemi okładami łagodzić gorączkę, zanim przybędzie stróżka, wysłana do apteki po lekarstwa, zapisane przez doktora.
— Ciemny korytarz... uciekajmy... czemprędzej... Oni gonią... są tuż... paka... jaka ciężka...
„Fryga“ naśladował odgłos czegoś ciężkiego, spadającego w głąb; po chwili znów zaczął rzucać urywane wyrazy:
— Zabici!... już ich niema... Odżyli... mają rewolwery... Strzelają... raz... dwa... trzy... Ach!
Porwał się i stanął na łóżku. Chciał gdzieś biec. Karolcia musiała użyć całej swej energji, ażeby go zmusić znów do położenia się. Osiągnęła wreszcie ten cel pieszczotami i pocałunkami.
— Józiu, Józieczku! — mówiła — nie bój się... To ja, twoja Karolcia... Jesteś w domu. A tam śpi Stach...
„Fryga“ uspokoił się. Schował się teraz cały pod kołdrą; drżał, zęby mu szczękały, jakgdyby z największego zimna. Karolcia okryła go jego paltem, położyła na wierzch swe futerko i siedziała przy łóżku, spoglądając na jego twarz, niespokojna. „Fryga“ zdawał się uspokajać; zasypiał.
W jaki sposób ajent policyjny znalazł się w izdebce na Starem Mieście? Na to pytanie należy się czytelnikowi odpowiedź.
Nie widząc innego wyjścia, zmuszony on był, jak wiemy, wyskoczyć przez okienko śpichrza.
Skok taki, z wysokości prawie drugiego piętra, był niewątpliwie bardzo ryzykowny, ale z dwojga niebezpieczeństw ajentowi to w danej chwili wydawało się mniejszem. Grad kul rewolwerowych narażał go lada chwila na śmierć pewną. Zresztą był słaby, wyczerpany, bez broni i sam jeden; miał nadto odcięte wszelkie wyjścia. Ich było kilku, a może w odwodzie jeszcze kilkunastu i posiadali broń. W ostatnim razie mogli się dostać na drugą galerję i tu z nim skończyć. Śmiałość ich dochodziła do ostatnich granic. Odgłosy wystrzałów, pomimo grubych ścian śpichrza, pomimo jego widocznie dość odosobnionego położenia, mogły zaalarmować sąsiadów. Pomimo to, napastnicy nie cofali się przed niczem. Byli zdecydowani.
Rozumowanie to w jednej sekundzie przebiegło przez mózg ajenta. Pozostawała mu jedyna droga przez otwór okienny. Wybrał ją. Wybił kratę i znalazł się nazewnątrz.
Spadał...
Jak już wiemy z opowiadania pana Natana Lurjego tuż obok śpichrza, pod okienkiem, którem wyskoczył „Fryga“, znajdował się rodzaj ogródka lub drugiego podwórza, a do samego muru śpichrza była przysunięta szopa. Na dach tej szopy upadł „Fryga“. To złagodziło bardzo znacznie siłę upadku. Z dachu stoczył się na ziemię i znalazł pod szopą, na piasku, obok złożonych naczyń domowych, łopat, mioteł i narzędzi ogrodniczych.
Dlatego też ani prześladowcy, pragnący z okienek śpichrza przekonać się o tem, co się stało z ajentem, ani rozbudzeni hałasem sąsiedzi, którzy zaczęli wyglądać z okien wielkiej, położonej naprzeciwko oficyny, nie widzieli „Frygi“, leżącego pod zakryciem dachu.
Wkrótce dotkliwy chłód obudził ajenta. Wczesne poranki w początku października odznaczają się przejmującem zimnem. Pierwszem wrażeniem „Frygi“ było zdziwienie, że jeszcze żyje. Przypomniał sobie, jak przez mgłę, scenę, która odbyła się w śpichrzu, nie wiedział dobrze, jak dawno, przed godziną, czy przed paru minutami; przypominał sobie ryzykowny skok. Gdzie jest? Jak się tu znalazł? Czy nie ma rąk albo nóg połamanych? Pomimo zimna, przejmującego go dotkliwie, osłabienia i gorączki, uderzającej mu coraz mocniej do mózgu, krótki wysiłek rozwagi pozwolił mu wkrótce zorjentować się w położeniu. Znajdował się na ziemi, a więc musiał przebyć ów ryzykowny skok. Widocznie wysokość nie była tak znaczna, jak mu się zdawało. Chłód, odrętwiający jego członki, nie pozwalał mu sprawdzić odrazu, czy nie ma czego złamanego. Czuł ból wszędzie. Wkrótce jednak „Fryga“ uspokoił się i w tym względzie. Po chwili chciał się podnieść ale nie mógł.
Upłynęło kilkanaście minut. Gorączka zaczęła ogarniać „Frygę“.
Wtem do jego uszu doleciał skrzyp drzwi. Dały się słyszeć ciężkie, wlokące się kroki i kaszel. Drzwi w parkanie otworzyły się i ukazała się zaspana figura stróża z czerwonym nosem. Niósł w ręku narzędzie swego powołania — miotłę.
„Fryga““ uniósł głowę i spojrzał.
— Jakób! — powiedział do siebie.
Nie dalej, jak przed tygodniem, osobiście doręczył temu cerberowi pięć rubli nagrody, wyznaczonej dlań przez władzę policyjną za złapanie złodzieja. Jakób był dobrą znajomością ajenta, który zresztą mógł się pochlubić, że znał sporo osób w mieście. Widok stróża był dla „Frygi“ całem odkryciem. Wiedział przecie dobrze, że Jakób jest stróżem w domu na Sapieżyńskiej, Nr..., jeśli tylko przypadkiem od tygodnia, co było mało prawdopodobne, nie zmienił służby.
A więc „Fryga“ znajdował się na Sapieżyńskiej. Niewiele kto zna tą wąską uliczkę, idącą kręto od Franciszkańskiej, mniejwięcej równolegle do Nalewek. Tyły tej posesji wychodzą na tyły domów położonych po prawej stronie Nalewek, pomiędzy Franciszkańską a Muranowską. „Fryga“ skombinował w tej chwili, iż na tem właśnie polega wyjaśnienie zagadkowej drogi, odbytej przezeń tej nocy, pełnej wypadków. Śpichrz, położony w głębi posesji od ulicy Sapieżyńskiej, musiał przytykać do tyłów oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka w domu na Nalewkach, a pomiędzy budynkami istniało tajemne przejście. Śpichrz, umyślnie wynajęty w oddzielnej posesji, stanowił widoczne uzupełnienie podziemnych warsztatów Apenszlaka. Przez ulicę Sapieżyńską przywożono kontrabandę, która następnie od strony Nalewek wychodziła, przystrojona w fałszywe plomby, lub odwrotnie. Stąd pochodziła obfitość pak i paczek w piwnicach oficyny Apenszlaka, którą „Fryga“ tak niedawno zdołał sprawdzić. Stanowczo, rzecz była urządzona nieźle!
Takie myśli z szybkością błyskawicy przebiegały przez głowę ajenta. Uniósł się cokolwiek na rękach i odezwał głosem umyślnie przyciszonym:
— Jakóbie, Jakóbie!
Jakób był trochę głuchy, zresztą w tej chwili zażywał z hałasem tabakę; nie dosłyszał tedy wołania. Ajent powtórzył imię stróża głośniej.
Jakób aż się cofnął wtył.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał.
Pomimo bólu, na ustach ajenta ukazał się uśmiech.
— To nie duch. To ja, „Fryga“ — mówił, wysuwając się z poza kupki różnych gratów.
Zdziwienie Jakóba nie miało granic. Przez chwilę walczył ze sobą. Miał chętkę uciekać, a z drugiej strony brała go wielka ciekawość, skąd się tu mógł wziąć „pan naczelnik“, bo tak, od czasu otrzymania za pośrednictwem „Frygi“ gratyfikacji, zwykł go był nazywać. Jakób przetarł oczy.
— O la Boga! — pytał, niepewny swego — dyć to pon nacelnik!
— Ja sam.
— Jezusie! co zaś pon nacelnik tu robi?
Ajent nie miał zresztą zamiaru bawić się w długie gawędy ze stróżem. Korzystając z powagi, jaką posiadał w oczach cerbera, kazał mu w tej chwili sprowadzić dorożkę i pomóc sobie do powrotu do domu. Na pytania stróża, „Fryga“ odpowiedział jednem słowem: Interes nie twój i nie mój, ale „skarbowy“. To wystarczyło dla Jakóba. W kwandrans „Fryga“, podtrzymywany przez stróża, przeszedł przez podwórze pogrążonej jeszcze we śnie kamienicy i znalazł się w dorożce, którą aż z Muranowa, od znajomego dorożkarza, sprowadził Jakób. Stróż, poleciwszy żonie zamiatanie podwórza, wsiadł do dorożki, ażeby się opiekować coraz bardziej słabnącym ajentem.
— Jedź na Stare Miasto — rzekł „Fryga“ do dorożkarza.
Przedtem ajent na ćwiartce papieru napisał ołówkiem kilka słów i kazał Jakóbowi około dziesiątej rano doręczyć swemu naczelnikowi.
— Tylko do własnych rąk! — mówił.
W drodze tymczasem coraz straszniejsza gorączka ogarniała „Frygę“. Kiedy przyjechali przed kamienicę na Starem Mieście, ajent był już zupełnie nieprzytomny. Dopiero porozumiawszy się ze stróżem miejscowym, Jakób zdołał się dowiedzieć, gdzie należy odstawić biednego „Frygę“.
Łatwo sobie wyobrazić przerażenie zaledwie rozbudzonej ze snu Korolci, kiedy dwóch ludzi wniosło niemal jej Józia, jak go nazywała, pokrwawionego, w porozdzieranem ubraniu, nieprzytomnego.
Wkrótce jednak, ze zwykłą sobie energją i inteligencją, zrobiła wszystko, co należało w tem położeniu.
Wypytawszy się Jakóba o to, skąd przybywa jej „mąż“ (tak go nazywała wobec obcych), odprawiła go, obdarzywszy dwuzłotówką, i poleciła koniecznie zanieść kartkę do naczelnika. Następnie swego stróża posłała po doktora.
Po wyjściu doktora, uspokoiwszy się, Karolcia zaczęła się zastanawiać nad powodami fatalnego wypadku.
— To nic innego, tylko ta nieszczęśliwa sprawa, Ejtelesów! — mówiła do siebie. — Jemu się przez tę sprawę zdarzy jeszcze nieszczęście.
Nachyliła się nad łóżkiem i przyglądała twarzy „Frygi“, śmiertelnie w tej chwili bladej, pokrytej w paru miejscach siniakami; na czole miał on zdarty kawałek skóry. Łzy jej stanęły w oczach. Pocałowała go w czoło.
— Biedactwo! — szepnęła.
Przypomniało się jej tajemnicze pismo, które było punktem wyjścia śledztwa, prowadzonego przez ajenta. Zajrzała do pugilaresu: list znajdował się tam jeszcze. Ogarnęła ją trwoga. Jeżeli on będzie chory przez czas dłuższy, list ten, leżąc bez użytku w jego pugilaresie, może być powodem zguby owego młodego człowieka. Co robić?... Po krótkim namyśle Karolcia napisała i wysłała list, który widzieliśmy w ręku sędziego śledczego; wiemy już, jaki był jego skutek.
Dzień tymczasem zbiegał młodej kobiecie na krzątaniu się około chorego. Przy pomocy felczera opatrzyła ona wszystkie jego skaleczenia, a środki zapisane przez lekarza, dobroczynnie wpływały na zmniejszenie gorączki. Chory od czasu do czasu był przytomniejszy.
Kiedy Karolcia spoglądała na niego dużemi, niebieskiemi oczyma z zapytaniem i wyrzutem, odrzekł głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Później... później...
Raz, czy dwa razy zapytywał się, czy niema wiadomości od naczelnika.
Około samego wieczora ajentowi zrobiło się znacznie lepiej. Maligna, po dłuższym śnie, ustała; już od pół godziny leżał spokojniejszy. Młoda kobieta krzątała się na palcach po izdebce. Niedługo miał przyjść znów lekarz.
— Karolciu! — odezwał się przytłumionym głosem „Fryga“.
Przybiegła do niego do łóżka.
— Co chcesz, moje dziecko? Lepiej może, żebyś się nie męczył. Spróbuj zasnąć.
Przez chwilę czekała na odpowiedź.
— Widzisz... moja droga... ja się koniecznie muszę zobaczyć... z naczelnikiem...
Ciężko odetchnął.
— Czy nie był naczelnik?
— Nie, i pewno już dziś nie będzie.
W oczach ajenta odbił się wielki niepokój.
— Czy to bardzo ważne? — pytała Karolcia.
Chory przymknął oczy na znak potwierdzenia.
— Jeśli chcesz, mogę w twojem imieniu do niego napisać.
Twarz „Frygi“ rozjaśniła się uśmiechem; znów zrobił znak potwierdzenia.
Karolcia przysunęła stolik do łóżka, zapaliła lampę i miała już siąść do pisania, gdy wtem zastukano do drzwi. Młoda kobieta pobiegła czemprędzej otworzyć. We drzwiach stanął wysoki pan, w uniformie. Był to znany już nam urzędnik policyjny.
— Czy tu mieszka „Fryga“? — zapytał głosem basowym.
Na twarz młodej kobiety uderzył rumieniec; było jej niewymownie przykro słyszeć to przezwisko.
— Tu — rzekła, spuszczając oczy.
Przybyły, przy świetle lampy, padającem z drugiego pokoju, przyglądał się młodej kobiecie. Widok jej dobrze go usposobił.
— A... a... to panienka... pani! — poprawił się. — No, a gdzież „Fryga“?
— Może pan naczelnik pozwoli dalej — rzekła głosem drżącym jeszcze od wzruszenia.
Za chwilę, urzędnik siedział przy łóżku ajenta. „Fryga“, z poczucia subordynacji i uszanowania, próbował unieść chociaż głowę z poduszek, ale nie udawało się mu to wcale.
— To ty, widzę, dobrze chory — zaczął wreszcie urzędnik. — Widzisz, mój kochany; chcę ci najpierw powiedzieć, że jesteś nie w porządku. Powinieneś być nie tutaj, ale w ratuszu lub w szpitalu. I to także do niczego niepodobne, żebyś pisał do swego zwierzchnika.
Karolcia stała przy drzwiach. Ajent skinął na nią ręką, żeby wyszła do kuchni. Młoda kobieta była posłuszna.
— Ale ja to uwzględniam. Ja, mój kochany, pamiętam, że tam, na Smoczej, gdyby nie ty, dostałbym dobrze nożem w bok.
W oczach „Frygi“ widać było radość.
— Panie naczelniku... — wybełkotał.
— No, no, nie martw się. Gadajże, czego chcesz i co się stało?
Pomiędzy zwierzchnikiem a podwładnym zaczęła się długa rozmowa, która trwała blisko godzinę. Dla „Frygi“ była ona niezmiernie męcząca. Biedak co chwila musiał przerywać. Parę razy wołał Karolcię z kuchni, żeby mu dała pić. Młoda kobieta przez cały czas siedziała w kuchni, na kuferku, przysłuchując się cichemu, przerywanemu szmerowi słów ajenta i wykrzyknikom jego zwierzchnika. Treść rozmowy zresztą nie dochodziła do jej uszu i nawet w tej chwili niewiele ją zajmowała. Obawiała się tylko, ażeby jej Józiowi, wskutek tej rozmowy, nie pogorszyło się.
Wreszcie naczelnik wyszedł; zdążał śpiesznie ku drzwiom.
Po drodze uśmiechnął się łagodnie do młodej kobiety.
— Nie martw się, pani — rzekł. — „Mąż“ będzie zdrów i pewno dostanie nagrodę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zobaczmy teraz, co robi Apenszlak.
W pół godziny po wyskoczeniu „Frygi“ z okna śpichrza Apenszlak, pomimo wczesnego ranka, dzwonił do bramy domu, gdzie mieszkał Meiner i dokąd poprzedniego wieczora, śledzony przez „Frygę“, odprowadzał młodego bruneta z faworytami, przyznającego się, jak wiemy, do dość dźwięcznego nazwiska barona von Rajt. W trzy kwadranse potem szli obydwaj razem w głąb Nalewek.
Lisia, wstrętna twarz Apenszlaka była w tej chwili jeszcze brzydsza, niż zwykle. Jego maleńkie, latające oczki pełne były niepokoju, a zmarszczki na czole zbiegały się w linje nieprawdopodobnie zawikłane. Szli prędko, milcząc, tylko młody człowiek rzucał od czasu do czasu urywane wyrazy.
— Niedbalstwo, niedbalstwo! — rzekł po chwili. — Nie rozumiem, jak można było w takim interesie do czegoś podobnego dopuścić.
Apenszlak tylko rozłożył ręce.
— Jeszcze pan, no... nie dziwię się. Ale znam przecież ludzi, którzy tam pracują... Wypuścić go z rąk!
Na to wspomnienie, krew aż uderzyła Apenszlakowi do głowy.
A ganef!
Przez chwilę panowało milczenie. Stanęli na kilka domów przed posesją, w której mieszkał Apenszlak. Ów obejrzał się uważnie, z trwogą w oczach. Dokoła nie było widać nic podejrzanego. Gdzie niegdzie tylko otwierały się z łoskotem bramy, i stróże, ziewając, wychodzili na ulicę z miotłami. Tu i owdzie ukazywało się kilku Izraelitów, zdążających z powagą do synagogi. Z pod ich ubrania wyglądały szaty, przeznaczone do modlitwy.
— Jeśli można jeszcze co uratować, uratujemy! — mówił baron von Rajt.
Apenszlak tylko poruszał małemi, zaczerwienionemi oczkami.
— W tej chwili do roboty! Żeby na dziewiątą, najdalej na dziesiątą rano, było wszystko skończone. Rozumiesz pan?
Apenszlak pochylił głowę.
— Ilu tam jest ludzi?
— Siedmiu.
— To wystarczy. Za godzinę furmanki przyjadą. Daj mi pan dokładny adres.
— Muranów, Nr. XX.
Baron von Rajt uśmiechnął się, notując adres w książeczce.
— Trzeba przyznać, że w zasadzie to urządzone nieźle. Ileż pan, do licha, miałeś spichrzów?
— Tylko dwa.
— No i piwnice pod domem?
— Tak.
— Gdyby nie to wczorajsze niedbalstwo! — zaczął baron von Rajt — byłoby wszystko nieźle. Ale, ale — dorzucił po chwili — siedź pan spokojnie w domu i rób swoje, jakgdyby nigdy nic.
Apenszlak skłonił się.
— Najwyżej możesz się pan zobaczyć z Lurjem i przestrzec. Tylko o mnie ani słówka!
— Rozumiem.
— A teraz do roboty!
Apenszlak wszedł do siebie.
Od tej chwili ani w domu na Nalewkach, gdzie mieszkał Apenszlak, ani w domu przy Sapieżyńskiej, gdzie działy się w nocy tak tragiczne sceny, nie nastąpiło przez cały dzień nic szczególnego. Wszystko szło zwykłym trybem. Pracowita ludność obydwu posesji, jak zwykle, przebudziła się ze snu dość wcześnie i rozbiegła do swych czynności, prac i zajęć. Ruch w sklepach i składach panował, jak zawsze. Śpichrz przy Sapieżyńskiej był tym razem cały dzień zamknięty. Kupiec, wynajmujący ów śpichrz, nie mieszkał w tym domu i zresztą nie codzień miał potrzebę składania towarów lub ich wywożenia, nie było więc w tym fakcie nic bardzo dziwnego. Tylko stróż Jakób przez cały dzień był jakby nieswój. Biegał coś ze dwa razy na miasto, aż go za to rządca zwymyślał od „szwiń“. Wieczorem Jakób z tego wszystkiego upił się w sąsiednim szyneczku i właśnie miał coś zacząć opowiadać zgromadzonym kamratom, gdy oto ukazała się we drzwiach jego baba i winowajcę par force zaprowadziła do domu.
Zato, gdybyśmy zajrzeli do domu na Muranowie, Nr. XX, ujrzelibyśmy tam już od wczesnego ranka ogromne ożywienie. Była to posesja niewielka, posiadająca w głębi śpichrz murowany. Już od siódmej rano zaczęły tu zajeżdżać furmanki. Wywoziły one liczne paki i paczki. Dawał rozporządzenia jakiś gruby Żyd z brodą.
O wpół do dziesiątej rano robota była skończona. Gruby Żyd odprawił ostatnią furmankę, zatrzasnął drzwi śpichrza, zamknął je starannie i klucze włożył do kieszeni.
W pół godziny potem Apenszlak przechadzał się po swoim kantorze, z miną człowieka zadowolonego. Jego małe, latające oczki tym razem świeciły szyderstwem. Próbował nawet zanucić jakiś „majufes“ na ton triumfalny, ale niebardzo mu się to udawało.
Od czasu do czasu przysłuchiwał się uważnie. Jakgdyby z pod podłogi, z pod ziemi, dochodził niekiedy jakiś oddalony szmer. Po dłuższej chwili dały się słyszeć trzy wyraźniejsze uderzenia.
— Gemacht — rzekł do siebie zacny p. Apenszlak. — Uni teraz mogą przyjść.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęła doba.
W chwili, kiedy w numerze „chambres garnies“ na Nowym Świecie dwaj wspólnicy firmy „Ejteles i Sp.“ prowadzili zajmującą rozmowę, znaną już czytelnikowi z jednego z poprzednich rozdziałów, a obok bramy Pawiaka na wychodzącego z więzienia Janka Strzeleckiego czekała kareta, w okolicach Nalewek panował niezwykły ruch.
— A rewizje... a rewizje! — powtarzali sobie Żydkowie.
— Gdzie?
— Sapieżyńskie gass.
— Wus y dues?
— A kontrabande.
Apenszlak, po zobaczeniu się z „Joskiem“ na Nalewkach, wpadł jak oparzony do siebie. Przed domem widział on kilka postaci, które, jak się zdawało, obserwowały bramę.
Apenszlak wszedł do kantoru. Pomimo pewności, z jaką poprzedniego dnia wyraził się, że „uni mogą przyjść“, na jego niemiłej twarzy widniał w tej chwili niepokój. Za chwilę będą!... Przypominał sobie, czy wszystko jest w porządku.
Jego twarz w jednej chwili zamroczyła się. Aż syknął.
A hamer[1] — mruknął sam do siebie.
Poskoczył do szafki, stojącej na uboczu. Wyjął z niej wielki pugilares, dobrze wypchany papierami. Przez chwilę był niepewny, co z nim zrobić. Próbował włożyć do kieszeni, ale pugilares wystawał zbyt widocznie. Oglądał się naokoło. Wreszcie znalazł.
— Oddam — Rózi — pomyślał.
Pobiegł na pierwsze piętro, do pokoików córki. Drzwi ustąpiły, ale dziewczęcia nie było w domu. Wiemy, gdzie znajdowała się ona w tej chwili i kogo witała. Niepokój odmalował się na twarzy Apenszlaka.
— Gdzie ona jest, gdzie ona jest? — powtarzał. — Najlepiej, żeby to schowała przy sobie. Nikomu przecież nie przyszłoby na myśl ją rewidować.
Przez krótką chwilę namyślał się.
— Ha, kiedy jej niema, zrobię tak...
Zbliżył się do dziewiczego łóżeczka Róży i, podniósłszy białe tiulowe okrycie i poduszki, schował pugilares w głębi pościeli. Niezręczną i drżącą ręką starał się uporządkować zrobiony nieporządek. Odsunął się i przyglądał białej pościeli i muślinowemu pawilonowi.
— Tak! teraz dobrze — rzekł do siebie — „tu“ nie znajdą.



XI
REWIZJA

Przyszli.
W godzinę po opisanej dopiero scenie kantor Apenszlaka zaludnił się. Przedstawiciele władzy, ajenci policyjni, wreszcie budowniczy cyrkułowy i inne osoby przybyły do kantoru. Apenszlak, schylony nad dużą księgą handlową, w której z powagą zdawał się sumować wysokie kolumny cyfr, przyjął gości, pełen zimnej krwi i jednocześnie pewnego zdziwienia.
— A, pan pułkownik! — rzekł, zwracając się do urzędnika policyjnego.
— I pan radca? — dodał na widok budowniczego. — To pewno o kominy... Ja zawsze mówię panu rządcemu, że tu kiedy może być ogień.
Odpowiedź, którą mu dano na pytanie, była dość wymijająca.
— Bądź pan łaskaw dać klucze od piwnicy. — odezwał się ktoś.
— Z wielką przyjemnością! — odpowiedział ugrzeczniony Apenszlak.
Wkrótce stara i brudna kucharka przyniosła klucze. Apenszlak, którego miano na oku, sam prowadził wszystkich przez korytarze.
Obejrzenie piwnic nie doprowadziło do żadnego rezultatu.
Znaleziono w nich beczkę kapusty, parę korcy węgli, trochę różnych gratów. I oto wszystko... Ani śladu izby, opisywanej przez „Frygę“, ani śladu machin i pieców... nic. Napróżno pukano w ściany, szukano śladu drzwi. Piwnic zresztą było niewiele, tylko trzy, położone przy niewielkim korytarzyku.
Opukawszy jeszcze ściany kantoru, urzędnicy wyszli z oficyny, odprowadzeni przez uniżenie kłaniającego się Apenszlaka, na którego ustach przebijało się coś, w rodzaju szyderczego uśmiechu.
— Ja zawsze mówię panu rządcemu — powtarzał z powagą i grzecznością Apenszlak — że tu jest wilgoszcz. Jak tylko się skończy mój kontrakt, ja się zaraz wyprowadzę z tej rudery. Moje uszanowanie panu pułkownikowi!
Urzędnik policyjny był zakłopotany. Rezultat rewizji stanowczo wypadł niepomyślnie. Nic nie stwierdzało tego, co opowiadał „Fryga“.
Od ulicy Sapieżyńskiej znaleziono wprawdzie śpichrz z rozkładem wewnętrznym, odpowiadającym zupełnie temu, o którym mówił ajent policyjny, a jeden z kolegów „Frygi“ znalazł nawet w murze ślady, prawdopodobnie od kul, ale zato w śpichrzu nie było ani jednej paczki, ani jednej skrzyni. Coprawda, zadziwiło to nawet miejscowych, ponieważ do śpichrza przywożono ciągle towary i ruch był znaczny. Jednocześnie przecież i wywożono je.
Do śpichrza należało się dostać przy pomocy ślusarza, ponieważ drzwi były zamknięte, a kupiec, wynajmujący śpichrz, nie pokazywał się już od kilku dni. Zapytany o niego rządca, nie pamiętał dobrze nazwiska.
— Zapłacił zgóry za pół roku, do pierwszego stycznia — mógł tylko zapewnić.
Wreszcie w jakiejś książce notatkowej znalazł jego nazwisko: Sznapsfogel. Nazwisko to objaśniało niewiele.
— Gdzie mieszka? — pytał urzędnik policyjny.
— Podobno gdzieś na Świętojerskiej. Zresztą dobrze nie wiem.
— Jak przynajmniej wygląda?
— Gruby, niski, z brodą.
Słowem, zagadkowa osobistość tajemniczego Sznapsfogla, który przywoził do śpichrza tyle towarów, a obecnie miał pod kluczem tylko... puste ściany, rozpływała się we mgle.
Urzędnik policyjny kazał szukać drzwi w podłodze. Pomimo zapewnienia rządcy domu, że pod spichrzem niema żadnych piwnic, odkryto niebawem drewnianą ramę, przedstawiającą coś, w rodzaju drzwi. Były one zabite. Przy pomocy oskardów wywalono je.
Rezultat był żaden.
Pod drzewem znaleziono cegłę, czarną i nawet zmurszałą, widocznie fundament śpichrza. Wprawdzie jeden z ajentów, noszący przezwisko „Wicherka“, upierał się, że cegły, kiedy w nie uderzano, wydawały oddźwięk, dowodzący, że pod spodem znajdowała się próżnia, ale trudno było dla jego przywidzeń, szczególnie wobec zupełnego braku wszelkich innych danych, rozbijać fundamenty budynku.
Od Franciszkańskiej, w oficynie Apenszlaka otrzymano równie małoznaczące rezultaty.
To też urzędnik policyjny, wyszedłszy z oficyny, stanął na podwórzu, otoczony przez podwładnych, zły i niespokojny.
— Do licha! spudłowaliśmy — zaklął.
Urzędnik nie oskarżał „Frygi“. Pomimo wszystkich pozorów, najwidoczniej coś było pod tem ukryte. Tylko przeciwnicy zdołali się tak urządzić, iż byli górą. Nieznaczący rezultat rewizji przedstawiał jednak wiele niejasności, różnie się dających tłumaczyć. Niewątpliwie, w gruncie rzeczy było coś i to coś niezwykłego...
Urzędnik przygryzał niecierpliwie wąsa, rzucając okiem na obecnych; na jego czole rysowały się zmarszczki.
— Najgorzej, że są teraz ostrzeżeni! — myślał.
W tej chwili zbliżył się do niego „Wicherek“, nawiasem mówiąc, z liczby ajentów najbliższy przyjaciel „Frygi“, który też całą rzecz wziął bardzo do serca. Szepnął on parę słów do ucha zwierzchnikowi.
— A!... — była odpowiedź.
Za chwilę całe grono skierowało się w stronę załamu muru, z boku oficyny, z którego to miejsca, jak pamiętamy, rozpoczęła się owej pamiętnej nocy podziemna wędrówka „Frygi“. „Wicherek“ uderzył parę razy ręką w zagłębienie, utworzone przez rodzaj framugi; tutaj rzeczywiście dawał się słyszeć oryginalny, pusty oddźwięk, dowodzący, że niewątpliwie istniała tu próżnia.
„Wicherek“ kręcił się około owej framugi, zaglądał pomiędzy cegły, naciskał je. Urzędnik zachęcał go spojrzeniem.
Ajent schylił się ku ziemi. Odsunął kupkę kamieni, którą, jak pamiętamy, napotkał już w czasie swej podróży „Fryga“. U dołu był tu rodzaj drewnianego progu, z którego wystawały duże główki gwoździ.
Uderzenie w trzecią zkolei główkę wywołało niespodziewany rezultat. Dał się słyszeć skrzyp, a w tej samej chwili część cegieł framugi odsunęła się wbok, jak otwierające się drzwiczki. Ukazał się ciemny otwór. Wionęło zeń wilgotne, piwniczne powietrze.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie obecnych.
Po chwili jednak podziw zniknął, ustępując miejsca ciekawości. Co tam jest? Każdy zadawał sobie to pytanie.
Urzędnik policyjny, ze zwykłą mu energją, zarządził w tej chwili potrzebne środki. Ajenci otoczyli kołem otwór, ażeby z zewnątrz niewidziano, co się tu dzieje. Zresztą już poprzednio zabroniono wpuszczać na drugie podwórze zbyt ciekawych. Za chwilę znalazła się drabina i parę latarek.
Urzędnik policyjny zeszedł na dół pierwszy, trzymając w ręku rewolwer. Zgóry któryś z ajentów przyświecał latarką. Niebawem przedstawiciele policji znaleźli się pod ziemią.
Znamy już podziemie z powodu peregrynacji, jaką odbył „Fryga“. Od czasu bytności ajenta policyjnego wiele się tu jednak zmieniło. Znikły wszystkie paki i paczki, w których labiryncie tak długo błądził „Fryga“. W wielkiej izbie nie było widać ani machiny, ani otworu pieca, ani śladów życia i ruchu. Wreszcie żadnego otworu, żadnego wyjścia!
Dopiero po paru minutach „Wicherek“ odkrył w ścianie występ i w środku rodzaj plamy kwadratowej, jaśniejszego koloru. Przekonywał on, że tutaj musiał być otwór pieca, obecnie zamurowany.
Urzędnik policyjny machnął ręką.
Jakkolwiekbądź, ptaszki uleciały dawno. A co najważniejsza, pomiędzy tem podziemiem, położonem znacznie głębiej, niż piwnice Apenszlaka, a temi piwnicami, oglądanemi przed chwilą, nie było, przynajmniej na pozór, żadnej komunikacji.
Bądź co bądź, należało złożyć o tem raport władzy. Urzędnik polecił strzec tymczasem podziemia, a sam wyszedł na podwórze. Oddalając się w towarzystwie budowniczego, urzędnik znacząco spojrzał w okna „Kantoru“.
Za tem oknem, zasłonięty firanką, stał, trzymając się konwulsyjnie krzesła, Apenszlak.
Zimna krew, jaką okazywał niedawno wobec urzędników, znikła. Zęby mu szczękały, jak w febrze. Przez zęby mruczał półgłosem jakieś niezrozumiałe słowa. Była to modlitwa — do Jehowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakim cudem nastąpiły w podziemiu, w ciągu 36 godzin, tak dziwne zmiany? Gdzie znikły paki z towarami i przyrządy?
Nasi czytelnicy domyślili się już tego dawno.
Apenszlak i Spółka przewidywali niejedno i w tym celu posiadali aż trzy składy, połączone przez nich piwnicznemi przejściami. Stosownie do rady, danej Apenszlakowi przez barona von Rajta, to wszystko, co mogło ich kompromitować, zostało niezwłocznie przeniesione podziemną drogą ze śpichrza przy Sapieżyńskiej i z piwnic przy Franciszkańskiej do najmniej niebezpiecznego składu na Muranowie. Stamtąd zaś wszystko natychmiast wywieziono.
Dokąd?... Zobaczymy.
Co do przejść i połączeń, te, korzystając z wolnego czasu, zamurowali z niepospolitą zręcznością bandyci, pozostający w służbie czcigodnej spółki. Jak się przekonamy niedługo, byli to prawdziwi majstrowie do wszystkiego, ci ludzie Apenszlaka!



XII
„CZERWONY JANEK“

Ciekawy to był okaz ten „Czerwony Janek“.
Indywiduum, którego przybycie do Warszawy tak bardzo zaniepokoiło pełnego wdzięku hambursko-warszawskiego negocjanta, o którem, jak wiemy, pan Joachim Landsberger myślał nawet jeszcze przed wyjazdem z Hamburga, nie odznaczało się zbytnią urodą. Wiemy już, że „Czerwony Janek“ zawdzięczał swe przezwisko płomiennemu kolorowi czupryny.
Pod cieniem tej czupryny kryje się twarz prawdziwie wstrętna. Piegowata, bezwąsa, z małemi oczkami, zachodzącemi krwią, ozdobiona jest ona zawsze rodzajem cynicznego uśmiechu lub grymasu i głęboką szramą, idącą wzdłuż prawego policzka. Nosek mały, jakgdyby przecięty, wychyla dwa podnoszące się do góry nozdrza ze środka pucołowatej twarzy. Wargi mięsiste, grube, ukazują dwa szeregi czarnych, zepsutych zębów.
Od czasu do czasu maleńkie oczka, zielonawe, jak u kota, błyszczą nieopisaną dzikością i okrucieństwem.
Ze względu na strój, ruchy, mimikę i sposób wyrażania się, „Czerwony Janek“ to skończony typ nadwiślańskiego „Andrusa“.
Bo też przed kilkunastu laty, kiedy zaledwie wyszedł z dzieciństwa, „Czerwony Janek“ był prawdziwym bohaterem Powiśla. Do dziś dnia jeszcze młode „andrusy“, grając na kupie śmieci w zatłuszczone karty, opowiadają sobie legendy o „Czerwonym Janku“ i o jego herkulesowej sile.
Był on pierwotnie terminatorem u rzeźnika i już wtedy okazywał dzikie instynkty, które potem rozwinęły się tak bujnie. Raz pokłócił się z jakimś czeladnikiem. W parę dni czeladnik, wracając w nocy po pijanemu do domu, dostał w bok nożem. Nazajutrz „Czerwony Janek“ znikł z warsztatu. Podejrzewano go o tę sprawkę, ponieważ jednak czeladnik się niedługo wylizał, a o „Czerwonym Janku“ nie wiedziano, gdzie się obraca, przeto rzecz ta została bez dalszych następstw.
Potem ukazał się on w świecie „nadwiślańskich andrusów“, a niebawem stał się ich postrachem. „Andrusy“ (nazwisko złodziei w ich gwarze) są przeważnie usposobienia jeśli nie łagodnego, to pokojowego. „Czerwony Janek“ na tym punkcie wyróżniał się od innych. Lubił on bardzo „bawić się nożem“. To też nie każdy pragnął zostać jego przyjacielem. Mógł być pewny, jeśli nie czego gorszego, to przynajmniej porządnego skatowania. Zresztą do udziału w swoich wyprawach nie przypuszczał prawie nigdy nikogo chodził sam i miewał zawsze „grajbery“. Zwykłą „grandą“ (kradzieżą) pogardzał. To też jego towarzysze, wiedzący zresztą o wyprawach „Czerwonego Janka“ niewiele więcej, niż policja, przypisywali mu chętnie wszystkie mniej jasne wypadki w Warszawie i nawet okolicy, w których się lała krew.
Jakkolwiekbądź, „Czerwony Janek“ umiał się tak urządzać, że przez dwa lata blisko ani razu nie dostał się do ciupy, padały nań niekiedy podejrzenia, ajenci zwracali na niego uwagę, ale jakoś wszystko przechodziło.
Pewnego ranka cała Warszawa, a nawet światek „nadwiślańskich andrusów“ został zaalarmowany. Opowiadano o strasznem zabójstwie, spełnionem na Tamce. Tuż nad brzegiem Wisły znaleziono wielką kałużę krwi, widocznie ślady walki i wielki młot, stanowiący narzędzie zbrodni. Ślady prowadziły do Wisły...
Wkrótce sprawdzono, że zbrodnia w samej rzeczy została spełniona. Ciało ofiary zostało wyłowione z rzeki o parę mil za Warszawą. Niewątpliwie zbrodnia była następstwem zemsty prywatnej, która obrała sobie za narzędzie jednego z opryszków warszawskich. Była to zresztą pod wielu względami tajemnicza, niewyjaśniona sprawa.
Tym razem „andrusy“ niemal głośno wymieniali „Czerwonego Janka“, jako przypuszczalnego sprawcę zbrodniczego czynu.
Ajenci policyjni znaleźli się też na jego tropie, poczęto go obserwować, śledzić. Raz dostawszy się w ręce sprawiedliwości, „Czerwony Janek“ musiałby zapłacić nie za jedno. Ale bandyta nie miał bynajmniej chęci poznajomienia się z kajdanami. Udało mu się umknąć.
Legenda o tej ucieczce do dziś dnia żyje na Powiślu.
Już od paru godzin ajenci chodzili za „Czerwonym Jankiem“. Czuł on ich za sobą; następowali mu na pięty. Lada chwila mogli go zaaresztować. Bandyta znajdował się właśnie na jednej z ulic nadwiślańskich. Podążył ku Wiśle. Ajenci, którym polecono tylko obserwować go, ażeby w ten sposób znaleźć przeciw niemu poszlaki, lub trafić na trop domniemanych wspólników, szli za jego śladem. „Czerwony Janek“, znalazłszy się na brzegu, wszedł do łazienek letnich na Wiśle. Było to lato, godzina popołudniowa, mnóstwo osób używało kąpieli; panował ożywiony ruch. Jeden z ajentów zaproponował, ażeby zaraz zaaresztować ptaszka, inni jednak temu się sprzeciwili, z obawy niepotrzebnego skandalu.
— Nie zginie nam — rzekł jeden.
— Niech się wykąpie — dorzucił drugi — będzie z nim mniej kłopotu na Pawiaku.
Ta kąpiel trwała jednak zbyt długo; upłynęła godzina, dwie, trzy, zbliżał się wieczór, a „Czerwonego Janka“ nie było widać... Łazienka zresztą znajdowała się w Wiśle, na otwarłem miejscu, ajenci obserwowali ją ze wszystkich stron, nie było więc obawy, ażeby bandyta zemknął. Trzeba było jednak skończyć z tą sytuacją, która zaczynała się przeciągać zbyt długo. Jeden z agentów udał się do omnibusu, w charakterze kąpiącego się, ażeby zobaczyć, czy „Czerwony Janek“ znajduje się tam. Po chwili powrócił; zwierzyny nie było w omnibusie. Musiała być w koszu. Ajenci tym razem, obawiając się następstw, skierowali się wprost wewnątrz, udali się do właściciela łazienek, objaśnili cel przybycia i, korzystając z zapadającego już wieczora i opróżnienia się łazienki, odbyli rewizję koszów.
Z jednego z nich rzeczywiście kąpiący się nie wychodził już od paru godzin. Kiedy otworzono drzwi, nie znaleziono wewnątrz nikogo. Tylko na stole leżała kartka, na której ołówkiem były nabazgrane te dwa wyrazy: „Adju, Fruziu!“ Znajdowało się tu również wierzchnie ubranie opryszka.
W jaki sposób zniknął? Przekonano się o tem wkrótce. Drewniane kratki kosza były pod wodą wyłamane. Najwidoczniej „Czerwony Janek“ dał nurka pod wodą i wypłynął dopiero daleko od łazienki. Zapadający zmrok ukrył go przed oczyma ajentów, nie przypuszczających zresztą nic podobnego. Dopiero teraz przypomnieli sobie, że, podług tego, co im opowiadano, „Czerwony Janek“ pływał, jak ryba.
Pomimo poszukiwań, pomimo telegramów, rozesłanych do policji wiejskiej, w miejscowościach położonych nad Wisłą, odtąd zniknął on bez śladu. Przez długi czas nie było o nim żadnej wieści. Dopiero w siedem czy osiem lat ukazał się znowu w Warszawie, nad brzegami Wisły. Od tego czasu wiele się zmieniło. Powiśle ucywilizowało się; śmietniki i szychty drzewa, opuszczone kąty i zakątki coraz więcej ustępowały miejsca domom, zaludnionym przez ubogą, ale uczciwą ludność. Nadto, pokolenie „andrusów“, które on znał i z którem żył, już prawie całe wymarniało po szpitalach i więzieniach; „Czerwony Janek“ znalazł zupełnie nowych rekrutów zbrodni i występku. Pomiędzy nimi jednak wielu słyszało od starszych o „Czerwonym Janku“, a nawet znalazł się jeden, który go znał z widzenia. Ostatecznie przyjęto go wcale dobrze.
Sam „Janek“ zmienił się też znacznie. Wychudł i pobladł; jedną nogą trochę powłóczył. Kiedy go pytano, gdzie był i co robił, odpowiadał mruknięciem, a czasem i kułakiem w plecy. To pewna, że musiał podróżować gdzieś daleko, na obczyźnie, bo nawet z Żydami potrafił się rozmówić. Raz tylko, po pijanemu, wygadał się „Czerwony Janek“ przed Józwą Kulasem, że był hen, zagranicą, że miał tam różne drobne rachunki ze sprawiedliwością, że długo siedział w kryminale, ba, że mu głowę nawet chcieli uciąć taką maszyną, co jest pomalowana na czerwono. Ale uciekł. Na drugi dzień zresztą, kiedy mu Józwa o tem przypomniał, „Czerwony Janek“ tak go uczęstował, że ten przez tydzień stękał. To też od tego czasu nikomu ani słowa o zwierzeniach „Czerwonego Janka“ nie pisnął. I tak pouczająca zapewne historja podróży „Janka“ po obczyźnie przepadła dla potomności!
Podróże te jednak zmieniły nieco charakter bandyty, utemperowały go. Pomimo krwiożerczości, która mu ciągle z oczu wyzierała, nie bawił się teraz tak ciągle nożem, jak dawniej. Nie dlatego, żeby to było dlań nieprzyjemne — bynajmniej, ale przez rozwagę. Jeżeli kiedy wspominano przy nim o rozlewie krwi, przechodził go jakiś dziwny dreszcz; mówił wtedy:
— To niezdrowo!
Przytem mimowoli podnosił rękę do szyi.
„Czerwony Janek“ zajmował się teraz przeważnie kradzieżami i to niemal wyłącznie zwykłemi, bez włamania i innych okoliczności obciążających. Wogóle stał się z niego wielki jurysta; wiedział, zaco jaka grozi kara, i starał się tak urządzać, ażeby za dany czyn przypadał najmniejszy jej stopień.
— Majster! — mówili o nim nawet „andrusy“, kiwając głowami.
Ostatecznie, pomimo ostrożności, „Czerwony Janek“ musiał „wpaść“. Sądzono go i skazano za kilka różnych sprawek na półtora roku więzienia i „pobyt“. O dawnej sprawie, z powodu której bandyta umknął, nie było zresztą teraz mowy. Rzecz ta przygłuchła i poszła w niepamięć.
Skoro tylko wypuszczono bandytę na wolność, a właściwie zainstalowano w miejscu „pobytu“, w tej chwili znów zniknął. Siedząc w więzieniu, „Czerwony Janek“ myślał o tem i o owem. Ostatecznie wybrał sobie nowy stan, mniej narażający na przykrości i szykany. Postanowił zostać „kontrabandzistą“. Piękna ta myśl została urzeczywistniona. „Czerwony Janek“ przebywał już od roku na granicy, najczęściej na pruskiej stronie i w służbie hambursko-warszawskiego negocjanta „przeprawiał“ towary przez granicę, zresztą bez zachowania drobnej formalności opłaty cła.
Czy przypuszczenia pana Joachima Landsbergera co do powodów jego bytności w Warszawie, w której mógł się wszystkiego obawiać, były słuszne?
Zaraz zobaczymy.
Znajdujemy bandytę w obecnej chwili (na trzeci dzień po przybyciu do Warszawy) w tym samym hotelu na Nalewkach, w którym zatrzymał się pierwotnie i dokąd go z polecenia p. Lurjego odprowadził przezeń niewidziany „Josek“. Nie można powiedzieć, ażeby izdebka hotelu odznaczała się zbytnim komfortem. Łóżko, o pościeli dość wątpliwej białości, komoda, stolik, lusterko, parę krzeseł — oto i całe umeblowanie.
„Czerwony Janek“ był widocznie niespokojny i niecierpliwy. Przechadzał się wzdłuż i wszerz po wąskim pokoiku. Bo też nie bawił się zbyt w Warszawie, nie dlatego, żeby nie miał humoru i chęci, a nawet środków po temu. Przeciwnie, jego portmonetka była dość dobrze wypełniona krajowemi banknotami, a w kieszeni brzęczało srebro i złoto pruskie. Ale „Czerwony Janek“ przybył w celu załatwienia pewnego interesu i dlatego nie myślał o niczem innem, dopóki najpierw z nim nie skończy. Zresztą niebardzo dlań bezpiecznie byłoby hulać po Warszawie. Znali go tu dobrze, a między innymi miał już z nim nieraz do czynienia „Fryga“.
Na stoliku, przystawionym do okna, leżał zaczęty list, a obok porzucone pióro. Widocznie pisanie nie stanowiło jednej ze zwykłych robót „Czerwonego Janka“; dowodziły tego liczne kleksy na papierze i fantastyczne linje pisma.
— Dlaczego on nie przychodzi i nie daje znaku życia? — mruknął pod nosem opryszek.
Po chwili usiadł przy stoliku. Zaklął zbyt energicznie, ażeby można oryginalne jego słowa powtórzyć.
— Trzeba to skończyć! — rzekł do siebie.
Po pół godzinie ciężkiej pracy, podczas której „Czerwony Janek“ aż się spocił, list był skończony.
Oto, jak brzmiało to pismo, którego zbyt fantastycznej ortografji oszczędzamy naszym czytelnikom:
Mój panie!
„Pisałem już do pana i pan nie przychodzisz. Taka robota to się psu na budę nie zda. Jak pan chcesz co zarobić, to pan się ze mną zobacz. Pan możesz dobry interes zrobić i dostać pieniędzy. Koniecznie odpisz pan, gdzie i jak można się z nim widzieć, bo ja chcę jednych, co na nich mam złość, „nakryć“. Więc niech pan odpisze, bo jak nie, to do kogo innego z tem pójdę, co mi będzie jeszcze wdzięczny — słowo porządnego „andrusa“. Nie mam co więcej do pisania, tylko proszę o odpis.

Czerwony Janek“.

List ten nosił następujący oryginalny adres:
„Wielmożna Fryga
u łapaczów
w Ratuszu“.
„Czerwony Janek“ z przyjemnością odczytał swe arcydzieło; widocznie był z niego kontent. Po chwili pociągnął za dzwonek. Dopiero po kilku zadzwonieniach ukazał się we drzwiach jakiś Żydek. „Czerwony Janek“ nie znał go.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Ja jestem numerowy.
— Już tamtego niema?
— Nie.
— Chcesz zarobić dwa złote?
— Zaco nie?
— Odniesiesz ten list do ratusza.
Żydek mimowoli cofnął się wtył.
— Do ratusza? — zapytał, spoglądając dziwnie na „Czerwonego Janka“.
— I przyniesiesz odpowiedź. Masz złotówkę. Drugą dostaniesz, jak wrócisz.
Żydek już się uspokoił.
— Dobrze — rzekł.



XIII
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA „JOSKA“

„Josek“, jak zwykle, wstał bardzo rano.
Już od piątej, przy świetle lampy, pracował przy stoliku, ustawionym w niewielkim, skromnie umeblowanym pokoiku, który zajmował w mieszkaniu Abrahama Meinera. Stolik był cały zarzucony papierami.
Widać tu było listy, koperty, jakieś dokumenty, luźne notatki i drobne kawałki papieru, nawet zeszyty. „Josek“ przeglądał papiery, czytał je uważnie, robił notatki i wyciągi, pisał listy, kopertował je i odkładał na bok. Niekiedy coś wpisywał do zeszytów; niektóre papiery darł na drobniutkie kawałki, część ich rzucał do stojącej obok spluwaczki, a pozostałą część chował do kieszeni.
Ten kantorzysta prowadził bardzo rozgałęzioną korespondencję i miał widocznie dużo interesów.
Zajęty pracą, „Josek“ nie widział, że budzący się dzień jasnymi snopami promieni wpadł do pokoiku. Dopiero, podniósłszy głowę w kierunku okna, ujrzał szyby rozjaśnione promieniami słońca. Żółty płomień lampy dziwnie martwo wyglądał wobec tego żywego światła. Gdyby kto w tej chwili spojrzał na twarz kantorzysty, widok jej przeraziłby go. Była blada, żółta od światła lampy, podobna do trupiej główki. Tylko oczy patrzyły przed siebie z niewysłowioną dumą i siłą woli. Chciały one jakgdyby wyzwać świat cały do walki.
„Josek“ przez krótką chwilę spoglądał w szyby okna.
— Już! — powiedział do siebie.
Energicznym ruchem ręki zagasił lampę. Odrzucił się wtył fotelu i myślał. Oczy świeciły mu, jak dwa węgle, czoło fałdowało się w zmarszczki.
— Tak! — rzekł półgłosem — trzeba skończyć...
Wziął ze stołu jakąś kartkę i pilnie jej się przyglądał.
— Ci ludzie — ciągnął po chwili — pomimo całej mniemanej zręczności, są to kompletne dzieci. Do czasu, kiedy ja zechcę wyrzucić ich w powietrze, muszę pilnować, ażeby sami nie padli ofiarą własnej głupoty i nieostrożności.
Na jego wąskich, zaciśniętych ustach ukazał się blady uśmiech.
— To zabawne!
Podniósł się i przez parę chwil przechadzał po pokoiku.
— Naprzykład ten „Czerwony Janek“! Od trzech dni mógł ich dwadzieścia razy zgubić.
Zatrzymał się; szybkim ruchem skierował się do fotelu. Siadł i na kartce papieru napisał parę słów.
— Zajmiemy się nim i to niezwłocznie!
W tej chwili do zamkniętych drzwi pokoiku zastukano.
— Kto tam?
— Ja, Meiner! — brzmiała odpowiedź z drugiej strony drzwi.
Pokątny doradca wszedł do pokoiku swego lokatora rozpromieniony. Twarz jego jaśniała, jak zwykle, zadowoleniem z siebie samego i godnością własną. Wspaniały szlafrok (kupiony na licytacji) okrywał delikatne ciało właściciela „Kantoru inkasa“.
— Pan nigdy chyba nie śpisz! — zrobił uwagę, z ruchem pełnym dystynkcji, pan Meiner.
— Mów mi „ty“.
— Przepraszam. Ja się do tego nie mogę przyzwyczaić.
— Przyzwyczaj się. Są nowości?
— Są. Właśnie z tem przyszedłem. Oto listy.
„Josek“ z pośpiechem pochwycił paczkę listów, którą pan Abraham Meiner wyjął z kieszeni wspaniałego szlafroka; kolejno rozrywał koperty i rzucał okiem na ich zawartość. Tymczasem Meiner usiadł na fotelu i zapalał papierosa. Kiedy „Josek“ skończył, zapytał.
— No, jakże? Meiner potrafi urządzać interesy?
„Josek“ skinął głową twierdząco. Meiner ciągnął dalej:
— I wszyscy są gotowi na każde nasze zażądanie. Kiedy każemy, zawołają „plajt!“ A co?
„Josek“ przerwał mu:
— Dobrze już, dobrze. Podziwiam cię! Teraz słuchaj, co ci powiem.
Pan Meiner wstał z fotelu.
— W tej chwili telegrafuj do nich, rozumiesz, telegrafuj, tylko w wyrażeniach oględnych, że trzeba, ażeby to nastąpiło dzisiaj.
— Dziś?
— Tak. Przed dwunastą w południe, w kantorze u Ejtelesa powinny być od twoich klientów lub od osób trzecich wiadomości, że oni nie płacą. Niech telegrafują!
— To będzie kosztowało.
„Josek“ spojrzał z wyrazem niewypowiedzianej ironji na właściciela „Kantoru inkasa“.
— Więc cóż stąd? — zapytał.
— Zawsze cztery telegramy: dwa do Łodzi, jeden do Radomia i jeden do Włocławka. Cztery telegramy stamtąd do Warszawy!
„Josek“ już spoglądał na Meinera surowo.
— Wiesz, że ja płacę, a na tych, którzy są zbyt oszczędni, mam sposoby.
Głos młodego Żydka był suchy i ostry. To też pan Abraham Meiner zdawał się już żałować zrobionej przed chwilą kwestji. Postać jego straciła zwykłą uroczystą powagę, a natomiast na jego twarzy ukazał się wyraz pokory, która wcale nie licowała z tak pięknym i wspaniałym, choć kupionym na licytacji, szlafrokiem.
— To jest... właściwie... — zaczął się tłumaczyć.
Ale „Josek“ przerwał mu.
— Dobrze — rzekł krótko. — Zrób, co ci poleciłem. A teraz... jestem zajęty.
W kwadrans stół został opróżniony z papierów, a kantorzysta szybkim krokiem przechodził przez niezapełnione jeszcze biuro p. Meinera. We drzwiach wejściowych zatrzymał się.
— Kwadrans po siódmej — rzekł do siebie. — Do dziewiątej zdążę.
Pobiegł wgórę Nalewek, zawrócił na Gęsią i zapuścił się w głąb tej ulicy; przeszedł już Dziką. Oto i Smocza. Tutaj kończyły się szeregi kamienic i zaczynały niewielkie domki, często ukryte w głębi posesji, za parkanami, stare, zrujnowane. Miały one przeważnie jakiś niemiły, niesympatyczny wygląd. Liczne tu szynki, buchające wyziewami alkoholu, pomimo wczesnej pory, pełne były indywiduów oberwanych, o zapijaczonych fizjognomjach.
Widok ten nie zwracał uwagi „Joska“. Szedł naprzód szybko i śmiało, jak człowiek, który dobrze zna swoją drogę. Wkrótce znalazł się w błotnistem podwórzu jakiejś posesji; od frontu chylił się ku ziemi niski, parterowy domek z facjatami, w głębi, na prawo, przytknięta była do sąsiedniego muru wąska, dwupiętrowa oficyna.
„Josek“ skierował się wprost ku niej, a za chwilę otwierał drzwi izdebki, położonej pod samym dachem. Z izdebki wionęło nań zaduszone, wstrętne powietrze. Na ziemi leżało lub siedziało koło siebie kilka indywiduów, porządnie obszarpanych; w głębi coś się poruszało za zaimprowizowaną zasłoną, utworzoną z brudnych szmat, zawieszonych na sznurze. Z poza tej zasłony wyjrzała rozczochrana głowa jakiejś megery.
Po krótkiej chwili z pod szmat wypełznął mały, jeszcze młody Żydek. Na widok „Joska“, twarz jego wyraziła razem zdziwienie i szacunek.
— Mam do ciebie interes, pilny interes — rzekł „Josek“.
Żydziak zaszwargotał coś do wyglądającej z za szmat megery i krzyknął po żydowsku na drabów, zalegających podłogę. W parę chwil, kolejno, wynieśli się oni z izby. Ostatnia wyszła stara Żydówka; przechodząc koło „Joska“, oddała mu ukłon, który miał pretensję do elegancji.
„Josek“ i gospodarz izdebki zostali sami. Konferencja ich trwała przeszło kwadrans. „Josek“ dawał swemu interlokutorowi jakieś papierki. Na progu, wychodząc, zwrócił się jeszcze raz do niego:
— Zrozumiałeś wszystko?
— Zrozumiałem.
— Pamiętaj, że do czwartej jestem w kantorze, od piątej do szóstej w cukierni, potem do ósmej w domu. Do ósmej masz mi dać wiadomość. Sam się nie pokazuj, przyślij posłańca.
Żydek jeszcze raz skinął twierdząco głową.
„Josek“ z tej wycieczki w oddalone strony skierował się wprost do biura. Była już blisko dziewiąta, kiedy wchodził do wspaniałych salonów firmy „Ejteles i Sp.“. Pierwszy zasiadł on do swego biurka i zabrał się do pracy. Kolejno przybywali inni pracujący, zapełniały się wysokie salony firmy, rozpoczynał się normalny bieg machiny. „Josek“ nie odrywał oczu od swej pracy, nie zamieniał z nikim przywitań, ani uścisków dłoni. Pracował. Pióro jego poruszało się z nadzwyczajną szybkością.
Interesy w biurze szły zwykłym biegiem aż do dwunastej. Około tego czasu wpadł z giełdy pan Natan Lurje. Ci, którzy go znali bliżej, mogli zauważyć, pomimo zewnętrznego spokoju i swobody, że był czemś zaniepokojony. Przebiegł szybko przez pokój, w którym pracował między innymi „Josek“, i skierował się do kasy. Kantorzysta, na widok zwierzchnika, pierwszy dopiero raz od rana podniósł się z krzesła. Wyprostował się, jakgdyby pchnięty sprężyną automat, i ośmielił się usiąść na krześle dopiero wtenczas, kiedy pan Natan skinął ręką.
Gdyby jednak kto zajrzał w głąb oczu kantorzysty, widziałby, jak przez tę jedną, krótką chwilę wzrok jego strzelił wejrzeniem, pełnem niewymownego szyderstwa, niemal naigrawania.
Od chwili przybycia pana Natana w biurze rozpoczął się jakiś ożywiony gorączkowy ruch. Odbierano i posyłano depesze i listy, biegano, szeptano. Kolejno niektórzy z urzędników byli wzywani do gabinetu pana Natana. Nikt dobrze nie rozumiał, o co idzie, ale wszyscy byli potrosze zaniepokojeni. Coś się stało. Ale co? Urzędnicy podawali sobie do ucha wieść o jakichś stratach, o depeszach, o niewypłacalności podobno aż paru znaczniejszych klientów. Robota się nie kleiła.
„Josek“ śmigał piórem po papierze, nie odrywając się od pracy; tylko zrzadka spojrzenie jego, pełne ironji, ślizgało się po papierach i dotykało przez sekundę zaniepokojonych postaci kolegów.
W tej chwili na progu pokoju stanął woźny.
— Pan Stiefel będzie łaskaw do pana Lurjego.
— A!...
Za chwilę „Josek“, na którego ustach błądził ciągle niewysłowiony uśmiech ironji, znajdował się w korytarzu, prowadzącym do gabinetu pana Natana. Wyjął z kieszeni dużą kopertę, wygładził ją, strzepnął, wreszcie przyjrzał się jej pod światło.
— Dobrze — rzekł do siebie.
Zapukał do drzwi gabinetu. Kiedy znalazł się wewnątrz, wyciągnął najpierw kopertę do pana Natana.
— W tej chwili przyniesiono — rzekł.
Pan Natan, nie patrząc rzucił list na ogromne biurko.
— Dobrze, dobrze — rzekł. — Siadaj pan, panie Stiefel.
„Josek“ aż się cofnął.
— O, panie dyrektorze... — protestował.
Ponowny rozkaz zwierzchnika zmusił jednak kantorzystę do zajęcia miejsca. Pan Natan tymczasem szybko coś pisał na kartce papieru; liścik włożył w kopertę i zaadresował. „Josek“ przyglądał się papierom, leżącym, na biurku. Na widok dwóch czy trzech depesz, mimowoli uśmiech przeleciał mu przez usta.
W tej chwili pan Natan podniósł głowę. Kantorzysta mógł zauważyć, że twarz jego zwierzchnika była dziwnie blada, a pod oczyma malowały się zlekka sine obwódki.
— Panie Stiefel — odezwał się pan Natan — pamiętasz pan zapewne, gdzie mieszka pan Pfeiffer, u którego byliśmy przed kilku dniami?
— Pamiętam; na Nowym Świecie, w „chambres garnies“.
— Bardzo dobrze. Otóż bądź pan łaskaw natychmiast zanieść ten list. Jest to list bardzo ważny rozumiesz pan? Będę panu wdzięczny. Już wspominałem, że jestem z pańskiej pracy zadowolony i pierwszy wakans...
„Josek“ zgiął się do połowy w ukłonie; w ten sposób zdołał on ukryć uśmiech szyderstwa, który mu mimowoli przemknął się na twarzy.
W tej chwili pan Natan spojrzał na kopertę, którą mu przed chwilą doręczył kantorzysta. W oczach bankiera widać było niepokój. Przez chwilę przyglądał się w milczeniu kopercie.
— Kto to przyniósł? — zapytał urywanym głosem.
— Posłaniec.
— Zaczekaj pan jeszcze przez chwilkę — rzucił pan Natan „Joskowi“.
Gorączkowym ruchem podniósł kopertę wgórę jakgdyby chciał przejrzeć ją pod światło, a następnie rozerwał. Kartkę, która się znajdowała wewnątrz, czytał trzykrotnie. Na jego twarzy odbijał się cały szereg skomplikowanych wrażeń. Zdawało się, że zapomniał o obecności „Joska“. Ręką przeciągnął przez czoło.
— Tem gorzej! — rzekł półgłosem.
Wziął z powrotem list, przygotowany przed chwilą i rozdarł kopertę. Dopisał na nim szybko parę słów, włożył w list dopiero co otrzymaną kartkę, zakopertował na nowo i oddał kantorzyście.
— Może pan iść — rzekł.
W kwadrans znajdujemy „Joska“ na Krakowskiem Przedmieściu. Pośpiesznym krokiem zdążał on w stronę hotelu Europejskiego. Przechodząc koło szwajcara, rzucił zapytanie:
— Pani T. u siebie?
— Tak jest.
Na drugiem piętrze, wprost wspaniałych marmurowych schodów, zapukał do ozdobionych piękną ornamentacją drzwi. Uderzył cztery razy, z przestankami. Przez chwilę panowało milczenie. „Josek“ ponowił pukanie.
Niebawem usłyszał, jak zakręcono kluczem; drzwi uchyliły się cokolwiek.
— Ach, to ty! — dał się słyszeć ze środka przyciszony głos kobiecy.
Kantorzysta ujrzał przez szparę drzwi białe fale negliżu; to też dopiero po chwili, usłyszawszy oddalające się w głąb mieszkania drobne kroki, wsunął się wewnątrz. Zamknął drzwi.
Znalazł się w przedpokoju, od którego uchylone w tej chwili drzwi prowadziły do dalszej części apartamenciku. W mieszkaniu tem, pomimo południa, panował półmrok; powietrze było tu ciężkie, przepełnione jakąś upajającą wonią. Kantorzysta wszedł do następnego pokoju. Był on dość obszerny i łączył w sobie sypialnię i salonik; w głębi widać było niewielki gabinecik do toalety.
Mimo względnie dość późnej pory, młoda kobieta, która zajmowała ten elegancki, pełen wdzięku apartamencik, jeszcze ani myślała wstać. Wywołana przed chwilą z ciepłego łóżka przez pukanie „Joska“, już znów schroniła się do swego miękkiego gniazdka, usłanego z jedwabiu i muślinów, pod spadającą zręcznymi festonami kotarę. Porzucony na ziemi peniuar świadczył o pośpiechu.
Przyjrzymy się tej nowej postaci. O ile sądzić można, jest to młoda i piękna kobieta. Na pierwszy rzut oka uderza jej podobieństwo do Temy: ten sam typ wschodni, ta sama namiętność w oczach. Istnieje jednak pomiędzy niemi różnica i bardzo znaczna. Tema jest więcej majestatyczna i skończenie piękna, nowa nasza znajoma ma więcej inteligencji w spojrzeniu. Wydaje się ona cokolwiek starszą od Temy, a na jej twarzy burze życia pozostawiły już pewien, zresztą bardzo lekki, ślad.
W chwili, kiedy kantorzysta wszedł do saloniku, służącego jednocześnie za sypialnię, młoda kobieta była cała zatopiona w puchach łóżka. Z koronek wychylała się tylko jej niewielka, ruchliwa główka, z wielkiemi czarnemi oczyma, okolona falą kruczych włosów. Patrzyła na niego z kokieterią.
— Ach! jak to dobrze, żeś przyszedł.
Energicznym ruchem wysunęła się niemal do połowy z pod obsłon koronek i jedwabiów. Była rozkoszna. Ruchy jej szybkie i niespodziewane miały w sobie coś tygrysiego.
— Chodź mnie pocałować.
Gdyby teraz zajrzał kto w oczy „Joska“, dostrzegłby tam zupełnie coś innego, niż zwykle. Jego wejrzenie, zimne, obojętne lub szydzące, teraz zapaliło się dziwnym ogniem.
Był jej posłuszny. Trwało to zresztą tylko jedną chwilę.
Wyrwał się szybko z jej objęcia niemal odepchnął ją. Było w tym jego ruchu coś niewymownie szorstkiego, brutalnego.
— Dość! — rzekł głosem, który już odzyskał swe chrapowate nuty — nie przyszedłem tu dla zabawki.
Młoda kobieta, zarumieniona od krwi, która jej przypłynęła do głowy, z czerwienięcemi się ogniście wargami, spoglądała na niego niemal z wyrzutem. Wyciągnęła do niego ręce, jakgdyby chcąc do siebie przytulić.
— Mam tu coś do załatwienia — ciągnął dalej „Josek“ głosem, który odzyskał cały swój chłód i spokój. — Bądź łaskawa mi w tem dopomóc.
Wejrzenia ich skrzyżowały się. Jej ogniste, głębokie oczy wzywały go; jego wzrok rozkazywał jej. W sekundę była zwyciężona.
— Słucham — rzekła.
Szybkim, kocim ruchem wysunęła się z łóżka i zarzuciła na siebie peniuar.
— Co każesz? — zapytała, stając przed nim.
— Najpierw trochę słońca i powietrza. Jest tutaj ciemno i duszno. Nie lubię tych pachnideł; upajają one, odejmują przytomność.
Młoda kobieta była posłuszna. Zbliżyła się do okien i podniosła rolety. Uchylony lufcik wpuścił strumień świeżego powietrza.
— A teraz — ciągnął kantorzysta — daj mi maszynkę do herbaty, nożyk kościany, pióro i atrament.
Tak oryginalne polecenie nie zadziwiło bynajmniej kobiety.
— Ach! masz list do przeczytania! — zrobiła tylko uwagę.
— Tak. A ponieważ byłoby mi nie po drodze wstępować do domu i zresztą musiałem się widzieć z tobą, jestem tutaj.
Młoda kobieta już krzątała się, spełniając polecenia „Joska“. Za chwilę wszystko, co potrzeba, stanęło na stole, a pod maszynką palił się spirytus.
Kantorzysta wyjął z kieszeni list, doręczony mu przed chwilą przez p. Natana; przy pomocy pary wodnej i kościanego nożyka koperta została wkrótce otwarta bez żadnego uszkodzenia. Przeczytał kartkę p. Natana.
— Domyślałem się. Nie mogło przecież być nic innego.
Uśmiechnął się zlekka.
— Właściwie, niepotrzebnie otwierałem ten list.
Wyciągnął go do kobiety, siedzącej po drugiej stronie stołu.
— Przeczytaj — rzekł.
List pana Natana brzmiał, jak następuje:
„Kochany Joachimie“!
„Wszystko spada nam na kark. Onegdaj ogłoszono wielką upadłość w Warszawie jednemu z klientów naszego domu, dziś dostałem kolejno cztery depesze, donoszące o niewypłacalności naszych korespondentów na prowincji. W tej chwili nie jestem w możności obliczyć strat. Jeśli tak dalej pójdzie, to „my“ nie będziemy mieli co brać. Trzeba likwidować, likwidować natychmiast, tembardziej, że ze strony „Czerwonego Janka“ lada chwila może zagrozić niebezpieczeństwo. Pośpiech konieczny! Dziś wieczorem będę u ciebie. Obmyśl wszystko tak, żeby w ciągu kilku dni mogło być wszystko skończone.

Twój
Natan“

„P. S. W tej chwili odebrałem wezwanie na zgromadzenie „naszych“. Jest to nowe uderzenie obuchem... Kto wzywa?... Niewiadomo. Zebranie pojutrze wieczorem. Obawiam się wszystkiego tembardziej, że od pewnego czasu zapomnieliśmy zupełnie o „naszych“. Pośpiechu, pośpiechu!“
— Przeczytałaś? — zapytał „Josek“.
— Tak.
— Pogadajmy więc o interesach.
Młoda kobieta oparła piękną główkę na rękach i spoglądała w oczy kantorzyście.
— Czy ten list — pytał „Josek“ — jest dostatecznym dowodem, że oni dwaj zdradzają interesy „naszych“?
— Tak sądzę.
— Otóż trzeba go u nas zostawić; panu Pfeifrowi, pod którego skórą kryje się zacny pan Landsberger, poślemy tylko kopję, zrobioną przeze mnie.
Młoda kobieta roześmiała się.
— To mu wystarczy.
— A teraz... słówko o tem, co mamy dalej robić. Pojutrze wszystko będzie skończone.
— Im prędzej, tem lepiej! — zrobiła uwagę młoda kobieta.
— Umyślnie dlatego wyznaczyłem tak prędko zebranie i dziś przyśpieszyłem wybuch u Ejtelesów; Lurje i Landsberger z konieczności muszą przyśpieszyć swe działania, a to pozwoli nam dojść z nimi do ładu.
— Zgoda.
— Co do ciebie, trzeba, żebyś była na zgromadzeniu, a przedtem zawiadomiła kogo uważasz za stosowne. Powinniśmy mieć za sobą siłę. Lurje i Landsberger są to ludzie zbyt zręczni i zresztą grają zbyt grubą grę, ażeby mieli położyć karty bez walki.
— Bądź spokojny. Z mojej strony będzie wszystko gotowe. Wiesz, że słowo „Złotej Rączki“ jest coś warte.
— Wiem.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Żądzę, że to wszystko — zabrał znów głos kantorzysta. — Reszta się zobaczy. Ja muszę pilnować Lurjego i Landsbergera. Mam jeszcze na głowie „Czerwonego Janka“. Pilnuję go. Gdyby nie ja, Lurje i Landsberger byliby już dawno „zasypani“ przez niego, bez pożytku dla nas i dla siebie.
— Głupcy! — rzuciła pogardliwie młoda kobieta.
— To też otrzymają to, naco zasłużyli.
„Josek“ znów zamyślił się.
— A Tema? — zapytał.
— Znajduje się w zupełnie bezpiecznem miejscu. Miałeś zupełną słuszność. Jeszcze parę godzin i ta warjatka, pomimo twych gróźb, poszłaby do sędziego wyśpiewać wszystko.
— Niepodobna!
— Tak jest. W tej chwili niebezpieczeństwo już przeszło. Uśpiłam ją i umieściłam tak, że szkodzić nam nie może.
Kantorzysta zamyślił się.
— Kobiety, kobiety — powtarzał półgłosem — co to za niebezpieczna broń!
Młoda kobieta była już przy nim; nachyliła się nad krzesłem, na którem siedział, wzięła jego głowę w obiedwie ręce, przechyliła ją wtył i gorącemi ustami przylgnęła do jego warg.
— Tylko nie ja — rzekła głosem, dźwięczącym nutą bezwzględnej pokory i poddania się, kiedy zlekka ją odepchnął i uwolnił się od uścisku.
— Tylko nie ty — powtórzył prawie machinalnie.
Spojrzał na zegarek.
— Już wpół do drugiej. Dość tych dzieciństw! Trzeba jeszcze list napisać dla p. Pfeifra, bo oryginał musi pozostać u nas w ręku.
Uśmiechnął się cynicznie.
— Daj mi papieru i pióra.
Kobieta, która, jak słyszeliśmy, przyznawała się do oryginalnego miana „Złotej Rączki“, w tej chwili wykonała polecenie „Joska“. Ten położył przed sobą list pana Natana i szybko wprawną ręką kopjował go na papierze. To mu nie przeszkadzało jednocześnie rozmawiać.
— Jacy oni niezręczni — mówił do „Złotej Rączki“. — Kiedy byłem młodszy i kiedy mi opowiadano o nich, jako najstarszych, najmądrzejszych i najzręczniejszych pomiędzy „naszymi“, wyobrażałem sobie niestworzone rzeczy. Dziś widzę, że każde dziecko potrafi ich dwóch wyprowadzić w pole. Naprzykład...
Przerwał, wykończając jakiś zakręt na papierze, przyglądał się z zadowoleniem kreślonym przez siebie wyrazom. „Złota Rączka“ spoglądała nań Pytająco.
— Naprzykład?... — podchwyciła.
„Josek“ prowadził swą robotę dalej.
— Gdybym nawet nie był tem, czem jestem, ale tylko zwykłym, pierwszym lepszym kantorzystą, wtajemniczając mnie do pewnego stopnia w swe stosunki, narażaliby się na bardzo poważne niebezpieczeństwo. Są tak niezręczni, że nie pamiętali, iż ja znam już Landsbergera, jako pracujący w ich biurze.
— Czy podobna?
— Ależ tak. Pracuję u nich wprawdzie od niedawna, zaledwie 7 czy 8 miesięcy, lecz pomimo to i mimo, że Landsberger przyjeżdża nader rzadko, właśnie po mojem wstąpieniu do biura był raz urzędownie w Warszawie, widziałem go i, poznawszy obecnie ukrywającego się pod nazwiskiem Pfeifra, mógłbym powziąć różne podejrzenia. Mogłyby stąd wyniknąć gadaniny w biurze, mogliby zostać skompromitowani.
— To nie do uwierzenia! — wołała młoda kobieta.
— Przytaczam to jako jeden jeszcze dowód ich stanowczej nieudolności. Zapewne zaraz po zadaniu ciosu będziesz musiała pojechać zdać sprawę ze wszystkiego „jemu“?
— Tak.
— Otóż mówię ci to, ażebyś mogła „mu“ dokładnie objaśnić, co oni dwaj są warci. Wprawdzie mamy od „niego“ zupełne upoważnienie do działania, jak uważamy za właściwe, wprawdzie względem ciebie „on“ żywi zupełne zaufanie, a to, co zrobimy, zrobimy przy pomocy innych, na zasadzie postanowień większości, którą sobie przygotujemy, ale uważałem, że „on“ ma do nich zawsze pewną słabość. Trzeba „go“ więc przekonać, że Lurje i Landsberger nie tylko zdradzają „naszych“, ale nadto stanowczo są niemożebni przez swoje niedołęstwo, że jeszcze parę kroków dalej, a mogliby narazić nas wszystkich. Rozumiesz?
— Rozumiem.
„Josek“ skończył właśnie pisać. Uważnie przebiegł okiem obadwa listy: otrzymany z rąk Natana i w tej chwili napisany. Podał je młodej kobiecie.
— Poznaj, który oryginalny, a który podrobiony? — zapytał.
„Złota Rączka“ przyglądała się przez chwilę; na jej twarzy odbił się podziw.
— Niepodobna, niema żadnej różnicy.
Na ustach kantorzysty ukazał się triumfujący uśmiech. „Złota Rączka“ była już obok niego.
— Za to też ciebie kocham, mój maleńki — wołała z entuzjazmem — że jesteś we wszystkiem doskonały.
„Josek“ niebawem uwolnił się z jej uścisku.
— Czas iść! — rzekł.
W półtorej godziny potem, po załatwieniu zlecenia pana Natana i doręczeniu mniemanemu panu Pfeifrowi listu, tak zręcznie przez siebie podrobionego, kantorzysta szedł przez ulicę Rymarską. Zbliżał się do cukierni, do której zwykł był popołudniu wstępować na filiżankę czarnej kawy i na gazety.
Niedaleko drzwi cukierni zastąpił mu drogę posłaniec. Pomimo kostjumu, na pierwszy rzut oka można było w nim poznać młodego żydka, z którym tego ranka konferował w jego mieszkaniu „Josek“. Uważniej mu się przyjrzawszy, spostrzeglibyśmy, że jest on jak dwie krople wody podobny do numerowego, którego widzieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów w numerze „Czerwonego Janka“.
— Są nowości? — zapytał „Josek“.
— Ważne — była odpowiedź. — Dlatego sam chciałem się zobaczyć z panem. Pożyczyłem munduru od znajomego posłańca.
— Dobrze opowiadaj.
— Dziś rano zaraz dostałem się na parę dni na miejsce numerowego do hotelu, gdzie on stoi.
— No?
— I około pierwszej dał mi ten list do odniesienia do ratusza.
— Do ratusza? Daj mi go.
Kantorzysta bez ceremonji rozdarł szarą kopertę listu i przeczytał go. Na twarzy jego, jednakowo zimnej i nieruchomej, nie widać było żadnych wrażeń.
— Dobrze — rzekł, wyjmując z kieszeni jakiś papierek. — Jestem z ciebie kontent.
— Co mam robić dalej?
— Wrócić i powiedzieć, że list oddałeś. Odpowiedź będzie dziś wieczorem, najdalej jutro rano.
— Dobrze.
— Tymczasem masz go pilnować; gdyby wychodził, idź za nim. Ja tam pewno będę wieczorem; w każdym razie, gdybym nie był, będziesz czekał dziś wieczorem tu, przed cukiernią, o jedenastej, i zdasz mi sprawę.
— Pan... tam będzie? — powtarzał z zadziwieniem mniemany posłaniec.
„Josek“ uśmiechnął się ironicznie.
— Cóż w tem dziwnego? Zresztą zobaczymy.
Kantorzysta wszedł powoli do cukierni, zażądał kawy i wziął pierwszą lepszą gazetę do ręki. Udawał, że ją uważnie przegląda, w rzeczywistości przecież myśl jego była bardzo daleko i od gazety i od przeglądu politycznego, na który w tej chwili machinalnie padało jego oko.
W tej chwili pociągnięto go za rękaw. „Josek“ ocknął się z zamyślenia. Przed nim stał Apenszlak, blady, z trzęsącemi się wargami. Wstrętna jego twarz była w tej chwili jeszcze wstrętniejsza, niż zwykle. Widocznie był on pod wpływem jakiegoś strasznego wrażenia. Zdumienie odbiło się na twarzy kantorzysty.
— Co panu jest? — pytał. — Siadaj pan.
Widok Apenszlaka wywołał już sensację u sąsiednich stolików. Bystry wzrok „Joska“ spostrzegł to.
— A przedewszytkiem staraj się pan być mniej wzrusznym. Co pan pijesz: herbatę, czy kawę?
Apeszlak upadł ciężko na stojące obok krzesło. Upłynęło parę chwil, w ciągu których robił nad sobą wyraźne wysiłki, ażeby dojść do pewnej równowagi. Podano szklankę herbaty, którą obstalował „Josek“.
— Szukam pana od rana — odezwał się wreszcie Apenszlak.
— Nie tak głośno!
Była chwila milczenia.
— Cóż się stało? — pytał półgłosem kantorzysta, który, pomimo pozornej obojętności, zaczynał już być niespokojnym.
— Wczoraj była rewizja.
— Wiem. Ale przecież, dzięki środkom ostrożności, nie mogli nic odkryć i nie odkryli!
— Tak, to też nie w tem całe nieszczęście.
— A w czem?
— Róża...
— Pańska córka?
— Tak. Róża znikła.
— Niepodobna! I kiedy? Jak?
— Wczoraj wieczorem.
— Pan sądzisz, żęto może mieć związek z naszemi interesami i wpływ na nie?
— Ja tak sądzę, ja jestem pewny. Pan potrzebujesz wiedzieć...
„Josek“ zaczynał być niecierpliwy.
— Mówże pan, do licha, wszystko.
Apenszlak odetchnął ciężko. Zatrzymał się, przeciągnął ręką po czole, wreszcie napił się herbaty.
— Pan potrzebujesz wiedzieć, że jak miała przyjść rewizja, to ja bardzo byłem niespokojny i zaambarasowany o jeden pugilares, co mam w nim bardzo ważne papiery...
— Więc?...
— Chciałem go oddać Rózi. Przy niej nie szukaliby; nie mogliby podejrzewać.
— I oddałeś pan?
— Nie. Jej nie było. Ale ja pugilares z papierami włożyłem w jej łóżko.
— Co dalej?
— Potem, jak się rewizja skończyła, ja byłem trochę słaby. Pan potrzebujesz wiedzieć, co ja jestem chory na serce. Ja się położyłem do łóżka, wziąłem lekarstwo.
— I nie poszedłeś pan po pugilares?
— Nie. Dopiero dziś rano służąca, stara baba, powiedziała mi, że Róża nie nocowała w domu.
Stalowy wzrok „Joska“ wyrażał zdziwienie. Apenszlak ciągnął dalej:
— Baba mówiła mi, że Róża wróciła wczoraj do domu około szóstej po południu, była w domu z jaką godzinę i wyszła. Na noc nie wróciła. Pan potrzebujesz przypuścić, że ja poleciałem jak szalony do jej pokoiku. I czy pan wiesz, co ja się przekonałem?
— Cóż takiego?
— Niema ani pugilaresu, ani Róży. Przetrząsnąłem cały pokój, całą pościel. Nie znalazłem nic. Na stole leżał ten papier.
Wyjął z kieszeni pomiętą ćwiartkę papieru listowego. „Josek“ rzucił na nią okiem. Było tam tylko parę wyrazów. Kartka brzmiała, jak następuje:
„Panie!
„Po tem, co się dowiedziałam z papierów, opuszczam ten dom na zawsze. Dowody zabieram“.
Pod tem żadnego podpisu.
— I cóż się ona mogła dowiedzieć? — pytał „Josek“, w którego głosie wibrowały ostre, chrapliwe nuty.
— Wszystkiego, wszystkiego... Długo to opowiadać...
— Zresztą, to zbyteczne. Pańską historję znam aż nadto dobrze — rzekł „Josek“ zimno.
— Pan?
Apenszlak spojrzał na kantorzystę na poły z przerażeniem, na poły z niedowierzaniem. Ów nakazującem spojrzeniem zamknął mu usta.
— To, co pan w tej chwili powiedziałeś, jest bardzo ważne. Wymaga śpiesznego działania. Jeśli pan nie chcesz skończyć bardzo źle, bądź łaskaw słuchać mnie i dosłownie wykonać, co ci powiem. Dotąd nie wyszedłeś na tem źle, prawda?
Przerażony wzrok Apenszlaka przytakiwał.
— Otóż bądź łaskaw w ciągu paru godzin tak urządzić swe interesy, ażebyś, w razie potrzeby, mógł dziś jeszcze w nocy wyjechać.
Apenszlak bełkotał coś niewyraźnie.
— A dziś o jedenastej wieczorem bądź łaskaw zupełnie być gotów do drogi i czekać na mnie tutaj, w tem samem miejscu.
— O jedenastej?
— Tak. Ma się rozumieć, żadnych pakunków... Mieć gotowe pieniądze i załatwić interesy... Zrozumiałeś pan?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tej nocy, na pociągu kolei petersburskiej, odchodzącym po dwunastej, panowało znaczne ożywienie.
Pierwszy dzwonek już uderzył, podróżni pakują się w wagonach, peron, niezbyt wyraźnie oświetlony gazem, pełen ruchu i gwaru. Na prawo i na lewo krzyżują się wykrzykniki i gwar głosów; uderza słuch łoskot pakunków, rzucanych do wagonów, i turkot ręcznych wózków. Na przodzie, u czoła pociągu, lokomotywa dyszy i sapie, słychać urywane dźwięki gwizdawki. Za pociągiem, w głębi stacji, ciemno, choć oko wykol; gdzieniegdzie tylko z pomiędzy tych ciemności wytryska, jak robaczek świętojański, czerwone światło kolorowej latarni. Zdala dobiegają stłumione odgłosy rogów dróżnicznych, zamieniających ze sobą sygnały.
Na peronie zgrupowani podróżni i ci, co ich odprowadzają. Rzucają krótkie, urywane słowa i zamieniają ostatnie pożegnania.
W tym tłumie spotykamy znajome nam osoby. Jedną z nich jest Apenszlak, drugą baron von Rajt. Czytelnicy zapewne już domyślili się, że ów tajemniczy baron, działający tak często w interesach, przez Joska podejmowanych, znikający w mieszkaniu Meinera i wychodzący od niego, był tylko pseudonimem kantorzysty. Tam, gdzie nie chciał on działać osobiście, występował, odpowiednio ukostjumowany, podług przyjętego wyrażenia: „zrobiwszy sobie twarz“, jako baron.
I tego wieczora musiał on mieć zapewne poważne powody do ukrywania swej osobistości, ponieważ przybrał strój i twarz swego sobowtóra.
Baron von Rajt i Apenszlak stali przy otwartych drzwiach przedziału drugiej klasy. Apenszlak był blady, jak śmierć, oczy jego patrzyły na wszystkie strony. Każdy odgłos gwizdawki wywoływał nerwowe drganie muskułów jego twarzy.
— Więc będzie wszystko dobrze? — pyta mniemanego barona.
— Najlepiej w świecie! — odpowiedział ten ze zwykłym mu spokojem i zimną krwią. — Dałem ci paszport, zapewne lepszy, niż twój własny. Jedź z nim, dokąd chcesz, tylko tam, gdzie cię nie znają, rób, co chcesz, baw się, rób interesy, wyszukuj sobie geszefty, a za dwa, lub trzy tygodnie będziesz mógł na pewno wrócić.
— Wrócić?
— Tak, ażeby ostatecznie zlikwidować swe interesy. A potem pojedziesz sobie, dokąd zechcesz.
— A przez te dwa tygodnie?
„Josek“ spojrzał nań z ironją.
— Bądź spokojny. Przez te dwa tygodnie, a nawet znacznie prędzej, partja zostanie rozegraną. Mam zresztą dziewięćdziesiąt szans na sto, że będzie rozegrana na moją korzyść. A ponieważ dziwnym trafem losy twoje wiążą się z mojemi, możesz na tem tylko zarobić.
— W jaki sposób się porozumiemy? — pytał po chwili Apenszlak.
— Pisz do mnie „poste restante“ pod literami B. v. R. o twojem miejscu pobytu, a już ja dam ci znać, co potrzeba.
Apenszlak chciał zapytać jeszcze o coś, ale kantorzysta machnął ręką.
— Dosyć — rzekł krótko — mam jeszcze inne rzeczy do załatwienia. Siadaj do wagonu i wogóle nie bardzo się pokazuj nazewnątrz, dopóki nie zostawisz pomiędzy sobą a Warszawą pewnej przestrzeni.
Apenszlak był posłuszny. „Josek“ kiwnął mu zlekka głową i skierował się ku końcowi pociągu, gdzie w mroku, słabo rozpraszanym przez nieliczne latarnie, chowały się wagony trzeciej klasy, pełne Żydów, robotników i włościan. Kantorzysta przystąpił do otwartych drzwi wagonu i w półświetle, tu panującem, szukał kogoś wzrokiem. Za chwilę znalazł. Na jednej z ławek siedział skurczony mały Żydek, w którym bez trudu poznalibyśmy to samo indywiduum, któremu wczesnym rankiem oddał na Smoczej ulicy wizytę „Josek“, które widzieliśmy w charakterze numerowego w hotelu, gdzie mieszkał „Czerwony Janek“, które następnie na Rymarskiej, w kostjumie posłańca, wręczyło „Joskowi“ list bandyty, przeznaczony dla „Frygi“. Za nim, jeszcze dalej, kiwała się w półdrzemce megera, którą widzieliśmy rano na Smoczej.
Żydek, na skinienie „Joska“, zbliżył się do napół otwartych drzwi wagonu. Przy niejasnem świetle latarni widać było jego twarz bladą, oblaną obfitym potem; oczy jego błądziły bez wyrazu.
— Wysiądź! — rzekł kantorzysta.
Żydek był posłuszny. Stanął przy słupie, podtrzymującym dach peronu; ręką trzymał za słup, jak człowiek, który się obawia upadku. „Josek“ patrzył na niego przez chwilę wzrokiem, pełnym pogardy i politowania.
— Co ci jest? — zapytał.
Żydek zaledwo zdołał mówić; jakieś wrażenie paraliżowało mu język.
— Boję się — wybełkotał z trudnością. — Co pan tak długo robiłeś u niego w numerze? Dlaczego nie pozwoliłeś mi pan tam wejść? Dlaczego mam jechać zaraz, tak daleko?
Stał, opierając się o słup. Pomimo przejmującego zimna nocy październikowej, na skroniach Żydka perliły się coraz grubsze krople potu. Jego oczy roztwierały się szeroko.
— A więc? — pytał ze zwykłą sobie zimną krwią mniemany baron von Rajt.
Przez chwilę mały Żydek nie mógł zebrać się na odpowiedź. Odetchnął wreszcie głęboko i zaczął:
— Widzisz pan... — rzekł, bełkocąc i odpoczywając co chwila — ja pana znam... pan jesteś z „naszych“... Pan jesteś jeszcze młody, ale mądry... Pan dobrze płacisz... Ja, biedny Żydek, zawsze robiłem, co pan kazałeś...
— I za co ci płaciłem — rzekł zimno „Josek“.
— Tak... pan płaciłeś... to jest prawda... Ale widzisz pan, ja panu powiem... ja jestem złodziej... ja byłem skazany... ale ja nikomu nic złego nie zrobiłem... Ja się boję krwi... Nasz talmud...
Kantorzysta przerwał mu energicznym ruchem.
— Dajmy pokój talmudowi! — rzekł. — Więc boisz się, czy przypadkiem nie stało się co złego temu w numerze, temu „Czerwonemu Jankowi“?
Mały Żydek podniósł do góry głowę.
— Tak, ja się o to boję — rzekł.
Przez chwilę panowało milczenie.
— A gdyby tak było? Cobyś zrobił?
Nowy dreszcz przebiegł przez całe ciało małego Żydka; zęby szczękały mu, jak w febrze.
— Nie wiem — rzekł powoli. — Talmud...
Kantorzysta patrzył nań z politowaniem. Powoli, nie śpiesząc się, wyjął z kieszeni kamizelki coś małego, błyszczącego pod blademi promieniami latarni. Było to coś w rodzaju małego medaljonu. Przysunął ów przedmiot do oczu zdumionego i ciągle jeszcze drżącego Żydka.
— Widzisz to? — zapytał.
Efekt był niespodziewany. Żydek przez krótką chwilę spoglądał na ów drobny przedmiot; na jego twarzy malowało się osłupienie. Pochylił się, zgarbił i, zaledwie odważając się podnieść oczy do góry, rzucił tylko trzy słowa zapytania:
— To pan „sam“?
Na to „sam“ położony był akcent.
Ja — odpowiedział „Josek“ — dlatego też sądzę, że teraz odejdą ci od głowy te głupstwa. Wiesz teraz, że jeśli jemu się stało co złego, to i tobie tem bardziej mogłoby również być źle, gdybyś miał jakiekolwiek skrupuły.
Żydek zgarbił się jeszcze bardziej; nie mówił teraz ani słowa.
— Jedź więc, dokąd ci kazano, i zapomnij, co się działo w Warszawie — ciągnął dalej ostrym, urywanym tonem kantorzysta. — Inaczej...
Słowom tym towarzyszyło spojrzenie zimne, pełne nieopisanej groźby.
W tej chwili uderzył drugi dzwonek. Wszyscy siadali do wagonów. Żydek zrobił, jak wszyscy. Za parę minut pociąg wychodził ze stacji.
Baron von Rajt wracał do oczekującej nań dorożki.



XIV
DZIEŃ „FRYGI“

Była godzina ósma wieczorem tego samego dnia, kiedy się odbywały wypadki, opisane w poprzednim rozdziale.
W gabinecie „Julka“ panowała cisza. Przy biurku, pod światłem dużej a niskiej lampy, siedział on sam, zadumany, z głową opartą na rękach. W głębi na kołyszącym się fotelu, napół leżał Stawinicz. Adwokat podniósł głowę.
— Do licha! — rzekł — bez „Frygi“ nic nie zrobimy.
— I ja tak sądzę — odezwał się z kąta Stawinicz.
— Rzeczywiście, szczególne to jego zniknięcie — ciągnął po chwili adwokat. W chwili, kiedy najbardziej jest nam potrzebny, kiedy my ze swej strony, zdaje się, trzymamy w ręku nić przewodnią i trzebaby tylko wspólnie rzucić okiem na sytuację, ażeby skombinowawszy to, co my wiemy i co wie on, dojść do jakiegoś rezultatu, w takiej chwili ani sposób go znaleźć.
Stawinicz podniósł się z krzesła i przeszedł parę razy przez pokój.
— Posyłałeś dziś po niego?
— Posyłałem. W ratuszu go nie było.
— Trzeba było kazać służącemu dowiedzieć się, co się dzieje z tym twoim niepochwytnym policjantem.
— Pytał się. Zbyli go ni tem ni owem. Rozumiesz przecie, iż nie wypadało nalegać. Natomiast służący zostawił kartkę do niego.
— Tak?
Stawinicz zatrzymał się przy biurku; przez chwilę namyślał się.
— A cóżbyś powiedział — zwrócił się naraz do „Julka“ — gdyby tak obejść się bez tego twojego ajenta? Przecież nie święci garnki lepią.
— To trudno...
— Widzisz — ciągnął dalej Stawinicz — ja wogóle niebardzo wierzę w inteligencję tego rodzaju ludzi. Jakiś tam ajent!
Ale „Julek“, już się uśmiechał.
— Jakiś tam ajent! Ciekawy jestem, czy to powtórzysz, jak go zobaczysz i posłuchasz. Ten człowiek ma wysoki talent policyjny.
— Ba, ba!
— W każdym razie mamy materjał: pugilares, złożony przez pannę Różę, i notatki, które nam dała panna Fela Ejtelesówna, prosząc zresztą o zużytkowanie ich z uczynionemi przez nią zastrzeżeniami.
— Tak.
— Należy więc wszystko to poznać dokładnie, ocenić, wyjaśnić sobie stosunek do danej sprawy i wogóle wydobyć stąd jakieś stanowcze wnioski, otrzymać wreszcie dowody niewinności Janka.
— Zupełna zgoda.
— Otóż, przyznam ci się, przerzucałem trochę te papiery i otwarcie powiadam, że sam z nimi do ładu nie dojdę.
— Ba!
— Dopomógłby mi w tem ogromnie „Fryga“, szczególniej, jeśli sam zdołał zrobić jakie odkrycia, co chyba można przypuszczać, licząc na jego węch. W ostatnim razie, jeżeli już na niego liczyć nie można, pragnąłbym mieć zawsze kogoś drugiego do pomocy. Co dwie głowy, to nie jedna. Rzecz cała jest tak pełna niejasności i niedomówień...
— Cóż ja ci na to poradzę? — odezwał się Stawinicz, rozkładając ręce.
— Możebyś ty, Władku, został u mnie dziś na wieczór i wzięlibyśmy się obaj razem do rozplątywania zagadki?
Stawinicz począł protestować.
— Niepodobieństwo — mówił. — Wiesz przecie, że muszę biec do łóżka tego nieszczęśliwego Janka. Jak w godzinę po wyjściu z pod klucza stracił przytomność, tak dotąd leży w gorączce.
— No, przecież pilnuje go Róża.
— Ba, jest tam jeszcze i stara moja gospodyni, był dwa razy doktór Zerman, ale pomimo to, moja obecność jest koniecznie potrzebna. Ta biedaczka Róża chodzi jak struta.
— I niedziw! Choroba Janka, rewizja u mniemanego jej ojca, wreszcie te niespodziewane odkrycia... To wszystko musiało na nią oddziałać.
— Rzecz prosta. To też mi jej żal ogromnie. Nie wyobrazisz sobie jaką do niej powziąłem sympatję.
Adwokat uśmiechnął się.
— No, no, tylko się nie zakochaj.
— Daję słowo, że zakochałbym się, gdyby nie to, że jest narzeczoną Janka. Powiadam ci, to prawdziwy anioł.
Stawinicz, ze zwykłą sobie energją, począł gorąco wysławiać zalety panny Róży, aż mu musiał przerwać „Julek“.
— Zgoda, zgoda! — wołał do rozindyczonego Stawinicza — ale o to teraz nie idzie. Ważniejsza rzecz: co robić? Rzecz jest pilna, nie wypada tracić czasu.
Stawinicz tylko rozłożył ręce.
W tej chwili w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Kogóż o tej godzinie licho przyniosło? — mruknął pod nosem adwokat.
Odpowiedź na to niezbyt uprzejme zapytanie nie dała na siebie długo czekać. Wszedł służący i rzekł:
— Przyszedł ten pan co to nosiłem do niego list do ratusza.
„Julek“ aż skoczył z za biurka.
— „Fryga“! A dawajże go tutaj!
Za chwilę ajent wchodził do salonu. Był on jeszcze blady, utykał na jedną nogę i podpierał się grubą laską, jedną rękę nosił na chustce, a na twarzy miał parę siniaków i jeden czy dwa plastry, ale wogóle trzymał się nienajgorzej.
Na widok „Frygi“, noszącego tak widoczne ślady jakiegoś wypadku czy poturbowania, na twarzy adwokata odmalowało się widoczne zdziwienie. Stawinicz spoglądał na przybyłego dość podejrzliwie.
— Co się z panem działo, panie Józefie? — zawołał wreszcie „Julek“, — Jak pan wyglądasz?
„Fryga“ chciał coś odpowiedzieć, lecz adwokat poskoczył ku niemu, wybrał jakiś fotel i przysunął do niego.
— Siadaj najpierw, siadaj, boś widzę osłabiony. A teraz mów! — dorzucił „Julek“, kiedy ajent ulokował się już w fotelu. — Gdzieś pan był, co robiłeś, dlaczego nie można cię było nigdzie znaleźć?
— Byłem, proszę pana mecenasa, na trzy ćwierci od śmierci, jak to mówią.
— Niepodobna!..
— Tak, panie mecenasie. To cała historja, która się ściśle wiąże z całą sprawą. Mam nowości.
— I ja także.
— Tem lepiej. Odebrałem właśnie list pana mecenasa i przyszedłem rozmówić się.
W tej chwili wzrok „Frygi“ padł na Stawinicza, który zajął przed chwilą miejsce w kołyszącym się fotelu. Ajent spoglądał pytająco na „Julka“. Adwokat zrozumiał zapytanie.
— A! — rzekł — zapomniałem ci, panie Józefie, powiedzieć... to pan Stawinicz.
Zwrócił się do Stawinicza:
— A to właśnie ten pan, o którym przed chwilą mówiliśmy.
Stawinicz się podniósł. „Fryga“ chciał zrobić to samo.
— Daj pan pokój — zawołał Stawinicz, zbliżając się ku ajentowi — jesteś pan słaby. Podwójnie jestem kontent, że pana widzę; najpierw, że mój biedny Janek ma w panu tak życzliwego, jak mi mówił adwokat, opiekuna, a powtóre, że mnie pan uwalniasz od konferowania z mecenasem.
Pożegnał się z „Julkiem“, podał rękę skonfudowanemu nieco „Frydze“ i wyszedł, mrucząc pod nosem:
— Patrzcie go! łapacz, a gada, jakby jaki literat!
Zaczęła się konferencja.
Po wymianie kilku zapytań i odpowiedzi, adwokat „Julek“ i „Fryga“ zgodzili się, że najpierw ajent opowie wszystko, co wie. Potem miała przyjść kolej na „Julka“.
W pierwszej części opowiadania ajenta policyjnego czytelnik nie znalazłby dla siebie nic nowego. Była to, przerywana ciągłemi wykrzyknikami adwokata, relacja z tego pamiętnego wieczora i nocy, kiedy „Fryga“ zrobił tyle odkryć i narażał się na tak groźne niebezpieczeństwa, wreszcie wiadomość o rezultacie rewizji odbytej w oficynie Apenszlaka. Teraz dopiero „Julek“ zrozumiał, co za cel i powód miała ta rewizja, o której już słyszał cokolwiek od Róży.
Zato druga część opowiadania ajenta, streszczająca wypadki bieżącego dnia „Frygi“, zawierała sporo nowych szczegółów. Powtarzamy ją w skróceniu.
Tego dnia, rano (było to na czwarty dzień po owej pamiętnej nocy), „Fryga“ obudził się znacznie zdrowszy i rzeźwy. Gorączka ustąpiła, a pomimo, że drobne skaleczenia i ranki dolegały mu ciągle, wypoczynek oddziałał nań o tyle dobrze, iż od samego rana postanowił przerwać przymusowy odpoczynek.
To jego postanowienie bardzo zaniepokoiło Karolcię. Starała się go odwieść od zamiaru, gdy jednak przekonała się, że żelaznej woli małego człowieka nie zdołają przełamać nawet jej prośby i uściski, rada nie rada — ze strachem — przyznała się do listu, który wysłała do sędziego śledczego. „Fryga“ ledwo do góry nie podskoczył na łóżku na tę wiadomość.
— Coś zrobiła najlepszego! — zawołał zrozpaczony.
Po chwili jednak przyszła refleksja. Ajent rozważył, że, bądź co bądź, może i dobrze się stało, iż w ten sposób został przecięty węzeł trudnego położenia. W każdym razie odkrycie w tej formie i w tych okolicznościach mniej przedstawiało niebezpieczeństwa.
„Fryga“ przyciągnął do siebie powoli zatrwożoną Karolcię, której oczy zaczęły już zachodzić łzami, ucałował ją i rzekł:
— To nic, moja droga, nie martw się. Może tak będzie lepiej.
Tem bardziej jednak obecność jego była potrzebna w wydziale i na mieście. Już trzeci dzień, jak sędzia śledczy ma w ręku szczątki listu, bardzo być może, iż przez ten czas wypadki znacznie posunęły się naprzód. Tymczasem on o niczem nie wiedział, nie uczestniczył w kampanji. „Fryga“ nie należał do ludzi, którzyby potrafili w takiej chwili pozostawać z założonemi rękami, bynajmniej! To też teraz nie mogło być mowy o spoczywaniu w łóżku.
— Jakkolwiek bądź — mruczał pod nosem, podczas kiedy Karolcia pomagała mu w ubieraniu — trzeba zobaczyć, co się dzieje.
Pomimo, że ubieranie nie szło bynajmniej tak łatwo, jak mu się zdawało, w godzinę potem był w ratuszu. Tutaj powitano go, niby zmartwychwstałego z grobu. Nikt nie spodziewał się tak szybkiego powrotu ajenta. Po wydziale chodziły głuche wieści o jego chorobie; wszyscy przypuszczali, że poleży w łóżku jeszcze parę tygodni. Niektórzy z kolegów, a między innymi „Wicherek“, zbierali się go odwiedzić. I oto „Fryga“ zjawił się sam.
Witano go z zaciekawieniem, a nawet z pewnem uszanowaniem. Mniej więcej było wiadomo że „Fryga“ wpadł na jakieś ważne odkrycia, domyślniejsi wiązali to z odbytą na Nalewkach rewizją, słowem, przypuszczano, że ajenta nie minie jakaś nagroda.
Ponieważ naczelnik miał być w biurze dopiero cokolwiek później, za pół godziny, może za godzinę, uradzono tedy, na wniosek starego Kapuścińskiego, zejść na chwilkę na Daniłowiczowską, do „knajpki“, i tam wypić po kieliszku, na cześć bohatera dnia, „Frygi“. Próżne były protesty ajenta; trzeba się było zgodzić z kolegami, którym przewodniczył Kapuściński, mający pewną powagę. „Fryga“ tembardziej nie mógł się uchylać od projektowanego przez Kapuścińskiego „kieliszka“, że, jak pamiętamy, liczył nań, ażeby się coś dowiedzieć o przeszłości Temy.
W „Knajpce“ dopiero zaczął się hałas i gwar. Krzyżowały się zapytania. Rzecz prosta, ani ajenci, świadomi znaczenia służbowej tajemnicy niebardzo dopytywali się „Frygi“ o jego przygody, ani on nie uważał za właściwe wtajemniczać ich w takowe. Ajent dowiedział się tylko, że przez czas nieobecności w wydziale kilka razy dopytywano się usilnie o niego i że były nawet jakieś listy do niego.
Pomimo całej niecierpliwości i ciekawości, „Fryga“ nie mógł biec na górę, ponieważ „kieliszek“ nie był jeszcze skończony. Korzystając tedy z przypadku, który go usadowił obok starego Kapuścińskiego, począł, wśród ogólnego gwaru, pytać go półgłosem, czy nie wie czego o Temie. A jakże! Stary Kapuściński nie wiedziałby! Ma się rozumieć, że wiedział, i w tej chwili podzielił się swemi wiadomościami z „Frygą“.
Wiadomości warte były pytania.
Tema w samej rzeczy była Żydówką i pochodziła z Wilna, czy z Mińska; jako kilkonastoletni podlotek została dwukrotnie skazana za kradzież, a obecnie, po przejściu najniższych stopni poniżenia i rozpusty, od dwóch lat, jako jedna z najmodniejszych kurtyzan, zachwycała zblazowanych paniczyków warszawskich. Co najważniejsza, rodzona jej siostra, znana w świecie występku pod mianem „Złotej Rączki“, była jedną z najśmielszych awanturnic i złodziejek, znanych nietylko w Królestwie, ale i w Cesarstwie, ba, nawet zagranicą.
„Fryga“ omal do krwi nie rozdrapał sobie nosa na tę wiadomość. A więc rzeczywiście przeczucia go nie myliły! W tej grze była „Złota Rączka“, która niejednokrotnie miała stosunki z Nalewkami. Teraz można było zrozumieć, skąd pochodziły zawikłania. „Złota Rączka“! To imię rzucało wiele światła na sprawę.
Bo też trzeba wiedzieć, kto była „Złota Rączka“. Kobieta młoda, piękna, inteligentna i nawet wykształcona, zaznaczyła ona szeregiem występków pobyt swój we wszystkich większych miastach w kraju i w stolicach Europy. Dzięki swoim powabom, była ona niemal niepochwytna; schwytana, zawsze się zdołała jakimś cudem uwolnić. Przenosiła się z miejsca na miejsce z zadziwiającą szybkością, ukazywała to tu, to tam; znaczyła swą drogę nowemi występkami, w różnych postaciach, przybierając najrozmaitsze nazwiska.
Ostatnio awanturnica znajdowała się na czele bandy złodziei kolejowych, operujących w wagonach. Sposób jej działania był niezawodny i nader prosty. Jako elegancka, młoda dama, zajmowała miejsce w jednym z odosobnionych przedziałów pierwszej lub drugiej klasy, zabierała znajomość z pasażerami, szczególnie płci męskiej, usypiała ich jakimś narkotykiem, i... okradała. Policja Cesarstwa i Królestwa była na jej tropie, nie mogła jednak przytrzymać tej niepochwytnej złodziejki. Z przygód jej awanturniczych, zawsze na tle sercowem haftowanych, można było pisać całe romanse.
„Złota Rączka“! Niedziw, że gra była trudna do odcyfrowania, skoro ona do niej należała. Teraz „Fryga“ mógł być pewny, że stoi wobec organizacji, która z jednej strony opiera się o Nalewki, z drugiej ginie gdzieś na Litwie. Słowa, które owego fatalnego wieczoru zamienili wobec niego w piwnicznej izbie strzegący go dwaj Żydzi, dowodziły również słuszności tego przypuszczenia.
Rozmyślania „Frygi“, który, pomimo otaczającego go gwaru i hałasu, zatopił się na chwilę w rozważaniu tej niezmiernie interesującej go zagadki, zostały wkrótce przerwane. Należało wracać do wydziału.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wkrótce potem „Fryga“ został wezwany do sędziego śledczego.

Wszedł tam nie bez pewnej trwogi, niebawem jednak ochłonął i zrozumiał, że gorliwość jego doznała zasłużonego uznania. Sędzia obsypał go pochwałami. „Frygę“ oblał rumieniec radości.
Panie sędzio... — zaczął bełkotać uszczęśliwiony.
Sędzia tymczasem ciągnął dalej:
— Jestem teraz powiadomiony o wszystkiem. Znam sprawę tak, jak pan. Teraz będziemy mogli iść dalej. Dotąd nie badam pana urzędownie, to wszystko stanowi tylko rozmowę prywatną. Tymczasem trzeba działać.
„Fryga“ oczekiwał dalszych wyjaśnień. Sędzia wziął ze stołu drukowany blankiet i napisał na nim parę słów.
— Bądź pan łaskaw niezwłocznie udać się do ratusza i poprosić, ażeby ci dodano do pomocy dwóch lub trzech ajentów.
„Fryga“ skinął głową na znak zgody.
— Pojedziesz z nimi na Wspólną Nr... i przywieziesz niezwłocznie do mnie pannę Temę Z.
— W charakterze? — pytał ajent.
— Tymczasem w charakterze świadka. Potem zobaczymy. Oto wezwanie.
Ajent był już na nogach.
— Staraj się pan nie używać gwałtu. Wejdź do niej sam. W ostatnim razie, gdyby nie można było zrobić inaczej, uciekniesz się do pomocy twoich towarzyszy. Ja czekam, choćby najdłużej.
„Fryga“ chciał o coś zapytać, ale sędzia mu nie pozwolił. Ciągnął dalej:
— Pośpiech i spokój. Nie trzeba robić hałasu. A przedewszystkiem nie pozwól się jej z nikim komunikować. Rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Dziś wieczorem — kończył sędzia — zobaczysz się pan z „Czerwonym Jankiem“, a jutro zdasz mi z tego sprawę. Wreszcie jutro zejdziemy do mieszkania nieboszczyka Halbersona, ażeby odnaleźć resztę tajemniczego listu.
— To pan sędzia dotychczas tam nie był?
— Nie — odrzekł urzędnik z powagą. — Chciałem, żebyś pan znajdował się przy zejściu.
„Fryga“ pomimo bólu, który mu od czasu do czasu w różnych częściach ciała odzywał, wybiegł z kancelarji sędziego, jak na skrzydłach.
— Święta kobieta, ta Karolcia — mruczał pod nosem — co ona zrobi, to zawsze dobrze.
Ale ten dzień już od rana do wieczora pełen był niespodzianek.
W półtorej godziny potem wracał do sędziego sam. Ptaszek, po którego go posyłano, wyfrunął. Gniazdko było jeszcze ciepłe, ale próżne. Tema, jak już wiemy z rozmowy „Joska“ ze „Złotą Rączką“, zniknęła, a właściwie została usunięta poprzedniego dnia.
Nieobecność jej zresztą wywoływała żywy niepokój domowników, nie wiedzących co myśleć o tajemniczem zniknięciu ich pani. „Fryga“, którego służący odrazu wzięli za pisarza od komornika, jak się okazało, nawiedzającego niekiedy z obowiązków swego urzędu piękną kurtyzanę, nie mógł się od nich, pomimo swej zręczności, nic dowiedzieć. Zostawiwszy tedy dwóch najsprytniejszych kolegów na obserwacji w pobliżu domu, sam wrócił do sędziego.
Nie było co robić. Sędzia tymczasem zaakceptował ostrożność, przedsięwziętą przez ajenta, a robotę odłożono do następnego dnia.
Po zawinięciu na chwilę na Stare Miasto i spożyciu skromnej kolacji, ajent pobiegł na Nalewki, do „Czerwonego Janka“. Ale i tym razem szczęście mu nie służyło. „Fryga“ nie zastał bandyty w hotelu, a przynajmniej tak mu powiedział spotkany w korytarzu numerowy, którego już znamy, a który przechadzał się tutaj, jakgdyby na straży.
— Widocznie moja „serja“ odkryć wyczerpała się — kończył swe długie, opowiadanie „Fryga“. — Swoją drogą, ponieważ już dawno powinienem był stawić się u pana mecenasa, uważałem za właściwe, znalazłszy pierwszą wolną chwilkę, przybiec tutaj. I oto jestem.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.





  1. W żargonie żydowskim — osioł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.