Przejdź do zawartości

Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.



WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1892.


Rozdział I.
WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludu, gdy ucichł wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w ozdobnym pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody na prost Luwru, przez znakomitą familię Montmorencych, połączonych z rodziną królewską na równi żyjącą z książęcemi domami.
Ucztą tą, następującą po zabawach ludu, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d’Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, jednego z jego ulubieńców, z Joanną de Cosse-Brissac, córką marszałka Francy i tegoż samego nazwiska.
Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzy posępna, niestosowną do okoliczności.
Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.
Postać jego surowa zimnym przejęła dreszczem obecnych, mianowicie zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.
Przecież ponura postać królewska w pośród radosnej uczty nikogo nie zadziwiała, albowiem jej przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.
Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.
Wtedy Sąint-Luc, przeciągłe rzuciwszy spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:
— Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz przyjąć zabawę muzyczną, jaką na. dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.
Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:
— Dobrze, będę, chociaż mało zasługujesz na nasze względy.
W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani do Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.
— Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.
— A czy przeminie? — zapytała Joanna.
— Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc.
Panna de Brissac nie była jeszcze o tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.
Właśnie czekano Henryka III-go w pałacu Montmorency, w chwil1, gdy zaczynamy obecną historyę.
Jedenasta już wybiła, a król nic przybył.
Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d’Alençon, który został księciem Andegaweńskim, przy wstąpieniu na tron Henryka III-go; lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.
Król i królowa Nawarry, schronieni w Bearn widoczną tworzyli opozycyę, stojąc na czele hugonotów.
I książę Andegaweński należał do opozycyi, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając tych, których nie uleczył przykład La Molaa Coconnasa.
Dworzanie jego żyli w nieporozumieniu z dworzanami króla, co po dwa, albo trzy razy na miesiąc sprowadzało krwawe spotkania, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.
Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.
Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego dlań, albo raczej dla siebie tyle pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.
Saint-Luc niespokojny, że nikt z familii królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia nie pomału tem udręczonego.
Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on, że jego córka łaski, a nie gniew króla zaślubi.
Saint-Luc starał się natchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.
— O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu, ale jesteś zgubiony.
— Król niechętny, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.
— Bynajmniej — odrzekł pan de Saint-Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę zaś Andegaweński dla tego, że damy, w której szalenie się kocha, zapomniałem zaprosić.
— Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dla tego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet owego łami-góry de Bussy.
— Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dla czegóż dom mój, cały poświęcony panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?
I stary dworak z boleścią wzniósł w górę ręce.
Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokojenia marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.
Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec badała w duszy, czem jej mąż naraził się królowi.
Saint-Luc wiedział przyczynę i dla tego najmniej ze wszystkich był spokojnym.
Nagle, drzwiami, któremi się wchodziło do sali doniesiono o przybyciu króla.
— A!... — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.
— A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że dlatego przyjechał, aby mi figla wyplatać.
Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył na przeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.
W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, drugiemi wszedł drzwiami.
Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak bałwan, który się rozbija o tamę kamienną — i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.
Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się ciała:
— Co to ma znaczyć, panowie?... — zawołał.
Przeciągły śmiech był odpowiedzią całą.
Król z natury niecierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc się zbliżył, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i damom daje rękę do ucałowania.
Henryk zaczął się śmiać.
Chicot na dworze ostatniego z Walezyuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.
Chicot nie był zwyczajnym błaznom.
Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.
— A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybiera rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.
— Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.
— Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja propanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonie a ty się zabaw.
Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.
— Masz słuszność, będę tańcował.
— Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wybornym humorze.
I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.
Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.
Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczystą, co wszystko przyjemną czyniło z niej istotę.
— Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.
— Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu, bo wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.
— Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...
— Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wołałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam coś przykrego gotuje. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas przybywa, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.
— Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...
— A!... — odrzekł Saint-Lue z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.
I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z całą śmieszną nadętością odgrywającego rolę króla.
Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańcował, mimo tego, z oczów nie spuszczał pana de Saint-Luc.
Już to przywoływał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, które śmieszne lub nie, wykrzywiało usta nowożeńca.
Już to ze swego pudełka dawał mu cukierki, które Saint-Luc wybornemi znajdował.
Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której król był obecny, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.
Nagle, hałas mocny dał się słyszeć w pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.
— A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint-Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.
— Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.
Saint-Luc oddalił się, W rzeczy samej, słychać było Chicota. który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.
— Wszak wydałem rozkazy.... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.
I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.
— Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.
Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.
Za nimi szedł młody człowiek, piękny | poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wargą dolną obwisłą.
Strój jego był z czarnego aksamitu i skromnie odbijał od ubioru paziów.
„Bussy, mówiono, Bussy d’Amboise.”
Wszyscy biegli na przeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.
Maugiron, Schomberg i Quelus stanęli przy królu, jakby go bronić mieli.
— Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do obecności niespodziewanego Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.
— Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą bywa sługa sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służących.
— Powiedz raczej — mówił Schomberg — Saint-Luc z ulubieńców króla jest najmłodszym, ale dlatego walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?
— Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.
— Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.
— Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?
Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.
— Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zawisłym, jak tylko sam od siebie.
Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.
— Mimo tego — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.
— A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.
Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.
Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.
— Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie mieszajcie zabawy.
Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.
— Tak — rzecze — nie mieszajcie panowie zabawy.
I pomusnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.
— Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.
— Dlaczego? — zapytał Maugiron.
— Bo Saint-Luc go broni.
— Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?
— Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!...
Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.
— Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.
Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:
— Ja, tu... Bussy, Bussy d’Amboise, Ludwiku Clermontski, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie.
— Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.
Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:
— Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?
I w pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.
Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że naprawdę bierze dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.
— A! przebacz Najjaśniejszy parne — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.
— Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?
— Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał s:ę mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...
— Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mó wił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco rozerwany.
— Przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.
Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.
— Jakto — zapytał Bussy — który pojmował, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie jaśniej wyrazić sio, bo jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.
— Jakto!... w lamie złotej te dzieciaki — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla: skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, sądzę stosownem, aby książęta ubierali się skromnie.
I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, uśmiech wzgardliwy, którym go uraczyli przed chwilą.
Henryk spojrzał po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.
Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nie raz byłoby co do czynienia, dotknął rękojeści szpady.
— To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, przybrawszy rolę króla, odpowiadał za Henryka.
I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.
Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna z drugiej szydziła.
Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bossy, stanęło około niego.
Był to Karol Balzac d’Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.
Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.
Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które jego dom za pole bitwy sobie obrały.
Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:
— W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...
— Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.
— Quelus, Quelus — prosił Saint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który jest na czatach, choć nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba. Nie posadzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...
— Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francyi? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.
— Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...
— A na co się żeniłeś, wiedząc jak król w przyjaźni jest zazdrosny.
— Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d’Alençon.
Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.
Po nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch na przyjęcie w zamian niegrzeczności.
Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.
Jedni lękali się króla, drudzy Buss’ego.
Ostatni widząc, że się Saint-Luc zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:
— Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan widzę szukasz?
— Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint-Luc najuprzejmiej.
— Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.
Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.
Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.
Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.
— A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.
Maugiron wybiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie zdoławszy zostać dłużej z Bussym, przyszedł do króla i przywiódł pana de Maugiron.
— Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.
— Ja, Najjaśniejszy panie?
— Tak, ty.
— Powiedziałem mu dobry wieczór.
— Tylko? — przebąknął król.
Saint-Luc spostrzegł się, że niedorzeczność popełnił.
— Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.
— Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność!
— Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.
— O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem.
— To niezawodna, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...
Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.
— Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec....
— Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.
— Hum! — mruknął król — dyabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi? to byłoby dla nas dogodniej.
I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.
— Bo szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy mojej ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.
— A! — z uśmiechem pomruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy....
— Jeżeli podobne będzie stroił żarciki, ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie — odezwał się Maugiron.
— Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym.
Tym razem trudne się było omylić, Queius dał znak panom d’O i d’Epernon.
— Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.
Saint-Luc wołał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.
Tym czasem Quelus, czterech przyjaciół odprowadził do okna.
— I cóż? — zapytał d’Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.
— Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.
— Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?
— Na dzika.
— Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?
— Co mię to obchodzi! ja idę.
— Sam?
— Bynajmniej, z Maugironem i Schombergem. Będziemy polowali dla króla.
— Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.
— Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.
— Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.
— A! pojmuję — mówił de Epernon.
— O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d’O.
— A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.
— Więc patrzę.
— Czy nie ma tu nikogo, ktoby ci się urągał?
— Zdaje mi się, że Bussy.
— A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...
— Sądzicie, że król.... — mówił d’O.
— Żąda tego — odparł Quelus.
— A więc dobrze, polowanie! ale jak?
— Na upatrzonego.
Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.
— Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekł — cóż to za grupa?.. jak to czule! rzekłbyś że to Euryales i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzież Polux?
— Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.
— Cóż oni tam robią? — zapytał Bussy patrząc dumnie.
— Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.
— Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.
— Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.
— Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.
— A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?
— Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.
— Nie może, ale pewnie tej nocy — dodał Maugiron.
— Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.
— Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.
— Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Bussy.
— Bynajmniej, polujemy na dzika.
— Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.
— Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.
— Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.
— Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia de Alençon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.
— A dzisiaj? — zapytał Quelus.
— Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.
— A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d’Epernon.
— Tak — potwierdził Bussy.
— I czeka cię na przedmieściu św. Anto niego? — zapytał d’O.
— Tam niezawodnie, panie Quelus, będę cię prosił o radę...
— Chętnie, chociaż nie jestem adwokatem, udzielę dobrej, mianowicie przyjaciołom...
— Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odlegle. Którędy radzisz się udać?
— Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pré-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieście św. Antoniego. — Przy końcu przedmieścia św. Antoniego, jeżeli bez wypadku przebędziesz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś..
— Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Prés-aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.
I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł mówiąc:
— Mój Antraguet, nie ma z niemi co robić, pójdźmy.
Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.
Ulubieńcy Króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.
Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, był przez nią zatrzymany.
— A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.
— O sonecie? — zapytał Bussy.
— Tak, na cześć królowej.
— Racz mi go powtórzyć.
— Chętnie — rzekł Bussy podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.
Tymczasem. Saint-Luc z cicha podszedł szy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.
— Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu pałacu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.
— Czy mamy wziąć służących? — zapytał d’Epernon.
— Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu radę. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.
— Więc sześciu wyjdziemy razem? — zapytał Maugiron.
— Pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.
— A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.
— Zapewne — zabrał głos d’Q — nie można go oddzielać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.
— Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że wartą jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.
— Jakto, król?
— Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego zrozumieć Saint-Luc nie zdołał.
— Czegóz chcesz? — rzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą, nie tak bardzo nam jesteś potrzebny...
Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.
— Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.
I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, koło muru, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.
— Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz mieć udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.
— Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.
— Mnie?
— I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja parę słów muszę z panem Bussy pomówić.
Joanna spiesznie odeszła.
— Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?.. — zapytał Bussy
— Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Bożę, abyś się lękał, jednakże rozważ...
W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.
— Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.
— Jestem na twoje usługi. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.
Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż no łokcie, a trzeci maskę aksamitną.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem gotów na twoje rozkazy.
— Dobrze, dobrze — mówił Henryk.
— Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają do Luwru wracać. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz. Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej/ konia dla pana Saint-Luc, albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.
Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej, chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.
— Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Walezyuszem. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.
Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.
Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.
Joanna, pozostawszy tylko ze służącemi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała być samą i niecierpliwie czekała męża.
Pan de Brissac posiał sześciu służących aby powracającemu zięciowi towarzyszyli, Po dwugodzinnem czekaniu, służący powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.
Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która niespokojna o męża, oświadczyła, że usnąć nie będzie mogła.


Rozdział II.
Nie zawsze ten co drzwi otwiera wchodzi do domu.

Brama Ś-go Antoniego była pewnym rodzajem kamiennego sklepienia, podobna do dzisiejszej bramy Saint-Denis, albo Ś-go Marcina. Lewym bokiem łączyła się z przyległemu gmachami i była niejako związaną ze starą warownią.
Przestrzeń po prawej stronie bramy aż do Bretońskiego pałacu, posępna była i błotnista; mało uczęszczana w dzień, zupełnie pustą była wieczorem, bo przechodzący, w czasie, w którym pełno było napaści, a prawie żadnych patroli, cisnęli się pod mury warowni sądząc się bezpiecznejszymi pod strażą żołnierza czuwającego na baszcie, którego w razie wypadku można było przywołać i odstraszyć złoczyńców.
W zimie, przechodnie byli ostrożniejsi jeszcze niż w lecie.
Noc, której wypadki mamy opowiadać, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani jemu dojrzeć przechodzących.
Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, żaden dom się nie wznosił, tylko ciągnął się mur ogromny.
Murem tym był, z prawej strony, kościół Ś go Pawła, z lewej, pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bossy.
Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża, którąśmy opisali.
W czasie gwiaździstej nocy, gdy księżyc przyjmował na siebie obowiązek oświetlania ziemi, groźna, ponura i olbrzymia postać Bastylii rysowała się w cieniu. W czasie ciemnych nocy, poznać ją było można po większej ciemności, jaką w około roztaczała.
Noc, o której mówimy, zaczęła się mocnym przymrozkiem, a miała skończyć obfitym śniegiem, dlatego nie można był posłyszeć stąpania przechodzących.
Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się, przekonywały, że należy do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie chłodna atmosfera ustawicznie z nich wydzielała.
Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, również nic słyszeć nie mogła, albowiem owe cienie cichą prowadziły rozmowę.
Rozmowa ta ważną przecież była.
— Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie; używaliśmy, gdy nasz król panował w Polsce; na honor, jeżeli tak długo potrwa, krew w nas skrzepnie.
— Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.
— Prawda, że nie ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie.
— Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo środki twoje prawdziwie niemieckie. Co do mnie, wąsy najeżyły mi się lodem i para zamarza pod nosem.
— Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.
— Dlaczegoś nie wziął mój Quelusie rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona równo z zarazą lubi.
— Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.
— Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc dla ogrzania się nogami.
— Ciszej! ciszej! — zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.
— Nie, to nie on.
— Dlaczego nie on?
— Bo inną drogę oznaczył.
— Cóż dziwnego, żeby ją zmienił?
— Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że dyabła spotka.
— Tymczasem — rzekł Quelus — dwóch ludzi idzie.
— Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.
— Baczność! — zawołał Schomberg.
— Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d’Epernon. — Patrzcie, stanęli.
W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, ściągające uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.
— A! — rzekł Quelus — pewno nas spostrzegli
— Co znowu, zaledwie my siebie widzimy.
— Patrzcie — mówił Quelus — zwracają na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.
— Nie inaczej.
— Jakby wejść chemii — rzekł Schomberg, Miaiżeby nam ujść?
— Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci wykręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.
— Kto wie — zagadnął Schomberg — czy mylnej nie wskazał nam drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie?
— I to być może — zakończył Quelus.
Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i poskoczyli ze szpadami dobytemi ku dwóm osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.
Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest przybywających zatrzymał dwie tajemnicze osoby.
— Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza.
— D’Aurilly, może oni nie umyślnie nas napastują?
— A! Jaśnie oświecony panie — zapytał mający bramę otworzyć. — Czy dasz się poznać, czy incognito zachowasz?
— Zbrojni!
— Może zazdrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...
— Wejdźmy prędzej, d’Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.
— Zapewne; ale któż powiedział...
Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie przestrzeń stu kroków szybko przebiegli.
Quelus i Maugiron, idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d’O i d’Epernon, atak wprost rozpoczęli.
— Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.
Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił i z dumą założył ręce.
— Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.
Quelus się cofnął i ręce mu obwisły.
— Jaśnie oświecony panie! — zawołał.
— Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.
— O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem. — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!
— Jaśnie oświecony książę — bąkał d’Epernon — to był żart.
— Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d’O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalone; części miasta i tak późno.
— Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d’O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.
— Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?
— Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...
Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.
— A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?
— Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.
— Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.
— Tak jest, Jaśnie oświecony panie; ]ecz wzrost jego podobny do pana d’Aurilly, który cl towarzyszy.
— Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.
— Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.
Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a zanim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:
— Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?
— A! Jaśnie oświecony książę, w jakimkolwiek przybywasz tu celu — odpowiedział Quelus — racz nam przebaczyć, my się oddalamy...
— Żegnam panów.
— Nasze uszanowanie znano Waszej książęcej mości — dodał d’Epernon.
Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:
— Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?
— Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...
— Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.
Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:
— Wyszedłem — mówił książę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który wyczytuje przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. Przechodząc, d’Aurilly was spostrzegł i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.
Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł być słyszany od straży w Bastylli, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką nienawiść ukrytą i straszną Henryk III-ci żywi dla niego w piersiach.
— Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.
Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.
— Jaśnie oświecony panie — mówił d’Aurilly — przysięgam, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.
Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, zatem schrońmy się.
— Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.
— Wasza książęca mość jest w błędzie — mówił d’Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się i widzieć ich można przy rogu pałacu Tournelles.
Franciszek spojrzał.
D’Aurilly prawdę mówił.
Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, zkąd przerwane zamiary mieli dokonać, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.
— I cóż uczynimy?... — zapytał d’Aurilly, prawda, miło mi być posłusznym, ale nie wiem czy dobrze tu pozostać.
— Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak przykro się cofać.
— Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można dokonać.
Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości czego się dowiedziałem.
Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.
Są to znaczne korzyści.
— Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?
— Najpewniejszy.
— A czy ją na powrót zaniknąłeś?
— Bramę?
— Tak.
— Zapewne.
Z niepewności wyrażenia d’Aurillego wnosić można, że bramy owej nie zamknął — przecież książę tego nie zważał.
— Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...
— Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...
— A więc wracajmy, pozwalam.
— Przynajmniej nie w tak ciemną noc.
Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażeby nie posiadł, tylu sobie życzy...
Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przekor jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności po ludzku im odpłacić.
— Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił jednego z kochanków i toby mnie serdecznie pocieszyło.
— Być może; w Bussym zupełną ufność można położyć.
I poszli.
Zaledwie zwrócili się na ulicę Jony, gdy nasi czatownicy ujrzeli od ulicy Tison jeźdzca, odzianego płaszczem.
Ciężki i mocny krok konia odbijał się po kamieniach, a blask księżyca, bladawym promieniem świecącego, przedarł się z za chmury i oświecił plumaż kapelusza.
Ściągał on cugle koniowi, który czując wstrzymywaną swą krewkość, pienił się mimo zimna.
— Tym razem — rzekł Quelus — to on!
— Niepodobna — mówił Mougiron.
— Dla czego?
— Bo jest sam, a odeszliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeiraciem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.
— Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.
— Kiedy tak, to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d’O.
— Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!
W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.
Mimo odebranej od pana Saint-Luc przestrogi, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.
Przygody były upragnione dla pułkownika i zwykle mawiał:
— Jestem szlachcicem; ale mam serce cesarskie i niema w histcryi rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.
Prócz tego. Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie liczył pomiędzy swych przyjaciół, ostrzegając, chciał go na śmieszność narazić, a Bussy więcej śmieszności jak niebezpieczeństwa się lękał.
Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.
Jak ów człowiek w Plutarchu oddalił trzech towarzyszy, odesłałby nawet szwadron kawaleryi i z założonemi rękami poszedł ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń, sam się udawał.
Przebył ulicę Augustyanów i wyjechał na ulicę Ś-o Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zaraz nie dostrzegł.
Przytem, dla prawdziwie mężnego serca jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które wprawia w działalność zmysły walecznego.
Bussy policzył czarne cienie na murze.
— Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.
Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.
To mówiąc, postępował; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą a lewa nieznacznie odpięła haftkę.
W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!” i za powtórzonym okrzykiem, kawalerowie uderzyli na Bussy.
— Tak, panowie — mówił szyderczo Bussy — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was dobrze porani, mogę to zaręczyć.
— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d’Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Wśród tych wyrazów, ręka młodzieńca, w biały ubrana atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za odgróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nie raz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, i przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana< Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony, drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było w Bussy, a nie w konia mierzyć mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Byssy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to siebie niegodnem.
Tylko obwinąwszy płaszczem rękę, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.
W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko oporem ciała.
Gdy na raz osłabł i machinalnie spojrzał w ziemię; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.
— Pchnięty! — zawołał Quelus.
— Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.
I poskoczywszy ku Quelusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięztwo było jeszcze wątpliwe, bo d’O, d’Epernon i Maugiron z nową natarli silą.
Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i gdy wszyscy na nowo obskoczyli Bussego, czuł że nie można stracić sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.
Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.
Tutaj dopiero, jak Achilles, łub Roland, uśmiechnął się z burzy mieczów i ich błyskawic.
Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.
Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.
— A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcia.
— Patrzaj więc — odpowiedział Bussy. I odbiwszy od rękojeści szpadę, uderzył go w skronie.
Quelus upadł na ziemię.
Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód..
D’O i d’Epernon cofnęli się.
Maugiron podnosił Quelusa, i trzymał go.
Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił Epernona.
Już Bussy był zwycięzcą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.
Cztery miecze zabłysły na nowo.
Bussy powtórnie czuł się zgubionym.
Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.
Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły mu zupełne osłabienie.
Szpada nie godziła w miejsca przeznaczone.
Lewą ręką, zaczął szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.
Jednym razem mur ustąpił.
Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.
Nowa weń wstąpiła nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.
Tu był już bezpiecznym.
Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nim zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.


Rozdział III.
Jak można rozróżnić marzenia od rzeczywistości.

Bussy zanim upadł na ziemię, zdołał chustką osłonić ranę i obwiązać ją pasem od szpady, lecz wyczerpany upływem krwi, popadł w omdlenie.
Umysł jego wzburzony gniewem i cierpieniem, w omdleniu, niby w owym przedsionku śmierci, widział, lub marzył, że widzi cudowne a nieprawdopodobne rzeczy.
Zdawało mu się, że jest w ozdobnym pokoju, z pięknemi sprzętami, obiciem i malowidłem na sklepieniu.
Osoby w rozmaitych postawach, trzymające kwiaty lub włócznie, snuły mu się przed oczyma i zdawały wstępować na malowane sklepienie po boju, jakąś tajemniczą drogą.
Pomiędzy dwoma oknami widniał portret niewiasty, jaśniejący światłem, tylko że ramy tego portretu, były jakoby odrzwia. Nieruchomy, leżąc na łóżku, pozbawiony sił ale mogący widzieć, patrzał na te osoby zaćmionem okiem i podziwiał uśmiechy niosących kwiaty, a drżał przed niosącymi włócznie.
Czy te osoby były mu znajome, tego nie mógł rozpoznać, tak miał pomieszane myśli.
Nagle kobieta na portrecie, wyszła z ram i prześliczna istota w sukni białej, długiej, jak malują aniołów, z włosami spadającemi na ramiona, z oczami czarnemi jak heban, z brwiami, w kształtny łuk zgiętemi, z ciałem, w którem dojrzećby można krew płynącą, postąpiła ku niemu. Ta niewiasta była tak piękna, ręce je i były jak utoczone, że Bussy do nóg jej upaść zapragnął.
Zdawało mu się jednak, że jakieś więzy przykuwają go do łóżka, jak umarłego do grobu i że gardząc ziemią, dusza jego w niebo się wznosi.
To go zmusiło do pozostania na pięknem, rzeźbionem łóżku, jakie wyrabiano za Franciszka I-go przy których były adamaszkowe kotary, złotem haftowane.
Na widok tej niewiasty, osoby na sklepieniu przestały zajmować Bussego — piękność z portretu wystarczała mu i tylko chciał widzieć, czy próżnia w ramach, pozostała.
Mgła jednak, zaciemniająca wzrok, nie pozwoliła wszystkiego dojrzeć dokładnie; zwrócił więc całą uwagę na tajemniczą osobę i zaczął jej płynnie powtarzać wiersz przez siebie ułożony.
Nagle niewiasta znikła; jakaś postać stanęła pomiędzy nią a Bussym, wyciągnęła następnie doń ręce, z zawiązanemi jak w ślepej babce oczyma.
Rannego taka wściekłość opanowała, że gdyby był panem swej woli, byłby się rzucił na owe zjawisko; próbował nawet, lecz siły mu niedopisały.
Gdy silił się powstać, nowo-przybyły mówił:
— Jestem na usługi pani.
— Dobrze więc — odezwał się głos tak łagodny, że wszystkie nerwy w Bussym zadrżały — możesz zająć, się swojem dziełem.
Bussy chciał się przekonać, czy owa kobieta z czarownym głosem, była ta sama, co na portrecie... napróżno. Widział tylko przed sobą młodego i przyjemnego mężczyznę, który opatrywał mu ranę i kiedy niekiedy po pokoju spoglądał.
— Czy go dyabli nadali — pomyślał Bussy.
I chciał myśl swoję choćby poruszeniem objawić, ale nadaremnie.
— Pan jesteś raniony? — mówił młody człowiek.
Bussy chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł. Jego oczy pływały w jakiejś mgle i tylko uczul niby dotknięcie rozpalonego żelaza do ciała.
— Czy rana jest śmiertelna? — zapytał z boleścią łagodny głos kobiecy.
— Nie umiem jeszcze powiedzieć — odrzekł młody człowiek — wiem tylko, że jest bezprzytomny.
To tylko zrozumiał i posłyszał szelest sukni oddalającej się niewiasty.
Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.
Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owionął, głosy chrapliwe i niezgodne wpadały do uszu.
Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy zo sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustyanin z ulicy Temple, który podnosił mu głowę; wprost niego jakaś staruszka, szepcząca pacierze.
Błądzące oko Bussego spoczęło na minach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony od słońca wschodzącego.
Bussy był na ulicy poprostu, albo raczej nad fosą, Temple otaczającą.
— Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzdęli, czem opłacać wasze usługi. Pierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.
— Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy się tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.
— Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?
Obecni spojrzeli po sobie.
— To reszta nieprzytomności — rzekł Augustyanin i zwrócił mowę do Bussego.
— Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?
Bussy osłupiałemi spojrzał oczyma.
— Niema tu lekarza, paniczu — rzekła stara. Jesteś tu sam, opuszczony i jak trup zimny. — Patrzaj, jak twoja postać wycisnęła się na śniegu.
Bussy spojrzał wokoło, przypomniał sobie odebrany cios i ręką, dotknął rany.
— To szczególne — powiedział.
Obecni, korzystając z pozwolenia, podzięki, się kiesą, dając znaki zadowolenia.
— A teraz — ciągnął Bussy, gdy skończono podział — odprowadźcie mnie do domu.
— Zapewne, zapewne — szeptała stara — rzeźnik jest mocny, a przytem ma konia.
— Czy tak? — zapytał Bussy.
— Na chwałę Boga — odrzekł rzeźnik; — i ja i mój koń są na twoje usługi, mój panie.
— Mój synu — odezwał cię mnich — nic nie szkodzi, abyś się wyspowiadał.
— Sądzę, że jeszcze nie umrę — odpowiedział Bussy. Bardzo mi zimno i pragnę rozgrzać się w moim pałacu.
— A jak się nazywa twój pałac?
— Pałac Bussego.
— Jakto! pałac Bussego? — zawołali obecni.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Więc pan należysz do pana de Bussy?
— Ja sam nim jestem.
— Bussy! — zawołano — pan de Bussy, waleczny Bussy, bicz na ulubieńców; — niech żyje Bussy!
I na ramionach obecnych został zaniesionym do swego pałacu.
Przybywszy do domu, kazał przywołać swego chirurga, który ranę znalazł bardzo lekką.
— Powiedz mi — rzekł Bussy — czy ta rana była opatrzona?
— Nie inaczej--odrzekł lekarz — mimo to, zdaje się świeżą.
— A czy jest tak wielką, aby zdołała wprawić w obłąkanie?
— Zapewne. — Cóż u licha! — mówił Bussy. — To obicie, te malowane sklepienie, adamaszkowe łóżko, piękna kobieta i ten jej portret, a nadewszystko ten młody człowiek z zawiązanemi oczami, to wszystko niepojęte.
Tak, to urojenie — lecz biłem się z ulubieńcami? Niezawodnie na placu Bastyjli, wprost ulicy Św. Pawła — opierałem się o mur, w murze były drzwi i szczęściem otworzyły się... Schroniłem się za nie i zatrzasnąłem za sobą. Zresztą, nic nie pamiętam aż do przebudzenia. Czy byłem przytomny, czy marzyłem, to pytanie? A mój koń? powinni go znaleźć na placu. Doktorze, zawołaj mi kogo.
Doktór przywołał lokaja.
Bussy dowiedział się, że koń skrwawiony przyczołgał się przed stajnię i tam go znaleziono nadedniem.
Ludzie kochający go, natychmiast udali się na poszukiwanie pana i nawet dotąd nie powrócili.
— Więc tylko portret pozostaje dla mnie zagadką — mówił Bussy. — Jakież podobieństwo do prawdy, aby portret zeszedł z ram i rozmawiał z lekarzem, który miał zawiązane oczy. Na honor, chyba zmysły straciłem:..
— A jednak, o ile sobie przypominam, to śliczny był portret.
Tu Bussy zaczął przypominać szczegóły piękności, i w miarę jak je wyliczał, jakieś rozkoszne drżenie przeszło po jego piersiach.
— Czy ja marzyłem, gdy lekarz opatrywał ml ranę? To niepodobna, takich snów się nie miewa.
Zbierzmy wszystko.
I setny raz zaczął powtarzać:
— Byłem na balu: Saint-Luc mię ostrzegał, że na mnie przy Bastylli będą czatować. Byłem z Antraguetem, Ribeiraciem i Livarotem, pożegnałem ich, udałem się około wielkiego Chatelet i t. d. Przy pałacu Tournelles, spostrzegłem ludzi, którzy czekali. Rzucili się na mnie i skaleczyli mi konia. Biliśmy się zacięcie, nareszcie wszedłem do jakiegoś domu i później.... A! później; to gorączka, odurzenie, sen...
— A później — dodał z westchnieniem — przebudziłem się nad fosą, gdzie Augustyanin chciał mię spowiadać.
— Wszystko jedno — dodał po chwili zbierając myśli. — Doktorze, może z piętnaście dni nie będę mógł wychodzić, jak to było ostatnim razem?
— Zobaczymy; czy pan możesz się przejść?
— Zdaje mi się, że żywe srebro mam w nogach.
— A więc sprobój.
Bussy zeskoczył z łóżka i dosyć lekko prze szedł po pokoju.
— Można chodzić — rzekł lekarz — byłeś pan nie jeździł konno.
— Wybornie! — zawołał Bussy — to mi lekarz, ale ja innego dzisiaj w nocy widziałem. Tak, jego postać mam wyrytą w pamięci i w pieklebym go poznał.
— Mój panie — odezwał się lekarz — nie radzę ci go szukać, bo to gorączka zwykła po ranie, a musisz to znać, bo nieraz pierwszy jesteś raniony.
— Ach!.. mój Boże, nagle zawołał Bussy, nową uderzony myślą, albowiem tylko o nocnych wypadkach myślał. — Czy mój sen zaczął się przed bramą, czy za bramą?... Czy nie byłem w pięknym apartamencie i nie widziałem w nim portretu?... Czy ci rozbójnicy sądząc mnie nie żywym, zanieśli do fossy?... Nie, to być nie może ja to wszystko odgadnę.
— Panie — przerwał lekarz — jeżeli chcesz prędko wyzdrowieć, trzeba wzruszeń unikać.
— Saint-Luc ze mną po przyjacielsku postąpił i jemu należą się pierwsze odwiedziny.
— Byle nie przed wieczorem — mówił lekarz.
— Niech i tak będzie; zaręczam ci, że ruch i towarzystwo sił mi dodadzą.
— Być może; pan szczególniejszym jesteś chorym, rób co ci się podoba, ale nie radzę drugiej rany, zanim się ta zagoi.
Bussy przyrzekłszy lekarzowi unikać spotkań, kazał zaprządz do powozu i udał się do pałacu Montmorency.


Rozdział IV.
Jak panna de brissac, albo raczej pani de saint-luc przepędziła noc po ślubie.

Pięknym był kawalerem i walecznym rycerzem Ludwik de Clermont, więcej znany pod imieniem Bussy d’Amboise, którego Brantôme, jego krewny, w rzędzie najwaleczniejszych wodzów w XVI-tym wieku zalicza, chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie zrobił podbojów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu nastąpił w łaskach Małgorzaty Nawarskiej, która mając czułe serce, po tragicznym zgonie La Mola, potrzebowała pociechy i popełniła dlań tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać siostrze, nie raz mocno to czuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, władzy i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To cesarskie serce, jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do dyamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoję przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił to, że Bessy obrał swym panem księcia Franciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażeryi, jest właścicielem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rodanem, — Bussy przybrał za prawidło; nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może, będę więc królem księcia Andegaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Pan Saint Luc, czy jest w domu zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, ze chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było ślady łez dopatrzeć.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzymał swoję wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy było spotkanie pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nic pan nie ukrywał przedemną. Pojmujesz moję niespokojność, powiedz zatem co się przytrafiło memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojętem. Sądziłem, że mię zapytasz o moję ranę a ty mię pytasz o męża.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem a przynajmniej nie zemną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się rozeszli jak Damon i Pityas.
— On? nie widziałam go potem.
— A więc to co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmniej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to na śmieszność zakrawa.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwianiem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i przytomność straciłem. A teraz opowiedz mi pani smutną swoję historyę.
Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A! teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jak to?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, wypuścić go nie chciał.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz, abym ci wykrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Pan tak sądzisz?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą mi to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?”
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Po co?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że jest.
— To szczególna.
— Bynajmniej.
— A pan czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóźby nie? nie jestem żona pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń boże!
— Pan ze mnie żartujesz, a widząc moję boleść, to okropnie...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobną do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jak owe chłopcy w lamach złotych.
— Co za myśl! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli.
— Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— Tak, ale... ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warun- 5 kiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honoryusza i ztamtąd...
— Ztamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wielu będzie się śmiało. Owszem, ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy; pani de Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Gerinain l’Auxerois spotkali wielką kompanię; kompania ta zajęła całą ulicę i zatamowała przejścia.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu I płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie — mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz tryumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru ludzi, doszedł do księcia.
Książę odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia” przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczani. Wprawdzie Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczna zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wyuczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej, drogo mi zapłacą.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym najgrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam. Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne, ubliżyć sobie nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia; a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i o mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójniki czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dla czegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę utrzymać opinię walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawiać im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d’Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go przecież sądzić było można, że na kogoś z twoich przyjaciół Mości książę czatują. Że zaś, tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadno odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! — westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć wyrazu, do myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko z pewną osobą pomówię.
— Jakto! opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę, który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znał Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryto schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol IX-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskryptu, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla nie ma w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie: wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Że zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d’O d’Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sadził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacyi, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maska rad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był rodzić się raczej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby właściwą epokę, trzymającą środek między Neronem, a Heliogabalem.
Bussy sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego dwom mieszkaniom.
Kapitan służbowy otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król żąda mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł wzrok posłać do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, nim król da posłuchanie księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie tam umieściła się, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc głosem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy.
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winianem ci podziękować za zrobioną przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — widzieć poległym tak walecznego męża. Sądziłem, że zginąłeś.
— O mało, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d’Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoję przygodę — mówił Saint-Luc ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, po co innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem, jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moję biedną żonę, którą zadziwiać mus; moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni jak Cyceron, a o cnocie więcej jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię mu, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota ma tylko nazwisko! Toż samo mówi po łacinie i po grecku.
W tej chwili paź, któremu Saint-Luc żadnego nie dał znaku, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet” mówił Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jednę myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i na przód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co ci się podoba, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru.
— To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem; wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę aby ml służyły kobiety.
— A ja ci go życzę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Ale nie.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie.
— Paziu, proszę do siebie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i przyszedł zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały poznaniem Joanny.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!.. nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey zdziwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch z sali posłuchalnej przerwał jego uwagę.
— Ah!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę, na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas pochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?... — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć.
— A zatem do widzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wyrządził, wyszedł z pokoju i udał się na galoryę, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał się z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniam cię, najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d’Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tom powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Po ciemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Więc po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosach.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć.... dzisiaj jestem ciekawy.
— Szedłem do Manassessa.
— Do żyda!...
— A ty, Najjaśniejszy panie, nic chodzisz do Ruggieri nekromanty?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy był wyzywającym.
— Bussv?...
— Tak?
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d’Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadyaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża twarz i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Bussy, skoro cię napadnięto i poraniono, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobiło mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!.. pomruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nic, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d’Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był naj wścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!.. — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był nadspodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że się król roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znaj dzielny się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.


Rozdział V.
JAK SIĘ KŁADŁ SPAĆ HENRYK III-ci.

Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedya, którą, echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale co ja to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi szpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze że mi czas dałeś.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozkazy, które królewskiemi być sądził.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się w łóżko i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju, z zakrytą twarzą, drzemał paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego Najjaśniejszy panie.
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz.
— Jakże twoje zdrowie?
— Wielką mam gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do opowiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy parne, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Szczególniejszy sposób masz Najjaśniejszy panie leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! chory i sam chcesz pozostać?
— Najjaśniejszy panie, wam mojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mnie pociechy Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi Waszej królewski ej mości przyjaciele — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Sehomberg ma goleń przebitą, d’Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d’O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, przebudź twojego pazia i każ sobie szlafrok podać.
— Wasza królewska mość raczy mię samego zostawić.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy co żądał, a na pół ucieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź powstał na równe nogi i rzekł:
— A! mój dróg, jakże mnie możesz opuszczać? a! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu.
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi.
— Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król me zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała, lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja druga Joasiu — mówił Saint-Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jednę myśl, którą ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował w rękę małżonkę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam myślała o środku wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki; goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie było obniżone i ozdobione olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że trzecią część pokoju zajmowało.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wryobrażającem historyę Cenisa, w pół mężczyzny, a w pół kobiety, było dziełem imaginacyi monarchy — kotara z lamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama co na łóżku materya, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się wydzielała zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręce kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, połączone z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, mając nogi bose na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwóch służących zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskał wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek, indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc?
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, na przykrość się narazisz, bo albo ty za nadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I usiadłszy wprost króla znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — ba jesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d’Amboisse. Ach zmiłuj się i zwrócił się do fryzyera, jakże mię pieczesz.
Frjzyer ukląkł.
— Widziałeś Najjaśniejszy panie, Bussy d’Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu niedało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi!
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzyer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi lekarstwo jakie na serce.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Walezyuszu, masz słuszność — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
Słychać było poruszenia, szczęk.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawijał zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Biorę smarowidło wewnątrz, którego mi z wierzchu wzbroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla psów moich.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął koło twarzy golarza i fryzera wywijać, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy parne, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk póki go widział, przesyłał mu znaki swej przychylności.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby, obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu na twarz włożyli maskę, spodem powleczoną tłustością.
Dziury na nos i oczy były w tej masce.
Czapka jedwabna haftowana srebrem, zakończała nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnei toalety, podano królowi consommè[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając dla Saint Luca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i branki, wpuścił wielkiego psa, nazwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francya.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli po przez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera, się przez szyby.
Wnosili ztąd, że król śpi w najlepsze.
Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było» jak nietoperze swobodnie około Luwru latały.


Rozdział VI.
Jak Henryk III-ci z niewiadomej przyczyny nawraca się.

Tak upłynęły dwie godziny.
Nagle rozległ się krzyk, a krzyk ten pochodził z pokoju króla.
Lampa zgasła od dawna, milczenie zaległo komnaty, żaden łoskot nie dał się słyszeć i tylko wołanie rozlegało się...
W rzeczy samej, to król krzyczał.
Wkrótce słychać było upadek jakiegoś sprzętu, a następnie bieganie po pokoju.
Potem zabłysły światła, miecze zabrzękły po galeryach i ciężkie stąpania wstrząsały kamienne posadzki.
— Do broni!.. — krzyczano ze wszystkich stron — do broni!... król wola, bieżmy do króla!...
W tej samej chwili, kapitan służbowy, pułkownik szwajcarów, domownicy, tuczniki i halabardziści wbiegli do królewskiego pokoju, w którym dwadzieścia pochodni na raz zabłysło.
Przy wywróconem krześle, potłuczonych szklankach i łóżku, z którego bielizna i pościel leżały porozrzucane na ziemi, stał Henryk w śmiesznej postawie, blady, z najeżonemi włosami i obłąkanym wzrokiem.
Rękę prawą miał wyciągniętą, drżącą jak listek.
Lewą trzymał szpadę, którą machinalnie pochwycił.
Pies, nie pojmujący przyczyny zamieszania patrzył i wył żałośnie.
Król, zdawało się, że oniemiał z przestrachu, a że nikt nie śmiał przerwać milczenia, każdy więc zapytywał oczyma i czekał w niepokoju końca sceny.
Wtedy na pół ubrana, ale odziana szerokim płaszczem, weszła młoda królowa, Ludwika Lotaryngska, łagodna i przyjemna, święte wiodąca na ziemi życie, którą krzyk męża przebudził.
— Najjaśniejszy panie — rzekła, więcej drżąca niż wszyscy — co to takiego?... Twój krzyk przebudził mnie i przychodzę.
— To.... to.... to nic — rzekł król, niemogąc władać językiem.
— Ale Wasza królewska mość krzyczałeś — powtórzyła królowa — czy jesteś cierpiący?
Taka trwoga była rozlana na twarzy Henryka, że mimowolnie objęła obecnych.
Cofano się i postępowano naprzód, oglądano króla, czy nie jest raniony, albo czy go gad jaki nie ukąsił.
— O! Najjaśniejszy panie — zawołała królowa — zaklinam cię, skończ nasze cierpienia. Może potrzebujesz lekarza?
— Lekarza?... — rzekł Henryk ponurym głosem. Nie, ciało moje jest zdrowe, ale dusza, ale umysł — nie, nie lekarza, lecz księdza.
Każdy obejrzał się, oglądano drzwi, okna, posadzkę, aby ujrzeć przyczynę przestrachu króla.
Tajemnica nie rozjaśniła się, król żądał spowiednika.
Wysłano konnego posłańca, iskry sypnęły się po bruku i w pięć minut, przeor jezuicki, porwany z łóżka, przybył do króla.
Za przybyciem spowiednika ustało zamieszanie, powróciła spokojność a wszyscy gubili się w domysłach.
Król się tymczasem spowiadał.
Nazajutrz bardzo rano, król wstawszy najwcześniej, kazał zamknąć bramę Luwru i nikogo nie wpuszczać, prócz spowiednika.
Następnie, kazał przywołać skarbnika i mistrza ceremonii.
Wziął brewiarz, czarno oprawny: przywołał swoich przyjaciół.
Rozkaz poszedł naprzód do Saint-Luca: lecz ten był więcej cierpiący niż wczoraj, choroba jego zwiększyła się, sen, albo raczej letarg był tak mocny, że chociaż tylko ścianą oddzielony od króla, nie słyszał nocnej sceny.
Prosił więc, aby mu pozwolono pozostać w łóżku i przyrzekł odmówić naznaczone modlitwy.
Po wysłuchaniu tej odpowiedzi, Henryk przeżegnał się i kazał przywołać swojego aptekarz.
Później, rozkazał w Luwrze zaprowadzić karność Ąugustyanów.
Odziany czarno, przechodził od kulejącego Schomberga, do d’Epernona mającego rękę zranioną, od Quelusa do d’O i Maugirona.
Rozdzielał modlitwy, nakazywał biczowania i to tak mocno, jak tylko mogli wytrzymać.
D’Epernon usprawiedliwiał się, że będąc ranny, winien być uwolnionym od chłosty.
Henryk odpowiadał, że jego pokuta tem będzie Bogu przyjemniejszą.
Sam dawał przykład. Zdjął suknię, koszulę i biczował się jak męczennik.
Chicot pragnął się śmiać, ale spojrzenie groźne króla oznajmiło mu, że to nie pora.
Wziął i on z innemi dyscyplinę; ale nie siebie bił, tylko sąsiadów, w braku zaś, kolumny i rzeźby.
Powoli rozjaśniło się oblicze króla, widać jednak było, że jeszcze umysł cierpi.
Nagle opuścił pokój i kazał czekać na siebie; po jego wyjściu, pokutnicy zaprzestali biczowania.
Chicot tylko bije d’O, a on mu oddaje, co sił starczy; jest to męczeński pojedynek.
Henryk poszedł do królowej, ofiarował jej perły za dwadzieścia pięć tysięcy talarów, pocałował w usta, co mu się od kilku lat nie zdarzyło i zaklinał, aby zrzuciła ozdoby królewskie, a wdziała włosiennicę.
Ludwika Lotaryńgska dobra i łagodna, zezwoliła na wszystko.
Pytała męża tylko, dlaczego dal jej perły, a włosiennicę wdziać kazał?
— Za moje grzechy — odpowiedział Henryk.
Ta odpowiedź zadowoliła królowę.
Ubrała się stosownie do woli Henryka, który powrócił do swego pokoju i czekał na żonę.
Na widok króla, rozpoczęło się biczowanie, d’O i Clncot już sobie i krwi puścili; król dziękował im i nazywał najlepszymi przyjaciółmi.
W dziesięć minut, królowa przybyła ubrana we włosienicę.
Natychmiast rozdają świece i cały dwór, boso, po lodzie i po śniegu, tak piękni dworzanie, jak delikatne damy, idą do Montmatre; naprzód drżący od zimna, później ogrzani razami Chicota.
D’O pokonany, został w tyle o pięćdziesiąt kroków.
O czwartej wieczór skończyła się procesya.
Klasztory dostały hojne jałmużny, nogi nabożnym popuchły, grzbiet niejednego posiniał, a królowa odziana we włosienicę, dobrze uziębła.
Dzień, jak widzimy, dobrze spędzony.
W rzeczy samej, każdy ucierpiał zimna i bólu, aby się podobać królowi; nikt jednak nie wiedział dlaczego król tańcujący wczoraj, dziś został pokutnikiem.
Hugonoci i należący do ligi przechodząc, uśmiechali się z biczowników.
Henryk powrócił naczczo, z sinemi pręgami na ramionach; przez cały dzień nie opuszczał królowej i korzystał z każdej chwili spoczynku po stacyach, aby jej przyrzekać nowe ofiary i nowe pielgrzymki.
Co do Chicota, ten zmęczony biciem i wygłodzony przechadzką, przy bramie Montmartre z kilkoma dworskiemi ateuszami, uciekł do szynku sławnego z piwa i kiełbas.
Gdy procesya wracała, złączył się z nią i powrócił do Luwru, silniej bijąc pokutników i pokutnice, i udzielając, jak mówił, rozgrzeszenia.
Wieczorem, król uczuł się strudzonym, kazał dać sobie postną wieczerzę, wysmarować ramiona, zapalić ogień i poszedł do Saint-Luca, którego zastał zdrowym i weselszym.
Od wczoraj król bardzo się zmienił; wszystkie jego myśli zwróciły się ku znikomości rzeczy ziemskich, ku pokucie i ku śmierci.
— Ach!... — rzekł z wyrazem znudzonego życiem człowieka — Bóg bardzo gorzkie życie zgotował.
— Dlaczego Najjaśniejszy panie?... — zapytał Saint-Luc.
— Bo człowiek znudzony światem, zamiast lękać się śmierci, pragnie jej.
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Luc — może mówisz o sobie, ale co ja, umierać jeszcze sobie nie życzę.
— Słuchaj Saint-Luc — rzekł król — lepiej byś zrobił, żebyś mię usłuchał i poszedł za moim przykładem.
— Najchętniej, jeżeli ten przykład będzie ponętny.
— Chceszże, abyśmy obadwa porzucili, ja koronę, a ty żonę i wstąpili do klasztoru? mogę mieć pozwolenie papiezkie i jutro uczynimy profesyę. Ja będę się nazywał bratem Henrykiem.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, ty mało cenisz koronę, bo ją znasz dobrze; ale dla mnie żona jest drogą, bo prawie jej nie znam. Przebacz więc, że odmawiam.
— Jak widzę, lepiej ci mój drogi.
— Daleko lepiej, Najjaśniejszy panie. Czuję umysł spokojny i radość w sercu. Nieuwierzysz jak duszę mam usposobioną do szczęścia.
— Biedny Saint-Luc!... — mówił król składając ręce.
— Wczoraj trzeba mi było to zaproponować, Najjaśniejszy panie. Och! wczoraj byłem niespokojny, zgryźliwy, w złym humorze. Dzisiaj dobrze noc przepędziłem i dzień dla mnie był wesoły. Niech mnie piorun trzaśnie, jestem szczęśliwy.
— Saint-Luc, ty klniesz!
— Tak Najjaśniejszy panie; lecz i ty klniesz niekiedy.
— Kląłem, ale nie będę...
— Ja nie śmiem przyrzekać. Starać się będę jak najmniej, to być może. Prócz tego, Bóg jest miłosierny i przebacza nam ludzkie ułomności.
— Więc sądzisz, że mi Bóg przebaczy?
— Ja nie mówię o tobie Najjaśniejszy panie, ale o twoim słudze. Ty, ty grzeszyłeś jak król, ja, jak człowiek prywatny, a spodziewam się, że w dzień sądu będą dwie szalki.
Król westchnął, zmówił confitcor i przy mea culpa, w piersi się uderzył.
— Saint-Luc — rzekł nakoniec — czy chcesz ze mną noc spędzić?
— Cóż będziemy robili w pokoju Waszej królewskiej mości?... — zapytał.
— Zapalimy światła, ja się położę, a ty będziesz mi czytał litanię do wszystkich świętych.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie.
— Jakto, nie chcesz? jakto, opuszczasz mię?
— Przeciwnie.
— Ach! gdybyś chciał.
— Chcę, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Że Wasza królewska mość każesz zastawić stoły, poślesz po muzykę i dziewczęta i że będziemy tańcować.
— Saint-Luc, Saint Luc! — mówił król z ubolewaniem.
— Najjaśniejszy panie, dzisiaj szczególnie jestem wesoły.
Henryk nic nie odpowiedział.
Jego umysł niegdyś żywy i wesoły, zaciemniał się coraz bardziej i zdawał się walczyć z ciążącą nad nim myślą, jak ołów przywiązany do nóg ptaka, który mu wzlecić nie dozwala.
— Saint-Luc — rzekł król nakoniec — czy miewasz sny?
— Niekiedy, Najjaśniejszy panie.
— A wierzysz w sny?
— I bardzo.
— Jakto?
— Tak, sny często wynagradzają nam rzeczywistość. I tak, tej nocy miałem sen bardzo przyjemny.
— Jaki?
— Śniła mi się moja żona...
— Zawsze myślisz o żonie.
— Więcej jak kiedykolwiek.
Król westchnął i spojrzał w górę.
— Śniło mi się — mówił dalej Saint-Luc — że moja żona miała... bo Najjaśniejszy panie, bo moja żona jest wcale ładna.
— Tak — rzekł król. Ewa była piękny i Ewa nas zgubiła.
— Wróćmy do mego snu, Najjaśniejszy panie.
— I ja miałem sen — rzekł król.
— Otóż śniło mi się, że moja żona miała skrzydła i że mimo krat dostała się do Luwru i zawołała na mnie:
— „Otwórz, mój drogi, to ja, twoja żona.“
— I otworzyłeś? — zapytał król z rozpaczą.
— Naturalnie, a nawet z pośpiechem.
— Materyalista!
— Jak ci się podoba, Najjaśniejszy panie.
— I obudziłeś się?
— Bynajmniej; sen dla mnie był bardzo przyjemny!
— I wciąż marzyłeś?
— Jak tylko mogłem najdłużej.
— A dzisiejszej nocy?
— Jeszcze spodziewam się marzyć. Otóż przebacz Najjaśniejszy panie, dlatego nie chcę być razem z tobą. Jeślibym czuwał, to pragnąłbym rzeczywistości i dlatego proszę o muzykę i dziewczęta.
— Dosyć, dosyć — rzekł król, podnosząc się — zgubisz siebie i mniebyś zgubił, gdybym dłużej był z tobą. Bądź zdrów, spodziewam się, że Bóg ześle ci sen nie kuszący, ale zbawienny, który cię skłoni do pokuty.
— Wątpię, Najjaśniejszy panie i radziłbym ci dla zupełnej pokuty wyprawić dzisiaj z Luwru Saint-Luca.
— Nie, nie. — Jestem pewny, że cię Bóg lepszemi natchnie myślami. Do widzenia, idę się modlić za ciebie.
— A ja będę marzył za ciebie Najjaśniejszy Panie.
I zaczął nucić pierwszą zwrotkę pieśni, którą król lubił. To przyśpieszyło wyjście króla, który rzekł:
— Panie, sprawiedliwe twe sądy, bo na święcie coraz gorzej.


Rozdział VII.
Dlaczego król się przeląkł, a dlaczego Chicot.

Wyszedłszy od Saint-Luca, król zastał zgromadzony dwór w wielkiej galeryi, stosownie do swego rozkazu.
Każdemu ze swych przyjaciół wyświadczył jakąś łaskę: Na prowincyę wysłał d’O, d’Epernona i Schomberga; zagroził Maugironowi i Quelusowi, że ich odda pod sąd, jeżeli z Bussym kłócić się będą, ostatniemu dał rękę do pocałowania, a brata Franciszka przycisnął do serca.
Królowę obsypywał pieszczotami i pochwałami, tak, że obecni niechybnie rokowali następcę tronu.
Tymczasem zbliżyła się godzina spoczynku, a król jak można najdłużej ją odwlekał.
Nakoniec zegar w Luwrze wybił dziesiątą.
Henryk spojrzał w około, jakby wybierał jednego ze swych przyjaciół do czytania, którego Saint-Luc odmówił.
Chicot wciąż patrzył na króla.
— Otóż — rzekł ze zwyczajną śmiałością — dzisiaj słodkie oczki robisz do mnie, Henryku. Może myślisz komu dać Opactwo z dziesięcioma tysiącami liwrów dochodu. Daj go mnie, mój synku, doskonałym będę opatem.
— Pójdź zemną Chicot — rzekł król — dobranoc, panowie, spać idę.
Dworzanie przygryźli usta, a król spojrzał gniewnie.
— Hej!... golarz, fryzier, lokaj, i moje maści — wołał Chicot.
— Nie potrzeba tego wszystkiego — odezwał się król — zaczynamy post wielki i czas pokuty.
— Szkoda — rzekł Chicot.
Król i trefniś weszli do pokoju, który już znamy.
— Ah!... Henryczku — mówił Chicot — więc dzisiaj jestem w łaskach?... jestem ci koniecznie potrzebny?... a zatem muszę być piękny jak Kupido lub Quelus.
— Ciszej trefnisiu — zawołał król — a wy, panowie toaletowi, precz!..
Służący wyszli i drzwi się zamknęły; Henryk i Chicot sami pozostali.
Chicot patrzył na Henryka z pewnym rodzajem podziwienia.
— Dla czego ich odsyłasz?... — zapytał trefniś.
— Jeszcze nas nie wysmarowali, a ty zapewne nie zechcesz mnie smarować.
Henryk nic nie odpowiedział, ale po chwili rzekł:
— Módlmy się.
— Dziękuję — odrzekł Chicot — jeżeliś dla tego mię sprowadził, Bóg zapłać; wolę wrócić, zkąd przyszedłem, — dobranoc mój synku.
— Zostań — rzekł król.
— Ha!.. ha!.. — odezwał się Chicot, prostując — mój drogi, ty jesteś jak Falaris, jak Denis; nudzę się piekielnie, a ty każesz mi skórę sobie rzemieniami okładać; dajmy już temu pokój, Henryku.
— Ciszej, gaduło — rzekł król — lepiej myśleć o pokucie.
— Dobrze... ale powiedz mi, za co będę pokutował? Chyba, że jestem błaznom, Confitcor — żałuję bardzo, żałuję, Mea culpa — moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
— Tylko nie bluźnij.
— Na honor, wołałbym być zamknięty w klatce ze lwami, albo z małpami, niż tutaj. Idę, dobranoc.
Król wziął klucz od drzwi.
— Henryku! — rzekł Chicot. — powiadam ci, ze jesteś okrutny, nie pozwalając mi wyjść; będę krzyczał, wyważę drzwi, wybiję okno.
— Chicot, mój przyjacielu — mówił król smutno — nadużywasz mojej dobroci.
— A! rozumiem — powiedział Chicot — lękasz się sam zostać: kaź sobie zrobić dwanaście pokojów, jak Denis, albo dwanaście pałaców, jak Tyberyusz. Tymczasem weź moję szpadę i pozwól mi odejść.
Na ten wyraz: „lękasz się”, błyskawica przeszła przed oczyma Henryka, dreszcz jakiś opanował go i zaczął biegać po pokoju.
Takie było wzruszenie króla, taka bladość na jego twarzy, że Chicot sądził króla być chorym i spojrzawszy kilkakroć na niego, rzekł:
— Mój synku, co tobie? opowiedz Chicotowi twoje cierpienia.
Król stanął przed trefnisiem i spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — ty jesteś jedynym moim przyjacielem.
— Dobre opactwo w Valencey wakuje — rzekł Chicot.
— Słuchaj Chicot, bądź grzecznym.
— Także i w Pithiyiers.
— Mimo twych żartów — mówił król — masz dobre serce.
— Kiedy nie chcesz opactwa, daj mi regiment.
— Ty czasem nieźle poradzisz.
— To zrób mnie radcą; ale wolę opactwo albo regiment. Nie chcę być radcą, bo musiałbym zawsze być twojego zdania, Henryku.
— Ciszej, ciszej Chicot, straszna zbliża się godzina.
— Czy cię znowu napada? — rzekł Chicot.
— Zobaczysz, usłyszysz.
— Co takiego?
— Zaczekaj, a wszystkiego się dowiesz.
— Ciekawym co takiego? mnie się zdaje...
— Chicot, czy masz odwagę?
— Pochlebiam sobie; ale z tobą, mój synu, i tej zabraknie; kiedy król polski i francuski drży jak listek, ja nic nie powiem o sobie; wiem tylko, że lepiej zrobisz, jeżeli każesz przywołać straże, a ja.. ja lepiej pójdę spać.
— Rozkazuję ci zostać — zawołał król z powagą.
— Dziwna rzecz rozkazywać trwodze; mówię ci, że się boję, gwałtu!
I Chicot, aby uniknąć niebezpieczeństwa, wszedł na stół.
— Kiedy tak — mówił król — muszę ci wszystko opowiedzieć.
— Tak, to co innego — mówił Chicot, powoli złażąc ze stołu i wyjmując swoją długą szpadę. Skoro będę wiedział, może złemu zaradzę. Mów, mów mój synu. Może się jaki krokodyl ukaże? klinga dobra, bo o moje rogi ostrzona; o! twarde ja mam rogi.
I Chicot usiadł na krześle, wziąwszy szpadę pomiędzy nogi, którą zwinął jak węża, symbol pokoju na lasce Merkurego.
— Ostatniej nocy — mówił Henryk — spałem.
— I ja także — przerwał Chicot.
— Nagle jakiś oddech mię owiał.
— Może zgłodniały pies dotknął twej...
— Przebudzam się i czuję, jak włosy po wstają mi na brodzie pod maską.
— Wybornie! — znowu przerwał Chicot, poprawiając się na krześle i opierając się na rękojeści szpady.
— Wtedy — mówił król dalej, ale głosem tak drżącym i cichym, że Chicot ledwie dosłyszał; wtedy jakiś tajemniczy głos rozległ się po pokoju i wstrząsnął mym mózgiem.
— Głos krokodyla? Tak, czytałem w podróżach Marka Polo, że krokodyl ma straszny głos, naśladujący krzyk dzieci; ale uspokój się mój synu, jak przyjdzie, zabijemy go.
— Słuchaj więc.
— Słucham — rzekł Chicot — będę siedział spokojnie, jak zaklęty.
Henryk mówił ponurym głosem:
— Nędzny grzeszniku — mówił głos.
— To głos mówił, a nie krokodyl — przerwał Chicot.
— Nędzny grzeszniku--ciągnął król — jestem wyższym głosem.
Chicot podskoczył i stanął na krześle.
— A! Chicot — mówił Henryk — to straszny głos.
— Piękny głos — przerwał Chicot — podobny, jak pismo mówi, do trąby.
W tej chwili dały się słyszeć następujące wyrazy:
„Czy jesteś? czy słyszysz, zatwardziały grzeszniku, czy chcesz trwać w twoich nieprawościach?
— Prawda — rzecze Chicot — ten głos coś prawdę mówi.
— Potem — mówił król — tysiące zrobiono mi zarzutów, a wszystkie okropne.
— Mów, mów dalej, mój synu, niechaj wiem wszystko.
— To coś cudownego!
— Ja bynajmniej nie wątpię, tylko mi dziwno, dlaczego wcześniej nie dano ci takiej przestrogi. Od chwili potopu widać Pan Bóg bardzo cierpliwy. Ale mój synku, musiałeś się przelęknąć okropnie?
— O! tak.
— I było czego.
— Zimny pot spłynął mi po czole i szpik zamarzł w mych kościach.
— Zupełnie jak w Jeremiaszu. Na twojem miejscu ja sam nie wiem cobym uczynił. Zapewne krzyku narobiłeś?
— Nie inaczej.
— I pewno zbiegł się dwór cały?
— Natychmiast.
— I szukano głosu?
— Wszędzie. Przecież tak byłem strwożony, żem kazał spowiednika przywołać.
— I przyszedł?
— Zaraz.
— Powiedz mi szczerze, mój synu, co myślal o tem spowiednik?
— Zadrżał.
— I ja tak myślę.
— Przeżegnał się i kazał mi pokutować.
— Niema w tem nic złego, ale co myślał o głosie, który mówił?
— Że to jest przestroga, natchnienie, abym myślał o losie państwa. Ja też dzisiaj rano...
— I cóżeś zrobił?
— Dałem Jezuitom 100,000 liwrów.
— Bardzo dobrze.
— I biczowałem siebie oraz dwór cały.
— Wybornie. Cóż dalej?
— Cóż myślisz o tem, mój Chicot? no mówię do ciebie jak do człowieka rozsądnego i do przyjaciela.
— Ja myślę, że Najjaśniejszy pan miał dzisiaj zmorę.
— Tak sądzisz?
— Że ten sen nawet się nie powtórzy, jeśli nim głowy sobie nie nabijesz.
— Sen? — mówił Henryk, potrząsając głową. O! ja nie spałem, ręczę ci.
— Spałeś, Henryku.
— Miałem nawet oczy otwarte.
— I cóż widziałeś?
— Widziałem, jak księżyc świeci w okna i ametyst u mojej szpady połyska.
— Aż lampą co się stało?
— Zgasła.
— To sen, czysty sen.
— Dlaczegóż nie wierzysz, Chicocie? Alboż Bóg nie przemawia do panujących, kiedy chce zmiany dokonać na ziemi?
— Tak, prawda.
— Ale dlaczegóż nie wierzysz?
— Boś dobrze słyszał.
— A wiesz, dlaczegom cię zatrzymał? — rzekł król.
— Bynajmniej.
— Abyś ty sam posłyszał ten głos.
— Ażeby ludzie myśleli, gdy im to powtórzę, że żarty prawię? Chicot nic nie znaczy, Chicot zero, błazen, któremu nikt nie uwierzy. Niezgrabnie, mój synu, niezgrabnie.
— Dlaczego nie mają wierzyć mojemu przyjacielowi? wszak twojej wierności powierzam moię tajemnicę.
— Nie kłam, nie kłam, Henryku. Jeżeli głos przyjdzie, zarzuci ci kłamstwo, a i tak masz dosyć na swojem sumieniu. Lecz nic nie szkodzi!
— Przyjmuję zlecenie, bo może głos i dla mnie co powie.
— I cóź mam czynić?
— Połóż się, mój synu.
— Ale, jeżeli...
— Niema żadnego ale.
— Jednak...
— Czy myślisz, że głos umilknie dlatego, że będziesz stał? Wierzaj mi, Henryku, niecofnione są, wyroki Boskie.
— Masz słuszność — rzekł król — więc zostajesz?
— Wszak zgodziłem się na to.
— Kładę się zatem. A ty położysz się?
— Nie czuję potrzeby.
— Ja tylko wierzchnią zdejmę suknię.
— Jak ci się podoba.
— Ostrożność jest potrzebna...
— A ty?
— Ja pozostanę, gdzie jestem.
— I nie będziesz spał?
— O! za to ręczyć nie mogę; sen, równie jak strach nie zależy od naszej woli.
— Przynajmniej będziesz się starał...
— Bądź spokojny, w razie potrzeby głos mię przebudzi.
— Tylko nie żartuj z głosem — mówił Henryk, jedną, nogą będąc już w łóżku.
— Czy ja cię muszę położyć?... — mówił Chicot.
Król westchnął i popatrzywszy we wszystkie kąty pokoju, drżący, wśliznął się w łóżko.
— Teraz na mnie kolej — rzekł Chicot.
I rozparł się w krześle, okładając poduszkami.
— Jakże ci, Najjaśniejszy panie?...
— Nieźle — rzekł król — a tobie?...
— Dobrze... dobranoc Henryku.
— Dobranoc, ale nie śpij.
— Będę się starał — odpowiedział Chicot, ziewając.
I obadwaj zamknęli powieki: król, ażeby udawać śpiącego; Chicot, aby zasnąć.


Rozdział VIII.
Jak głos omylił się i mówił do Chicota, zamiast do króla.

Król i Chicot prawie przez dziesięć minut pozostali milczący i nieruchomi; nagle król zerwał się i usiadł na łóżku.
Na zrobione poruszenie, Chicot również się zerwał.
Obadwaj spojrzeli na siebie płomieniejącemi oczyma.
— Co tam?... — cicho zapytał Chicot.
— Niewiem — odrzekł król, ciszej jeszcze.
W tej chwili jedna świeca w ręku złotego Satyra zgasła, następnie druga i trzecia, w końcu ostatnia.
— Ho!.. ho!.. — mówił Chicot — powiew nie na żarty.
Zaledwie ostatni wymówił wyraz, lampa z kolei zgasła i ciemność zupełna zaległa pokój.
— Cóż u licha! — zawołał Chicot powstając.
— Będzie mówił, będzie mówił — rzekł król kuląc się na łóżku.
— Zatem słuchajmy.
W rzeczy samej, głos ponury i świszczący mówił w rogu łóżka:
— „Zatwardziały grzeszniku, czy jesteś?”
— Jestem, jestem — rzekł Henryk szczękając zębami.
— Jakiś chropowaty głos — zrobił uwagę Chicot — ale słuchajmy, to coś ciekawego.
— „Czy słyszysz mnie?” — zapytał głos.
— Słyszę — wyjąkał Henryk — słucham skulony pod twoim gniewem.
— „Czy myślisz, że byłeś mi posłuszny, powierzchowni oddając się pokucie, a serce zachowując dla grzechu?”
— Dobrze mówi — rzekł Chicot — to jak kazanie, Król złożył ręce, gdy się Chicot doń zbliżył.
— A co? — odezwał się — czy teraz wierzysz?
— Czekaj — rzekł Chicot.
— Co chcesz?
— Ciszej, oto zsuń się lekko z łóżka a mnie puść na twoje miejsce.
— A to na co?
— Aby gniew, owego złośliwego ducha spadł na mnie, a nie ciebie.
— Myślisz, że mi to co pomoże?
— Probójmy.
I lekko zsunąwszy króla, sam się na jego miejsce położył.
— Teraz, Henryku — rzekł — siadaj na mojem miejscu i nie przeszkadzaj mi.
Henryk wykonał prośbę.
— „Nic nie odpowiadasz — mówił głos — znać żeś zatwardziały w grzechach.”
— Przebaczenia! przebaczenia! — mówił przez nos Chicot, naśladując Henryka.
I zwrócił mowę do króla.
— To szczególniejsza — rzekł — duch nie poznał się.
— O! oj — westchnął Henryk.
— „Nieszczęsny!” — odezwał się głos.
— Tak, tak — odrzekł Chicot — jestem zatwardziały grzesznik, wielki winowajca.
— „A więc wyznaj twoje grzechy i żałuj za nie.”
— Wyznaję żem zdradziecko z Kondeuszem moim krewnym postąpił, uwodząc mu żonę. Żałuję tego z serca.
— Co tam gadasz? — pomruknął król. — Lepiej bądź cicho, bo tu nie o tem mowa.
— A! prawda — odrzekł Chicot.
— Wyznaję, że byłem niewdzięczny dla dawnych moich poddanych; ona obrali mię królem, a ja tajemnie ich opuściłem.
— „Mów!” — wołał głos.
— Co tam wznawiasz takie dzieciństwa! — zawołał król.
— Muszę dalej zwodzić ducha — odparł Chicot. — Nie przeszkadzaj mi królu.
— „Mów” — zawołał głos.
— Wyznaję — spowiadał się Chicot — że pozbawiłem tronu mego brata d’Alençona, że wypędziłem z Francyi mojego szwagra, króla Nawarry, wygubiwszy jego przyjaciół i moję siostrę królowę Małgorzatę, pozbawiwszy ją kochanków. Za to wszystko szczerze żałuję.
— A! łotr — mówił król ścisnąwszy zęby ze złości.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — tu nic nie można ukrywać.
— „Nie idzie tu o politykę” — odezwał się głos.
— A! wiem o co chodzi — żałosnym tonem mówił Chicot.
— Idzie o moje obyczaje nieprawdaż?
— „Tak jest“ — potwierdził głos tonem grobowym.
— Obchodziłem się źle z kobietami, osobliwie z moją żoną, tak dobrą, tak poczciwą!
— „Potrzeba kochać żonę jak siebie samego i szanować ją“ — rzekł głos tonem groźnym.
— Ach!... — zawołał Chicot — kiedy tak, to bardzo wiele zgrzeszyłem.
— „I innym grzeszyć kazałeś dając zły przykład“.
— Prawda.
— „O małoś nie potępił biednego Saint-Luca.”
— Ba! — zawołał Chicot — a to ten głos wie wszystko. — „Nie dosyć, jeżeli usłuchasz roztropnej rady, kaź mu jutro na łono familii powracać.”
— A to widzę jakiś przyjaciel familii Cossa — rzekł cicho do króla.
— „I masz wynagrodzić go tytułem księcia za wszelkie cierpienia.”
— A jak nie usłucham? — odpowiedział Ciiicot, oznajmiając w swym głosie chęć oporu.
— „Jeśli będziesz nieposłuszny — odparł glos tonem strasznym — będziesz gorzał w kotle, w którym cię czekają Sardanapal, Nabuchudouozor i marszałek de Retz.”
Henryk III-ci westchnął.
Obawa zachwiała nim zupełnie.
— Co u licha!... — mówił Chicot — ten głos, bardzo przychylny panu Saint-Luc; kto wie, może to jego jaki krewny?
Henryk nie zważał na dowcip trefnisia i mówił z goryczą:
— Jestem zgubiony! ten głos śmierć na mnie sprowadzi — to jest głos z góry.
— Bynajmniej, tym razem mylisz się nieco Henryku, ten głos pochodzi z boku.
— Jakto z boku?... — zapytał Henryk.
— Tak, czy nieuważasz, że z tej strony muru? Na honor, ten głos w Luwrze mieszka.
— Niedowiarku!... — zawołał Henryk.
— Być może; tylko to mnie dziwi, że Henryk III-ci nie ciekawy poznać tak znakomitego gościa u siebie.
W tej chwili, drzazga pozostawiona w kominku, zapaliła się i blaskiem oświetliła twarz Chicota.
Twarz ta była tak wesoła i żartobliwa, że król aż się zadziwił.
— Jakto!... — zawołał, ty żartujesz sobie?
— Nie inaczej i tobie Henryku to samobym poradził. Oto przekonaj się tylko...
— O czem?
— Że głos mieszka u ciebie w Luwrze.
— A gdyby mówił jeszcze?
— Będę odpowiadał za ciebie; wszak dotąd nic nie poznał.
Król zmarszczył brwi, a Chicot mówił tyle, że jego wiarę nieco naruszył.
— Masz słuszność — rzekł — ja sam mam ochotę.
— Więc idź — rzekł Chicot.
Henryk lekko otworzył drzwi na korytarz, prowadzący, jeżeli sobie przypominamy do pokoju mamki Karola IX-go, zamieszkałego obecnie przez Saint-Luca.
Zaledwie cztery kroki postąpił, głos począł być donośniejszy i Chicot mu odpowiadał.
— „Tak — mówił głos — jesteś niestały, jak kobieta, miękki jak sybaryta, zepsuty, jak poganin.”
— Alboż to moja wina!... — odpowiadał Chicot — na cóż mam skórę tak delikatną, ręce tak białe i umysł tak zmienny? Od dzisiaj przyrzekam nosić grube koszule, zagrzebać się w popiele jak Job i żyć, jak Ezechiel.
Henryk postępował po korytarzu uważając, że głos coraz mocniejszy i że z pokoju Saint-Luca pochodzi.
Już miał do drzwi zapukać, gdy mocne światło, przedzierające się dziurką od klucza, wzrok jego uderzyło.
Zniżył się do dziurki i spojrzał.
Zwykle blady, zaczerwienił się z gniewu, wyprostował i przetarł oczy, aby lepiej mógł widzieć.
— Do pioruna!... — zawołał — czy być może, aby do tego stopnia ze mnie żartowano?
Oto co ujrzał przez dziurkę.
W rogu pokoju, Saint-Luc w szlafroku, mówił przez tubę, a młoda kobieta, ubrana w bieli przezroczystej i oparta na jego ramieniu, wyrywała mu niekiedy tubę, dmuchając w nią, co jej przyszło do głowy.
Po każdym prawie wyrazie, a tembardziej po odpowiedziach Chicota następowały śmiechy.
— Joanna de Cossé w pokoju Saint-Luca, dziura w murze, żarty ze mnie!... — pomrukiwał Henryk — ah! niegodziwi! drogo mi to zapłacą.
I w czasie najwięcej znieważającej go frazy, Henryk cofnął się o parę kroków i tak silnie nogą uderzył we drzwi, że aż zamek odleciał.
Joanna z strasznym krzykiem ukryła się za firanki.
Saint-Luc, z tubą, w ręku, blady z przestrachu, upadł na kolana przed królem.
Po chwili ponurego milczenia, Henryk z groźnem poruszeniem zawołał:
— Precz!...
Porwał tubę z rąk Saint-Luca i rzucił o ziemię.
W tej chwili, Chicot zwabiony łoskotem wybitych drzwi, wszedł do pokoju i pobiegł do łóżka, gdzie Joanna była ukryta.
— Patrzaj... patrzaj Najjaśniejszy panie — zawołał, oto Adam i Ewa po spełnieniu grzechu a ty ich z raju wypędzasz?...
— Tak — rzekł Henryk.
— Pozwól, będę aniołem mścicielem.
I podniósłszy tubę, wzniósł ją do góry, mówiąc:
— Oto raj, któryście przez nieposłuszeństwo utracili, nie możecie tu więcej wrócić!
A schyliwszy się do Saint-Luca, rzekł cicho:
— Niech ci konie podadzą, a jutro bądź przynajmniej o dwadzieścia mil od Paryża.


Rozdział IX.
Jak Bussy poszukuje swego marzenia, coraz bardziej przekonany, że jest to rzeczywistość.

Bussy i książę Andegaweński razem powracając, obadwa byli zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, po wychwaleniu, w rozmowie z królem energii księcia — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylii; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list od królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdym się dostał za bramę, widziałem Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się mój sen rozpoczął. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Temple; obok mnie był ksiądz Augustyanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Co za przyczyna, że gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten co raz bardziej ryje się w mojej duszy?...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Nie podobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosam i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przyprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami, firanki z białego adamaszku, portret, kobieta i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — dla stosownego rozpoczęcia dzieła, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylii.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądnego, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludzkim czekać, a sam udał się ulicą Św. Antoniego ku pałacowi Bastylii.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż począł być pusty . Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylii pełen był małych jezior i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru i uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, wiele bram było, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Pięćdziesiąt domów tutaj, zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie — jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczem i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ewolucye.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawała się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne w chodzie gzygzaki.
Na razie owa postać pośliznęła się i odgłos stłumiony; któremu towarzyszyło potrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny stalszego punktu oparcia szuka.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże przepuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani waryat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Ostatnie wyrazy, posłyszane przez Bussego na ten wprowadziły go domysł.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; ztąd powinno być blisko.”
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
„Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ah! chyba skonam! zawołał.”
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy, w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to ta sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, niespodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan domu szukałeś?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
— Więc istotnie byłeś w tym domu? W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoję pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przede wszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, a ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d’Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moję ciekawość.
— Rzecz się tak ma — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał w domu pozostać, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Po prostu i tajemniczo zarazem, musiałeś pan widzieć?... — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczmy jakto było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nic obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków ztąd; jestem biedny chirug. ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacyentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudouin, Remy imię ze chrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudouin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy fletowy obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem, lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale nie delikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda, niechciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistolów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką. Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś żadnej nie czyniąc uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie nie daleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoździami, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez korytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan cos pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak samo.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, prócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety najwięcej mającej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Zupełnie tak.
— Pięknej, jak anioł.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej robiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano się prawie zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mię... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i jakąś skłonność dla ciebie uczuwam. Ale później o tem; mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Zkąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię zrobię szczęśliwym, Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, glos tej pani odezwał się: panie Remy.
— — Wiedziała twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęca dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moję rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, sławnym jestem operatorem i żaden prawie dzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. No, czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!.. panie hrabio.. ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracya nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć.
— Panie hrabio!.. — mówił młody lekarz ~ jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacyentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważnym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się to stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Wszystko uczynię co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, Jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz do ujęcia...


Rozdział X.
Kto to był wielki łowczy Brian de Monsoreau.

Nie była to już radość, ale szał prawie ogarniał Bussego, gdy nabrał pewności, że wymarzona przezeń osoba jest rzeczywisty i że ta osoba była dlań ludzką i gościnną.
Nie chciał już puścić młodego lekarza i wziął go do siebie.
Jakkolwiek zabłocony, młody Remy musiał wsiąść z nim do powozu, albowiem Bussy się lękał, aby mu jak sen nie zniknął.
Myślał zawieźć go do pałacu Bussy, zamknąć na noc i dopiero rano na wolność wypuścić.
Czasu powrotu użył na nowe pytania; odpowiedzi jednak kręciły się w znajomem nam już kółku.
Remy nie wiedział więcej jak Bussy, chyba to, że był zdrowym i nie mdlał.
Wiele stanowi dla każdego, kto kochać zaczyna, żeby miał z kim rozmawiać o ulubionym przedmiocie.
Prawda, Remy nie widział tej kobiety, lecz Bussy tem większy czuł przyjemność mogąc ją piękniejszą, niż jej portret przedstawiać.
Bussy chciał o nieznajomej piękności przez całą noc rozmawiać, lecz Remy używając praw lekarza, żądał aby chory spał, albo przynajmniej leżał.
Ból i utrudzenie te same podawały rady; trzy tak ważne powody przemogły.
Umieściwszy gościa w trzech wygodnych pokojach, i upewniwszy się, że go nie straci, zeszedł z trzeciego piętra do swego ozdobnego mieszkanie.
Nazajutrz, ledwie przebudzony, ujrzał lekarza przy swojem łóżku.
Młody człowiek nie mógł z radości spać w nocy i oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Bussego, aby być pewnym, że nie marzy.
— I cóż? — zapytał Remy — jak się pan miewa?
— Doskonale, mój Eskulapie, a ty czyś zadowolony?
— Zadowolony, jak tylko żądać można; ale nie oto chodzi, trzeba ranę obejrzeć.
— Zobacz.
Bussy odwrócił się, aby plaster można było odjąć.
Daleko było lepiej, rana goić się zaczęła.
Bussy szczęśliwy spał dobrze, a sen i szczęście nie mało lekarzom pomagają.
— I cóź — zapytał Bussy — jakże tam z moją raną?
— Nie śmiem powiedzieć panu, że prawie jesteś wyleczony, abyś mię nie odesłał na ulicę Beautreillis, o pięćset kroków od owego sławnego domu.
— Który spodziewam się, znajdziemy.
— I ja tak sądzę.
— Powiedz mi co, mój drogi.
— Przebacz pan — zawołał Remy — pan mi „ty” powiedziałeś.
— Mówię „ty” ludziom, których kocham. Może cię to obraża?
— Przeciwnie — odparł młody lekarz chwytając rękę Bussego, aby ją ucałować. — Przeciwnie, tylko zdawało mi się, że źle słyszałem. O! panie, czy chcesz abym oszalał z radości?
— Nie, nie, mój przyjacielu; chcę tylko abyś mię kochał, uważał się za mego domownika, a dzisiaj pozwolił być obecnym na instalacyi wielkiego łowczego.
— Otóż nam się znowu zachciewa! — rzekł Remy.
— O! nie; przyrzekam ci, że będę roztropnym.
— Ale na koniu być potrzeba?
— Koniecznie.
— A czy masz pan konia, któryby lekko nosił?
— Mam do wyboru.
— A więc, weź pan takiego, jakiegobyś dał damie, będącej na portrecie.
— Jak uważam, mój Remy, znasz drogę do mego serca; lękałem się, abyś mi nie wzbronił udać się na łowy, na których spodziewam się napotkać wiele znakomitych kobiet, a może i ową damę. To pewnie nie zwyczajna mieszczanka, bo owe bogate sprzęty, ów zbytek, zdradzają, jeżeli nie wyższe urodzenie, to przynajmniej dostatek. A! gdybym ją spotkał!
— Być może — filozoficznie odpowiedział Haudouin.
— Gdyby do tego ów dom znaleźć — rzekł Bussy z westchnieniem.
— I dostać się doń — dodał Remy.
— Mniejsza o to — rzekł Bussy — mam zawsze środek, chociaż czasem mniej bezpieczny.
— Jaki?
— Moja szpada.
— To czyni mi nadzieję, ze długo przy panu zostanę.
— Bądź o to spokojnym, mój drogi; zdaje mi się, że cię znam od lat dwudziestu i nie mógłbym obejść się bez ciebie.
Przyjemna postać młodego lekarza rozjaśniła się pod wpływem radości.
— A więc — rzekł — tak się rozdzielamy: pan jedziesz na polowanie, ja idę na na ulicę Beautrellis, aby z tamtąd ów dom odszukać.
— To byłoby przyjemnie, żeby każdy z nas z czemsiś powrócił.
Bussy i Haudouin rozeszli się jak dwaj przyjaciele.
W rzeczy samej, wielkie było polowanie w lasku Vincennes przy objęciu obowiązków wielkiego łowczego, przez pana Brian de Monsoreau.
Nabożna processya towarzysząca pokutującemu królowi, nie była pewną, czy Henryk będzie obecny, bo w czasie takiego nabożeństwa, często król nie tylko nie wychodził z Luwru, ale nawet zamykał się w klasztorze.
Przecież około godziny dziewiątej rano, rozeszła się wiadomość, że król z księciem Andegaweńskim udadzą się na łowy.
Miejsce zebrania myśliwych, wyznaczono na placu zwanym Ś-go Ludwika.
Było to miejsce gdzie rósł ów sławny dan, pod którym król męczennik wymierzał sprawiedliwość.
Wszyscy już byli obecni, gdy nowy oficer zupełnie nieznany na dworze, ukazał się na wspaniałym karym koniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Był to mężczyzna mający około lat trzydziestu pięciu, wysoki, ospowaty i twarzy ulegającej zmianom stosownie do uczuć, co wszystko nie korzystnie uprzedzało o nim na pierwszy rzut oka.
W rzeczy samej, sympatye rodzą się na pierwszy rzut oka; twarz szczera i uśmiech serdeczny przyciągają spojrzenia.
Ubrany w kurtkę zieloną, obszytą galonem srebrnym, na głowie mając czapeczkę z piórem, w lewej ręce szeroki miecz na dzików, w prawej złocony kij do rozsuwania gałęzi, który miał królowi podać, pan Monsoreau mógł się wydawać groźnym, ale bynajmniej nie pięknym.
— A! jaką szkaradną figurę sprowadziłeś Mości książę — mówił Bussy do księcia Andegaweńskiego.
— Czyż w Paryżu nic podobnego znaleźć nie mogłeś i musiałeś aż na prowincyi szukać? Mówią, czemu wierzyć nie chciałem, że Wasza książęca mość uparłeś się. aby ten został wielkim łowczym.
— Pan de Monsoreau, dobrze mi usłużył i wynagradzam go — odpowiedział lakonicznie książę Andegaweński.
— Tem piękniej dla książąt być wdzięcznemu im rzadszą jest ta cnota; ale nie o to idzie, albowiem i ja wiernie służyłem Waszej książęcej mości i potrafiłbym nosić mundur wielkiego łowczego, równie dobrze jak to straszydło. Wszak on ma brodę czerwoną i to piękność powiększa jeszcze.
— Nie wiedziałem, że trzeba być zbudowanym na wzór Apolina, aby urzędy dworskie piastować — odpowiedział książę.
— To dziwna, że Wasza książęca mość nie wiedziałeś o tem.
— Ja radzę się serca nie twarzy, i wynagradzam zasługi położone, a nie w nadziejach.
— Wasza książęca mość powiesz, że jestem nadto ciekawy — odparł Bussy — lecz szukam i nadaremnie, jakąby usługę Waszej książęcej mości mógł zrobić pan de Monsoreau.
— Prawda, że jesteś bardzo ciekawy.
— Otóż książęta! — zawołał Bussy ze zwyczajną sobie śmiałością. — Pytają ciebie, musisz wszystko powiedzieć; ty raz ich zapytasz i słowa bąknąć nie raczą.
— Prawda — odpowiedział książę — ale ja tobie poradzę, co masz czynić, aby się dowiedzieć.
— Bardzo proszę.
— Idź się pana de Monsoreau i zapytaj.
— Wasza książęca mość masz słuszność — rzekł Bussy — jeśli odpowiedzieć nie raczy, jest na to sposób.
— Jaki? — Powiem mu, że jest niegrzeczny.
To rzekłszy, odwrócił się, i z kapeluszem w ręku zbliżył się do pana de Monsoreau, który będąc punktem obserwacyjnym dla wszystkich, czekał niecierpliwie, rychło król uwolni go od ciekawych spojrzeń.
Widząc przybywającego Bussy, z wesołą twarzą i uśmiechem na ustach, wypogodził nieco czoło.
— Przebacz pan — mówił Bussy — widzę pana samym — muszę zapytać, czy łaska królewska tylu zrobiła ci nieprzyjaciół nowych, że w tej chwili przyjaciele dawni odstąpili?
— Na honor, panie hrabio — odrzekł pan de Monsoreau — nie wiem czemu przypisać, że przerywasz moję samotność.
— Wielkiemu podziwieniu, jakiem dla pana natchnął mię książę Andegaweński — odrzekł Eussy.
— Jakto?
— Opowiadając mi czyn, za który zostałeś wielkim łowczym.
Pan de Monsoreau zbladł tak okropnie, że dołki od ospy, pokrywające twarz jego, zdawały się czarnemi punktami na tle żółtem; jednocześnie spojrzał na pana Bussy wzrokiem zapowiadającym burzę.
Bussy widział, że nie właściwie postąpił, jednak nie był z ludzi, którzy się cofać umieją; ale owszem zwyczajem było u niego, niegrzeczność zuchwalstwem zastępować.
— Mówisz pan — odparł wielki łowczy — że Jego książęca mość opowiadał ci o moim czynie?
— Tak, panie, nawet ze szczegółami, dla tego zapragnąłem posłyszeć to samo z ust twoich.
Pan de Monsoreau ścisnął miecz, jakby go chciał przeciw Bussemu użyć.
— Na honor — rzekł — chciałbym twojej ciekawości, panie, zadosyć uczynić, lecz na nieszczęście król przybywa i zechcesz odłożyć to na później.
W rzeczy samej, król na hiszpańskim, ulubionym koniu, postępował ku miejscu zebrania.
Bussy, potoczywszy oczyma, napotkał wzrok księcia Andegaweńskiego, który się złośliwie uśmiechał.
— Pan i sługa — pomyślał Bussy — dziwnie twarz wykrzywiają kiedy się śmieją, cóż dopiero gdy płaczą?
Król lubiący piękne kształty, nie bardzo był zadowolony z pana de Monsoreau.
Przyjął jednak podany sobie kij złocony.
Jak tylko król się uzbroił, łucznicy poruszyli się i polowanie zaczęto.
Bussy umieści] się na boku, chcąc widzieć całe towarzystwo, nie pozwolił nikomu przejść aby nie upatrywał w nim podobieństwa do portretu, lecz na próżno; były piękne i bardzo piękne kokiety na tem polowaniu, lecz nie było czarującej istoty, której szukał.
Po chwili, otoczyło go zwyczajne koło przyjaciół.
Antraguet, wiecznie mówiący i śmiejący się, nie pozwolił mu się nudzić.
— Strasznego mamy wielkiego łowczego — rzekł do pana Bussy.
— Jakaż musi być jego rodzina!... Bądź łaskaw, pokaż mi jego żonę.
— Wielki łowczy ma się dopiero żenić — odpowiedział Antraguet.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od pani Veudron, która go bardzo pięknym znajduje i któraby chętnie poszła za niego, jak Lukrecya Borgia za czwartego męża hrabiego d’Est. Patrzaj, jak obciera się koniem około niego.
— Z jakiego kraju jest łowczy? — zapytał Bussy.
— Z wielu.
— Gdzie położonych?
— Około Andegaweńskiego.
— Czy bogaty?
— Tak mówią przynajmniej; w rzeczy samej, ma z drobnej szlachty pochodzić.
— Któż jest kochanką tego gbura?
— Nie ma kochanki, pan de Morsoreau jest szczególny w swoim rodzaju; otóż książę Andegaweński cię przyzywa.
— Niech poczeka. Ten człowiek, nie wiem dla czego, podnieca moję ciekawość, bo cóż to za nazwisko. Monsoreau!
— Mysia góra — odparł Antraguet — oto etymologia; stary ksiądz dziś mię tego nauczył: „Mons soricis.”
— Nie żądam więcej.
— A! czekaj, czekaj — nagle zawołał Antraguet.
— Na co?
Livaret ją zna.
— Kogo zna?
— „Mons soiicis” to jego sąsiednia ziemia.
Livaret, Livaret, powiedz nam....
Livaret zbliżył się.
— Objaśnij nas o Monsoreau.
— Chętnie.
— Ale czy to długo?
— Bardzo krótko. W trzech wyrazach, oto nic o nim nie wiem. Myślę tylko...
— I cóż myślisz?...
— Słuchajcie.... powracałem pewnego wieczora...
— To cóś strasznie się zaczyna — przerwał Antraguet.
— Nie dasz mi mówić.
— Pozwalam, proszę nawet.
— Pewnego wieczora, powracałem od mego wuja d’Entragues przez las Meridor, jest temu blisko sześć miesięcy, gdy nagle słyszę krzyk straszny i widzę białego konia, osiodłanego, pędzącego bez jeźdźca. Biegnę natychmiast i w końcu drogi, zaciemnionej zapadającą nocą, spostrzegam mężczyznę, jadącego na karym koniu. Krzyk ozwał się na nowo i poznałem, że ów jeździec miał przed sobą kobietę, której usta ręką zatykał. Miałem broń i pewno byłbym go ubił, gdyby fuzya na panewce nie spaliła.
— A potem co?... — zapytał Bussy.
— Potem, spotkawszy gajowego, pytałem, co to za pan unosił młodą niewiastę; odpowiedział mi, że to pan de Monsoreau.
— No i cóż — mówił Antraguet — cóż to dziwnego porwać kobietę?
— Tak — odrzekł Bussy — ale jej usta zatykać!
— Cóż to za jedna?... — zapytał Aniraguet.
— O! tego już nic wiem.
— To niepospolity człowiek — rzekł Bussy, bardzo mię zainteresował.
— Ma sławę — mówił Liyaret — okrutnego człowieka.
— Powiedz jeszcze co o mm.
— Nic wprawdzie nie uczynił tak głośnego; nawet, jak mówią, dobry jest dla swoich wieśniaków, przecież w okolicy boją go się jak ognia.
Ma to być zawołany strzelec, jak Nemrod, a król łowczego jemu równego, nigdy mieć nie będzie
Zawsze lepiej, że jemu, aniżeli panu de Saint-Luc dostała się ta godność.
— Czy nie widzisz, że książę Andegaweński cię przyzywa?... — rzekł Antraguet do pana Bussy.
— Niechaj przyzywa. Czy wiesz co się stało z Saint-Lucem?
— Nic nie wiem; czy jest w więzieniu.... — zapytał z uśmiechem Livaret.
— Zapewne — odrzekł Antraguet, bo go tutaj nie widać.
— Bynajmniej, dzisiejszej nocy wyjechał do majątku żony.
— Jakto! wygnany?
— Prawie.
— Saint-Luc wygnany? niepodobna.
— Prawda, jak Ewangelia.
— Według świętego Łukasza.
— Bynajmniej; według marszałka Bussac, który dziś rano o tem mi powiedział.
— Ach! to coś nowego i ciekawego; musi to być przykrem dla pana de Monsoreau.
— Zgadzam się — rzekł Bussy.
— Na co?
— Odgadłem.
— Co odgadłeś?
— Jaką zrobił przysługę księciu Andegaweńskiemu.
— Saint-Luc?
— Gdzie tam, Monsoreau.
— Doprawdy?
— Nie inaczej. Zobaczycie, tylko pójdźcie ze mną.
Bussy popędził konia, aby przybyć do księcia Andegaweńskiego, który znudzony daremnem dawaniem mu znaków, sam do niego postępował.
Za Bussym ruszyli d’Antraguet i Livaret.
— A! Mości książę — rzekł Bussy — co to za człowiek ten pan Monsoreau!
— Doprawdy?
— To trudne do uwierzenia.
— Więc z nim mówiłeś?... — zapytał książę.
— Mówiłem; jaki wykształcony umysł!
— I pytałeś go co dla mnie uczynił?
— Właśnie to był cel mojej rozmowy.
— I odpowiedział ci?.. — zapytał książę.
— Tak, nawet bardzo grzecznie.
— I cóż ci powiedział mój łamigóro?
— Wyznał mi, że dla Waszej książęcej mości dostarcza...
— Zwierzyny.
— Nie, nie zwierzyny, ale kobiet.
— Co, co?... — zapytał książę z zachmurzonem czołom — mój Bussy, co znaczą te żarty?
— To znaczy, że dla Waszej książęcej mości porywa na swego czarnego konia kobiety i żeby nie krzyczały, usta im ręką zatyka.
Książę zmarszczył brwi, ścisnął pięści, zbladł i puścił konia galopem.
— Hal ha!... — mówił Antraguet — wyborny żarcik.
— Tem lepszy, że nic dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaje mi się, że go porządnie kolnąłem, zakończył Bussy.
Po chwili, słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja świętą prawdę mówię.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historyę, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor? Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nic rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Miech mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.
— Dotąd dobrze, Mości książę.
— Mówią, że jest roztropna, chociaż młoda i piękna.
— A! Mości książę, to coś urojonego.
— Słuchaj, jesteś waleczny i kochasz mnie, jak mówisz.
— Moje życie...
— Jest dla ciebie.
— Bynajmniej: na to, abym Waszą książęcą mość kochał.
— Kiedy tak, to masz zrobić to, cobyś zrobił dla samego siebie.
— Może Wasza książęca mość chcesz, abym za niego kochał się, dla przekonania tej piękności?... najchętniej.
— Idzie tu o to mój drogi, czy kto się w niej nie kocha.
— To się wszystko wyjaśni z czasem.
— Właśnie chcę wiedzieć, co to za mężczyzna bywa u niej.
— A więc jest i mężczyzna?
— Właśnie tego się lękam.
— Kochanek, czy mąż?
— Przynajmniej zazdrosny.
— Tem lepiej, Mości książę.
— Jakto, lepiej?
— Podwójna korzyść.
— Dziękuję za nią. Tymczasem, obciąłbym wiedzieć, co to za mężczyzna...
— I mnie każesz się o tem dowiedzieć?
— Tak, jeżeli zechcesz zrobić mi tę przysługę.
— A Wasza książęca mość przy zawakowanem miejscu, zrobisz mnie wielkim łowczym?
— Na honor, tyle będę ci obowiązany mój Bussy, jak nikomu.
— Pozwól Mości książę, niech się namyślę.
— A przecież od tak dawna oświadczasz mi twoje usługi.
— A więc słuchaj, Mości książę.
— Czy przystajesz?
— Mieć oko na tę damę?
— Tak.
— Wołałbym inne, niż takie zlecenie.
— Cofasz się?
— Bo to rzemiosło podglądania...
— Przysługa przyjacielska. Przytem, ja sądzę, że tam i szpady dobyć będzie potrzeba.
Bussy potrząsł głową.
— Mości książę — rzekł — są rzeczy, które człowiek sam tylko dobrze wykona, chociażby był i księciem.
— A więc odmawiasz?
— Tak, Mości książę.
Książę brwi zmarszczył.
— Usłucham twej rady — rzekł — pójdę sam, jeżeli zaś zginę, albo będę raniony, niech wiedzą, że prosiłem mojego przyjaciela Bussy, aby mię wyręczył i że on raz w życiu, i to dla mnie, był ostrożnym.
— Mości książę — odpowiedział Bussy — pewnego wieczora mówiłeś mi: Bussy, nienawidzę tych ulubieńców królewskich, którzy z nas szydzą: masz iść na wesele Saint-Luca, szukać okazyi sprzeczki i pozbyć się ich... Mości książę, poszedłem tam, ich było pięciu, a ja jeden; wprowadzili mię w zasadzkę, ubili konia, a przecież raniłem ich dwóch, trzeciego powaliłem o ziemię. Dzisiaj żądasz, Mości książę, abym krzywdę wyrządził kobiecie... Przebacz, Mości książę, ale to przechodzi granicę usług, jakie człowiek szlachetny uczynić może.
— Dobrze — rzekł książę — sam więc tego dopełnię, albo z d’Arillym.
— Przebacz, mości książę — rzekł Bussy, któremu nowa myśl przyszła do głowy.
— Co?...
— Czy w tej sprawie byłeś, Mości książę, gdy ulubieńcy króla na mnie czatowali?...
— W tej samej.
— Zatem twoja piękna nieznajoma mieszka około Bastylii?...
— Wprost Ś-tej Katarzyny.
— Czy tak?...
— Jest to okolica, w której doskonale rozbijać.
— Czy Wasza książęca mość byłeś tam po tym wieczorze...
— Wczoraj...
— I widziałeś?...
— Człowieka, który się skradał i który, widać spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przed bramą.
— Ten człowiek sam był?.... — zapytał Bussy.
— Tak, prawie przez pół godziny.
— A potem?...
— Jakiś inny z latarką przyszedł do niego.
— A!...
— Wtedy, człowiek w płaszczu... — mówił dalej książę.
— Pierwszy był w płaszczu — przerwał Bussy.
— Tak, wtedy człowiek w płaszczu i ów z latarnią zaczęli z sobą rozmawiać i skoro nie myśleli opuszczać swego stanowiska, ja zawróciłem.
— Zrażony podwójnem niepowodzeniem?...
— Tak, przyznaję. Nim się dostanę do tego domu, ktokolwiek może mię zabić.
— Wasza książęca mość wołałbyś, aby zabili którego z twoich przyjaciół.
— Bynajmniej, ale ten przyjaciel nie jest księciem i nie ma tylu nieprzyjaciół; przy tem, przyzwyczajony do podobnych przygód, umie sobie w nich radzić.
— Mości książę — rzekł Bussy — na twojem miejscu, wyrzekłbym się tej kobiety.
— O!... nie.
— Dlaczego?...
— Za nadto jest piękna.
— Mówisz, żeś zaledwie ją widział.
— Dosyć, aby ocenić prześliczne blond włosy.
— A ha!...
— Śliczne oczy.
— Aha!...
— Cerę, jakiej nie widziałem i postać cudowną.
— Rozumiem.
— Takiej kobiety nie łatwo się wyrzec.
— Pojmuję Waszą książęcą mość i jego położenie mnie boli.
Książę spojrzał na Bussego z boku.
— Żartujesz.
— Nie, i na dowód tego, gotów jestem dzisiejszej nocy udać się tam.
— Więc się namyślisz?...
— Tylko Grzegorz XIII-ty nieporuszony jest w zdaniu; powiedz Mości książę, co mam czynić.
— Ukryć się w pewnej odległości, którą ci oznaczę, jeżeli jaki mężczyzna wejdzie, iść za nim, aby się przekonać, co on za jeden.
— Tak. Ale on wchodząc, drzwi za sobą zamyka.
— Mówiłem ci, że mam klucz.
— Prawda; tylko boję się, ażebym za innym mężczyzną nie poszedł, i żeby klucz do innych drzwi nie nadał się.
— Nie można się omylić. W tej bramie, po lewej stronie schody, wejdziesz na dwanaście stopni i będziesz na korytarzu.
— Jakto. wiesz Mości książę, nigdy w tym domu nie będąc?...
— Czyż ci nie powiedziałem, ze mam przekupioną służącą. Ona mi wszystko objaśniła.
— Wygodnie to być księciem!... — zawołał Bussy. — Gdyby tak ja, musiałbym wszystko sam źrebić, i dom wynaleźć i schody policzyć i zmierzyć korytarz. Toby mi wiele czasu zabrało i kto wie, cobym zrobił?...
— A zatem przystajesz?...
— Czy ja mogę cokolwiek Wasze, książęcej mości odmówić?... Tylko Wasza książęca mość bramę mi wskażesz.
— Nie potrzeba. Jadąc z polowania, udamy się przez bramę Ś-go Antoniego i wskażę ci sam.
— Wybornie, a co mam czynić, jeśli przyjdzie mężczyzna?...
— Iść za nim, aż się dowiesz, co on za jeden.
— To niebezpieczno; a jeśli on zatrzyma się w drodze i krótko rzecz rozwiąże?..
— Pozwalam ci postąpić, jak ci się rzewnie podoba.
— Więc mam pozwolenie działania jak dla siebie?...
— Jak dla siebie samego.
— Tak też uczynię, Mości książę.
— Tylko ani słowa młodym paniczom.
— Słowo honoru.
— Ale nikt z tobą nie pójdzie?..
— Ja sam, przysięgam.
— A więc zgoda, powracamy koło Bastylii, pokażę bramę i klucz oddam wieczorem.
— I zastąpię Waszą książęcą mość — zakończył Bussy.
Książę wraz z Bussym powrócili na łowy, które gienialnie pan de Monsoreau prowadził.
Król był zadowolony z jogo rozporządzeń i ze swojego stanowiska.
Po dwugodzinnej zabawie, po przebiegnięciu czterech, albo pięciu mil, zwierz wyszedł na strzał jego.
Pan de Monsoreau otrzymał pochwały tak króla, jak i księcia.
— Mości książę — rzekł — szczęśliwy jestem, mogąc na twoje pochwały zasłużyć, bo tobie winien jestem godność moję.
— Ale żebyś wciąż zasługiwał na moje względy — odrzekł książę — musisz jeszcze dzisiaj wyjechać do Fontainebleau; król chce polować po jutrze i dni następnych, a jeden dzień nie zanadto na poznanie lasów.
— Wiem o tem, Mości książę — odpowie dział Monsoreau — moje przygotowania do podróży bardzo krótkie i zaraz mogę wyjechać.
— A!... panie de Monsoreau — mówił Bussy — teraz nie możesz się spodziewać spoczynku. Chciałeś być wielkim łowczym, więc jesteś. W tym stanie przynajmniej pięćdziesiąt nocy niewygodnych przepędzisz; szczęście, że żony nie masz.
Bussy uśmiechnął się, mówiąc to. Książę wzrokiem zmierzył wielkiego łowczego i poszedł powinszować królowi, że lepiej wygląda.
Pan de Monsoreau na żart Bussego zbladł, a rysy jego nieprzyjemny przybrały wyraz.


Rozdział XI.
Jakim sposobem Bussy wynalazł portret i oryginał.

Około czwartej wieczorem skończono łowy; o piątej, jak gdyby król przewidział życzenia księcia Andegaweńskiego, cały dwór powracał do Paryża przedmieściem Ś-go Antoniego.
Pan de Monsoreau, pod pozorem, że ma wyjeżdżać, pożegnał księcia i skierował się ku Promenteau.
Przejeżdżając około Bastylii, król wskazywał swoim przyjaciołom groźną i posępną jej powierzchowność; był to środek przypomnienia, co ich czekało, gdyby kiedy odwrócili od niego uczucia swoje.
Wielu pojęło to, i podwoili dla monarchy uprzejmość.
Tymczasem, książę Andegaweński mówił do Bussego, jadącego obok:
— Patrzaj, Bussy, patrzaj na prawo, na ten dom drewniany, z wizerunkiem Najświętszej Panny, patrz w prostej linii, cztery domy ztamtąd.
— Patrzę — odpowiedział Bussy.
— Piąty dom — mówił książę — ten, co jest wprost ulicy Ś-tej Katarzyny.
— Widzę go... Patrzaj Mości książę, jak wszystkie okna napełniają się widzami.
— Wyjąwszy domu, który ci pokazuję; w nim okna są zamknięte.
— Ale firanka w jednem się unosi — rzekł Bussy z biciem serca.
— Jednak nic widzieć nie można... O!.. ona jest dobrze strzeżona!.. Otóż ton dom; w pałacu oddam ci klucz...
Bussy strzelił oczyma na firankę nieco odsłoniętą, jednak nic nie mógł dostrzedz. Powróciwszy do pałacu, książę dał Bussemu przyrzeczony klucz.
Bussy powtórzę! przyrzeczenie i oddalił się do siebie.
— I cóż?... — rzekł do lekarza Remy.
— Ja też same uczynię pytanie.
— Nic nie znalazłeś?...
— Ten dom jest niedostępny jak w dzień, tak w nocy. Błądzę pomiędzy kilkoma do siebie podobnemi.
— Kiedy tak — rzekł Bussy — to ja jestem szczęśliwszy, mój drogi Haudouin.
— Jakto, panie, więc i ty szukałeś?...
— Nie, tylkom przez ulicę przejechał.
— I poznałeś bramę?....
— Opatrzność ma swoje ukryte i tajemnicze drogi.
— Więc jesteś pan pewny?...
— Nie mówię tego, ale się spodziewam.
— A kiedyż będę mógł dowiedzieć się, że znalazłeś co szukałeś?..
— Jutro rano.
— Tym czasem, czy mię pan nie potrzebujesz?...
— Nie, mój drogi.
— Nie potrzeba, abym ci towarzyszył?...
— Nawet niepodobna.
— Bądź przynajmniej, panie, ostrożnym.
— Ach!.. mój drogi, niepotrzebne zalecenie, bo dobrze mię znają.
Bussy jadł obiad, nie myśląc wcale, jak będzie wieczerzał; następnie o ósmej wybrał najlepszą szpadę, przypisał, mimo zakazu króla, parę pistoletów, i obwinięty czarnym płaszczem, udał się na róg ulicy Ś-tej Katarzyny, postanowiwszy czekać dwie godziny, a wrazie, gdyby nikt się nie ukazał, działać na własny rachunek.
Przybywszy na miejsce, poznał dom z wizerunkiem Najświętszej Panny, policzył następne cztery domy, i stanął przy oznaczonym.
Dziewiąta wybiła właśnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, gdy ujrzał przybywających przez bramę Bastylii dwóch jezdnych.
Stanęli przy pałacu Tournelles.
Jeden z nich zsiadł z konia, podał cugle drugiemu, i postępował do domu, przy którym Bussy czatował.
Zbliżywszy się, obejrzał się do kola, jakby dla przekonania, czy kto nań nie patrzy, a czając się bezpiecznym, podszedł do bramy i zniknął.
Bussy słyszał skrzypnięcie zawias.
Zaczekał chwilę, bojąc się, aby owa tajemnicza osoba nie stała za bramą; później dopiero otworzył ją i zamknął napowrót bez łoskotu.
Wtedy odwrócił się i przekonał, że przez ową bramę, patrzył wczoraj na Quelusa.
Potem postępował powoli macając ściany i na lewo napotkał pierwszy wschód.
Tu, zatrzymał się z dwóch przyczyn: naprzód, ze wzruszenia nogi mu drżały, następnie, usłyszał głos mówiący:
— Gertrudo, uprzedź panią, że to ja i że pragnę wejść.
Żądanie było wyrzeczone tonem rozkazującym zapewnie nie zniosłoby odmowy; po chwili, Bussy słyszał głos służącej.
— Przejdź pan do salonu, pani natychmiast przybędzie.
Później posłyszał skrzyp zamykających się drzwi.
Wtedy pomyślał o dwunastu wschodach, które Remy policzył, zrachował je z kolei i stanął w przedsionku.
Przypomniał sobie korytarz i troje drzwi.
Zrobił kilka kroków wstrzymując oddech i wyciągając rękę przed siebie.
Pierwsze drzwi, których dotknął, były te właśnie, jakiemi wszedł nieznajomy.
Idąc dalej napotkał drugie, dotknął ich i znalazł klucz w zamku.
Drżącą ręką zakręcił go i drzwi się otwarły.
Pokój, do którego wszedł Bussy, ciemny był tylko z sąsiedniego przechodziło doń nieco światła.
Odbicie tego światła padało na okno zasłonięte firanką.
Rzucił okiem na część sufitu rozjaśnioną światłem i poznał to samo malowidło.
Wyciągnął rękę i dotknął łóżka z rzeźbami.
Nie mógł już wątpić; znajdował się w pokoju, w którym się przebudził po odebraniu rany.
Dreszcz przeszedł Bussego gdy dotknął owego łóżka, albowiem uczuł się otoczony wonią młodej i pięknej kobiety.
Ukrył się za firanką i słuchał.
W sąsiednim pokoju słychać było kroki niecierpliwe nieznajomego, który co chwila zatrzymywał się mówiąc:
— Kiedyż przyjdzie?
Wreszcie, otworzyły się drzwi salonu równoległe od pierwszych.
Kobierzec zadrżał pod drobną nóżkę i szelest jedwabnej sukni doszedł Bussego.
Jednocześnie ozwał się głos.
— Otóż jestem, czegóż pan jeszcze wymagasz?
— O! — pomyślał Bussy — jeśli to kochanek, jest czego mężowi powinszować.
— Pani — rzekł mężczyzna, którego tak obojętnie przyjęto — mam honor oznajmić ci, że jutro wyjeżdżam do Fontainebleau i chcę nor, spędzić przy tobie.
— Czy pan przynosisz mi wieści od ojca? — zapytał ten sam głos kobiecy.
— Pani, słuchaj mnie...
— Wiesz pan pod jakim warunkiem zostałam wczoraj żoną twoją, pud warunkiem, że mój ojciec przybędzie natychmiast do Paryża, albo ja się udam do niego.
— Po moim powrocie z Fontainebleau pojedziemy razem, daję ci pani na to słowo, tymczasem...
— Nie zamykaj pan drzwi, to napróżno, ja jednej chwili z tobą nie spędzę, dopóki nie będę wiedziała o moim ojcu.
I kobieta, mówiąca tak groźnie, dmuchnęła w srebrną piszczałkę, która przeciągły głos wydała.
Tym sposobem w owej epoce przywoływano służących, albowiem dzwonków jeszcze nie znano.
Natychmiast drzwi, któremi wszedł Bussy, otwarły się na nowo i ukazała się młoda kobieta.
Była to wysoka i silna dziewczyna z Meridor, która tylko czekała wezwania swej pani.
Wchodząc do salonu, zostawiła drzwi otwarto.
Promień światła przeniknął pokój, w którym Bussy był ukryty i dał mu ujrzeć portret pomiędzy oknami.
— Gertrudo — rzekła dama — nie kładź się i czekaj na moje wezwanie.
Pokojowa oddaliła się, zostawiając drzwi od salonu otwarte, tym sposobem portret był dla Bussego widzialnym.
Chciał się podsunąć ile można najciszej, ale posadzka skrzypnęła i dama zwróciła się w tę stronę Był to oryginał portretu, była to nimfa wymarzona.
Mężczyzna choć nic nie słyszał, zwrócił się jednak za jej przykładem.
Był to pan de Monsoreau.e — A! — rzekł Bussy — biały koń... porwana niewiasta... O! pewny jestem jakiojś okropnej historyi.
Obtarł twarz, potem oblaną.
Widział ich oboje; ją bladą, wzgardliwą, jego, oliwkowym, gryzącym paznokcie.
— Pani — rzekł nakoniec pan de Monsoreau — przestań ze mną odgrywać rolę kobiety prześladowanej; jesteś w Paryżu, w moim domu, jesteś hrabiną de Monsoreau, to jest moją żoną.
— Skoro jestem pańską żoną, czemu mnie nie odprowadzisz do ojca, dlaczego mnie ukrywasz przed światem?...
— Czyś pani zapomniała o księciu Andegaweńskim?...
— Upewniałeś mię pan, że będąc twoją żoną, nie będę potrzebowała się lękać.
— To jest....
— Upewniałeś mię...
— Ach, jeszcze muszę być ostrożnym.
— A więc dokończ twojego dzieła i wtedy przybądź.
— Dyano — rzekł hrabia, któremu gniew widocznie na twarz występował — Dyano, nie igraj ze świętym węzłem małżeństwa. Usłuchaj rady jaką ci daję!
— Spraw pan, abym miała zaufanie w mężu a będę szanować małżeństwo.
— Sądzę, że mojem postępowaniem zasłużyłem na zaufanie.
— A ja sądzę, że pan nie działałeś dla mego dobra...
— O!... tego za wiele — zawołał hrabia — jestem w moim domu, pani jesteś moją żoną i sam szatan mi nie zaprzeczy własności...
Bussy dotknął ręką szpady i krok naprzód postąpił; lecz Dyana nie dała mu czasu ukazania się.
— Patrzaj pan — rzekła, dobywając z zapasa ukryty sztylet — oto moja odpowiedź.
I wyskakując do pokoju, w którym był Bussy, zatrzasnęła drzwi, pchnęła zasuwkę, a tymczasem pan de Monsoreau bił w deski pięścią.
— Jeśli pan — mówiła spokojnie Dyana — naruszysz drzwi, zastaniesz mię na progu nie żywą.
— Bądź pani spokojną — rzekł Bussy, obejmując jej kibić — masz tutaj właśnie obrońcę.
Pan de Monsoreau nogą we drzwi uderzył; lecz bojąc się, aby Dyana nie wykonała groźby, trzasnął drzwiami i wyszedł.
— Panie — zawołała Dyana, wydzierając się z rąk Bussego i cofając się w tył. — Kto jesteś i jak tu wszedłeś?...
— Pani!.. — odezwał się Bussy, otwierając drzwi i padając na kolana — jestem człowiekiem, któremuś życie ocaliła. Nie sądź pani, abym tutaj wszedł w złych zamiarach, albo nastawał na twój honor.
Dzięki jasnemu światłu, Dyana poznała młodzieńca.
— A!... pan tutaj — zawołała, składając ręce — pan byłeś tutaj i wszystko słyszałeś?...
— Niestety!...
— Alę kto jesteś?... jak się nazywasz?...
— Jestem Ludwik de Clermont, hrabia de Bussy.
— Bussy, waleczny Bussy!... — krzyknęła w prostocie ducha, nie wiedząc jaką, radość sprawia młodemu człowiekowi. — A!... Gertrudo — rzekła, zwracając mowę do służącej, która słysząc panią z kimś obcym rozmawiającą, weszła — Gertrudo, nie mam się czego obawiać, bo mój honor, od tej chwili, powierzam najwaleczniejszemu francuskiemu rycerzowi.
Później, wyciągnąwszy rękę, rzekła:
— Wstań pan; wiem kto jesteś, teraz należy, abyś wiedział, kto ja jestem...


Rozdział XII.
KTO BYŁA DYANA DE MERIDCR.

Bussy powstał upojony szczęściem i wszedł z Dyaną do salonu, z którego pan de Monsoreau dopiero co wyszedł.
Spojrzał z uwielbieniem na Dyanę i pojął, dlaczego kobieta, której szukał, wyższą jest nad jego marzenia, bo rzeczywistość nieskończenie przewyższała wyobraźnię.
Dyana miała lat osiemnaście, lub dziewiętnaście; to jest: była w najpiękniejszym kwiecie wdzięków i młodości; w epoce życia, w jakiej kwiat najświeższą, barwą jaśnieje, w której najmilszy przyrzeka owoc.
Łatwo Dyana odgadła, że ją Bussy podziwia, i nie imała siły zmniejszyć jego uniesienia.
Nakoniec przerwała milczenie, zawiele mówiące...
— Panie — rzekła — odpowiedziałeś na jedno z moich pytań, a pominąłeś drugie; pytałam kto jesteś i zaspokoiłeś mię, pragnę teraz wiedzieć, jak wszedłeś tutaj?
— Pani — rzekł Bussy — z kilku wyrazów pochwyconej rozmowy z panem de Monsoreau pojąłem, że przyczyna mojej tu bytności wypływa z wypadków, któreś przyrzekła dać mi poznać; wszak przed chwilą mówiłaś, ze raczysz powiedzieć kto jesteś7
— O! tak hrabio, wszystko ci opowiem — odrzekła Dyana, twoje nazwisko natchnęło mię zaufaniem, bom je często słyszała, jako nazwisko walecznego, którego honor jest nieskazitelny.
Bussy skłonił się.
— Z tego, co pan słyszałeś — mówiła Dyana, wiesz zapewne, że jestem córką barona de Meridor, to jest, jedyną dziedziczką majątku i, znakomitego przodków imienia.
— Zdaje mi się — rzekł Bussy — że któryś baron de Meridor, mogąc pod Pawią ocalić wolność, oddał swój miecz Hiszpanom a gdy król dostał się do niewoli, żądał by mógł towarzyszyć Franciszkówi I-mu do Madrytu i podzielić z nim niewolę. Pozwolono mu, lecz potem powrócił od Francyi, aby traktować o wykup.
— To mój ojciec panie. Jeżeli kiedy będziesz w zamku Meridor, zobaczysz portret Franciszka I-go, ofiarowany memu ojcu na pamiątkę. Jest on dziełem Leonarda da Vinci.
— A!... — rzekł Bussy — w owym czasie jeszcze monarchowie umieli nagradzać zasługi.
— Za powrotem z Hiszpanii, ojciec mój ożenił się. Dwóch pierwszych synów umarło. Była to wielka boleść dla barona, który stracił nadzieję odżycia w potomku. Wkrótce, zgon króla powiększył rozpacz dobrego ojca, opuścił więc dwór i zamieszkał w-zamku Meridor. Tam w dziesięć lat po śmierci braci, ja się urodziłam.
Cała miłość barona zlała się na mnie; jego uczucia nie znały granic.
W trzy lata po urodzeniu, straciłem matkę, był to nowy cios dla ojca...
Nie pojmowałam, co utraciłam, uśmiechałam się a uśmiech mój pocieszał ojca, po stracie czułej żony.
Rosłam, rozwijałam się pod jego oczyma.
Jak ja byłam wszystkiem dla ojca, tak równie dla mnie on był całym światem.
Doszłam do lat szesnastu nie myśląc nawet, że jest inny świat jak moje owieczki, pawie, łabędzie, gołąbki; nie myśląc, że to życie zmienić się musi.
Zamek Meridor stał wpośród obszernych lasów, należących do księcia Andegaweńskiego; lasy te były pełne sarn, jeleni, których nie prześladowano; znałam je wszystkie, niekiedy przybiegały do mnie, osobliwie jedna łania, moja ulubiona Dafne, przychodziła jeść z mojej dłoń:.
Jednej wiosny, przeszło miesiąc jej nie widziałam, sądziłam, że zdechła, i płakałam jej jak przyjaciółki; gdy nagle przyszła z dwoma jelonkami, które naprzód uciekały przedemną, a potem, za przykładem matki, przyszły się ze mną pieścić.
Około tego czasu, doszła nas wiadomość, ze książę Andegaweński przysłał swojego rządcę do stolicy prowincyi.
W kilka dni potem, dowiedziano się. że nazywał się Monsoreau.
Nie wiem dlaczego, nazwisko to przykrość mi sprawiło: dzisiaj wnoszę, że to było przeczucie.
Upłynął tydzień, mówiono dużo o panu de Monsoreau.
Pewnego rana las rozległ się odgłosem trąbki i gonieniem psów; pobiegłam aż do kraty parku i ujrzałam moję biedny Dafnę, która biegła jak błyskawica, ścigana przez myśliwych; dwa jelonki biegły tuż za nią.
Chwilę potem, przebiegł mężczyzna na karym koniu, który zdawał się mieć skrzydła, tak bieg jego był szybki.
Był to pan de Monsoreau.
Chciałam krzyknąć, chciałam prosić o łaskę dla mojej Dafne, lecz nie usłyszałby krzyku, tak zapalony był łowami.
Wtedy zapominając jaki mogę sprawić niepokój ojcu, gdyby spostrzegł moję nieobecność, pobiegłam wprost za myśliwymi; spodziewałam się bowiem spotkać albo samego hrabiego, albo kogoś z jego służby i prosić ich, aby zaprzestali ścigania, które mi serce zakrwawiało.
Zrobiłam przeszło pół mili nie wiedząc gdzie biegnę, bo od dawna łanię i myśliwych straciłam z oczu. Po chwili i gonienie psów ucichło, a ja siadłam pod drzewem i płakać zaczęłam.
Już przeszło kwadrans siedziałam, kiedy odgłos łowów mię dobiegł i zdawał się coraz bardziej przybliżać.
Podniosłam się i pobiegłam w stronę odgłosu.
W rzeczy samej, ziejąca Dafne przebiegła jak błyskawica, a za nią jeden tylko jelonek; drugi padł ze zmęczenia i pewnie go psy rozszarpały.
Łania była też zmęczona, odległość między nią a pogonią co raz się zmniejszała, bieg jej zmienił się w podskoki, a mijając mnie, ryknęła żałośnie.
Chciałam zawołać.
Pan de Monsoreau widział tylko ściganą łanię i przebiegł jak huragan z trąbką przy ustach.
Zanim trzech albo czterech dojeżdżaczy podniecali psy trąbkami i głosem.
Ten wir szczekania, trąbek i głosów przeszedł jak burza, znikł w gęstwinie lasu i skonał w oddali.
Byłam w rozpaczy; mówiłam sobie, że gdybym była pięćdziesiąt kroków dalej, hrabia byłby mię widział i na prośbę moję biedną łanię oszczędził.
Ta myśl podnieciła we mnie odwagę, łowy mogły po trzeci raz około mnie przechodzić.
Szłam wciąż drogą, ocienioną pięknemi drzewami i poznałam, że ta droga wiedzie do zamku Beaugé.
Zamek ten należał do księcia Andegaweńskiego i był odległy od posiadłości mojego ojca o trzy mile.
Nie długo spostrzegłam, że trzy mile pieszo zrobiłam i że byłam samą, i daleko od zamku Meridor.
Przyznam się, że teraz dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę, nierozsądne moje postępowanie.
Szłam nad brzegiem wody, myśląc się udać do znajomego nam ogrodnika, który śliczne przynosił mi kwiaty, i prosić aby mię odprowadził do domu; w tem łowy znowu słyszeć się dały.
Stanęłam i zaczęłam pilnie słuchać.
Wrzask rósł i zapomniałam o wszystkiem.
Prawie w tym samym czasie z drugiej strony wody, ukazała się łania, lecz pogoń już ją dosięgała.
Była sama, bo drugi jelonek upadł; widok wody dodał jej sił, nozdrzami wyciągnęła w siebie świeże powietrze i rzuciła się w staw, jakby chciała do mnie się dostać.
Z początku płynęła prędko i prawie odzyskiwała siły.
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach i wyciągniętemi rękami, prawie tak oddychając jak ona.
Nieznacznie siły poczęły ją opuszczać, a psy podwajały zaciekłość.
Dosięgły ją... W tymże czasie pan de Monsoreau wychylił się z lasu, przybiegł nad wodę i skoczył z konia.
Wtedy zebrałam siły i zawołałam składając ręce: łaski! łaski!
Zdaje się, że spostrzegł mię; krzyknęłam silniej niż pierwej.
Usłyszał, bo podniósł głowę, widziałam jak pobiegł do lodzi, odwiązał ją i udał się do biednej łani, którą psy obskoczyły.
Sadziłam, że wzruszony mą prośbą, niesie pomoc biednemu zwierzęciu, gdy on dobywszy kordelas i błysnąwszy nim w powietrzu, biednej Dafne cios zadał.
Krew trysnęła i zafarbowała wodę.
Łania jęknęła okropnie, uderzyła wodę nogami, wyciągnęła się i padła.
Krzyknęłam tak boleśnie jak ona i padłam omdlała.
Kiedym przyszła do siebie, ujrzałam się w pałacu Beaugé a mój ojciec, po którego podano, płakał przy mojem łóżku.
Ponieważ było to tylko chwilowe mocne wzruszenie, nazajutrz mogłam do Meridor powrócić; przecież trzy czy cztery dni pozostałam w pałacu.
Czwartego dnia, ojciec mówił mi, że pan de Monsoreau, który mię widział gdym zemdlała, co dzień przychodził pytać o moje zdrowie; rozpaczał, gdy się dowiedział, z jakiej przyczyny cierpiałam i pragnął usprawiedliwić się mówiąc, że będzie szczęśliwy, gdy przebaczenie z ust moich usłyszy.
Śmiesznie byłoby odmówić; mimo wstrętu, pozwoliłam więc mu przyjść.
Nazajutrz, przedstawił się i wtedy pojęłam śmieszność mojego położenia: polowanie jest zabawą, którą niekiedy kobiety podzielają, to było dla mnie obroną, a nadto przywiązanie, jakie miałam do biednej Dafny.
Hrabia oświadczał swoję rozpacz i zaklinał się na honor, że byłby oszczędził sarenki, gdyby był wiedział, że ja tak jej żałuję; przecież jego usprawiedliwienia nie przekonały mnie i hrabia odszedł nie umniejszywszy przykrego wrażenia, jakie na mnie sprawił.
Wychodząc, prosił mojego ojca o pozwolenie odwiedzania nas.
Urodził się w Hiszpanii, wychował w Madrycie, więc dla barona było przyjmanem mówić o kraju, w którym długo przebywał.
Prócz tego, hrabia pochodził ze znakomitego rodu, był ulubieńcem księcia Andegaweńskiego i mój ojciec nie miał powodu nie przyjmowania go w domu.
Niestety! od tej chwili przestałam być nie tylko szczęśliwą, ale i spokojną.
Wkrótce spostrzegłam, że uczyniłam na nim wrażenie.
Z początku, bywał raz w tydzień, później dwa, później codziennie.
Uprzedzający dla mego ojca, umiał mu się podobać.
Hrabia był i dla mnie uprzedzający jak dla kochanki, a pełen uszanowania, jak dla siostry.
Pewnego rana, ojciec wszedł do mego pokoju poważniejszy niż zwykle, a w jego powadze przebijało się coś radosnego.
— Moje dziecię — rzekł do mnie — zawsze mi mówiłaś, że jesteś przy mnie szczęśliwą.
— Najszczęśliwszą! — zawołałam — nigdy nie chcę cię odstąpić.
— A więc moja Dyano — mówił dalej zniżając się aby mię w czoło pocałować — twoje szczęście zależy tylko od ciebie.
Spodziewałam się co ma powiedzieć i zbladłam tak okropnie, że zatrzymał się, nim usta na mojem czole położył.
— Dyano, moje dziecię! — zawołał — co tobie?
— Pan de Monsoreau — wyjąkałam.
— I cóż? — zapytał zdziwiony.
— O! nigdy, mój ojcze, jeśli cokolwiek masz litości dla twego dziecka.
— Dyano, moje dziecię, wiesz jak cię kocham i pragnę szczęścia twojego! Rozważ dobrze i jeżeli w ośmiu dniach...
— Nie, nie — zawołałam — to napróżno, nie tylko ośmiu dni, ale ośmiu godzin, nawet minuty. O! nie, nie...
I zalałam się łzami.
Ojciec rzadko widząc mnie płaczącą, wziął mnie w objęcia i upewnił pod słowem honoru, że nigdy nie wspomni o tem małżeństwie.
W rzeczy samej, miesiąc upłynął, a nie widziałam pana de Monsoreau, nawet nie słyszałam o nim.
Pewnego dnia, odebraliśmy zaproszenie na bal, który pan de Monsoreau dawał dla królewskiego brata.
Zabawa miała się odbyć w ratuszu w Angers.
Do tego listu, dołączone było osobiste zaproszenie księcia, który pisał do mego ojca, że znając go na dworze Henryka, z przyjemnością będzie go widział u siebie.
Chciałam prosić ojca, aby odmówił i uczyniłby tak, gdyby nas tylko pan de Monsoreau zapraszał; lecz ponieważ książę miał w tym udział, niepodobna go było obrażać.
Udaliśmy się na tę uroczystość... Pan do Monsoreau przyjął nas, jakby nic nie zaszło; jego obejście względem mnie było tak obojętne, że ani grzecznością, ani zawiścią nie odróżniał mię od innych kobiet.
Wcale inne było postępowanie księcia Andegaweńskiego.
Ujrzawszy mnie, wlepił wzrok i na chwilę go nie spuścił.
Czułam się onieśmieloną pod tem spojrzeniem i nic nie mówiąc ojcu, prosiłam, aby jak najwcześniej opuścić zabawę.
W trzy dni potem, pan de Monsoreau przybył do Meridor, ujrzałam go zdaleka i schroniłam się do mego pokoju.
Bałam się, aby ojciec nie kazał mię przywołać.
W pół godziny pan de Monsoreau wyjechał, a ojciec nic mi nawet nie mówił o jego odwiedzinach, tylko zauważyłam, że był smutniejszy niż zwykle.
Kilka dni upłynęło.
Właśnie powracałam z przechadzki, gdy powiedziano mi, że pan de Monsoreau jest u ojca, że ojciec kilkakroć o mnie pytał i kazał donieść sobie, skoro powrócę.
Ledwie weszłam do mego pokoju, ojciec mój przybiegł.
— Moje dziecię — rzekł — ważna przyczyna zmusza mnie do rozstania z tobą, na dni kilka: nie pytaj mnie o nic i uważaj, że musi być potrzeba, skoro clę tydzień, a może miesiąc nie będę widział.
Zadrżałam, chociaż nie przenikałam, na jakie byłam wystawiona niebezpieczeństwo; powtórne odwiedziny pana de Monsoreau nic mi dobrego wróżyć nie mogły.
— Gdzież mam się udać, mój ojcze? — zapytałam.
— Do zamku de Lude, do mojej siostry, gdzie zostaniesz przed wszystkiemi ukrytą. Przybędziesz tam w nocy, aby nie obudzić podejrzeń.
— Ty mi nie będziesz ojcze towarzyszył?
— Nie, to mogłoby także wzbudzić podejrzenia, a nawet nasi ludzie nic wiedzieć nie będą o twoim wyjeździć.
— Z kimże pojadę?
— Z dwoma pewnymi ludźmi.
— A! mój Boże! mój ojcze!
Baron uścisnął mnie.
— Moje dziecię — rzekł — potrzeba tego wymaga.
Tak pewną byłam miłości ojca, że nie pytałam więcej, żadnego nie żądałam objaśnienia.
Ułożono, że Gertruda, córka mojej mamki, miała mi towarzyszyć.
Ojciec opuścił mnie, mówiąc, abym była gotowa.
Wieczorem o ósmej godzinie, było bardzo ciemno i zimno, bo to były dnie zimowe; ojciec przyszedł do mnie.
Byłam gotowa jak mi zalecił; zeszliśmy do ogrodu, sam otworzył furtkę wychodzącą do lasu i tam zastaliśmy powóz, i dwóch ludzi.
Mój ojciec długo z nimi rozmawiał, jak się zdaje mnie im polecając; następnie wsiadłam z Gertrudą do powozu.
Baron uściskał mię raz ostatni i ruszyliśmy.
Nie wiedziałam jakie mi groziło niebezpieczeństwo i dlaczego opuszczałam zamek Meridor; pytałam Gertrudy, ale i ona nie wiedziała o niczem.
Nie śmiałam pytać moich przewodników, bo ich nie znałam.
Jechaliśmy w milczeniu krętemi drogami, gdy po upływie dwóch godzin, w chwili, gdy mimo niespokojności, ruch powozu począł mię usypiać, uczułam, jak Gertruda chwyta mię za ramię.
— A! panienko — rzekła biedna dziewczyna — co to takiego?
Wychyliłam głowę i ujrzałam, że nas otoczyło sześciu zamaskowanych jeźdzców; nasi ludzie, chcący się bronić, rozbrojeni zostali.
Zanadto byłam przestraszoną, ażeby wołać pomocy, zresztą, któżby nam pomógł?
Dowódzca owych zamaskowanych, przystąpił do drzwiczek i rzekł: niech pani będzie spokojną, nic jej się złego nie stanie. Proszę tylko udać się za nami.
— Gdzie? — zapytałam.
— Tam, gdzie z panią będą się obchodzić jak z królową.
Obietnica ta więcej mię jeszcze strwożyła.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — rzekłem do siebie.
— Panienko — odezwała się cicho Gertruda — ja znam te okolice i jeżeli zechcesz, możemy uciekać.
Ta rada nie uspokoiła mnie; przecież przyjemna było pomyśleć, że ktoś nas chce ratować, odzyskałam też sił nieco.
— Czyńcie panowie, co wam się podoba — rzekłam, my jesteśmy kobiety i nie umiemy się bronić.
Jeden z jeźdźców zsiadł z konia, zajął miejsce woźnicy i zwrócił w inną drogę.
Bussy, jak to łatwo pojąć, słuchał opowiadania z największem zajęciem: w pierwszych chwilach miłości, jest jakieś religijne uszanowanie dla osoby, którą zaczynamy kochać.
Kobieta wybrana jest wyższą nad inne, staje się bóstwem niejako.
Każde jej słowo zdaje nam się łaską, każdy uśmiech, nadmiarem szczęścia.
Bussy, nie śmiał przerywać pięknej narratorce, każdy szczegół jej życia był dlań nader interesującym i słuchał słów Dyany, z takiem zajęciem, jakby od nich życie jego zawisło.
Młoda kobieta uległa podwójnemu wrażeniu, przeszłości i teraźniejszości.
Zatrzymała się chwilę, Bussy nie mogąc wstrzymać swej ciekawości, rzekł ze złożonei rękoma:
— Mów pani dalej, mów.
Dyana poznała, że uczyniła wrażenie.
Głos, poruszenia, wyraz twarzy, wszystko było w zgodzie z wymówionemi wyrazami.
Uśmiechnęła się więc smutnie i mówiła:
— Po trzech godzinach jazdy, powóz zatrzymał się. Słyszałam, jak zaskrzypiała brama, przemówiono kilka wyrazów, przejechaliśmy po moście a wychyliwszy głowę, przekonałam się, żeśmy na dziedzińcu zamkowym.
Co to był za zamek? ani ja, ani Gertruda nie wiedziałyśmy wcale.
W drodze nie raz chciałyśmy poznać okolice, ale tylko las był dokoła i myślałyśmy, że dla lepszego złudzenia, tę drogę wybrano.
Drzwiczki powozu otworzono i ten sam człowiek, który z nami mówił, przyszedł nas wysadzić.
Dwóch ludzi, zapewne należących do zamku, przyjęli nas z pochodniami.
Jak nam przyrzeczono, uwięzienie miało być ze wszelkiemi względami.
Udałyśmy się za owymi ludźmi, którzy nas wprowadzili do sypialnego pokoju, bogato ubranego, przypominającego swoją świetnością czasy Franciszka I-go.
Wieczerza wspaniale zastawiona czekała.
— Jesteś pani u siebie — rzekł mężczyzna, który już podwakroć do nas przemawiał, że zaś służąca może ci być potrzebną, jej pokój jest obok twojego.
Gertruda i ja spojrzałyśmy na siebie.
— Ilekroć będziesz czego potrzebowała — mówił zamaskowany mężczyzna, zapukaj tylko we drzwi, a czuwający w przedpokoju stawi się na twoje rozkazy.
Ta pozorna grzeczność domyślać się kazała, że strzeżone jesteśmy.
Zamaskowany mężczyzna ukłonił się i wyszedł, słyszałyśmy jak drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Zostałyśmy same, patrzałyśmy nieruchome na dwa kandelabry, które oświetlały stół jadalny.
Gertruda pierwsza chciała przemówić, ale dałam jej znak aby milczała, z obawy, czy nas kto nie podsłuchuje.
Drzwi pokoju przeznaczonego dla Gertrudy były otwarte; przyszła nam chęć zobaczyć go i na palcach, z kandelabrem w ręku, weszłyśmy tam...
Był to obszerny pokój, przeznaczony, jakby na garderobę i dopełnienie sypialnego.
Drzwi były równoległe drzwiom pokoju pierwszego.
Przy tych drzwiach, równie jak przy pierwszych, był młotek metalowy pięknej roboty; obydwa zdawały mi się dziełem Benvenuta Cellini.
Rzecz widoczna, że oboje drzwi do tego samego wychodziły przedpokoju.
Gertruda zbliżyła światło do zamku; na podwójny spust był zamknięty.
Byłyśmy więc uwięzione.
Trudno wypowiedzieć, jak dwie osoby, chociażby różnego stanu, na jednakowe narażone niebezpieczeństwo, mają wspólne myśli i nie mówiąc nawet, udzielają ich sobie.
Gertruda zbliżyła się do mnie.
— Czy panienka uważała — rzekła żeśmy tylko pięć stopni schodów przebyły?
— Tak, odpowiedziałam.
— Jesteśmy więc na dole.
— Bezwątpienia.
— Tak że... — dodała zniżając głos i patrząc na okiennice zewnątrz.
— Gdyby nie kraty, przerwałam.
— A czy panienka miałaby odwagę?
— Odwagę!... — zawołałam, bądź oto spokojna.
Tym razem Gertruda dała mi znak milczenia.
— Tak, tak, rozumiem, rzekłam.
Gertruda dała mi znak, abym pozostała na miejscu i poszła zanieść kandelaber do sypialnego pokoju.
Pojęłam jej zamiary i zbliżyłam się do okna, aby obejrzeć rygle.
Znalazłam je, albo raczej Gertruda, i okiennica się odemknęła.
Krzyknęłam z radości; okno nie było okratowane.
Gertruda wkrótce spostrzegła przyczynę tego pozornego niedbalstwa naszych stróżów: obszerna fosa oblewała stopy muru i woda lepiej nas strzegła, niż kraty.
Spojrzawszy na przeciwny brzeg wody, poznałam go; byłyśmy uwięziono w zamku Beaugé, gdzie jak mówiłam, byłam z moim ojcem przed miesiącem na balu.
Zamek de Beaugé należał do księcia Andegaweńskiego.
Jakby oświecona uderzeniem piorunu, wszystko zrozumiałam.
Spojrzałam na wodę z dziką, radością, albowiem myślałam, że ona będzie ostatnią ucieczką przeciw hańbie.
Zamknęłyśmy na powrót okiennice.
Ubrana rzuciłam się na łóżko, Gertruda zaś na krześle usnęła przy mnie.
Ze dwadzieścia, razy budziłam się nagle tej nocy, doświadczając niesłychanej trwogi; nic jej usprawiedliwić nie mogło, jak tylko położenie, w jakiem się znajdowałam.
Prawda, nic nie uprzedzało o złych zamiarach, wszystko w około było spokojne i najmniejszy szelest nie przerywał ciszy.
Dzień zajaśniał; dzień, który krajobrazowi odjąwszy nocną ponurość, utwierdził mię tylko w obawie.
Ucieczka była niepodobny bez pomocy z zewnątrz, a tej któż mógł udzielić?
Około dziewiątej, zapukano do drzwi, przeszłam do pokoju Gertrudy, a jej kazałam otworzyć.
Byli to wczorajsi służący; wynieśli wieczerzę nietkniętą, a przynieśli śniadanie.
Gertruda zadała im kilka pytań, na które nie odpowiedzieli.
Wyszłam wtedy.
Pobyt w zamku de Beaugé i uszanowanie, jakiem nas otoczono, wszystko mi tłomaczyły.
Książę Andegaweński widział mię na balu danym przez pana de Monsoreau, książę zakochał się we mnie; mój ojciec dowiedział się o tem i chciał mię usunąć, ale zdradzony, bądź przez wiarołomnego sługę, bądź przez nieszczęśliwy przypadek, zawiódł się w swoich nadziejach, a ja wpadłam w ręce człowieka, którego on chciał uniknąć.
Na prośbę Gertrudy, wypiłam filiżankę mleka i zjadłam kawałek chleba.
Ranek upłynął na projektowaniu ucieczki.
O dwieście kroków, wpośród trzciny, mogłyśmy dojrzeć łódź, która przy pomocy silnej ręki Gertrudy, mogłaby nam służyć.
Przez ten poranek, nic nas nie niepokoiło, podano nam obiad, a ja upadałam z osłabienia.
Usiadłam do stołu, do którego Gertruda służyła, bo domownicy natychmiast się oddalili.
Łamiąc chleb, ujrzałam mały bilecik.
Otworzywszy go, przeczytałam te słowa.
„Przyjaciel czuwa nad tobą. Jutro będziesz miała od niego i od ojca wiadomość.“
Łatwo pojąć radość moję; serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, pokazałam kartkę Gertrudzie.
Reszta dnia upłynęła w nadziei i oczekiwaniu.
Druga noc upłynęła równie spokojnie jak pierwsza: nastąpiła godzina śniadania, której niecierpliwie wyglądałam, spodziewając się w chlebie nowy znaleźć bilecik; nie myliłam się, kartka zawierała te słowa:
„Osoba, która cię porwała, dzisiaj o 10-tej przybywa do zamku Beaugé, lecz przyjaciel nad tobą czuwa, będzie pod twemi oknami o 9-ej z listem od twego ojca, który zaleca ci ufność dla obrońcy.“
„Spal tę kartkę.“
Kilkakroć przeczytałam kartkę, następnie podług zalecenia, wrzuciłam w ogień.
Pismo zupełnie było mi nieznane.
Obydwie z Gertrudą ginęłyśmy w domysłach: po stokroć razy biegałyśmy do okna, chcąc ujrzeć kogo na brzegu, lub w głębi lasu, lecz daremnie, wszędzie pusto było.
W godzinę po obiedzie, zapukano do drzwi, po raz pierwszy o tej godzinie po naszem przybyciu: kazałam otworzyć.
Wszedł mężczyzna, który już z nami mówił.
Z twarzy, poznać go nie mogłam, bo był pierwej zamaskowany, przecież z głosu, po pierwszym poznałam go wyrazie.
Podał mi pismo.
— Od kogo, panie?... — zapytałam.
— Niech panna raczy czytać, a zobaczy — odrzekł.
— Nie będę czytała, nie wiedząc od kogo.
— Możesz pani uczynić, co się jej podoba. Miałem zlecenie oddać jej i oddałem.
To mówiąc, położył list na taborecie, gdzie miałam oparte nogi i wyszedł.
— Co czynić?... — zapytałam Gertrudy.
— Nie śmiem panience radzić — odrzekła — ale wypada przeczytać. Może ten list zawiera ostrzeżenie o niebezpieczeństwie i podaje nam środki ocalenia?
Rada była rozsądną.
Wzięłam list i otworzyłam.
Tu Dyana przerwała opowiadanie, powstała i otworzywszy małą szkatułkę, a z niej jedwabny pugilares wyjąwszy, dostała list.
Bussy spojrzał na adres.
„Do ślicznej Dyany Meridor,” przeczytał.
I spoglądając na młodą kobietę, rzekł:
— To pismo księcia Andegaweńskiego.
— A!... — mówiła z westchnieniem, nie omyliłam się zatem...
Gdy Bussy wahał się czytać, rzekła.
— Czytaj pan, przypadek wtajemniczył cię w moje życie, nie powinnam mieć dla pana tajemnic.
Bussy czytał:
„Nieszczęśliwy książę, którego twa piękność ugodziła w serce, o dziesiątej godzinie usprawiedliwi się ze swego postępowania, które tylko sama miłość może uniewinnić.

Franciszek.“

— A więc to pismo księcia Andegaweńskiego?... — zapytała Dyana.
— Tak — odpowiedział Bussy — pismo i podpis własnoręczny.
Dyana westchnęła.
— Miałżeby być mniej winnym, niż sadziłam?... — rzekła cicho.
— Kto, książę?... — zapytał Bussy.
— Nie, on, hrabia de Monsoreau.
Teraz Bussy westchnął.
— Mów pani — rzekł — osądzimy księcia i hrabiego.
— List ten, którego podejrzywać nie miałam przyczyny, albowiem usprawiedliwiał moje obawy, tem droższą uczynił przyrzeczoną pomoc nieznajomego, który działał w imieniu mojego ojca; w nim tylko miałam nadzieję.
Moje i Gertrudy spojrzenia biegły w stronę wody i lasu, lecz nic nie podniecało, ani usprawiedliwiało naszych nadziei, wszędzie było pusto.
Było to w styczniu, wieczory długie i do dziewiątej czekać daleko.
Noc była pogodna i gdyby nie zimno, można by ją uważać za wiosenną lub jesienną, tak niebo pełne było gwiazd a księżyc na nowiu srebrnym połyskiwał blaskiem.
Otworzyłyśmy okna od pokoju Gertrudy, który w każdym razie mniej powinien być strzeżonym.
Około siódmej, lekka mgła wystąpiła na powierzchnię wody, wytężony wzrok zdołał ją przejrzeć.
Ponieważ nic nie oznaczało czasu, nie wiedziałyśmy, która godzina, lecz na brzegu zdawało nam się widzieć cienie jakieś.
Zbliżały się one ostrożnie, a ciemne krzewy sprzyjały im.
Zjawisko to mogłybyśmy za złudzenie uważać, gdyby rżenie konia nas nie doszło.
— To nasi przyjaciele — pomruknęła Gertruda.
— Albo książę, odpowiedziałam.
— O! książę by się nie ukrywał.
Ta uwaga upewniła mię.
Podwoiłyśmy baczność.
Jakiś mężczyzna jechał przodem, pozostawiwszy wielu innych w ukryciu.
Zsiadł z konia, podszedł do łodzi, odwiązał ją i w milczeniu ku nam podpływał.
W miarę jak postępował, wzrok mój silił się przebić ciemność.
Naprzód, zdawało mi się, że widzę wysoki wzrost, następnie rysy pana de Monsoreau, nakoniec, gdy był od nas o dziesięć kroków, żadnej już nie miałam wątpliwości.
Lękałam się teraz równie pomocy, jak niebezpieczeństwa.
Milczałam przytulona do okna, tak że nie mógł mię widzieć.
Przybywszy pod mur, przywiązał łódź do pierścienia i ujrzałam w oknie głowę jego.
Nie mogłam się wstrzymać, i krzyknęłam.
— A! przebaczenia — mówił hrabia dc Monsoreau — sądziłem, że pani mię oczekujesz.
— Prawda, oczekiwałam, ale nie myślałam, że to pan przyjdziesz.
Gorzki uśmiech przebiegł po ustach hrabiego.
— Któż, oprócz mnie i ojca czuwa nad całością honoru Dyany de Meridor?
— Mówiłeś pan w liście, ze przybywasz w imieniu ojca mojego.
— Tak pani i wiedząc, że będziesz powątpiewała, oto jego lisi własnoręczny.
I podał mi pismo.
Nie zapalałyśmy świec, aby lepiej widzieć w ciemności, dlatego przeszłam do mego pokoju i schylona nad kominem, wyczytałam te wyrazy.
„Moja droga Dyano, pan hrabia de Monsoreau może cię wyrwać z grożącego niebezpieczeństwa. Zaufaj mu zupełnie, jako najlepszemu przyjacielowi, którego niebo nam zsyła. On ci opowie, jak pragnę, abyś zaciągnięty dług wdzięczności, starała się wypłacić. O to cię prosi ojciec, nad którym miej litość.

Baron de Meridor.”

Nic stanowczego nie miałam, w myśli przeciwko panu de Monsoreau; wstręt, jakim mię natchnął, był raczej instynktowym, niż wyrozumowanym. Tylko śmierć łani, mogłam mu zarzucić, a ta zbrodnia, jak na myśliwego, niegodną była wspomnienia.
Przystąpiłam więc ku niemu.
— I cóż?... — zapytał.
— Panie, przeczytałam list mojego ojca, który mówi, że masz mię ztąd wywieźć; nie wspomina nic przecież, gdzie mię zaprowadzisz?...
— Zaprowadzę panią tam, gdzie baron jej oczekuje.
— Gdzież czeka na mnie?...
— W zamku de Meridor.
— A więc zobaczę mojego ojca?...
— Za dwie godziny.
— Ah!... panie, jeżeli mówisz prawdę...
Umilkłam, hrabia widocznie czekał na zakończenie zdania.
— Licz pan na wdzięczność moję — dodałam głosem drżącym, bo wiedziałam, ze czeka na wdzięczność, której nie miałam siły okazać.
— A więc, pani — rzekł hrabia — gotową jesteś iść za mną?....
Spojrzałam niespokojna na Gertrudę; łatwo było odgadnąć, że obecność hrabiego nie uspakajała ją wcale.
— Rozważ pani — mówił hrabia — że każda chwila jest drogą. Już i tak spóźniłem się o pół godziny, dziesiąta bardzo blisko, a książę niebawem przybędzie.
— Niestety!... tak — odpowiedziałam.
— Skoro książę przybędzie, nic dla pani nie będę mógł uczynić, gdy teraz, przeciwnie, pewny jestem jej ocalenia.
— Dlaczegóż mój ojciec nie przybył?...
— Alboż pani myślisz, że ojciec nie jest otoczony? czy sądzisz, ze może krok uczynić, aby nie wiedziano, gdzie się udaje!...
— A pan?... — zapytałam.
— Ja wcale co innego, ja jestem przyjacielem i poufałym księcia.
— Skoro jesteś przyjacielem i poufałym...
— Zdradzam go dla pani... tak, dla pani. Wszak mówiłem, że życie dla pani narażam.
Taki był wyraz prawdy w tej odpowiedzi hrabiego, że mimo wstrętu, ani słowa wyrzec nie mogłam.
— Czekam — rzekł hrabia.
Spojrzałam pytająco na Gertrudę.
— Patrzaj pani — ciągnął pan de Monsoreau — patrzaj w tę stronę.
Z przeciwnej strony wody, pokazał mi szereg jazdy, postępującej do zamku.
— Co to za ludzie?... — zapytałam.
— To książę Andegaweński i jego orszak — odpowiedział hrabia.
— Panienko!... panienko!... — zawołała Gertruda — nie ma chwili do stracenia.
— Dużo już ich straconych — mówił hrabia — w imię nieba!.. pani, decyduj się.
Upadłam na krzesło, sił mi zabrakło.
— O, Boże!.. Boże!.. co czynić? — mówiłam.
— Słuchaj pani — rzekł hrabia — pukają do bramy.
W rzeczy samej, słychać było kołatanie dwóch ludzi, którzy orszak wyprzedzili.
— Za pięć minut już będzie po niewczasie.
Chciałam iść, lecz nogi się chwiały podemną.
— Gertrudo, Gertrudo — mówiłam.
— Panienko — rzekła biedna dziewczyna — czy słyszysz, bramę otwierają?... Czy słyszysz tentent koni?...
— Tak, tak — odpowiedziałam — ale ja sił nie mam.
— Tylko oto chodzi?... — rzekła, i podnosząc mię jak dziecię na rękach, oddała hrabiemu.
Czując dotknięcie tego człowieka, zadrżałam tak gwałtownie, że o mało w wodę nie wpadłam.
Lecz on przycisnął mię mocno i złożył w łodzi.
Gertruda sama weszła.
Wtedy ujrzałam, że zasłoną m: spadła z głowy i po wodzie pływała.
Przyszło mi na myśl, że to naprowadzi na ślad nasz.
— Zasłona!... zasłona!... — mówiłam hrabiemu — pochwyć pan moję zasłonę.
— Nie, niechaj zostanie — odpowiedział.
I chwytając za wiosło, tak gwałtowny dał pęd łodzi, że w kilka minut dosięgliśmy brzegu przeciwnego.
W tej chwili okna mojego pokoju zajaśniały.
— Czym cię zwodził, pani?... — rzekł pan de Monsoreau.
— Nie, nie panie — odrzekłam — jesteś moim prawdziwym wybawcą.
Światła przebiegały szybko to po Gertrudy, to po moim pokoju. Słyszeliśmy wołania i widzieli, jak jakiś mężczyzna zbliżył się do okna; spostrzegł zasłonę.
— Patrz, pani — rzekł hrabia — jak dobrze, że zostawiliśmy ślad po sobie. Książę będzie sądził, żeś skoczyła w wodę, a my tymczasem ujdziemy.
Zadrżałam przed przebiegłością tego umysłu, który wszystko przewidział.

Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.
KTO BYŁA DYMANA DE MERIDOR.

UKŁADY

Nastąpiło chwilowe milczenie.
Dyana wzruszona wspomnieniami, czulą, jak głos jej słabnie.
Bussy słuchał z nejwiększem zajęciem, a w duszy zaprzysięgał zemstę jej nieprzyjaciołom.
Nakoniec, odetchnąwszy orzeźwiającym płynem, z wyjętego z kieszeni flakona, mówiła dalej:
Zaledwie stanęliśmy na lądzie, siedmiu czy ośmiu ludzi przybiegło do nas.
Byli to służący hrabiego, pomiędzy którymi poznałam dwóch, towarzyszących nam, gdy nas napadnięto.
Koniuszy trzymał za lejce dwa konie, z tych jeden kary, hrabiego, drugi biały, dla mnie przeznaczony.
Hrabia pomógł mi wsiąść na mego i natychmiast swojego dosiadł.
Gertruda wsiadła z jednym ze służących.
Po skończonych przygotowaniach, ruszyliśmy galopem.
Hrabia wziął lejce mojego konia, chociaż mówiłam, że dobrze jeżdżę i nie wymagam tej ostrożności; lecz odpowiedział, że jadąc spiesznie, mogłabym uledz wypadkowi.
Biegliśmy już przeszło dziesięć minut, gdy usłyszałam głos Gertrudy.
Odwróciłam się i spostrzegłam, że nasz orszak rozdzielił się; czterech ludzi pojechało boczną ścieszką, a hrabia i czterech innych udali się ze mną.
— Gertrudo!... — zawołałam. — Panie, czemu Gertruda nie jadzie z nami?...
— Jest to konieczna ostrożność — odpowiedział hrabia — gdyby nas ścigano, dwa pozostawiamy ślady. Skorzystamy z tego, gdy książę uda się w pogoń za służącą, a nie za panią.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła mię.
Ale co mówić, co czynić?... Wzdychałam i czekałam.
Przytem droga, którą hrabia obrał, prowadziła do zamku Meridor.
Jadąc spiesznie, mogliśmy tam przybyć za kwadrans.
Przybywszy na polankę w lesie, dobrze mi znaną, hrabia zwrócił się na lewo.
Krzyknęłam i chciałam, mimo pospiesznego biegu, zeskoczyć na ziemię; lecz hrabia pochwycił mię silnie i przesadził na swego konia.
Mój wierzchowiec, czując się wolnym, zarżał i w las pobiegł.
Wszystko to tak spiesznie wykonał, że nawet krzyknąć nie miałam czasu.
Pan de Monsoreau zatkał mi usta chustką.
— Pani — rzekł — przysięgam na honor że wszystko czynię z rozkazu twego ojca. Wszak okazałem dowód, którego jeżeli nie dosyć, będziesz wolną.
— Lecz pan mi mówiłeś, że jedziemy do ojca, rzekłem odepchnąwszy rękę.
— Tak, mówiłem; lecz dlatego, żebyś była nie chciała iść za mną.
— Teraz pytam pani — mówił przystając — czy chcesz przyśpieszyć zgon barona? chcesz swojej hańby? powiedz, a zawiozę cię do zamku Meridor.
— Mówiłeś pan, ze działasz w imieniu mojego ojca?
— Oto dowód — rzekł hrabia — weź pani ten list i na pierwszym spoczynku przeczytaj Jeżeli będziesz chciała powrócić do zamku, słowo honoru, bronić nie będę. Lecz jeżeli ważysz rozkazy barona, jestem pewny, że nie wrócisz.
— A więc parne, śpieszmy, bo chcę prędko o prawdzie się przekonać.
— Pamiętaj pani, że dobrowolnie ze mną idziesz.
— Tak, dobrowolnie, o ile być może panią swe woli dziewica, widząca z jednej strony niesławę, a z drugiej słowo człowieka, którego zna zaledwie. Ale mniejsza o to, idę za panem dobrowolnie, a pan mię o tem przekonaj, puszczając z konia.
Hrabia dał znak jednemu z ludzi, aby zsiadł z konia, podał mi i jechałam obok hrabiego.
— Wierzchowiec nie musi być daleko — mówił hrabia do człowieka, idącego teraz piechotą — poszukajcie go, zawołajcie raczej, bo jak pies słucha głosu. Znajdziesz nas w Châtre.
Zadrżałam pomimowoli.
Châtre leżało o dziesięć mil od zamku Meridor, na drodze do Paryża.
— Panie — rzekłam — towarzyszę ci ale w Châtre, zrobimy układy.
Pozorne posłuszeństwo nie uspakajało mnie, lecz że nie miałam prawa wyboru i uchodziłam przed księciem Andegaweńskim, jechałam tedy w milczeniu.
O świcie przybyliśmy do Châtre, lecz zamiast udać się do wsi, skierowaliśmy do samotnego domku.
Zatrzymałam konia.
— Gdzie jedziemy? — zapytałam.
— Słuchaj pani — mówił hrabia — poznałem twoję roztropność i do niej się odwołuję. Czy możemy przed potężnym uciekając księciem, stawać w zwyczajnym zajeździe i narażać się na odkrycie? Jednego człowieka snadno przekupić, ale nie wieś całą.
Usprawiedliwienie hrabiego było dostateczne.
— Dobrze — odpowiedziałam — jedźmy.
Puszyliśmy.
Oczekiwano nas, jeden ze służących wyprzedził orszak, aby przygotować ciepły pokój i wygodne posłanie.
— Oto pokój pani — rzekł hrabia — czekam dalszych rozkazów.
Ukłonił się i pozostawił mnie samą.
Pierwszem mojem zajęciem było, odczytać list ojca. Oto jest, panie Bussy, przeczytaj go i osądź.
Bussy wziął list i czytał co następuje:
„Moja najukochańsza Dyano, jak nie wątpię, że ulegając mej prośbie udałaś się z panem de Monsoreau, który ci musiał powiedzieć, żeś miała nieszczęście podobać się księciu Andegaweńskiemu i że on kazał cię porwać i uprowadzić do zamku Beaugé, tak sądź z tego, do czego jest zdolny i jaka hańba cię czeka. Aby uniknąć hańby, którejbym nie przeżył, jeden jest tylko środek, zaślub naszego szlachetnego przyjaciela, a jako hrabiny de Monsoreau i swojej żony, bronić cię będzie. Pragnieniem mojem jest, córko najdroższa, aby to małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku, czego jeśli usłuchasz, łączę moje błogosławieństwo ojcowskie i błagam Przedwiecznego, aby udzielał ci wszelkiej pomyślności.

Tego ci życzy i o to błaga
przywiązany ojciec,
Baron de Meridor.”
— Niestety! — rzekł Bussy — jeżeli to list pani ojca, to jest bardzo jasny.

— Jego, powątpiewać nie mogę...
Trzykroć go przeczytałam, zanim cokolwiek postanowiłam.
Nakoniec, przywołałam hrabiego.
Wszedł zaraz, co mię przekonało, że czekał za drzwiami.
Trzymałam list w ręku.
— I cóż — rzekł — czytałaś pani?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy jeszcze pani wątpisz o mojem poświęceniu i szacunku?
— Wątpiłam, dopóki ten list mnie nie upewnił. Teraz, przypuśćmy, że ulegnę życzeniom ojca, co postanowisz?
— Myślę zawieźć panią do Paryża, gdzie najłatwiej się ukryć.
— A mój ojciec?
— Jak tylko minie niebezpieczeństwo, baron się ukaże.
— Dobrze panie, jestem gotowa przyjąć twoje poświęcenie, pod warunkami, jakie sam podyktujesz.
— Ja żadnych nie dyktuję — odpowiedział hrabia — chcę panią ocalić jedynie.
— A więc, powiem panu, że pańskie poświęcenie przyjmuję pod trzema warunkami.
— Mów pani.
— Naprzód, Gertruda będzie mi powróconą.
— Jest tutaj — odrzekł hrabia.
— Pojedziemy do Paryża nie razem.
— Właśnie to samo miałem pani zaproponować.
— Nakoniec, ślub nasz odbędzie się w obecności ojca mojego.
— Jest to najgorętszem mojem pragnieniem, ażeby zyskać jego błogosławieństwo.
Osłupiałam.
Sądziłam, że napotkam jaką trudność, a hrabia na wszystko przystawał.
— Teraz pozwolisz pani — mówił pan de Monsoreau — że jej rady udzielę.
— Słucham.
— Abyś jechała tylko w nocy.
— Bardzo chętnie.
— Pozwolisz wybierać miejsca odpoczynku i kierunek drogi; wszelkich środków użyję ażeby uniknąć księcia Andegaweńskiego.
— Jeżeli mię pan kochasz jak mówisz, zatem interes to nasz wspólny: przystaję na wszystko co powiedziałeś.
— Nakoniec, w Paryżu, przyjmiesz pani mieszkanie skromne i oddalone.
— Właśnie pragnę żyć ukrytą, a im schronienie będzie skromniejsze, tem pożądańsze.
— Skoro porozumieliśmy się we wszystkich punktach, nie pozostaje mi jak złożyć moje uszanowanie, przysłać pokojowę i zająć się podróżą pani.
— Bądź pan pewny, że ja również dotrzymam słowa.
— Tego pragnę jedynie — rzekł hrabia — a przyrzeczenie pani, czyni mię najszczęśliwszym z ludzi.
To mówiąc, ukłonił się i wyszedł.
W pięć minut, przyszła Gertruda.
Radość dobrej dziewczyny była wielka; sądziła bowiem, że ją chciano na zawsze ze mną rozdzielić.
Opowiedziałem jej co się przytrafiło; potrzebowałam podzielić się myślami, przeczuciami i niepokojem.
Uległość pana de Monsoreau dziwiła mię, lękałam się złamania traktatu zawartego.
Kiedy kończyłam opowiadanie, tentent konia dał się słyszeć.
Pobiegłam do okna i przekonałam się, ze hrabia odjechał w przeciwną stronę.
Dlaczegóż wraca, skoro powinien jechać naprzód? tego pojąć nie mogłam.
Lecz dopełnił pierwszego warunku, powracając mi Gertrudę a drugiego, oddalając się.
Przepędziliśmy cały dzień w domku, gdzie gospodyni nam usługiwała, wieczorem jeden ze służących wszedł, żądając rozkazów.
Ponieważ bałam się pozostawać w blizkości zamku de Beaugé, powiedziałam, że jestem gotową do drogi.
W pięć minut, dano mi znać, że konie czekają.
Przed bramą, zastałam mojego białego wierzchowca, który, jak hrabia powiedział, na zawołanie powrócił.
Jechaliśmy noc całą i zatrzymali dopiero o świcie.
Liczyłam, że najmniej piętnaście mil zrobić byliśmy powinni, Pan de Monsoreau wszystko przewidział, abym nie doznała ani zimna, ani strudzenia.
Wierzchowiec niósł bardzo lekko a wyjeżdżając z domku, zarzucono mi futro na ramiona.
Spoczynek był do pierwszego podobny, a za nim i inne; zawsze miano te same względy, to samo uszanowanie i te same wygody: widocznie, ktoś jechał naprzód i o wszystkiem myślał, czyż to był hrabia? tego nie wiedziałam zupełnie.
Siódmego dnia, nad wieczorem, spostrzegłam ze wzgórza mnóstwo domów.
To był Paryż.
Spoczęliśmy, aby nocy doczekać, następnie gdy ciemność zapadła, puściliśmy się w drogę; wkrótce przebyliśmy bramę, za którą ukazał się gmach wielki.
Udaliśmy się na prawo i w dziesięć minut stanęli na placu Bastylii.
Wtedy, człowiek, który zdawał się na nas czekać, zbliżył się do orszaku.
— Tutaj, rzekł.
Jeden ze służących odwrócił się do mnie.
— Pani, jużeśmy przybyli.
I zeskakując, podał mi rękę, abym zsiadła z wierzchowca.
Brama domu była otwarta i lampa oświecała schody.
— Pani — rzekł mój przewodnik — teraz jesteś u siebie; tutaj kończy się moje posłannictwo, a mogę sobie pochlebiać, żem cię zadowolił.
— Tak jest, odpowiedziałam, bardzo dziękuję. Chciałabym to wyraźniej okazać, lecz w tej chwili, nic nie mam przy sobie.
— Nie troszcz się pani — odpowiedział — zadowoleniem pani hojnie jesteśmy wynagrodzeni.
I pokłoniwszy się, wskoczył na konia.
— Słuchajcie — rzekł do służby — żebyście wszyscy jutro o tej bramie zapomnieli.
Po tych wyrazach, orszak mój oddalił się i znikł w ulicy świętego Antoniego.
Gertruda zamknęła bramę, następnie weszłyśmy na schody.
Wszedłszy do przedsionka, znalazłyśmy troje drzwi.
Udałyśmy się środkowemi i znalazły w tym oto salonie.
Był oświetlony jak w tej chwili.
Otworzyłem drzwi i ujrzałam gabinet toaletowy, następnie pokój sypialny, a w nim, z wielkiem zadziwieniem, portret mój... właśnie ten sam, który znajdował się u mego ojca w Meridor.
Zadrżałam na ten nowy dowód zaufania drogiego ojca.
Przebiegłyśmy apartament.
Był samotny, ale nic w nim nie brakowało.
Był ogień w kominach a w sali jadalnej stół zastawiony.
Spojrzałam na stół, jedno tylko było nakrycie; odzyskałem spokojność.
— A co panienko — rzekła Gertruda — hrabia dotrzymuje słowa?
— Tak — odpowiedziałam z westchnieniem — wdałabym, żeby nie dotrzymał, tem samem i ja niedotrzymać Siałabym prawo.
Jadłam wieczerzę, następnie, powtórnie zwiedziłam apartament i żywej duszy w nim nie zastałam.
Gertruda spała w moim pokoju.
Nazajutrz, wyszła, aby się cokolwiek dowiedzieć.
Opowiadała mi potem, że mieszkamy na rogu ulicy świętego Antoniego, wprost pałacu Tournelles i że gmach, który widziałam na prawo, to Bastylia.
Objaśnienia te nie wiele mię nauczyły.
Nie byłam nigdy w Paryżu i nie znałam go zupełnie.
Dzień nic nie przyniósł nowego.
Wieczorem, gdy miałam siadać do stołu, zapukano do drzwi.
Spojrzałyśmy na siebie.
Zapukano powtórnie.
— Idź, zobacz kto puka, rzekłam.
— Czy to nie hrabia?... — rzekła, widząc mię blednącą.
— Choćby i hrabia, otwieraj — odpowiedziałam. — Wiernie dotrzymał słowa, należy zatem i jemu dotrzymać...
Po chwili powróciła, mówiąc:
— Pan hrabia.
— Prosić — odpowiedziałam.
Gertruda otworzyła, hrabia się ukazał.
— Prawda, pani — rzekł na progu — że wiernie dotrzymałem umowy?..
— Tak, panie — odpowiedziałam — dziękuję.
— Czy pani raczysz mię przyjąć — dodał z uśmiechem pomięszanym z ironią.
— Proszę wejść.
Hrabia zbliżył się i stał, prosiłam, ażeby usiadł.
— Czy pan masz jakie wiadomości?.. — zapytałam.
— Zkąd, albo od kogo?
— Od mego ojca z Meridor.
— Nie wracałem do zamku Meridor i nie widziałem barona.
— Zatem pan wracasz z Beaugé, od księcia Andegaweńskiego?...
— Tak jest, widziałem księcia.
— Jakże go znalazłeś?...
— Wątpiącym.
— O czem?...
— O pani śmierci...
— A któż mu niej mówił?
— Ja upewniałem go...
— Gdzież teraz książę?
— Wczoraj wieczorem wrócił do Paryża.
— Dlaczego tak spiesznie?...
— Bo któż chętnie zostaje w miejscu, gdzie z jego przyczyny piękna zginęła kobieta?..
— Czyś go pan widział po powrocie?
— Właśnie wracam od niego.
— Czy mówił o mnie?...
— Nie dałem mu na to czasu.
— A więc o czem pan mówiłeś?
— O przyrzeczeniu, jakie mi uczynił.
— O jakiem?...
— Przyrzekł mię mianować wielkim łowczym.
— Tak — rzekłam ze smutnym uśmiechem, — przypominam sobie śmierć mojej biednej Dafny; pan jesteś strasznym myśliwym i jako taki, masz prawo do tej godności.
— Właśnie nie jako myśliwy mam ją otrzymać, ale jako wierny sługa księcia; nie dlatego także, abym na te zasłużył, ale książę nie chce być dla mnie niewdzięcznym.
We wszystkich odpowiedziach widać było coś złośliwego.
Milczałam więc przez chwilę.
— Czy mi wolno pisać do ojca? — zapytałam.
— Zapewne; ale pomyśl pani, że listy mogą być przejęte.
— A czy mogę wychodzić?...
— Wszystko pani wolno; ale poważam się uczynić uwagę, że możesz być dostrzeżoną.
Przynajmniej w niedzielę mszy mogę wysłuchać?...
— Lepiej, żebyś jej. pani nie słuchała, jeżeli zaś chcesz koniecznie, to tylko w kościele Ś-tej Katarzyny.
— Gdzie ten kościół?..
— Na prost pani mieszkania, z drugiej strony ulicy.
— Dziękuję.
I znowu milczenie.
— Czekam pani pozwolenia, kiedy mogę ją odwiedzić — rzekł hrabia.
— Alboż go pan potrzebujesz?
— Tak, zaiste!.. dotąd jestem jeszcze obcym dla pani.
— Alboż nie masz klucza od domu?...
— Tylko mąż ma prawo go mieć.
— Panie — odpowiedziałam strwożona temi słowy — możesz pan przyjść, ilekroć będziesz miał co ważnego mi donieść.
— Będę korzystał z pozwolenia, ale go nie nadużyję i na dowód, żegnam panią.
To mówiąc, powstał.
— Pan mię opuszczasz?.. — zapytałam ździwiona postępowaniem, któregom się nie spodziewała.
— Pani — odrzekł hrabia — wiem, Że mię nie kochasz i niechcę nadużywać twojego położenia. Sądzę, że powoli przywykniesz do mnie i ofiara zostania moją żoną, mniej cię będzie kosztować.
— Panie!.. — mówiłam powstając także — czuje delikatność twego postępowania i umiem je docenić. Masz słuszność i z równą też będę mówiła szczerością. Miałam przeciw panu niejakie uprzedzenia, które czas, sądzę, uleczy.
— Pozwól pani — odpowiedział hrabia — podzielać tę nadzieję i żyć w oczekiwaniu szczęśliwej przyszłości.
Pożegnawszy mię najuniżeniej, dał znak Gertrudzie, przy której cała ta rozmowa miała miejsce, aby mu poświeciła.
Zaraz nazajutrz poszłyśmy z Gertrudą do kościoła, i wróciłyśmy bez przeszkody.
Następnie wieczorem, zaczepił Gertrudę młodzieniec towarzyszący księciu i wypytywał obszernie, kto jestem i odkąd dom ten zamieszkuję.


Rozdział II.
DYANA DE MERIDOR.

— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ah!.. prawda, że szczególniejszy. Miłość jego ku mnie była straszną. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną, i przelęknioną. Chciała pocieszać, lecz i ona była niespokojną. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą. Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz, hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowanym wielkim łowczym.
Książę Andegaweński pozyskał mu to miejsce, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego nawet się nie spodziewał.
W rzeczy samej — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło.
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność zjedna moje przyzwolenie; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moję, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam miejsce to samo co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam jak Gertruda z lekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje ostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam w około siebie i spostrzegłam strwożona, księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Mężczyzna, zdający się być jogo poufałym stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Dyana — sądzę, że to nazwisko wymówiła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — wszystko teraz zaczynam pojmować.
— Zapuściłam na twarz zasłonę, ale zapóźno, widział mię, a jeżeli nie poznał, sądzi mię podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Macając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogła prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy — czemuż mię niebo wcześniej na twoję pani, nie zesłało drogę?
Dyana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam — rzekł Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
— Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolne iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią, twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła n:e chodząc, nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałam, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje pedobieństwo z osobą, której żałuje, zdawało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. — Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja obciąłem ciebie zapomnieć, a nic mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła, w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, pochodzący z ogniska, które zgasłem sadziłam.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na mną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau wstrząsając głową.
— Książę Andegaweński jest straszny i skoro ma ślad, pewnie cię znajdzie.
— A! Boże! Boże! pan mię zatrważasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz czynić?
— Niestety! — odparł hrabia i dziką ironią — mało ja mam pomysłów i gdybym znalazł środek, nie byłby zgodnym z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To co mówił hrabia, było prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę jakby mi dał czas do namysłu, wstał i miał zamiar wychodzić.
Dziki uśmiech przebiegał mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda miała zwyczaj być obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stałam przy oknie tak, że nie spostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele trwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby dalej rzeczy nie zaszły, kazałam go więc przywołać.
Opowiedziałem mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę, jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę odemnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, aby czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam.
— Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia umysłu króla i od tego, jak polityka wymaga, aby był przyjacielem lub nie księcia. Prócz tego, sześć, albo siedm dni potrzeba, aby ojciec pani tu przybył Książę Andegaweński zaś gdy zechce, wcześnie wszystkiego dokona.
— Jakże to powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam pa chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha....
Niedostrzeżony uśmiech przebiegł usta pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — żeby mię niewidziano jak ztąd będę wychodził, pozwól dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc aby usiadł:
Wtedy poznałam jak hrabia wielką miał nad sobą władzę.
W jednej chwili, zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem, wpływ na mego ojca pozyskał.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy w naszym obserwacyjnym punkcie.
Tym razem, spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy i dojrzeć jej nie mogli.
Około jedenastej oddalili się.
Nazajutrz, Gertruda wyszedłszy, napotkała tego samego młodzieńca przyszedł do niej i wypytywał jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia, więcej mu się zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który małe zostawiwszy fundusze, zmusił mnie do ustronnego życia.
Chciał o więcej pytać, lecz musiał na tem po przestać.
Na drugi dzień Aurilly widać zaczął opowiadania Gertrudy niedowierzać: mówił o Anjou, o Beaugé i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, że te nazwiska są jej zupełnie nieznane.
Wtedy wyznał, że należy do księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał, następnie robił jej hojne obietnice, w razie gdyby chciała wprowadzić księcia.
Każdego wieczora pan de Monsoreau przychodził i zawsze mu opowiadałam co zaszło.
Bawił często aż do północy, widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem, przybył blady i wzruszony nadzwyczaj.
— Słuchaj pani — rzekł — musisz wszystko przyrzec na środę, albo na czwartek.
— Wszystko przyrzec? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński na wszystko gotów, pogodził się z królem a niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?....
— Być może... Wszak czekam od dnia do dnia, a jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu a radości zarazem.
— Tak... właśnie jadę dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę, w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając 4 prawa cię bronić, trzeba uledz konieczności.
— Ah! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wzrok we mnie wlepił.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ah! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?..
— Oh! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?..
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż żoną hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej jak kochanką księcia?
— Kochanką księcia!... a to pochlebne...
Umilkłam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz, Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, aby go spotkać. Trzeci raz nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam niesprawiedliwość moję dla hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do togo człowieka; w jego postępowaniu jest coś nieodgadnionego.
— Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle nie popaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i wrazie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgadłyśmy światło, i stanęły w oknie.
Wszystko było spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... na raz, pięciu mężczyzn wyszło z ulicy Ś-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... bo ci ludzie na nas czyhali.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem, ukazało się dwóch innych z ulicy Ś-go Pawła.
Księżyc wychyliwszy się z za chmur, dozwolił Gertrudzie w jednym z nich poznać Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam drżąca z przestrachu — a tamci pięciu gotowi są dać im pomoc.
— Muszą, wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?.. Alboż wiedzą kto tu mieszka?... Niestety!... hrabia jest tylko naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.


Rozdział III.
DYANA DE MERIDOR.

ZAMĘŹCIE.

Tymczasem dwóch mężczyzn, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, Mości książę, piąty dom od rogu ulicy Ś-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A kiedy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi. Wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie otwiera.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli wołając: na śmierć! na śmierć!...
Nie rozumiałam nic więcej; tylko myślałam, że jakaś nadspodziewana, z nieba, przyszła nam pomoc.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— Jakkolwiek bądź, napad oddalił księcia.
Widziałyśmy jak się oddalał na ulicę Jowy, pięciu zaś mężczyzn, zajęli swoje stanowiska przy pałacu Tournelles.
Widoczna, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo oddaliło się...
Jednak byłyśmy bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Nie długo czekałyśmy.
Mężczyzna na koniu ukazał się na środku ulicy świętego Antoniego.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czyhali, ponieważ krzyknęli: do szpad! do szpad! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że ty sam byłeś tym jeźdźcem.
— O pani — rzekł Bussy, który w opowiadaniu młodej kobiety, spodziewał się odkryć jakąś tajemnicę serca — oprócz walki, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznie mówić panu — ciągnęła Dyana nieco zarumieniona — że nie równa walka obudzą zawsze interes, to też lękałyśmy się i drgały.
Widziałyśmy, jak koń twój upad! i sądziłyśmy żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoję sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: na koniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane wewnątrz i wprzódy uprzątnąć wiele rzeczy było potrzeba; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce stąpanie dało się słyszeć; ukazał się mężczyzna chwiejący, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, korzystał z otworzonych drzwi przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! rzekłam do Gertrudy.
Nie omyliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili, wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Ciągle byłeś omdlały a pomoc chirurga była konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracyi lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, rzekłam.
— Bądź pani spokojną, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Dyana.
Powierzam się jej zupełnie.
Wzięła pieniędzy, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, przywodząc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Właśnie byłam w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się widzieć ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niespokojność przemogła we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynom: nalał ci go kilka kropel na usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki. W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, zmrużyłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się, lecz lekarz mię uspokoił, Wszystko będzie dobrze, mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła, aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzić, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moję odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Temple.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nic spotkałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy składając ręce. Jakże odwdzięczę to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy z zapałem na Dyanę spoglądał.
Młoda piękność oparła głowę na ręku.
W tem zegar bić zaczął na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Dyana — druga! a pan tutaj.
— A! pani — odezwał się Bussy tonem proszącym — pozwól mi jeszcze pozostać, abym wszystko usłyszał. Może potrafię być ci w czem użyteczny. Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Dyana — już zapóźno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, lub rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Dyana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana żądał widzenia się.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłok; do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, wyjąwszy o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem!
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać prze wagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło bo widziałam, że nie ma innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nademną przez noc całą.
— Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamieszało spokojności naszej.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc po drugim dniu nadeszła, czułam się osłabioną; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu gdzie teraz i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle, Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterech... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć — zawołała Gertruda stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili, Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet nie wymówiwszy słowa.
Tylku głowę zwróciłam ku stronie hrabiego.
Zapewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotową zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy dopiero twoje prawa będą ważne, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę tamować twej woli a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył kię do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się, jakby poruszona siłą, która nam każę przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby wejść pragnął.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej w wieczór
— Mów pan; dalej — prosił Bussy.
— Za chwilę, inny mężczyzna połączył się z pierwszym, ten zaś miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?.. — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam, — że to książę i jego poufały.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudoin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Dyana.
— Tak, to ja, dręczony niespokojnością, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciąłem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dyanę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Dyana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Dyana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w meczeniu klucz jej pokazał.
— Klucz!... — zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
— I pan przyjąłeś to posłannictwo?.. — rzekła Dyana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będziesz obwiniać, żem szukał największej rozkoszy i boleści w życiu?..
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Dyana — nic nie wiem co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niespokojnością Dyana.
— Klucz powracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Dyana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dyanie, Bussy wyszedł.
Dyana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; łoskot oddawna ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.


Rozdział IV.
Jak podróżował Henryk III-ci, i ile czasu potrzebował na przebycie z Paryża do Fontainebleau.

Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, bladym promieniem oświecił odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie nazajutrz wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano, cały plac przed Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty służbowej, ubranej w płaszcze z futrem i siedzących na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, w końcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez ośmiu mułów bogato ubranych, godna jest szczegółowego opisu.
Byłe to pudło podłużne, czworo-boczno, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, do owych ośmiu mułów przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to obejmowało króla Henryka III-go i cały dwór jego> wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy z czego się składał podróżny dwór króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało utrudzały podróżnych; w końcu; koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego w tyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemu na chartach.
U sufitu kolasy, wisiała klatka ze złoconego drutu, w której były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka pięć żeńska zabłąkała się w kolasie, menażerya powiększała się dwoma, albo trzema małpami, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezyuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chartres, wyrobiona z marmuru przez Jana Groujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dla tego tez ówczesne pisemka, a były obfite, ową kolasę nazywały arką Noego.
Król siedział w głębi pod niszą Najświętszej Panny, u jego stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d’O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeń1 rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Śpiewał on kamyczki, albo deklamował ucinkowe wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny! szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dzękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacyenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką notę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.

Nasz pan choć winien miliony,

— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.

Chicot znowu śpiewał:
Nasz pan choć winien miliony

Niechaj się nie trworzy oto,
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony

Rady mu swojej udzieli.

— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie, dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezyuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — nie każ mię nazywać przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze, i zaczął:

Ten wynajdzie nowe szaty,

Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,

Ten kosmetyk zinwentuje.

— Brawo! — rzekł kroi — czy to nie ty d’O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu śpiewał:

Ich włosy w miarę ucięte,

Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,

Każdy z nich piękny i młody.

— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:

Czy sądzicie, że ojcowie

Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie

Wnuków by swoich poznali?

— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż królu nazywasz bratem? — zapytał Chicot.
— Czy czasem nie Józefa Foulon, opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz śluby uczynić?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francyi z Bożej laski, księciu Brabancyi, Lotaryngii, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngii, Berry, Evreux, Château-Thierry, hrabim Flandryi, Holandyi, Zelandyi, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego tę zwrotkę napisałem:

Nic dziwnego są, dwa nosy;

Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —

Dwom twarzom, dwóch nosów trzeba
.

Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo książę Andegarzeński osobistym był ich nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu, kazał im zapomnieć ucinków, przeciwko nim wymierzonych.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nieugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której skoro Chicot nie przerywał, trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu ulicy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczyć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowię sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litania i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przeleli.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie do Luris, hrabio do Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelns.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, niejaki książę zazdrosny, kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tamtędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jąkbym pragnął.
— Jak to?
— W istocie, nie gniewałbym się o jaką biczówkę.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francyi; ma on dług u Henryka Walezyusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnym Gwizyuszu, dlatego apostrofa Chicota. uczyniła go tak ponurym, że do Bicêtre przybywszy, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicêtre .
Najwięcej spodziewający się liczyli przybyć do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem na nagie spogląda drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Ztąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuzkiego, z którego wydzielała się woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba: krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, spiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i pozwolił orszakowi postępować do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki, odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot pragnął być niepoznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nikt nie wyszedł, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg ogromnego komina, gdzie na ławie siedział gruby krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot, a który pochodził z piersi człowieka, z początku nie zauważonego przez trefnisia.
Figura, która głos wydała była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłacili swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam.
I wsiadłszy na konia, puścił się za niemi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tentent ich koni.
Cała ta kompania zjechawszy z drogi Fromenteau, przez poła, dostała się do Choisy i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu. Gwizyusza, który na nich zdawał się oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Gwizyusz (Guise) tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go ostremi zębami szarpać zaczęły.
Nakoniec, brama pałacu otwarła się, ale nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych wyszło mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac Gwizyusza w jakąś się świętość przemienił, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. Coraz, to więcej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami; będąc pewny, że habity tych samych odziewają, których w płaszczach widział.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przebyli Cité i przez plac Maubert, udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?.. W tem zdarzeniu, nie najkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; po otworzeniu jej, jeden z nich oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich po tem.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć ręce czyste. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Po zrobieniu tej uwagi, spojrzał w około siebie i widział, jak Mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła, na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, jeden po drugim wchodzili.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale dwóch koniecznych zbywa mi rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu processyi króla, wypróżnił butelkę, przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtyan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości”, zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś puściwszy się galopom, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów, wznosił się handel pod „Rogiem obfitości.”
Chicot był znanym w tym domu, nie jak zwyczajny gość, lecz jak tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przybywała zostawić tu talara i czystkę swego dowcipu.
Właścicielem zakładu był tam Klaudyusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.


Rozdział V.
Brat Gorenflot już po dwa kroć wspomniany.

Po dniu pogodnym, piękny choć zimny wieczór nastał, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, po ziemi słychać skrzypienie, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknach zajazdu.
Chicot wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudyusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zatrudniał się czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, a silny ogień rozniecał zapach po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ah! to pan — rzekł, zamykając książkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie.
— Może brata Gorenflota?.. — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!.. jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych, znaczy niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ah!... prawda, ale...
— Jakież tam pańskie „ale”?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Ta mała postać, jak mówił sam, cudowną miała harmonię proporcyi, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Licząc bowiem trzy stopy szerokości ramion, zawsze czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion, wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi jak powrozy żyłami.
Na szczęście, szyja była w proporcyi z resztą ciała> albowiem był gruby i krótki, co przy częstych wzruszeniach, mogłoby go uczynić do apopleksyi skłonnym.
Lecz, że nie był czuły, niebezpieczeństwo zatem mu nie groziło, a wzruszenie, jakiego doznał w chwil i gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając z kolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę jakimś zafarbowanym płynem nalaną.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wznosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska?
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niżeli ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to na co?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczów, pomiędzy którymi był pan de Mayenne, pytał ciebie, dla czego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon. ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać w obec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborny kaczkę dziką, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanii.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Jak utrzymuje pan Klaudyusz Bonhommet, ma on wino w swojej piwnicy, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot.
— Wino dobre, gdy nie ma co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua”
— „Magis facundam est vinum” i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanii, a myślę, że i ty me odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrru! — zawołał Chicot biorąc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudyuszu!
Gospodarz natychmiast się ukazał.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanii, które ma być u ciebie najlepsze.
— Dwie butelki; a to na co? — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś pijąc, to dwóch będę miał dosyć.
— W rzeczy samej, bardzo dosyć, jeśli przytem postne będziesz jadł potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsom?
Poszedł do kuchni, podczas gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy i wyniósł z tamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł zdziwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika, smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... — zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziob? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A. pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech on powie.
— Co mą, powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmartre.
Oczy Gorenflota zajaśniały patrząc wewnątrz szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty lepszy masz smak odemnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, ze nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, prosiłbym, abyś zemną owego wina spróbował.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, rzekł.
Chyba masz stosunki z gospodarzom.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć datę tego wina.
— Nic łatwiejszego — odparł Grenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem cl.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudyusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— Wstaję, jak widzisz.
— Po co?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają cię co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież, pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. Ale ponieważ jeść mi się chcę, a grzeszyćbym niechciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem.
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot do gospodarza, każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy, potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Uhicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka, do ust płynęła, zakonnik zadał sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy w górę, jakby chciał dać poznać, że wielką ofiarę robi.
— To bardzo źle, że idziesz głodny a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit”.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przy siadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na twojem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale jednę tylko sardynkę 1 jednę szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia, bo nic nie jedząc, wino może od ciebie załatać. „Merum sobrio małe olet”.
— Masz słuszność, nic pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot drugie odciął dla zakonnika a sam zaczął skrzydełko ogryzać.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pra gniewach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudyuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i obciąłbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta niemający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota spiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią, myślę.
— Będzie zapewne długą?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą, jajecznicę.
— Cóż u licha! mowę mam mieć przy jedzeniu, gdzieżeś coś podobnego widział?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
AWtej chwil, wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi cię, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O w pół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor”.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?... sądziłem, że o dziewiątej klauzullę zamykają.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc po przez wino w szklankę nalane — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chicotowi sztukę monety.
— Co!... co!.. pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtyana, abyś mógł przychodzie kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, z owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit”, — wyjąkał, i eh ciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam, raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — po mału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak — rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtyan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtyanowi pieniądz?....
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?..
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot, obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam.
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?... — Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą pomiędzy zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóż to tam za zgromadzenie?..
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przyholują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenfiot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!.. — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?..
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał po cichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo ustać nie mógł na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, wyrazistą zrobił akcyę, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześni mocne chrapanie dało się słyszeć.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc rozebrać go można...
Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby braciszka Gorenflota nie budzić, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu. Chicot wyszedł, i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca przedstawił się przy furcie opactwa Świętej Genowefy.


Rozdział VI.
Chicot przekonał się, że łatwiej wejść do opactwa, niż wyjść z niego.

Chicot przywdziewając habit mnicha, miał tę przezorność, że dla powiększenia objętości ciała, wdział pod suknię zakonną płaszcz i inne swoje odzienie.
Przysposobiwszy kolor brody, chociaż urodzony nad Garonną, a Gorenflot nad Saoną, do złudzenia zrobił się doń podobnym; głos jogo nadewszystko tak był ułożonym, że nikt go poznać nie zdołał.
Właśnie miano drzwi zamykać, gdy Chicot przybył.
Gaskończyk pokazawszy monetę, bez oporu był przepuszczony.
Idąc za dwoma wyprzedzającymi go mnichami, udał się do klasztornej kaplicy, gdzie często towarzyszył królowi.
Król w szczególnej miął łasce opactwo Ś-tej Genowefy.
Kaplica była stylu rzymskiego, to jest pochodziła z jedenastego, albo dwunastego wieku i jak wszystkie ówczesne, miała kryptę, albo kościół podziemny.
Chór był wzniesiony nad nawą, o ośm albo dziewięć stóp, wchodziło się doń przez dwoje bocznych schodów.
Pomiędzy schodami, drzwi żelazne na środku nawy, prowadziły do podziemnej świątyni.
W chórze, wzniesionym po obu stronach ołtarza, w którym był obraz Ś-tej Genowefy, dzieło mistrza Bosso, stały posągi Klodoweusza i Klotyldy.
Trzy lampy tylko oświetlały kaplicę, jedna zawieszona w pośrodku chóru, dwie inne, w równej odległości wśród nawy.
Niedostateczne to światło, nadawało jakąś majestatyczność gmachowi, a powiększając jego proporcye, rozszerzało w nieskończoność.
Chicot potrzebował naprzód przyzwyczaić oczy do ciemności, następnie, przeliczył mnichów.
Było ich stu dwudziestu w nawie, dwunastu w chórze, razem stu trzydziestu dwóch.
Dwunastu w chórze stali rzędem i zdawali się bronić arki przymierza.
Chicot widział z radością, że nie on ostatni połączył się z braćmi „Ligi.”
Po nim jeszcze, weszło trzech mnichów w szarych sukniach i stanęło przed owemi w chórze.
Mały mniszek, zapewne jaki sierota wychowany przez zakon, obszedł kaplicę, aby się przekonać, czy każdy jest na swojem stanowisku.
Po skończonym przeglądzie, poszedł rozmawiać z trzema, na ostatku przybyłemi.
— Jest nas stu trzydziestu sześciu — rzekł jeden mnich głosem mocnym — to liczba parzysta.
Natychmiast stu dwudziestu mnichów, klęczących w nawie, podniosło się i zajęli miejsca w stalach.
Zaraz potem, skrzypienie wrzeciądzy, dało poznać, że drzwi zamknięto.
Chicotowi serce mocno bić poczęło i aby nieco przyjść do siebie, usiadł w cieniu pod amboną, zkąd owych trzech mnichów,, na ostatku przybyłych, dokładnie mógł widzieć.
Jakby trzem sędziom, podano im krzesła.
Za nimi, dwunastu mnichów stojących, pozostało w chórze.
Gdy szelest ucichł, mały dzwonek odezwał się po trzykroć.
Był to zapewne znak milczenia, bo zaraz przeciągłe odezwało się „psyt”?
— Bracie Monsoreau — odezwał się mnich który mówił poprzednio — jakie wiadomości przynosisz od księcia Andegaweńskiego?
Dwie rzeczy drasnęły po uszach Chicota.
Naprzód głos donośny, właściwszy na polu bitwy, aniżeli w kościele, następnie, nazwisko Monsoreau, zaledwie od kilku dni znane na dworze.
Wysoki mnich, w sukni z szerokiemi fałdami, przeszedł przez zgromadzenie i krokiem śmiałym wszedł na mównicę.
Chicot chciał ujrzeć twarz jego, lecz nie mógł...
— Dobrze rzekł do siebie — skoro nie możemy dojrzeć cudzych twarzy, to i naszej nie pokazujmy.
— Bracia! — zawołał, a Chicot po glosie poznał wielkiego łowczego — wiadomości z Anjou nie są zadawalniające; nie dla tego, abyśmy nie obudzali współczucia, ale brakuje nam reprezentantów.
Rozszerzenie nasze w tej prowincyi było powierzono baronowi de Meridor; ale ten starzec, rozpaczający po świeżej stracie jedynej córki, zaniedbał sprawę świętej Ligi i nie możemy nic liczyć na niego.
Co do mnie, przywiodłem trzech do zgromadzenia, za których jak za siebie ręczyć mogę, a o których ogół wyrzeknie, czy mają być przyjęci.
Szmer przebiegł po zgromadzonych a pan de Monsoreau zajął miejsce swoje.
— Bracie la Huriére — odezwał się znowu mnich, który poprzednio zadał pytanie — powiedz nam co zrobiłeś w Paryżu?
Mężczyzna z zapuszczonym kapturem, ukazał się na mównicy.
— Bracia — mówił — wiecie jak jestem przywiązany do świętej wiary, czego dałem dowód w dniach jej tryumfu.
Tak, bracia, od tej chwili mogę się poszczycić, że byłem jednym z wiernych wielkiego Henryka Gwizyusza i z ust samego pana de Besme, którego niechaj Bóg błogosławi, otrzymałem rozkaz nie przebaczania nikomu.
Prócz tego, moje poświęcenie dla świętej Ligi jest bez granic i mogę wymienić hugonotów z ulic Saint-Germain, l’Auxerrois, Arbre-Sec i pałacu Belle-Etoile, których poświęciłem.
Zaprawdę, nie pragnę ja boju jak dawniej, lecz sprawa świętej ligi jest celem życia mojego.
— Słuchajmy — rzekł do siebie Chicot — La Hurère był jak sobie przypominam, okropnym dla hugonotów i z tego wnosić można, co myśli liga zaszczycając go zaufaniem.
— Mów! mów! — zawołało wiele głosów.
La Hurière mając sposobność popisania się z wymową, co mu się rzadko zdarzało, namyślił się przez chwilę, chrząknął i zaczął:
— Jeżeli się nie mylę, bracia moi, nie tylko stłumienie rozdwojenia jest celem naszym, potrzeba, aby Francuzi w panujących nie mieli mną wyznawających relgię.
Mimo tego, bracia moi, co nas czeka? Franciszek II-gi tak gorliwy Monarcha, umarł bezdzietny; Karol IX-ty równie dbający o wiarę nie zostawił potomstwa; Henryk III-ci, którego sumienia nie chcę roztrząsać, zapewne dziec1 nie pozostawi; zatem korona przypadnie na księcia Andegaweńskiego, który nam nietylko nie zapewnia dynastyi, ale co więcej grozi obojętnością dla kościoła.
Tu wiele głosów przerwało mówcy, a między innemi wielki łowczy.
— Dla czego obojętnością, zkąd poszło to oskarżenie?
— Mówię obojętnością, bo nie zezwolił na ligę, chociaż brat jego uroczyście to przyrzekł.
— Jakto nie zezwolił? — odparł głos — nie ma nikt prawa w podejrzeniu mieć księcia.
— Prawda — rzekł la Hurière — będę jeszcze czekał; ale po księciu Andegaweńskim, gdy umrze, kto otrzyma koronę? nieprzyjaciel nasz, Hugonot, nowy Nabuchodonozor.
Tu w pośrćd szmeru, oklaski przerwały mówcy.
— Henryk de Bearn — rzekł dalej mówca — przeciw któremu zgromadziliśmy się, a który bawi się miłostkami i często do Paryża zagląda.
— Do Paryża? — wiele zawołało głosów — do Paryża! to niepodobna!
— Przybył tutaj — rzekł La Hurière — był tu, w czasie zgonu par; de Sauve i może jeszcze się znajduje.
— Biada Bearnczykowi! — krzyknęli zgromadzeni.
— Tak bezwątpienia, biada mu! — mówił La Hurière; jeżeli zamieszka w Belle-Etoile ja biorę go na siebie.
Dwa razy w jednej jamie lisa nie znajdzie; ale on ma przyjaciół i stanie u któregokolwiek.
Otóż liczbę tych przyjaciół zmniejszyć należy.
Nasze święte połączenie, nasza liga błogosławiona i uświęcona przez Grzegorza XIII-go!
Żądam tutaj, aby nie robiono z tego więcej tajemnicy, aby oddano listy kwartalnikom i dziesiętnikom dla rozniesienia ich po domach; którzy podpiszą, uważać ich będziemy za przyjaciół: którzy odmówią podpisów, tem samem okażą się jako nieprzyjaciele i skoro nawinie się druga sposobność, będziemy umieli z togo korzystać, aby złych od dobrych odłączyć.
Na tę przemowę, grzmot oklasków wybuchnął, a gdy powoli cichość nastała, poważny mnich, pokilkakroć zadający pytania, dał się znowu słjyzeć.
— Gorliwość brata La Hurière — rzekł — przez świętą Ligę będzie oceniona jak przynależy.
Nowe oklaski.
La Hurière skłonił się dziękując zgromadzeniu i schodząc z mównicy, uchylił się pod ciężarem tryumfu.
— Ha! ha!... — mówił do siebie Chicot — teraz wszystko widzę jak na dłoni. We względzie wiary mało mają, ufności w moim synku Henryku III-im, tem pewniej, że i par do Mayenne tu się wcisnął.
Panowie Gwizyusze w państwie, chcą mały uformować naród, nad którym panowania pragną; Henryk wielki jako żołnierz, weźmie wojsko; gruby Mayenne opanuje mieszczan, a kardynał kościół; tak więc nie długo czekając, mój synek spostrzeże, że ma tylko szkaplerz, a z nim mogą go do jakiego klasztoru wpakować.
Ale cóż u licha zrobią z księciem Andegaweńskim?
— Bracie Gorenflot — zawołał mnich, który poprzednio wielkiego łowczego i pana La Hurière przywoływał.
Czy zajęty myślami, któreśmy poprzednio objawiali, czy nieprzyzwyczajony do nazwiska i sukni kwestarza, Chicot nic nie odpowiedział.
— Bracie Gorenflot — powtórzył mały mniszek głosem tak piskliwym, że Chicot aż zadrżał.
— To jakiś cieniutki głosek — pomruknął — miałybyż tutaj i dzieci się znajdować?
— Bracie Gorenflot — zawołał znowu głosek piskliwy — czy cię tu niema?
— Przecież brat Gorenflot, to ja — rzekł do siebie Chicot — odezwijmy się. Jestem, jestem, mówił naśladując glos Gorenflota. Zadumałem się nad mową brata La Hurière i nie słyszałem, że mię wołano.
Szmer przychylny mowie La Hurièra dał czas przygotowania się Chicotowi.
Chicot mógł się nie odzywać na wezwanie Gorenflota, bo nikt nie odkrywał kaptura.
Ale ponieważ, jak sobie przypominamy, obecni zliczyli się i znali się nawzajem, położenie Chicota mogło stać się niebezpiecznem.
Nie wahał się dłużej.
Powstał, wszedł na mównicę i jak można najgłębiej zapuścił kaptur.
— Bracia — rzekł naśladując do złudzenia głos mnicha — jestem kwestarzem tego zakonu i jak wiecie, mogę się dostać do każdego mieszkania. Dobrodziejstwa tego używam na korzyść niebios. Bracia moi, prawił dalej, przypominając sobie wstęp mowy Gorenflota, którą mu nagle sen przerwał, bracia moi, dzień ten jest najpiękniejszym dla wiary. Mówmy bracia otwarcie, albowiem jesteśmy w domu bożym.
I cóż jest królestwo francuzkie? Ciało, jak święty Augustyn powiedział: „Omnis civitas corpus est”.
Jaki jest warunek dobrego bytu ciała? Zdrowie. Jak się utrzymuje zdrowie ciała. Umiarkowaniem.
Widoczna, że nieprzyjaciele nas; są za silni, skoro ich się lękamy, trzeba ich przeto osłabić, jak powtarzają wierni, od których znoszę jaja, mąkę, gęsi szynki i pieniądze.
Pozwoliwszy wznieść się szmerowi zadowolenia, znowu mówił:
— Zapewne mi kto zarzuci, że kościół nasz powinien być spokojnym, ale uważcie dobrze panowie, teologia mówi o pokoju, ale o jakim pokoju?... pokój sam do nas nie przychodzi, ale o niego postarać się trzeba.
Prócz tego bracia moi, mówiłem o kościele; a my nie samym jesteśmy kościołem.
Brat Monsoreau, który przed chwilą z takim mówił zapałem, zapewne ma sztylet u boku.
Brat La Hurière doskonale rożen obraca: „Veru agreste, lethiferum tamen instrumentum. ” Ja sam, moi bracia, ja Jakób Nepomucen Gorenflot nosiłem muszkiet w Hiszpanii i żywcem Hugonotów paliłem.
Była to dla mnie dostateczna zasługa i raju za nią się spodziewałem, gdy przyszło mi na myśl, aby dla czystości wiary, życie odmienić.
Druga część mowy większe jeszcze miała powodzenie i każdy podziwiał zasługi Gorenflota.
Po wielu oklaskach, Chicot pokłoniwszy się znowu zaczął:
— Pozostaje nam mówić tylko o naczelnikach, bo jakkolwiek pięknie jest pod zasłoną habitu wejść tutaj, to przecież jeszcze nie wszystko. Hugonoci śmiać się mogą z habitów i z was zarazem panowie, a dla nas nie tego wcale potrzeba.
Wszak żądamy panowie, upokorzenia nieprzyjaciół i to jak sądzę, można z dachów ogłosić.
Nie chodźmy po ulicach Paryża, jak procesya króla, która pokazuje wymuskane twarze i piękne stroje.
I któż da z was przykład, panowie? Oto, ja, ja Jakób Nepomucen Gorenflot, brat zakonu świętej Genowefy, biedny kwestarz, oto ja, pójdę, gdzie tylko będzie potrzeba, a pójdę nie lękając się śmierci.
Przemowa Chicota, odpowiadająca uczuciom wielu członków Ligi, którzy pragnęli temi samemi pójść drogami, co przed sześciu laty, w dzień świętego Bartłomieja, ożywiła serca tak dalece, że oprócz trzech zakrytych kapturów, całe zgromadzenie krzyczeć poczęło:
Wiwat Gorenflot!...
Zapał tem był większy, że zacny brat w nowem ukazał się świetle.
Aż do tej chwili uważany był, jako rozsądny, gorliwy, a umiarkowany; teraz, z owej pół drogi, brat Gorenflot wyskoczył nagle w szranki, przez co pojednany z wieloma, wzniósł się w pojęciach do stopnia Piotra pustelnika, który pierwszą ogłaszał krucyatę.
Nieszczęściem, albo szczęściem dla tego, co taki wzbudził zapał, jeden z trzech milczących mnichów, schylił się ku małemu mniszkowi, który za chwilę piskliwym głosem, po trzykroć powtórzył:
— Bracia!.. posiedzenie skończone.
Mnichy podnosząc się, przyrzekli sobie nawzajem, usłuchać głosu mężnego Gorenflota i powoli ku drzwiom zdążali.
Wielu zatrzymywało się przed mówcą, aby bratu kwestarzowi powinszować skutku piorunującej wymowy, lecz Chicot zważając, że mógłby być poznany, tak dla głosu, jak dla wzrostu, ukląkł i jak Samuel zdawał się zachwyconym.
Szanowano jego pobożność i każdy przechodząc spoglądał nań z uwielbieniem.
Mimo wszystkiego, Chicot chybił celu.
Opuścił bez pożegnania króla Henryka III-go, ujrzawszy księcia de Mayenne, i dla Mikołaja Dawid powrócił do Paryża.
Jakeśmy widzieli, podwójną zaprzysięgał zemstę, lecz żeby uderzyć na księcia z domu Lotaryngskiego, nieprzyjaznego królowi, za mało był znaczącym i musiał czekać cierpliwie, na pojawić się mogącą chwilę zemsty.
Zupełnie co innego było z Mikołajem Dawid, który był tylko adwokatem normandzkim; prawda, przebiegłym, który pierwej był żołnierzem niż prawnikiem, pierwej fechmistrzem niż wojakiem.
Chicot chociaż nie był fechmistrzem, robił dobrze bronią i pod jej opiekę, chciał oddać zemstę swoję.
Dlatego bacznie zaglądał pod kaptury, spodziewając się pod którym poznać Mikołaja.
Tak zajęty, widział, że wychodzący znowu musieli okazywać znaki furtyanowi, że zaś nie miał podobnego, zimny pot wystąpił mu na czoło.
Brat Gorenflot pokazał mu znak, za pomocą którego wejść było można, lecz zapomniał o tym, który wyjść dozwalał.


Rozdział VII.
Chicot zmuszony zostać w kościele opactwa, widział i słyszał wiele niebezpiecznych rzeczy.

Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, za pomocą którego dostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz gaskończyk miał w kieszeń kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego.
Pojął natychmiast położenie swoje.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze miał swoje znaczenie, jako trefniś króla tutaj, może być zgubionym, dlatego też cofnął się, i wcisnął w konfesjonał, umieszczony pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham. Zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości”, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesyonał.
Tymczasem mały mnich zawołał:
— Czy już niema nikogo?... bo zaraz drzwi będą zamknięte.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą, oprócz trzech zakapturzonych mnichów na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich z kobiecym głosem, do brata furtyana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — toż to mi będzie ciepło.
Furtyan zapalił świecę, i z małym mnichem zaczął kościół obchodzić.
Nie było chwili do stracenia.
Furtyan, ze świecą, miał właśnie około Chicota przechodzić i mógł go odkryć.
Schylił się więc aby głowy jego nie dojrzano.
Furtyan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, czy tych trzech mnichów i ton mały będą nocować w kościele.... Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej podobno noc w konfesyonale przepędzić. Habit Gorenflota ciepły jest i nie będzie tak źle spać, jak to nieraz bywało.
— Zgasić lampy — odezwał się mnich mały. — Miech wiedzą wszyscy, że rada skończona. Furtyan za pomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu. Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie tek trwożliwej jestem natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesyonale, a następnie rozparłszy, aby być jak w domu, zmrużył powieki.
Już z dziesięć minut upłynęło, jak oczy zamknął a umysł w pół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w świątyni.
— Ha! — rzekł Chicot roztwierając oczy i nastawiając uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot nie ze wszystkiem był wolny od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i legend przerażających.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i mówił:
„Vade retro, Satanas!”
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu, gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili, tafla, posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich, który stanął na marmurowej posadzce, a zanim tafla zawarła się powoli.
To widząc, Chicot zapomniał o strachach i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata, zmarłego roku 533 aż do Bouchina, powstali z grobów i szli po kolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedya we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
I żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesyonaie pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie jeden z trzech, mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką, bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk Gwizyusz — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, który błogosławił obecnych, to kardynał Lotaryngski, ten zaś na lewo, co mówi! do małego mniszka, to książę de Mayenne, mói przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury, ukazali głowy, wysokie czoła, i wzrok przenikliwy.
— Ah!.. znam was — rzekł Chicot.
— Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau przybył do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nie tylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot będąc dość blizko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo byłem ciekawy tej ceremonii.
Tymczasem, ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze, obok Gwizyuszów.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł wziąć rozkazy od mnicha po prawej stronie.
Książę Gwizyusz spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nie tylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, prosto więc przystępuję do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, mówię, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenia o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez Gwizyusza, z tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej Gwizyusz — książę, od którego nic nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać, ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha po prawej stronie książąt lotaryngskich, na stopniach stali stojącego.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba, którą wyzwał Gwizyusz, e podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryngskiego książęcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego rak bladą, że zdawała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się Mości książę — rzekł Gwizyusz — kaplica jest ustronna a drzwi dobrze zamknięte.
— Dobra ostrożność — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau, Jego książęcą mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryngscy zwrócił się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który zdaje się nie raz nieczułym i głuchym na sprawy świata, bacznie patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Zaczęcie mowy księcia, równie jak jego charakter, było tajemnicze I dlatego, każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami aa świat a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francyę. I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religię Chrystusa zachwianą w swych zasadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszono. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczula boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatyę dla cierpień kościoła, a to było niejakiem wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz Spojrzałem w około siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój na dwie części rozdzielił. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się głośno odezwać, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i brawa, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryngscy książęta, dawszy znak, uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religię, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł z kolei książę Gwizyusz, gdy Wasza książęca mość z nami, racz więc powiedzieć, co myślisz dla dobra Ligi uczynić?
— Pragnę służyć katolickiej, rzymsko apostolskie] religii — odrzekł nowo nawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi po prostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesya, pokuty, inkwizycya, pale, zgoła jak w Hiszpanii. Ale to wszystko nic dla potomstwa nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesyonalu pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religii, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, mów braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał Gwizyusz.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłomaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemność kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego wyrazy w niegodne nie wpadną uszy.
Pan de Monsoreau pojął niespokojność Księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński zniżając głos, myśli zarazem...
— O swoim królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, kończył książę Andegaweński i pyta czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie klasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot.
— Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety.”
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokrywały się rumieńcem, pytam więc, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności na jakie zasługuję? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, jedne jak i drugi i równie potężne. Dzięki słabości najwyższej, która mając działać na szczęście poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to aby źle czyniła jedynie. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe dlatego nie zmniejsza się i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa, ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
Przemowa księcia Andegaweńskiego, która przydługą zdawać się może czytelnikom, oddzielonym od tej epoki przez trzy wieki, tak zainteresowała obecnych, że wielu ze słuchaczy zbliżyło się do mówiącego, aby jednego nie stracić wyrazu.
Widok począł być bardzo ciekawy.
Obecni w liczbie dwudziestu pięciu, do trzydziestu, z zapuszczonemi kapturami, pozwolili na raz ujrzeć swoje śmiałe i szlachetne obliczaj błyszczące ciekawością, gdy zebrani się w około jedynej lampy, oświetlającej scenę.
Wielkie cienie padły w rozmaite części gmachu, w którym obecna odbywała się scena.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło zakrywało zapadłe oczy i którego otwór ust zdawał się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę Gwizyusz — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci, że jesteś otoczony ludźmi przychylnemi nie tylko zasadom, jakie wyznałeś, ale nawet osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca d’Aunis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Lovarit, młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim przewodnikiem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Gwizyusze, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla.
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi. ale dworakami, którzy gubią jego, Francyę i religię.
— Tak jest — rzekł książę Gwizyusz stłumionym głosom.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy niedozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę de Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam się urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego czerwoność oblekła.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne — tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński — a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić — wzniósł głos d’Entragues — ja na siebie biorę Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku weźmie na siebie.
— A my? a my?... wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił.
— Otóż i wielki łowczy po swoję część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Chicot się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi z postanowieniem i lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Pojmujemy rzeczy i kręcimy się w zaklętem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości. Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie wystrzeszczając oczy z konfesyonalu i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego Europa się śmieje, owe posty, pasye, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau widząc, że milczenie zadowolenia dowodzi, tak dalej prawił:
— Zdamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpania zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglia przecina idee i strąca głowy.. My śpiemy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha, nie jest — panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach, wybuch był tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezyuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, ze nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali uszanowaniem dla Waszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny, lecz gdy wiesz cele nasze, to co słyszałeś za wstęp uważaj.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący zarazem z niespokojności i dumy.
— Mości książę — rzekł Gwizyurz — połączyiśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teoryi, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każę, obranego obdarować, i my przygotowali dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież księcia.
Pozostał jednak mnożący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił Gwizyusz, biorąc z za siebie coś ciężkiego i podnosząc do góry, oto dar, który w imieniu waszem, składam u step księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III ci!... — zagrzmiał głos — który aż zatrząsł sklepieniem.
— Mnie? mnie?... — jąknął książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — nim zaś Bóg uświęci nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się z kolei kardynał, oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości; Henryk III-ci był pomazańcem boskina, a ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześciańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchii francuzkiej, ja, książę kościoła, którego mogę się spodziewać być naczelnikiem, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa, i Kotenabla a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Dziecię, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast, mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystyi i w jednej chwili pięćdziesiąt świec zajaśniało.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny. Mitrą była infuła biskupia, miecz zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy, organ przebudził się i zanucił „Veni Creator”.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryngskich, której się książę Andegaweńsk nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężni unosili się, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz księciu przypasał.
Oklaski jednozgodne powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność dostania niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Podobno nie napotkam podobnej, a i tej wyrzec się muszę.
— Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza — odezwał się kardynał Gwizyusz; panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce ceremonii namaszczeniu.
— Panowie — rzekł książę — wnieście do mnie swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką, ukazał się przy ołtarzu.
Mały mnich podał Ewangelię i krzyż.
Kardynał wziąwszy oboje, kazał księciu Andegaweńskiemu ręce na księdze położyć.
— W obec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religię, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi, Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangelio!
— Amen!... — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo — zdające się pochodzić z głębi kościoła.
Książę Gwizyusz wykonywający obowiązki Konetabla, postąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i wziąwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdowy i sieroty i krzywdy wynagradzał Weź go, abyś nim walcząc, okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę tak zniżył miecz, aby koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu Gwizyuszowi.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej, dobył troszkę oleju świętego powlókł nim patynę.
Z patyną w lewej ręce miał dwie przemowy.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.”
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia. Książęta Mayenne i Gwizyusz zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości.”
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież nie długo i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!.. — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi godnym tronu uznali. Teraz żegnam was panowie, życząc boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę Gwizyusz skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryngscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie gaskończyk.
Książę Andegaweński wszedłszy na schody podziemnego kościoła, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystyi.
Furtyan gasił świece na ołtarzu.
Mały, mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni i kościół jedną tylko lampą pozostał oświetlony.


Rozdział VIII.
Jak Dawid wykładając historyę, wyłożył kurs genealogii.

Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi. Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatnie, że zaś druga wybiła, chciał na resztę nocy uczynić przegotowania.
Lecz z wielkiem swojem zdziwieniem, kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał zakręcenie dwukrotne klucza, trzej Lotaryngscy książęta wyszli z zakrystyi, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot także śmiać się musiał, niewiedząc nawet z czego.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, moja siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!.. — pomyślał Chicot, w nowe przechodząc podziwienie — a to ten mniszek kobieta?..
Wrzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i dozwolił widzieć piękną i dowcipną główkę kobiety, jakiej nawet Leonardo da Vinci nie stworzył.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, gdy rozszerzały soczewkę przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne luki nad oczyma, składały ową piękność.
Była to siostra panów Gwizyuszów, pani de Montpenisier, niebezpieczna syrena, umiejąca pod suknią mnicha ukryć ułomność wyższej jednej łopatki i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Dzięki ułomnościom, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że wielka odsłoni mu się tajemnica, tem pewniej, że i trzej bracia pozostali.
— A!... mój bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznej wesołości — jakiegoż świętego udajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz na prawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też pod koroną wyglądał!..
— Mniejsza oto — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek nie ma się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś wtem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że jak La Mola i Coconnasa, nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest w droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastyi i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Grève.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go nie bardzo lubił, byłby za to uściskał Gwizyuszów, a może najchętniej panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesyonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak sto tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesyonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Cóż to szkodzi, alboż nie do nas należy?...
— Przyprowadź go, Mayenne.
Mayenne skierował się wprost do konfesyonału, zamieszkałego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!.. — rzekł do siebie, usiłując z pod fałdów habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!.. Ponieważ sposobność się nadarza, zabijmy, za nim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy głos księżny się odezwał:
— Nie w tym, nie w tym!.. Mayenne; na lewo dalej.
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesyonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u dyabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesyonału.
— Otóż, panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę Gwizyusz.
— Ani jednego nie straciłem wyrazu i wszystko, Mości książę, będę pamiętał.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mi mówił, że podobno cudowne rzeczy uczyniłeś... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżył1 się ciekawie.
— Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mirołaj Dawid stal od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski!
Wesołość powróciła Chicotowi, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód, umknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę: nakoniec, znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za habit twój!
— Jeśli przywłaszczenie nadto będzie krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk Gwizyusz — niechcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych.
— Nie tylko w sztuce robienia bronią biegły jestem, jak nieprzyjaciele moi utrzymują, ale nadto znam prawo i teologię; według nich wyprowadziłem genealogię i dowiodłem, że Walezyusze są, boczną linią uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, a wygładziła czoło Gwizyusza.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryngski, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach Walezyuszów.
— To jednak dowiedzione, mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pargaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryngskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, mości książę.
— Karol Wielki!.. — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki wyraz zadowolenia — to niepodobna!.. Pierwszy książę Lotaryngski, był współczesnym Karolą Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego welkiego cesarza.
— Pozwól, Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestyi, aby ją jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, mości książę!.. Ranier, pierwszy książę Lotaryngski, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn, współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guilberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę Gwizyusz.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go, króla francuskiego.
— Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid.
— Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotaryusza był pozbawiony korony, przez Hugo-Kapeta,
— Tak, tak — odezwał się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł Gwizyusz — widać tu jakieś światełko.
— Karol Lotaryngski, był spadkobiercą po swoim bracie Lotaryuszu, po wygaśnięciu jego linii, linia Lotarjngska wygasła, zatem wy tylko jesteście właścicielami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzeł Gwizyusz — że we Francyi jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensye.
— Tegom się od ciebie, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż pierwszy przykład dało prawo Salickie?...
— Wstąpienie na tron Filipa Walezyusza, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?...
Gwizyusz zaczął szukać w pamięci.
— Roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linii Lotaryngskiej. Zatem od lat 240 wasza rodzina miała prawo do korony francuskiej, zanim prawo Salickie ustanowiono. Wszak wszyscy wiedzą, że prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś parne Mikołaju Dawidzie — rzekł Gwizyusz, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż jestem z panującej familii, nie pójdę za mąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus.”
Książę Gwizyusz sam jeden się zamyślił.
— I mówić, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne — rzekł. — Myśleć, że lud nim będzie posłusznym, obejrzy genealogię, i równie jak on będzie chciał w nią wierzyć.
— Masz słuszność Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dziesięć koronbyś dźwigał. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzi proces, który gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi, herbów innych tronów.
— A więc ta genealogia jest dobra — rzekł Henryk Gwizyusz wzdychając — oto dwieście talarów, które mój brat de Mayenne dla ciebie panie Dawidzie, zażądał.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącemi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogią udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — rzekł Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy mają dowcip, to pewna, ale na ich dumę tylko liczyć można, którą nasycić może zarówno Henryk, jak Gwizyusz.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; możemy zaufać Piotrów: Gondy, równie jak Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na nim wywarła, bo z przestrachu konwulsyjnie śmiać się zaczął.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk Gwizyusz do bledniejącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nic powątpiewa, nic w jednej sprawie dałeś już tego dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, naprzód pomyślałem o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogię do Rzymu, ale pomieszaną z innymi papierami tak, że nie będzie wiedział co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francyi przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, jednocześnie z nim wyjedziesz i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignionie, stosownie, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, pomiedzy dwoma stoisz szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystyi; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtyan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając pieniędzmi.
Furtyan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną w chórze lampę: kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha, cichł powoli, w ostatku skonał.
Pięć minut, zdające się wiekiem Chicotowi, minęły spokojnie.
— Dobrze — myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; trzy akty odegrano i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedyi, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesyonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich stronach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Po ciemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz, zkąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął na drugą stronę drabinę.
Zszedłszy z okna ukrył drabinę w żywym płocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, wybiegł na ulicę.
Tu dopiero całemi odetchnął piersiami.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, z kąd przybył pod „Róg obfitości.”
Na mocne i śmiałe kołatanie, sam pan Klaudyusz Bonhommet otworzył.
Był to człowiek wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go w nocy budzono.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan?
Brat Grorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk dziwne rzeczy śnić ci się musiały.


Rozdział IX.
Jak pan de Saint-Luc podróżował z żoną, i jak ich spotkał znajomy.

Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, biedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik jeśli zna drogę z Paryża do Angers, mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło, jakby swoje myśli tym sposobem chciały podzielać.
Jeźdzcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich upadł na placu przed katedrą, w chwili, gay nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdzcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chatres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdzców, a miał to być wyższy, wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance wina grzanego.
Wybiegłszy na pole, jeszcze chłodne, ale błyszczące sasankami, owemi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł roztwierając ramiona.
— Moja droga, uściśnij mię swobodom, bo teraz nie mamy się czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdzcem, zgrabnie przechylona, z pod szerokiego płaszcza wychyliła ręce, wsparła je na ramieniu towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, żądaną udzieliła pieszczotę.
Ta pewność, o jakiej mówił pan de Saint-Luc swej żonie, następnie czuły jej całus, ztąd wypłynęły, że nasi podróżni popasali w Courville, cztery mile od Chartres, gdzie wypoczęli doskonale.
Tam zatrzymali się cały dzień i noc, tajemniczo ukryci w małej izdebce, gdzie kazawszy sobie podać śniadanie, prosili gospodarza, aby mając wzgląd na ich strudzenie, niebudził aż o świcie.
Tego więc poranku napotykamy państwa de Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Tego dnia, ponieważ spokojniejsi byli niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagie Saint-Luc. Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy wolną niebyłam pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni ile chcę i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, jak byłam dzieckiem i z dobrą Dyaną bawiłam się w Meridor. O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli, aż nieraz drżące zatrzymywałyśmy się, przestraszone biegiem łani lub sarny. O! ty mój drogi, ty musiałeś być wolny?
— Ja, wolny?
— Zapewne, jak mężczyzna.
— Nigdy, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną. Wolny! tak; a ta sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, które nabierały kurzu, a ten kapelusz przybity szpilkami do mojej głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie żyć tak jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylli?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie igraj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
I młoda kobieta zarumieniła się, mówiąc:
— Saint-Luc, znowu się ukryjmy.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Przybywszy na miejsce, będziemy już bezpieczni; o! gdybyś ty znał Meridor, jego wielbię dęby, które zdają się kolumnami podpierającemi niebo, jego strumienie, płynące z cicha pod miłą oku zielonością; jego stawy, pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule pełne pszczół. Wśród tylu piękności, gdybyś ujrzał królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą, śliczną i nieporównaną Dyanę, której serce jest dyamentem w oprawie złotej, tybyś ją pokochał mój drogi.
— Kocham ją teraz nawet, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że kocha mię jeszcze. O! Dyana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku ze mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!.. Dyana zarządza domem ojca, starego barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest to wojownik z czasów Franciszka I-go, dzisiaj już słaby, nieobraźliwy, albowiem dawniej był silny i mężny. Dla zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawii, Dyana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor a on nawet o tem wiedzieć nie będzie. A gdyby wiedział? zadowolimy go mówiąc, że jego Dyana jest najlepszą, a Franciszek I-szy największym wodzem swojego czasu.
— A to pięknie — rzekł Saint-Luc — ja przewiduję sprzeczki.
— Jakto?
— Pomiędzy mną, a baronem.
— O co! o króla Franciszka?
— Nie; pozwalam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że nie Dyana najlepsza...
— A któż?
— Ty.
— Przecież jestem twoją zoną.
— Czy pojmujesz moje życie — mówiła dalej Joanna. Rano, wybiegamy do lasku, z pawilonu, w którym mieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien, widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny, z przeciwnej strony, rozciągają się obszerne pola, widać wsie z czerwonemi dachami i białemi murami, a na Loarze, przy słońcu, ludzie i statki. Oprócz tego, będziemy mieli o trzy mile jezioro i na niem łódki; konie, psy, które gdy gonią, stary baron pyta: Dyano, słyszysz? to Astrea i Flegaton...
— Niech gonią mój ojcze — odpowiada dziewica.
— Spieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym w Meridor być pragnął.
I dali ostrogi koniom, które biegły bez przestanku przez dwie, albo trzy miłe i przystanęły nakoniec, aby podróżnym pozwolić rozmowy lub nowego pocałunku.
Takim sposobem, przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili przez cały dzień i wyjechali z postanowieniem bycia na wieczór w Meridor. Pod samym zamkiem, do którego dążyli, ciągnęły się w tej epoce ogromne piaski.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał się wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Znał on doskonale humor króla, który mógł za nim wysłać kilkudziesięciu żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem?
Prócz tego, ponieważ nasi podróżni żadnego nienapotkali kuryera, sądzić mogli, że król Henryk jest w nieczynnem usposobieniu umysłu.
Właśnie mówił to Saint-Luc do żony, oglądając się na pustą drogę, na której żadnego prześladowcy nie było widać.
— Dobrze — pomyślał sobie — burza spadła na Chicota, który chociaż trefniś, ale mi dobrze poradził. Kto wie, może mu za to dowcipnym odwdzięczę anagramem.
I przypomniał sobie anagram napisany przez Chicota w chwilach łask królewskich.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam takiego?... — zapytał.
— Patrzaj — rzekła Joanna.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmuruem tle nieba rysującą się postać jeźdzca.
Jeździec ten był na wzgórzu i wskutek perspektywy, ogromnym się wydawał.
Wypadek ten źle wróżył panu Saint-Luc, bądź ze złego usposobienia umysłu, bądź że w istocie lękał się kaprysu Henryka III-go.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, to jeździec.
— Uciekajmy — rzekła Joanna dając koniowi ostrogę.
— Bynajmniej — odrzekł Saint-Luc, który pomimo trwogi zachował krew zimną; ten jeździec jest sam. a jednego człowieka nie ma się czego lękać. Pozwólmy mu nas minąć, a potem w dalszą udamy się drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebowałam się lękać, gdy Saint-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystkiego, pospieszajmy — odrzekł Saint-Luc rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — oto pióro na kapeluszu, a pod nim kryza, która mię niepokoi.
— O! Boże, kryza i kapelusz cię niepokoją?... — mówiła Joanna w las kierując konia.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy za nowy; prócz tego, uformowanie tych piór wiele kosztowało i ukrochmalenie kryzy nie mało zrobiło zachodu. Spieszmy się Joanno, bo ten jeździec zdaje się być posłańcem króla.
— Spieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być rozłączoną z mężem.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia jak do wykonania. Jodły albowiem rosły gęsto i tworzyły prawdziwy muc gałęzi. Prócz tego, konie po piasku nie mogły pośpieszyć.
Tymczasem, jeździec szybko się zbliżał i odgłos kopyt donośnie dawał się słyszeć.
— Jezus Marya! co on chce od nas?... — zawołała młoda kobieta.
— Na honor — rzekł Saint-Luc zatrzymując się — trzeba dowiedzieć się czego chce od nas.
— I on się zatrzymał — mówiła Joanna.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Chociażby był szatanem, muszę z nim mówić.
— Czekaj — zawołała Joanna zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnot z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość kochanej mamy, nie kaź mi tak biegnąć.
— Ja znam ten głos — rzekł Saint-Luc.
— On mówi o mojej matce.
— Czyś zgubiła bransoletkę, moja najdroższa?
— Dopierom to dzisiaj rano spostrzegła. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdziem ją zostawiła.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Pan Saint-Luc tak spiesznie pobiegł naprzeciw przyjaciela, jak dawniej gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy, który jednym skokiem był już przy naszych małżonkach. Witam panią, odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki w bransoletkę oprawny.
— Czy pan chcesz nas zatrzymać na rozkaz króla?... — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mi dało przekonanie, że mnie państwo wyprzedzacie, popędziłem więc konia i przebaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc nas traf połączył — rzekł Saint-Luc zacierając ostatnie ślady podejrzenia.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc tem więcej uspokoił się widząc wesołe i szczere wejrzenie pana de Bussy.
— Pan jedziesz dalej?... — zapytała Joanna.
— Jadę — odrzekł Bussy siadając na konia.
— Jak my?
— Nie jeszcze.
— Chciałam powiedzieć dysgracyonowany?
— Mało do tego brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą jak gołąbki, chcecie szukać spokojności: na honor, zazdrościłbym waszego szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła z wesołością Joanna; zaręczam iż to wielkie szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała jego świadectwa.
— Pani — odpowiedział Bussy — nie zupełnie ufam owemu szczęściu, bo nie każdy żen się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien być kochanym.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła uśmiechając się do męża Joanna — ja pana ożenię; to najprzód uspokoi wielu młodzieży, następnie obdarzy cię szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, pani — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście dla mnie było zgotowane.
— Czy pan pozwolisz się ożenić?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Jeżeli według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś wiecznie chciał być bezżennym.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?..
— Hrabio — odezwał się Bussy — proś hrabiny, niech nie zatapia sztyletu w serce moje.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?..
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza oto — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzeniawestchnie — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym jak na to zasługujesz.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest, być nieszczęśliwym.
— Ja jestem upartą i trwam w moim zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski co to błyszczy zdaleka.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszysz?..
— Byle to państwa nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; udaj się pan gdzie my jedziemy.
— A gdzie państwo jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec wybiegł na twarz Bussego. Zbladł następnie i jego tajemnica byłaby odgadniętą, gdyby w tym czasie Joanna nic patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, za nim dwoje małżonków rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do zamku Meridor?... Cóż tam macie za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — powtórzył Bessy — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani do Saint-Luc, me wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Czy pan nic nie słyszałeś o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?.... — powtórzył Bussy.
— Albo o jego córce, najpiękniejszej istocie?...
— Nic pani — odpowiedział Bussy, zaledwie mogąc oddychać.
A w duszy młodzieniec mówił do siebie
— Jakież szczęście daje mi napotykać ludzi, którzy mówią o ulubionej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? to niepodobna. Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy wszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dyaną de Meridor.
— Czy ten zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Wszak pan pojedziesz z nami?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok młodych małżonków.
Po chwili milczenia, Bussy pragnąc dowiedzieć się coś więcej, zadał pytanie:
— Baron de Meridor, jaki to jest człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów, który gdyby żył za Artura, siedziałby przy okrągłym stole.
— Za kogóż wydał swą córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?..
— Tak.
— Dyana poszła za mąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, że nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, ze znaczeniem, jakby pojmował myśli żony godził się na nie.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego każdy myślał o swojem.
— Otóż!.. — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Patrz, panie Bussy, w pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenieją, patrzaj, czy wodzisz dach ceglany?...
— Tak jest, widzę — mówił Bussy, z mocnem wzruszeniem. — Więc to zamek Meridor?...
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, uwięzioną, w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
Tym razem westchnął, lecz nie z boleści bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mieć nadzieję.


Rozdział X.
STARZEC OSIEROCONY.

Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny, podróżni nasi stanęli przed zamkiem Meridor.
Od ostatnich wyrazów, któreśmy przytoczyli, Bussy namyślał się, czy ma opowiedzieć przygodę, jaka Dyanę de Meridor wydaliła z domu.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nie tylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, co Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał więc rozmowę, któraby wiodła za sobą liczne pytania i długie odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor, jako zupełnie nieznany.
Pragnął bez poprzedniego przygotowania mówić z panem de Meridor, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Dyany było szczere, bo nie mógł powątpiewać o prawdzie z ust anioła, ale czy ona sama nie myliła się w czymkolwiek, co do zaszłych wypadków?
Bussy zachował jak widzimy, dwa różne uczucia, które go na pośredniej trzymały drodze nawet wśród miłosnego szału, to jest, miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną przez siebie kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej była w tem przekonaniu, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Dyany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowincyonalnej piękności, może nieco nie zgrabnej i pomieszanej przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Przecież jedna ją rzecz dziwiła, że chociaż dmuchnęła w trąbkę, aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, co było pomiędzy nią a Dyaną umówionym znakiem, ostatnia nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Zamiast Dyany, ujrzała wychodzącego z głównej bramy zamkowej, starca pochylonego o kiju.
Ubrany on by! w kurtkę aksamitną zieloną, lisami podbitą, u pasa zaś miał srebrną piszczałkę, zawieszoną obok pęka kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białeml włosami i niekiedy zasłaniał czoło.
Przeszedł most zwodzony, a za nim dwa wielkie psy rasy niemieckiej, postępowały wolnym i równym krokiem, ze łbami na dół zwieszonemi.
Starzec przybywszy do oszklone; bramy, słabym zapytał głosem:
— Kto tam tak dobry, że chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie ~ odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé, tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, imieniem Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron zamiast odpowiedzieć radosnym okrzykiem, jak się spodziewała, wzniósł głowę powoli i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś? — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznajesz? — krzyknęła Joanna. — A! prawda, moje przebranie...
— Przebacz mi — odpowiedział starzec — jeszcze poznać nie mogę. Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je palą.
— Prawda, kochany baronie — rzekła młoda kobieta — twój wzrok widać osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewnie. Muszę ci więc powiedzieć moje nazwisko.
— Bardzo proszę — odrzekł starzec — wierzaj mi, zaledwie cię widzę.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, gdy ujrzała się nakoniec poznaną, zsiadła z konia i pobiegła rzucić się w jego objęcia, jak zwykle; ściskając go, widziała, że płacze.
— To z radości — pomyślała. — Jak widzę, serce zawsze jest młode.
— Pójdź — rzekł starzec uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zamkowi krokiem równym i jednostajnym, a za nim obadwa psy, które nie miały czasu opatrzeń i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że to był wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku napotkać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść juk najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Dyana? — rzekła — czy na nieszczęście niema jej w domu?
Starzec osłaniał, jakby rażony piorunem, i spojrzał na młodą mężatkę z wyrazem, przenikającym trwogą.
— Dyana — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, wzniosły mordy ku panu i żałośnie zawyły.
Bussy pomimo woli zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść czy się cofać.
— Dyana! — powtórzył starzec, jakby długiego potrzebował czasu na zrozumienie pytania. — A więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący powoli gasł w łkaniu, którem odzywało się serce.
— O czem ja nie wiem? czy się tutaj zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona i załamując ręce.
— Dyana umarła! — zawołał starzec z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu, kiedy jednocześnie potok łez spłynął po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu i blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy.
I on także sądził, że Dyana nie żyła. A! biedny starcze, jak ty mię niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — oni mi ją zabili.
— Mój drogi panie — rzekła Joanna, która po odebraniu strasznego ciosu, znalazła jedyną kobiecą ucieczkę w płaczu.
Zaczęła łkać, łzami oblewając starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom zawsze jednak jest gościnnym. Proszę iść za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, izbę dawniej służących, obecnie salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego twarz zmieniona i zaczerwienione oczy zdradzały czułe do pana przywiązanie, szedł naprzód drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za niemi.
Przybywszy do salonu, starzec prowadzony przez Joannę, usiadł, albo raczej upadł na krzesło zdobne rzeźbami.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i ukrywszy się w kącie, pozostał w pokoju.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się na nowo zranić serce biednego ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu, o jakiem jej mówiono.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci, bo się i w nią nie wierzy.
Baron ziścił jej chęci, pierwszy się odzywając:
— Mówiłaś mi moja droga Joasiu, żeś poszła za mąż, czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, panie Augustynie — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się niżej przed nieszczęśliwym ojcem, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten zaś powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie, wyprężając stępiony wzrok ku Bussemu, rzekł:
— A ten pan czy twoim bratem, albo bratem twojego męża, lub też krewnym twoim?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Bussy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagie, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili jakby strudzony niemem wyzwaniem, upadł na krzesło wydając jęk przeciągły.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona de Meridor — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego, a nawet dom mój odwiedzać?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc swej żony, patrząc na barona pomieszanym wzrokiem.
— Być może, że rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor, dodał do wymówionych przez siebie wyrazów spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież wytrwały zawsze, zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — pomruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Czy nic nie wiesz, że tak zdziwionemi na mnie patrzysz oczyma! — zawołał baron de Meridor, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moję Dyanę; on zabił moję córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że łzy w oczach stanęły nawet Bussemu.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — chociażby i tak było, czego dotąd nie pojmuję, nie sądzę abyś mógł obwiniać pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem, że nawet płacze z nami pospołu. Czyby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! dobry panie Augustynie, na miłość twojej drogiej Dyany, powiedz nam co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadki?
— Moja Dyana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda ja nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć gdy moja córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dyanie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron wydając ciężkie westchnienie — ten niecny książę widział moję Dyanę i znajdując ją piękną, kazał porwać i zaprowadzić do zamku Beaugé, jakby niewolnicze dziecię. Moja cnotliwa Dyana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, powiększającego rzewność tej sceny, nawet dla Bussego, przywykłego do widoku krwi przelewanej.
Joanna omdlała prawie, patrzyła na hrabiego z trwogą.
— Hrabio, wszak to okropne?... — zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić niegodziwego księcia, bo twoje szlachetne serce nie może sprzyjać mordercy.
Starzec odzyskując nieco siły, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę. W wielkich przesileniach moralnych, słabość fizyczna jest wielką i zapewne nie jest to osłodą, gdy patrzemy, że biją ulubionego naszego pieska za ukąszenie nie równie droższego nam dziecięcia.
Bussy zamiast odpowiedzieć panu Saint-Luc, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — czy pozwolisz na chwilę samotnej rozmowy?
— Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron drżąc cały, albowiem przenikał coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i spoglądając z przyjaźnią i szlachetnością. rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Młodzi małżonkowie wyszli z sali opierając się jedno na drugiem.
Skoro się drzwi za niemi zamknęły, Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że przymuszony jestem żądać objaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — co mówię, mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, abym osłodził twoje cierpienia. Racz panie baronie opowiedzieć mi ze wszelkiemi szczegółami ów smutny wypadek, o którym przy państwie de Saint-Luc wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko jest zręczną intrygą tylko i czy nie ma środka ratunku.
— Panie odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler pan de Monsoreau, kochał moję córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze więc, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Dyana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, jednej żądał odemnie rzeczy, a tą była Dyana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębierczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec nad grobem stojący. Z radością zezwoliłem; ale niestety! napróżno; przybył zapóźno i znalazł moję biedną Dyanę ochronioną od sromoty okupem życia.
— A od tej nieszczęśliwej chwili, czy pan de Monsoreau żadnych nie przesłał wiadomości?.. zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc od tych wypadków upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się przedemną, nie mogąc swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy opuścił głowę, bo wszystko na raz zrozumiał.
Pojął teraz jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą on ukochał, jak bojaźń gniewu zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Dyany.
— I cóż, mój panie?... — rzekł starzeć, widząc zadumę młodzieńca.
— Panie baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andegaweńskiego polecenie przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem i osobiście wysłuchać skargi pańskiej.
— Ze mną!... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci mojej ukochanej córki, i cóż on może mi powiedzieć?... czem się usprawiedliwić?...
— Kto wie?... może się usprawiedliwi, może oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... jednak mi nie powróci dziecięcia. Nie, panie de Bussy, nie pojadę do Paryża, to byłopby za daleko od miejsca, gdzie moje dziecię, na dnie jeziora, pomiędzy trzcinami spoczywa.
— Panie baronie — odrzekł Bussy głosem pewnym — pozwól, abym cię o to prosił usilnie, moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i po to umyślnie przybyłem.
— Dobrze więc, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący od gniewu — ale biada tym, którzy mię zgubić usiłują. Wszak król wysłuchać mię zechce, a jeżeli nie, odwołam się do waleczności szlachty francuskiej... Tak — dodał ciszej — zapomniałem w mojej boleści, że mam broń, której dotąd nie używałem. Tak, panie de Bussy, będę ci towarzyszył.
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokojność i godność, tak konieczne chrześciańskiemu panu. Bóg, dla szlachetnych serc, rozliczne chowa nagrody a nie wiem, jaką dla ciebie zachował; proszę cię także, abyś po tej chwili, gdy doznasz pociechy, nie liczył mię pomiędzy swoich nieprzyjaciół, bo nigdy na to zasłużyćbym nie chciał. Jutro, panie baronie, jeżeli twoja łaska, o świcie, puścimy się w drogę, czem prędzej bowiem, tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł stary pan, wzruszony pomimowolnie słodkim wyrazem, z jakim przemawia! Bussy — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem i winienem ci wskazać twój apartament.
I wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz o trzech ramionach, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim, wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju sobie przeznaczonego. Bussy zapytał o pana i panią, de Saint-Luc.
— Mój stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron.— Życzę dobrej nocy, panie hrabio.


Rozdział XI.
Jak Remy Le Haudouin w niebytności Bussego, utrzymywał stosunki z domem przy ulicy Ś-go Antoniego.

Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego do Paryża wyjazdu, nakoniec, zajęcie się Bussego kierowaniem interessów, zupełnie dla niego obcych, wszystko to było trudnem do wytłomaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ zwyczajny; szlachcic z czasów Henryka III-go, uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość”, to znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną, to jest: pioruny i burze.
Skoro ranek zaświtał, baron pożegnał swoich gości, których w zamku pomieścił; lecz państwo de Saint-Luc pojmując przykrość swojego położenia, oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, skoro to uznają stosownem, i udania się do posiadłości Brissac, sąsiedniej prawie.
Bussy kilka sekund potrzebował na usprawiedliwienie a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był podobnym do owych czarnoksiężników wschodnich, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilku sekund, dostatecznych dla wielkich zmian, użył Bussy na poszepnięcie do ucha parę słów młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Po tych wyrazach, twarz Joanny radośnie zajaśniała, a czoło rozkoszną pokryło się czerwonością.
Widać było perłowe ząbki, wychylające się z pod koralowych ustek, a gdy mąż ciekawy zapytywał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał tego poruszenia, z okiem wlepionem w rodzinny dom, pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na wroniego konia ulubionego, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i zwracał się często dla pożegnania przyjaciół.
Gdy ich opuszczał już, Joanna rzekła mu cicho:
— Szczególny z ciebie człowiek, panie Bussy; ja przyrzekałam ci wesele w Meridor a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona, pełnego ran od strzałów i mieczy.
Daleka droga także i dla rumaka nazwane go Jarnac, który na wymówienie tego nazwiska, wznosił łeb z pod gęsiej grzywy i iskrzącemi oczyma potaczał z pod osłabionej powieki.
W drodze Bussy znalazł zajęcie, a tem było pozyskanie serca starca, w którym na wstępie obudził nienawiść.
Poszczęściło mu się zapewne, bo szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridrr odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy niż kiedym wyjeżdżał.
— Za dwie godziny — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan jak na to zasługuję.
Nasi podróżni wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcela; ten odwieczny wjazd, lepszy nad inne, osobliwie w tej epoce gdy ta część miasta, najbrzydsza prawda, ale najbardziej paryzka, składała się z licznych kościołów i nieprzeliczonych domów.
— Zapewne jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Bussy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś nieco odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Baron umilkł; Bussy skierował drogę przez ulicę Grenelle Saint-Honoré.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których on tylko klucz posiadał, sam sobie osiodłał konia i wyjechał widząc się tylko z Remy le Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, zwyczajne spotkania, którym nawet rany nie przeszkadzały, natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w jakąś zasadzkę, ze los mu zawsze przyjazny odwrócił się i że poległ może od szpady, albo szturmaka.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencyę jego powrotu, w:ęcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylii.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Zdrów jest i cały.
Lecz gdyby go chciano pytać o więcej, nicby nieodpowiedział.
Tym człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, często wychodził z pałacu, nawet w nocy, a ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych swoich wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana i dobijających się o szczęście odebrania od niego wierzchowca.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam przyjaciele. Jak uważam, zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Patrzcie, patrzcie, dotykajcie mnie nawet. Moje dzieci, pomóżcie temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że on jest przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca, albowiem z początku nań nie zważali, sądząc z jego skromnych i nie modnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, i brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego, jakby z drugiego świata, pan ich lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Haudouin śmiejąc się, patrzył z daleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby radosny uśmiech spędzić z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana — zawołał Bussy.
— Jaki?... — zapytało na raz pięć, albo sześć głosów.
— Najlepszy, mój własny.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i aby go przyjąć jak tylko można najgodniej.
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwłasnowolnie.
Przyniesiono baronowi puhar złocony, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł starzec — idźmy prędzej, tam gdzie iść mamy.
— Jak tylko można najprędzej pójdziemy, bo nie tylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście moje.
— Co mówisz? przyznam się hrabio, używasz języka, którego ja nie rozumiem.
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa w swojem łonie nieodgadnione pociechy i że zbliżamy się do chwili, która nam jej skarby otworzy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dawszy znak, jakby chciał powiedzieć: zaraz powrócę, wyszedł z uśmiechem na ustach.
Jak spodziewał się tego, zastał młodego lekarza przy drzwiach; wziął go za rękę i poprowadził do oddzielnego gabinetu.
— I cóż mój Hipokratesie — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— W tym względzie, jestem w punkcie bardzo interesującym.
Bussy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Ja myślę, że w tem wszystkiem potrzeba do rozwiązania dramatu, ojca, którego chyba sam Bóg jak im cudownym ześle sposobem.
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwyczajną wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się na swoję korzyść wolny czas obrócić.
— Opowiedz mi co uczyniłeś, mój drogi?
— Najchętniej. Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy świętego Antoniego i świętej Katarzyny.
— Wybornie.
— Ztamtąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było mię widzieć, przynajmniej dostrzedz cień mężczyzny, ustawicznie, w jednym patrzącego kierunku, a ztąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słuszna uwaga; cóż więc uczyniłeś.
— O! panie hrabio, na wszystko są środki. — Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?... — zagadnął Bussy nie pojmując na co lekarzowi miłość przydaćby się mogła.
— Jak miałem, honor panu hrabiemu powiedzieć, zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kim takim?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej, w Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie mam pacycntów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“, jak nas uczyli w Sorbonie.
— Biedny Kemy, wierzaj mi, umiem oceniać twoje poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystkiego, nie ma mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, c dwa cale wyższa odemnie, a taka silna, że mię za kołnierz w górę podniesie, oprócz tego, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki? c— Cudownie opowiada.
— Czy doprawdy?
— Nieinaczej, przez nią wiesz wszystko, co się u jej pani dzieje. A co panie hrabio, ja myślałem, że ci będzie przyjemnie wiedzieć o wszystkiem.
— Haudouin, wybornym jesteś chłopcem, którego traf, albo Opatrzność, na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit” — odpowiedział Haudouin kołysząc się z radości.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie hrabio pamiętasz.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem; zaraz opowiem.
— Słucham.
— Nazajutrz po twoim hrabio wyjeździe, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich przyszłych myśli wyszła za kupnem żywności, co uskutecznia około ósmej, albo dziewiątej rano. Jak tylko ukazała się o dziesięć minut na dziesiątą, opuściłem stanowisko i udałem się za nią.
— Czy cię poznała?...
— Tak dobrze, że krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?...
— Wtedy pobiegłem za nią, i chociaż prędko uciekała, dogoniłem; wyobraź sobie, panie hrabio, kobiety zawsze dziwaczne.
— Jezus!.. — wykrzyknęła.
— Maryo Panno — dodałem.
To zapewne dobrze ją uprzedziło bo można było inaczej odpowiedzieć.
— Lekarz!... — rzekła.
— Piękna gosposia!.. — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, bo ja go nic znam wcale.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, ze nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego i rogu ulicy Ś-tej Katarzyny, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, abym cię widział wchodzącą i wychodzącą; jeżeli piękna panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do nowego mojego mieszkania.
— Ciszej!... — rzekła.
— A!.. widzisz!.. — odpowiedziałem.
— Tym oto sposobem zabrałem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak kochanek tylko może... z Gertrudą wszystko jest względne; lecz tem jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Wcale nie; ja badałem ją w sposób zupełnie obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten kawaler, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan — odpowiedziała.
— Leżał na łóżku twojej pani, więc sądziłem...
— Ah!... ten młody człowiek — odrzekła z westchnieniem — on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie wiecie nawet jego nazwiska? — zapytałem.
— Takiego nazwiska nie zapomina się...
— Jakże się więc nazywa?...
— Czy nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — odpowiedziałem — Bussy, waleczny Bussy.
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewnie twoja pani?...
— Moja pani zamężna.
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonku, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był raniony, interesujący i spoczywał na jej łóżku.
— Mówiąc szczerze — odrzekła Gertruda — moja pani myśli o nim niekiedy. Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie, gdy jesteśmy same.
— Wyborna dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? — zapytałem.
— Ja opowiadam pani, jak jest walecznym — odpowiedziała — bo w całym Paryżu to utrzymują; nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie.
— Ah!... znam ją, czy nie ta?....

Kto szuka przygody?

To d’Amboise młody.
Kto czuły i wierny?

Ah! to Bussy dzielny.
— Ta sama! — zawołała Gertruda. — Moja pani ustawicznie ją śpiewa.

Bussy uścisnął rękę młodego lekarza a przyjemne drżenie wstrząsnęło nim całym.
— Czy wszystko już? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasyconym.
— Fanie hrabio, ja wszystkiego się dowiem; ale cóż u licha! trudno wymagać wiele na jeden dzień, albo raczej, na jednę noc.


Rozdział XII.
OJCIEC I CÓRKA.

Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego, albowiem dwóch rzeczy z niego się dowiedział: najprzód, że pan de Monsoreau zawsze jest nienawidzonym i że on sam jest kochanym.
Przychylność młodego Remy, uradowała go także.
Bussy pojmował, że nie ma chwili do stracenia i że każda boleść starca, jest przekleństwem światu rzuconem.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa, kto może go pocieszyć, a odwleka tę pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli obadwa i udali się w drogę, w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego z niemałym podziwem pana de Meridor, który od dwudziestu lat nie będąc w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną od czasów króla Henryka II-go.
Pomimo podziwu, baron był coraz smutniejszy i to w miarę zbliżania się do celu podróży.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu to widzenie się?
Następnie, kiedy niekiedy spoglądał na Bussego i zapytywał się, dla czego tak na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich jego boleści.
Czyż nie byłoby stosowniej lekceważyć księcia, zamiast towarzyszyć Bussemu, a natomiast udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może mu powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Czyż on nie należy do tych, którzy ranią, a potem przykładają mające goić plastry, które właśnie więcej jeszcze zakrwawiają serce?
Przybyli na ulicę Ś-go Pawła.
Bussy jak zdolny wódz, kazał jechać naprzód lekarzowi i oświecać drogę.
Remy udał się do Gertrudy i powrócił z doniesieniem; że droga prowadząca do pani de Monsoreau, zupełnie jest bezpieczną.
Narady, jak łatwo się domyśleć, pomiędzy lekarzem a Bussym odbyły się tajemnie.
Baron tymczasem patrzył w około siebie zdumiony.
— Czy to tutaj — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Nie ze wszystKiem — odrzekł Bussy — lecz jeżeli to nie jego mieszkanie, to tu przebywa ukochana przez niego osoba.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy inaczej wcale żyjemy, lekkie paryzkie obyczaje zatrważają nas, i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę Andegaweński chce się widzieć z baronem de Meridor, może go przyjąć w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. W końcu — dodał starzec z westchnieniem — będąc uczciwym człowiekiem, dla czego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dla tego, żebyś mię przekonał, że moja Dyana żyłaby jeszcze, gdyby hańbę nad zgon przełożyła.
— Cierpliwości, panie baronie — rzekł Bussy ze szczerym uśmiechem, który najlepszym był środkiem przekonania — nie należy przedwcześnie uprzedzać się. Ręczę słowem honoru, nic tu podobnego nie znajdziesz. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna? Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?... a dla czego mówiłeś, że książę ją kochał:
— Bo zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie;” mnie zaś obiecywać pociechę, jest to cud przyrzekać.
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem, który czarował starego.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła oczyma zdumionemi na lekarza, Bussego, i na starca, tem bardziej, iż pojąć nie mogła, jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia — że Bussy wrócił i żąda z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Bądź łaskaw, panie baronie — rzekł Bussy robiąc miejsce.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a w tem dał się słyszeć głos Dyany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, pan de Bussy, proś niech wejdzie.
— Ten głos! — zawołał baron zatrzymując się na schodach — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź panie baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, gdy baron drżący spoglądał w około siebie, ze szczytu schodów, w pełnem świetle, ukazała się Dyana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca, chociaż nie wiedziała, że ojca ujrzy.
Na ten widok, który baron wziął za złudzenie, wydał krzyk straszny i wzniósłszy ręce do góry, z oczami obląkanemi, przedstawiał obraz przestrachu, tak że Dyana, mająca rzucić się w jego objęcia, stanęła również strwożona i osłupiała.
Baron wyciągnąwszy rękę, napotkał ramię Bussego i wsparł się na niem.
— Dyana żyje! — mówif baron.
— Dyana! moja Dyana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, czynny w wojnach obcych i domowych, stary dąb, którym śmierć Dyany zachwiała tylko, ów szermierz mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby spadł ze schodów, żeby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże, panie Bussy — zawołała Dyana zstępując ze schodów ku baronowi, co się stało mojemu ojcu?
Strwożona naglą bladością i dziwnem wrażeniem, zapytywała więcej spojrzeniem, niż głosem.
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła, opłakiwał cię, jak czuły ojciec najlepsze dziecię.
— Jakto! — zawołała Dyana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt — zawołał starzec odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczny! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — tak, masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystkie moje boleści. A! moja droga Dyano — mówił dalej przychylając głowę córki do siebie i podając rękę Bussemu.
Nagle wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, mimo doznanej radości, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety!... mój ojcze — odezwała się Dyana.
Bussy zebrał wszystkie siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan de Monsoreau moim zięciem! i nikt, nawet ty sama Dyano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, mój ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż — zapytał starzec — te wszystkie dziwne tajemnice!
— A! tak, tak, mój ojcze — zawołała Dyana — dla czego pan de Monsoreau śmierć moję rozgłosił? dla czego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszano spojrzenia Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron de Meridor.
— Cóż cię tak dziwi, mój ojcze — odrzekła Dyana tonem wyrzutu — wszak mi go rozkazałeś zaślubić?
— Tak, jeżeli ciebie ocali.
— Więc mię ocalił — rzekła półgłosem Dyana padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dla czegóż mi o twojej śmierci donosił? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz życie mi powrócić był zdolny?
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, moim obowiązkiem było wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec i teraz pozwól, że się oddalę:
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękały się księcia Andegaweńskiego, a teraz znowu się go pan Bussy obawia.
Dyana rzuciła spojrzenie na młodzieńca, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, równie jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę jaką do ciebie zaniosę i ty pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Dyana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej poleciłeś, na który ona sama zezwoliła.
Dyana złożyła ręce i łkać poczęła.
Tyle odpowiedzieć mogła Bussemu.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał albowiem, że za porywcza przychylność dla pana de Monsoreau, córce jego zgotowała nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— W rzeczy samej, ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy masz chęć dotrzymania słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego, mianowicie szlachcica i sam to hrabio czujesz najlepiej. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!... — mówiła Dyana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność powiedzieć, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem ujrzenia ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja się lękam tego człowieka; mój ojciec nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przenikam kata.
— Dyano, Dyano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili zatrzymywała; tak lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślonem? Panie baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym twoją niewinną ocalił córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele przebaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy — a ja!
Zmieszany pomimowolnem zapomnieniem się, Bussy błyskawicą oczów zakończył zdanie.
Dyana pojęła je zupełnie, a może lepiej niżby je całe wymówił.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż? Tak więc mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś odemnie, powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie, albo daremną, jest twoja trwoga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Dyana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Jak widzę — rzekł Bussy — cokolwiek mówię, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moję ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie. Wypełniłem moję powinność i nic więcej nie mam do działania. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, oddalam się, już nie ujrzysz mię więcej.
— A!... — wykrzyknęła Dyana, chwytając za rękę młodzieńca — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział chęć moję należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Dyany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej mi niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Dyany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązaną dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.


Rozdział XIII.
Jak przebudził się brat Gorenflot, i jak go przyjęto w klasztorze.

Zestawiliśmy naszego przyjaciela Chicota, przy śpiącym i swobodnie chrapiącym Gorenflocie; dał on znak oberżyście, aby się oddalił i światło zabrał z sobą, w przody mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że sam wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhomet ważną zauważy, okoliczność, że zwykle mnich je i pije a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Ztąd Chicot, mógł być pewnym, że oberżysta ust nawet nie otworzy, wszystko pokryje tajemnicą i postąpi jak mu zalecono.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen zarazem.
Dowód oczywisty, że sumienie i żołądek musiały być przeładowane.
Wyrazy wymawiane przez sen, połączone razem, tworzyły dziwną mieszaninę wymowy duchownej i maksym światowych.
Mimo tego, Chicot uważał, że w zupełnej ciemności trudno mu będzie przebrać Gorenflota tak, aby przebudziwszy się, nie mógł domyślać się co zaszło; po ciemku, mógł udeptać mnicha i przez ból przebudzić z sennego letargu.
Podmuchał więc na węgle w kominie, ażeby nieco rozjaśnić izbę.
Gdy Chicot dmuchał, Gorenflot przestał chrapać i mówił przez sen.
— Bracia moi! jak straszny wiatr, to gniew Boży, to wyziew, który mi daje natchnienie.
I znowu chrapał.
Słysząc, że znowu śpi, Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Bru! bru! to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał zatrudnienie i czekał chwilę.
— Bracia, znacie moje gorliwość — mówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia Gwizyusza.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna.
— Co pewna?... — zapytał Chicot podnosząc mnicha, aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy jak wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i brat Gorenflot pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
To nie obliczone poruszenie spowodowało, że mnich jedno oko otworzył i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz rękami.
— A! to pijany — rzekł Chicot kończąc wdziewanie habitu, i zarzucając mnichowi kaptur na głowę.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystyan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz mi wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moję — mruczał mnich i wiatr z północy, jaki zesłał, zmienił się w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety, aby z nich zrobić poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął obok towarzysza biesiady.
Dzień biały i głos chrapowaty gospodarza łającego kuchcików, ledwie zdołały przebić ciemną mgłę snu, jaka Gorenflota otaczała.
Zaledwie zdołał się podnieść i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez palce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie, a to tak naturalnie, iż mógł złudzić każdego.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha biały dzień, a ja widzę tu noc spędziłem.
Później zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni, o czem Chicot zapomniał.
— To szczególniejsza — mówił — śniło mi się żem umarł i że mię obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen obwinął się białym obrusem, który był poplamiony winem czerwonem.
— Szczęściem, że to tylko sen — mówił Gorenflot spoglądając w około siebie.
Na raz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— Ślicznie być pijakiem!... — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota. A jak to dobrze tak spać. A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby on spał na prawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi dobrze poradził.
Chicot jeszcze mocniej począł chrapać, a głos jego podobnym był do dźwięku trąby.
— Nie — rzekł Gorenflot — toby mu nadało wyższość nademną. Ja bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć; fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. A! gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, lekko wyjął z kieszeni dobrze nabitą kieskę i schował za koszulę przy piersiach.
Potrzebną była ta ostrożność, albowiem Gorenflot zbliżył się do swego przyjaciela i szeptał te melancholijne wyrazy:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić talara; ale że jego sen szanuję... muszę wziąć sam.
To mówiąc, brat Gorenflot, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— To szczególniejsza!... — rzekł — nic nie ma w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot tym czasem wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jednę z kieszeni zwierzchniej swojej sukni.
— I w kapeluszu nic nie ma; to mię zadziwia, bo Chicot chociaż trefniś, ale ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, który mu na pół twarz przedzielił; zapomniałem o twojem kratowanem odzieniu.
I wśliznął weń rękę, zkąd pustą kieskę wyciągnął.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię nic rzekłszy słowa do gospodarza i uciekł w końcu.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował do kieszeni i opierając się w oknie, gdzie promień słońca zaglądał, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąść mogli; przecież Gorenflot nie myślał o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej więcej płodna imaginacya.
Ujrzawszy zdala bramę klasztorną, znalazł ją więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Kiedy wychodził z ulicy świętego Jakóba, ruch pomiędzy zakonnikami, powstały w chwili ujrzenia go, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem biedny, zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Idąc, wytężył uszy ku braciom, którzy nie mieli widać ochoty z nim rozmawiać.
— Niestety!... — rzekł Gorenflot — już nie poznają mię więcej, jestem jak owca wypędzona z owczarni.
Nakoniec, jeden ośmieli! się odezwać:
— Biedny bracie!
Gorenflot westchnął i wzniósł oczy w górę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— A! mój Boże!
— A! mój Boże — dodał trzeci — kazano abyś jak powrócisz, natychmiast szedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I więcej umarły, niż żywy, wszedł do klasztoru.
— A! to ty?.. — zawołał brat furtyan, pójdź, pójdź prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, nie prowadził, ale ciągnął do mieszkania przeora.
Tam znowu drzwi się za nim zamknęły.
— A! to ty — rzekł opat.
— Wielebny — mruczał mnich.
— Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Za nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, wszak prawda?..
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich — którego czoło zimnym pokrywało się potem.
— A!... bracie — zawołał opat — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Nie ma potrzeby. Twoje wyjście...
— Nie ma potrzeby — pomyślał sobie Gorentlot — tem leniej, bo sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówił Opat.
— Chwila szalu i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty za wielkie, są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakim wyjściu mówiłeś.
— O wyjściu dzisiejszej nocy.
— Za klasztor?... — zapytał mnich bojaźliwie.
— Nie, do klasztoru.
— Do klasztoru... ja?...
— Tak, ty.
Gorenflot w nos się podrapał, pojął, ze coś cudownego się stało.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość!. — rzekł do siebie Gorenflot — zatem byłem i śmiały?...
— Raczej, mój synu, nie rozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy krwistemu przebaczać temperamentowi — ja się poprawię, mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojnym o nas i o ciebie zarazem. Gdyby to jeszcze było między naszymi, to nic.
— Jakto! — rzekł Gorenflot — więc to było na świecie?...

-Jakby na świecie, bo pomiędzy naszemi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej nie zapomnieli mowy.
— Z mojej mowy?... — zapytał zdziwiony Gorenflot.
— Przyznaję, że była piękna, przyznaję, że oklaski mogły cię upoić, że zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę; lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę, to sam przyznasz, że za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których wyraz podziwienia zajaśniał.
— Teraz — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał, który wre w twoich piersiach, zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie tyle jest oczów złośliwych. Życzyłbym ci uwolnić się od nich.
— Gdzie, mój ojcze?... — zapytał Gorenflot, pewny, że koza go czeka.
— Na prowincyę.
— Wygnanie! — zawołał Gorenflot.
— Pozostając, możesz doznać co gorszego, mój bracie.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony wiecznem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie wieczne, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za niespanie w klasztorze.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, mój bracie, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincyi; to, co mówiłeś, niebezpiecznem jest i niepodobnem przed oczyma króla; na prowincyi zaś snadnem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bracie Gorenflot, bo może być zapóźno i kto wie, czy łucznicy nieotrzymali rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich, trwożnie zataczając oczyma, albowiem nie pojmując, o co rzecz chodzi, nie mógł zważyć wielkości winy — łucznicy!.. mówisz, i cóż ja uczyniłem łucznikom?.
— Prawda, ty z niemi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
— Alboż mnie oskarżono? — rzekł brat Gorenflot.
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać, wielebny ojcze?... Łatwo to mówić, z czego będę żył, skoro wyjadę?..
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu i w tem masz środek utrzymania. Z kwesty, dawniej drugich żywiłeś, teraz karm sam siebie, prócz tego, bądź spokojny; system, jaki rozwinąłeś, wielu ci zyska na prowincyi stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, pchnął go z lekka, ale tak przecież, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam, całe zgromadzenie czekało brata Gorenflot.
Zaledwie ukazał się, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
Uszanowanie zaszło tak daleko, że chciano go w nogi całować.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — inny mówił zakonnik, ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfred de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł znów inny, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, w końcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jakby anioł mściciel pokazywał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wyśliznęło mu się z ust, za bramą:
— Powaryowali, czy co?... Jeżeli nie oni, to chyba ja zgłupiałem.


Rozdział XIV.
Jak brat Gorenflot wmówił w siebie, że jest lunatykiem, i jak tę słabość opłakiwał.

Aż do nieszczęśliwego dnia, w którym na biednego mnicha spadło niespodziane nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładnego to jest: wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał świeżem odetchnąć powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież Bogu i kuchni klasztornej polecał siebie i po licznych krążeniach po mieście, wstępował pod „Bóg obfitości”, gdzie jałmużnę dawano w gotowiźnie i polepszał skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Pomiędzy najlepszych swoich przyjaciół liczył Chicota, z którym nie raz zjadł dobrą wieczerzę, albo śniadanie.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień a nawet po kilka razy; to znowu minęło piętnaście dni, miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, to procesyi, to podróży, a często i fantastycznych trefnisia wycieczek.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których jak dla dzieci wojskowych, dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni; dla tego, nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta i bez kwiatka apostolicznego, równie jak słowa Ś-go Łukasza:
„Szukaj, a znajdziesz.”
Gorenflot czuł się strudzonym nawet przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą było rzeczą, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie dlań obcego, ale strasznego, według słów przeora.
Biedny mnich nie był tak zręcznym, aby ukryć w twarzy uczucia swoje i zmienić postać przebraniem się; postanowił więc puścić się w bród i przeszedł bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby go łączniki, albo szwajcary nie napastowali.
Skoro dostał się na otwarte pole, o pięćset kroków od bramy miasta, nad brzegiem przekopu, zielonego pierwszą wiosenną trawką, kiedy wesołe słońce wzniosło się nad nim, cisza i spokojność obiegły w około, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Gdyby Gorenfiot miał cytrę i zawiesił ją napłaczącej wierzbie, mógłby być podobnym do owych hebrajczyków, którzy w Babilonie opłakiwali zniszczenie Jerozolimy i mógłby przypominać sławny wiersz: „Saper flumina Babiloni.”
Gorenflot tem bardziej wzdychał, że dziewiąta rano dochodziła, o której zwykle obiadowano w klasztorze, a to stosownie do zwyczaju zaprowadzonego w 1578 roku, gdy król Karol V-ty obiadował o ósmej, zaraz po mszy.
Łatwiej by było pouczyć ziarna piasku na brzegu morza, aniżeli wypowiedzieć sprzeczne myśli, jakie się rodziły w głowie zacnego kwestarza, skoro był na czczo.
Pierwszym pomysłem, a nie prędko mógł go pokonać, było, aby powrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Pokonawszy tę myśl, przeszło kwadrans w mózgu wiercącą, przyszła mu nowa, więcej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości” poszukać tam Chicota a znalazłszy go, przełożyć okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela pensyi stałej.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą dobrze rozważał.
Nakoniec nowa a śmiała idea podniecać go poczęła; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Mesle i kwestować na swój rachunek zacznie.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; obudzał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono; przesuwały mu się przed oczyma dary, pobożne twarze i napełnione sakwy.
Przyznać trzeba, że myśli brata Gorenflot ustawicznie krążyły koło jadła i spoczynku, tych dwóch patronów szatana, którzy w dzień ostateczny będą bronili spraw naszych.
Tymczasem, godny nasz mnich, skłaniał się ku nim, nie bacząc na swoję duszę.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan ten zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się na spotkanie łuczników, sierżantów i władz duchownych, nieprzyjemnych wcale dla włóczęgów.
Prócz tego, nowe niebezpieczeństwo groziło; kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie nie bardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle od bramy Bordelle ujrzał jeźdzca.
Mężczyzna ten zsiadł z konia, przed domem odległym od Gorenflota na jakie pięćset kroków zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo zazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę, jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni; znowu zniknął przed oczyma mnicha.
— Zapewne jakieś czaty — pomyślał Gorenflot. — Gdybym się nie bał łuczników, wiedziałbym co uczynić.
W tej chwili, jeździec będący na czatach, ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem, z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Gorenflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, zachwiał się na koniu, jakby go nagle siły odbiegły.
Usłyszał bowiem tentent koni pochodzący z bramy miejskiej.
W rzeczy samej, trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie przybrał postawę Strzelca na czatach.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która nie zasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak minął, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot — okoliczność ta musi mi korzyść przynieść. Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu, Gorenflot skierował się ku domowi; zbliżając się do niego przypominał sobie w myśli: rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających; następnie mówił do siebie:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach, stracił odwagę i nie nos ale ucho podrapał.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął.
Jak na mnicha był to wielki postęp, lecz już w owym czasie mówiono: potrzeba, matką przemysłu.
— Dobra myśl — powtórzył — i bardzo dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dla tego pewnie jałmużny opatrzy. Kiedy spotkam jakiego uczonego zapytam go: czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co mi uczony przykaże, i tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś żadnego uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem sobie śniadanie.
Dla dokonania zamiaru, Gorenflot stanął przy murze i czekał.
W pięć minut, drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz” i pięć „Zdrowaś” mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął zdumiony mnich.
— Do dyabła! gdzie idziesz, przyjacielu? — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, ja wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Gdzie stanę. Ale ty przyjacielu, skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, muszę cię mieć w podejrzeniu.
— W jakiem?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus, Marya! jabym ciebie miał szpiegować? Boże! widziałem cię i tyle...
— Widziałeś?
— Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot; chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— No, kochanku, powiedz mi, co tu robisz za miastem?
— Niestety! panie Chicot, jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się, wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który za wielkie nieszczęścia na litość zasługuje.
— Moi bracia — rzekł — odepchneli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to za co?
— Słuchaj panie Chicot — — odpowiedział mnich kładąc rękę na sercu — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, ja nie wem za co.
— Możeś kochanku dzisiejszej nocy miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie do woli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja od wczoraj robiłem.
— Tak wiem, od ósmej do dziesiątej; ale potem, od dziesiątej do trzeciej....
— Jakto! od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
— Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Gdzie idę, ty mnie pytałeś?
— Tak, pytałem.
— I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę — rzekł do siebie Gorenflot.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Aristoteles.
— Straszne były rzeczy w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż ciebie uwiężą.
— Chicot!... — zawołał Gorenflot — ty mi oczy otwierasz; czy ja zupełnie byłem obudzony?...
— Muszę ci powiedzieć, przyjacielu, że dziwnym mi się zdawałeś; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i przez sen mówisz.
— Jednak to pewna, żem się obudził pod „Rogiem obfitości.”
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!.. nic dziwnego?... wszak mówisz, że z tamtąd wyszedłem o dziesiątej?...
— Tak, ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś drzwi zostawił otworem i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że mi było zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Jakto!... czy prawda?... — zapytaj pana Bonhomet.
— Pana Bonhomet?...
— Tak, bo on ci drzwi otwierał. Nawet powiem ci, że powróciwszy, sapałeś z dumy, a ja tobie mówiłem: A fe!... duma szpeci człowieka, a mianowicie, gdy kto jest zakonnikiem.
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z powodu twej mowy, z pochwał, udzielonych przez księcia Gwizyusza i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz wszystko rozumiem — odpowiedział Gorenflot.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u dyabła?.. Na zgromadzeniu „Świętej Jedności”, wszak prawda?...
Gorenflot opuścił głowę na piersi i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... — zapytał Chicot — co to znaczy?...
— To znaczy, panie Chicot — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materyą do tego stopnia, iż kiedy ciało usypia, duch działa, i mimo uśpienia, zmusza je do czynności...
— A!.. to cudowne — rzekł Chicot — powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, giestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nie naturalnego. „Vade, retro satanas.”
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz, Chicocie?... — zawołał Gorenflot. — „Tu quoque Brute?...” tegom się nigdy po tobie nie spodziewał.
I rozpaczając chciał stłumić łkanie.
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą i rzekł?...
— Coś mówił?...
— Kiedy?...
— Teraz.
— Niestety!... ja nie wiem; o mało nie zwaryuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przynajmniej przeor zalecił.
— W którą stronę?.. — zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba — odpowiedział.
— I idziesz...
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce w górę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Ja ci coś lepszego zrobię.
— Zobaczymy.
— Mówiłem ci, że będę podróżował.
— Prawda, mówiłeś...
— A więc biorę cię z sobą.
Gorenflot spojrzał na gaskończyka nieufnie, jakby nie wierzył wyświadczonej łasce.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę ja wcale nie wchodzę. Czy przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?..
— Patrzaj — odpowiedział Cbicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?..
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zabiłbyś go.
— A zatem co począć?... — zapytał Gorenflot z kłopotem.
— Rzecz bardzo prosta; ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak pić lubisz, zatem, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem: tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Tutaj, wznieś oczy w górę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi była oberża.
a mnich idąc za kierunkiem ręki Chicota, wyczytał:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina.”
Trudno opisać zmiany, jaka zabłysła twarz Gorenflota; postać rozpromieniła się, oczy zaiskrzyły i gęba ukazała dwa rzędy białych i głodnych zębów. Nakoniec, wzniósł dziękczynnie ręce do góry, podskoczył i zaśpiewał:

To rozkosz prawdziwa

Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i wina

Na świecie nie chcę żyć.

— Wybornie!... zawołał Chicot, nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem osła dla ciebie poszukam.

Koniec tomu drugiego.


Rozdział I.
Jak brat Gorenflot podróżował na ośle, nazwanym Panurgus, i dowiedział się wiele rzeczy, o których nie wiedział.

Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, nie pospolitą, okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości” dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicot dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Gorenflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wolem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
W owym czasie, za podobnego osła płaciło się dwadzieścia franków.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwierzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosek — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus”.
Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosem, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chicota tak był rozkazujący, a prócz tego, było w nim przyrzeczenie popasa, że Gorenflot nie tylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melun!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach osła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak Chicot utrzymywał.
Skoro Chicot dosiadł swojego koma, jak dzielny jeździec, obadwa nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystając z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze swojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwanaście dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osia i dla mnicha.
Chicot potrząsł głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, abym o ważnej uprzedził rzeczy. Do milion dyabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Chicot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dla tego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem. Alboż ja nie jadę dla rozszerzania wiary dla twojej przyjemności? Im wolniej będziemy jechali, tem bardziej wiara się rozszerzy, im wolniej pojedziemy, tem lepiej się ubawisz.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawił w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta chciałbym je z paryzkiemi porównać. Cóż na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł gaskończyk — jechać potrzeba jak najśpieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na swego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą, na koniu, aby jak utrzymywał, wygodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, po« stanowił trzymać się grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osie! rycząc, biegł z tylu.
W pierwszych chwilach, bał się Gorenflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, albowiem zatrudniony był usadowieniem się, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał na Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając konia ostrogą.
— Jakto nie ze wszystkiem! — zawołał mnich — na co zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopem! — odpowiedział gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopem; ale je o krok zupełnie nie zadawalniał jeźdzca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Powiedz mi panie Chicot — zapytał czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię — Naprzód! naprzód. — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy, stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensyi do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie nie zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Panurgus już nie ma sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazyi człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, aby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy mula.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, za cóż tak ciężko mnie karzesz?
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagle, że biedne zwierzę, o mało nie padło na przednie nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, nie łatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
— Co to za człowiek? — pomyślał sobie Gorenflot — czy go wściekły pies ukąsił?
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześliznął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł staczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzią, przecież niechcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździć, każemy sobie upiec wieprzowiny, z parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— Czy nie żartujesz?... -zapytał mnich uradowany.
— Bynajmniej.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się. oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, i od tyłu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy.
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy spiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutno!...
I wydał ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie obce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt dług1 i gruby zarazem.
Panurgus chociaż osioł, uważał co się dzieje w około niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jego grzbietowi. Spojrzał na Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.
Gaskończyk zabrał kij z sobą.


Rozdział II.
Jakim sposobem Gorenflot zamienił osła na muła, a muła na konia.

Przeszkody, stawiane ze strony Gorenflota, miały swój kres, przynajmniej na dzisiaj.
Po małym spoczynku puszczono się w drogę, i zatrzymano następnie, o trzy ćwierci mili, w sąsiednim zajeździe.
Chicot kazał sobie dać pokój, którego okna wychodziły na drogę, a następnie zastawić wieczerzę; jadło nie było jednak głownem zatrudnieniem trefnisia, albowiem jadł pół gębkiem, a patrzył i słuchał całemi siłami.
Ta baczność trwała do godziny dziesiątej wieczorem, poczem Chicot polecił dać podwójną porcyę owsa koniowi i osłowi i zapowiedział wyjazd o świcie.
Słysząc to Gorenflot, zaledwie od godziny uśpiony, osobliwie po dobrej wieczerzy i wybornem winie, ciężkie wydał westchnienie.
— O świcie?
— A cóż u licha!... — zawołał Chicot — przecież o tej godzinie przywykłeś wstawać.
— Po co?
— Na pacierze.
— Ja byłem uwolniony przez przeora od pacierzy.
Chicot wzniósł ramiona i wyraz „próżniaki“ skonał na jego ustach.
— Tak, próżniaki — odparł Gorenflot — ale dlaczego?
— Człowiek jest stworzony do pracy — rzekł treściwie gaskończyk.
— A mnich do spoczynku — zakończył braciszek, albowiem mnich jest wyjątkiem z pomiędzy ludzi.
Zadowolony tą odpowiedzią, Gorenflot odszedł z powagą i położył się na łóżku, jakie Chicot, pragnąc mieć oko na niego, we własnym kazał usłać pokoju.
Nazajutrz, o świcie, gdyby Gorenflot ciężkim snem nie zasypiał, mógłby był widzieć jak Chicot wstaje, zbliża się do okna i z za firanek robi spostrzeżenia.
Nagle trefniś cofnął się i gdyby mnich nie spał, słyszałby był tentent trzech mułów na bruku.
Chicot poszedł do Gorenflota, wstrząsnął nim, aż ten oczy otworzył.
— Czyż i chwili nie dasz mi spokojności?... — rzekł mnich, który spał jak zabity od sześciu godzin.
— Dalej, dalej — mówił Chicot — ubieraj się i jedźmy.
— A śniadanie?... — zrobił mnich uwagę.
— Zjemy na drodze do Montereau.
— Co to za Montereau?... — zapytał mnich zupełnie nie znający geografii.
— Montereau jest miasto, w którem się jada śniadanie, to dla ciebie dosyć.
— Dobrze, dobrze — zwięźle odrzekł Gorenflot.
— A teraz braciszku, idę płacić za nocleg i jeżeli za pięć minut nie będziesz gotów, jadę bez ciebie.
Chociaż strój mnicha nie wielki, potrzebował nań przecież sześć minut, przybywszy więc do bramy, ujrzał Chicota już w drodze.
Zakonnik podciął Panurga, a ten zachęcony podwójną, porcyą owsa, dobrowolnie zaczął biedź galopem i tym sposobem wkrótce jechał obok gaskończyka.
Chicot siedział prosto na koniu, co chciał naśladować Gorenflot i wyciągnąwszy szyję, ujrzał trzech mułów trzech jeźdzców, zjeżdżających ze wzgórza.
Mnich westchnął ciężko pomyślawszy jak przykro jest, gdy obcy wpływ działa na nas.
Tym razem, Chicot dotrzymał słowa i śniadano w Montereau.
Dzień był bardzo podobny do poprzedzającego i prawie te same sprowadził przygody. Krótko opowiemy jego szczegóły, tem pewniej, ze Gorenflot zupełnie na los się spuścił i mało go obchodziło, gdy Chicot utracił zwyczajną sobie wesołość, czego powodem było, że stracił z oczów podróżnych, za któremi gonił, i dlatego źle wieczerzał, a nawet i spał nie dobrze.
Gorenflot jadł i pił za dwóch, śpiewał wesoło, a Chicot na wszystko był obojętnym.
Zaledwie zaświtało, powstał, poruszył swoje go towarzysza i obadwa wsiadłszy na swoje wierzchowce puścili się kłusem, następnie zaś galopem.
Wszystko daremnie, mułów nie było widać. Około południa; osioł i koń były wykończone Chicot udał się przy moście Villeneuve-le Roi do wynajmującego konie.
— Czy nie widziałeś — zapytał — trzech ludzi jadących na mułach, którzy powinni byli tędy rano przejeżdżać.
— Rano? nie panie — odpowiedział wynajmujący konie — zdaje mi się, że wczoraj.
— Wczoraj?
— Tak, o siódmej w wieczór.
— Widziałeś ich?
— Tak, jak zwyczajnie podróżnych.
— Nie domyślałeś się jakiego są stanu?
— Jeden zdawał się panem, drugi zaś służącym.
— To oni!... — rzekł Chicot dał mu talara, Następnie, mówił do siebie:
— Wczoraj wieczór, o siódmej, do licha! wyprzedzili mię o dwanaście godzin. Nie traćmy czasu. Odwaga!
— Słuchaj, panie Chicot — rzekł mnich — odwaga, ale pewno nie ma jej mój Panurgus.
W rzeczy samej, biedne zwierzę chwiało się na nogach i udzielało swojej słabości mnichowi.
— I twój koń nie w lepszy na stanie — rzekł Gorenflot.
Biedne zwierzę skutkiem pośpiesznego biegu, stało spocone i pieniło się okropnie.
Chicot obejrzał osła i konia i zdawał się podzielać zdanie towarzysza.
Gorenflot odetchnął, gdy nagle odezwał się Chicot:
— Mój bracie — rzekł — idzie o wielki cel.
— Zapewne dążymy doń od kilku dni — zawołał Gorenflot, którego twarz zmieniła się nim całe usłyszał zdanie.
— Musimy się rozłączyć — rzekł Chicot biorąc jak to mówią wstępnym bojem wołu za rogi.
— Ba... — odrzekł Gorenflot — zawsze żarty, dlaczego mamy się rozłączać?
— Braciszku, ty lubisz jeździć powoli.
— A! przez Boga żywego — odpowiedział Gorenflot — pędzimy jak wiatr, i ty mówisz, że jedziemy powoli; wszakeśmy pięć godzin wciąż galopowali.
— To nie dosyć. — A więc jedzmy: prędzej będziemy jechali, tem prędzej staniemy; bo sądzę, że gdzieśkolwiek będzie kres naszej podróży.
— Mój koń iść nie może i twój osioł sił nie ma.
— A więc cóż czynić?
— Pozostawimy je tutaj, a zabierzemy z powrotem.
— Więc myślisz iść na piechotę?
— Bynajmniej, pojedziemy na mułach.
— A zkąd je weźmiemy?
— Kupimy.
— Dalej więc — rzekł Gorenflot z westchnień — jeszcze tę ofiarę uczynię.
— Dobrze.
— Więc staraj się o muły.
— Wybornie, braciszku, zaczynasz się poprawiać; niech gospodarz ma staranie o moim Bayardzie i o twoim Panurgu, a ja tymczasem pójdę za mułami.
Gorenflot wcale się nie zmartwił; przez cztery dni posiadania Panurga, poznał nie przymioty, ale wady jego, z których najgłówniejszemi były: lenistwo, upór i obżarstwo.
W tym względzie, Gorenflot widział niejakie do siebie podobieństwo z Panurgiem, tylko że prócz tego, mnich był samolubem i nie tyle go bolał rozdział z rumakiem, jak myśl rozdzielenia się z Chicotem i z jego pieniędzmi.
Chicot powrócił z dwoma mułami, na których dnia tego ujechali dwadzieścia mil, tak, że wieczorem stanęli przed zajazdem i zastali tych, których gonili.
— A! — odetchnął.
— A! — powtórzył mnich.
Wprawne oko gaskończyka nie mogło poznać siodeł, ni jeźdzców, bo muły były zupełnie rozebrane, a jeźdzcy zniknęli.
Co więcej, mułów otoczyli ludzie nieznajomi i zdawali się oglądać; pomiędzy niemi był masztalerz i stajenny Franciszkanów, oglądający im nogi i uszy.
Drżenie przebiegło po ciele Chicota.
— Zbliż się do Franciszkanów — rzekł do Gorenflota — mnich z mnichem może mówić poufałej i zapytaj się, zkąd są te muły? potem spytaj, czy chcą je sprzedać i jaka ich cena? Dowiedziawszy się tego wszystkiego, powracaj.
Gorenflot chcąc zaspokoić swojego przyjaciela, pobiegł spiesznie i powrócił niedługo.
— Otóż wszystko wyjaśnione — rzekł.
— Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Cóż u licha! na drodze do Lyonu — odrzekł Chicot — ale mnie o co innego chodzi.
— Mówiłeś mi, że chcesz wiedzieć co się stało z właścicielami mułów.
— Tak, i...
— Ten, który zdawał się panem....
— Dobrze.
— Udał się ku Avignon drogą skróconą, jak się zdaje przez Chateau, Chinon i Privas.
— Sam?
— Jakto, sam?
— Czy sam udał się w tę drogę?
— Z lokajem.
— A drugi służący?
— W dalszą pojechał drogę.
— Ku Lyonowi?
— Ku Lyonowi.
— Wybornie. Dla czego pan udał się ku Avignon? Ja myślałem, że pojedzie do Rzymu — zastanowił się Chicot, jakby mówił do siebie — lecz pytam cię o rzeczy, o których wiedzieć nie możesz — dodał.
— Jakto nie mogę wiedzieć?
— A ty zkąd?
— Wiem, że do Avignon, bo jego Świętobliwość Grzegorz XIII-ty do Avignonu przysłał legata pełnomocnego.
— Teraz rozumiem. A muły?...
— Muły, ponieważ były zmęczone, sprzedano masztalerzowi, który chce odprzedać je Franciszkanom.
— Za ile?...
— Za piętnaście pistolów.
— A jakże dalej pojechali?...
— Na koniach, które kupili.
— Od kogo?...
— Od przechodzącego tędy kapitana.
— Na szatana!.. — zawołał Chicot — wybornym jesteś człowiekiem i od dzisiaj dopiero wiem, co wart jesteś.
Gorenflot na pięcie się wykręcił.
— Teraz — rzekł Chicot — skończ, co zacząłeś.
— Cóż mam czynić?...
Chicot zarzucił uzdeczkę na mnicha.
— Zapiać dwadzieścia pistolów Franciszkanom, i przyprowadź tu muły; zapewne ci odstąpią.
— Zapewne; a nie, to pójdę na skargę do gwardyana.
— Wybornie.
— A jak dalej pojedziemy?.. — zapytał Gorenflot.
— Na koniach.
Mnich podrapał się w głowę.
Chicot mówił:
— Dalej, dalej, mój koniuszy.
— Nie wielki zaszczyt — odrzekł Gorenflot — gdzież ciebie znajdę?..
— Na placu.
— Więc mię czekaj.
Mnich udał się do Franciszkanów, Chicot przeszedłszy wązką uliczkę, wszedł na rynek miasteczka.
W oberży, pod „Śmiałym kogutem”, zastał owego kapitana, u którego kupiono konie, pijącego wino, a zabrawszy z nim znajomość, przekonał się o tem co mu powiedział Gorenflot.
Za chwilę, taka pomiędzy niemi nastąpiła zażyłość, że z największą chęcią odstąpił naszemu trefnisiowi parę koni, za trzydzieści pięć pistolów.
Szło tylko o kupno siodeł i uzdeczek, lecz Chicot z wielką radością ujrzał powracającego mnicha, niosącego na ramieniu dwa siodła a w ręku dwie uzdeczki.
— Co to masz, bracie? — zapytał.
— Siodła i uzdeczki z mułów.
— Zatem je zatrzymałeś, przyjacielu?... — zapytał Chicot z uśmiechem.
— Jak wadzisz.
— A muły?...
— Odprzedałem.
— A zapłacono ci?
— Oto pieniądze.
I Gorenflot brząknął pieniędzmi w kieszeni.
— Na Boga! — zawołał Chicot — braciszku, ty jesteś wielkim człowiekiem.
— Tak sobie — odpowiedział Gorenflot ze skromnością.
— No, dalej do dzieła!..
— Ale mi się pić chce — odparł mnich.
— Pij, a ja będę siodłał konie; tylko pij nie wiele.
— Butelkę tylko.
— Niech będzie butelka.
— Gorenflot wypił dwie i resztę pieniędzy powrócił Chicotowi.
Już Chicot chciał pozostawić mnichowi resztę pieniędzy, lecz przyszło mu na myśl, że chcąc posiadać posłuszeństwo zacnego braciszka, trzeba go wciąż utrzymywać zawisłym. Za nim mnich postrzegł jego zamysł, wziął pieniądze i wsiadł na konia.
Gorenflot to samo uczynił z pomocą remontowego kapitana, który, jako pobożny, podtrzymał mu strzemię i w zamian za to, otrzymał duchowne błogosławieństwo.
— Na szczęście — rzekł Chicot, puszczając się galopem, konie są zdrowe.
Gorenflot widząc wieczerzę przed sobą, popędzał konia, a chociaż wprawniejszy w konnem jeżdżeniu, bo nie trzymał się grzywy i ogona, jak dawniej, pochwycił się za siodło i pędził na równi z Chicotem.
Wreszcie, ponieważ przekładał galop nad kłusa, ilekroć Chicot miarkował jazdę, on go wyprzedzał i pędził.
Szlachetne usiłowania nie bywają bezowocne i nazajutrz wieczorem, pod Chalons, Chicot ujrzał znowu Mikołaja Dawid, zawsze przebranego za lokaja i razem z nim prawie ósmego dnia po po wyjeździć z Paryża, wjechał do Lyonu.
Było to prawie w tym samym czasie, kiedy Bussy, Saint-Luc i jego żona przybyli do zamku de Meridor.


Rozdział III.
Jak Chicot i jego towarzysz stanęli w zajeździe pod Łabędziem i jak ich przyjął gospodarz.

Pan Mikołaj Dawid, przebrany za lokaja, skierował się na plac Terreaux i wybrał najlepszy zajazd, pod znakiem „Łabędzia!“.
Chicot, widząc jak zajeżdża, zatrzymał się na chwilę, aby się przekonać, czy znalazł miejsce czy tam się zatrzyma.
— Jak ci się podoba zajazd pod „Łabędziem?“ — zapytał gaskończyk swego towarzysza podróży.
— Dlaczego nie?... — odpowiedział.
— Udaj, się tam, zażądaj osobnego pokoju i powiedz, że czekasz na swego brata; ja będę się czas niejaki przechadzał i przyjdę, gdy noc zapadnie. Tymczasem, poznaj dobrze rozkład domu i czekaj na progu, abym nie błądził i do obcych łudzi nie pukał. Rozumiesz?
— Zupełnie — odrzekł Gorenflot.
— Wybierz pokój obszerny, wesoły i jeśli można przyległy pokojowi podróżnego, który dopiero co przybył; staraj się, aby okna wychodziły na ulicę nie wymieniaj mojego nazwiska i złote góry obiecuj kucharzowi.
— Z chęcią wszystko uczynię.
W rzeczy samej, ze wszystkiego wywiązał się Gorenflot.
Gdy obrał stancyą i noc zapadła, poszedł po Chicota.
Przebiegły mnich zrobił uwagę, że chociaż ich stancya na innem jest piętrze jak Dawida, przez cienką tarcicę można dziurę przewiercić, jeżeli tego potrzeba zajdzie.
Chicot słuchał z uwagą, a patrząc na słuchacza i mówcę, rzecby można, że jeden wnika w drugiego.
Skoro mnich skończył, Chicot rzekł:
— Za to wszystko godzien jesteś nagrody i dzisiaj na wieczerzę będziesz miał wino Xeros, daję ci na to słowo honoru.
— Nie znam smaku tego wina, ale musi być wyborne — odrzekł Gorenflot.
— Co u licha!... — odrzekł Chicot zajmując mieszkanie — ja ci powiadam, że za godzinę je poznasz.
Potem przywołał gospodarza.
Zarzuci ktoś może, że opowiadający ty historyę, za nadto włóczy swoich bohaterów po oberżach i zajazdach; lecz zupełnie nie jest to wina autora, że jedne z osób działających podróżują unikając gniewu króla, inne gonią za kochankami i że dla tego, jedne udają się na północ, drugie na południe.
Prócz tego w czasie, o którym mówimy, drogi były niegodziwe i długie, dla tego też musiały być zajazdy.
Nie było table d’hôte, ale karczmy, oberże i hotele.
Zajazd, w którym znajdował się Chicot, nazywano hotelem.
Przyzwany gospodarz, oświadczył, że będąc zajęty dawniej przybyłym, później dopiero spełni nowych gości żądania.
Chicot odgadł, że tym gościem był adwokat.
— Co oni z sobą mówią?... — zapytał Chicot Gorenflota.
— Czy sądzisz, że gospodarz i gość są w zmowie?
— Nie inaczej; ta figura, którąśmy spotykali i...
— Gospodarz rozmawia z człowiekiem przebranym za lokaja.
— Zapewne; ale on zmienił odzież na czarne ubranie.
— Tem widoczniej, że gospodarz do intrygi należy.
— Czy chcesz — zapytał Gorenflot — abym wybadał jego żonę?
— Wolę, żebyś się przeszedł po mieście.
— A wieczerza?... — zagadnął Gorenflot.
— Przygotuję tymczasem; a na drogę, masz talara.
Gorenflot przyjął talara z wdzięcznością.
Wyszedł więc, podkasawszy habit i schowawszy pieniądz do kieszeni.
Zaledwie Gorenflot opuścił pokój, aliści Chicot dużym gwoździem zrobił dziurę w podłodze, przez którą chociaż nie mógł dokładnie widzieć, mógł słyszeć doskonale.
Dostrzegł też i Mikołaja Dawida i gospodarza, jak z sobą rozmawiali.
Z prowadzonej rozmowy, Chicot usłyszał, że Dawid z wielką wiernością oświadcza nie dla króla i mówi o posłannictwie powiorzonem mu przez pana de Morvilliers.
Gospodarz słuchał z uwagą, i uszanowaniem; jednak można go było posądzać o obojętność, bo mało odpowiadał, a nawet przy wymawianiu niektórych wyrazów, znać było głęboką ironię.
— Ha!... — rzekł Chicot — czyby i gospodarz do Ligi miał należeć? przekonam ja się o tem.
Ponieważ nic ważnego nie działo się w pokoju Dawida, Chicot cierpliwie czekał przybycia gospodarza.
Drzwi się nakoniec otwarły.
Gospodarz wszedł z czapką w ręku, zawsze jednak zachował filuterną minę, taką samą jak w rozmowie z adwokatem.
— Siadaj pan — rzekł Chicot — i zanim do czegoś ważniejszego przystąpimy, posłuchaj mojej historyi.
Gospodarz zdawał się być niezadowolony z przemowy i skinieniem głowy dał znak, że nie usiądzie.
— Jak ci się podoba — rzekł Chicot.
Gospodarz skinął znów głową.
— Pan widziałeś mnie z zakonnikiem — mówił Chicot.
— Tak — odrzekł gospodarz.
— Ciszej, tego nie trzeba rozgłaszać; ten mnich jest wypędzony z klasztoru.
— Czyżby to był hugonota przebrany?
Chicot przybrał wyraz obrażonego.
— Hugonota! kto tu mówi o hugonotach? Wiedz, że ten mnich jest moim krewnym, a ja w mojej familii nie mam hugonotów. Powinieneś się pan wstydzić tego, co powiedziałeś.
— Ależ to widoczna, mój panie — odparł gospodarz.
— Panie gospodarzu, nigdy w mojej rodzinie nie było hugonoty. Ten mnich, przeciwnie, jest najzaciętszym nieprzyjacielem hugonotów, tak dalece, że popadł w niełaskę króla Henryka IH-go, który jak wiesz wspiera ich...
Gospodarz zdawał się wchodzić w położenie Gorenflota.
— Ciszej — rzekł kładąc palec na usta.
— Dla czego? czy tu czasem nie ma stronników królewskich?
— Lękam się tego — odrzekł gospodarz kiwając głową — nad nami mieszka podróżny...
— Taką rzeczą, musiemy uciekać, bo jak mówiłem, mój brat...
— Gdzież się udacie?
— Mamy dwa, albo trzy miejsca, wyznaczone przez pana La Hurièra.
— Jakto! więc go pan znasz?
— Ciszej! poznaliśmy się w dzień świętego Bartłomieja.
— Widzę, że pan i jego brat jesteście ludźmi świętemi; i ja znam pana La Hurièra. Nawet miałem chęć kupując ten hotel, jego imię jako znak zawiesić, na dowód przychylności; lecz, że hotel miał od dawna znak „Łabędzia” z krzyżem, lękałem się, aby nie stracił na dochodach. I cóż takiego pański brat uczynił?
— Był tak nierozsądnym, że mówił przeciwko hugonotom; mowa jego wielu słuchaczy zapaliła i dlatego, Jego królewska mość chciał go uwięzić.
— A wtedy?... — zapytał gospodarz z żywym interesem.
— Wziąłem go z sobą — odpowiedział Chicot.
— Dobrze pan uczyniłeś.
— Gwizyusz przyrzekł go wspierać.
— Jakto! Gwizyusz, wielki Gwizyusz?
— Nie inaczej.
— Kiedy tak — mówił gospodarz — skoro pan znasz Gwizyusza, znasz i to zapewne...
I ręką zrobił znak, po którym się poznawali należący do Ligi.
Chicot w czasie swojego pobytu w Klasztorze świętej Genowefy, widział wielekroć ten znak i wiedział jak nań odpowiadać.
— A pan znasz to?... — zapytał.
I zrobił znak ręką.
— Kiedy tak — rzekł gospodarz z zupełną przychylnością, jesteś pan jakby u siebie — dom mój uważaj za własny a mnie, za przyjaciela i brata. Jeżeli nawet potrzebujesz pieniędzy...
Zamiast odpowiedzi, Chicot pokazał sakiewkę, która chociaż nieco wypróżniona, przedstawiała jednak znaczną objętość.
Widok kieski zaokrąglonej zawsze jest miły, nawet temu, który nam swoję ofiaruje pomoc, bo jego dobre chęci nie tracą wagi a nie ma potrzeby własnych naruszać funduszów.
— Dobrze — rzekł gospodarz.
— Co więcej powiem jeszcze — dodał Chicot — aby cię zupełnie uspokoić: jeździmy za rozszerzeniem wiary i Święta jedność wyznaczyła nam na ten cel fundusze. Wskaż nam więc miejsce, gdzie bezpieczni być możemy.
— Nigdzie, tylko tutaj bezpieczni być możecie; ja wam za to ręczę.
— Lecz dopiero co mówiłeś o twoim gościu...
— Życzę mu, aby był spokojnym, bo jak tylko się przekonam, że nas podgląda, każę mu się wyprowadzić.
— Wszak pańskie nazwisko Bernouillet? — zapytał Chicot.
— Moje własne, znane pomiędzy wiernymi jeżeli nie w stolicy, to na prowincyi. Powiedz pan jedno słowo, a natychmiast każę mu się wynosić.
— Dla czego? — zapytał Chicot — pozostaw go pan w spokoju, lepiej mieć blisko nieprzyjaciela, bo łatwiej widzieć co robi.
— Prawda, prawda — odrzekł Bernouillet z podziwieniem.
— Zkąd pan wiesz jednak, że ten człowiek jest naszym nieprzyjacielem? mówię naszym — dodał gaskończyk z czułym uśmiechem — bo widzę, że braćmi jesteśmy.
— Tak, zapewne; ale ja sądzę...
— Powiedz pan.
— Naprzód, przybył za lokaja przebrany, następnie, wdział jakąś adwokacką odzież; myślę, że on nie jest tym, ani owym, albowiem widziałem pod płaszczem, który rzucił na krzesło, ogromny rapir. Prócz tego, mówił o królu, jak mało kto mówi, i w końcu prawił mi o posłannictwie pana de Morvilliers, który jak wiemy, jest ministrem Nabuchodonozora.
— Ja go nazywam Herodem.
— A ja Sardanapalem.
— Brawo.
— Widzę, że się rozumiemy — rzekł gospodarz.
— Kiedy tak, więc zostaję u ciebie — mówił Chicot.
— Bardzo dobrze.
— Lecz ani słowa o moim krewnym.
— Boże uchowaj!
— Ani o mnie.
— Za kogóż mię pan bierzesz? Ale ciszej, ktoś idzie.
Gorenflot ukazał się na progu.
— To on! szanowny człowiek! — zawołał gospodarz.
I odszedłszy do mnicha, zrobił znak należących do Ligi.
Znak ten zadziwił i strwożył Gorenflota zarazem.
— Odpowiedz, bracie — rzekł Chicot — nasz gospodarz wie o wszystkiem i do nas należy.
— Jakto, do nas należy? — zapytał Gorenflot.
— Należę do Ligi — rzekł Bernouillet półgłosom.
— Możesz więc odpowiedzieć.
Gorenflot uczynił znak, który uradował gospodarza.
— Ale — rzekł mnich, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy — obiecano mi wina z Xeres.
— Wino z Xeres, Malaga, Alicante, cała moja piwnica zacny bracie, jest na twoje rozkazy.
Gorenflot spojrzał najprzód na gospodarza, następnie na Chicota, w końcu w górę.
Nie pojmował co się święci; ale tak gościnnego przyjęcia nie mógł przypisać pokorze zakonnej.
Trzy dni z kolei raczył się winom: pierwszego dnia pił Xeres, drugiego Malagę, a trzeciego Alicanto; powtarzał przecież, że najlepiej lubi burgundzkie i Chambertin.
Tymczasem Chicot nie wychodził ze swego mieszkania i od rana do wieczora pilnował adwokata, Mikołaja Dawid.
Gospodarz przypisywał to obecności mniemanego rojalisty i wysilał się na tysiące dlań nieprzyjemności.
Mikołaj Dawid, który naznaczył miejsce spotkania Piotrowi de Gondy w hotelu pod znakiem łabędzia, nie chciał zmieniać mieszkania i zdawał się być nieczułym na wszystko.
Skoro tylko Bernouillet zamknął drzwi za sobą, Chicot udał się do swojej dziury, skąd przedstawił mu się widok, rozweselający jego samotność.
Dawid, nazajutrz po swoim przyjeździe, widząc niechęć gospodarza, odezwał się grożąc mu pięścią:
— Za pięć, albo sześć dni, za wszystko mi głupcze odpowiesz.
Chicot z tych wyrazów domyślał się, że Mikołaj nie opuści zajazdu, aż otrzyma odpowiedź legata.
Siódmego dnia, skoro gospodarz nalegał aby Dawid ustąpił z mieszkania, mówiąc, że go bardzo potrzebuje, lokator zachorował.
Gospodarz doniósł o tem Chicotowi.
— Dobrze, dobrze — rzekł Chicot zacierając ręce — kto wie czy przyjaciel Heroda nie wyniesie się na pole Elizejskie.
— Być może — odpowiedział gospodarz.
— Straszną ma gorączkę, z łóżka się zrywa, a prócz tego, je jak wilk i silny, że o mało mnie nie udusił; doktorzy nic tego pojąć nie mogą.
Chicot zamyślił się.
— Czy go pan widziałeś? — zapytał.
— Naturalnie, skoro mówię, że chciał mię udusić.
— Jakże wyglądał?...
— Był blady i krzyczał jak opętany.
— A co krzyczał?...
— Strzeźcie króla!... brońcie króla!..
— A!... nikczemnik!..
— Potem mówił, że czeka na pewnego mężczyznę z Avignonu i że go pragnie widzieć przed śmiercią.
— Patrzaj — rzekł Chicot — wszak mówi o Avignonie?...
— Co chwila...
— Daj go katu!..
— Byłoby śmiesznem, gdyby umarł.
— Zapewne; nie życzę sobie jednak, aby umarł przed przybyciem owego jegomości z Avignonu.
— Dlaczego?... czem prędzej umrze, tem prędzej nas od swojej obecności uwolni.
— Ale ja niechcę, aby ciało i dusza razem ginęły; może ten człowiek z Avignonu ma go wyspowiadać?
— Może to tylko gorączkowe urojenie, a on na nikogo nie czeka.
— Kto wie?... — odparł Chicot.
— Pan dobrym jesteś chrześcianiaem, zakończył gospodarz.
— Pismo Święte naucza: za złe, płać dobrem.
Gospodarz oddalił się.
Gorenflot, wolny od zatrudnień i trosk, zaczął tyć tak okropnie, że w ośm dni, schody trzeszczały pod nim i zdawały się być za wązkie.
Ani Dawid, ani Liga, nawet sam klasztor nie przeszły mu przez głowę, tylko wino burgundzkie znaczny odbyt miało, a gospodarz hotelu powtarzał:
— Ten gruby ojciec, to musi być żyjącym potokiem wymowy.


Rozdział IV.
Jak mnich spowiadał adwokata, a adwokat mnicha.

Nakoniec nadszedł dzień, który miał uwolnić zajazd od nieprzyjemnego gościa.
Pan Bernouillet wpadł do pokoju Chicota, śmiejąc się okropnie tak, że ten przez długi czas nie mógł domyśleć się co to znaczy.
— Umiera! umiera! — wołał oberżysta.
— Z tego się śmiejesz?... — zapytał Chicot.
— A to doskonały figiel.
— Jaki figiel?...
— Ja myślę, że pan mu go wypłatałeś.
— Ja, figiel choremu?
— Tak.
— O co chodzi, co się stało takiego?
— Co się stało? wszak pan wiesz, że przyzywał jakiegoś człowieka z Avignonu.
— A czy ten człowiek przybył?
— Przybył.
— Czy go widziałeś?
— Alboż choć jedna osoba przybywa tutaj, ażebym jej nie widział?
— Jakże wygląda?
— Ten z Avignonu? mały, szczupły, rumiany.
— To on! wymknęło się Chicotowi.
— Aha! to pan jego przysłałeś, jestem pewny.
— Więc przybył posłaniec! — zawołał Chicot, podnosząc się i pomuskując wąsa — opowiedz mi to panie Bernouillet.
— Rzecz bardzo prosta, jeśli tylko pan nie zrobiłeś tego figla. Może temu godzina, właśnie przybijałem haczyk do okienicy, słyszę tentent konia i widzę przed bramą małego człowieczka.
— Pan Mikołaj czy tu mieszka?.. — zapytał mię. — Wiesz pan, że się tak nazywa ten przebrzydły royalista.
— Tak panie — odpowiedziałem.
— Powiedz mu więc, że oczekiwana osoba z Avignonu przybyła.
— Bardzo dobrze, ale muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić.
— O jakiej?....
— Że pan Mikołaj, jak go nazywasz, umiera.
— Tem większa potrzeba, abyś go o mojem przybyciu uwiadomił.
— Ale trzeba panu wiedzieć, że chory ma malignę?...
— Czy tak?.. — zapytał — zatem śpiesz się, mój panie.
— Chcesz pan koniecznie?...
— Koniecznie.
— Mimo niebezpieczeństwa?...
— Muszę go widzieć.
— Mały człowiek gniewał się i mówił głosem rozkazującym; zaprowadziłem go więc do mieszkania umierającego.
— Zatem jest tam?... — zapytał Chicot, wskazując na pokój Dawida.
— Nie inaczej; ale jakie to śmieszne!...
— Zapewne.
— Zupełnie nie spodziewał się nieszczęścia.
— Zapewne.
— Scena powinna być śmieszną.
— Nawet bardzo; ale co panu przeszkadza być jej obecnym?...
— Kazał mi odejść.
— Dlaczego?...
— Pod pozorem spowiedzi.
— A któż ci broni słuchać pod drzwiami?...
— Prawda... prawda... — odpowiedział gospodarz, śpiesznie wybiegając z pokoju.
Chicot pobiegł do dziury.
Piotr de Gondy siedział przy łożu chorego; lecz mówili tak cicho, że Chicot nie mógł słowa z ich rozmowy dosłyszeć.
Nie wiele byłby się i tak dowiedział, albowiem w pięć minut, pan de Goudy podniósł się, pożegnał umierającego i wyszedł.
Chicot podszedł do okna.
Lokaj trzymał konia; poseł panów Gwizyuszów dosiadł go i skierował się w boczną ulicę, wiodącą do Paryża.
— Na Boga! — rzekł Chicot — gdyby przynajmniej genealogii z sobą nie zabrał; czy tak, czy owak, dopędzę go, chociażbym dziesięć koni zabił. Adwokaci są szczwane lisy, a mój nadewszystko. Pytam się — rzekł dalej Chicot z niecierpliwością — pytam, gdzie ten Gorenflot chodzi?...
W tej chwili wszedł gospodarz.
— A co?... zapytał Chicot.
— Odjechał — odrzekł gospodarz.
— Spowiednik?...
— On takim spowiednikiem, jak i ja.
— A chory?...
— Omdlał.
— A czyś pewny, że jest w swoim pokoju?...
— Wyjdzie chyba na cmentarz.
— Dobrze; ale, żebyś ty poszuka! mojego brata.
— A jeśli pijany?...
— Nic nie szkodzi.
— Czy to tak pilno?...
— Bardzo.
Bernouillet wyszedł śpiesznie, albowiem był to człowiek bardzo gorliwy.
Teraz Chicot nie wiedział co począć, czy udać się za Gondym, czy dostać się do Dawida; jeżeli adwokat był rzeczywiście chorym, pewno Gondemu dał jakieś polecenia.
Biegał więc jak szalony po swoim pokoju, szukając wątku myśli, które mu w głowie szumiały.
W pokoju Dawida, nic słychać nie było, a przez dziurkę, którą Chicot wywiercił, widać było tylko róg łóżka, zasłoniętego firanką.
Nagle głos mnicha rozległ się na schodach.
Gorenflot, popychany przez gospodarza, wchodził na schody i śpiewał:

Wino i kłopoty
Po głowie się wiją,
Morderczemi groty

Jedne drugie bija.
Lecz silniejszy trunek,

Zabije frasunek.

Cichot pobiegł do drzwi.
— Ciszej, pijanico! — zawołał.
— Pijanico!... — powtórzył obrażony Gorenflot.
— Patrzai, patrzaj tutaj, panie Bernouillet, ty wszystko rozumiesz.
— Tak, tak — odpowiedział oberżysta, skinieniem zgadzając się na zdanie Chicota i pomału oddalając się.
— Pójdź tutaj — mówił Chicot do mnicha, ciągnąc go za sobą — czy można z tobą rozsądnie pomówić?..
— Dlaczego nie?... chociaż pijany, nie straciłem przecież rozumu.
— Zapewne, zapewne — odrzekł Chicot z powątpiewaniem.
Posadził go na stołku, zamknął drzwi i z poważną miną wrócił do mnicha.
— Słucham, słucham — mówił Gorenflot.
— Słuchaj Gorenflot — zaczął trefniś — zaniedbujesz obowiązki, oddajesz się pijaństwu i nieczynności, a tymczasem wiara upada.
Gorenflot spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Ja!.. — rzekł.
— Tak, ty, spojrzyj tylko na twoję suknię i na twarz twoję.
— Co to ma znaczyć?.. — zapytał Gorenflot, zdziwiony wyrzutami, których nigdy nie słyszał.
— Suknia twoja powalana w błocie, a to...
— Prawda — rzekł Gorenflot, spoglądając po sobie.
— To pięknie na Dominikanina?...
— Mój przyjacielu, przebacz, pokornie odezwał się Gorenflot.
— Bądź ostrożny, bo cię opuszczę.
— Nie uczynisz tego.
— A wiesz, że są w Lyonie łucznicy?
— Przebacz mój opiekunie — wyjąkał mnich i zaczął płakać rycząc okropnie.
— Wstydź się — mówił dalej Chicot — prowadzisz życic rozwiązłe w chwili, gdy twój sąsiad umiera.
— Prawda — ze smutkiem odrzekł Gorenflot.
— Wszak chrześcianinem jesteś?...
— Tak, chrześcianinem, gotów jestem wyznać to aa ruszcie rozpalonym, jak Święty Wawrzyniec...
I wzniósłszy rękę do góry, zaczął śpiewać, aż okna drżały.

„Panie, jestem chrześcianinem!...”

— Dosyć!... — zawołał Chicot — skoro jesteś chrześcianinem, nie pozwalaj bratu twojemu bez spowiedzi umierać.
— Dobrze, dobrze, wyspowiadam go, ale musze się napić wprzódy, bo mię w gardle pali.
Chicot podał mnichowi garnek wody.
— A! mój synu — rzekł Gorenflot oddychając — teraz coś mi się rozjaśniło.
— To mię cieszy — odpowiedział Chicot, pragnąc korzystać z chwili jasności.
— Teraz, powiedz mi, mój przyjacielu, kogo mam wyspowiadać?
— Naszego sąsiada umierającego.
— Niech mu dadzą wina z miodem — rzekł mnich.
— On potrzebuje pokarmu duchowego nie cielesnego. Idź natychmiast do niego.
— Nie zupełnie jestem przygotowany.
— Ty... nie widziałem cię nigdy w lepszem zebraniu ducha. Naprowadzisz go na drogę jeśli błądzi i wskażesz ścieżkę do raju, jeśli jej potrzebuje.
— A więc idę.
— Czekaj, muszę ci wskazać jak się masz wziąć do dzieła.
— Przez dwadzieścia lat musiałem się przecież moich obowiązków nauczyć.
— Ale nie dosyć, musisz także mojej woli dopełnić.
— Twojej woli?
— Nie inaczej. I jeśli zastosujesz się do niej, zostawię ci sto pistolów pod Rogiem obfitości, abyś ich użył jak ci się podoba.
— Na jedzenie i picie?
— Zgadzam się, tylko wyspowiadaj tego umierającego.
— Dobrze, dobrze; ale jak go mam spowiadać?
— Słuchaj: Użyj całej swojej powagi i zręczności, aby ci oddał papiery, które mu przywieziono z Avignonu.
— A to na co?
Chicot z litością spojrzał na mnicha.
— Żebyś miał tysiąc talarów.
— Dobrze.
— Czekaj; kiedy ci powie, że się już wyspowiadał...
— To co mu powiem?
— Powiedz mu, że kłamie i że człowiek, który wyszedł od niego, jest takim jak on sam intrygantem.
— To się rozgniewa.
— Co cię to obchodzi?
— Prawda.
— Praw mu o Bogu, o cnocie, o piekle, o czem ci się w końcu podoba; ale staraj się dostać papiery...
— A jeżeli ich oddać nie zechce?
— Nie daj mu rozgrzeszenia.
— Albo mu gwałtem papiery zabiorę.
— Dobrze i tak; ale czyś zupełnie wytrzeźwiał, abyś dokładnie spełnił moje zlecenia?
— Zobaczysz.
Gorenflot powiódłszy ręką po twarzy, zdawał się chcieć zetrzeć znaki opilstwa; oczy jego były tak spokojne, że nawet bez badania wyczytać z nich było można niedołęztwo; usta otwierały się kiedy niekiedy i umiarkowanie wyrzucały wyrazy; poruszenia miał powolne, choć nieco drżące.
Przybrawszy taką postawę, z powagą skierował się ku drzwiom.
— Skoro tylko będziesz miał papiery — rzekł Chicot — ściskaj je w jednej ręce, a drugą zapukaj w ścianę.
— A jeśli mi nie pozwoli?
— Uderzaj.
— A więc czy tak, czy owak, mam bić.
— Nie inaczej.
— Dobrze.
Kiedy Gorenflot wyszedł z pokoju, Chicot wzruszony, przysunął ucho do muru, aby najmniejszy szelest posłyszeć.
W dziesięć minut, trzeszczenie posadzki dało mu poznać, że Gorenflot jest u swego sąsiada.
Adwokat podniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nieznajomą sobie figurę.
— Witaj bracie — rzekł Gorenflot, zatrzymując się w środku pokoju i roztwierając ramiona.
— Po co tu przychodzisz, mój ojcze?... — zapytał chory głosem osłabionym.
— Mój synu, jestem duchownym i skoro się dowiedziałem, że jesteś w niebezpieczeństwie, przychodzę, aby dać pomoc duszy twójej.
— Dziękuję — odpowiedział chory — twoja praca daremna, mam się bowiem daleko lepiej.
Gorenflot kiwnął głową.
— Czy tak pan sądzisz?... — rzekł.
— Jestem tego pewny.
— To tylko podstęp szatana, który chce, abyś umarł bez spowiedzi.
— Szatan szkodzić mi już nie może, dopiero co się spowiadałem.
— Przed kim?
— Przed kapłanem, który przybył z Avignonu.
Gorenflot znowu kiwnął głową.
— To nie ksiądz — rzekł.
— Jakto! nie ksiądz?
— Nie.
— A ty ojcze, zkąd wiesz?
— Znam go.
— Tego, co wyszedł?
— Tak — rzekł Gorenflot z taką pewnością że adwokat chociaż przebiegły, zadrżał.
— A zatem — mówił dalej Gorenflot — ponieważ nie jesteś zdrowszy a tamten człowiek nie był księdzem, trzeba się wyspowiadać.
— Nie żądam być zdrowszym — rzekł adwokat mocniejszym głosem a spowiadam się przed kim mi się podoba.
— Nie będziesz miał czasu szukać innego spowiednika i kiedy ja jestem...
— Jakto!... — zawołał chory głosem, który rósł coraz mocniej — powiadam ci, że mi jest lepiej i że się spowiadałem.
Gorenflot trzeci raz kiwnął głową.
— A ja — rzekł poważnie — powiadam ci, że nie masz się niczego dobrego spodziewać; lekarze cię zgubili i Opatrzność boska opuści. Przykro mi mówić, a wiem to dobrze, że wcześniej, lub później... ale tam jest waga sprawiedliwości i miło umierać na tym świecie, aby na tamtym zmartwychwstać. Pitagores tak mówił, chociaż był poganinem. Dalej, spowiadaj się, moje dziecię.
— Upewniam cię mój ojcze, że mi jest daleko lepiej, co nawet przypisuję twojej obecności.
— Błądzisz, błądzisz mój synu; wierzaj mi, w ostatnich chwilach, jest jakieś wysilenie życia; jest to lampa, która przed zgaśnięciem mocniejsze rzuca światło. Wyznaj mi, synu, twoje zdrady, twoje podstępy, intrygi i grzechy całego żywota, zakończył siadając przy łóżku.
— Moje zdrady? moje podstępy? moje intrygi?... — powtórzył Mikołaj Dawid, cofając się przed mnichem nieznanym, a który zdawał się znać go doskonale.
— Tak — rzekł Gorenflot nadstawiając szerokie uszy i wyciągając ręce — kiedy mi wszystko opowiesz, oddaj papiery, a może Bóg ci przebaczy.
— Jakie papiery?... — zawołał chory tak donośnie i mocno, jakby żadnej nie czuł dolegliwości.
— Papiery, które ci mniemany ksiądz przywiózł z Avignonu.
— Kto ci powiedział, że on mi przywiózł papiery?.. — zapytał groźnie adwokat, wysuwając nogę z pod nakrycia i patrząc surowo na mnicha.
Gorenflot osądził, że trzeba stawić się mężnie.
— Ten, kto powiedział, wie co powiedział. Dalej, oddaj papiery, albo nie dostaniesz rozgrzeszenia.
— Mniejsza o twoje rozgrzeszenie — wykrzyknął Dawid, wyskakując z łóżka i biegnąc do Gorenflota.
— O, widzę, masz ciężką gorączkę i nie chcesz się spo...
Adwokat tak silnie ujął mnicha za gardło, że ten nie mógł dokończyć zdania i tylko w krtani mu chrypiało.
— Ja cię wyspowiadam posłanniku Belzebuba — zawołał adwokat — co zaś do mojej gorączki, to się przekonasz, czy ona nie pozwoli cię zdusić.
Brat Gorenflot był silny, lecz na nieszczęście była to chwila reakcyi, w której wino działa na system nerwowy.
takiej chwili, zazwyczaj zdolności umysłowe odzyskują, działalność.
Zaledwie więc z całem wysileniem podnieść się zdołał, chwycił adwokata za koszulę i odepchnął od siebie.
Prawda, że chociaż brat Gorenflot był nieco osłabiony, przecież przyznać należy, że tak mocno pchnął Mikołaja, że ten upadł na środek pokoju.
Lecz podniósł się wściekły i dopadłszy długiego miecza, który wisiał pod sukniami i Bernouillet, już go zauważył, wyjął go z pochwy i przytknął do ciała mnicha, który strwożony, znowu upadł na krzesło.
— Teraz ja ciebie wyspowiadam — rzekł — albo gotuj się na śmierć...
Gorenflot wytrzeźwiony dotknięciem żelaza, zrozumiał okropność swego położenia.
— A!... pan nie chorowałeś, jak widzę?... ta ciężka choroba, to była tylko komedya.
— Zapominasz się, że masz odpowiadać, a nie pytać.
— Odpowiadać, na co?...
— Na to, o co się pytam.
— Pytaj.
— Kto jesteś?...
— Widzisz, że mnich.
— To nie odpowiedź, odrzekł adwokat, mocno przyciskając żelazem.
— Ostrożniej, bo jak mię zabijesz, to się nic nie dowiesz.
— Prawda; jak się nazywasz?...
— Brat Gorenflot.
— Więc naprawdę jesteś mnichem?..
— Na prawdę.
— A co robisz w Lyonie?...
— Jestem wygnany.
— Kto cię przyprowadził do tego zajazdu?...
— Przypadek!...
— Jak dawno tu jesteś?...
— Szesnaście dni.
— Dlaczego mnie szpiegowałeś?...
— Nie szpiegowałem bynajmniej.
— A zkąd wiesz, żem odebrał papiery?...
— Mówiono mi.
— Kto ci mówił?..
— Ten, co mię tu przysłał.
— A kto cię przysłał?...
— Tego nie mogę powiedzieć.
— A jednak będziesz musiał...
— Hola!.. — zawołał mnich. — Dla Boga!... dla Boga!...
Mnich krzyknął i kropla krwi ukazała się na mieczu adwokata.
— Powiedz jak się. nazywa?...
— Nie mogę, nie mogę.
— A więc... — groził adwokat.
— Nie mogę zdradzić przyjaźni — to... to...
— Mów!.. — — zawołał adwokat i tupnął nogą.—
— Chicot — wyjąkał mnich.
— Trefniś królewski?...
— On sam.
— Gdzie on jest?...
— Tutaj!.. — odezwał się głos silny i drżący Chicot ukazał się na progu, blady, groźny i z mieczem w dłoni.


Rozdział V.
Jak Chicot zrobiwszy dziurę gwoździem, inną znów zrobił mieczem.

Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!.. — rzekł Chicot — to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebną, przed chwilą, gdy ten pan był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i niepotrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi. Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dla tego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoję zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczął się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać? — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogię pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
Dawid zbladł.
— Jaką genealogię? — rzekł.
— Panów Gwizyuszów, którzy jak wiesz, w prostej linii pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim, bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak togo dokażesz?
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
Trzeba ci wiedzieć, kochany panie Dawidzie że byłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy, pomiędzy panami Gwizyuszami i panią do Montpensier.
— Ty?
— Siedziałem sobie w konfesyonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż? Dla mnie byle tem gorzej, że nie mogąc wyjść, musiałem czekać, aż się wszystko ukończy.
Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Hurière i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogii Gwizyuszów przez pana Mikołaja Dawida. Wszystka było wyborne, tylko brakowało wizy jego świętobliwości.
— A więc znasz genealogię? — zapytał Dawid gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, osobliwie co do prawa salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielości dowcipu, można być powieszonym; dla tego, mocne się zainteresowałem tak genialnym człowiekiem i mówiłem sobie:
Jakto, mam pozwolić wisieć poczciwemu panu Dawidowi, tak dzielnemu szermierzowi, adwokatowi pierwszej sławy, jednemu z moich najlepszych przyjaciół i to w tym razie, kiedy mu mogę oszczędzić powroza, uszczęśliwić go, chociażby za to, że przez pośrednictwo pleców nauczył mnie czuć mocno?
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż?
Czatowałem na ciebie, a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili, jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancyi nad twoją.
Łatwo teraz pojmiesz, że nie napróżno tyle czyniłem zachodów.
O! bynajmniej.
W podłodze, zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chciałeś ustąpić, boś tutaj oznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondy, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko na pół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką, kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy raz sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyło, gdybyś chorował, a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery.
Wtedy z serca bym ci przebaczył. Od żyjącego nie więcej wymagam, jak od umarłego i mówię ci: Panie Dawidzie, niepospolitym jesteś człowiekiem, władasz bronią i językiem, umiesz kierować sprawami i wielkie tworzysz plany; szkodaby cię było, żebyś ginął za wcześnie.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z Gwizyuszami, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
— A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat pieszcząc się z mieczem.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystkiego zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pan a de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchał więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napad! szlachcica na placu przed Luwrem.
Wiesz o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? O! nie, niech Henryk III-ci, żyje najdłużej, mimo Gwizyuszów i panów de Mayenne.
Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczy twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód, ukarać cię za dawne przewinienia, następnie, uwolnić ziemię od potwory, która niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powieszą... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę? — zawołał. — O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto wie takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie. bo pewny jestem, że cię zabiję.
Crilon przed dwoma miesiącami bijąc się ze mną, nauczył mnie pchnięcia, którego wystarczy dla ciebie. Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefniś odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok w tył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nie prawdaż?
— Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów, Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się krwi potokiem.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pargaminu, który Dawid nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papiezki, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:

„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit.”

— Papież — rzekł Chicot — nie dobrze obchodzi się z arcychrześciańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował w kieszeń najbliższą piersi.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je w łóżko, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Gerenflota.
Gorenflot wszedł.
— Jaki ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie, boś chrześcianin.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Nie dosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił nad nim pacierze.
— A to na co?...
— Na to, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyna jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Tem bardziej, że w Lyonie oficyał nie bardzo grzeczny.
— Jezus! — zawołał Gorenflot.
— A zatem czyń, jak radzę.
— Cóż mam więc czynić?...
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ wiesz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgus!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz....
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!.. — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostaję, wyjeżdżam i to tak spiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacyą.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nic nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota...
— I cóż?...
— Dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, Papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju, panie Bernouillet podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, zkąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i według rady, podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona, ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.
Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dyanę de Meridor w ręce starego barona, który ją sądził umarłą.


Rozdział VI.
Jak książę Andegaweński dowiedział się, że Dyana de meridor żyje.

Ostatnie dni kwietnia nadeszły.
Wielka katedra w Chartres powlekła się białością a na jej kolumnach, zielone krzewy rozwinęły liście.
Król, boso, przyszedł do bramy kościoła, potem stanął w pośrodku nawy, spoglądając co chwila w około siebie, czy wszyscy dworzanie są obecni.
Lecz jedni, którzy poobcierali nogi o bruk, powdziewali trzewiki; drudzy głodni, albo strudzeni, udali się do handlów i mała tylko liczba pozostała w kościele na wilgotnej posadzce, boso i w długich pokutniczych sukniach.
Ceremonia religijna, mająca na celu wyjednanie następcy tronu dla Francyi, dopiero co się odbyła i dwie koszulka Najświętszej Panny, którym wielką liczbę cudów przypisywano, wydobyto ze złotych puszek, a lud cisnął się tłumnie ku owemu przybytkowi, z którego wydobyto święte odzienie.
Henryk III-ci wśród powszechnego milczenia, posłyszał szczególny hałas, podobny do stłumionego śmiechu i oglądając się, szukał Chicota, albowiem sądził, że nikt oprócz niego, nie poważyłby się śmiać w tej chwili.
Jednak nie był to śmiech Chicota, albowiem trefniś zniknął od podróży do Fontainebleau i dotąd nic o nim nie wiedziano.
Był to jeździec, który dopiero zsiadł z konia i pobryzgany błotem, przeciskał się pomiędzy dworzanami, obwiniętemi w wory pokutnicze.
Widząc obracającego się króla, przystanął w środku kościoła z wyrazem uszanowania. Z ułożenia owego jeźdzca, chociaż nie ze stroju, odgadnąć było można, że należy do dworu.
Henryk obrażony, że dworzanin przybył tak późno, narobił tyle hałasu i strój jego wcale nie był pokutniczy, spojrzał z wyrazem wyrzutu i gniewu.
Nowo przybyły nie zważając na to zupełnie, postąpił kilka kroków po posadzce marmurowej, na której rzeźby wyobrażały biskupów, ukląkł przy krześle aksamitnem księcia Andegaweńskiego, zajętego więcej myślami swojemi niż modlitwą i zupełnie nie zważającego co się dzieje w około niego.
Posłyszawszy jednak szmer, zwrócił się i półgłosem zawołał:
— Bussy!
— Witam Waszą książęcą mość — odpowiedział dworzanin, jakby wczoraj widział się z księciem i jakby w tym czasie, nic ważnego nie zaszło.
— Co ci się stało?... — rzekł książę.
— Dlaczego?
— Opuściłeś mnie nic nie mówiąc i przybywasz do Chartres oglądać koszulki Najświętszej Panny!
— Wszystko ci, Mości książę, opowiem.
— Dlaczego wcześniej nie przybyłeś?
— Widać, że nie mogłem.
— Ale co się stało od trzech tygodni — jak zniknąłeś?
— O tem właśnie mam Waszej książęcej mości powiedzieć.
— Powiesz mi skoro wyjdziemy z kościoła.
— Czekam na to niecierpliwie.
— Zaraz się, skończy; pojedziemy do mojego mieszkania.
— Tego pragnę, Mości książę.
W tym czasie, król na cienką koszulę, wdziewał grubą, a królowa z pomocą dam dworu, to samo uczyniła.
Król ukląkł, królowa za nim; dworzanie chcąc się podobać królowi, czołami bili posadzkę.
W ostatku, król się podniósł, zdjął grubą koszulę, ukłonił się arcybiskupowi i skierował ku drzwiom.
Idąc, zatrzymał się, albowiem spostrzegł Bussego.
— Panie — rzekł — widać nasze nabożeństwo nie przypada ci do smaku, bo nie możesz zrzucić złota i jedwabiu wtedy, gdy twój król wdziewa włosienicę.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bussy z powagą ale blednąc z niecierpliwości, nikt może szczerzej nie pragnie służyć Waszej królewskiej mości, nawet z pomiędzy tych, którzy powdziewali włosienice, jak ja; lecz przybywam z dalekiej podróży i nie wiedziałem o bytności Jego książęcej mości w Chartres. Dwadzieścia dwie mil zrobiłem w pięciu godzinach, aby się prędzej z Jego książęcą mością połączyć; otóż dlaczego nie zmieniłem sukien, o czembyś Najjaśniejszy panie nie wiedział, gdybym się był modlił w Paryżu.
Król zdawał się być zadowolonym z odpowiedzi, lecz że spojrzawszy na dworzan, widział jak ci wznosili ramiona, lękał, się ich obrazić i poszedł dalej.
Bussy pozwolił mu przejść nie zmrużywszy nawet powiek.
— A co, czy nie widziałeś?... — rzekł książę.
— Co jakiego? — Jak Schomberg, Quelus i Maugiron wznosili ramiona.
— Bardzo dobrze widziałem — odrzekł Bussy spokojnie.
— I cóż?
— Przecież w kościele bić się z n:mi nie myślę.
— A ja myślałem, że nic nie widzisz, albo widzieć nie chcesz.
Bussy wzniósł ramiona i wychodząc z kościoła wziął księcia na bok.
— Wszak idziemy do ciebie, Mości książę?
— Natychmiast, bo wiele wiadomości spodziewam się od ciebie.
— Nawet o rzeczach, których się nie spodziewasz Mości książę.
Książę spojrzał na Bussego z zadziwieniem.
— Pozwól mi tylko pożegnać króla — rzekł książę.
I udał się pożegnać brata, który dzisiaj w dobrym humorze, pozwolił mu powrócić do Paryża.
Książę z Bussym przybyli do siebie i zamknąwszy się w pokoju, rozmawiali.

-Siadaj i opowiedz mi twoje przygody — rzekł książę, sądziłem, że nie żyjesz.
— Wierzę bardzo.
— Czy wiesz, że cały dwór przywdział białe suknie na znak radości po twojem zniknięciu; czy wiesz, że wiele piersi wolniej odetchnęło myśląc że już nie podźwigniesz szpady; ale nie oto rzecz chodzi; sądzę że udałeś się w poszukiwaniu owej nieznajomej piękności. Powiedz mi, co to za kobieta i czego mam się spodziewać.
— Powinieneś zebrać, coś zasiał, Mości książę, inaczej, wstyd tylko dla ciebie.
— Co? co?... — zapytał książę zdziwiony tonem Bussego i ubliżającemi wyrazy.
— Słyszałeś Mości książę, nie mam co powtarzać.
— Tłomacz się jaśniej, a Chicotowi pozostaw zagadki i szarady.
— Nie łatwiejszego, Mości książę, odwołuję się tylko do twojej pamięci.
— Co to za kobieta?
— Sądzę, że Wasza książęca mość ją poznałeś.
— Miałaźby to być ona!
— Tak, Mości książę.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— Mówiłeś z nią?
— Mówiłem: tylko z widziadłami rozmówić się nie można. Mimo tego, Wasza książęca mość miałeś powody sądzić, że umarła.
Książę zbladł, jakby powalony gromem wspomnień przykrych.
— Tak więc, Mości książę — mówił dalej Bussy — chociaż skazałeś na męczeństwo młodą dziewicę szlachetnego rodu, ona przecież ocalała, lecz nie ciesz się książę, abyś zupełnie był wolnym od winy; uszła ona śmierci, ale nieszczęśliwa, stokroć śmierćby wołała.
— Cóż to ma znaczyć? co takiego się jej przytrafiło?... — zapytał książę drżąc cały.
— Mości książę, pewien człowiek ocalił jej honor, ale kazał sobie drogo tę przysługę zapłacić.
— Dokończ.
— Tak, Mości książę, panna de Meridor aby uniknąć księcia Andegaweńskiego, którego nie chciała być kochanką, rzuciła się w objęcia człowieka, którego nienawidzi.
— Co mówisz?
— Panna de Meridor nazywa się dzisiaj panią de Monsoreau.
Na te wyrazy, zazwyczaj blada twarz księcia Franciszka, okryła się gwałtownym rumieńcem; o mało krew nie trysnęła mu oczyma.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał — czy to być może?
— Skoro ja mówię — odparł Bussy dumnym tonem.
— Ja o tobie nie powątpiewam — mówił książę — pytałem tylko, czy podobna, aby jeden z moich dworzan, taki pan de Monsoreau, śmiał ze mną do jednego ubiegać się celu?
— Dlaczego nie?... — zapytał Bussy.
— Więc i ty to samo byś uczynił?
— Zapewne, ale wprzódy uprzedziłbym Waszą książęcą mość.
— Zaczekaj Bussy — mówił książę nieco spokojniej, łatwo pojmujesz, że ja nie myślę się usprawiedliwiać.
— To źle Mości książę, bo ilekroć idzie o prawa honoru, jesteś tylko człowiekiem.
— A więc sam osądź pana de Mcnsoreau.
— Ja?
— Tak, ty, powiedz, czy nie jest dla mnie zdrajcą?
— Dla Waszej książęcej mości?
— Dla mnie, skoro wiedział moje zamiary.
— A zamiarem Waszej książęcej mości było...
— Żeby mnie Dyana kochała.
— Żeby kochała?...
— Ale nigdy gwałtu użyć nie chciałem.
— Takie więc były zamiary Waszej książęcej mości!... — rzekł Bussy ironicznie.
— Tak jest, takie były moje zamiary i zmienić ich nie chciałem, mimo, że pan de Monsoreau zupełnie inaczej radził.
— Mości książę, a więc pan de Monsoreau namawiał cię do shańbienia Dyany?
— Nie inaczej.
— Wyraźnie?
— Nawet na piśmie. Czy chcesz widzieć jeden z jego listów?
— A! czy mogę temu wierzyć! — zawołał Bussy.
— Zobaczysz.
Książę wybiegł do drugiego pokoju i ze szkatułki ozdobnej wyjąwszy list, podał go Bussemu.
— Czytaj — rzekł — skoro wątpisz o słowie księcia.
Bussy drżącą ręką wziął list i przeczytał:

„Mości Książę!

Niech Wasza książęca mość będzie spokojnym: ten zamiar koniecznie powieść się musi, albowiem wiadoma ci młoda osoba dzisiaj wieczorem wyjeżdża do swojej ciotki, mieszkającej w zamku de Lude; ja wszystko biorę na siebie, a co do skrupułów panny, sądzę, że znikną w obecności Waszej książęcej mości, tymczasem, ja działam, i dzisiaj wieczór, młoda osoba będzie w zamku de Beaugé.
Waszej książęcej mości najpokorniejszy sługa.

Bryan de Monsoreau.”

— Co na to powiesz Bussy? — zapytał książę, gdy jego dworzanin podwakroć już list przeczytał.
— Dobrze ci służono, mości książę.
— To ma znaczyć, że byłem zdradzony.
— Prawda; lecz co dalej.
— Nędznik! kazał mi wierzyć, że ona nie żyje.
— Prawda, postępowanie nie bardzo szlachetne, ale je nieco usprawiedliwia miłość pana de Monsoreau — mówił z ironią Bussy.
— I ty wierzysz temu? — zapytał książę ze złośliwym uśmiechem.
— Jeszcze zupełnej nie straciłem wiary; przecież jestem tego przekonania, co Mości książę, jeśli tak każesz.
Pozwól Mości książę zapytać, cobyś zrobił na mojem miejscu. Wprzódy opowiem, co on sam uczynił. Oto pan de Monsoreau wmówił w starego ojca panienki, że książę porwałeś mu córkę, przedstawił się jako opiekun i obrońca; następnie; z listem łatwowiernego starca podpłynął na łodzi do zamku de Beaugé i ztamtąd wykradł porwaną, w końcu, zamknąwszy ją w domu, który książę znasz, zmusił, że jego żoną została.
— A! to ohydne przeniewierstwo! — zawołał książę.
— Pod twemi własnemi popełnione skrzydłami — dodał dworzanin ze zwyczajną sobie śmiałością.
— A! Bussy, przekonasz się? jak się mścić umiem.
— Ty Mości książę? sądzę, że nic podobnego zrobić nie możesz.
— Jakto? r— Książęta nie mszczą się, lecz karzą. Wyrzucisz podłość panu de Monsoreau i ukarzesz.
— Jakim sposobem?
— Powracając szczęście pannie de Meridor.
— Alboż mogę?
— Zapewne.
— Naucz mnie sposobu.
— Powracając jej wolność.
— Jaśniej się wytłomacz.
— Bardzo snadnie; związek jest przymuszony, zatem nie ważny.
— Masz słuszność.
— Rozwiąż małżeństwo Mości książę, a postąpisz jak na prawego człowieka i na księcia przystoi.
— A! Bussy! ty się bardzo zapalasz? cóż cię to wszystko tak mocno obchodzi?
— Ja? bynajmniej; co mię zaś obchodzi cała sprawa, nie chcę oto, aby mówiono, że Ludwik de Clermont, hrabia Bussy służy księciu przeniewierczemu.
— Dobrze; ale jak zerwać ten związek?
— Bardzo łatwo, ojcu tylko pozwolić działać.
— Baronowi de Meridor?
— Tak.
— Ależ on jest w Anjou.
— Owszem jest w Paryżu.
— U ciebie?...
— Przeciwnie, u swojej córki. Powiedz, Mości książę, że może liczyć na ciebie, a zamiast, co widział w tobie prześladowcę i nieprzyjaciela, ujrzy obrońcę; zamiast nienawidzieć twoje imię, będzie cię uważał za anioła opiekuńczego.
— Mówią, że to potężny pan i ma wielkie znaczenie w swojej prowincyi.
— Przedewszystkiem powinieneś baczyć, Mości książę, że jest ojcem, że jego córka nieszczęśliwa i że on ciężko nad nią boleje.
— Kiedyż mogę go widzieć?...
— Jak tylko do Paryża powrócisz.
— Dobrze.
— A zatem, zgoda, Mości książę.
— Zgoda.
— Słowo honoru.
— Słowo książęce. A kiedy wyjeżdżasz?..
— Zaraz w wieczór.
— Jedz, a prędko powracaj.
— Gdzie zastanę Waszą książęcą mość?...
— W pałacu króla, jutro w południe.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Bussy nie tracąc chwili czasu, w pięciu godzinach przebył drogę, którą zwyczajnie książę odbywał w piętnastu; potrzebował bowiem jak najspieszniej pocieszyć barona i przynieść ulgę Dyanie, dla której szczęścia i życia by nie szczędził.


Rozdział VII.
Jak Chicot powrócił do Luwru i jak go przyjął Henryk III-ci.

Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero jedenasta rano wybiła; straże przechodziły ostrożnie, a służba zmieniająca się, stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjski rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzień dobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot, że nie mam szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz z daleka?.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą na prowincyę wycieczkę. Ale teraz — mówił Bussy, po chwili przestaniu — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi?...
— Ilekroć pan de Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiali.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni. — Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą?...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia. Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenta po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka, mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i do butelki.
— Na Boga!... — zawołał król nieco gniewny — otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku?... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem — alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie, a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!.. hau!..
— A!... czy licho tego hultaja nadało!... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
— Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?...
— Ej Chicot!...
— Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?.. A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaliowanego półmiska.
Król zaczął się. śmiać — na tem zwyczajnie kończył.
— Coś robił przez ten czas?... — rzekł do Chicota.
— Skomponowałem procesyę w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. — Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, maja się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować tarniowemi paciorkami idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Akt trzeci. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, mają powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Grève, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota — bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryzkich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
W tej chwili pan de Monsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy — rzekł Henryk. Kiedyż wielkie zrobimy polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint-Germain-en-Laye.
— Dziki! to niebezpieczne — rzekł Chicot. Król Karol IX-ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota z ukosa.
— Patrzaj — rzekł gaskończyk do Henryka, twój wielki łowczy nie dawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Aristofana, tak on zachował całą jego posiać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł blednąc do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady, bo rzadko bywam na dworze, prócz tego uprzedzam cię, że wobec mojego pana nie lubię być upokarzanym, osobliwie co do mojej służby.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsoreau groźne rzucił na gaskończyka spojrzenie.
— Przestańcie, przestańcie — rzekł Henryk — mówmy o czem innem panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres:
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot.
— Owszem, ja ciebie chcę ostrzedz mój synku.
— W czem takiem?
— Że źle postępujesz z Najświętszą, Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą. Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś — ma słuszność.
I zaczai o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Na bok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: życzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mnie zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie jak jemu był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam sobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już wypłaciłem się.
W tym czasie, Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa jako prawdziwego szlachcica. Panie, zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy, pożegnawszy króla.
Bussy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweński w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż? — zapytał książę.
— Wszystko jak najlepiej.
— Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które zwyczajnie malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było siłę duszy okazać.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć wierniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy.
— Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie, środkami niegodnemi uczciwego człowieka; musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To jeż postanowione.
— Mam księcia słowo w tym względzie?
— Masz.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolną, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zasłużysz na niewygasłą, wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nieraz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia celu zamierzonego, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironii; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem prznikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d’Alençon i Gwizyusz o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy stanął pomiędzy nimi i tak dla własnej godności, jak przez poważanie księcia Andegaweńskiego, został uprzejmie przyjęty.
Ukrył on w sobie wszystkie uczucia, nie dając poznać ani niecierpliwości, ani tajemnych pragnień.
Czekał cierpliwie skutku rozmowy, która o jego przyszłości miała stanowić.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać nie podobna, że nawet książę Andegaweński położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Nie długo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźnym.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czul jak sekunda płynie po sękundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i słychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona....
— Przyjacielu! — pomruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie się zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielbi łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau zwracając się ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwłlcie, abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dyaną de Meridor uczynił jawnym, i abym moję małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zanadto okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on oba dwa biedzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie; ten ze wzgardą, ten zaś trwożliwie.
Monsoreau przebył tłum dworzan w pośród ukłonów i powinszowali.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął się w tył, przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimo woli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież miłość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby, się stać widowiskiem.
Wyszedł więc na korytarz, z tamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Dyana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego bladym, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Dyana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widzę, że jestem atomem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły.... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie. książę Andegaweński jest małoduszny.
I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.


Rozdział VIII.
Co zaszło między księciem Andegaweńskim i wielkim łowczym.

Czas jest wytłomaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego, względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym.
Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
W rzeczy samej, dwa takie uczucia, połączone w sercu, podobnem je czynią do bomby pełnej prochu.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykłeś do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością, ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj nie ma i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, pomagałeś w zamiarach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałaś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!..
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastosowań do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nie prawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor.
— O! bynajmniej.
— Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżącym, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą.
— Nie mam potrzeby wahać się...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dla czegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Mości książę, odgaduję, co chciałeś powiedzieć.
— Mów więc.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panna de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę przyskakując ku wielkiemu łowczemu, obwiniani ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Prawda — rzekł.
— Prawda! a! bezczelny.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dla tego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty. Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — pomruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; mnie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Kochałem ją.
— A mnie co to obchodzi?
— Mości książę...
— Czy grozić mi chcesz, wężu!
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać nie ma prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monsoreau, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się Książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jakto! miał żebyś książę wiedzieć o wszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powróconą ojcu, jutro musisz się oddalić na wygnanie. Za godzinę, kto inny zajmie twoję godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcyksięcia Austryackiego, rzucił nim na pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej zony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francyi wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po jego na tron wstąpieniu.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany sprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, dobitnie, przerywanie, wymawiał następujące wyrazy:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoję prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny Waszej książęcej mości sługa.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilkakroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
— Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość Mości książę, jest najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Dyana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
— Powtarzam ci hrabio, to zdrada.
— Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześciańskiemi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoję z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili, książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego, na który jak niegdyś na La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wsparty na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć; to nie ja jestem nie przebłaganym, biorę Boga na świadectwo, ale ojciec bolejący dopomina się swej córki, ale zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Mości książę.
— Tak, sprawiedliwość jest pierwszym obowiązkiem i tego dopełnię.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz?
— Mówię, że król nie powinien zapominać komu winien koronę.
— A więc...
— Ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalać tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie, Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dyanę?... — zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Ona ciebie nie kocha.
— Co to kogo obchodzi?...
— Uczyń to dla mnie, Monsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy panie.
Książę otarł pot z czoła, który za wymówieniem „Najjaśniejszy” wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!..
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
— To podle.
— Zgadzam się.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie, zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam ciebie błagać?...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!.. — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— I pojednasz mię z panem de Meridor?
— Pojednam.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukaże się w orszaku królowej, której chce ją przedstawić.
— Czy już wszystko?... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowa rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, zkąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia, wielki łowczy przedstawił swoję żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana do Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnąc spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy.
Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział, że na odwrót Filipa Macedońskiego, król nie wyspany, albo głodny, nie zdolnym był dobrze sadzić o rzeczach.
Wiedział także i o tem, że Henryk często spędza noce bezsenne, (jest to przywilej ludzi mających czuwać nad snem drugich, że sami spać nie powinni), i dlatego myślał, jak jutrzejszą audyencyę, stosownie do okoliczności najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Po trzech godzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i myśleć zaczął; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota, tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Chicot!... — powtórzył król.
— Co tam takiego?... — zapytał trefniś.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówi! Henryk, to ja...
— Kto, ty?...
— Ja, Henryk.
— Aha!.. zapewne mój synka, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi, zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli.. Co u licha!.. czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie chory jesteś?..
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Smutek?...
— I wielki...
— To dobrze...
— Jakto, dobrze?...
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł!..
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?.., Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanię... A poco przybył?...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku nie podobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dla tego mnie obudziłeś?...
— Przecież wiesz, że on zarządza moją policyą.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... — zapytał Henryk.
— Wątpię: mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest dostateczny.
— Zapewne, jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego dnia, a raczej wieczora...
— Mało na tem zawisło.
— Przeciwnie, bardzo wiele... Pewnego wieczora wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?..
— Ty mnie wybiłeś?..
— Nie inaczej.
— I za co?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvilliers nic ci o tem nie mówił?..
— Jakto! to ty byłeś... ab! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?..
— O!.. zuchwalcze!..
— Ale, czy dobrze?
— Każę cię kijem oćwiczyć.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?...
— Kazałem mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
— Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja poiicya doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król stracił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed hartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Różną była od poprzedzających; stosownie do zmiennej przyjaźni króla.
Tym razem, składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomberga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcy-chrześciańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu przywdział najposępniejszy strój i przybrał minę złowróżbną.
Oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedziały zbliżył się do króla.
— Przybywam — rzekł — na radę Waszej królewskiej mości.
— Mów więc wobec moich najlepszych przyjaciół.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... — zawołali obecni.
Chicot nadstawił uszy i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczał dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan de Morviiliers. zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasem nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez radę książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Czy słyszysz, mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonij powitalnych, pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie, jakie już znamy.
— Czy podobna?... — pomruknął.
— Tak Mości książę — rzekł pan de Morvilliers, jest to zagrażający spisek.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — od dawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawołał Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej me magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówił kanclerz, malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej:
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincyę moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvillers, udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę, że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Wiem nawet ich zamiary — dodał tiyumfująco Moryilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nic spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięcin. Pan de Morvilliers dowiedział się tego, co każdy mieszczanin paryzki wie, jak „Ojcze nasz”.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!.. — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1° Plac publiczny; 2° Plac publiczny; 3° Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po paryzku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers sądził stosownem iść za wszystkiemi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się rzekł:
— Jeden z moich był obeenym posiedzeniu i to w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie? — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna, pomruknął książę.
— Nie inaczej — rzekł Morvilliers, uradowany wrażeniem, jakie na zgromadzonych uczynił.
— A co tam robili, co uradzili panie kanclerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy pod broń stanęli i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.
— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A! do licha! — odezwał się Ohicot — widać, że król się nie obraża.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Są naczelnicy.
Chicot widział jak u księcia Andegaweńskiego poruszyła się suknia na sercu.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko dziesięć tysięcy zapłaciłem.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot.
— Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
— Dalej?... — mówił kanclerz wahająco, już wszystko.
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyśleć, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!.. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Przy mnie?...
— Wszędzie.
— Czy silniejsi odemnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnice nie mówią, się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Chicot uważał najmniejsze poruszenie, obawiając się, aby kanclerz nie odkrył coś ważniejszego niż pierwej.
Król dał znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d’Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot wspiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... pan Gwizyusz — zawołał pierwszy.
— Gwizyusz w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę Gwizyusz?... — pomruknął książę Andegaweński.
— To szczególna, że Gwizyusz w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Gwizyusz?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam, — Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nic prosicie mego krewnego Gwizyusza.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.
Książę Gwizyusz był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.


Rozdział IX.
Po co Gwizyusz przybył do Luwru.

Za Gwizyuszem szło wielu oficerów, dworzan i szlachty, za nimi następował lud, mniej świetny, ale groźniejszy.
Tylko panowie weszli, lud pozostał za drzwiami.
Było to miejsce ludu, którego krzyki rozlegały się nawet wtedy, gdy Gwizyusz znikł im z oczu.
Na widok tego wojska, składającego orszak paryzkiego bohatera, straże pochwyciły za broń i rzucały na lud groźne spojrzenia, a nawet nieme wyzwania.
Gwizyusz zauważył postawę straży, dowodzonej przez Crillona; ukłonem powitał pułkownika, który stał na przedzie ze szpadą w ręce.
Lekceważenie jednego człowieka uderzyło księcia.
Czoło jego zachmurzyło się; lecz w miarę jak zbliżał się do króla, nikł zły humor i widzieliśmy, że z uśmiechem wszedł do gabinetu Henryka III-go.
— A! to ty mój kuzynie?... — rzekł król. — Jakiż hałas sprawia twoje przybycie? sądziłem, że trąby się ozwały.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę — w Paryżu, trąby odzywają się tylko dla króla, jak w polu dla generała, ja zaś znam się na obojgu i wiem czego używać. Tutaj za wieleby robiły hałasu dla poddanego, tam zaś, byłyby niczem dla monarchy.
Henryk przygryzł usta.
— Na Boga!... — rzekł po chwili milczenia, w której oczami badał księcia lotaryngskiego. Czy dopiero przybywasz z oblężenia Chanté?
— Dopiero, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę oblewając się rumieńcem.
— Na honor, to za wiele dla nas zaszczytu, mój kuzynie, za wiele, za wiele zaszczytu.
Henryk III-ci użył tych wyrazów dla ukrycia prawdziwej myśli, jak przed bateryą dział stawiają szereg żołnierzy, którzy dopiero w potrzebie mają rażące gromy odsłonić.
— Za wiele zaszczytu — powtórzył Chicot z taką intonacyą, że zdawało się, że to król mówi.
— Najjaśniejszy panie, zapewnie żartujesz tylko, bo któżby swojemi odwiedzinami mógł cię zaszczycić?
— Chciałem przez to powiedzieć, panie Gwizyuszu — odparł Henryk — że prawdziwy chrześcianin, po powrocie z wojny, naprzód, powinien Bogu dzięki złożyć, a potem przybyć do króla Czcij Boga, służ monarsze, jest to prawda napół religijna, napół polityczna.
Rumieniec Gwizyusza stal się widoczniejszym; król spostrzegłszy to, przeniósł wzrok na księcia Andegaweńskiego i przekonał się, że o ile tamten był czerwonym, o tyle ten bladym.
Wzruszenie mogące się podwójnie tłumaczyć, uderzyło go.
Odwrócił oczy, przybrał twarz w łagodność i wszystko pokrył wyrazem grzeczności, pod którym zwykle chowają się pazury.
— W każdym razie — rzekł — cieszy mię bardzo, że uszedłeś niebezpieczeństw wojny, mimo, że się na nie narażałeś. Ale podobno niebezpieczeństwa cię znają i uciekają przed tobą.
Książę ukłonem podziękował za grzeczność.
— Mimo tego mój kuzynie, nie unoś się dumą, bo ona sprawiłaby przykrość nam osobliwie, nam którzy jemy, pijemy, śpiemy i nową układamy modlitwę.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odparł książę — wiemy, iż jesteś monarchą oświeconym i pobożnym, że nigdy nie spuszczasz z myśli chwały Boga i pomyślności jego kościoła. Dlatego właśnie, z taką ufnością zbliżamy się do Waszej królewskiej mości.
— Henryku, przypatrz się zaufaniu twojego kuzyna — mówił Chicot pokazując królowi dworzan, którzy przez uszanowanie stali w oddaleniu.
Twój kuzyn zostawił trzecią część swojego wojska przed twoim gabinetem, a dwie części przed Luwrem.
— Z ufnością?... — powtórzył Henryk — czy nie zawsze z ufnością mój kuzynie, zbliżasz się do mnie?
— Najjaśniejszy panie, ja mówię o zaufaniu w przedmiocie, który ci zamierzyłem przedłożyć.
— A! więc masz mi coś zaproponować. Mów więc z ufnością, z zupełną ufnością. Bardzom ciekawy twojego przełożenia.
— Mam ci, Najjaśniejszy panie przedstawić najpiękniejszą myśl, jaka kiedykolwiek zajmowała świat chrześciański, od chwili gdy krucyaty stały się niepodobne.
— Słucham cię, książę.
— Najjaśniejszy panie — mówił Gwizyusz tak, aby go w przedpokojach słychać było; nie napróżno Najjaśniejszy panie nazywasz się arcychrześciańskim monarchą, tytuł ten obowiązuje do gorliwej obrony wiary. Najstarszy syn kościoła, pierwszy być powinien do obrony matki.
— Otóż go macie!... — zawołał Chicot — mój kuzyn prawi jak kaznodzieja, chociaż ma rapir u boku i kołpak na głowie: to mnie teraz nie dziwi, że mnichy chcą prowadzić wojnę. Henryczku, daj pułk dla Gorenflota.
Książę udał, że nie słyszy; Henryk założył nogę na nogę, rękę oparł na kolanie a brodę na dłoni.
— Czy kościołowi zagrażają Saraceni?... — zapytał. Albo czy czasem nie zachciało ci się tytułu króla Jerozolimskiego?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — ten napływ ludu, który mię witał błogosławiąc, jest nagrodą za gorliwość o wiarę. Jeszcze przy wstąpieniu na tron Waszej królewskiej mości, przedstawiłem projekt związku pomiędzy prawowiernymi panami.
— Tak, tak, pamiętam — odezwał się Chicot. Henryczku czy zapomniałeś o świętym Bartłomieju? jak też można zapominać o tak ważnej sprawie?
Książę odwrócił się i ze wzgardą spojrzał na Chicota, nie wiedząc nawet ile wpływu wymówione wyrazy mogły wywrzeć na króla, osobliwie po odkryciu pana de Morvilliers.
Książę Andegaweński położywszy palec na ustach, blady i nieruchomy patrzył na księcia Gwizyusza.
Tym razem, król nie spostrzegł znaków jakiemi rozmówili się książęta, ale Chicot pod pozorem podania papierowego cacka, zbliżył się i rzekł cicho.
— Patrz na brata, Henryku.
Henryk wzniósł prędko oczy, a palec księcia Andegaweńskiego opadł natychmiast.
Henryk widział poruszenie i odgadł wszystko.
— Najjaśniejszy panie — mówi? książę Gwizyusz uważający każdy krok Chicota, prawowierni zjednoczenie nazwali świętą Ligą, która ma na celu wzmocnić tron przeciwko hugonotom, jego śmiertelnym nieprzyjaciołom.
— Wybornie!.. — zawołał Chicot — zatwierdzam „pedibus et nutu”.
— Ale nie dosyć zjednoczenia — mówił książę — nie dosyć utworzyć masę, jakkolwiek silną, trzeba jej nadać kierunek. W królestwie takiem, jak Francya, nie można zgromadzać się bez pozwolenia królewskiego.
— Masa?... — powtórzył Henryk nie usiłując nawet ukryć podziwienia.
— Masa!... — zawołał Chicot — która pod zdolną dłonią piękne wyda owoce.
Cierpliwość księcia zdawała się wyczerpywać; ściął przecież zęby i nogą mocno uderzył w posadzkę.
— Dziwię się, Najjaśniejszy panie — rzekł — że pozwalasz przerywać tak ważną rozmowę.
Chicot czując słuszność uwagi, obejrzał się w około i udając głos odźwiernego w parlamencie, zawołał:
— Ciszej! ciszej panowie.
— Masa — powtórzył król nie mogąc strawić tego wyrazu — to bardzo pochlebne dla religii: ale naprzeciw tej masie wielu jest protestantów w mojem państwie?
Książę zdał się namyślać.
— Czterech — rzekł Chicot.
Ten dowcip rozśmieszy! przyjaciół króla.
Gwizyusz zmarszczył brwi, a dworzanie szemrali przeciw śmiałości gaskończyka.
Król zwrócił się do szemrzących, a ponieważ gdy chciał, umiał sobie nadać powagę, szmer ustał.
Następnie, spojrzawszy na księcia, rzekł:
— A więc czego żądasz, mój kuzynie?
— Żądam Najjaśniejszy panie, bo miłość ludu dla króla jest mi droższą jak własna, żądam, abyś Wasza królewska mość okazał jak jesteś gorliwym o wiarę i żebyś rozpoczęcie wojny wstrzymał swoją powagą.
— Nie idzie tu o wojnę, mój kuzynie — odpowiedział Henryk — mam wojska pod twojemi rozkazami, które gdy opuszczasz, zapewne dobre mi rady przynosisz.
— Najjaśniejszy panie, kiedy mówię o wojnie, winienem się jaśniej wytłomaczyć.
— Słucham cię mój kuzynie; wybornym jesteś wodzem i rozmowa w tym przedmiocie z tobą, bodzie zajmującą pewnie.
— Chciałem powiedzieć Najjaśniejszy panie, że wojna, do której jesteś powołany, będzie dwojakiego rodzaju: moralna, że się tak wyrażę i polityczna; wojna przeciwko wyobrażeniom i przeciw ludziom.
— Do dyabła!... — rzekł Chicot.
— Ciszej!... — zawołał król.
— Ludzie — mówił książę — są widzialni, dotykalni, śmiertelni, gdy się połączą, można na nich uderzyć i pobić; pobitych można karać i wieszać.
— Nawet bez poznania ich przewinień, zrobił uwagę Chicot.
— Ale wyobrażenia — mówił dalej książę — trudniejsze są do pokonania. Wyobrażenia są niewidzialne a przecież wszędzie przenikają i prześlizgują się; ukrywają się one osobliwie przed oczyma tych, którzy je zniszczyć pragną, rzucone nasiona, puszczają głęboko korzenie: im bardziej ich gałęzie podcinać, tem mocniej się krzewią; w końcu, stają się silne i nie do wykorzenienia. Myśl, Najjaśniejszy panie, jest to iskra, która pada na dach słomiany; bacznego potrzeba oka, aby odgadnąć, gdzie zapali i dlatego Najjaśniejszy panie, czuwać potrzeba.
— Oto czterech hugonotów!... — zawołał Chicot.
— Dla owego czuwania, radzę Najjaśniejszy panie, abyś mianował naczelników Ligi.
— Czy wszystko powiedziałeś, mój kuzynie?... — zapytał Henryk.
— Wszystko, szczerze, jak to mogłeś widzieć Najjaśniejszy panie.
Chicot ciężko westchnął, a książę Andegaweński śmielej spojrzał na Lotaryngskiego księcia.
— Cóż o tem myślicie, panowie?.. — zapytał król obecnych.
Chicot nic nie odpowiedział, wziął kapelusz i rękawiczki, następnie lwią skórę za ogon pociągnął w róg pokoju i legł na niej jak długi.
— Chicot, co robisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — noc najlepszą jest doradczynią. Najprzód się prześpię, a potem księciu Gwizyuszowi odpowiem.
Książę rzucił groźne spojrzenie na gąskończyka, na które tenże odpowiedział chrapaniem.
— Co myślisz Najjaśniejszy panie? — zapytał książę.
— Myślę, że jak zwykle, masz słuszność mój kuzynie; zwołaj naczelników Ligi, stań na ich czele, a ja wybiorę człowieka potrzebnego dla wiary.
— A kiedy to będzie? — zapytał książę.
— Jutro.
Wymawiając ten wyraz, król się nieco uśmiechnął.
Książę Andegaweński myślił się oddalić, gdy król rzekł:
— Pozostań, mój bracie; chcę z tobą pomówić.
Gwizyusz potarł czoło, jakby myślom chciał ulżyć i niebawem oddalił się.
Po chwili, słychać było tłum witający go tak samo, jak kiedy wchodził do Luwru.
Chicot donośnie chrapał, ale nie ręczymy, czy spał.


Rozdział X.
KASTOR I POLLUX.

Zatrzymując brata, król pożegnał ulubieńców.
Książę Andegaweński, przez cały przeciąg czasu, udając obojętnego dla wszystkich, z ufnością przyjął zaproszenie Henryka.
Nie uważał zupełnie na spojrzenia Chicota, i na to, że król widział, jak palec miał na ustach.
— Mój bracie — rzekł Henryk, przekonawszy się wprzódy, że oprócz Chicota nikogo nie ma w pokoju — czy wiesz, jak jestem szczęśliwym monarchą?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — jeśli w rzeczy samej jesteś szczęśliwym, jest to niebios nagroda.
Henryk spojrzał na brata.
— O!... bardzo szczęśliwy — rzekł — bo jeżeli sam nie mara wielkich myśli, za to wszyscy mię otaczający w nie obfitują. Alboż to nie szczęście mieć podobnego kuzyna jak książę Gwizyusz?
Książę skłonił się na znak potwierdzenia.
Chicot otworzył oko, jakby dla słyszenia potrzebował patrzeć i jakby dla lepszego pojęcia, koniecznem mu było widzieć twarz króla.
— W rzeczy samej — mówił Henryk — połączyć pod jeden sztandar cały naród, z państwa zrobić kościół, uzbroić Francyę od Calais aż do Langwedocyi, od Bretanii aż do Burgundyi, tak, abym na zawołanie miał wojsko przeciw Anglikom, Hiszpanom i Flamandczykom, i to tak jeszcze, aby nie obudzić trwogi niczyjej, to myśl, przyznam ci się, olbrzymia.
— Czy nie jesteś zadowolony, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że brat twój wspomaga zamiary Gwizyusza, twojego sprzymierzeńca?
— Owszem, pragnąłbym też, jak najgodniej wynagrodzić autora owych wielkich pomysłów.
Chicot otworzył obadwa oczy, ale zamknął je zaraz; dostrzegł bowiem na twarzy króla, jeden z owych tajemniczych uśmiechów, które on znał najlepiej.
— Tak — mówił król — powtarzam, podobny pomysł godzien nagrody i udzielić jej nie zaniedbam; mój Franciszku, czy w rzeczy samej książę Gwizyusz jest jego ojcem? albo raczej, bo podobno już jest w wykonaniu, czy on i przyśpieszył go?
Książę Andegaweński potwierdził.
— Tem lepiej — odparł król. Mówiłem, że jestem bardzo szczęśliwym monarchą, a powinienem był powiedzieć, za nadto szczęśliwym, bo nietylko pomysły są na moje zawołanie, ale co większa, dla przysłużenia się królowi, wykonywają je natychmiast. Pytałem cię mój Franciszku, mówił król poufale kładąc rękę na ramieniu brata. czy w rzeczy samej księciu Gwizyuszowi winienem być wdzięczny za ten prześliczny pomysł?
— Nie, Najjaśniejszy panie; kardynał Lotaryngski zrobił go jeszcze przed dwudziestu laty, ale mu dzień świętego Bartłomieja przeszkodził, albo raczej zawiesił jego wykonanie.
— A! jaka szkoda, że kardynał Lotaryngski już umarli... — zawołał Henryk — byłbym go zrobił Papieżem po śmierci Grzegorza XIII, ale to nic nie szkodzi, mówił król z dobrodusznością, którą wybornie udawał, że jego synowiec myśl sobie przywłaszczył i obce z niej zbierać owoce. To źle, iż go nie mogę zrobić papieżem, ale go... no Franciszku, czem że on jeszcze nie był?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Franciszek, zupełnie złudzony słowami brata — za wiele cenisz zasługi twego kuzyna; myśl otrzymał tylko w spadku, a jak ci mówiłem, to ktoś inny myśl tę wyrobił.
— Jego brat kardynał, nieprawdaż?
— Tak, i on nad nią pracował, ale nie on zupełnie...
— To może Mayenne?
— To dla niego za wielki zaszczyt.
— Prawda, to myśl nie dla rzeźnika. Ale komuż mam być wdzięczny za ową silną pomoc w pracy Gwizyusza?
— Mnie, Najjaśniejszy panie — odrzekł książę.
— Tobie!... — zawołał Henryk z najwyższem podziwianiem.
Chicot otworzył oko.
Książę ukłonił się.
— Jakto!... — rzekł Henryk — kiedy wszyscy przeciwko mnie byli, kaznodzieje gromiąc moje błędy, poeci wyśmiewając nawyknienia, politycy uchybienia w rządzie, kiedy przyjaciele śmieli się z mojego niedołęztwa, kiedy chudłem bezustannie i włosy mi coraz bardziej siwiały, tobie przyszła myśl zbawienna Franciszku? Tyś czuwał nademną, tyś myślał o mnie, a ja niewdzięczny!...
Henryk rozczulony aż do łez, rzucił się w objęcia brata.
Chicot otworzył obadwa oczy.
— Ale jaka to myśl!... — mówił Henryk. — Nie mogąc nałożyć podatków, ani zaciągnąć wojsk, nie mogąc nawet spać i chodzić, aby się ze mnie nie śmiano, książę Gwizyusz, albo raczej ty bracie, na jeden raz dajesz mi wojsko, pieniądze i spokojność. Teraz tylko, aby ten spoczynek był trwały, jednej rzeczy potrzeba.
— Jakiej?
— Mój kuzyn mówił, że całemu temu poruszeniu naczelnika potrzeba.
— Tak, zapewne.
— Tym naczelnikiem, jak pojmujesz Franciszku, żaden z moich ulubieńców być nie może, bo żaden nie ma ani głowy, ani wielkiego majątku. Quelus jest zuch, ale na nieszczęście, tylko miłostki mu w głowie. Maugiron nieustraszony, ale tylko myśli o strojach; Schomberg jest śmiały, ale słaba głowa, to muszą przyznać i najlepsi jego przyjaciele. D’Epernon jest rozsądny, ale hipokryta i nie mógłbym się jemu nawet na chwilę powierzyć, chociaż udaję, że go lubię.
Przyznam ci się Franciszku — mówił król z zupełnem wylaniem — jest to ciężka rola, to udawanie.
Dla tego, ilekroć mogę mówić szczerze, jak naprzykład w tej chwili, dopiero mi się zdaje, że Chicot zamknął obadwa oczy.
— A więc jestem tego zdaniu — odezwał się Henryk po chwili przestanku — że skoro mój krewny Gwizyusz wyrobił ów wielki pomysł, jemu należy oddać wykonanie.
— Co mówisz, Najjaśniejszy panie? — zawołał Franciszek ziejący z niepokoju.
— Mówię, że do prowadzenia tak wielkiego dzieła, potężnej potrzeba prawicy.
— Strzeż się, Najjaśniejszy panie!
— Dobry wódz, dobry polityk...
— Osobliwie polityk — powtórzył książę.
— A więc do tego dzieła najstosowniejszy.
— Mój bracie — rzekł Franciszek — Gwizyusz i tak potężny.
— Zapewne; ale jego potęga jest moją siłą.
— Książę Gwizyusz włada wojskiem i mieszczane twem, kardynał rządzi kościołem, a Mayenne jest tylko w rękach braci narzędziem; nadto siły w jednym domu.
Prawda, nie pomyślałem o tem Franciszku, — Gdyby jeszcze Gwizyusze byli francuskimi książętami, mogliby mieć interes zwiększenia potęgi Francyi.
— Ale jak na nieszczęście są Lotaryngskimi.
— Dom nienawistny naszemu.
— Franciszku, dotknąłeś rany!... nie wiedziałem, że jesteś tak wielkim politykiem. Otóż dla czego chudnę i dla czego mi włosy siwieją. Wiem ja dobrze co to jest wyniesienie domu Lotaryngskiego obok naszego!
Nie ma jednego dnia, mój Franciszku, aby któren z Gwizyuszów, to książę to kardynał, to Mayenne, to wszyscy razem, rozmaitemi środkami, to zręcznością, to siłą, to podstępem nie rwali po kawałku mojej władzy; a ja biedak słaby i niedołężny, muszę na wszystko patrzeć spokojnie. A! Franciszku, gdybyśmy byli wcześniej się porozumieli, gdybym dawniej jak teraz mógł czytać w twojem sercu, byłbym lepiej się mógł opierać. Teraz może zapóźno...
— Dla czego?
— Bo to byłoby walką, a mnie wszelka walka utrudza, jego więc zamianuję naczelnikiem Ligi.
— Źle uczynisz, mój bracie.
— A kogóż mam zamianować? kto przyjmie godność tak niebezpieczną. Prócz tego czyż to nie było jego myślą?
— A więc?
— Każdy, którego zamianuję na jego miejscu, będzie mu przychylnym.
— Zamianuj człowieka, który oparty na twojej potędze, nie będzie się lękał książąt Lotaryngskich.
— Mój bracie, nie znam nikogo, któryby odpowiadał twoim warunkom.
— Spojrzyj w około siebie, Najjaśniejszy panie.
— Około siebie? oprócz ciebie i Chicota nikogo nie widzę.
— Ha! ha! — mówił Chicot — czy mnie nie zrobią figla?
I zamknął znowu oczy.
— I cóż, nic się nie domyślasz, mój bracie? — zapytał książę.
Henryk spojrzał na księcia Andegaweńskiego, jakby mu zasłona z oczów spadła.
— Czego mam się domyślać? — zapytał.
Franciszek kiwnął głowa.
— Ale nie — rzekł Henryk — ty na to nie zezwolisz Franciszku. Walka jest ciężką, nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa; ty nie potrafisz zabronić mówienia kaznodziejom, ty nie pójdziesz staczać bojów po ulicach Paryża; książę Gwizyusz ma jednę rękę, która się nazywa Karol, drugą, która się nazywa Ludwik, prócz tego książę odznaczał się w dzień Ś-go Bartłomieja.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po ulicach i stawał na czele ludzi mających rądle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu Gwizyuszowi?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk.
— Na Boga! jabym miał nic chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz za nadto jest poważną. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię z wielkiego wyprowadzisz kłopotu, tem więcej, że od niejakiego czasu, jestem chory. Mój drogi, moje siły słabną, jak mi to często Miron powtarza. Ale powróćmy do rzeczy. Ciebie to mianuję naczelnikiem Ligi.