Strona:Henryk Nagiel - Tajemnice Nalewek.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

licowała z tak pięknym i wspaniałym, choć kupionym na licytacji, szlafrokiem.
— To jest... właściwie... — zaczął się tłumaczyć.
Ale „Josek“ przerwał mu.
— Dobrze — rzekł krótko. — Zrób, co ci poleciłem. A teraz... jestem zajęty.
W kwadrans stół został opróżniony z papierów, a kantorzysta szybkim krokiem przechodził przez niezapełnione jeszcze biuro p. Meinera. We drzwiach wejściowych zatrzymał się.
— Kwadrans po siódmej — rzekł do siebie. — Do dziewiątej zdążę.
Pobiegł wgórę Nalewek, zawrócił na Gęsią i zapuścił się w głąb tej ulicy; przeszedł już Dziką. Oto i Smocza. Tutaj kończyły się szeregi kamienic i zaczynały niewielkie domki, często ukryte w głębi posesji, za parkanami, stare, zrujnowane. Miały one przeważnie jakiś niemiły, niesympatyczny wygląd. Liczne tu szynki, buchające wyziewami alkoholu, pomimo wczesnej pory, pełne były indywiduów oberwanych, o zapijaczonych fizjognomjach.
Widok ten nie zwracał uwagi „Joska“. Szedł naprzód szybko i śmiało, jak człowiek, który dobrze zna swoją drogę. Wkrótce znalazł się w błotnistem podwórzu jakiejś posesji; od frontu chylił się ku ziemi niski, parterowy domek z facjatami, w głębi, na prawo, przytknięta była do sąsiedniego muru wąska, dwupiętrowa oficyna.
„Josek“ skierował się wprost ku niej, a za