Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzy płynęły mu zwolna gorące, grube łzy.
— Różo! Różo! — wyrywało mu się od czasu do czasu z ust.
Promień słońca, ślizgający się po ścianie, spotkał jego biedną, pałającą głowę i począł ją całować i pieścić. Przemknął się po włosach, starał się wyprostować sfałdowane czoło, wreszcie począł zlekka łaskotać czerwone od łez powieki. Janek mimowoli otworzył oczy.
Dopiero teraz ujrzał swoje więzienie pełne słońca i uśmiechów nieba. Ten blady promyk światła tak dziwnie rozświetlił te szare mury, ozłocił je i przystroił, że biednemu więźniowi cela jego zdała się w tej chwili niemal pałacem. Muchy trzepotały skrzydłami, w górze, w promieniu słońca igrały miljardy maleńkich pyłków, a u czarnych krat więzienia wieszały się białe, srebrzyste nici babiego lata.
Upłynęła chwila. Mimowoli niejasny uśmiech zaczął się budzić głęboko w kątach twarzy Janka, obok nieobeschłych jeszcze łez. To wszystko było tak proste, a jednak tak piękne, zwłaszcza dla więźnia. Stanowiło to tak dziwny kontrast z całem morzem czarnych myśli, wirujących mu w głowie.
W umyśle Janka poczęła powstawać reakcja. Te promienie słoneczne budziły w nim nowy świat myśli. Dawały się one streścić w jednym wielkim wyrazie: Nadzieja!
— Czyż to możebne? — pytał sam siebie więzień.