Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.



WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1892.


Rozdział I.
WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludu, gdy ucichł wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w ozdobnym pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody na prost Luwru, przez znakomitą familię Montmorencych, połączonych z rodziną królewską na równi żyjącą z książęcemi domami.
Ucztą tą, następującą po zabawach ludu, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d’Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, jednego z jego ulubieńców, z Joanną de Cosse-Brissac, córką marszałka Francy i tegoż samego nazwiska.
Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzy posępna, niestosowną do okoliczności.
Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.
Postać jego surowa zimnym przejęła dreszczem obecnych, mianowicie zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.
Przecież ponura postać królewska w pośród radosnej uczty nikogo nie zadziwiała, albowiem jej przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.
Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.
Wtedy Sąint-Luc, przeciągłe rzuciwszy spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:
— Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz przyjąć zabawę muzyczną, jaką na. dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.
Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:
— Dobrze, będę, chociaż mało zasługujesz na nasze względy.
W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani do Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.
— Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.
— A czy przeminie? — zapytała Joanna.
— Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc.
Panna de Brissac nie była jeszcze o tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.
Właśnie czekano Henryka III-go w pałacu Montmorency, w chwil1, gdy zaczynamy obecną historyę.
Jedenasta już wybiła, a król nic przybył.
Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d’Alençon, który został księciem Andegaweńskim, przy wstąpieniu na tron Henryka III-go; lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.
Król i królowa Nawarry, schronieni w Bearn widoczną tworzyli opozycyę, stojąc na czele hugonotów.
I książę Andegaweński należał do opozycyi, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając tych, których nie uleczył przykład La Molaa Coconnasa.
Dworzanie jego żyli w nieporozumieniu z dworzanami króla, co po dwa, albo trzy razy na miesiąc sprowadzało krwawe spotkania, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.
Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.
Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego dlań, albo raczej dla siebie tyle pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.
Saint-Luc niespokojny, że nikt z familii królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia nie pomału tem udręczonego.
Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on, że jego córka łaski, a nie gniew króla zaślubi.
Saint-Luc starał się natchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.
— O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu, ale jesteś zgubiony.
— Król niechętny, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.
— Bynajmniej — odrzekł pan de Saint-Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę zaś Andegaweński dla tego, że damy, w której szalenie się kocha, zapomniałem zaprosić.
— Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dla tego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet owego łami-góry de Bussy.
— Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dla czegóż dom mój, cały poświęcony panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?
I stary dworak z boleścią wzniósł w górę ręce.
Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokojenia marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.
Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec badała w duszy, czem jej mąż naraził się królowi.
Saint-Luc wiedział przyczynę i dla tego najmniej ze wszystkich był spokojnym.
Nagle, drzwiami, któremi się wchodziło do sali doniesiono o przybyciu króla.
— A!... — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.
— A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że dlatego przyjechał, aby mi figla wyplatać.
Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył na przeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.
W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, drugiemi wszedł drzwiami.
Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak bałwan, który się rozbija o tamę kamienną — i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.
Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się ciała:
— Co to ma znaczyć, panowie?... — zawołał.
Przeciągły śmiech był odpowiedzią całą.
Król z natury niecierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc się zbliżył, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i damom daje rękę do ucałowania.
Henryk zaczął się śmiać.
Chicot na dworze ostatniego z Walezyuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.
Chicot nie był zwyczajnym błaznom.
Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.
— A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybiera rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.
— Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.
— Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja propanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonie a ty się zabaw.
Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.
— Masz słuszność, będę tańcował.
— Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wybornym humorze.
I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.
Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.
Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczystą, co wszystko przyjemną czyniło z niej istotę.
— Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.
— Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu, bo wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.
— Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...
— Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wołałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam coś przykrego gotuje. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas przybywa, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.
— Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...
— A!... — odrzekł Saint-Lue z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.
I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z całą śmieszną nadętością odgrywającego rolę króla.
Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańcował, mimo tego, z oczów nie spuszczał pana de Saint-Luc.
Już to przywoływał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, które śmieszne lub nie, wykrzywiało usta nowożeńca.
Już to ze swego pudełka dawał mu cukierki, które Saint-Luc wybornemi znajdował.
Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której król był obecny, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.
Nagle, hałas mocny dał się słyszeć w pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.
— A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint-Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.
— Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.
Saint-Luc oddalił się, W rzeczy samej, słychać było Chicota. który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.
— Wszak wydałem rozkazy.... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.
I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.
— Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.
Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.
Za nimi szedł młody człowiek, piękny | poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wargą dolną obwisłą.
Strój jego był z czarnego aksamitu i skromnie odbijał od ubioru paziów.
„Bussy, mówiono, Bussy d’Amboise.”
Wszyscy biegli na przeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.
Maugiron, Schomberg i Quelus stanęli przy królu, jakby go bronić mieli.
— Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do obecności niespodziewanego Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.
— Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą bywa sługa sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służących.
— Powiedz raczej — mówił Schomberg — Saint-Luc z ulubieńców króla jest najmłodszym, ale dlatego walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?
— Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.
— Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.
— Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?
Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.
— Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zawisłym, jak tylko sam od siebie.
Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.
— Mimo tego — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.
— A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.
Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.
Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.
— Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie mieszajcie zabawy.
Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.
— Tak — rzecze — nie mieszajcie panowie zabawy.
I pomusnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.
— Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.
— Dlaczego? — zapytał Maugiron.
— Bo Saint-Luc go broni.
— Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?
— Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!...
Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.
— Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.
Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:
— Ja, tu... Bussy, Bussy d’Amboise, Ludwiku Clermontski, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie.
— Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.
Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:
— Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?
I w pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.
Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że naprawdę bierze dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.
— A! przebacz Najjaśniejszy parne — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.
— Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?
— Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał s:ę mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...
— Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mó wił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco rozerwany.
— Przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.
Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.
— Jakto — zapytał Bussy — który pojmował, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie jaśniej wyrazić sio, bo jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.
— Jakto!... w lamie złotej te dzieciaki — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla: skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, sądzę stosownem, aby książęta ubierali się skromnie.
I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, uśmiech wzgardliwy, którym go uraczyli przed chwilą.
Henryk spojrzał po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.
Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nie raz byłoby co do czynienia, dotknął rękojeści szpady.
— To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, przybrawszy rolę króla, odpowiadał za Henryka.
I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.
Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna z drugiej szydziła.
Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bossy, stanęło około niego.
Był to Karol Balzac d’Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.
Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.
Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które jego dom za pole bitwy sobie obrały.
Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:
— W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...
— Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.
— Quelus, Quelus — prosił Saint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który jest na czatach, choć nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba. Nie posadzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...
— Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francyi? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.
— Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...
— A na co się żeniłeś, wiedząc jak król w przyjaźni jest zazdrosny.
— Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d’Alençon.
Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.
Po nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch na przyjęcie w zamian niegrzeczności.
Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.
Jedni lękali się króla, drudzy Buss’ego.
Ostatni widząc, że się Saint-Luc zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:
— Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan widzę szukasz?
— Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint-Luc najuprzejmiej.
— Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.
Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.
Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.
Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.
— A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.
Maugiron wybiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie zdoławszy zostać dłużej z Bussym, przyszedł do króla i przywiódł pana de Maugiron.
— Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.
— Ja, Najjaśniejszy panie?
— Tak, ty.
— Powiedziałem mu dobry wieczór.
— Tylko? — przebąknął król.
Saint-Luc spostrzegł się, że niedorzeczność popełnił.
— Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.
— Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność!
— Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.
— O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem.
— To niezawodna, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...
Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.
— Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec....
— Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.
— Hum! — mruknął król — dyabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi? to byłoby dla nas dogodniej.
I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.
— Bo szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy mojej ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.
— A! — z uśmiechem pomruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy....
— Jeżeli podobne będzie stroił żarciki, ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie — odezwał się Maugiron.
— Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym.
Tym razem trudne się było omylić, Queius dał znak panom d’O i d’Epernon.
— Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.
Saint-Luc wołał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.
Tym czasem Quelus, czterech przyjaciół odprowadził do okna.
— I cóż? — zapytał d’Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.
— Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.
— Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?
— Na dzika.
— Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?
— Co mię to obchodzi! ja idę.
— Sam?
— Bynajmniej, z Maugironem i Schombergem. Będziemy polowali dla króla.
— Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.
— Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.
— Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.
— A! pojmuję — mówił de Epernon.
— O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d’O.
— A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.
— Więc patrzę.
— Czy nie ma tu nikogo, ktoby ci się urągał?
— Zdaje mi się, że Bussy.
— A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...
— Sądzicie, że król.... — mówił d’O.
— Żąda tego — odparł Quelus.
— A więc dobrze, polowanie! ale jak?
— Na upatrzonego.
Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.
— Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekł — cóż to za grupa?.. jak to czule! rzekłbyś że to Euryales i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzież Polux?
— Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.
— Cóż oni tam robią? — zapytał Bussy patrząc dumnie.
— Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.
— Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.
— Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.
— Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.
— A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?
— Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.
— Nie może, ale pewnie tej nocy — dodał Maugiron.
— Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.
— Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.
— Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Bussy.
— Bynajmniej, polujemy na dzika.
— Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.
— Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.
— Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.
— Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia de Alençon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.
— A dzisiaj? — zapytał Quelus.
— Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.
— A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d’Epernon.
— Tak — potwierdził Bussy.
— I czeka cię na przedmieściu św. Anto niego? — zapytał d’O.
— Tam niezawodnie, panie Quelus, będę cię prosił o radę...
— Chętnie, chociaż nie jestem adwokatem, udzielę dobrej, mianowicie przyjaciołom...
— Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odlegle. Którędy radzisz się udać?
— Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pré-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieście św. Antoniego. — Przy końcu przedmieścia św. Antoniego, jeżeli bez wypadku przebędziesz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś..
— Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Prés-aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.
I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł mówiąc:
— Mój Antraguet, nie ma z niemi co robić, pójdźmy.
Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.
Ulubieńcy Króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.
Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, był przez nią zatrzymany.
— A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.
— O sonecie? — zapytał Bussy.
— Tak, na cześć królowej.
— Racz mi go powtórzyć.
— Chętnie — rzekł Bussy podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.
Tymczasem. Saint-Luc z cicha podszedł szy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.
— Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu pałacu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.
— Czy mamy wziąć służących? — zapytał d’Epernon.
— Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu radę. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.
— Więc sześciu wyjdziemy razem? — zapytał Maugiron.
— Pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.
— A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.
— Zapewne — zabrał głos d’Q — nie można go oddzielać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.
— Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że wartą jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.
— Jakto, król?
— Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego zrozumieć Saint-Luc nie zdołał.
— Czegóz chcesz? — rzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą, nie tak bardzo nam jesteś potrzebny...
Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.
— Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.
I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, koło muru, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.
— Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz mieć udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.
— Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.
— Mnie?
— I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja parę słów muszę z panem Bussy pomówić.
Joanna spiesznie odeszła.
— Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?.. — zapytał Bussy
— Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Bożę, abyś się lękał, jednakże rozważ...
W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.
— Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.
— Jestem na twoje usługi. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.
Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż no łokcie, a trzeci maskę aksamitną.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem gotów na twoje rozkazy.
— Dobrze, dobrze — mówił Henryk.
— Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają do Luwru wracać. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz. Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej/ konia dla pana Saint-Luc, albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.
Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej, chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.
— Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Walezyuszem. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.
Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.
Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.
Joanna, pozostawszy tylko ze służącemi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała być samą i niecierpliwie czekała męża.
Pan de Brissac posiał sześciu służących aby powracającemu zięciowi towarzyszyli, Po dwugodzinnem czekaniu, służący powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.
Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która niespokojna o męża, oświadczyła, że usnąć nie będzie mogła.


Rozdział II.
Nie zawsze ten co drzwi otwiera wchodzi do domu.

Brama Ś-go Antoniego była pewnym rodzajem kamiennego sklepienia, podobna do dzisiejszej bramy Saint-Denis, albo Ś-go Marcina. Lewym bokiem łączyła się z przyległemu gmachami i była niejako związaną ze starą warownią.
Przestrzeń po prawej stronie bramy aż do Bretońskiego pałacu, posępna była i błotnista; mało uczęszczana w dzień, zupełnie pustą była wieczorem, bo przechodzący, w czasie, w którym pełno było napaści, a prawie żadnych patroli, cisnęli się pod mury warowni sądząc się bezpiecznejszymi pod strażą żołnierza czuwającego na baszcie, którego w razie wypadku można było przywołać i odstraszyć złoczyńców.
W zimie, przechodnie byli ostrożniejsi jeszcze niż w lecie.
Noc, której wypadki mamy opowiadać, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani jemu dojrzeć przechodzących.
Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, żaden dom się nie wznosił, tylko ciągnął się mur ogromny.
Murem tym był, z prawej strony, kościół Ś go Pawła, z lewej, pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bossy.
Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża, którąśmy opisali.
W czasie gwiaździstej nocy, gdy księżyc przyjmował na siebie obowiązek oświetlania ziemi, groźna, ponura i olbrzymia postać Bastylii rysowała się w cieniu. W czasie ciemnych nocy, poznać ją było można po większej ciemności, jaką w około roztaczała.
Noc, o której mówimy, zaczęła się mocnym przymrozkiem, a miała skończyć obfitym śniegiem, dlatego nie można był posłyszeć stąpania przechodzących.
Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się, przekonywały, że należy do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie chłodna atmosfera ustawicznie z nich wydzielała.
Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, również nic słyszeć nie mogła, albowiem owe cienie cichą prowadziły rozmowę.
Rozmowa ta ważną przecież była.
— Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie; używaliśmy, gdy nasz król panował w Polsce; na honor, jeżeli tak długo potrwa, krew w nas skrzepnie.
— Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.
— Prawda, że nie ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie.
— Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo środki twoje prawdziwie niemieckie. Co do mnie, wąsy najeżyły mi się lodem i para zamarza pod nosem.
— Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.
— Dlaczegoś nie wziął mój Quelusie rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona równo z zarazą lubi.
— Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.
— Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc dla ogrzania się nogami.
— Ciszej! ciszej! — zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.
— Nie, to nie on.
— Dlaczego nie on?
— Bo inną drogę oznaczył.
— Cóż dziwnego, żeby ją zmienił?
— Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że dyabła spotka.
— Tymczasem — rzekł Quelus — dwóch ludzi idzie.
— Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.
— Baczność! — zawołał Schomberg.
— Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d’Epernon. — Patrzcie, stanęli.
W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, ściągające uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.
— A! — rzekł Quelus — pewno nas spostrzegli
— Co znowu, zaledwie my siebie widzimy.
— Patrzcie — mówił Quelus — zwracają na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.
— Nie inaczej.
— Jakby wejść chemii — rzekł Schomberg, Miaiżeby nam ujść?
— Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci wykręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.
— Kto wie — zagadnął Schomberg — czy mylnej nie wskazał nam drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie?
— I to być może — zakończył Quelus.
Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i poskoczyli ze szpadami dobytemi ku dwóm osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.
Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest przybywających zatrzymał dwie tajemnicze osoby.
— Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza.
— D’Aurilly, może oni nie umyślnie nas napastują?
— A! Jaśnie oświecony panie — zapytał mający bramę otworzyć. — Czy dasz się poznać, czy incognito zachowasz?
— Zbrojni!
— Może zazdrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...
— Wejdźmy prędzej, d’Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.
— Zapewne; ale któż powiedział...
Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie przestrzeń stu kroków szybko przebiegli.
Quelus i Maugiron, idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d’O i d’Epernon, atak wprost rozpoczęli.
— Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.
Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił i z dumą założył ręce.
— Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.
Quelus się cofnął i ręce mu obwisły.
— Jaśnie oświecony panie! — zawołał.
— Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.
— O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem. — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!
— Jaśnie oświecony książę — bąkał d’Epernon — to był żart.
— Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d’O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalone; części miasta i tak późno.
— Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d’O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.
— Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?
— Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...
Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.
— A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?
— Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.
— Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.
— Tak jest, Jaśnie oświecony panie; ]ecz wzrost jego podobny do pana d’Aurilly, który cl towarzyszy.
— Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.
— Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.
Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a zanim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:
— Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?
— A! Jaśnie oświecony książę, w jakimkolwiek przybywasz tu celu — odpowiedział Quelus — racz nam przebaczyć, my się oddalamy...
— Żegnam panów.
— Nasze uszanowanie znano Waszej książęcej mości — dodał d’Epernon.
Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:
— Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?
— Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...
— Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.
Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:
— Wyszedłem — mówił książę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który wyczytuje przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. Przechodząc, d’Aurilly was spostrzegł i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.
Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł być słyszany od straży w Bastylli, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką nienawiść ukrytą i straszną Henryk III-ci żywi dla niego w piersiach.
— Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.
Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.
— Jaśnie oświecony panie — mówił d’Aurilly — przysięgam, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.
Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, zatem schrońmy się.
— Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.
— Wasza książęca mość jest w błędzie — mówił d’Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się i widzieć ich można przy rogu pałacu Tournelles.
Franciszek spojrzał.
D’Aurilly prawdę mówił.
Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, zkąd przerwane zamiary mieli dokonać, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.
— I cóż uczynimy?... — zapytał d’Aurilly, prawda, miło mi być posłusznym, ale nie wiem czy dobrze tu pozostać.
— Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak przykro się cofać.
— Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można dokonać.
Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości czego się dowiedziałem.
Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.
Są to znaczne korzyści.
— Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?
— Najpewniejszy.
— A czy ją na powrót zaniknąłeś?
— Bramę?
— Tak.
— Zapewne.
Z niepewności wyrażenia d’Aurillego wnosić można, że bramy owej nie zamknął — przecież książę tego nie zważał.
— Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...
— Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...
— A więc wracajmy, pozwalam.
— Przynajmniej nie w tak ciemną noc.
Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażeby nie posiadł, tylu sobie życzy...
Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przekor jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności po ludzku im odpłacić.
— Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił jednego z kochanków i toby mnie serdecznie pocieszyło.
— Być może; w Bussym zupełną ufność można położyć.
I poszli.
Zaledwie zwrócili się na ulicę Jony, gdy nasi czatownicy ujrzeli od ulicy Tison jeźdzca, odzianego płaszczem.
Ciężki i mocny krok konia odbijał się po kamieniach, a blask księżyca, bladawym promieniem świecącego, przedarł się z za chmury i oświecił plumaż kapelusza.
Ściągał on cugle koniowi, który czując wstrzymywaną swą krewkość, pienił się mimo zimna.
— Tym razem — rzekł Quelus — to on!
— Niepodobna — mówił Mougiron.
— Dla czego?
— Bo jest sam, a odeszliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeiraciem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.
— Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.
— Kiedy tak, to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d’O.
— Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!
W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.
Mimo odebranej od pana Saint-Luc przestrogi, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.
Przygody były upragnione dla pułkownika i zwykle mawiał:
— Jestem szlachcicem; ale mam serce cesarskie i niema w histcryi rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.
Prócz tego. Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie liczył pomiędzy swych przyjaciół, ostrzegając, chciał go na śmieszność narazić, a Bussy więcej śmieszności jak niebezpieczeństwa się lękał.
Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.
Jak ów człowiek w Plutarchu oddalił trzech towarzyszy, odesłałby nawet szwadron kawaleryi i z założonemi rękami poszedł ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń, sam się udawał.
Przebył ulicę Augustyanów i wyjechał na ulicę Ś-o Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zaraz nie dostrzegł.
Przytem, dla prawdziwie mężnego serca jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które wprawia w działalność zmysły walecznego.
Bussy policzył czarne cienie na murze.
— Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.
Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.
To mówiąc, postępował; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą a lewa nieznacznie odpięła haftkę.
W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!” i za powtórzonym okrzykiem, kawalerowie uderzyli na Bussy.
— Tak, panowie — mówił szyderczo Bussy — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was dobrze porani, mogę to zaręczyć.
— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d’Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Wśród tych wyrazów, ręka młodzieńca, w biały ubrana atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za odgróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nie raz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, i przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana< Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony, drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było w Bussy, a nie w konia mierzyć mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Byssy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to siebie niegodnem.
Tylko obwinąwszy płaszczem rękę, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.
W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko oporem ciała.
Gdy na raz osłabł i machinalnie spojrzał w ziemię; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.
— Pchnięty! — zawołał Quelus.
— Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.
I poskoczywszy ku Quelusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięztwo było jeszcze wątpliwe, bo d’O, d’Epernon i Maugiron z nową natarli silą.
Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i gdy wszyscy na nowo obskoczyli Bussego, czuł że nie można stracić sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.
Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.
Tutaj dopiero, jak Achilles, łub Roland, uśmiechnął się z burzy mieczów i ich błyskawic.
Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.
Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.
— A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcia.
— Patrzaj więc — odpowiedział Bussy. I odbiwszy od rękojeści szpadę, uderzył go w skronie.
Quelus upadł na ziemię.
Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód..
D’O i d’Epernon cofnęli się.
Maugiron podnosił Quelusa, i trzymał go.
Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił Epernona.
Już Bussy był zwycięzcą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.
Cztery miecze zabłysły na nowo.
Bussy powtórnie czuł się zgubionym.
Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.
Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły mu zupełne osłabienie.
Szpada nie godziła w miejsca przeznaczone.
Lewą ręką, zaczął szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.
Jednym razem mur ustąpił.
Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.
Nowa weń wstąpiła nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.
Tu był już bezpiecznym.
Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nim zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.


Rozdział III.
Jak można rozróżnić marzenia od rzeczywistości.

Bussy zanim upadł na ziemię, zdołał chustką osłonić ranę i obwiązać ją pasem od szpady, lecz wyczerpany upływem krwi, popadł w omdlenie.
Umysł jego wzburzony gniewem i cierpieniem, w omdleniu, niby w owym przedsionku śmierci, widział, lub marzył, że widzi cudowne a nieprawdopodobne rzeczy.
Zdawało mu się, że jest w ozdobnym pokoju, z pięknemi sprzętami, obiciem i malowidłem na sklepieniu.
Osoby w rozmaitych postawach, trzymające kwiaty lub włócznie, snuły mu się przed oczyma i zdawały wstępować na malowane sklepienie po boju, jakąś tajemniczą drogą.
Pomiędzy dwoma oknami widniał portret niewiasty, jaśniejący światłem, tylko że ramy tego portretu, były jakoby odrzwia. Nieruchomy, leżąc na łóżku, pozbawiony sił ale mogący widzieć, patrzał na te osoby zaćmionem okiem i podziwiał uśmiechy niosących kwiaty, a drżał przed niosącymi włócznie.
Czy te osoby były mu znajome, tego nie mógł rozpoznać, tak miał pomieszane myśli.
Nagle kobieta na portrecie, wyszła z ram i prześliczna istota w sukni białej, długiej, jak malują aniołów, z włosami spadającemi na ramiona, z oczami czarnemi jak heban, z brwiami, w kształtny łuk zgiętemi, z ciałem, w którem dojrzećby można krew płynącą, postąpiła ku niemu. Ta niewiasta była tak piękna, ręce je i były jak utoczone, że Bussy do nóg jej upaść zapragnął.
Zdawało mu się jednak, że jakieś więzy przykuwają go do łóżka, jak umarłego do grobu i że gardząc ziemią, dusza jego w niebo się wznosi.
To go zmusiło do pozostania na pięknem, rzeźbionem łóżku, jakie wyrabiano za Franciszka I-go przy których były adamaszkowe kotary, złotem haftowane.
Na widok tej niewiasty, osoby na sklepieniu przestały zajmować Bussego — piękność z portretu wystarczała mu i tylko chciał widzieć, czy próżnia w ramach, pozostała.
Mgła jednak, zaciemniająca wzrok, nie pozwoliła wszystkiego dojrzeć dokładnie; zwrócił więc całą uwagę na tajemniczą osobę i zaczął jej płynnie powtarzać wiersz przez siebie ułożony.
Nagle niewiasta znikła; jakaś postać stanęła pomiędzy nią a Bussym, wyciągnęła następnie doń ręce, z zawiązanemi jak w ślepej babce oczyma.
Rannego taka wściekłość opanowała, że gdyby był panem swej woli, byłby się rzucił na owe zjawisko; próbował nawet, lecz siły mu niedopisały.
Gdy silił się powstać, nowo-przybyły mówił:
— Jestem na usługi pani.
— Dobrze więc — odezwał się głos tak łagodny, że wszystkie nerwy w Bussym zadrżały — możesz zająć, się swojem dziełem.
Bussy chciał się przekonać, czy owa kobieta z czarownym głosem, była ta sama, co na portrecie... napróżno. Widział tylko przed sobą młodego i przyjemnego mężczyznę, który opatrywał mu ranę i kiedy niekiedy po pokoju spoglądał.
— Czy go dyabli nadali — pomyślał Bussy.
I chciał myśl swoję choćby poruszeniem objawić, ale nadaremnie.
— Pan jesteś raniony? — mówił młody człowiek.
Bussy chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł. Jego oczy pływały w jakiejś mgle i tylko uczul niby dotknięcie rozpalonego żelaza do ciała.
— Czy rana jest śmiertelna? — zapytał z boleścią łagodny głos kobiecy.
— Nie umiem jeszcze powiedzieć — odrzekł młody człowiek — wiem tylko, że jest bezprzytomny.
To tylko zrozumiał i posłyszał szelest sukni oddalającej się niewiasty.
Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.
Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owionął, głosy chrapliwe i niezgodne wpadały do uszu.
Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy zo sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustyanin z ulicy Temple, który podnosił mu głowę; wprost niego jakaś staruszka, szepcząca pacierze.
Błądzące oko Bussego spoczęło na minach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony od słońca wschodzącego.
Bussy był na ulicy poprostu, albo raczej nad fosą, Temple otaczającą.
— Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzdęli, czem opłacać wasze usługi. Pierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.
— Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy się tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.
— Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?
Obecni spojrzeli po sobie.
— To reszta nieprzytomności — rzekł Augustyanin i zwrócił mowę do Bussego.
— Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?
Bussy osłupiałemi spojrzał oczyma.
— Niema tu lekarza, paniczu — rzekła stara. Jesteś tu sam, opuszczony i jak trup zimny. — Patrzaj, jak twoja postać wycisnęła się na śniegu.
Bussy spojrzał wokoło, przypomniał sobie odebrany cios i ręką, dotknął rany.
— To szczególne — powiedział.
Obecni, korzystając z pozwolenia, podzięki, się kiesą, dając znaki zadowolenia.
— A teraz — ciągnął Bussy, gdy skończono podział — odprowadźcie mnie do domu.
— Zapewne, zapewne — szeptała stara — rzeźnik jest mocny, a przytem ma konia.
— Czy tak? — zapytał Bussy.
— Na chwałę Boga — odrzekł rzeźnik; — i ja i mój koń są na twoje usługi, mój panie.
— Mój synu — odezwał cię mnich — nic nie szkodzi, abyś się wyspowiadał.
— Sądzę, że jeszcze nie umrę — odpowiedział Bussy. Bardzo mi zimno i pragnę rozgrzać się w moim pałacu.
— A jak się nazywa twój pałac?
— Pałac Bussego.
— Jakto! pałac Bussego? — zawołali obecni.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Więc pan należysz do pana de Bussy?
— Ja sam nim jestem.
— Bussy! — zawołano — pan de Bussy, waleczny Bussy, bicz na ulubieńców; — niech żyje Bussy!
I na ramionach obecnych został zaniesionym do swego pałacu.
Przybywszy do domu, kazał przywołać swego chirurga, który ranę znalazł bardzo lekką.
— Powiedz mi — rzekł Bussy — czy ta rana była opatrzona?
— Nie inaczej--odrzekł lekarz — mimo to, zdaje się świeżą.
— A czy jest tak wielką, aby zdołała wprawić w obłąkanie?
— Zapewne. — Cóż u licha! — mówił Bussy. — To obicie, te malowane sklepienie, adamaszkowe łóżko, piękna kobieta i ten jej portret, a nadewszystko ten młody człowiek z zawiązanemi oczami, to wszystko niepojęte.
Tak, to urojenie — lecz biłem się z ulubieńcami? Niezawodnie na placu Bastyjli, wprost ulicy Św. Pawła — opierałem się o mur, w murze były drzwi i szczęściem otworzyły się... Schroniłem się za nie i zatrzasnąłem za sobą. Zresztą, nic nie pamiętam aż do przebudzenia. Czy byłem przytomny, czy marzyłem, to pytanie? A mój koń? powinni go znaleźć na placu. Doktorze, zawołaj mi kogo.
Doktór przywołał lokaja.
Bussy dowiedział się, że koń skrwawiony przyczołgał się przed stajnię i tam go znaleziono nadedniem.
Ludzie kochający go, natychmiast udali się na poszukiwanie pana i nawet dotąd nie powrócili.
— Więc tylko portret pozostaje dla mnie zagadką — mówił Bussy. — Jakież podobieństwo do prawdy, aby portret zeszedł z ram i rozmawiał z lekarzem, który miał zawiązane oczy. Na honor, chyba zmysły straciłem:..
— A jednak, o ile sobie przypominam, to śliczny był portret.
Tu Bussy zaczął przypominać szczegóły piękności, i w miarę jak je wyliczał, jakieś rozkoszne drżenie przeszło po jego piersiach.
— Czy ja marzyłem, gdy lekarz opatrywał ml ranę? To niepodobna, takich snów się nie miewa.
Zbierzmy wszystko.
I setny raz zaczął powtarzać:
— Byłem na balu: Saint-Luc mię ostrzegał, że na mnie przy Bastylli będą czatować. Byłem z Antraguetem, Ribeiraciem i Livarotem, pożegnałem ich, udałem się około wielkiego Chatelet i t. d. Przy pałacu Tournelles, spostrzegłem ludzi, którzy czekali. Rzucili się na mnie i skaleczyli mi konia. Biliśmy się zacięcie, nareszcie wszedłem do jakiegoś domu i później.... A! później; to gorączka, odurzenie, sen...
— A później — dodał z westchnieniem — przebudziłem się nad fosą, gdzie Augustyanin chciał mię spowiadać.
— Wszystko jedno — dodał po chwili zbierając myśli. — Doktorze, może z piętnaście dni nie będę mógł wychodzić, jak to było ostatnim razem?
— Zobaczymy; czy pan możesz się przejść?
— Zdaje mi się, że żywe srebro mam w nogach.
— A więc sprobój.
Bussy zeskoczył z łóżka i dosyć lekko prze szedł po pokoju.
— Można chodzić — rzekł lekarz — byłeś pan nie jeździł konno.
— Wybornie! — zawołał Bussy — to mi lekarz, ale ja innego dzisiaj w nocy widziałem. Tak, jego postać mam wyrytą w pamięci i w pieklebym go poznał.
— Mój panie — odezwał się lekarz — nie radzę ci go szukać, bo to gorączka zwykła po ranie, a musisz to znać, bo nieraz pierwszy jesteś raniony.
— Ach!.. mój Boże, nagle zawołał Bussy, nową uderzony myślą, albowiem tylko o nocnych wypadkach myślał. — Czy mój sen zaczął się przed bramą, czy za bramą?... Czy nie byłem w pięknym apartamencie i nie widziałem w nim portretu?... Czy ci rozbójnicy sądząc mnie nie żywym, zanieśli do fossy?... Nie, to być nie może ja to wszystko odgadnę.
— Panie — przerwał lekarz — jeżeli chcesz prędko wyzdrowieć, trzeba wzruszeń unikać.
— Saint-Luc ze mną po przyjacielsku postąpił i jemu należą się pierwsze odwiedziny.
— Byle nie przed wieczorem — mówił lekarz.
— Niech i tak będzie; zaręczam ci, że ruch i towarzystwo sił mi dodadzą.
— Być może; pan szczególniejszym jesteś chorym, rób co ci się podoba, ale nie radzę drugiej rany, zanim się ta zagoi.
Bussy przyrzekłszy lekarzowi unikać spotkań, kazał zaprządz do powozu i udał się do pałacu Montmorency.


Rozdział IV.
Jak panna de brissac, albo raczej pani de saint-luc przepędziła noc po ślubie.

Pięknym był kawalerem i walecznym rycerzem Ludwik de Clermont, więcej znany pod imieniem Bussy d’Amboise, którego Brantôme, jego krewny, w rzędzie najwaleczniejszych wodzów w XVI-tym wieku zalicza, chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie zrobił podbojów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu nastąpił w łaskach Małgorzaty Nawarskiej, która mając czułe serce, po tragicznym zgonie La Mola, potrzebowała pociechy i popełniła dlań tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać siostrze, nie raz mocno to czuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, władzy i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To cesarskie serce, jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do dyamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoję przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił to, że Bessy obrał swym panem księcia Franciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażeryi, jest właścicielem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rodanem, — Bussy przybrał za prawidło; nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może, będę więc królem księcia Andegaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Pan Saint Luc, czy jest w domu zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, ze chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było ślady łez dopatrzeć.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzymał swoję wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy było spotkanie pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nic pan nie ukrywał przedemną. Pojmujesz moję niespokojność, powiedz zatem co się przytrafiło memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojętem. Sądziłem, że mię zapytasz o moję ranę a ty mię pytasz o męża.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem a przynajmniej nie zemną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się rozeszli jak Damon i Pityas.
— On? nie widziałam go potem.
— A więc to co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmniej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to na śmieszność zakrawa.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwianiem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i przytomność straciłem. A teraz opowiedz mi pani smutną swoję historyę.
Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A! teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jak to?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, wypuścić go nie chciał.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz, abym ci wykrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Pan tak sądzisz?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą mi to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?”
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Po co?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że jest.
— To szczególna.
— Bynajmniej.
— A pan czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóźby nie? nie jestem żona pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń boże!
— Pan ze mnie żartujesz, a widząc moję boleść, to okropnie...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobną do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jak owe chłopcy w lamach złotych.
— Co za myśl! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli.
— Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— Tak, ale... ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warun- 5 kiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honoryusza i ztamtąd...
— Ztamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wielu będzie się śmiało. Owszem, ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy; pani de Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Gerinain l’Auxerois spotkali wielką kompanię; kompania ta zajęła całą ulicę i zatamowała przejścia.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu I płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie — mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz tryumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru ludzi, doszedł do księcia.
Książę odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia” przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczani. Wprawdzie Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczna zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wyuczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej, drogo mi zapłacą.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym najgrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam. Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne, ubliżyć sobie nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia; a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i o mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójniki czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dla czegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę utrzymać opinię walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawiać im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d’Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go przecież sądzić było można, że na kogoś z twoich przyjaciół Mości książę czatują. Że zaś, tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadno odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! — westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć wyrazu, do myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko z pewną osobą pomówię.
— Jakto! opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę> który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znal Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryto schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol IX-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskryptu, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla nie ma w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie: wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Że zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d’O d’Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sadził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacyi, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maska rad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był rodzić się raczej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby właściwą epokę, trzymającą środek między Neronem, a Heliogabalem.
Bussy sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego dwom mieszkaniom.
Kapitan służbowy otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król żąda mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł wzrok posłać do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, nim król da posłuchanie księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie tam umieściła się, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc głosem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy.
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winianem ci podziękować za zrobioną przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — widzieć poległym tak walecznego męża. Sądziłem, że zginąłeś.
— O mało, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d’Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoję przygodę — mówił Saint-Luc ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, po co innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem, jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moję biedną żonę, którą zadziwiać mus; moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni jak Cyceron, a o cnocie więcej jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię mu, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota ma tylko nazwisko! Toż samo mówi po łacinie i po grecku.
W tej chwili paź, któremu Saint-Luc żadnego nie dał znaku, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet” mówił Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jednę myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i na przód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co ci się podoba, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru.
— To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem; wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę aby ml służyły kobiety.
— A ja ci go życzę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Ale nie.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie.
— Paziu, proszę do siebie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i przyszedł zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały poznaniem Joanny.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!.. nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey zdziwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch z sali posłuchalnej przerwał jego uwagę.
— Ah!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę, na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas pochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?... — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć.
— A zatem do widzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wyrządził, wyszedł z pokoju i udał się na galoryę, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał się z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniam cię, najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d’Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tom powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Po ciemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Wiec po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosach.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć.... dzisiaj jestem ciekawy.
— Szedłem do Manassessa.
— Do żyda!...
— A ty, Najjaśniejszy panie, nic chodzisz do Ruggieri nekromanty?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy był wyzywającym.
— Bussv?...
— Tak?
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d’Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadyaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża twarz i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Bussy, skoro cię napadnięto i poraniono, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobiło mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!.. pomruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nic, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d’Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był naj wścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!.. — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był nadspodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że się król roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znaj dzielny się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.


Rozdział V.
JAK SIĘ KŁADŁ SPAĆ HENRYK III-ci.

Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedya, którą, echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale co ja to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi szpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze że mi czas dałeś.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozkazy, które królewskiemi być sądził.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się w łóżko i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju, z zakrytą twarzą, drzemał paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego Najjaśniejszy panie.
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz.
— Jakże twoje zdrowie?
— Wielką mam gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do opowiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy parne, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Szczególniejszy sposób masz Najjaśniejszy panie leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! chory i sam chcesz pozostać?
— Najjaśniejszy panie, wam mojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mnie pociechy Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi Waszej królewski ej mości przyjaciele — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Sehomberg ma goleń przebitą, d’Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d’O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, przebudź twojego pazia i każ sobie szlafrok podać.
— Wasza królewska mość raczy mię samego zostawić.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy co żądał, a na pół ucieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź powstał na równe nogi i rzekł:
— A! mój dróg, jakże mnie możesz opuszczać? a! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu.
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi.
— Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król me zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała, lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja druga Joasiu — mówił Saint-Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jednę myśl, którą ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował w rękę małżonkę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam myślała o środku wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki; goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie było obniżone i ozdobione olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że trzecią część pokoju zajmowało.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wryobrażającem historyę Cenisa, w pół mężczyzny, a w pół kobiety, było dziełem imaginacyi monarchy — kotara z lamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama co na łóżku materya, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się wydzielała zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręce kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, połączone z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, mając nogi bose na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwóch służących zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskał wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek, indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc?
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, na przykrość się narazisz, bo albo ty za nadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I usiadłszy wprost króla znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — ba jesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d’Amboisse. Ach zmiłuj się i zwrócił się do fryzyera, jakże mię pieczesz.
Frjzyer ukląkł.
— Widziałeś Najjaśniejszy panie, Bussy d’Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu niedało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi!
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzyer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi lekarstwo jakie na serce.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Walezyuszu, masz słuszność — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
Słychać było poruszenia, szczęk.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawijał zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Biorę smarowidło wewnątrz, którego mi z wierzchu wzbroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla psów moich.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął koło twarzy golarza i fryzera wywijać, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy parne, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk póki go widział, przesyłał mu znaki swej przychylności.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby, obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu na twarz włożyli maskę, spodem powleczoną tłustością.
Dziury na nos i oczy były w tej masce.
Czapka jedwabna haftowana srebrem, zakończała nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnei toalety, podano królowi consommè[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając dla Saint Luca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i branki, wpuścił wielkiego psa, nazwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francya.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli po przez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera, się przez szyby.
Wnosili ztąd, że król śpi w najlepsze.
Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było» jak nietoperze swobodnie około Luwru latały.


Rozdział VI.
Jak Henryk III-ci z niewiadomej przyczyny nawraca się.

Tak upłynęły dwie godziny.
Nagle rozległ się krzyk, a krzyk ten pochodził z pokoju króla.
Lampa zgasła od dawna, milczenie zaległo komnaty, żaden łoskot nie dał się słyszeć i tylko wołanie rozlegało się...
W rzeczy samej, to król krzyczał.
Wkrótce słychać było upadek jakiegoś sprzętu, a następnie bieganie po pokoju.
Potem zabłysły światła, miecze zabrzękły po galeryach i ciężkie stąpania wstrząsały kamienne posadzki.
— Do broni!.. — krzyczano ze wszystkich stron — do broni!... król wola, bieżmy do króla!...
W tej samej chwili, kapitan służbowy, pułkownik szwajcarów, domownicy, tuczniki i halabardziści wbiegli do królewskiego pokoju, w którym dwadzieścia pochodni na raz zabłysło.
Przy wywróconem krześle, potłuczonych szklankach i łóżku, z którego bielizna i pościel leżały porozrzucane na ziemi, stał Henryk w śmiesznej postawie, blady, z najeżonemi włosami i obłąkanym wzrokiem.
Rękę prawą miał wyciągniętą, drżącą jak listek.
Lewą trzymał szpadę, którą machinalnie pochwycił.
Pies, nie pojmujący przyczyny zamieszania patrzył i wył żałośnie.
Król, zdawało się, że oniemiał z przestrachu, a że nikt nie śmiał przerwać milczenia, każdy więc zapytywał oczyma i czekał w niepokoju końca sceny.
Wtedy na pół ubrana, ale odziana szerokim płaszczem, weszła młoda królowa, Ludwika Lotaryngska, łagodna i przyjemna, święte wiodąca na ziemi życie, którą krzyk męża przebudził.
— Najjaśniejszy panie — rzekła, więcej drżąca niż wszyscy — co to takiego?... Twój krzyk przebudził mnie i przychodzę.
— To.... to.... to nic — rzekł król, niemogąc władać językiem.
— Ale Wasza królewska mość krzyczałeś — powtórzyła królowa — czy jesteś cierpiący?
Taka trwoga była rozlana na twarzy Henryka, że mimowolnie objęła obecnych.
Cofano się i postępowano naprzód, oglądano króla, czy nie jest raniony, albo czy go gad jaki nie ukąsił.
— O! Najjaśniejszy panie — zawołała królowa — zaklinam cię, skończ nasze cierpienia. Może potrzebujesz lekarza?
— Lekarza?... — rzekł Henryk ponurym głosem. Nie, ciało moje jest zdrowe, ale dusza, ale umysł — nie, nie lekarza, lecz księdza.
Każdy obejrzał się, oglądano drzwi, okna, posadzkę, aby ujrzeć przyczynę przestrachu króla.
Tajemnica nie rozjaśniła się, król żądał spowiednika.
Wysłano konnego posłańca, iskry sypnęły się po bruku i w pięć minut, przeor jezuicki, porwany z łóżka, przybył do króla.
Za przybyciem spowiednika ustało zamieszanie, powróciła spokojność a wszyscy gubili się w domysłach.
Król się tymczasem spowiadał.
Nazajutrz bardzo rano, król wstawszy najwcześniej, kazał zamknąć bramę Luwru i nikogo nie wpuszczać, prócz spowiednika.
Następnie, kazał przywołać skarbnika i mistrza ceremonii.
Wziął brewiarz, czarno oprawny: przywołał swoich przyjaciół.
Rozkaz poszedł naprzód do Saint-Luca: lecz ten był więcej cierpiący niż wczoraj, choroba jego zwiększyła się, sen, albo raczej letarg był tak mocny, że chociaż tylko ścianą oddzielony od króla, nie słyszał nocnej sceny.
Prosił więc, aby mu pozwolono pozostać w łóżku i przyrzekł odmówić naznaczone modlitwy.
Po wysłuchaniu tej odpowiedzi, Henryk przeżegnał się i kazał przywołać swojego aptekarz.
Później, rozkazał w Luwrze zaprowadzić karność Ąugustyanów.
Odziany czarno, przechodził od kulejącego Schomberga, do d’Epernona mającego rękę zranioną, od Quelusa do d’O i Maugirona.
Rozdzielał modlitwy, nakazywał biczowania i to tak mocno, jak tylko mogli wytrzymać.
D’Epernon usprawiedliwiał się, że będąc ranny, winien być uwolnionym od chłosty.
Henryk odpowiadał, że jego pokuta tem będzie Bogu przyjemniejszą.
Sam dawał przykład. Zdjął suknię, koszulę i biczował się jak męczennik.
Chicot pragnął się śmiać, ale spojrzenie groźne króla oznajmiło mu, że to nie pora.
Wziął i on z innemi dyscyplinę; ale nie siebie bił, tylko sąsiadów, w braku zaś, kolumny i rzeźby.
Powoli rozjaśniło się oblicze króla, widać jednak było, że jeszcze umysł cierpi.
Nagle opuścił pokój i kazał czekać na siebie; po jego wyjściu, pokutnicy zaprzestali biczowania.
Chicot tylko bije d’O, a on mu oddaje, co sił starczy; jest to męczeński pojedynek.
Henryk poszedł do królowej, ofiarował jej perły za dwadzieścia pięć tysięcy talarów, pocałował w usta, co mu się od kilku lat nie zdarzyło i zaklinał, aby zrzuciła ozdoby królewskie, a wdziała włosiennicę.
Ludwika Lotaryńgska dobra i łagodna, zezwoliła na wszystko.
Pytała męża tylko, dlaczego dal jej perły, a włosiennicę wdziać kazał?
— Za moje grzechy — odpowiedział Henryk.
Ta odpowiedź zadowoliła królowę.
Ubrała się stosownie do woli Henryka, który powrócił do swego pokoju i czekał na żonę.
Na widok króla, rozpoczęło się biczowanie, d’O i Clncot już sobie i krwi puścili; król dziękował im i nazywał najlepszymi przyjaciółmi.
W dziesięć minut, królowa przybyła ubrana we włosienicę.
Natychmiast rozdają świece i cały dwór, boso, po lodzie i po śniegu, tak piękni dworzanie, jak delikatne damy, idą do Montmatre; naprzód drżący od zimna, później ogrzani razami Chicota.
D’O pokonany, został w tyle o pięćdziesiąt kroków.
O czwartej wieczór skończyła się procesya.
Klasztory dostały hojne jałmużny, nogi nabożnym popuchły, grzbiet niejednego posiniał, a królowa odziana we włosienicę, dobrze uziębła.
Dzień, jak widzimy, dobrze spędzony.
W rzeczy samej, każdy ucierpiał zimna i bólu, aby się podobać królowi; nikt jednak nie wiedział dlaczego król tańcujący wczoraj, dziś został pokutnikiem.
Hugonoci i należący do ligi przechodząc, uśmiechali się z biczowników.
Henryk powrócił naczczo, z sinemi pręgami na ramionach; przez cały dzień nie opuszczał królowej i korzystał z każdej chwili spoczynku po stacyach, aby jej przyrzekać nowe ofiary i nowe pielgrzymki.
Co do Chicota, ten zmęczony biciem i wygłodzony przechadzką, przy bramie Montmartre z kilkoma dworskiemi ateuszami, uciekł do szynku sławnego z piwa i kiełbas.
Gdy procesya wracała, złączył się z nią i powrócił do Luwru, silniej bijąc pokutników i pokutnice, i udzielając, jak mówił, rozgrzeszenia.
Wieczorem, król uczuł się strudzonym, kazał dać sobie postną wieczerzę, wysmarować ramiona, zapalić ogień i poszedł do Saint-Luca, którego zastał zdrowym i weselszym.
Od wczoraj król bardzo się zmienił; wszystkie jego myśli zwróciły się ku znikomości rzeczy ziemskich, ku pokucie i ku śmierci.
— Ach!... — rzekł z wyrazem znudzonego życiem człowieka — Bóg bardzo gorzkie życie zgotował.
— Dlaczego Najjaśniejszy panie?... — zapytał Saint-Luc.
— Bo człowiek znudzony światem, zamiast lękać się śmierci, pragnie jej.
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Luc — może mówisz o sobie, ale co ja, umierać jeszcze sobie nie życzę.
— Słuchaj Saint-Luc — rzekł król — lepiej byś zrobił, żebyś mię usłuchał i poszedł za moim przykładem.
— Najchętniej, jeżeli ten przykład będzie ponętny.
— Chceszże, abyśmy obadwa porzucili, ja koronę, a ty żonę i wstąpili do klasztoru? mogę mieć pozwolenie papiezkie i jutro uczynimy profesyę. Ja będę się nazywał bratem Henrykiem.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, ty mało cenisz koronę, bo ją znasz dobrze; ale dla mnie żona jest drogą, bo prawie jej nie znam. Przebacz więc, że odmawiam.
— Jak widzę, lepiej ci mój drogi.
— Daleko lepiej, Najjaśniejszy panie. Czuję umysł spokojny i radość w sercu. Nieuwierzysz jak duszę mam usposobioną do szczęścia.
— Biedny Saint-Luc!... — mówił król składając ręce.
— Wczoraj trzeba mi było to zaproponować, Najjaśniejszy panie. Och! wczoraj byłem niespokojny, zgryźliwy, w złym humorze. Dzisiaj dobrze noc przepędziłem i dzień dla mnie był wesoły. Niech mnie piorun trzaśnie, jestem szczęśliwy.
— Saint-Luc, ty klniesz!
— Tak Najjaśniejszy panie; lecz i ty klniesz niekiedy.
— Kląłem, ale nie będę...
— Ja nie śmiem przyrzekać. Starać się będę jak najmniej, to być może. Prócz tego, Bóg jest miłosierny i przebacza nam ludzkie ułomności.
— Więc sądzisz, że mi Bóg przebaczy?
— Ja nie mówię o tobie Najjaśniejszy panie, ale o twoim słudze. Ty, ty grzeszyłeś jak król, ja, jak człowiek prywatny, a spodziewam się, że w dzień sądu będą dwie szalki.
Król westchnął, zmówił confitcor i przy mea culpa, w piersi się uderzył.
— Saint-Luc — rzekł nakoniec — czy chcesz ze mną noc spędzić?
— Cóż będziemy robili w pokoju Waszej królewskiej mości?... — zapytał.
— Zapalimy światła, ja się położę, a ty będziesz mi czytał litanię do wszystkich świętych.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie.
— Jakto, nie chcesz? jakto, opuszczasz mię?
— Przeciwnie.
— Ach! gdybyś chciał.
— Chcę, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Że Wasza królewska mość każesz zastawić stoły, poślesz po muzykę i dziewczęta i że będziemy tańcować.
— Saint-Luc, Saint Luc! — mówił król z ubolewaniem.
— Najjaśniejszy panie, dzisiaj szczególnie jestem wesoły.
Henryk nic nie odpowiedział.
Jego umysł niegdyś żywy i wesoły, zaciemniał się coraz bardziej i zdawał się walczyć z ciążącą nad nim myślą, jak ołów przywiązany do nóg ptaka, który mu wzlecić nie dozwala.
— Saint-Luc — rzekł król nakoniec — czy miewasz sny?
— Niekiedy, Najjaśniejszy panie.
— A wierzysz w sny?
— I bardzo.
— Jakto?
— Tak, sny często wynagradzają nam rzeczywistość. I tak, tej nocy miałem sen bardzo przyjemny.
— Jaki?
— Śniła mi się moja żona...
— Zawsze myślisz o żonie.
— Więcej jak kiedykolwiek.
Król westchnął i spojrzał w górę.
— Śniło mi się — mówił dalej Saint-Luc — że moja żona miała... bo Najjaśniejszy panie, bo moja żona jest wcale ładna.
— Tak — rzekł król. Ewa była piękny i Ewa nas zgubiła.
— Wróćmy do mego snu, Najjaśniejszy panie.
— I ja miałem sen — rzekł król.
— Otóż śniło mi się, że moja żona miała skrzydła i że mimo krat dostała się do Luwru i zawołała na mnie:
— „Otwórz, mój drogi, to ja, twoja żona.“
— I otworzyłeś? — zapytał król z rozpaczą.
— Naturalnie, a nawet z pośpiechem.
— Materyalista!
— Jak ci się podoba, Najjaśniejszy panie.
— I obudziłeś się?
— Bynajmniej; sen dla mnie był bardzo przyjemny!
— I wciąż marzyłeś?
— Jak tylko mogłem najdłużej.
— A dzisiejszej nocy?
— Jeszcze spodziewam się marzyć. Otóż przebacz Najjaśniejszy panie, dlatego nie chcę być razem z tobą. Jeślibym czuwał, to pragnąłbym rzeczywistości i dlatego proszę o muzykę i dziewczęta.
— Dosyć, dosyć — rzekł król, podnosząc się — zgubisz siebie i mniebyś zgubił, gdybym dłużej był z tobą. Bądź zdrów, spodziewam się, że Bóg ześle ci sen nie kuszący, ale zbawienny, który cię skłoni do pokuty.
— Wątpię, Najjaśniejszy panie i radziłbym ci dla zupełnej pokuty wyprawić dzisiaj z Luwru Saint-Luca.
— Nie, nie. — Jestem pewny, że cię Bóg lepszemi natchnie myślami. Do widzenia, idę się modlić za ciebie.
— A ja będę marzył za ciebie Najjaśniejszy Panie.
I zaczął nucić pierwszą zwrotkę pieśni, którą król lubił. To przyśpieszyło wyjście króla, który rzekł:
— Panie, sprawiedliwe twe sądy, bo na święcie coraz gorzej.


Rozdział VII.
Dlaczego król się przeląkł, a dlaczego Chicot.

Wyszedłszy od Saint-Luca, król zastał zgromadzony dwór w wielkiej galeryi, stosownie do swego rozkazu.
Każdemu ze swych przyjaciół wyświadczył jakąś łaskę: Na prowincyę wysłał d’O, d’Epernona i Schomberga; zagroził Maugironowi i Quelusowi, że ich odda pod sąd, jeżeli z Bussym kłócić się będą, ostatniemu dał rękę do pocałowania, a brata Franciszka przycisnął do serca.
Królowę obsypywał pieszczotami i pochwałami, tak, że obecni niechybnie rokowali następcę tronu.
Tymczasem zbliżyła się godzina spoczynku, a król jak można najdłużej ją odwlekał.
Nakoniec zegar w Luwrze wybił dziesiątą.
Henryk spojrzał w około, jakby wybierał jednego ze swych przyjaciół do czytania, którego Saint-Luc odmówił.
Chicot wciąż patrzył na króla.
— Otóż — rzekł ze zwyczajną śmiałością — dzisiaj słodkie oczki robisz do mnie, Henryku. Może myślisz komu dać Opactwo z dziesięcioma tysiącami liwrów dochodu. Daj go mnie, mój synku, doskonałym będę opatem.
— Pójdź zemną Chicot — rzekł król — dobranoc, panowie, spać idę.
Dworzanie przygryźli usta, a król spojrzał gniewnie.
— Hej!... golarz, fryzier, lokaj, i moje maści — wołał Chicot.
— Nie potrzeba tego wszystkiego — odezwał się król — zaczynamy post wielki i czas pokuty.
— Szkoda — rzekł Chicot.
Król i trefniś weszli do pokoju, który już znamy.
— Ah!... Henryczku — mówił Chicot — więc dzisiaj jestem w łaskach?... jestem ci koniecznie potrzebny?... a zatem muszę być piękny jak Kupido lub Quelus.
— Ciszej trefnisiu — zawołał król — a wy, panowie toaletowi, precz!..
Służący wyszli i drzwi się zamknęły; Henryk i Chicot sami pozostali.
Chicot patrzył na Henryka z pewnym rodzajem podziwienia.
— Dla czego ich odsyłasz?... — zapytał trefniś.
— Jeszcze nas nie wysmarowali, a ty zapewne nie zechcesz mnie smarować.
Henryk nic nie odpowiedział, ale po chwili rzekł:
— Módlmy się.
— Dziękuję — odrzekł Chicot — jeżeliś dla tego mię sprowadził, Bóg zapłać; wolę wrócić, zkąd przyszedłem, — dobranoc mój synku.
— Zostań — rzekł król.
— Ha!.. ha!.. — odezwał się Chicot, prostując — mój drogi, ty jesteś jak Falaris, jak Denis; nudzę się piekielnie, a ty każesz mi skórę sobie rzemieniami okładać; dajmy już temu pokój, Henryku.
— Ciszej, gaduło — rzekł król — lepiej myśleć o pokucie.
— Dobrze... ale powiedz mi, za co będę pokutował? Chyba, że jestem błaznom, Confitcor — żałuję bardzo, żałuję, Mea culpa — moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
— Tylko nie bluźnij.
— Na honor, wołałbym być zamknięty w klatce ze lwami, albo z małpami, niż tutaj. Idę, dobranoc.
Król wziął klucz od drzwi.
— Henryku! — rzekł Chicot. — powiadam ci, ze jesteś okrutny, nie pozwalając mi wyjść; będę krzyczał, wyważę drzwi, wybiję okno.
— Chicot, mój przyjacielu — mówił król smutno — nadużywasz mojej dobroci.
— A! rozumiem — powiedział Chicot — lękasz się sam zostać: kaź sobie zrobić dwanaście pokojów, jak Denis, albo dwanaście pałaców, jak Tyberyusz. Tymczasem weź moję szpadę i pozwól mi odejść.
Na ten wyraz: „lękasz się”, błyskawica przeszła przed oczyma Henryka, dreszcz jakiś opanował go i zaczął biegać po pokoju.
Takie było wzruszenie króla, taka bladość na jego twarzy, że Chicot sądził króla być chorym i spojrzawszy kilkakroć na niego, rzekł:
— Mój synku, co tobie? opowiedz Chicotowi twoje cierpienia.
Król stanął przed trefnisiem i spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — ty jesteś jedynym moim przyjacielem.
— Dobre opactwo w Valencey wakuje — rzekł Chicot.
— Słuchaj Chicot, bądź grzecznym.
— Także i w Pithiyiers.
— Mimo twych żartów — mówił król — masz dobre serce.
— Kiedy nie chcesz opactwa, daj mi regiment.
— Ty czasem nieźle poradzisz.
— To zrób mnie radcą; ale wolę opactwo albo regiment. Nie chcę być radcą, bo musiałbym zawsze być twojego zdania, Henryku.
— Ciszej, ciszej Chicot, straszna zbliża się godzina.
— Czy cię znowu napada? — rzekł Chicot.
— Zobaczysz, usłyszysz.
— Co takiego?
— Zaczekaj, a wszystkiego się dowiesz.
— Ciekawym co takiego? mnie się zdaje...
— Chicot, czy masz odwagę?
— Pochlebiam sobie; ale z tobą, mój synu, i tej zabraknie; kiedy król polski i francuski drży jak listek, ja nic nie powiem o sobie; wiem tylko, że lepiej zrobisz, jeżeli każesz przywołać straże, a ja.. ja lepiej pójdę spać.
— Rozkazuję ci zostać — zawołał król z powagą.
— Dziwna rzecz rozkazywać trwodze; mówię ci, że się boję, gwałtu!
I Chicot, aby uniknąć niebezpieczeństwa, wszedł na stół.
— Kiedy tak — mówił król — muszę ci wszystko opowiedzieć.
— Tak, to co innego — mówił Chicot, powoli złażąc ze stołu i wyjmując swoją długą szpadę. Skoro będę wiedział, może złemu zaradzę. Mów, mów mój synu. Może się jaki krokodyl ukaże? klinga dobra, bo o moje rogi ostrzona; o! twarde ja mam rogi.
I Chicot usiadł na krześle, wziąwszy szpadę pomiędzy nogi, którą zwinął jak węża, symbol pokoju na lasce Merkurego.
— Ostatniej nocy — mówił Henryk — spałem.
— I ja także — przerwał Chicot.
— Nagle jakiś oddech mię owiał.
— Może zgłodniały pies dotknął twej...
— Przebudzam się i czuję, jak włosy po wstają mi na brodzie pod maską.
— Wybornie! — znowu przerwał Chicot, poprawiając się na krześle i opierając się na rękojeści szpady.
— Wtedy — mówił król dalej, ale głosem tak drżącym i cichym, że Chicot ledwie dosłyszał; wtedy jakiś tajemniczy głos rozległ się po pokoju i wstrząsnął mym mózgiem.
— Głos krokodyla? Tak, czytałem w podróżach Marka Polo, że krokodyl ma straszny głos, naśladujący krzyk dzieci; ale uspokój się mój synu, jak przyjdzie, zabijemy go.
— Słuchaj więc.
— Słucham — rzekł Chicot — będę siedział spokojnie, jak zaklęty.
Henryk mówił ponurym głosem:
— Nędzny grzeszniku — mówił głos.
— To głos mówił, a nie krokodyl — przerwał Chicot.
— Nędzny grzeszniku--ciągnął król — jestem wyższym głosem.
Chicot podskoczył i stanął na krześle.
— A! Chicot — mówił Henryk — to straszny głos.
— Piękny głos — przerwał Chicot — podobny, jak pismo mówi, do trąby.
W tej chwili dały się słyszeć następujące wyrazy:
„Czy jesteś? czy słyszysz, zatwardziały grzeszniku, czy chcesz trwać w twoich nieprawościach?
— Prawda — rzecze Chicot — ten głos coś prawdę mówi.
— Potem — mówił król — tysiące zrobiono mi zarzutów, a wszystkie okropne.
— Mów, mów dalej, mój synu, niechaj wiem wszystko.
— To coś cudownego!
— Ja bynajmniej nie wątpię, tylko mi dziwno, dlaczego wcześniej nie dano ci takiej przestrogi. Od chwili potopu widać Pan Bóg bardzo cierpliwy. Ale mój synku, musiałeś się przelęknąć okropnie?
— O! tak.
— I było czego.
— Zimny pot spłynął mi po czole i szpik zamarzł w mych kościach.
— Zupełnie jak w Jeremiaszu. Na twojem miejscu ja sam nie wiem cobym uczynił. Zapewne krzyku narobiłeś?
— Nie inaczej.
— I pewno zbiegł się dwór cały?
— Natychmiast.
— I szukano głosu?
— Wszędzie. Przecież tak byłem strwożony, żem kazał spowiednika przywołać.
— I przyszedł?
— Zaraz.
— Powiedz mi szczerze, mój synu, co myślal o tem spowiednik?
— Zadrżał.
— I ja tak myślę.
— Przeżegnał się i kazał mi pokutować.
— Niema w tem nic złego, ale co myślał o głosie, który mówił?
— Że to jest przestroga, natchnienie, abym myślał o losie państwa. Ja też dzisiaj rano...
— I cóżeś zrobił?
— Dałem Jezuitom 100,000 liwrów.
— Bardzo dobrze.
— I biczowałem siebie oraz dwór cały.
— Wybornie. Cóż dalej?
— Cóż myślisz o tem, mój Chicot? no mówię do ciebie jak do człowieka rozsądnego i do przyjaciela.
— Ja myślę, że Najjaśniejszy pan miał dzisiaj zmorę.
— Tak sądzisz?
— Że ten sen nawet się nie powtórzy, jeśli nim głowy sobie nie nabijesz.
— Sen? — mówił Henryk, potrząsając głową. O! ja nie spałem, ręczę ci.
— Spałeś, Henryku.
— Miałem nawet oczy otwarte.
— I cóż widziałeś?
— Widziałem, jak księżyc świeci w okna i ametyst u mojej szpady połyska.
— Aż lampą co się stało?
— Zgasła.
— To sen, czysty sen.
— Dlaczegóż nie wierzysz, Chicocie? Alboż Bóg nie przemawia do panujących, kiedy chce zmiany dokonać na ziemi?
— Tak, prawda.
— Ale dlaczegóż nie wierzysz?
— Boś dobrze słyszał.
— A wiesz, dlaczegom cię zatrzymał? — rzekł król.
— Bynajmniej.
— Abyś ty sam posłyszał ten głos.
— Ażeby ludzie myśleli, gdy im to powtórzę, że żarty prawię? Chicot nic nie znaczy, Chicot zero, błazen, któremu nikt nie uwierzy. Niezgrabnie, mój synu, niezgrabnie.
— Dlaczego nie mają wierzyć mojemu przyjacielowi? wszak twojej wierności powierzam moię tajemnicę.
— Nie kłam, nie kłam, Henryku. Jeżeli głos przyjdzie, zarzuci ci kłamstwo, a i tak masz dosyć na swojem sumieniu. Lecz nic nie szkodzi!
— Przyjmuję zlecenie, bo może głos i dla mnie co powie.
— I cóź mam czynić?
— Połóż się, mój synu.
— Ale, jeżeli...
— Niema żadnego ale.
— Jednak...
— Czy myślisz, że głos umilknie dlatego, że będziesz stał? Wierzaj mi, Henryku, niecofnione są, wyroki Boskie.
— Masz słuszność — rzekł król — więc zostajesz?
— Wszak zgodziłem się na to.
— Kładę się zatem. A ty położysz się?
— Nie czuję potrzeby.
— Ja tylko wierzchnią zdejmę suknię.
— Jak ci się podoba.
— Ostrożność jest potrzebna...
— A ty?
— Ja pozostanę, gdzie jestem.
— I nie będziesz spał?
— O! za to ręczyć nie mogę; sen, równie jak strach nie zależy od naszej woli.
— Przynajmniej będziesz się starał...
— Bądź spokojny, w razie potrzeby głos mię przebudzi.
— Tylko nie żartuj z głosem — mówił Henryk, jedną, nogą będąc już w łóżku.
— Czy ja cię muszę położyć?... — mówił Chicot.
Król westchnął i popatrzywszy we wszystkie kąty pokoju, drżący, wśliznął się w łóżko.
— Teraz na mnie kolej — rzekł Chicot.
I rozparł się w krześle, okładając poduszkami.
— Jakże ci, Najjaśniejszy panie?...
— Nieźle — rzekł król — a tobie?...
— Dobrze... dobranoc Henryku.
— Dobranoc, ale nie śpij.
— Będę się starał — odpowiedział Chicot, ziewając.
I obadwaj zamknęli powieki: król, ażeby udawać śpiącego; Chicot, aby zasnąć.


Rozdział VIII.
Jak głos omylił się i mówił do Chicota, zamiast do króla.

Król i Chicot prawie przez dziesięć minut pozostali milczący i nieruchomi; nagle król zerwał się i usiadł na łóżku.
Na zrobione poruszenie, Chicot również się zerwał.
Obadwaj spojrzeli na siebie płomieniejącemi oczyma.
— Co tam?... — cicho zapytał Chicot.
— Niewiem — odrzekł król, ciszej jeszcze.
W tej chwili jedna świeca w ręku złotego Satyra zgasła, następnie druga i trzecia, w końcu ostatnia.
— Ho!.. ho!.. — mówił Chicot — powiew nie na żarty.
Zaledwie ostatni wymówił wyraz, lampa z kolei zgasła i ciemność zupełna zaległa pokój.
— Cóż u licha! — zawołał Chicot powstając.
— Będzie mówił, będzie mówił — rzekł król kuląc się na łóżku.
— Zatem słuchajmy.
W rzeczy samej, głos ponury i świszczący mówił w rogu łóżka:
— „Zatwardziały grzeszniku, czy jesteś?”
— Jestem, jestem — rzekł Henryk szczękając zębami.
— Jakiś chropowaty głos — zrobił uwagę Chicot — ale słuchajmy, to coś ciekawego.
— „Czy słyszysz mnie?” — zapytał głos.
— Słyszę — wyjąkał Henryk — słucham skulony pod twoim gniewem.
— „Czy myślisz, że byłeś mi posłuszny, powierzchowni oddając się pokucie, a serce zachowując dla grzechu?”
— Dobrze mówi — rzekł Chicot — to jak kazanie, Król złożył ręce, gdy się Chicot doń zbliżył.
— A co? — odezwał się — czy teraz wierzysz?
— Czekaj — rzekł Chicot.
— Co chcesz?
— Ciszej, oto zsuń się lekko z łóżka a mnie puść na twoje miejsce.
— A to na co?
— Aby gniew, owego złośliwego ducha spadł na mnie, a nie ciebie.
— Myślisz, że mi to co pomoże?
— Probójmy.
I lekko zsunąwszy króla, sam się na jego miejsce położył.
— Teraz, Henryku — rzekł — siadaj na mojem miejscu i nie przeszkadzaj mi.
Henryk wykonał prośbę.
— „Nic nie odpowiadasz — mówił głos — znać żeś zatwardziały w grzechach.”
— Przebaczenia! przebaczenia! — mówił przez nos Chicot, naśladując Henryka.
I zwrócił mowę do króla.
— To szczególniejsza — rzekł — duch nie poznał się.
— O! oj — westchnął Henryk.
— „Nieszczęsny!” — odezwał się głos.
— Tak, tak — odrzekł Chicot — jestem zatwardziały grzesznik, wielki winowajca.
— „A więc wyznaj twoje grzechy i żałuj za nie.”
— Wyznaję żem zdradziecko z Kondeuszem moim krewnym postąpił, uwodząc mu żonę. Żałuję tego z serca.
— Co tam gadasz? — pomruknął król. — Lepiej bądź cicho, bo tu nie o tem mowa.
— A! prawda — odrzekł Chicot.
— Wyznaję, że byłem niewdzięczny dla dawnych moich poddanych; ona obrali mię królem, a ja tajemnie ich opuściłem.
— „Mów!” — wołał głos.
— Co tam wznawiasz takie dzieciństwa! — zawołał król.
— Muszę dalej zwodzić ducha — odparł Chicot. — Nie przeszkadzaj mi królu.
— „Mów” — zawołał głos.
— Wyznaję — spowiadał się Chicot — że pozbawiłem tronu mego brata d’Alençona, że wypędziłem z Francyi mojego szwagra, króla Nawarry, wygubiwszy jego przyjaciół i moję siostrę królowę Małgorzatę, pozbawiwszy ją kochanków. Za to wszystko szczerze żałuję.
— A! łotr — mówił król ścisnąwszy zęby ze złości.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — tu nic nie można ukrywać.
— „Nie idzie tu o politykę” — odezwał się głos.
— A! wiem o co chodzi — żałosnym tonem mówił Chicot.
— Idzie o moje obyczaje nieprawdaż?
— „Tak jest“ — potwierdził głos tonem grobowym.
— Obchodziłem się źle z kobietami, osobliwie z moją żoną, tak dobrą, tak poczciwą!
— „Potrzeba kochać żonę jak siebie samego i szanować ją“ — rzekł głos tonem groźnym.
— Ach!... — zawołał Chicot — kiedy tak, to bardzo wiele zgrzeszyłem.
— „I innym grzeszyć kazałeś dając zły przykład“.
— Prawda.
— „O małoś nie potępił biednego Saint-Luca.”
— Ba! — zawołał Chicot — a to ten głos wie wszystko. — „Nie dosyć, jeżeli usłuchasz roztropnej rady, kaź mu jutro na łono familii powracać.”
— A to widzę jakiś przyjaciel familii Cossa — rzekł cicho do króla.
— „I masz wynagrodzić go tytułem księcia za wszelkie cierpienia.”
— A jak nie usłucham? — odpowiedział Ciiicot, oznajmiając w swym głosie chęć oporu.
— „Jeśli będziesz nieposłuszny — odparł glos tonem strasznym — będziesz gorzał w kotle, w którym cię czekają Sardanapal, Nabuchudouozor i marszałek de Retz.”
Henryk III-ci westchnął.
Obawa zachwiała nim zupełnie.
— Co u licha!... — mówił Chicot — ten głos, bardzo przychylny panu Saint-Luc; kto wie, może to jego jaki krewny?
Henryk nie zważał na dowcip trefnisia i mówił z goryczą:
— Jestem zgubiony! ten głos śmierć na mnie sprowadzi — to jest głos z góry.
— Bynajmniej, tym razem mylisz się nieco Henryku, ten głos pochodzi z boku.
— Jakto z boku?... — zapytał Henryk.
— Tak, czy nieuważasz, że z tej strony muru? Na honor, ten głos w Luwrze mieszka.
— Niedowiarku!... — zawołał Henryk.
— Być może; tylko to mnie dziwi, że Henryk III-ci nie ciekawy poznać tak znakomitego gościa u siebie.
W tej chwili, drzazga pozostawiona w kominku, zapaliła się i blaskiem oświetliła twarz Chicota.
Twarz ta była tak wesoła i żartobliwa, że król aż się zadziwił.
— Jakto!... — zawołał, ty żartujesz sobie?
— Nie inaczej i tobie Henryku to samobym poradził. Oto przekonaj się tylko...
— O czem?
— Że głos mieszka u ciebie w Luwrze.
— A gdyby mówił jeszcze?
— Będę odpowiadał za ciebie; wszak dotąd nic nie poznał.
Król zmarszczył brwi, a Chicot mówił tyle, że jego wiarę nieco naruszył.
— Masz słuszność — rzekł — ja sam mam ochotę.
— Więc idź — rzekł Chicot.
Henryk lekko otworzył drzwi na korytarz, prowadzący, jeżeli sobie przypominamy do pokoju mamki Karola IX-go, zamieszkałego obecnie przez Saint-Luca.
Zaledwie cztery kroki postąpił, głos począł być donośniejszy i Chicot mu odpowiadał.
— „Tak — mówił głos — jesteś niestały, jak kobieta, miękki jak sybaryta, zepsuty, jak poganin.”
— Alboż to moja wina!... — odpowiadał Chicot — na cóż mam skórę tak delikatną, ręce tak białe i umysł tak zmienny? Od dzisiaj przyrzekam nosić grube koszule, zagrzebać się w popiele jak Job i żyć, jak Ezechiel.
Henryk postępował po korytarzu uważając, że głos coraz mocniejszy i że z pokoju Saint-Luca pochodzi.
Już miał do drzwi zapukać, gdy mocne światło, przedzierające się dziurką od klucza, wzrok jego uderzyło.
Zniżył się do dziurki i spojrzał.
Zwykle blady, zaczerwienił się z gniewu, wyprostował i przetarł oczy, aby lepiej mógł widzieć.
— Do pioruna!... — zawołał — czy być może, aby do tego stopnia ze mnie żartowano?
Oto co ujrzał przez dziurkę.
W rogu pokoju, Saint-Luc w szlafroku, mówił przez tubę, a młoda kobieta, ubrana w bieli przezroczystej i oparta na jego ramieniu, wyrywała mu niekiedy tubę, dmuchając w nią, co jej przyszło do głowy.
Po każdym prawie wyrazie, a tembardziej po odpowiedziach Chicota następowały śmiechy.
— Joanna de Cossé w pokoju Saint-Luca, dziura w murze, żarty ze mnie!... — pomrukiwał Henryk — ah! niegodziwi! drogo mi to zapłacą.
I w czasie najwięcej znieważającej go frazy, Henryk cofnął się o parę kroków i tak silnie nogą uderzył we drzwi, że aż zamek odleciał.
Joanna z strasznym krzykiem ukryła się za firanki.
Saint-Luc, z tubą, w ręku, blady z przestrachu, upadł na kolana przed królem.
Po chwili ponurego milczenia, Henryk z groźnem poruszeniem zawołał:
— Precz!...
Porwał tubę z rąk Saint-Luca i rzucił o ziemię.
W tej chwili, Chicot zwabiony łoskotem wybitych drzwi, wszedł do pokoju i pobiegł do łóżka, gdzie Joanna była ukryta.
— Patrzaj... patrzaj Najjaśniejszy panie — zawołał, oto Adam i Ewa po spełnieniu grzechu a ty ich z raju wypędzasz?...
— Tak — rzekł Henryk.
— Pozwól, będę aniołem mścicielem.
I podniósłszy tubę, wzniósł ją do góry, mówiąc:
— Oto raj, któryście przez nieposłuszeństwo utracili, nie możecie tu więcej wrócić!
A schyliwszy się do Saint-Luca, rzekł cicho:
— Niech ci konie podadzą, a jutro bądź przynajmniej o dwadzieścia mil od Paryża.


Rozdział IX.
Jak Bussy poszukuje swego marzenia, coraz bardziej przekonany, że jest to rzeczywistość.

Bussy i książę Andegaweński razem powracając, obadwa byli zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, po wychwaleniu, w rozmowie z królem energii księcia — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylii; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list od królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdym się dostał za bramę, widziałem Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się mój sen rozpoczął. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Temple; obok mnie był ksiądz Augustyanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Co za przyczyna, że gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten co raz bardziej ryje się w mojej duszy?...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Nie podobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosam i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przyprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami, firanki z białego adamaszku, portret, kobieta i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — dla stosownego rozpoczęcia dzieła, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylii.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądnego, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludzkim czekać, a sam udał się ulicą Św. Antoniego ku pałacowi Bastylii.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż począł być pusty . Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylii pełen był małych jezior i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru i uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, wiele bram było, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Pięćdziesiąt domów tutaj, zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie — jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczem i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ewolucye.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawała się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne w chodzie gzygzaki.
Na razie owa postać pośliznęła się i odgłos stłumiony; któremu towarzyszyło potrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny stalszego punktu oparcia szuka.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże przepuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani waryat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Ostatnie wyrazy, posłyszane przez Bussego na ten wprowadziły go domysł.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; ztąd powinno być blisko.”
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
„Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ah! chyba skonam! zawołał.”
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy, w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to ta sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, niespodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan domu szukałeś?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
— Więc istotnie byłeś w tym domu? W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoję pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przede wszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, a ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d’Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moję ciekawość.
— Rzecz się tak ma — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał w domu pozostać, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Po prostu i tajemniczo zarazem, musiałeś pan widzieć?... — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczmy jakto było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nic obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków ztąd; jestem biedny chirug. ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacyentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudouin, Remy imię ze chrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudouin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy fletowy obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem, lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale nie delikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda, niechciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistolów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką. Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś żadnej nie czyniąc uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie nie daleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoździami, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez korytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan cos pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak samo.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, prócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety najwięcej mającej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Zupełnie tak.
— Pięknej, jak anioł.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej robiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano się prawie zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mię... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i jakąś skłonność dla ciebie uczuwam. Ale później o tem; mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Zkąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię zrobię szczęśliwym, Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, glos tej pani odezwał się: panie Remy.
— — Wiedziała twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęca dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moję rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, sławnym jestem operatorem i żaden prawie dzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. No, czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!.. panie hrabio.. ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracya nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć.
— Panie hrabio!.. — mówił młody lekarz ~ jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacyentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważnym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się to stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Wszystko uczynię co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, Jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz do ujęcia...


Rozdział X.
Kto to był wielki łowczy Brian de Monsoreau.

Nie była to już radość, ale szał prawie ogarniał Bussego, gdy nabrał pewności, że wymarzona przezeń osoba jest rzeczywisty i że ta osoba była dlań ludzką i gościnną.
Nie chciał już puścić młodego lekarza i wziął go do siebie.
Jakkolwiek zabłocony, młody Remy musiał wsiąść z nim do powozu, albowiem Bussy się lękał, aby mu jak sen nie zniknął.
Myślał zawieźć go do pałacu Bussy, zamknąć na noc i dopiero rano na wolność wypuścić.
Czasu powrotu użył na nowe pytania; odpowiedzi jednak kręciły się w znajomem nam już kółku.
Remy nie wiedział więcej jak Bussy, chyba to, że był zdrowym i nie mdlał.
Wiele stanowi dla każdego, kto kochać zaczyna, żeby miał z kim rozmawiać o ulubionym przedmiocie.
Prawda, Remy nie widział tej kobiety, lecz Bussy tem większy czuł przyjemność mogąc ją piękniejszą, niż jej portret przedstawiać.
Bussy chciał o nieznajomej piękności przez całą noc rozmawiać, lecz Remy używając praw lekarza, żądał aby chory spał, albo przynajmniej leżał.
Ból i utrudzenie te same podawały rady; trzy tak ważne powody przemogły.
Umieściwszy gościa w trzech wygodnych pokojach, i upewniwszy się, że go nie straci, zeszedł z trzeciego piętra do swego ozdobnego mieszkanie.
Nazajutrz, ledwie przebudzony, ujrzał lekarza przy swojem łóżku.
Młody człowiek nie mógł z radości spać w nocy i oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Bussego, aby być pewnym, że nie marzy.
— I cóż? — zapytał Remy — jak się pan miewa?
— Doskonale, mój Eskulapie, a ty czyś zadowolony?
— Zadowolony, jak tylko żądać można; ale nie oto chodzi, trzeba ranę obejrzeć.
— Zobacz.
Bussy odwrócił się, aby plaster można było odjąć.
Daleko było lepiej, rana goić się zaczęła.
Bussy szczęśliwy spał dobrze, a sen i szczęście nie mało lekarzom pomagają.
— I cóź — zapytał Bussy — jakże tam z moją raną?
— Nie śmiem powiedzieć panu, że prawie jesteś wyleczony, abyś mię nie odesłał na ulicę Beautreillis, o pięćset kroków od owego sławnego domu.
— Który spodziewam się, znajdziemy.
— I ja tak sądzę.
— Powiedz mi co, mój drogi.
— Przebacz pan — zawołał Remy — pan mi „ty” powiedziałeś.
— Mówię „ty” ludziom, których kocham. Może cię to obraża?
— Przeciwnie — odparł młody lekarz chwytając rękę Bussego, aby ją ucałować. — Przeciwnie, tylko zdawało mi się, że źle słyszałem. O! panie, czy chcesz abym oszalał z radości?
— Nie, nie, mój przyjacielu; chcę tylko abyś mię kochał, uważał się za mego domownika, a dzisiaj pozwolił być obecnym na instalacyi wielkiego łowczego.
— Otóż nam się znowu zachciewa! — rzekł Remy.
— O! nie; przyrzekam ci, że będę roztropnym.
— Ale na koniu być potrzeba?
— Koniecznie.
— A czy masz pan konia, któryby lekko nosił?
— Mam do wyboru.
— A więc, weź pan takiego, jakiegobyś dał damie, będącej na portrecie.
— Jak uważam, mój Remy, znasz drogę do mego serca; lękałem się, abyś mi nie wzbronił udać się na łowy, na których spodziewam się napotkać wiele znakomitych kobiet, a może i ową damę. To pewnie nie zwyczajna mieszczanka, bo owe bogate sprzęty, ów zbytek, zdradzają, jeżeli nie wyższe urodzenie, to przynajmniej dostatek. A! gdybym ją spotkał!
— Być może — filozoficznie odpowiedział Haudouin.
— Gdyby do tego ów dom znaleźć — rzekł Bussy z westchnieniem.
— I dostać się doń — dodał Remy.
— Mniejsza o to — rzekł Bussy — mam zawsze środek, chociaż czasem mniej bezpieczny.
— Jaki?
— Moja szpada.
— To czyni mi nadzieję, ze długo przy panu zostanę.
— Bądź o to spokojnym, mój drogi; zdaje mi się, że cię znam od lat dwudziestu i nie mógłbym obejść się bez ciebie.
Przyjemna postać młodego lekarza rozjaśniła się pod wpływem radości.
— A więc — rzekł — tak się rozdzielamy: pan jedziesz na polowanie, ja idę na na ulicę Beautrellis, aby z tamtąd ów dom odszukać.
— To byłoby przyjemnie, żeby każdy z nas z czemsiś powrócił.
Bussy i Haudouin rozeszli się jak dwaj przyjaciele.
W rzeczy samej, wielkie było polowanie w lasku Vincennes przy objęciu obowiązków wielkiego łowczego, przez pana Brian de Monsoreau.
Nabożna processya towarzysząca pokutującemu królowi, nie była pewną, czy Henryk będzie obecny, bo w czasie takiego nabożeństwa, często król nie tylko nie wychodził z Luwru, ale nawet zamykał się w klasztorze.
Przecież około godziny dziewiątej rano, rozeszła się wiadomość, że król z księciem Andegaweńskim udadzą się na łowy.
Miejsce zebrania myśliwych, wyznaczono na placu zwanym Ś-go Ludwika.
Było to miejsce gdzie rósł ów sławny dan, pod którym król męczennik wymierzał sprawiedliwość.
Wszyscy już byli obecni, gdy nowy oficer zupełnie nieznany na dworze, ukazał się na wspaniałym karym koniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Był to mężczyzna mający około lat trzydziestu pięciu, wysoki, ospowaty i twarzy ulegającej zmianom stosownie do uczuć, co wszystko nie korzystnie uprzedzało o nim na pierwszy rzut oka.
W rzeczy samej, sympatye rodzą się na pierwszy rzut oka; twarz szczera i uśmiech serdeczny przyciągają spojrzenia.
Ubrany w kurtkę zieloną, obszytą galonem srebrnym, na głowie mając czapeczkę z piórem, w lewej ręce szeroki miecz na dzików, w prawej złocony kij do rozsuwania gałęzi, który miał królowi podać, pan Monsoreau mógł się wydawać groźnym, ale bynajmniej nie pięknym.
— A! jaką szkaradną figurę sprowadziłeś Mości książę — mówił Bussy do księcia Andegaweńskiego.
— Czyż w Paryżu nic podobnego znaleźć nie mogłeś i musiałeś aż na prowincyi szukać? Mówią, czemu wierzyć nie chciałem, że Wasza książęca mość uparłeś się. aby ten został wielkim łowczym.
— Pan de Monsoreau, dobrze mi usłużył i wynagradzam go — odpowiedział lakonicznie książę Andegaweński.
— Tem piękniej dla książąt być wdzięcznemu im rzadszą jest ta cnota; ale nie o to idzie, albowiem i ja wiernie służyłem Waszej książęcej mości i potrafiłbym nosić mundur wielkiego łowczego, równie dobrze jak to straszydło. Wszak on ma brodę czerwoną i to piękność powiększa jeszcze.
— Nie wiedziałem, że trzeba być zbudowanym na wzór Apolina, aby urzędy dworskie piastować — odpowiedział książę.
— To dziwna, że Wasza książęca mość nie wiedziałeś o tem.
— Ja radzę się serca nie twarzy, i wynagradzam zasługi położone, a nie w nadziejach.
— Wasza książęca mość powiesz, że jestem nadto ciekawy — odparł Bussy — lecz szukam i nadaremnie, jakąby usługę Waszej książęcej mości mógł zrobić pan de Monsoreau.
— Prawda, że jesteś bardzo ciekawy.
— Otóż książęta! — zawołał Bussy ze zwyczajną sobie śmiałością. — Pytają ciebie, musisz wszystko powiedzieć; ty raz ich zapytasz i słowa bąknąć nie raczą.
— Prawda — odpowiedział książę — ale ja tobie poradzę, co masz czynić, aby się dowiedzieć.
— Bardzo proszę.
— Idź się pana de Monsoreau i zapytaj.
— Wasza książęca mość masz słuszność — rzekł Bussy — jeśli odpowiedzieć nie raczy, jest na to sposób.
— Jaki? — Powiem mu, że jest niegrzeczny.
To rzekłszy, odwrócił się, i z kapeluszem w ręku zbliżył się do pana de Monsoreau, który będąc punktem obserwacyjnym dla wszystkich, czekał niecierpliwie, rychło król uwolni go od ciekawych spojrzeń.
Widząc przybywającego Bussy, z wesołą twarzą i uśmiechem na ustach, wypogodził nieco czoło.
— Przebacz pan — mówił Bussy — widzę pana samym — muszę zapytać, czy łaska królewska tylu zrobiła ci nieprzyjaciół nowych, że w tej chwili przyjaciele dawni odstąpili?
— Na honor, panie hrabio — odrzekł pan de Monsoreau — nie wiem czemu przypisać, że przerywasz moję samotność.
— Wielkiemu podziwieniu, jakiem dla pana natchnął mię książę Andegaweński — odrzekł Eussy.
— Jakto?
— Opowiadając mi czyn, za który zostałeś wielkim łowczym.
Pan de Monsoreau zbladł tak okropnie, że dołki od ospy, pokrywające twarz jego, zdawały się czarnemi punktami na tle żółtem; jednocześnie spojrzał na pana Bussy wzrokiem zapowiadającym burzę.
Bussy widział, że nie właściwie postąpił, jednak nie był z ludzi, którzy się cofać umieją; ale owszem zwyczajem było u niego, niegrzeczność zuchwalstwem zastępować.
— Mówisz pan — odparł wielki łowczy — że Jego książęca mość opowiadał ci o moim czynie?
— Tak, panie, nawet ze szczegółami, dla tego zapragnąłem posłyszeć to samo z ust twoich.
Pan de Monsoreau ścisnął miecz, jakby go chciał przeciw Bussemu użyć.
— Na honor — rzekł — chciałbym twojej ciekawości, panie, zadosyć uczynić, lecz na nieszczęście król przybywa i zechcesz odłożyć to na później.
W rzeczy samej, król na hiszpańskim, ulubionym koniu, postępował ku miejscu zebrania.
Bussy, potoczywszy oczyma, napotkał wzrok księcia Andegaweńskiego, który się złośliwie uśmiechał.
— Pan i sługa — pomyślał Bussy — dziwnie twarz wykrzywiają kiedy się śmieją, cóż dopiero gdy płaczą?
Król lubiący piękne kształty, nie bardzo był zadowolony z pana de Monsoreau.
Przyjął jednak podany sobie kij złocony.
Jak tylko król się uzbroił, łucznicy poruszyli się i polowanie zaczęto.
Bussy umieści] się na boku, chcąc widzieć całe towarzystwo, nie pozwolił nikomu przejść aby nie upatrywał w nim podobieństwa do portretu, lecz na próżno; były piękne i bardzo piękne kokiety na tem polowaniu, lecz nie było czarującej istoty, której szukał.
Po chwili, otoczyło go zwyczajne koło przyjaciół.
Antraguet, wiecznie mówiący i śmiejący się, nie pozwolił mu się nudzić.
— Strasznego mamy wielkiego łowczego — rzekł do pana Bussy.
— Jakaż musi być jego rodzina!... Bądź łaskaw, pokaż mi jego żonę.
— Wielki łowczy ma się dopiero żenić — odpowiedział Antraguet.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od pani Veudron, która go bardzo pięknym znajduje i któraby chętnie poszła za niego, jak Lukrecya Borgia za czwartego męża hrabiego d’Est. Patrzaj, jak obciera się koniem około niego.
— Z jakiego kraju jest łowczy? — zapytał Bussy.
— Z wielu.
— Gdzie położonych?
— Około Andegaweńskiego.
— Czy bogaty?
— Tak mówią przynajmniej; w rzeczy samej, ma z drobnej szlachty pochodzić.
— Któż jest kochanką tego gbura?
— Nie ma kochanki, pan de Morsoreau jest szczególny w swoim rodzaju; otóż książę Andegaweński cię przyzywa.
— Niech poczeka. Ten człowiek, nie wiem dla czego, podnieca moję ciekawość, bo cóż to za nazwisko. Monsoreau!
— Mysia góra — odparł Antraguet — oto etymologia; stary ksiądz dziś mię tego nauczył: „Mons soricis.”
— Nie żądam więcej.
— A! czekaj, czekaj — nagle zawołał Antraguet.
— Na co?
Livaret ją zna.
— Kogo zna?
— „Mons soiicis” to jego sąsiednia ziemia.
Livaret, Livaret, powiedz nam....
Livaret zbliżył się.
— Objaśnij nas o Monsoreau.
— Chętnie.
— Ale czy to długo?
— Bardzo krótko. W trzech wyrazach, oto nic o nim nie wiem. Myślę tylko...
— I cóż myślisz?...
— Słuchajcie.... powracałem pewnego wieczora...
— To cóś strasznie się zaczyna — przerwał Antraguet.
— Nie dasz mi mówić.
— Pozwalam, proszę nawet.
— Pewnego wieczora, powracałem od mego wuja d’Entragues przez las Meridor, jest temu blisko sześć miesięcy, gdy nagle słyszę krzyk straszny i widzę białego konia, osiodłanego, pędzącego bez jeźdźca. Biegnę natychmiast i w końcu drogi, zaciemnionej zapadającą nocą, spostrzegam mężczyznę, jadącego na karym koniu. Krzyk ozwał się na nowo i poznałem, że ów jeździec miał przed sobą kobietę, której usta ręką zatykał. Miałem broń i pewno byłbym go ubił, gdyby fuzya na panewce nie spaliła.
— A potem co?... — zapytał Bussy.
— Potem, spotkawszy gajowego, pytałem, co to za pan unosił młodą niewiastę; odpowiedział mi, że to pan de Monsoreau.
— No i cóż — mówił Antraguet — cóż to dziwnego porwać kobietę?
— Tak — odrzekł Bussy — ale jej usta zatykać!
— Cóż to za jedna?... — zapytał Aniraguet.
— O! tego już nic wiem.
— To niepospolity człowiek — rzekł Bussy, bardzo mię zainteresował.
— Ma sławę — mówił Liyaret — okrutnego człowieka.
— Powiedz jeszcze co o mm.
— Nic wprawdzie nie uczynił tak głośnego; nawet, jak mówią, dobry jest dla swoich wieśniaków, przecież w okolicy boją go się jak ognia.
Ma to być zawołany strzelec, jak Nemrod, a król łowczego jemu równego, nigdy mieć nie będzie
Zawsze lepiej, że jemu, aniżeli panu de Saint-Luc dostała się ta godność.
— Czy nie widzisz, że książę Andegaweński cię przyzywa?... — rzekł Antraguet do pana Bussy.
— Niechaj przyzywa. Czy wiesz co się stało z Saint-Lucem?
— Nic nie wiem; czy jest w więzieniu.... — zapytał z uśmiechem Livaret.
— Zapewne — odrzekł Antraguet, bo go tutaj nie widać.
— Bynajmniej, dzisiejszej nocy wyjechał do majątku żony.
— Jakto! wygnany?
— Prawie.
— Saint-Luc wygnany? niepodobna.
— Prawda, jak Ewangelia.
— Według świętego Łukasza.
— Bynajmniej; według marszałka Bussac, który dziś rano o tem mi powiedział.
— Ach! to coś nowego i ciekawego; musi to być przykrem dla pana de Monsoreau.
— Zgadzam się — rzekł Bussy.
— Na co?
— Odgadłem.
— Co odgadłeś?
— Jaką zrobił przysługę księciu Andegaweńskiemu.
— Saint-Luc?
— Gdzie tam, Monsoreau.
— Doprawdy?
— Nie inaczej. Zobaczycie, tylko pójdźcie ze mną.
Bussy popędził konia, aby przybyć do księcia Andegaweńskiego, który znudzony daremnem dawaniem mu znaków, sam do niego postępował.
Za Bussym ruszyli d’Antraguet i Livaret.
— A! Mości książę — rzekł Bussy — co to za człowiek ten pan Monsoreau!
— Doprawdy?
— To trudne do uwierzenia.
— Więc z nim mówiłeś?... — zapytał książę.
— Mówiłem; jaki wykształcony umysł!
— I pytałeś go co dla mnie uczynił?
— Właśnie to był cel mojej rozmowy.
— I odpowiedział ci?.. — zapytał książę.
— Tak, nawet bardzo grzecznie.
— I cóż ci powiedział mój łamigóro?
— Wyznał mi, że dla Waszej książęcej mości dostarcza...
— Zwierzyny.
— Nie, nie zwierzyny, ale kobiet.
— Co, co?... — zapytał książę z zachmurzonem czołom — mój Bussy, co znaczą te żarty?
— To znaczy, że dla Waszej książęcej mości porywa na swego czarnego konia kobiety i żeby nie krzyczały, usta im ręką zatyka.
Książę zmarszczył brwi, ścisnął pięści, zbladł i puścił konia galopem.
— Hal ha!... — mówił Antraguet — wyborny żarcik.
— Tem lepszy, że nic dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaje mi się, że go porządnie kolnąłem, zakończył Bussy.
Po chwili, słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja świętą prawdę mówię.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historyę, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor? Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nic rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Miech mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.
— Dotąd dobrze, Mości książę.
— Mówią, że jest roztropna, chociaż młoda i piękna.
— A! Mości książę, to coś urojonego.
— Słuchaj, jesteś waleczny i kochasz mnie, jak mówisz.
— Moje życie...
— Jest dla ciebie.
— Bynajmniej: na to, abym Waszą książęcą mość kochał.
— Kiedy tak, to masz zrobić to, cobyś zrobił dla samego siebie.
— Może Wasza książęca mość chcesz, abym za niego kochał się, dla przekonania tej piękności?... najchętniej.
— Idzie tu o to mój drogi, czy kto się w niej nie kocha.
— To się wszystko wyjaśni z czasem.
— Właśnie chcę wiedzieć, co to za mężczyzna bywa u niej.
— A więc jest i mężczyzna?
— Właśnie tego się lękam.
— Kochanek, czy mąż?
— Przynajmniej zazdrosny.
— Tem lepiej, Mości książę.
— Jakto, lepiej?
— Podwójna korzyść.
— Dziękuję za nią. Tymczasem, obciąłbym wiedzieć, co to za mężczyzna...
— I mnie każesz się o tem dowiedzieć?
— Tak, jeżeli zechcesz zrobić mi tę przysługę.
— A Wasza książęca mość przy zawakowanem miejscu, zrobisz mnie wielkim łowczym?
— Na honor, tyle będę ci obowiązany mój Bussy, jak nikomu.
— Pozwól Mości książę, niech się namyślę.
— A przecież od tak dawna oświadczasz mi twoje usługi.
— A więc słuchaj, Mości książę.
— Czy przystajesz?
— Mieć oko na tę damę?
— Tak.
— Wołałbym inne, niż takie zlecenie.
— Cofasz się?
— Bo to rzemiosło podglądania...
— Przysługa przyjacielska. Przytem, ja sądzę, że tam i szpady dobyć będzie potrzeba.
Bussy potrząsł głową.
— Mości książę — rzekł — są rzeczy, które człowiek sam tylko dobrze wykona, chociażby był i księciem.
— A więc odmawiasz?
— Tak, Mości książę.
Książę brwi zmarszczył.
— Usłucham twej rady — rzekł — pójdę sam, jeżeli zaś zginę, albo będę raniony, niech wiedzą, że prosiłem mojego przyjaciela Bussy, aby mię wyręczył i że on raz w życiu, i to dla mnie, był ostrożnym.
— Mości książę — odpowiedział Bussy — pewnego wieczora mówiłeś mi: Bussy, nienawidzę tych ulubieńców królewskich, którzy z nas szydzą: masz iść na wesele Saint-Luca, szukać okazyi sprzeczki i pozbyć się ich... Mości książę, poszedłem tam, ich było pięciu, a ja jeden; wprowadzili mię w zasadzkę, ubili konia, a przecież raniłem ich dwóch, trzeciego powaliłem o ziemię. Dzisiaj żądasz, Mości książę, abym krzywdę wyrządził kobiecie... Przebacz, Mości książę, ale to przechodzi granicę usług, jakie człowiek szlachetny uczynić może.
— Dobrze — rzekł książę — sam wiec tego dopełnię, albo z d’Arillym.
— Przebacz, mości książę — rzekł Bussy, któremu nowa myśl przyszła do głowy.
— Co?...
— Czy w tej sprawie byłeś, Mości książę, gdy ulubieńcy króla na mnie czatowali?...
— W tej samej.
— Zatem twoja piękna nieznajoma mieszka około Bastylii?... — Wprost Ś-tej Katarzyny.
— Czy tak?...
— Jest to okolica, w której doskonale rozbijać.
— Czy Wasza książęca mość byłeś tam po tym wieczorze...
— Wczoraj...
— I widziałeś?...
— Człowieka, który się skradał i który, widać spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przed bramą.
— Ten człowiek sam był?.... — zapytał Bussy.
— Tak, prawie przez pół godziny.
— A potem?...
— Jakiś inny z latarką przyszedł do niego.
— A!...
— Wtedy, człowiek w płaszczu... — mówił dalej książę.
— Pierwszy był w płaszczu — przerwał Bussy.
— Tak, wtedy człowiek w płaszczu i ów z latarnią zaczęli z sobą rozmawiać i skoro nie myśleli opuszczać swego stanowiska, ja zawróciłem.
— Zrażony podwójnem niepowodzeniem?...
— Tak, przyznaję. Nim się dostanę do tego domu, ktokolwiek może mię zabić.
— Wasza książęca mość wołałbyś, aby zabili którego z twoich przyjaciół.
— Bynajmniej, ale ten przyjaciel nie jest księciem i nie ma tylu nieprzyjaciół; przy tem, przyzwyczajony do podobnych przygód, umie sobie w nich radzić.
— Mości książę — rzekł Bussy — na twojem miejscu, wyrzekłbym się tej kobiety.
— O!... nie.
— Dlaczego?...
— Za nadto jest piękna.
— Mówisz, żeś zaledwie ją widział.
— Dosyć, aby ocenić prześliczne blond włosy.
— A ha!...
— Śliczne oczy.
— Aha!...
— Cerę, jakiej nie widziałem i postać cudowną.
— Rozumiem.
— Takiej kobiety nie łatwo się wyrzec.
— Pojmuję Waszą książęcą mość i jego położenie mnie boli.
Książę spojrzał na Bussego z boku.
— Żartujesz.
— Nie, i na dowód tego, gotów jestem dzisiejszej nocy udać się tam.
— Więc się namyślisz?...
— Tylko Grzegorz XIII-ty nieporuszony jest w zdaniu; powiedz Mości książę, co mam czynić.
— Ukryć się w pewnej odległości, którą ci oznaczę, jeżeli jaki mężczyzna wejdzie, iść za nim, aby się przekonać, co on za jeden.
— Tak. Ale on wchodząc, drzwi za sobą zamyka.
— Mówiłem ci, że mam klucz.
— Prawda; tylko boję się, ażebym za innym mężczyzną nie poszedł, i żeby klucz do innych drzwi nie nadał się.
— Nie można się omylić. W tej bramie, po lewej stronie schody, wejdziesz na dwanaście stopni i będziesz na korytarzu.
— Jakto. wiesz Mości książę, nigdy w tym domu nie będąc?...
— Czyż ci nie powiedziałem, ze mam przekupioną służącą. Ona mi wszystko objaśniła.
— Wygodnie to być księciem!... — zawołał Bussy. — Gdyby tak ja, musiałbym wszystko sam źrebić, i dom wynaleźć i schody policzyć i zmierzyć korytarz. Toby mi wiele czasu zabrało i kto wie, cobym zrobił?...
— A zatem przystajesz?...
— Czy ja mogę cokolwiek Wasze, książęcej mości odmówić?... Tylko Wasza książęca mość bramę mi wskażesz.
— Nie potrzeba. Jadąc z polowania, udamy się przez bramę Ś-go Antoniego i wskażę ci sam.
— Wybornie, a co mam czynić, jeśli przyjdzie mężczyzna?...
— Iść za nim, aż się dowiesz, co on za jeden.
— To niebezpieczno; a jeśli on zatrzyma się w drodze i krótko rzecz rozwiąże?..
— Pozwalam ci postąpić, jak ci się rzewnie podoba.
— Więc mam pozwolenie działania jak dla siebie?...
— Jak dla siebie samego.
— Tak też uczynię, Mości książę.
— Tylko ani słowa młodym paniczom.
— Słowo honoru.
— Ale nikt z tobą nie pójdzie?..
— Ja sam, przysięgam.
— A więc zgoda, powracamy koło Bastylii, pokażę bramę i klucz oddam wieczorem.
— I zastąpię Waszą książęcą mość — zakończył Bussy.
Książę wraz z Bussym powrócili na łowy, które gienialnie pan de Monsoreau prowadził.
Król był zadowolony z jogo rozporządzeń i ze swojego stanowiska.
Po dwugodzinnej zabawie, po przebiegnięciu czterech, albo pięciu mil, zwierz wyszedł na strzał jego.
Pan de Monsoreau otrzymał pochwały tak króla, jak i księcia.
— Mości książę — rzekł — szczęśliwy jestem, mogąc na twoje pochwały zasłużyć, bo tobie winien jestem godność moję.
— Ale żebyś wciąż zasługiwał na moje względy — odrzekł książę — musisz jeszcze dzisiaj wyjechać do Fontainebleau; król chce polować po jutrze i dni następnych, a jeden dzień nie zanadto na poznanie lasów.
— Wiem o tem, Mości książę — odpowie dział Monsoreau — moje przygotowania do podróży bardzo krótkie i zaraz mogę wyjechać.
— A!... panie de Monsoreau — mówił Bussy — teraz nie możesz się spodziewać spoczynku. Chciałeś być wielkim łowczym, więc jesteś. W tym stanie przynajmniej pięćdziesiąt nocy niewygodnych przepędzisz; szczęście, że żony nie masz.
Bussy uśmiechnął się, mówiąc to. Książę wzrokiem zmierzył wielkiego łowczego i poszedł powinszować królowi, że lepiej wygląda.
Pan de Monsoreau na żart Bussego zbladł, a rysy jego nieprzyjemny przybrały wyraz.


Rozdział XI.
Jakim sposobem Bussy wynalazł portret i oryginał.

Około czwartej wieczorem skończono łowy; o piątej, jak gdyby król przewidział życzenia księcia Andegaweńskiego, cały dwór powracał do Paryża przedmieściem Ś-go Antoniego.
Pan de Monsoreau, pod pozorem, że ma wyjeżdżać, pożegnał księcia i skierował się ku Promenteau.
Przejeżdżając około Bastylii, król wskazywał swoim przyjaciołom groźną i posępną jej powierzchowność; był to środek przypomnienia, co ich czekało, gdyby kiedy odwrócili od niego uczucia swoje.
Wielu pojęło to, i podwoili dla monarchy uprzejmość.
Tymczasem, książę Andegaweński mówił do Bussego, jadącego obok:
— Patrzaj, Bussy, patrzaj na prawo, na ten dom drewniany, z wizerunkiem Najświętszej Panny, patrz w prostej linii, cztery domy ztamtąd.
— Patrzę — odpowiedział Bussy.
— Piąty dom — mówił książę — ten, co jest wprost ulicy Ś-tej Katarzyny.
— Widzę go... Patrzaj Mości książę, jak wszystkie okna napełniają się widzami.
— Wyjąwszy domu, który ci pokazuję; w nim okna są zamknięte.
— Ale firanka w jednem się unosi — rzekł Bussy z biciem serca.
— Jednak nic widzieć nie można... O!.. ona jest dobrze strzeżona!.. Otóż ton dom; w pałacu oddam ci klucz...
Bussy strzelił oczyma na firankę nieco odsłoniętą, jednak nic nie mógł dostrzedz. Powróciwszy do pałacu, książę dał Bussemu przyrzeczony klucz.
Bussy powtórzę! przyrzeczenie i oddalił się do siebie.
— I cóż?... — rzekł do lekarza Remy.
— Ja też same uczynię pytanie.
— Nic nie znalazłeś?...
— Ten dom jest niedostępny jak w dzień, tak w nocy. Błądzę pomiędzy kilkoma do siebie podobnemi.
— Kiedy tak — rzekł Bussy — to ja jestem szczęśliwszy, mój drogi Haudouin.
— Jakto, panie, więc i ty szukałeś?...
— Nie, tylkom przez ulicę przejechał.
— I poznałeś bramę?....
— Opatrzność ma swoje ukryte i tajemnicze drogi.
— Więc jesteś pan pewny?...
— Nie mówię tego, ale się spodziewam.
— A kiedyż będę mógł dowiedzieć się, że znalazłeś co szukałeś?..
— Jutro rano.
— Tym czasem, czy mię pan nie potrzebujesz?...
— Nie, mój drogi.
— Nie potrzeba, abym ci towarzyszył?...
— Nawet niepodobna.
— Bądź przynajmniej, panie, ostrożnym.
— Ach!.. mój drogi, niepotrzebne zalecenie, bo dobrze mię znają.
Bussy jadł obiad, nie myśląc wcale, jak będzie wieczerzał; następnie o ósmej wybrał najlepszą szpadę, przypisał, mimo zakazu króla, parę pistoletów, i obwinięty czarnym płaszczem, udał się na róg ulicy Ś-tej Katarzyny, postanowiwszy czekać dwie godziny, a wrazie, gdyby nikt się nie ukazał, działać na własny rachunek.
Przybywszy na miejsce, poznał dom z wizerunkiem Najświętszej Panny, policzył następne cztery domy, i stanął przy oznaczonym.
Dziewiąta wybiła właśnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, gdy ujrzał przybywających przez bramę Bastylii dwóch jezdnych.
Stanęli przy pałacu Tournelles.
Jeden z nich zsiadł z konia, podał cugle drugiemu, i postępował do domu, przy którym Bussy czatował.
Zbliżywszy się, obejrzał się do kola, jakby dla przekonania, czy kto nań nie patrzy, a czając się bezpiecznym, podszedł do bramy i zniknął.
Bussy słyszał skrzypnięcie zawias.
Zaczekał chwilę, bojąc się, aby owa tajemnicza osoba nie stała za bramą; później dopiero otworzył ją i zamknął napowrót bez łoskotu.
Wtedy odwrócił się i przekonał, że przez ową bramę, patrzył wczoraj na Quelusa.
Potem postępował powoli macając ściany i na lewo napotkał pierwszy wschód.
Tu, zatrzymał się z dwóch przyczyn: naprzód, ze wzruszenia nogi mu drżały, następnie, usłyszał głos mówiący:
— Gertrudo, uprzedź panią, że to ja i że pragnę wejść.
Żądanie było wyrzeczone tonem rozkazującym zapewnie nie zniosłoby odmowy; po chwili, Bussy słyszał głos służącej.
— Przejdź pan do salonu, pani natychmiast przybędzie.
Później posłyszał skrzyp zamykających się drzwi.
Wtedy pomyślał o dwunastu wschodach, które Remy policzył, zrachował je z kolei i stanął w przedsionku.
Przypomniał sobie korytarz i troje drzwi.
Zrobił kilka kroków wstrzymując oddech i wyciągając rękę przed siebie.
Pierwsze drzwi, których dotknął, były te właśnie, jakiemi wszedł nieznajomy.
Idąc dalej napotkał drugie, dotknął ich i znalazł klucz w zamku.
Drżącą ręką zakręcił go i drzwi się otwarły.
Pokój, do którego wszedł Bussy, ciemny był tylko z sąsiedniego przechodziło doń nieco światła.
Odbicie tego światła padało na okno zasłonięte firanką.
Rzucił okiem na część sufitu rozjaśnioną światłem i poznał to samo malowidło.
Wyciągnął rękę i dotknął łóżka z rzeźbami.
Nie mógł już wątpić; znajdował się w pokoju, w którym się przebudził po odebraniu rany.
Dreszcz przeszedł Bussego gdy dotknął owego łóżka, albowiem uczuł się otoczony wonią młodej i pięknej kobiety.
Ukrył się za firanką i słuchał.
W sąsiednim pokoju słychać było kroki niecierpliwe nieznajomego, który co chwila zatrzymywał się mówiąc:
— Kiedyż przyjdzie?
Wreszcie, otworzyły się drzwi salonu równoległe od pierwszych.
Kobierzec zadrżał pod drobną nóżkę i szelest jedwabnej sukni doszedł Bussego.
Jednocześnie ozwał się głos.
— Otóż jestem, czegóż pan jeszcze wymagasz?
— O! — pomyślał Bussy — jeśli to kochanek, jest czego mężowi powinszować.
— Pani — rzekł mężczyzna, którego tak obojętnie przyjęto — mam honor oznajmić ci, że jutro wyjeżdżam do Fontainebleau i chcę nor, spędzić przy tobie.
— Czy pan przynosisz mi wieści od ojca? — zapytał ten sam głos kobiecy.
— Pani, słuchaj mnie...
— Wiesz pan pod jakim warunkiem zostałam wczoraj żoną twoją, pud warunkiem, że mój ojciec przybędzie natychmiast do Paryża, albo ja się udam do niego.
— Po moim powrocie z Fontainebleau pojedziemy razem, daję ci pani na to słowo, tymczasem...
— Nie zamykaj pan drzwi, to napróżno, ja jednej chwili z tobą nie spędzę, dopóki nie będę wiedziała o moim ojcu.
I kobieta, mówiąca tak groźnie, dmuchnęła w srebrną piszczałkę, która przeciągły głos wydała.
Tym sposobem w owej epoce przywoływano służących, albowiem dzwonków jeszcze nie znano.
Natychmiast drzwi, któremi wszedł Bussy, otwarły się na nowo i ukazała się młoda kobieta.
Była to wysoka i silna dziewczyna z Meridor, która tylko czekała wezwania swej pani.
Wchodząc do salonu, zostawiła drzwi otwarto.
Promień światła przeniknął pokój, w którym Bussy był ukryty i dał mu ujrzeć portret pomiędzy oknami.
— Gertrudo — rzekła dama — nie kładź się i czekaj na moje wezwanie.
Pokojowa oddaliła się, zostawiając drzwi od salonu otwarte, tym sposobem portret był dla Bussego widzialnym.
Chciał się podsunąć ile można najciszej, ale posadzka skrzypnęła i dama zwróciła się w tę stronę Był to oryginał portretu, była to nimfa wymarzona.
Mężczyzna choć nic nie słyszał, zwrócił się jednak za jej przykładem.
Był to pan de Monsoreau.e — A! — rzekł Bussy — biały koń... porwana niewiasta... O! pewny jestem jakiojś okropnej historyi.
Obtarł twarz, potem oblaną.
Widział ich oboje; ją bladą, wzgardliwą, jego, oliwkowym, gryzącym paznokcie.
— Pani — rzekł nakoniec pan de Monsoreau — przestań ze mną odgrywać rolę kobiety prześladowanej; jesteś w Paryżu, w moim domu, jesteś hrabiną de Monsoreau, to jest moją żoną.
— Skoro jestem pańską żoną, czemu mnie nie odprowadzisz do ojca, dlaczego mnie ukrywasz przed światem?...
— Czyś pani zapomniała o księciu Andegaweńskim?...
— Upewniałeś mię pan, że będąc twoją żoną, nie będę potrzebowała się lękać.
— To jest....
— Upewniałeś mię...
— Ach, jeszcze muszę być ostrożnym.
— A więc dokończ twojego dzieła i wtedy przybądź.
— Dyano — rzekł hrabia, któremu gniew widocznie na twarz występował — Dyano, nie igraj ze świętym węzłem małżeństwa. Usłuchaj rady jaką ci daję!
— Spraw pan, abym miała zaufanie w mężu a będę szanować małżeństwo.
— Sądzę, że mojem postępowaniem zasłużyłem na zaufanie.
— A ja sądzę, że pan nie działałeś dla mego dobra...
— O!... tego za wiele — zawołał hrabia — jestem w moim domu, pani jesteś moją żoną i sam szatan mi nie zaprzeczy własności...
Bussy dotknął ręką szpady i krok naprzód postąpił; lecz Dyana nie dała mu czasu ukazania się.
— Patrzaj pan — rzekła, dobywając z zapasa ukryty sztylet — oto moja odpowiedź.
I wyskakując do pokoju, w którym był Bussy, zatrzasnęła drzwi, pchnęła zasuwkę, a tymczasem pan de Monsoreau bił w deski pięścią.
— Jeśli pan — mówiła spokojnie Dyana — naruszysz drzwi, zastaniesz mię na progu nie żywą.
— Bądź pani spokojną — rzekł Bussy, obejmując jej kibić — masz tutaj właśnie obrońcę.
Pan de Monsoreau nogą we drzwi uderzył; lecz bojąc się, aby Dyana nie wykonała groźby, trzasnął drzwiami i wyszedł.
— Panie — zawołała Dyana, wydzierając się z rąk Bussego i cofając się w tył. — Kto jesteś i jak tu wszedłeś?...
— Pani!.. — odezwał się Bussy, otwierając drzwi i padając na kolana — jestem człowiekiem, któremuś życie ocaliła. Nie sądź pani, abym tutaj wszedł w złych zamiarach, albo nastawał na twój honor.
Dzięki jasnemu światłu, Dyana poznała młodzieńca.
— A!... pan tutaj — zawołała, składając ręce — pan byłeś tutaj i wszystko słyszałeś?...
— Niestety!...
— Alę kto jesteś?... jak się nazywasz?...
— Jestem Ludwik de Clermont, hrabia de Bussy.
— Bussy, waleczny Bussy!... — krzyknęła w prostocie ducha, nie wiedząc jaką, radość sprawia młodemu człowiekowi. — A!... Gertrudo — rzekła, zwracając mowę do służącej, która słysząc panią z kimś obcym rozmawiającą, weszła — Gertrudo, nie mam się czego obawiać, bo mój honor, od tej chwili, powierzam najwaleczniejszemu francuskiemu rycerzowi.
Później, wyciągnąwszy rękę, rzekła:
— Wstań pan; wiem kto jesteś, teraz należy, abyś wiedział, kto ja jestem...


Rozdział XII.
KTO BYŁA DYANA DE MERIDCR.

Bussy powstał upojony szczęściem i wszedł z Dyaną do salonu, z którego pan de Monsoreau dopiero co wyszedł.
Spojrzał z uwielbieniem na Dyanę i pojął, dlaczego kobieta, której szukał, wyższą jest nad jego marzenia, bo rzeczywistość nieskończenie przewyższała wyobraźnię.
Dyana miała lat osiemnaście, lub dziewiętnaście; to jest: była w najpiękniejszym kwiecie wdzięków i młodości; w epoce życia, w jakiej kwiat najświeższą, barwą jaśnieje, w której najmilszy przyrzeka owoc.
Łatwo Dyana odgadła, że ją Bussy podziwia, i nie imała siły zmniejszyć jego uniesienia.
Nakoniec przerwała milczenie, zawiele mówiące...
— Panie — rzekła — odpowiedziałeś na jedno z moich pytań, a pominąłeś drugie; pytałam kto jesteś i zaspokoiłeś mię, pragnę teraz wiedzieć, jak wszedłeś tutaj?
— Pani — rzekł Bussy — z kilku wyrazów pochwyconej rozmowy z panem de Monsoreau pojąłem, że przyczyna mojej tu bytności wypływa z wypadków, któreś przyrzekła dać mi poznać; wszak przed chwilą mówiłaś, ze raczysz powiedzieć kto jesteś7
— O! tak hrabio, wszystko ci opowiem — odrzekła Dyana, twoje nazwisko natchnęło mię zaufaniem, bom je często słyszała, jako nazwisko walecznego, którego honor jest nieskazitelny.
Bussy skłonił się.
— Z tego, co pan słyszałeś — mówiła Dyana, wiesz zapewne, że jestem córką barona de Meridor, to jest, jedyną dziedziczką majątku i, znakomitego przodków imienia.
— Zdaje mi się — rzekł Bussy — że któryś baron de Meridor, mogąc pod Pawią ocalić wolność, oddał swój miecz Hiszpanom a gdy król dostał się do niewoli, żądał by mógł towarzyszyć Franciszkówi I-mu do Madrytu i podzielić z nim niewolę. Pozwolono mu, lecz potem powrócił od Francyi, aby traktować o wykup.
— To mój ojciec panie. Jeżeli kiedy będziesz w zamku Meridor, zobaczysz portret Franciszka I-go, ofiarowany memu ojcu na pamiątkę. Jest on dziełem Leonarda da Vinci.
— A!... — rzekł Bussy — w owym czasie jeszcze monarchowie umieli nagradzać zasługi.
— Za powrotem z Hiszpanii, ojciec mój ożenił się. Dwóch pierwszych synów umarło. Była to wielka boleść dla barona, który stracił nadzieję odżycia w potomku. Wkrótce, zgon króla powiększył rozpacz dobrego ojca, opuścił więc dwór i zamieszkał w-zamku Meridor. Tam w dziesięć lat po śmierci braci, ja się urodziłam.
Cała miłość barona zlała się na mnie; jego uczucia nie znały granic.
W trzy lata po urodzeniu, straciłem matkę, był to nowy cios dla ojca...
Nie pojmowałam, co utraciłam, uśmiechałam się a uśmiech mój pocieszał ojca, po stracie czułej żony.
Rosłam, rozwijałam się pod jego oczyma.
Jak ja byłam wszystkiem dla ojca, tak równie dla mnie on był całym światem.
Doszłam do lat szesnastu nie myśląc nawet, że jest inny świat jak moje owieczki, pawie, łabędzie, gołąbki; nie myśląc, że to życie zmienić się musi.
Zamek Meridor stał wpośród obszernych lasów, należących do księcia Andegaweńskiego; lasy te były pełne sarn, jeleni, których nie prześladowano; znałam je wszystkie, niekiedy przybiegały do mnie, osobliwie jedna łania, moja ulubiona Dafne, przychodziła jeść z mojej dłoń:.
Jednej wiosny, przeszło miesiąc jej nie widziałam, sądziłam, że zdechła, i płakałam jej jak przyjaciółki; gdy nagle przyszła z dwoma jelonkami, które naprzód uciekały przedemną, a potem, za przykładem matki, przyszły się ze mną pieścić.
Około tego czasu, doszła nas wiadomość, ze książę Andegaweński przysłał swojego rządcę do stolicy prowincyi.
W kilka dni potem, dowiedziano się. że nazywał się Monsoreau.
Nie wiem dlaczego, nazwisko to przykrość mi sprawiło: dzisiaj wnoszę, że to było przeczucie.
Upłynął tydzień, mówiono dużo o panu de Monsoreau.
Pewnego rana las rozległ się odgłosem trąbki i gonieniem psów; pobiegłam aż do kraty parku i ujrzałam moję biedny Dafnę, która biegła jak błyskawica, ścigana przez myśliwych; dwa jelonki biegły tuż za nią.
Chwilę potem, przebiegł mężczyzna na karym koniu, który zdawał się mieć skrzydła, tak bieg jego był szybki.
Był to pan de Monsoreau.
Chciałam krzyknąć, chciałam prosić o łaskę dla mojej Dafne, lecz nie usłyszałby krzyku, tak zapalony był łowami.
Wtedy zapominając jaki mogę sprawić niepokój ojcu, gdyby spostrzegł moję nieobecność, pobiegłam wprost za myśliwymi; spodziewałam się bowiem spotkać albo samego hrabiego, albo kogoś z jego służby i prosić ich, aby zaprzestali ścigania, które mi serce zakrwawiało.
Zrobiłam przeszło pół mili nie wiedząc gdzie biegnę, bo od dawna łanię i myśliwych straciłam z oczu. Po chwili i gonienie psów ucichło, a ja siadłam pod drzewem i płakać zaczęłam.
Już przeszło kwadrans siedziałam, kiedy odgłos łowów mię dobiegł i zdawał się coraz bardziej przybliżać.
Podniosłam się i pobiegłam w stronę odgłosu.
W rzeczy samej, ziejąca Dafne przebiegła jak błyskawica, a za nią jeden tylko jelonek; drugi padł ze zmęczenia i pewnie go psy rozszarpały.
Łania była też zmęczona, odległość między nią a pogonią co raz się zmniejszała, bieg jej zmienił się w podskoki, a mijając mnie, ryknęła żałośnie.
Chciałam zawołać.
Pan de Monsoreau widział tylko ściganą łanię i przebiegł jak huragan z trąbką przy ustach.
Zanim trzech albo czterech dojeżdżaczy podniecali psy trąbkami i głosem.
Ten wir szczekania, trąbek i głosów przeszedł jak burza, znikł w gęstwinie lasu i skonał w oddali.
Byłam w rozpaczy; mówiłam sobie, że gdybym była pięćdziesiąt kroków dalej, hrabia byłby mię widział i na prośbę moję biedną łanię oszczędził.
Ta myśl podnieciła we mnie odwagę, łowy mogły po trzeci raz około mnie przechodzić.
Szłam wciąż drogą, ocienioną pięknemi drzewami i poznałam, że ta droga wiedzie do zamku Beaugé.
Zamek ten należał do księcia Andegaweńskiego i był odległy od posiadłości mojego ojca o trzy mile.
Nie długo spostrzegłam, że trzy mile pieszo zrobiłam i że byłam samą, i daleko od zamku Meridor.
Przyznam się, że teraz dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę, nierozsądne moje postępowanie.
Szłam nad brzegiem wody, myśląc się udać do znajomego nam ogrodnika, który śliczne przynosił mi kwiaty, i prosić aby mię odprowadził do domu; w tem łowy znowu słyszeć się dały.
Stanęłam i zaczęłam pilnie słuchać.
Wrzask rósł i zapomniałam o wszystkiem.
Prawie w tym samym czasie z drugiej strony wody, ukazała się łania, lecz pogoń już ją dosięgała.
Była sama, bo drugi jelonek upadł; widok wody dodał jej sił, nozdrzami wyciągnęła w siebie świeże powietrze i rzuciła się w staw, jakby chciała do mnie się dostać.
Z początku płynęła prędko i prawie odzyskiwała siły.
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach i wyciągniętemi rękami, prawie tak oddychając jak ona.
Nieznacznie siły poczęły ją opuszczać, a psy podwajały zaciekłość.
Dosięgły ją... W tymże czasie pan de Monsoreau wychylił się z lasu, przybiegł nad wodę i skoczył z konia.
Wtedy zebrałam siły i zawołałam składając ręce: łaski! łaski!
Zdaje się, że spostrzegł mię; krzyknęłam silniej niż pierwej.
Usłyszał, bo podniósł głowę, widziałam jak pobiegł do lodzi, odwiązał ją i udał się do biednej łani, którą psy obskoczyły.
Sadziłam, że wzruszony mą prośbą, niesie pomoc biednemu zwierzęciu, gdy on dobywszy kordelas i błysnąwszy nim w powietrzu, biednej Dafne cios zadał.
Krew trysnęła i zafarbowała wodę.
Łania jęknęła okropnie, uderzyła wodę nogami, wyciągnęła się i padła.
Krzyknęłam tak boleśnie jak ona i padłam omdlała.
Kiedym przyszła do siebie, ujrzałam się w pałacu Beaugé a mój ojciec, po którego podano, płakał przy mojem łóżku.
Ponieważ było to tylko chwilowe mocne wzruszenie, nazajutrz mogłam do Meridor powrócić; przecież trzy czy cztery dni pozostałam w pałacu.
Czwartego dnia, ojciec mówił mi, że pan de Monsoreau, który mię widział gdym zemdlała, co dzień przychodził pytać o moje zdrowie; rozpaczał, gdy się dowiedział, z jakiej przyczyny cierpiałam i pragnął usprawiedliwić się mówiąc, że będzie szczęśliwy, gdy przebaczenie z ust moich usłyszy.
Śmiesznie byłoby odmówić; mimo wstrętu, pozwoliłam więc mu przyjść.
Nazajutrz, przedstawił się i wtedy pojęłam śmieszność mojego położenia: polowanie jest zabawą, którą niekiedy kobiety podzielają, to było dla mnie obroną, a nadto przywiązanie, jakie miałam do biednej Dafny.
Hrabia oświadczał swoję rozpacz i zaklinał się na honor, że byłby oszczędził sarenki, gdyby był wiedział, że ja tak jej żałuję; przecież jego usprawiedliwienia nie przekonały mnie i hrabia odszedł nie umniejszywszy przykrego wrażenia, jakie na mnie sprawił.
Wychodząc, prosił mojego ojca o pozwolenie odwiedzania nas.
Urodził się w Hiszpanii, wychował w Madrycie, więc dla barona było przyjmanem mówić o kraju, w którym długo przebywał.
Prócz tego, hrabia pochodził ze znakomitego rodu, był ulubieńcem księcia Andegaweńskiego i mój ojciec nie miał powodu nie przyjmowania go w domu.
Niestety! od tej chwili przestałam być nie tylko szczęśliwą, ale i spokojną.
Wkrótce spostrzegłam, że uczyniłam na nim wrażenie.
Z początku, bywał raz w tydzień, później dwa, później codziennie.
Uprzedzający dla mego ojca, umiał mu się podobać.
Hrabia był i dla mnie uprzedzający jak dla kochanki, a pełen uszanowania, jak dla siostry.
Pewnego rana, ojciec wszedł do mego pokoju poważniejszy niż zwykle, a w jego powadze przebijało się coś radosnego.
— Moje dziecię — rzekł do mnie — zawsze mi mówiłaś, że jesteś przy mnie szczęśliwą.
— Najszczęśliwszą! — zawołałam — nigdy nie chcę cię odstąpić.
— A więc moja Dyano — mówił dalej zniżając się aby mię w czoło pocałować — twoje szczęście zależy tylko od ciebie.
Spodziewałam się co ma powiedzieć i zbladłam tak okropnie, że zatrzymał się, nim usta na mojem czole położył.
— Dyano, moje dziecię! — zawołał — co tobie?
— Pan de Monsoreau — wyjąkałam.
— I cóż? — zapytał zdziwiony.
— O! nigdy, mój ojcze, jeśli cokolwiek masz litości dla twego dziecka.
— Dyano, moje dziecię, wiesz jak cię kocham i pragnę szczęścia twojego! Rozważ dobrze i jeżeli w ośmiu dniach...
— Nie, nie — zawołałam — to napróżno, nie tylko ośmiu dni, ale ośmiu godzin, nawet minuty. O! nie, nie...
I zalałam się łzami.
Ojciec rzadko widząc mnie płaczącą, wziął mnie w objęcia i upewnił pod słowem honoru, że nigdy nie wspomni o tem małżeństwie.
W rzeczy samej, miesiąc upłynął, a nie widziałam pana de Monsoreau, nawet nie słyszałam o nim.
Pewnego dnia, odebraliśmy zaproszenie na bal, który pan de Monsoreau dawał dla królewskiego brata.
Zabawa miała się odbyć w ratuszu w Angers.
Do tego listu, dołączone było osobiste zaproszenie księcia, który pisał do mego ojca, że znając go na dworze Henryka, z przyjemnością będzie go widział u siebie.
Chciałam prosić ojca, aby odmówił i uczyniłby tak, gdyby nas tylko pan de Monsoreau zapraszał; lecz ponieważ książę miał w tym udział, niepodobna go było obrażać.
Udaliśmy się na tę uroczystość... Pan do Monsoreau przyjął nas, jakby nic nie zaszło; jego obejście względem mnie było tak obojętne, że ani grzecznością, ani zawiścią nie odróżniał mię od innych kobiet.
Wcale inne było postępowanie księcia Andegaweńskiego.
Ujrzawszy mnie, wlepił wzrok i na chwilę go nie spuścił.
Czułam się onieśmieloną pod tem spojrzeniem i nic nie mówiąc ojcu, prosiłam, aby jak najwcześniej opuścić zabawę.
W trzy dni potem, pan de Monsoreau przybył do Meridor, ujrzałam go zdaleka i schroniłam się do mego pokoju.
Bałam się, aby ojciec nie kazał mię przywołać.
W pół godziny pan de Monsoreau wyjechał, a ojciec nic mi nawet nie mówił o jego odwiedzinach, tylko zauważyłam, że był smutniejszy niż zwykle.
Kilka dni upłynęło.
Właśnie powracałam z przechadzki, gdy powiedziano mi, że pan de Monsoreau jest u ojca, że ojciec kilkakroć o mnie pytał i kazał donieść sobie, skoro powrócę.
Ledwie weszłam do mego pokoju, ojciec mój przybiegł.
— Moje dziecię — rzekł — ważna przyczyna zmusza mnie do rozstania z tobą, na dni kilka: nie pytaj mnie o nic i uważaj, że musi być potrzeba, skoro clę tydzień, a może miesiąc nie będę widział.
Zadrżałam, chociaż nie przenikałam, na jakie byłam wystawiona niebezpieczeństwo; powtórne odwiedziny pana de Monsoreau nic mi dobrego wróżyć nie mogły.
— Gdzież mam się udać, mój ojcze? — zapytałam.
— Do zamku de Lude, do mojej siostry, gdzie zostaniesz przed wszystkiemi ukrytą. Przybędziesz tam w nocy, aby nie obudzić podejrzeń.
— Ty mi nie będziesz ojcze towarzyszył?
— Nie, to mogłoby także wzbudzić podejrzenia, a nawet nasi ludzie nic wiedzieć nie będą o twoim wyjeździć.
— Z kimże pojadę?
— Z dwoma pewnymi ludźmi.
— A! mój Boże! mój ojcze!
Baron uścisnął mnie.
— Moje dziecię — rzekł — potrzeba tego wymaga.
Tak pewną byłam miłości ojca, że nie pytałam więcej, żadnego nie żądałam objaśnienia.
Ułożono, że Gertruda, córka mojej mamki, miała mi towarzyszyć.
Ojciec opuścił mnie, mówiąc, abym była gotowa.
Wieczorem o ósmej godzinie, było bardzo ciemno i zimno, bo to były dnie zimowe; ojciec przyszedł do mnie.
Byłam gotowa jak mi zalecił; zeszliśmy do ogrodu, sam otworzył furtkę wychodzącą do lasu i tam zastaliśmy powóz, i dwóch ludzi.
Mój ojciec długo z nimi rozmawiał, jak się zdaje mnie im polecając; następnie wsiadłam z Gertrudą do powozu.
Baron uściskał mię raz ostatni i ruszyliśmy.
Nie wiedziałam jakie mi groziło niebezpieczeństwo i dlaczego opuszczałam zamek Meridor; pytałam Gertrudy, ale i ona nie wiedziała o niczem.
Nie śmiałam pytać moich przewodników, bo ich nie znałam.
Jechaliśmy w milczeniu krętemi drogami, gdy po upływie dwóch godzin, w chwili, gdy mimo niespokojności, ruch powozu począł mię usypiać, uczułam, jak Gertruda chwyta mię za ramię.
— A! panienko — rzekła biedna dziewczyna — co to takiego?
Wychyliłam głowę i ujrzałam, że nas otoczyło sześciu zamaskowanych jeźdzców; nasi ludzie, chcący się bronić, rozbrojeni zostali.
Zanadto byłam przestraszoną, ażeby wołać pomocy, zresztą, któżby nam pomógł?
Dowódzca owych zamaskowanych, przystąpił do drzwiczek i rzekł: niech pani będzie spokojną, nic jej się złego nie stanie. Proszę tylko udać się za nami.
— Gdzie? — zapytałam.
— Tam, gdzie z panią będą się obchodzić jak z królową.
Obietnica ta więcej mię jeszcze strwożyła.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — rzekłem do siebie.
— Panienko — odezwała się cicho Gertruda — ja znam te okolice i jeżeli zechcesz, możemy uciekać.
Ta rada nie uspokoiła mnie; przecież przyjemna było pomyśleć, że ktoś nas chce ratować, odzyskałam też sił nieco.
— Czyńcie panowie, co wam się podoba — rzekłam, my jesteśmy kobiety i nie umiemy się bronić.
Jeden z jeźdźców zsiadł z konia, zajął miejsce woźnicy i zwrócił w inną drogę.
Bussy, jak to łatwo pojąć, słuchał opowiadania z największem zajęciem: w pierwszych chwilach miłości, jest jakieś religijne uszanowanie dla osoby, którą zaczynamy kochać.
Kobieta wybrana jest wyższą nad inne, staje się bóstwem niejako.
Każde jej słowo zdaje nam się łaską, każdy uśmiech, nadmiarem szczęścia.
Bussy, nie śmiał przerywać pięknej narratorce, każdy szczegół jej życia był dlań nader interesującym i słuchał słów Dyany, z takiem zajęciem, jakby od nich życie jego zawisło.
Młoda kobieta uległa podwójnemu wrażeniu, przeszłości i teraźniejszości.
Zatrzymała się chwilę, Bussy nie mogąc wstrzymać swej ciekawości, rzekł ze złożonei rękoma:
— Mów pani dalej, mów.
Dyana poznała, że uczyniła wrażenie.
Głos, poruszenia, wyraz twarzy, wszystko było w zgodzie z wymówionemi wyrazami.
Uśmiechnęła się więc smutnie i mówiła:
— Po trzech godzinach jazdy, powóz zatrzymał się. Słyszałam, jak zaskrzypiała brama, przemówiono kilka wyrazów, przejechaliśmy po moście a wychyliwszy głowę, przekonałam się, żeśmy na dziedzińcu zamkowym.
Co to był za zamek? ani ja, ani Gertruda nie wiedziałyśmy wcale.
W drodze nie raz chciałyśmy poznać okolice, ale tylko las był dokoła i myślałyśmy, że dla lepszego złudzenia, tę drogę wybrano.
Drzwiczki powozu otworzono i ten sam człowiek, który z nami mówił, przyszedł nas wysadzić.
Dwóch ludzi, zapewne należących do zamku, przyjęli nas z pochodniami.
Jak nam przyrzeczono, uwięzienie miało być ze wszelkiemi względami.
Udałyśmy się za owymi ludźmi, którzy nas wprowadzili do sypialnego pokoju, bogato ubranego, przypominającego swoją świetnością czasy Franciszka I-go.
Wieczerza wspaniale zastawiona czekała.
— Jesteś pani u siebie — rzekł mężczyzna, który już podwakroć do nas przemawiał, że zaś służąca może ci być potrzebną, jej pokój jest obok twojego.
Gertruda i ja spojrzałyśmy na siebie.
— Ilekroć będziesz czego potrzebowała — mówił zamaskowany mężczyzna, zapukaj tylko we drzwi, a czuwający w przedpokoju stawi się na twoje rozkazy.
Ta pozorna grzeczność domyślać się kazała, że strzeżone jesteśmy.
Zamaskowany mężczyzna ukłonił się i wyszedł, słyszałyśmy jak drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Zostałyśmy same, patrzałyśmy nieruchome na dwa kandelabry, które oświetlały stół jadalny.
Gertruda pierwsza chciała przemówić, ale dałam jej znak aby milczała, z obawy, czy nas kto nie podsłuchuje.
Drzwi pokoju przeznaczonego dla Gertrudy były otwarte; przyszła nam chęć zobaczyć go i na palcach, z kandelabrem w ręku, weszłyśmy tam...
Był to obszerny pokój, przeznaczony, jakby na garderobę i dopełnienie sypialnego.
Drzwi były równoległe drzwiom pokoju pierwszego.
Przy tych drzwiach, równie jak przy pierwszych, był młotek metalowy pięknej roboty; obydwa zdawały mi się dziełem Benvenuta Cellini.
Rzecz widoczna, że oboje drzwi do tego samego wychodziły przedpokoju.
Gertruda zbliżyła światło do zamku; na podwójny spust był zamknięty.
Byłyśmy więc uwięzione.
Trudno wypowiedzieć, jak dwie osoby, chociażby różnego stanu, na jednakowe narażone niebezpieczeństwo, mają wspólne myśli i nie mówiąc nawet, udzielają ich sobie.
Gertruda zbliżyła się do mnie.
— Czy panienka uważała — rzekła żeśmy tylko pięć stopni schodów przebyły?
— Tak, odpowiedziałam.
— Jesteśmy więc na dole.
— Bezwątpienia.
— Tak że... — dodała zniżając głos i patrząc na okiennice zewnątrz.
— Gdyby nie kraty, przerwałam.
— A czy panienka miałaby odwagę?
— Odwagę!... — zawołałam, bądź oto spokojna.
Tym razem Gertruda dała mi znak milczenia.
— Tak, tak, rozumiem, rzekłam.
Gertruda dała mi znak, abym pozostała na miejscu i poszła zanieść kandelaber do sypialnego pokoju.
Pojęłam jej zamiary i zbliżyłam się do okna, aby obejrzeć rygle.
Znalazłam je, albo raczej Gertruda, i okiennica się odemknęła.
Krzyknęłam z radości; okno nie było okratowane.
Gertruda wkrótce spostrzegła przyczynę tego pozornego niedbalstwa naszych stróżów: obszerna fosa oblewała stopy muru i woda lepiej nas strzegła, niż kraty.
Spojrzawszy na przeciwny brzeg wody, poznałam go; byłyśmy uwięziono w zamku Beaugé, gdzie jak mówiłam, byłam z moim ojcem przed miesiącem na balu.
Zamek de Beaugé należał do księcia Andegaweńskiego.
Jakby oświecona uderzeniem piorunu, wszystko zrozumiałam.
Spojrzałam na wodę z dziką, radością, albowiem myślałam, że ona będzie ostatnią ucieczką przeciw hańbie.
Zamknęłyśmy na powrót okiennice.
Ubrana rzuciłam się na łóżko, Gertruda zaś na krześle usnęła przy mnie.
Ze dwadzieścia, razy budziłam się nagle tej nocy, doświadczając niesłychanej trwogi; nic jej usprawiedliwić nie mogło, jak tylko położenie, w jakiem się znajdowałam.
Prawda, nic nie uprzedzało o złych zamiarach, wszystko w około było spokojne i najmniejszy szelest nie przerywał ciszy.
Dzień zajaśniał; dzień, który krajobrazowi odjąwszy nocną ponurość, utwierdził mię tylko w obawie.
Ucieczka była niepodobny bez pomocy z zewnątrz, a tej któż mógł udzielić?
Około dziewiątej, zapukano do drzwi, przeszłam do pokoju Gertrudy, a jej kazałam otworzyć.
Byli to wczorajsi służący; wynieśli wieczerzę nietkniętą, a przynieśli śniadanie.
Gertruda zadała im kilka pytań, na które nie odpowiedzieli.
Wyszłam wtedy.
Pobyt w zamku de Beaugé i uszanowanie, jakiem nas otoczono, wszystko mi tłomaczyły.
Książę Andegaweński widział mię na balu danym przez pana de Monsoreau, książę zakochał się we mnie; mój ojciec dowiedział się o tem i chciał mię usunąć, ale zdradzony, bądź przez wiarołomnego sługę, bądź przez nieszczęśliwy przypadek, zawiódł się w swoich nadziejach, a ja wpadłam w ręce człowieka, którego on chciał uniknąć.
Na prośbę Gertrudy, wypiłam filiżankę mleka i zjadłam kawałek chleba.
Ranek upłynął na projektowaniu ucieczki.
O dwieście kroków, wpośród trzciny, mogłyśmy dojrzeć łódź, która przy pomocy silnej ręki Gertrudy, mogłaby nam służyć.
Przez ten poranek, nic nas nie niepokoiło, podano nam obiad, a ja upadałam z osłabienia.
Usiadłam do stołu, do którego Gertruda służyła, bo domownicy natychmiast się oddalili.
Łamiąc chleb, ujrzałam mały bilecik.
Otworzywszy go, przeczytałam te słowa.
„Przyjaciel czuwa nad tobą. Jutro będziesz miała od niego i od ojca wiadomość.“
Łatwo pojąć radość moję; serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, pokazałam kartkę Gertrudzie.
Reszta dnia upłynęła w nadziei i oczekiwaniu.
Druga noc upłynęła równie spokojnie jak pierwsza: nastąpiła godzina śniadania, której niecierpliwie wyglądałam, spodziewając się w chlebie nowy znaleźć bilecik; nie myliłam się, kartka zawierała te słowa:
„Osoba, która cię porwała, dzisiaj o 10-tej przybywa do zamku Beaugé, lecz przyjaciel nad tobą czuwa, będzie pod twemi oknami o 9-ej z listem od twego ojca, który zaleca ci ufność dla obrońcy.“
„Spal tę kartkę.“
Kilkakroć przeczytałam kartkę, następnie podług zalecenia, wrzuciłam w ogień.
Pismo zupełnie było mi nieznane.
Obydwie z Gertrudą ginęłyśmy w domysłach: po stokroć razy biegałyśmy do okna, chcąc ujrzeć kogo na brzegu, lub w głębi lasu, lecz daremnie, wszędzie pusto było.
W godzinę po obiedzie, zapukano do drzwi, po raz pierwszy o tej godzinie po naszem przybyciu: kazałam otworzyć.
Wszedł mężczyzna, który już z nami mówił.
Z twarzy, poznać go nie mogłam, bo był pierwej zamaskowany, przecież z głosu, po pierwszym poznałam go wyrazie.
Podał mi pismo.
— Od kogo, panie?... — zapytałam.
— Niech panna raczy czytać, a zobaczy — odrzekł.
— Nie będę czytała, nie wiedząc od kogo.
— Możesz pani uczynić, co się jej podoba. Miałem zlecenie oddać jej i oddałem.
To mówiąc, położył list na taborecie, gdzie miałam oparte nogi i wyszedł.
— Co czynić?... — zapytałam Gertrudy.
— Nie śmiem panience radzić — odrzekła — ale wypada przeczytać. Może ten list zawiera ostrzeżenie o niebezpieczeństwie i podaje nam środki ocalenia?
Rada była rozsądną.
Wzięłam list i otworzyłam.
Tu Dyana przerwała opowiadanie, powstała i otworzywszy małą szkatułkę, a z niej jedwabny pugilares wyjąwszy, dostała list.
Bussy spojrzał na adres.
„Do ślicznej Dyany Meridor,” przeczytał.
I spoglądając na młodą kobietę, rzekł:
— To pismo księcia Andegaweńskiego.
— A!... — mówiła z westchnieniem, nie omyliłam się zatem...
Gdy Bussy wahał się czytać, rzekła.
— Czytaj pan, przypadek wtajemniczył cię w moje życie, nie powinnam mieć dla pana tajemnic.
Bussy czytał:
„Nieszczęśliwy książę, którego twa piękność ugodziła w serce, o dziesiątej godzinie usprawiedliwi się ze swego postępowania, które tylko sama miłość może uniewinnić.

Franciszek.“

— A więc to pismo księcia Andegaweńskiego?... — zapytała Dyana.
— Tak — odpowiedział Bussy — pismo i podpis własnoręczny.
Dyana westchnęła.
— Miałżeby być mniej winnym, niż sadziłam?... — rzekła cicho.
— Kto, książę?... — zapytał Bussy.
— Nie, on, hrabia de Monsoreau.
Teraz Bussy westchnął.
— Mów pani — rzekł — osądzimy księcia i hrabiego.
— List ten, którego podejrzywać nie miałam przyczyny, albowiem usprawiedliwiał moje obawy, tem droższą uczynił przyrzeczoną pomoc nieznajomego, który działał w imieniu mojego ojca; w nim tylko miałam nadzieję.
Moje i Gertrudy spojrzenia biegły w stronę wody i lasu, lecz nic nie podniecało, ani usprawiedliwiało naszych nadziei, wszędzie było pusto.
Było to w styczniu, wieczory długie i do dziewiątej czekać daleko.
Noc była pogodna i gdyby nie zimno, można by ją uważać za wiosenną lub jesienną, tak niebo pełne było gwiazd a księżyc na nowiu srebrnym połyskiwał blaskiem.
Otworzyłyśmy okna od pokoju Gertrudy, który w każdym razie mniej powinien być strzeżonym.
Około siódmej, lekka mgła wystąpiła na powierzchnię wody, wytężony wzrok zdołał ją przejrzeć.
Ponieważ nic nie oznaczało czasu, nie wiedziałyśmy, która godzina, lecz na brzegu zdawało nam się widzieć cienie jakieś.
Zbliżały się one ostrożnie, a ciemne krzewy sprzyjały im.
Zjawisko to mogłybyśmy za złudzenie uważać, gdyby rżenie konia nas nie doszło.
— To nasi przyjaciele — pomruknęła Gertruda.
— Albo książę, odpowiedziałam.
— O! książę by się nie ukrywał.
Ta uwaga upewniła mię.
Podwoiłyśmy baczność.
Jakiś mężczyzna jechał przodem, pozostawiwszy wielu innych w ukryciu.
Zsiadł z konia, podszedł do łodzi, odwiązał ją i w milczeniu ku nam podpływał.
W miarę jak postępował, wzrok mój silił się przebić ciemność.
Naprzód, zdawało mi się, że widzę wysoki wzrost, następnie rysy pana de Monsoreau, nakoniec, gdy był od nas o dziesięć kroków, żadnej już nie miałam wątpliwości.
Lękałam się teraz równie pomocy, jak niebezpieczeństwa.
Milczałam przytulona do okna, tak że nie mógł mię widzieć.
Przybywszy pod mur, przywiązał łódź do pierścienia i ujrzałam w oknie głowę jego.
Nie mogłam się wstrzymać, i krzyknęłam.
— A! przebaczenia — mówił hrabia dc Monsoreau — sądziłem, że pani mię oczekujesz.
— Prawda, oczekiwałam, ale nie myślałam, że to pan przyjdziesz.
Gorzki uśmiech przebiegł po ustach hrabiego.
— Któż, oprócz mnie i ojca czuwa nad całością honoru Dyany de Meridor?
— Mówiłeś pan w liście, ze przybywasz w imieniu ojca mojego.
— Tak pani i wiedząc, że będziesz powątpiewała, oto jego lisi własnoręczny.
I podał mi pismo.
Nie zapalałyśmy świec, aby lepiej widzieć w ciemności, dlatego przeszłam do mego pokoju i schylona nad kominem, wyczytałam te wyrazy.
„Moja droga Dyano, pan hrabia de Monsoreau może cię wyrwać z grożącego niebezpieczeństwa. Zaufaj mu zupełnie, jako najlepszemu przyjacielowi, którego niebo nam zsyła. On ci opowie, jak pragnę, abyś zaciągnięty dług wdzięczności, starała się wypłacić. O to cię prosi ojciec, nad którym miej litość.

Baron de Meridor.”

Nic stanowczego nie miałam, w myśli przeciwko panu de Monsoreau; wstręt, jakim mię natchnął, był raczej instynktowym, niż wyrozumowanym. Tylko śmierć łani, mogłam mu zarzucić, a ta zbrodnia, jak na myśliwego, niegodną była wspomnienia.
Przystąpiłam więc ku niemu.
— I cóż?... — zapytał.
— Panie, przeczytałam list mojego ojca, który mówi, że masz mię ztąd wywieźć; nie wspomina nic przecież, gdzie mię zaprowadzisz?...
— Zaprowadzę panią tam, gdzie baron jej oczekuje.
— Gdzież czeka na mnie?...
— W zamku de Meridor.
— A więc zobaczę mojego ojca?...
— Za dwie godziny.
— Ah!... panie, jeżeli mówisz prawdę...
Umilkłam, hrabia widocznie czekał na zakończenie zdania.
— Licz pan na wdzięczność moję — dodałam głosem drżącym, bo wiedziałam, ze czeka na wdzięczność, której nie miałam siły okazać.
— A więc, pani — rzekł hrabia — gotową jesteś iść za mną?....
Spojrzałam niespokojna na Gertrudę; łatwo było odgadnąć, że obecność hrabiego nie uspakajała ją wcale.
— Rozważ pani — mówił hrabia — że każda chwila jest drogą. Już i tak spóźniłem się o pół godziny, dziesiąta bardzo blisko, a książę niebawem przybędzie.
— Niestety!... tak — odpowiedziałam.
— Skoro książę przybędzie, nic dla pani nie będę mógł uczynić, gdy teraz, przeciwnie, pewny jestem jej ocalenia.
— Dlaczegóż mój ojciec nie przybył?...
— Alboż pani myślisz, że ojciec nie jest otoczony? czy sądzisz, ze może krok uczynić, aby nie wiedziano, gdzie się udaje!...
— A pan?... — zapytałam.
— Ja wcale co innego, ja jestem przyjacielem i poufałym księcia.
— Skoro jesteś przyjacielem i poufałym...
— Zdradzam go dla pani... tak, dla pani. Wszak mówiłem, że życie dla pani narażam.
Taki był wyraz prawdy w tej odpowiedzi hrabiego, że mimo wstrętu, ani słowa wyrzec nie mogłam.
— Czekam — rzekł hrabia.
Spojrzałam pytająco na Gertrudę.
— Patrzaj pani — ciągnął pan de Monsoreau — patrzaj w tę stronę.
Z przeciwnej strony wody, pokazał mi szereg jazdy, postępującej do zamku.
— Co to za ludzie?... — zapytałam.
— To książę Andegaweński i jego orszak — odpowiedział hrabia.
— Panienko!... panienko!... — zawołała Gertruda — nie ma chwili do stracenia.
— Dużo już ich straconych — mówił hrabia — w imię nieba!.. pani, decyduj się.
Upadłam na krzesło, sił mi zabrakło.
— O, Boże!.. Boże!.. co czynić? — mówiłam.
— Słuchaj pani — rzekł hrabia — pukają do bramy.
W rzeczy samej, słychać było kołatanie dwóch ludzi, którzy orszak wyprzedzili.
— Za pięć minut już będzie po niewczasie.
Chciałam iść, lecz nogi się chwiały podemną.
— Gertrudo, Gertrudo — mówiłam.
— Panienko — rzekła biedna dziewczyna — czy słyszysz, bramę otwierają?... Czy słyszysz tentent koni?...
— Tak, tak — odpowiedziałam — ale ja sił nie mam.
— Tylko oto chodzi?... — rzekła, i podnosząc mię jak dziecię na rękach, oddała hrabiemu.
Czując dotknięcie tego człowieka, zadrżałam tak gwałtownie, że o mało w wodę nie wpadłam.
Lecz on przycisnął mię mocno i złożył w łodzi.
Gertruda sama weszła.
Wtedy ujrzałam, że zasłoną m: spadła z głowy i po wodzie pływała.
Przyszło mi na myśl, że to naprowadzi na ślad nasz.
— Zasłona!... zasłona!... — mówiłam hrabiemu — pochwyć pan moję zasłonę.
— Nie, niechaj zostanie — odpowiedział.
I chwytając za wiosło, tak gwałtowny dał pęd łodzi, że w kilka minut dosięgliśmy brzegu przeciwnego.
W tej chwili okna mojego pokoju zajaśniały.
— Czym cię zwodził, pani?... — rzekł pan de Monsoreau.
— Nie, nie panie — odrzekłam — jesteś moim prawdziwym wybawcą.
Światła przebiegały szybko to po Gertrudy, to po moim pokoju. Słyszeliśmy wołania i widzieli, jak jakiś mężczyzna zbliżył się do okna; spostrzegł zasłonę.
— Patrz, pani — rzekł hrabia — jak dobrze, że zostawiliśmy ślad po sobie. Książę będzie sądził, żeś skoczyła w wodę, a my tymczasem ujdziemy.
Zadrżałam przed przebiegłością tego umysłu, który wszystko przewidział.

Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.
KTO BYŁA DYMANA DE MERIDOR.

UKŁADY

Nastąpiło chwilowe milczenie.
Dyana wzruszona wspomnieniami, czulą, jak głos jej słabnie.
Bussy słuchał z nejwiększem zajęciem, a w duszy zaprzysięgał zemstę jej nieprzyjaciołom.
Nakoniec, odetchnąwszy orzeźwiającym płynem, z wyjętego z kieszeni flakona, mówiła dalej:
Zaledwie stanęliśmy na lądzie, siedmiu czy ośmiu ludzi przybiegło do nas.
Byli to służący hrabiego, pomiędzy którymi poznałam dwóch, towarzyszących nam, gdy nas napadnięto.
Koniuszy trzymał za lejce dwa konie, z tych jeden kary, hrabiego, drugi biały, dla mnie przeznaczony.
Hrabia pomógł mi wsiąść na mego i natychmiast swojego dosiadł.
Gertruda wsiadła z jednym ze służących.
Po skończonych przygotowaniach, ruszyliśmy galopem.
Hrabia wziął lejce mojego konia, chociaż mówiłam, że dobrze jeżdżę i nie wymagam tej ostrożności; lecz odpowiedział, że jadąc spiesznie, mogłabym uledz wypadkowi.
Biegliśmy już przeszło dziesięć minut, gdy usłyszałam głos Gertrudy.
Odwróciłam się i spostrzegłam, że nasz orszak rozdzielił się; czterech ludzi pojechało boczną ścieszką, a hrabia i czterech innych udali się ze mną.
— Gertrudo!... — zawołałam. — Panie, czemu Gertruda nie jadzie z nami?...
— Jest to konieczna ostrożność — odpowiedział hrabia — gdyby nas ścigano, dwa pozostawiamy ślady. Skorzystamy z tego, gdy książę uda się w pogoń za służącą, a nie za panią.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła mię.
Ale co mówić, co czynić?... Wzdychałam i czekałam.
Przytem droga, którą hrabia obrał, prowadziła do zamku Meridor.
Jadąc spiesznie, mogliśmy tam przybyć za kwadrans.
Przybywszy na polankę w lesie, dobrze mi znaną, hrabia zwrócił się na lewo.
Krzyknęłam i chciałam, mimo pospiesznego biegu, zeskoczyć na ziemię; lecz hrabia pochwycił mię silnie i przesadził na swego konia.
Mój wierzchowiec, czując się wolnym, zarżał i w las pobiegł.
Wszystko to tak spiesznie wykonał, że nawet krzyknąć nie miałam czasu.
Pan de Monsoreau zatkał mi usta chustką.
— Pani — rzekł — przysięgam na honor że wszystko czynię z rozkazu twego ojca. Wszak okazałem dowód, którego jeżeli nie dosyć, będziesz wolną.
— Lecz pan mi mówiłeś, że jedziemy do ojca, rzekłem odepchnąwszy rękę.
— Tak, mówiłem; lecz dlatego, żebyś była nie chciała iść za mną.
— Teraz pytam pani — mówił przystając — czy chcesz przyśpieszyć zgon barona? chcesz swojej hańby? powiedz, a zawiozę cię do zamku Meridor.
— Mówiłeś pan, ze działasz w imieniu mojego ojca?
— Oto dowód — rzekł hrabia — weź pani ten list i na pierwszym spoczynku przeczytaj Jeżeli będziesz chciała powrócić do zamku, słowo honoru, bronić nie będę. Lecz jeżeli ważysz rozkazy barona, jestem pewny, że nie wrócisz.
— A więc parne, śpieszmy, bo chcę prędko o prawdzie się przekonać.
— Pamiętaj pani, że dobrowolnie ze mną idziesz.
— Tak, dobrowolnie, o ile być może panią swe woli dziewica, widząca z jednej strony niesławę, a z drugiej słowo człowieka, którego zna zaledwie. Ale mniejsza o to, idę za panem dobrowolnie, a pan mię o tem przekonaj, puszczając z konia.
Hrabia dał znak jednemu z ludzi, aby zsiadł z konia, podał mi i jechałam obok hrabiego.
— Wierzchowiec nie musi być daleko — mówił hrabia do człowieka, idącego teraz piechotą — poszukajcie go, zawołajcie raczej, bo jak pies słucha głosu. Znajdziesz nas w Châtre.
Zadrżałam pomimowoli.
Châtre leżało o dziesięć mil od zamku Meridor, na drodze do Paryża.
— Panie — rzekłam — towarzyszę ci ale w Châtre, zrobimy układy.
Pozorne posłuszeństwo nie uspakajało mnie, lecz że nie miałam prawa wyboru i uchodziłam przed księciem Andegaweńskim, jechałam tedy w milczeniu.
O świcie przybyliśmy do Châtre, lecz zamiast udać się do wsi, skierowaliśmy do samotnego domku.
Zatrzymałam konia.
— Gdzie jedziemy? — zapytałam.
— Słuchaj pani — mówił hrabia — poznałem twoję roztropność i do niej się odwołuję. Czy możemy przed potężnym uciekając księciem, stawać w zwyczajnym zajeździe i narażać się na odkrycie? Jednego człowieka snadno przekupić, ale nie wieś całą.
Usprawiedliwienie hrabiego było dostateczne.
— Dobrze — odpowiedziałam — jedźmy.
Puszyliśmy.
Oczekiwano nas, jeden ze służących wyprzedził orszak, aby przygotować ciepły pokój i wygodne posłanie.
— Oto pokój pani — rzekł hrabia — czekam dalszych rozkazów.
Ukłonił się i pozostawił mnie samą.
Pierwszem mojem zajęciem było, odczytać list ojca. Oto jest, panie Bussy, przeczytaj go i osądź.
Bussy wziął list i czytał co następuje:
„Moja najukochańsza Dyano, jak nie wątpię, że ulegając mej prośbie udałaś się z panem de Monsoreau, który ci musiał powiedzieć, żeś miała nieszczęście podobać się księciu Andegaweńskiemu i że on kazał cię porwać i uprowadzić do zamku Beaugé, tak sądź z tego, do czego jest zdolny i jaka hańba cię czeka. Aby uniknąć hańby, którejbym nie przeżył, jeden jest tylko środek, zaślub naszego szlachetnego przyjaciela, a jako hrabiny de Monsoreau i swojej żony, bronić cię będzie. Pragnieniem mojem jest, córko najdroższa, aby to małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku, czego jeśli usłuchasz, łączę moje błogosławieństwo ojcowskie i błagam Przedwiecznego, aby udzielał ci wszelkiej pomyślności.

Tego ci życzy i o to błaga
przywiązany ojciec,
Baron de Meridor.”
— Niestety! — rzekł Bussy — jeżeli to list pani ojca, to jest bardzo jasny.

— Jego, powątpiewać nie mogę...
Trzykroć go przeczytałam, zanim cokolwiek postanowiłam.
Nakoniec, przywołałam hrabiego.
Wszedł zaraz, co mię przekonało, że czekał za drzwiami.
Trzymałam list w ręku.
— I cóż — rzekł — czytałaś pani?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy jeszcze pani wątpisz o mojem poświęceniu i szacunku?
— Wątpiłam, dopóki ten list mnie nie upewnił. Teraz, przypuśćmy, że ulegnę życzeniom ojca, co postanowisz?
— Myślę zawieźć panią do Paryża, gdzie najłatwiej się ukryć.
— A mój ojciec?
— Jak tylko minie niebezpieczeństwo, baron się ukaże.
— Dobrze panie, jestem gotowa przyjąć twoje poświęcenie, pod warunkami, jakie sam podyktujesz.
— Ja żadnych nie dyktuję — odpowiedział hrabia — chcę panią ocalić jedynie.
— A więc, powiem panu, że pańskie poświęcenie przyjmuję pod trzema warunkami.
— Mów pani.
— Naprzód, Gertruda będzie mi powróconą.
— Jest tutaj — odrzekł hrabia.
— Pojedziemy do Paryża nie razem.
— Właśnie to samo miałem pani zaproponować.
— Nakoniec, ślub nasz odbędzie się w obecności ojca mojego.
— Jest to najgorętszem mojem pragnieniem, ażeby zyskać jego błogosławieństwo.
Osłupiałam.
Sądziłam, że napotkam jaką trudność, a hrabia na wszystko przystawał.
— Teraz pozwolisz pani — mówił pan de Monsoreau — że jej rady udzielę.
— Słucham.
— Abyś jechała tylko w nocy.
— Bardzo chętnie.
— Pozwolisz wybierać miejsca odpoczynku i kierunek drogi; wszelkich środków użyję ażeby uniknąć księcia Andegaweńskiego.
— Jeżeli mię pan kochasz jak mówisz, zatem interes to nasz wspólny: przystaję na wszystko co powiedziałeś.
— Nakoniec, w Paryżu, przyjmiesz pani mieszkanie skromne i oddalone.
— Właśnie pragnę żyć ukrytą, a im schronienie będzie skromniejsze, tem pożądańsze.
— Skoro porozumieliśmy się we wszystkich punktach, nie pozostaje mi jak złożyć moje uszanowanie, przysłać pokojowę i zająć się podróżą pani.
— Bądź pan pewny, że ja również dotrzymam słowa.
— Tego pragnę jedynie — rzekł hrabia — a przyrzeczenie pani, czyni mię najszczęśliwszym z ludzi.
To mówiąc, ukłonił się i wyszedł.
W pięć minut, przyszła Gertruda.
Radość dobrej dziewczyny była wielka; sądziła bowiem, że ją chciano na zawsze ze mną rozdzielić.
Opowiedziałem jej co się przytrafiło; potrzebowałam podzielić się myślami, przeczuciami i niepokojem.
Uległość pana de Monsoreau dziwiła mię, lękałam się złamania traktatu zawartego.
Kiedy kończyłam opowiadanie, tentent konia dał się słyszeć.
Pobiegłam do okna i przekonałam się, ze hrabia odjechał w przeciwną stronę.
Dlaczegóż wraca, skoro powinien jechać naprzód? tego pojąć nie mogłam.
Lecz dopełnił pierwszego warunku, powracając mi Gertrudę a drugiego, oddalając się.
Przepędziliśmy cały dzień w domku, gdzie gospodyni nam usługiwała, wieczorem jeden ze służących wszedł, żądając rozkazów.
Ponieważ bałam się pozostawać w blizkości zamku de Beaugé, powiedziałam, że jestem gotową do drogi.
W pięć minut, dano mi znać, że konie czekają.
Przed bramą, zastałam mojego białego wierzchowca, który, jak hrabia powiedział, na zawołanie powrócił.
Jechaliśmy noc całą i zatrzymali dopiero o świcie.
Liczyłam, że najmniej piętnaście mil zrobić byliśmy powinni, Pan de Monsoreau wszystko przewidział, abym nie doznała ani zimna, ani strudzenia.
Wierzchowiec niósł bardzo lekko a wyjeżdżając z domku, zarzucono mi futro na ramiona.
Spoczynek był do pierwszego podobny, a za nim i inne; zawsze miano te same względy, to samo uszanowanie i te same wygody: widocznie, ktoś jechał naprzód i o wszystkiem myślał, czyż to był hrabia? tego nie wiedziałam zupełnie.
Siódmego dnia, nad wieczorem, spostrzegłam ze wzgórza mnóstwo domów.
To był Paryż.
Spoczęliśmy, aby nocy doczekać, następnie gdy ciemność zapadła, puściliśmy się w drogę; wkrótce przebyliśmy bramę, za którą ukazał się gmach wielki.
Udaliśmy się na prawo i w dziesięć minut stanęli na placu Bastylii.
Wtedy, człowiek, który zdawał się na nas czekać, zbliżył się do orszaku.
— Tutaj, rzekł.
Jeden ze służących odwrócił się do mnie.
— Pani, jużeśmy przybyli.
I zeskakując, podał mi rękę, abym zsiadła z wierzchowca.
Brama domu była otwarta i lampa oświecała schody.
— Pani — rzekł mój przewodnik — teraz jesteś u siebie; tutaj kończy się moje posłannictwo, a mogę sobie pochlebiać, żem cię zadowolił.
— Tak jest, odpowiedziałam, bardzo dziękuję. Chciałabym to wyraźniej okazać, lecz w tej chwili, nic nie mam przy sobie.
— Nie troszcz się pani — odpowiedział — zadowoleniem pani hojnie jesteśmy wynagrodzeni.
I pokłoniwszy się, wskoczył na konia.
— Słuchajcie — rzekł do służby — żebyście wszyscy jutro o tej bramie zapomnieli.
Po tych wyrazach, orszak mój oddalił się i znikł w ulicy świętego Antoniego.
Gertruda zamknęła bramę, następnie weszłyśmy na schody.
Wszedłszy do przedsionka, znalazłyśmy troje drzwi.
Udałyśmy się środkowemi i znalazły w tym oto salonie.
Był oświetlony jak w tej chwili.
Otworzyłem drzwi i ujrzałam gabinet toaletowy, następnie pokój sypialny, a w nim, z wielkiem zadziwieniem, portret mój... właśnie ten sam, który znajdował się u mego ojca w Meridor.
Zadrżałam na ten nowy dowód zaufania drogiego ojca.
Przebiegłyśmy apartament.
Był samotny, ale nic w nim nie brakowało.
Był ogień w kominach a w sali jadalnej stół zastawiony.
Spojrzałam na stół, jedno tylko było nakrycie; odzyskałem spokojność.
— A co panienko — rzekła Gertruda — hrabia dotrzymuje słowa?
— Tak — odpowiedziałam z westchnieniem — wdałabym, żeby nie dotrzymał, tem samem i ja niedotrzymać Siałabym prawo.
Jadłam wieczerzę, następnie, powtórnie zwiedziłam apartament i żywej duszy w nim nie zastałam.
Gertruda spała w moim pokoju.
Nazajutrz, wyszła, aby się cokolwiek dowiedzieć.
Opowiadała mi potem, że mieszkamy na rogu ulicy świętego Antoniego, wprost pałacu Tournelles i że gmach, który widziałam na prawo, to Bastylia.
Objaśnienia te nie wiele mię nauczyły.
Nie byłam nigdy w Paryżu i nie znałam go zupełnie.
Dzień nic nie przyniósł nowego.
Wieczorem, gdy miałam siadać do stołu, zapukano do drzwi.
Spojrzałyśmy na siebie.
Zapukano powtórnie.
— Idź, zobacz kto puka, rzekłam.
— Czy to nie hrabia?... — rzekła, widząc mię blednącą.
— Choćby i hrabia, otwieraj — odpowiedziałam. — Wiernie dotrzymał słowa, należy zatem i jemu dotrzymać...
Po chwili powróciła, mówiąc:
— Pan hrabia.
— Prosić — odpowiedziałam.
Gertruda otworzyła, hrabia się ukazał.
— Prawda, pani — rzekł na progu — że wiernie dotrzymałem umowy?..
— Tak, panie — odpowiedziałam — dziękuję.
— Czy pani raczysz mię przyjąć — dodał z uśmiechem pomięszanym z ironią.
— Proszę wejść.
Hrabia zbliżył się i stał, prosiłam, ażeby usiadł.
— Czy pan masz jakie wiadomości?.. — zapytałam.
— Zkąd, albo od kogo?
— Od mego ojca z Meridor.
— Nie wracałem do zamku Meridor i nie widziałem barona.
— Zatem pan wracasz z Beaugé, od księcia Andegaweńskiego?...
— Tak jest, widziałem księcia.
— Jakże go znalazłeś?...
— Wątpiącym.
— O czem?...
— O pani śmierci...
— A któż mu niej mówił?
— Ja upewniałem go...
— Gdzież teraz książę?
— Wczoraj wieczorem wrócił do Paryża.
— Dlaczego tak spiesznie?...
— Bo któż chętnie zostaje w miejscu, gdzie z jego przyczyny piękna zginęła kobieta?..
— Czyś go pan widział po powrocie?
— Właśnie wracam od niego.
— Czy mówił o mnie?...
— Nie dałem mu na to czasu.
— A więc o czem pan mówiłeś?
— O przyrzeczeniu, jakie mi uczynił.
— O jakiem?...
— Przyrzekł mię mianować wielkim łowczym.
— Tak — rzekłam ze smutnym uśmiechem, — przypominam sobie śmierć mojej biednej Dafny; pan jesteś strasznym myśliwym i jako taki, masz prawo do tej godności.
— Właśnie nie jako myśliwy mam ją otrzymać, ale jako wierny sługa księcia; nie dlatego także, abym na te zasłużył, ale książę nie chce być dla mnie niewdzięcznym.
We wszystkich odpowiedziach widać było coś złośliwego.
Milczałam więc przez chwilę.
— Czy mi wolno pisać do ojca? — zapytałam.
— Zapewne; ale pomyśl pani, że listy mogą być przejęte.
— A czy mogę wychodzić?...
— Wszystko pani wolno; ale poważam się uczynić uwagę, że możesz być dostrzeżoną.
Przynajmniej w niedzielę mszy mogę wysłuchać?...
— Lepiej, żebyś jej. pani nie słuchała, jeżeli zaś chcesz koniecznie, to tylko w kościele Ś-tej Katarzyny.
— Gdzie ten kościół?..
— Na prost pani mieszkania, z drugiej strony ulicy.
— Dziękuję.
I znowu milczenie.
— Czekam pani pozwolenia, kiedy mogę ją odwiedzić — rzekł hrabia.
— Alboż go pan potrzebujesz?
— Tak, zaiste!.. dotąd jestem jeszcze obcym dla pani.
— Alboż nie masz klucza od domu?...
— Tylko mąż ma prawo go mieć.
— Panie — odpowiedziałam strwożona temi słowy — możesz pan przyjść, ilekroć będziesz miał co ważnego mi donieść.
— Będę korzystał z pozwolenia, ale go nie nadużyję i na dowód, żegnam panią.
To mówiąc, powstał.
— Pan mię opuszczasz?.. — zapytałam ździwiona postępowaniem, któregom się nie spodziewała.
— Pani — odrzekł hrabia — wiem, Że mię nie kochasz i niechcę nadużywać twojego położenia. Sądzę, że powoli przywykniesz do mnie i ofiara zostania moją żoną, mniej cię będzie kosztować.
— Panie!.. — mówiłam powstając także — czuje delikatność twego postępowania i umiem je docenić. Masz słuszność i z równą też będę mówiła szczerością. Miałam przeciw panu niejakie uprzedzenia, które czas, sądzę, uleczy.
— Pozwól pani — odpowiedział hrabia — podzielać tę nadzieję i żyć w oczekiwaniu szczęśliwej przyszłości.
Pożegnawszy mię najuniżeniej, dał znak Gertrudzie, przy której cała ta rozmowa miała miejsce, aby mu poświeciła.
Zaraz nazajutrz poszłyśmy z Gertrudą do kościoła, i wróciłyśmy bez przeszkody.
Następnie wieczorem, zaczepił Gertrudę młodzieniec towarzyszący księciu i wypytywał obszernie, kto jestem i odkąd dom ten zamieszkuję.


Rozdział II.
DYANA DE MERIDOR.

— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ah!.. prawda, że szczególniejszy. Miłość jego ku mnie była straszną. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną, i przelęknioną. Chciała pocieszać, lecz i ona była niespokojną. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą. Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz, hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowanym wielkim łowczym.
Książę Andegaweński pozyskał mu to miejsce, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego nawet się nie spodziewał.
W rzeczy samej — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło.
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność zjedna moje przyzwolenie; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moję, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam miejsce to samo co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam jak Gertruda z lekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje ostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam w około siebie i spostrzegłam strwożona, księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Mężczyzna, zdający się być jogo poufałym stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Dyana — sądzę, że to nazwisko wymówiła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — wszystko teraz zaczynam pojmować.
— Zapuściłam na twarz zasłonę, ale zapóźno, widział mię, a jeżeli nie poznał, sądzi mię podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Macając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogła prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy — czemuż mię niebo wcześniej na twoję pani, nie zesłało drogę?
Dyana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam — rzekł Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
— Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolne iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią, twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła n:e chodząc, nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałam, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje pedobieństwo z osobą, której żałuje, zdawało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. — Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja obciąłem ciebie zapomnieć, a nic mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła, w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, pochodzący z ogniska, które zgasłem sadziłam.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na mną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau wstrząsając głową.
— Książę Andegaweński jest straszny i skoro ma ślad, pewnie cię znajdzie.
— A! Boże! Boże! pan mię zatrważasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz czynić?
— Niestety! — odparł hrabia i dziką ironią — mało ja mam pomysłów i gdybym znalazł środek, nie byłby zgodnym z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To co mówił hrabia, było prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę jakby mi dał czas do namysłu, wstał i miał zamiar wychodzić.
Dziki uśmiech przebiegał mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda miała zwyczaj być obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stałam przy oknie tak, że nie spostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele trwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby dalej rzeczy nie zaszły, kazałam go więc przywołać.
Opowiedziałem mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę, jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę odemnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, aby czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam.
— Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia umysłu króla i od tego, jak polityka wymaga, aby był przyjacielem lub nie księcia. Prócz tego, sześć, albo siedm dni potrzeba, aby ojciec pani tu przybył Książę Andegaweński zaś gdy zechce, wcześnie wszystkiego dokona.
— Jakże to powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam pa chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha....
Niedostrzeżony uśmiech przebiegł usta pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — żeby mię niewidziano jak ztąd będę wychodził, pozwól dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc aby usiadł:
Wtedy poznałam jak hrabia wielką miał nad sobą władzę.
W jednej chwili, zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem, wpływ na mego ojca pozyskał.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy w naszym obserwacyjnym punkcie.
Tym razem, spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy i dojrzeć jej nie mogli.
Około jedenastej oddalili się.
Nazajutrz, Gertruda wyszedłszy, napotkała tego samego młodzieńca przyszedł do niej i wypytywał jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia, więcej mu się zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który małe zostawiwszy fundusze, zmusił mnie do ustronnego życia.
Chciał o więcej pytać, lecz musiał na tem po przestać.
Na drugi dzień Aurilly widać zaczął opowiadania Gertrudy niedowierzać: mówił o Anjou, o Beaugé i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, że te nazwiska są jej zupełnie nieznane.
Wtedy wyznał, że należy do księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał, następnie robił jej hojne obietnice, w razie gdyby chciała wprowadzić księcia.
Każdego wieczora pan de Monsoreau przychodził i zawsze mu opowiadałam co zaszło.
Bawił często aż do północy, widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem, przybył blady i wzruszony nadzwyczaj.
— Słuchaj pani — rzekł — musisz wszystko przyrzec na środę, albo na czwartek.
— Wszystko przyrzec? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński na wszystko gotów, pogodził się z królem a niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?....
— Być może... Wszak czekam od dnia do dnia, a jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu a radości zarazem.
— Tak... właśnie jadę dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę, w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając 4 prawa cię bronić, trzeba uledz konieczności.
— Ah! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wzrok we mnie wlepił.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ah! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?..
— Oh! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?..
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż żoną hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej jak kochanką księcia?
— Kochanką księcia!... a to pochlebne...
Umilkłam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz, Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, aby go spotkać. Trzeci raz nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam niesprawiedliwość moję dla hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do togo człowieka; w jego postępowaniu jest coś nieodgadnionego.
— Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle nie popaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i wrazie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgadłyśmy światło, i stanęły w oknie.
Wszystko było spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... na raz, pięciu mężczyzn wyszło z ulicy Ś-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... bo ci ludzie na nas czyhali.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem, ukazało się dwóch innych z ulicy Ś-go Pawła.
Księżyc wychyliwszy się z za chmur, dozwolił Gertrudzie w jednym z nich poznać Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam drżąca z przestrachu — a tamci pięciu gotowi są dać im pomoc.
— Muszą, wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?.. Alboż wiedzą kto tu mieszka?... Niestety!... hrabia jest tylko naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.


Rozdział III.
DYANA DE MERIDOR.

ZAMĘŹCIE.

Tymczasem dwóch mężczyzn, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, Mości książę, piąty dom od rogu ulicy Ś-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A kiedy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi. Wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie otwiera.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli wołając: na śmierć! na śmierć!...
Nie rozumiałam nic więcej; tylko myślałam, że jakaś nadspodziewana, z nieba, przyszła nam pomoc.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— Jakkolwiek bądź, napad oddalił księcia.
Widziałyśmy jak się oddalał na ulicę Jowy, pięciu zaś mężczyzn, zajęli swoje stanowiska przy pałacu Tournelles.
Widoczna, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo oddaliło się...
Jednak byłyśmy bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Nie długo czekałyśmy.
Mężczyzna na koniu ukazał się na środku ulicy świętego Antoniego.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czyhali, ponieważ krzyknęli: do szpad! do szpad! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że ty sam byłeś tym jeźdźcem.
— O pani — rzekł Bussy, który w opowiadaniu młodej kobiety, spodziewał się odkryć jakąś tajemnicę serca — oprócz walki, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznie mówić panu — ciągnęła Dyana nieco zarumieniona — że nie równa walka obudzą zawsze interes, to też lękałyśmy się i drgały.
Widziałyśmy, jak koń twój upad! i sądziłyśmy żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoję sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: na koniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane wewnątrz i wprzódy uprzątnąć wiele rzeczy było potrzeba; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce stąpanie dało się słyszeć; ukazał się mężczyzna chwiejący, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, korzystał z otworzonych drzwi przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! rzekłam do Gertrudy.
Nie omyliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili, wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Ciągle byłeś omdlały a pomoc chirurga była konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracyi lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, rzekłam.
— Bądź pani spokojną, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Dyana.
Powierzam się jej zupełnie.
Wzięła pieniędzy, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, przywodząc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Właśnie byłam w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się widzieć ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niespokojność przemogła we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynom: nalał ci go kilka kropel na usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki. W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, zmrużyłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się, lecz lekarz mię uspokoił, Wszystko będzie dobrze, mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła, aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzić, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moję odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Temple.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nic spotkałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy składając ręce. Jakże odwdzięczę to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy z zapałem na Dyanę spoglądał.
Młoda piękność oparła głowę na ręku.
W tem zegar bić zaczął na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Dyana — druga! a pan tutaj.
— A! pani — odezwał się Bussy tonem proszącym — pozwól mi jeszcze pozostać, abym wszystko usłyszał. Może potrafię być ci w czem użyteczny. Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Dyana — już zapóźno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, lub rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Dyana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana żądał widzenia się.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłok; do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, wyjąwszy o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem!
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać prze wagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło bo widziałam, że nie ma innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nademną przez noc całą.
— Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamieszało spokojności naszej.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc po drugim dniu nadeszła, czułam się osłabioną; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu gdzie teraz i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle, Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterech... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć — zawołała Gertruda stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili, Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet nie wymówiwszy słowa.
Tylku głowę zwróciłam ku stronie hrabiego.
Zapewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotową zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy dopiero twoje prawa będą ważne, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę tamować twej woli a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył kię do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się, jakby poruszona siłą, która nam każę przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby wejść pragnął.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej w wieczór
— Mów pan; dalej — prosił Bussy.
— Za chwilę, inny mężczyzna połączył się z pierwszym, ten zaś miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?.. — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam, — że to książę i jego poufały.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudoin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Dyana.
— Tak, to ja, dręczony niespokojnością, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciąłem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dyanę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Dyana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Dyana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w meczeniu klucz jej pokazał.
— Klucz!... — zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
— I pan przyjąłeś to posłannictwo?.. — rzekła Dyana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będziesz obwiniać, żem szukał największej rozkoszy i boleści w życiu?..
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Dyana — nic nie wiem co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niespokojnością Dyana.
— Klucz powracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Dyana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dyanie, Bussy wyszedł.
Dyana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; łoskot oddawna ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.


Rozdział IV.
Jak podróżował Henryk III-ci, i ile czasu potrzebował na przebycie z Paryża do Fontainebleau.

Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, bladym promieniem oświecił odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie nazajutrz wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano, cały plac przed Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty służbowej, ubranej w płaszcze z futrem i siedzących na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, w końcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez ośmiu mułów bogato ubranych, godna jest szczegółowego opisu.
Byłe to pudło podłużne, czworo-boczno, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, do owych ośmiu mułów przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to obejmowało króla Henryka III-go i cały dwór jego> wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy z czego się składał podróżny dwór króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało utrudzały podróżnych; w końcu; koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego w tyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemu na chartach.
U sufitu kolasy, wisiała klatka ze złoconego drutu, w której były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka pięć żeńska zabłąkała się w kolasie, menażerya powiększała się dwoma, albo trzema małpami, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezyuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chartres, wyrobiona z marmuru przez Jana Groujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dla tego tez ówczesne pisemka, a były obfite, ową kolasę nazywały arką Noego.
Król siedział w głębi pod niszą Najświętszej Panny, u jego stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d’O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeń1 rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Śpiewał on kamyczki, albo deklamował ucinkowe wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny! szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dzękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacyenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką notę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.

Nasz pan choć winien miliony,

— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.

Chicot znowu śpiewał:
Nasz pan choć winien miliony

Niechaj się nie trworzy oto,
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony

Rady mu swojej udzieli.

— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie, dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezyuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — nie każ mię nazywać przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze, i zaczął:

Ten wynajdzie nowe szaty,

Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,

Ten kosmetyk zinwentuje.

— Brawo! — rzekł kroi — czy to nie ty d’O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu śpiewał:

Ich włosy w miarę ucięte,

Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,

Każdy z nich piękny i młody.

— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:

Czy sądzicie, że ojcowie

Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie

Wnuków by swoich poznali?

— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż królu nazywasz bratem? — zapytał Chicot.
— Czy czasem nie Józefa Foulon, opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz śluby uczynić?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francyi z Bożej laski, księciu Brabancyi, Lotaryngii, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngii, Berry, Evreux, Château-Thierry, hrabim Flandryi, Holandyi, Zelandyi, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego tę zwrotkę napisałem:

Nic dziwnego są, dwa nosy;

Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —

Dwom twarzom, dwóch nosów trzeba
.

Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo książę Andegarzeński osobistym był ich nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu, kazał im zapomnieć ucinków, przeciwko nim wymierzonych.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nieugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której skoro Chicot nie przerywał, trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu ulicy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczyć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowię sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litania i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przeleli.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie do Luris, hrabio do Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelns.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, niejaki książę zazdrosny, kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tamtędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jąkbym pragnął.
— Jak to?
— W istocie, nie gniewałbym się o jaką biczówkę.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francyi; ma on dług u Henryka Walezyusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnym Gwizyuszu, dlatego apostrofa Chicota. uczyniła go tak ponurym, że do Bicêtre przybywszy, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicêtre .
Najwięcej spodziewający się liczyli przybyć do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem na nagie spogląda drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Ztąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuzkiego, z którego wydzielała się woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba: krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, spiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i pozwolił orszakowi postępować do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki, odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot pragnął być niepoznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nikt nie wyszedł, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg ogromnego komina, gdzie na ławie siedział gruby krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot, a który pochodził z piersi człowieka, z początku nie zauważonego przez trefnisia.
Figura, która głos wydała była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłacili swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam.
I wsiadłszy na konia, puścił się za niemi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tentent ich koni.
Cała ta kompania zjechawszy z drogi Fromenteau, przez poła, dostała się do Choisy i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu. Gwizyusza, który na nich zdawał się oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Gwizyusz (Guise) tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go ostremi zębami szarpać zaczęły.
Nakoniec, brama pałacu otwarła się, ale nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych wyszło mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac Gwizyusza w jakąś się świętość przemienił, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. Coraz, to więcej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami; będąc pewny, że habity tych samych odziewają, których w płaszczach widział.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przebyli Cité i przez plac Maubert, udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?.. W tem zdarzeniu, nie najkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; po otworzeniu jej, jeden z nich oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich po tem.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć ręce czyste. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Po zrobieniu tej uwagi, spojrzał w około siebie i widział, jak Mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła, na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, jeden po drugim wchodzili.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale dwóch koniecznych zbywa mi rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu processyi króla, wypróżnił butelkę, przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtyan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości”, zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś puściwszy się galopom, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów, wznosił się handel pod „Rogiem obfitości.”
Chicot był znanym w tym domu, nie jak zwyczajny gość, lecz jak tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przybywała zostawić tu talara i czystkę swego dowcipu.
Właścicielem zakładu był tam Klaudyusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.


Rozdział V.
Brat Gorenflot już po dwa kroć wspomniany.

Po dniu pogodnym, piękny choć zimny wieczór nastał, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, po ziemi słychać skrzypienie, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknach zajazdu.
Chicot wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudyusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zatrudniał się czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, a silny ogień rozniecał zapach po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ah! to pan — rzekł, zamykając książkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie.
— Może brata Gorenflota?.. — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!.. jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych, znaczy niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ah!... prawda, ale...
— Jakież tam pańskie „ale”?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Ta mała postać, jak mówił sam, cudowną miała harmonię proporcyi, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Licząc bowiem trzy stopy szerokości ramion, zawsze czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion, wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi jak powrozy żyłami.
Na szczęście, szyja była w proporcyi z resztą ciała> albowiem był gruby i krótki, co przy częstych wzruszeniach, mogłoby go uczynić do apopleksyi skłonnym.
Lecz, że nie był czuły, niebezpieczeństwo zatem mu nie groziło, a wzruszenie, jakiego doznał w chwil i gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając z kolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę jakimś zafarbowanym płynem nalaną.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wznosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska?
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niżeli ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to na co?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczów, pomiędzy którymi był pan de Mayenne, pytał ciebie, dla czego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon. ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać w obec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborny kaczkę dziką, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanii.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Jak utrzymuje pan Klaudyusz Bonhommet, ma on wino w swojej piwnicy, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot.
— Wino dobre, gdy nie ma co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua”
— „Magis facundam est vinum” i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanii, a myślę, że i ty me odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrru! — zawołał Chicot biorąc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudyuszu!
Gospodarz natychmiast się ukazał.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanii, które ma być u ciebie najlepsze.
— Dwie butelki; a to na co? — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś pijąc, to dwóch będę miał dosyć.
— W rzeczy samej, bardzo dosyć, jeśli przytem postne będziesz jadł potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsom?
Poszedł do kuchni, podczas gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy i wyniósł z tamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł zdziwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika, smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... — zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziob? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A. pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech on powie.
— Co mą, powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmartre.
Oczy Gorenflota zajaśniały patrząc wewnątrz szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty lepszy masz smak odemnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, ze nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, prosiłbym, abyś zemną owego wina spróbował.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, rzekł.
Chyba masz stosunki z gospodarzom.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć datę tego wina.
— Nic łatwiejszego — odparł Grenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem cl.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudyusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— Wstaję, jak widzisz.
— Po co?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają cię co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież, pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. Ale ponieważ jeść mi się chcę, a grzeszyćbym niechciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem.
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot do gospodarza, każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy, potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Uhicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka, do ust płynęła, zakonnik zadał sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy w górę, jakby chciał dać poznać, że wielką ofiarę robi.
— To bardzo źle, że idziesz głodny a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit”.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przy siadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na twojem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale jednę tylko sardynkę 1 jednę szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia, bo nic nie jedząc, wino może od ciebie załatać. „Merum sobrio małe olet”.
— Masz słuszność, nic pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot drugie odciął dla zakonnika a sam zaczął skrzydełko ogryzać.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pra gniewach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudyuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i obciąłbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta niemający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota spiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią, myślę.
— Będzie zapewne długą?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą, jajecznicę.
— Cóż u licha! mowę mam mieć przy jedzeniu, gdzieżeś coś podobnego widział?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
AWtej chwil, wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi cię, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O w pół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor”.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?... sądziłem, że o dziewiątej klauzullę zamykają.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc po przez wino w szklankę nalane — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chicotowi sztukę monety.
— Co!... co!.. pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtyana, abyś mógł przychodzie kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, z owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit”, — wyjąkał, i eh ciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam, raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — po mału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak — rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtyan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtyanowi pieniądz?....
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?..
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot, obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam.
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?... — Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą pomiędzy zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóż to tam za zgromadzenie?..
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przyholują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenfiot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!.. — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?..
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał po cichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo ustać nie mógł na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, wyrazistą zrobił akcyę, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześni mocne chrapanie dało się słyszeć.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc rozebrać go można...
Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby braciszka Gorenflota nie budzić, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu. Chicot wyszedł, i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca przedstawił się przy furcie opactwa Świętej Genowefy.


Rozdział VI.
Chicot przekonał się, że łatwiej wejść do opactwa, niż wyjść z niego.

Chicot przywdziewając habit mnicha, miał tę przezorność, że dla powiększenia objętości ciała, wdział pod suknię zakonną płaszcz i inne swoje odzienie.
Przysposobiwszy kolor brody, chociaż urodzony nad Garonną, a Gorenflot nad Saoną, do złudzenia zrobił się doń podobnym; głos jogo nadewszystko tak był ułożonym, że nikt go poznać nie zdołał.
Właśnie miano drzwi zamykać, gdy Chicot przybył.
Gaskończyk pokazawszy monetę, bez oporu był przepuszczony.
Idąc za dwoma wyprzedzającymi go mnichami, udał się do klasztornej kaplicy, gdzie często towarzyszył królowi.
Król w szczególnej miął łasce opactwo Ś-tej Genowefy.
Kaplica była stylu rzymskiego, to jest pochodziła z jedenastego, albo dwunastego wieku i jak wszystkie ówczesne, miała kryptę, albo kościół podziemny.
Chór był wzniesiony nad nawą, o ośm albo dziewięć stóp, wchodziło się doń przez dwoje bocznych schodów.
Pomiędzy schodami, drzwi żelazne na środku nawy, prowadziły do podziemnej świątyni.
W chórze, wzniesionym po obu stronach ołtarza, w którym był obraz Ś-tej Genowefy, dzieło mistrza Bosso, stały posągi Klodoweusza i Klotyldy.
Trzy lampy tylko oświetlały kaplicę, jedna zawieszona w pośrodku chóru, dwie inne, w równej odległości wśród nawy.
Niedostateczne to światło, nadawało jakąś majestatyczność gmachowi, a powiększając jego proporcye, rozszerzało w nieskończoność.
Chicot potrzebował naprzód przyzwyczaić oczy do ciemności, następnie, przeliczył mnichów.
Było ich stu dwudziestu w nawie, dwunastu w chórze, razem stu trzydziestu dwóch.
Dwunastu w chórze stali rzędem i zdawali się bronić arki przymierza.
Chicot widział z radością, że nie on ostatni połączył się z braćmi „Ligi.”
Po nim jeszcze, weszło trzech mnichów w szarych sukniach i stanęło przed owemi w chórze.
Mały mniszek, zapewne jaki sierota wychowany przez zakon, obszedł kaplicę, aby się przekonać, czy każdy jest na swojem stanowisku.
Po skończonym przeglądzie, poszedł rozmawiać z trzema, na ostatku przybyłemi.
— Jest nas stu trzydziestu sześciu — rzekł jeden mnich głosem mocnym — to liczba parzysta.
Natychmiast stu dwudziestu mnichów, klęczących w nawie, podniosło się i zajęli miejsca w stalach.
Zaraz potem, skrzypienie wrzeciądzy, dało poznać, że drzwi zamknięto.
Chicotowi serce mocno bić poczęło i aby nieco przyjść do siebie, usiadł w cieniu pod amboną, zkąd owych trzech mnichów,, na ostatku przybyłych, dokładnie mógł widzieć.
Jakby trzem sędziom, podano im krzesła.
Za nimi, dwunastu mnichów stojących, pozostało w chórze.
Gdy szelest ucichł, mały dzwonek odezwał się po trzykroć.
Był to zapewne znak milczenia, bo zaraz przeciągłe odezwało się „psyt”?
— Bracie Monsoreau — odezwał się mnich który mówił poprzednio — jakie wiadomości przynosisz od księcia Andegaweńskiego?
Dwie rzeczy drasnęły po uszach Chicota.
Naprzód głos donośny, właściwszy na polu bitwy, aniżeli w kościele, następnie, nazwisko Monsoreau, zaledwie od kilku dni znane na dworze.
Wysoki mnich, w sukni z szerokiemi fałdami, przeszedł przez zgromadzenie i krokiem śmiałym wszedł na mównicę.
Chicot chciał ujrzeć twarz jego, lecz nie mógł...
— Dobrze rzekł do siebie — skoro nie możemy dojrzeć cudzych twarzy, to i naszej nie pokazujmy.
— Bracia! — zawołał, a Chicot po glosie poznał wielkiego łowczego — wiadomości z Anjou nie są zadawalniające; nie dla tego, abyśmy nie obudzali współczucia, ale brakuje nam reprezentantów.
Rozszerzenie nasze w tej prowincyi było powierzono baronowi de Meridor; ale ten starzec, rozpaczający po świeżej stracie jedynej córki, zaniedbał sprawę świętej Ligi i nie możemy nic liczyć na niego.
Co do mnie, przywiodłem trzech do zgromadzenia, za których jak za siebie ręczyć mogę, a o których ogół wyrzeknie, czy mają być przyjęci.
Szmer przebiegł po zgromadzonych a pan de Monsoreau zajął miejsce swoje.
— Bracie la Huriére — odezwał się znowu mnich, który poprzednio zadał pytanie — powiedz nam co zrobiłeś w Paryżu?
Mężczyzna z zapuszczonym kapturem, ukazał się na mównicy.
— Bracia — mówił — wiecie jak jestem przywiązany do świętej wiary, czego dałem dowód w dniach jej tryumfu.
Tak, bracia, od tej chwili mogę się poszczycić, że byłem jednym z wiernych wielkiego Henryka Gwizyusza i z ust samego pana de Besme, którego niechaj Bóg błogosławi, otrzymałem rozkaz nie przebaczania nikomu.
Prócz tego, moje poświęcenie dla świętej Ligi jest bez granic i mogę wymienić hugonotów z ulic Saint-Germain, l’Auxerrois, Arbre-Sec i pałacu Belle-Etoile, których poświęciłem.
Zaprawdę, nie pragnę ja boju jak dawniej, lecz sprawa świętej ligi jest celem życia mojego.
— Słuchajmy — rzekł do siebie Chicot — La Hurère był jak sobie przypominam, okropnym dla hugonotów i z tego wnosić można, co myśli liga zaszczycając go zaufaniem.
— Mów! mów! — zawołało wiele głosów.
La Hurière mając sposobność popisania się z wymową, co mu się rzadko zdarzało, namyślił się przez chwilę, chrząknął i zaczął:
— Jeżeli się nie mylę, bracia moi, nie tylko stłumienie rozdwojenia jest celem naszym, potrzeba, aby Francuzi w panujących nie mieli mną wyznawających relgię.
Mimo tego, bracia moi, co nas czeka? Franciszek II-gi tak gorliwy Monarcha, umarł bezdzietny; Karol IX-ty równie dbający o wiarę nie zostawił potomstwa; Henryk III-ci, którego sumienia nie chcę roztrząsać, zapewne dziec1 nie pozostawi; zatem korona przypadnie na księcia Andegaweńskiego, który nam nietylko nie zapewnia dynastyi, ale co więcej grozi obojętnością dla kościoła.
Tu wiele głosów przerwało mówcy, a między innemi wielki łowczy.
— Dla czego obojętnością, zkąd poszło to oskarżenie?
— Mówię obojętnością, bo nie zezwolił na ligę, chociaż brat jego uroczyście to przyrzekł.
— Jakto nie zezwolił? — odparł głos — nie ma nikt prawa w podejrzeniu mieć księcia.
— Prawda — rzekł la Hurière — będę jeszcze czekał; ale po księciu Andegaweńskim, gdy umrze, kto otrzyma koronę? nieprzyjaciel nasz, Hugonot, nowy Nabuchodonozor.
Tu w pośrćd szmeru, oklaski przerwały mówcy.
— Henryk de Bearn — rzekł dalej mówca — przeciw któremu zgromadziliśmy się, a który bawi się miłostkami i często do Paryża zagląda.
— Do Paryża? — wiele zawołało głosów — do Paryża! to niepodobna!
— Przybył tutaj — rzekł La Hurière — był tu, w czasie zgonu par; de Sauve i może jeszcze się znajduje.
— Biada Bearnczykowi! — krzyknęli zgromadzeni.
— Tak bezwątpienia, biada mu! — mówił La Hurière; jeżeli zamieszka w Belle-Etoile ja biorę go na siebie.
Dwa razy w jednej jamie lisa nie znajdzie; ale on ma przyjaciół i stanie u któregokolwiek.
Otóż liczbę tych przyjaciół zmniejszyć należy.
Nasze święte połączenie, nasza liga błogosławiona i uświęcona przez Grzegorza XIII-go!
Żądam tutaj, aby nie robiono z tego więcej tajemnicy, aby oddano listy kwartalnikom i dziesiętnikom dla rozniesienia ich po domach; którzy podpiszą, uważać ich będziemy za przyjaciół: którzy odmówią podpisów, tem samem okażą się jako nieprzyjaciele i skoro nawinie się druga sposobność, będziemy umieli z togo korzystać, aby złych od dobrych odłączyć.
Na tę przemowę, grzmot oklasków wybuchnął, a gdy powoli cichość nastała, poważny mnich, pokilkakroć zadający pytania, dał się znowu słjyzeć.
— Gorliwość brata La Hurière — rzekł — przez świętą Ligę będzie oceniona jak przynależy.
Nowe oklaski.
La Hurière skłonił się dziękując zgromadzeniu i schodząc z mównicy, uchylił się pod ciężarem tryumfu.
— Ha! ha!... — mówił do siebie Chicot — teraz wszystko widzę jak na dłoni. We względzie wiary mało mają, ufności w moim synku Henryku III-im, tem pewniej, że i par do Mayenne tu się wcisnął.
Panowie Gwizyusze w państwie, chcą mały uformować naród, nad którym panowania pragną; Henryk wielki jako żołnierz, weźmie wojsko; gruby Mayenne opanuje mieszczan, a kardynał kościół; tak więc nie długo czekając, mój synek spostrzeże, że ma tylko szkaplerz, a z nim mogą go do jakiego klasztoru wpakować.
Ale cóż u licha zrobią z księciem Andegaweńskim?
— Bracie Gorenflot — zawołał mnich, który poprzednio wielkiego łowczego i pana La Hurière przywoływał.
Czy zajęty myślami, któreśmy poprzednio objawiali, czy nieprzyzwyczajony do nazwiska i sukni kwestarza, Chicot nic nie odpowiedział.
— Bracie Gorenflot — powtórzył mały mniszek głosem tak piskliwym, że Chicot aż zadrżał.
— To jakiś cieniutki głosek — pomruknął — miałybyż tutaj i dzieci się znajdować?
— Bracie Gorenflot — zawołał znowu głosek piskliwy — czy cię tu niema?
— Przecież brat Gorenflot, to ja — rzekł do siebie Chicot — odezwijmy się. Jestem, jestem, mówił naśladując glos Gorenflota. Zadumałem się nad mową brata La Hurière i nie słyszałem, że mię wołano.
Szmer przychylny mowie La Hurièra dał czas przygotowania się Chicotowi.
Chicot mógł się nie odzywać na wezwanie Gorenflota, bo nikt nie odkrywał kaptura.
Ale ponieważ, jak sobie przypominamy, obecni zliczyli się i znali się nawzajem, położenie Chicota mogło stać się niebezpiecznem.
Nie wahał się dłużej.
Powstał, wszedł na mównicę i jak można najgłębiej zapuścił kaptur.
— Bracia — rzekł naśladując do złudzenia głos mnicha — jestem kwestarzem tego zakonu i jak wiecie, mogę się dostać do każdego mieszkania. Dobrodziejstwa tego używam na korzyść niebios. Bracia moi, prawił dalej, przypominając sobie wstęp mowy Gorenflota, którą mu nagle sen przerwał, bracia moi, dzień ten jest najpiękniejszym dla wiary. Mówmy bracia otwarcie, albowiem jesteśmy w domu bożym.
I cóż jest królestwo francuzkie? Ciało, jak święty Augustyn powiedział: „Omnis civitas corpus est”.
Jaki jest warunek dobrego bytu ciała? Zdrowie. Jak się utrzymuje zdrowie ciała. Umiarkowaniem.
Widoczna, że nieprzyjaciele nas; są za silni, skoro ich się lękamy, trzeba ich przeto osłabić, jak powtarzają wierni, od których znoszę jaja, mąkę, gęsi szynki i pieniądze.
Pozwoliwszy wznieść się szmerowi zadowolenia, znowu mówił:
— Zapewne mi kto zarzuci, że kościół nasz powinien być spokojnym, ale uważcie dobrze panowie, teologia mówi o pokoju, ale o jakim pokoju?... pokój sam do nas nie przychodzi, ale o niego postarać się trzeba.
Prócz tego bracia moi, mówiłem o kościele; a my nie samym jesteśmy kościołem.
Brat Monsoreau, który przed chwilą z takim mówił zapałem, zapewne ma sztylet u boku.
Brat La Hurière doskonale rożen obraca: „Veru agreste, lethiferum tamen instrumentum. ” Ja sam, moi bracia, ja Jakób Nepomucen Gorenflot nosiłem muszkiet w Hiszpanii i żywcem Hugonotów paliłem.
Była to dla mnie dostateczna zasługa i raju za nią się spodziewałem, gdy przyszło mi na myśl, aby dla czystości wiary, życie odmienić.
Druga część mowy większe jeszcze miała powodzenie i każdy podziwiał zasługi Gorenflota.
Po wielu oklaskach, Chicot pokłoniwszy się znowu zaczął:
— Pozostaje nam mówić tylko o naczelnikach, bo jakkolwiek pięknie jest pod zasłoną habitu wejść tutaj, to przecież jeszcze nie wszystko. Hugonoci śmiać się mogą z habitów i z was zarazem panowie, a dla nas nie tego wcale potrzeba.
Wszak żądamy panowie, upokorzenia nieprzyjaciół i to jak sądzę, można z dachów ogłosić.
Nie chodźmy po ulicach Paryża, jak procesya króla, która pokazuje wymuskane twarze i piękne stroje.
I któż da z was przykład, panowie? Oto, ja, ja Jakób Nepomucen Gorenflot, brat zakonu świętej Genowefy, biedny kwestarz, oto ja, pójdę, gdzie tylko będzie potrzeba, a pójdę nie lękając się śmierci.
Przemowa Chicota, odpowiadająca uczuciom wielu członków Ligi, którzy pragnęli temi samemi pójść drogami, co przed sześciu laty, w dzień świętego Bartłomieja, ożywiła serca tak dalece, że oprócz trzech zakrytych kapturów, całe zgromadzenie krzyczeć poczęło:
Wiwat Gorenflot!...
Zapał tem był większy, że zacny brat w nowem ukazał się świetle.
Aż do tej chwili uważany był, jako rozsądny, gorliwy, a umiarkowany; teraz, z owej pół drogi, brat Gorenflot wyskoczył nagle w szranki, przez co pojednany z wieloma, wzniósł się w pojęciach do stopnia Piotra pustelnika, który pierwszą ogłaszał krucyatę.
Nieszczęściem, albo szczęściem dla tego, co taki wzbudził zapał, jeden z trzech milczących mnichów, schylił się ku małemu mniszkowi, który za chwilę piskliwym głosem, po trzykroć powtórzył:
— Bracia!.. posiedzenie skończone.
Mnichy podnosząc się, przyrzekli sobie nawzajem, usłuchać głosu mężnego Gorenflota i powoli ku drzwiom zdążali.
Wielu zatrzymywało się przed mówcą, aby bratu kwestarzowi powinszować skutku piorunującej wymowy, lecz Chicot zważając, że mógłby być poznany, tak dla głosu, jak dla wzrostu, ukląkł i jak Samuel zdawał się zachwyconym.
Szanowano jego pobożność i każdy przechodząc spoglądał nań z uwielbieniem.
Mimo wszystkiego, Chicot chybił celu.
Opuścił bez pożegnania króla Henryka III-go, ujrzawszy księcia de Mayenne, i dla Mikołaja Dawid powrócił do Paryża.
Jakeśmy widzieli, podwójną zaprzysięgał zemstę, lecz żeby uderzyć na księcia z domu Lotaryngskiego, nieprzyjaznego królowi, za mało był znaczącym i musiał czekać cierpliwie, na pojawić się mogącą chwilę zemsty.
Zupełnie co innego było z Mikołajem Dawid, który był tylko adwokatem normandzkim; prawda, przebiegłym, który pierwej był żołnierzem niż prawnikiem, pierwej fechmistrzem niż wojakiem.
Chicot chociaż nie był fechmistrzem, robił dobrze bronią i pod jej opiekę, chciał oddać zemstę swoję.
Dlatego bacznie zaglądał pod kaptury, spodziewając się pod którym poznać Mikołaja.
Tak zajęty, widział, że wychodzący znowu musieli okazywać znaki furtyanowi, że zaś nie miał podobnego, zimny pot wystąpił mu na czoło.
Brat Gorenflot pokazał mu znak, za pomocą którego wejść było można, lecz zapomniał o tym, który wyjść dozwalał.


Rozdział VII.
Chicot zmuszony zostać w kościele opactwa, widział i słyszał wiele niebezpiecznych rzeczy.

Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, za pomocą którego dostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz gaskończyk miał w kieszeń kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego.
Pojął natychmiast położenie swoje.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze miał swoje znaczenie, jako trefniś króla tutaj, może być zgubionym, dlatego też cofnął się, i wcisnął w konfesjonał, umieszczony pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham. Zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości”, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesyonał.
Tymczasem mały mnich zawołał:
— Czy już niema nikogo?... bo zaraz drzwi będą zamknięte.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą, oprócz trzech zakapturzonych mnichów na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich z kobiecym głosem, do brata furtyana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — toż to mi będzie ciepło.
Furtyan zapalił świecę, i z małym mnichem zaczął kościół obchodzić.
Nie było chwili do stracenia.
Furtyan, ze świecą, miał właśnie około Chicota przechodzić i mógł go odkryć.
Schylił się więc aby głowy jego nie dojrzano.
Furtyan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, czy tych trzech mnichów i ton mały będą nocować w kościele.... Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej podobno noc w konfesyonale przepędzić. Habit Gorenflota ciepły jest i nie będzie tak źle spać, jak to nieraz bywało.
— Zgasić lampy — odezwał się mnich mały. — Miech wiedzą wszyscy, że rada skończona. Furtyan za pomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu. Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie tek trwożliwej jestem natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesyonale, a następnie rozparłszy, aby być jak w domu, zmrużył powieki.
Już z dziesięć minut upłynęło, jak oczy zamknął a umysł w pół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w świątyni.
— Ha! — rzekł Chicot roztwierając oczy i nastawiając uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot nie ze wszystkiem był wolny od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i legend przerażających.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i mówił:
„Vade retro, Satanas!”
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu, gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili, tafla, posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich, który stanął na marmurowej posadzce, a zanim tafla zawarła się powoli.
To widząc, Chicot zapomniał o strachach i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata, zmarłego roku 533 aż do Bouchina, powstali z grobów i szli po kolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedya we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
I żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesyonaie pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie jeden z trzech, mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką, bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk Gwizyusz — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, który błogosławił obecnych, to kardynał Lotaryngski, ten zaś na lewo, co mówi! do małego mniszka, to książę de Mayenne, mói przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury, ukazali głowy, wysokie czoła, i wzrok przenikliwy.
— Ah!.. znam was — rzekł Chicot.
— Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau przybył do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nie tylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot będąc dość blizko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo byłem ciekawy tej ceremonii.
Tymczasem, ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze, obok Gwizyuszów.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł wziąć rozkazy od mnicha po prawej stronie.
Książę Gwizyusz spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nie tylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, prosto więc przystępuję do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, mówię, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenia o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez Gwizyusza, z tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej Gwizyusz — książę, od którego nic nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać, ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha po prawej stronie książąt lotaryngskich, na stopniach stali stojącego.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba, którą wyzwał Gwizyusz, e podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryngskiego książęcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego rak bladą, że zdawała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się Mości książę — rzekł Gwizyusz — kaplica jest ustronna a drzwi dobrze zamknięte.
— Dobra ostrożność — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau, Jego książęcą mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryngscy zwrócił się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który zdaje się nie raz nieczułym i głuchym na sprawy świata, bacznie patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Zaczęcie mowy księcia, równie jak jego charakter, było tajemnicze I dlatego, każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami aa świat a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francyę. I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religię Chrystusa zachwianą w swych zasadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszono. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczula boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatyę dla cierpień kościoła, a to było niejakiem wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz Spojrzałem w około siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój na dwie części rozdzielił. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się głośno odezwać, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i brawa, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryngscy książęta, dawszy znak, uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religię, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł z kolei książę Gwizyusz, gdy Wasza książęca mość z nami, racz więc powiedzieć, co myślisz dla dobra Ligi uczynić?
— Pragnę służyć katolickiej, rzymsko apostolskie] religii — odrzekł nowo nawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi po prostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesya, pokuty, inkwizycya, pale, zgoła jak w Hiszpanii. Ale to wszystko nic dla potomstwa nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesyonalu pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religii, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, mów braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał Gwizyusz.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłomaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemność kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego wyrazy w niegodne nie wpadną uszy.
Pan de Monsoreau pojął niespokojność Księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński zniżając głos, myśli zarazem...
— O swoim królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, kończył książę Andegaweński i pyta czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie klasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot.
— Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety.”
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokrywały się rumieńcem, pytam więc, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności na jakie zasługuję? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, jedne jak i drugi i równie potężne. Dzięki słabości najwyższej, która mając działać na szczęście poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to aby źle czyniła jedynie. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe dlatego nie zmniejsza się i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa, ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
Przemowa księcia Andegaweńskiego, która przydługą zdawać się może czytelnikom, oddzielonym od tej epoki przez trzy wieki, tak zainteresowała obecnych, że wielu ze słuchaczy zbliżyło się do mówiącego, aby jednego nie stracić wyrazu.
Widok począł być bardzo ciekawy.
Obecni w liczbie dwudziestu pięciu, do trzydziestu, z zapuszczonemi kapturami, pozwolili na raz ujrzeć swoje śmiałe i szlachetne obliczaj błyszczące ciekawością, gdy zebrani się w około jedynej lampy, oświetlającej scenę.
Wielkie cienie padły w rozmaite części gmachu, w którym obecna odbywała się scena.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło zakrywało zapadłe oczy i którego otwór ust zdawał się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę Gwizyusz — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci, że jesteś otoczony ludźmi przychylnemi nie tylko zasadom, jakie wyznałeś, ale nawet osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca d’Aunis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Lovarit, młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim przewodnikiem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Gwizyusze, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla.
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi. ale dworakami, którzy gubią jego, Francyę i religię.
— Tak jest — rzekł książę Gwizyusz stłumionym głosom.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy niedozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę de Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam się urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego czerwoność oblekła.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne — tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński — a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić — wzniósł głos d’Entragues — ja na siebie biorę Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku weźmie na siebie.
— A my? a my?... wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił.
— Otóż i wielki łowczy po swoję część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Chicot się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi z postanowieniem i lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Pojmujemy rzeczy i kręcimy się w zaklętem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości. Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie wystrzeszczając oczy z konfesyonalu i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego Europa się śmieje, owe posty, pasye, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau widząc, że milczenie zadowolenia dowodzi, tak dalej prawił:
— Zdamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpania zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglia przecina idee i strąca głowy.. My śpiemy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha, nie jest — panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach, wybuch był tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezyuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, ze nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali uszanowaniem dla Waszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny, lecz gdy wiesz cele nasze, to co słyszałeś za wstęp uważaj.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący zarazem z niespokojności i dumy.
— Mości książę — rzekł Gwizyurz — połączyiśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teoryi, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każę, obranego obdarować, i my przygotowali dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież księcia.
Pozostał jednak mnożący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił Gwizyusz, biorąc z za siebie coś ciężkiego i podnosząc do góry, oto dar, który w imieniu waszem, składam u step księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III ci!... — zagrzmiał głos — który aż zatrząsł sklepieniem.
— Mnie? mnie?... — jąknął książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — nim zaś Bóg uświęci nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się z kolei kardynał, oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości; Henryk III-ci był pomazańcem boskina, a ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześciańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchii francuzkiej, ja, książę kościoła, którego mogę się spodziewać być naczelnikiem, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa, i Kotenabla a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Dziecię, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast, mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystyi i w jednej chwili pięćdziesiąt świec zajaśniało.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny. Mitrą była infuła biskupia, miecz zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy, organ przebudził się i zanucił „Veni Creator”.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryngskich, której się książę Andegaweńsk nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężni unosili się, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz księciu przypasał.
Oklaski jednozgodne powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność dostania niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Podobno nie napotkam podobnej, a i tej wyrzec się muszę.
— Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza — odezwał się kardynał Gwizyusz; panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce ceremonii namaszczeniu.
— Panowie — rzekł książę — wnieście do mnie swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką, ukazał się przy ołtarzu.
Mały mnich podał Ewangelię i krzyż.
Kardynał wziąwszy oboje, kazał księciu Andegaweńskiemu ręce na księdze położyć.
— W obec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religię, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi, Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangelio!
— Amen!... — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo — zdające się pochodzić z głębi kościoła.
Książę Gwizyusz wykonywający obowiązki Konetabla, postąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i wziąwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdowy i sieroty i krzywdy wynagradzał Weź go, abyś nim walcząc, okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę tak zniżył miecz, aby koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu Gwizyuszowi.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej, dobył troszkę oleju świętego powlókł nim patynę.
Z patyną w lewej ręce miał dwie przemowy.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.”
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia. Książęta Mayenne i Gwizyusz zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości.”
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież nie długo i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!.. — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi godnym tronu uznali. Teraz żegnam was panowie, życząc boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę Gwizyusz skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryngscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie gaskończyk.
Książę Andegaweński wszedłszy na schody podziemnego kościoła, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystyi.
Furtyan gasił świece na ołtarzu.
Mały, mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni i kościół jedną tylko lampą pozostał oświetlony.


Rozdział VIII.
Jak Dawid wykładając historyę, wyłożył kurs genealogii.

Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi. Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatnie, że zaś druga wybiła, chciał na resztę nocy uczynić przegotowania.
Lecz z wielkiem swojem zdziwieniem, kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał zakręcenie dwukrotne klucza, trzej Lotaryngscy książęta wyszli z zakrystyi, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot także śmiać się musiał, niewiedząc nawet z czego.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, moja siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!.. — pomyślał Chicot, w nowe przechodząc podziwienie — a to ten mniszek kobieta?..
Wrzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i dozwolił widzieć piękną i dowcipną główkę kobiety, jakiej nawet Leonardo da Vinci nie stworzył.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, gdy rozszerzały soczewkę przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne luki nad oczyma, składały ową piękność.
Była to siostra panów Gwizyuszów, pani de Montpenisier, niebezpieczna syrena, umiejąca pod suknią mnicha ukryć ułomność wyższej jednej łopatki i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Dzięki ułomnościom, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że wielka odsłoni mu się tajemnica, tem pewniej, że i trzej bracia pozostali.
— A!... mój bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznej wesołości — jakiegoż świętego udajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz na prawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też pod koroną wyglądał!..
— Mniejsza oto — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek nie ma się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś wtem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że jak La Mola i Coconnasa, nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest w droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastyi i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Grève.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go nie bardzo lubił, byłby za to uściskał Gwizyuszów, a może najchętniej panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesyonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak sto tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesyonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Cóż to szkodzi, alboż nie do nas należy?...
— Przyprowadź go, Mayenne.
Mayenne skierował się wprost do konfesyonału, zamieszkałego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!.. — rzekł do siebie, usiłując z pod fałdów habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!.. Ponieważ sposobność się nadarza, zabijmy, za nim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy głos księżny się odezwał:
— Nie w tym, nie w tym!.. Mayenne; na lewo dalej.
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesyonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u dyabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesyonału.
— Otóż, panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę Gwizyusz.
— Ani jednego nie straciłem wyrazu i wszystko, Mości książę, będę pamiętał.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mi mówił, że podobno cudowne rzeczy uczyniłeś... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżył1 się ciekawie.
— Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mirołaj Dawid stal od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski!
Wesołość powróciła Chicotowi, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód, umknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę: nakoniec, znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za habit twój!
— Jeśli przywłaszczenie nadto będzie krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk Gwizyusz — niechcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych.
— Nie tylko w sztuce robienia bronią biegły jestem, jak nieprzyjaciele moi utrzymują, ale nadto znam prawo i teologię; według nich wyprowadziłem genealogię i dowiodłem, że Walezyusze są, boczną linią uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, a wygładziła czoło Gwizyusza.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryngski, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach Walezyuszów.
— To jednak dowiedzione, mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pargaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryngskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, mości książę.
— Karol Wielki!.. — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki wyraz zadowolenia — to niepodobna!.. Pierwszy książę Lotaryngski, był współczesnym Karolą Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego welkiego cesarza.
— Pozwól, Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestyi, aby ją jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, mości książę!.. Ranier, pierwszy książę Lotaryngski, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn, współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guilberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę Gwizyusz.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go, króla francuskiego.
— Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid.
— Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotaryusza był pozbawiony korony, przez Hugo-Kapeta,
— Tak, tak — odezwał się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł Gwizyusz — widać tu jakieś światełko.
— Karol Lotaryngski, był spadkobiercą po swoim bracie Lotaryuszu, po wygaśnięciu jego linii, linia Lotarjngska wygasła, zatem wy tylko jesteście właścicielami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzeł Gwizyusz — że we Francyi jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensye.
— Tegom się od ciebie, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż pierwszy przykład dało prawo Salickie?...
— Wstąpienie na tron Filipa Walezyusza, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?...
Gwizyusz zaczął szukać w pamięci.
— Roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linii Lotaryngskiej. Zatem od lat 240 wasza rodzina miała prawo do korony francuskiej, zanim prawo Salickie ustanowiono. Wszak wszyscy wiedzą, że prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś parne Mikołaju Dawidzie — rzekł Gwizyusz, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż jestem z panującej familii, nie pójdę za mąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus.”
Książę Gwizyusz sam jeden się zamyślił.
— I mówić, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne — rzekł. — Myśleć, że lud nim będzie posłusznym, obejrzy genealogię, i równie jak on będzie chciał w nią wierzyć.
— Masz słuszność Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dziesięć koronbyś dźwigał. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzi proces, który gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi, herbów innych tronów.
— A więc ta genealogia jest dobra — rzekł Henryk Gwizyusz wzdychając — oto dwieście talarów, które mój brat de Mayenne dla ciebie panie Dawidzie, zażądał.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącemi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogią udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — rzekł Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy mają dowcip, to pewna, ale na ich dumę tylko liczyć można, którą nasycić może zarówno Henryk, jak Gwizyusz.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; możemy zaufać Piotrów: Gondy, równie jak Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na nim wywarła, bo z przestrachu konwulsyjnie śmiać się zaczął.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk Gwizyusz do bledniejącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nic powątpiewa, nic w jednej sprawie dałeś już tego dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, naprzód pomyślałem o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogię do Rzymu, ale pomieszaną z innymi papierami tak, że nie będzie wiedział co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francyi przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, jednocześnie z nim wyjedziesz i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignionie, stosownie, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, pomiedzy dwoma stoisz szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystyi; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtyan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając pieniędzmi.
Furtyan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną w chórze lampę: kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha, cichł powoli, w ostatku skonał.
Pięć minut, zdające się wiekiem Chicotowi, minęły spokojnie.
— Dobrze — myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; trzy akty odegrano i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedyi, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesyonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich stronach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Po ciemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz, zkąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął na drugą stronę drabinę.
Zszedłszy z okna ukrył drabinę w żywym płocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, wybiegł na ulicę.
Tu dopiero całemi odetchnął piersiami.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, z kąd przybył pod „Róg obfitości.”
Na mocne i śmiałe kołatanie, sam pan Klaudyusz Bonhommet otworzył.
Był to człowiek wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go w nocy budzono.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan?
Brat Grorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk dziwne rzeczy śnić ci się musiały.


Rozdział IX.
Jak pan de Saint-Luc podróżował z żoną, i jak ich spotkał znajomy.

Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, biedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik jeśli zna drogę z Paryża do Angers, mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło, jakby swoje myśli tym sposobem chciały podzielać.
Jeźdzcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich upadł na placu przed katedrą, w chwili, gay nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdzcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chatres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdzców, a miał to być wyższy, wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance wina grzanego.
Wybiegłszy na pole, jeszcze chłodne, ale błyszczące sasankami, owemi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł roztwierając ramiona.
— Moja droga, uściśnij mię swobodom, bo teraz nie mamy się czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdzcem, zgrabnie przechylona, z pod szerokiego płaszcza wychyliła ręce, wsparła je na ramieniu towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, żądaną udzieliła pieszczotę.
Ta pewność, o jakiej mówił pan de Saint-Luc swej żonie, następnie czuły jej całus, ztąd wypłynęły, że nasi podróżni popasali w Courville, cztery mile od Chartres, gdzie wypoczęli doskonale.
Tam zatrzymali się cały dzień i noc, tajemniczo ukryci w małej izdebce, gdzie kazawszy sobie podać śniadanie, prosili gospodarza, aby mając wzgląd na ich strudzenie, niebudził aż o świcie.
Tego wiec poranku napotykamy państwa cle Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Tego dnia, ponieważ spokojniejsi byli niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagie Saint-Luc. Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy wolną niebyłam pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni ile chcę i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, jak byłam dzieckiem i z dobrą Dyaną bawiłam się w Meridor. O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli, aż nieraz drżące zatrzymywałyśmy się, przestraszone biegiem łani lub sarny. O! ty mój drogi, ty musiałeś być wolny?
— Ja, wolny?
— Zapewne, jak mężczyzna.
— Nigdy, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną. Wolny! tak; a ta sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, które nabierały kurzu, a ten kapelusz przybity szpilkami do mojej głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie żyć tak jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylli?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie igraj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
I młoda kobieta zarumieniła się, mówiąc:
— Saint-Luc, znowu się ukryjmy.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Przybywszy na miejsce, będziemy już bezpieczni; o! gdybyś ty znał Meridor, jego wielbię dęby, które zdają się kolumnami podpierającemi niebo, jego strumienie, płynące z cicha pod miłą oku zielonością; jego stawy, pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule pełne pszczół. Wśród tylu piękności, gdybyś ujrzał królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą, śliczną i nieporównaną Dyanę, której serce jest dyamentem w oprawie złotej, tybyś ją pokochał mój drogi.
— Kocham ją teraz nawet, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że kocha mię jeszcze. O! Dyana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku ze mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!.. Dyana zarządza domem ojca, starego barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest to wojownik z czasów Franciszka I-go, dzisiaj już słaby, nieobraźliwy, albowiem dawniej był silny i mężny. Dla zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawii, Dyana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor a on nawet o tem wiedzieć nie będzie. A gdyby wiedział? zadowolimy go mówiąc, że jego Dyana jest najlepszą, a Franciszek I-szy największym wodzem swojego czasu.
— A to pięknie — rzekł Saint-Luc — ja przewiduję sprzeczki.
— Jakto?
— Pomiędzy mną, a baronem.
— O co! o króla Franciszka?
— Nie; pozwalam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że nie Dyana najlepsza...
— A któż?
— Ty.
— Przecież jestem twoją zoną.
— Czy pojmujesz moje życie — mówiła dalej Joanna. Rano, wybiegamy do lasku, z pawilonu, w którym mieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien, widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny, z przeciwnej strony, rozciągają się obszerne pola, widać wsie z czerwonemi dachami i białemi murami, a na Loarze, przy słońcu, ludzie i statki. Oprócz tego, będziemy mieli o trzy mile jezioro i na niem łódki; konie, psy, które gdy gonią, stary baron pyta: Dyano, słyszysz? to Astrea i Flegaton...
— Niech gonią mój ojcze — odpowiada dziewica.
— Spieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym w Meridor być pragnął.
I dali ostrogi koniom, które biegły bez przestanku przez dwie, albo trzy miłe i przystanęły nakoniec, aby podróżnym pozwolić rozmowy lub nowego pocałunku.
Takim sposobem, przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili przez cały dzień i wyjechali z postanowieniem bycia na wieczór w Meridor. Pod samym zamkiem, do którego dążyli, ciągnęły się w tej epoce ogromne piaski.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał się wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Znał on doskonale humor króla, który mógł za nim wysłać kilkudziesięciu żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem?
Prócz tego, ponieważ nasi podróżni żadnego nienapotkali kuryera, sądzić mogli, że król Henryk jest w nieczynnem usposobieniu umysłu.
Właśnie mówił to Saint-Luc do żony, oglądając się na pustą drogę, na której żadnego prześladowcy nie było widać.
— Dobrze — pomyślał sobie — burza spadła na Chicota, który chociaż trefniś, ale mi dobrze poradził. Kto wie, może mu za to dowcipnym odwdzięczę anagramem.
I przypomniał sobie anagram napisany przez Chicota w chwilach łask królewskich.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam takiego?... — zapytał.
— Patrzaj — rzekła Joanna.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmuruem tle nieba rysującą się postać jeźdzca.
Jeździec ten był na wzgórzu i wskutek perspektywy, ogromnym się wydawał.
Wypadek ten źle wróżył panu Saint-Luc, bądź ze złego usposobienia umysłu, bądź że w istocie lękał się kaprysu Henryka III-go.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, to jeździec.
— Uciekajmy — rzekła Joanna dając koniowi ostrogę.
— Bynajmniej — odrzekł Saint-Luc, który pomimo trwogi zachował krew zimną; ten jeździec jest sam. a jednego człowieka nie ma się czego lękać. Pozwólmy mu nas minąć, a potem w dalszą udamy się drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebowałam się lękać, gdy Saint-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystkiego, pospieszajmy — odrzekł Saint-Luc rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — oto pióro na kapeluszu, a pod nim kryza, która mię niepokoi.
— O! Boże, kryza i kapelusz cię niepokoją?... — mówiła Joanna w las kierując konia.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy za nowy; prócz tego, uformowanie tych piór wiele kosztowało i ukrochmalenie kryzy nie mało zrobiło zachodu. Spieszmy się Joanno, bo ten jeździec zdaje się być posłańcem króla.
— Spieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być rozłączoną z mężem.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia jak do wykonania. Jodły albowiem rosły gęsto i tworzyły prawdziwy muc gałęzi. Prócz tego, konie po piasku nie mogły pośpieszyć.
Tymczasem, jeździec szybko się zbliżał i odgłos kopyt donośnie dawał się słyszeć.
— Jezus Marya! co on chce od nas?... — zawołała młoda kobieta.
— Na honor — rzekł Saint-Luc zatrzymując się — trzeba dowiedzieć się czego chce od nas.
— I on się zatrzymał — mówiła Joanna.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Chociażby był szatanem, muszę z nim mówić.
— Czekaj — zawołała Joanna zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnot z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość kochanej mamy, nie kaź mi tak biegnąć.
— Ja znam ten głos — rzekł Saint-Luc.
— On mówi o mojej matce.
— Czyś zgubiła bransoletkę, moja najdroższa?
— Dopierom to dzisiaj rano spostrzegła. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdziem ją zostawiła.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Pan Saint-Luc tak spiesznie pobiegł naprzeciw przyjaciela, jak dawniej gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy, który jednym skokiem był już przy naszych małżonkach. Witam panią, odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki w bransoletkę oprawny.
— Czy pan chcesz nas zatrzymać na rozkaz króla?... — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mi dało przekonanie, że mnie państwo wyprzedzacie, popędziłem więc konia i przebaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc nas traf połączył — rzekł Saint-Luc zacierając ostatnie ślady podejrzenia.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc tem więcej uspokoił się widząc wesołe i szczere wejrzenie pana de Bussy.
— Pan jedziesz dalej?... — zapytała Joanna.
— Jadę — odrzekł Bussy siadając na konia.
— Jak my?
— Nie jeszcze.
— Chciałam powiedzieć dysgracyonowany?
— Mało do tego brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą jak gołąbki, chcecie szukać spokojności: na honor, zazdrościłbym waszego szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła z wesołością Joanna; zaręczam iż to wielkie szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała jego świadectwa.
— Pani — odpowiedział Bussy — nie zupełnie ufam owemu szczęściu, bo nie każdy żen się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien być kochanym.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła uśmiechając się do męża Joanna — ja pana ożenię; to najprzód uspokoi wielu młodzieży, następnie obdarzy cię szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, pani — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście dla mnie było zgotowane.
— Czy pan pozwolisz się ożenić?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Jeżeli według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś wiecznie chciał być bezżennym.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?..
— Hrabio — odezwał się Bussy — proś hrabiny, niech nie zatapia sztyletu w serce moje.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?..
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza oto — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzeniawestchnie — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym jak na to zasługujesz.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest, być nieszczęśliwym.
— Ja jestem upartą i trwam w moim zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski co to błyszczy zdaleka.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszysz?..
— Byle to państwa nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; udaj się pan gdzie my jedziemy.
— A gdzie państwo jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec wybiegł na twarz Bussego. Zbladł następnie i jego tajemnica byłaby odgadniętą, gdyby w tym czasie Joanna nic patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, za nim dwoje małżonków rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do zamku Meridor?... Cóż tam macie za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — powtórzył Bessy — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani do Saint-Luc, me wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Czy pan nic nie słyszałeś o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?.... — powtórzył Bussy.
— Albo o jego córce, najpiękniejszej istocie?...
— Nic pani — odpowiedział Bussy, zaledwie mogąc oddychać.
A w duszy młodzieniec mówił do siebie
— Jakież szczęście daje mi napotykać ludzi, którzy mówią o ulubionej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? to niepodobna. Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy wszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dyaną de Meridor.
— Czy ten zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Wszak pan pojedziesz z nami?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok młodych małżonków.
Po chwili milczenia, Bussy pragnąc dowiedzieć się coś więcej, zadał pytanie:
— Baron de Meridor, jaki to jest człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów, który gdyby żył za Artura, siedziałby przy okrągłym stole.
— Za kogóż wydał swą córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?..
— Tak.
— Dyana poszła za mąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, że nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, ze znaczeniem, jakby pojmował myśli żony godził się na nie.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego każdy myślał o swojem.
— Otóż!.. — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Patrz, panie Bussy, w pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenieją, patrzaj, czy wodzisz dach ceglany?...
— Tak jest, widzę — mówił Bussy, z mocnem wzruszeniem. — Więc to zamek Meridor?...
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, uwięzioną, w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
Tym razem westchnął, lecz nie z boleści bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mieć nadzieję.


Rozdział X.
STARZEC OSIEROCONY.

Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny, podróżni nasi stanęli przed zamkiem Meridor.
Od ostatnich wyrazów, któreśmy przytoczyli, Bussy namyślał się, czy ma opowiedzieć przygodę, jaka Dyanę de Meridor wydaliła z domu.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nie tylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, co Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał więc rozmowę, któraby wiodła za sobą liczne pytania i długie odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor, jako zupełnie nieznany.
Pragnął bez poprzedniego przygotowania mówić z panem de Meridor, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Dyany było szczere, bo nie mógł powątpiewać o prawdzie z ust anioła, ale czy ona sama nie myliła się w czymkolwiek, co do zaszłych wypadków?
Bussy zachował jak widzimy, dwa różne uczucia, które go na pośredniej trzymały drodze nawet wśród miłosnego szału, to jest, miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną przez siebie kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej była w tem przekonaniu, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Dyany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowincyonalnej piękności, może nieco nie zgrabnej i pomieszanej przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Przecież jedna ją rzecz dziwiła, że chociaż dmuchnęła w trąbkę, aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, co było pomiędzy nią a Dyaną umówionym znakiem, ostatnia nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Zamiast Dyany, ujrzała wychodzącego z głównej bramy zamkowej, starca pochylonego o kiju.
Ubrany on by! w kurtkę aksamitną zieloną, lisami podbitą, u pasa zaś miał srebrną piszczałkę, zawieszoną obok pęka kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białeml włosami i niekiedy zasłaniał czoło.
Przeszedł most zwodzony, a za nim dwa wielkie psy rasy niemieckiej, postępowały wolnym i równym krokiem, ze łbami na dół zwieszonemi.
Starzec przybywszy do oszklone; bramy, słabym zapytał głosem:
— Kto tam tak dobry, że chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie ~ odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé, tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, imieniem Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron zamiast odpowiedzieć radosnym okrzykiem, jak się spodziewała, wzniósł głowę powoli i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś? — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznajesz? — krzyknęła Joanna. — A! prawda, moje przebranie...
— Przebacz mi — odpowiedział starzec — jeszcze poznać nie mogę. Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je palą.
— Prawda, kochany baronie — rzekła młoda kobieta — twój wzrok widać osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewnie. Muszę ci więc powiedzieć moje nazwisko.
— Bardzo proszę — odrzekł starzec — wierzaj mi, zaledwie cię widzę.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, gdy ujrzała się nakoniec poznaną, zsiadła z konia i pobiegła rzucić się w jego objęcia, jak zwykle; ściskając go, widziała, że płacze.
— To z radości — pomyślała. — Jak widzę, serce zawsze jest młode.
— Pójdź — rzekł starzec uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zamkowi krokiem równym i jednostajnym, a za nim obadwa psy, które nie miały czasu opatrzeń i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że to był wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku napotkać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść juk najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Dyana? — rzekła — czy na nieszczęście niema jej w domu?
Starzec osłaniał, jakby rażony piorunem, i spojrzał na młodą mężatkę z wyrazem, przenikającym trwogą.
— Dyana — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, wzniosły mordy ku panu i żałośnie zawyły.
Bussy pomimo woli zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść czy się cofać.
— Dyana! — powtórzył starzec, jakby długiego potrzebował czasu na zrozumienie pytania. — A więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący powoli gasł w łkaniu, którem odzywało się serce.
— O czem ja nie wiem? czy się tutaj zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona i załamując ręce.
— Dyana umarła! — zawołał starzec z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu, kiedy jednocześnie potok łez spłynął po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu i blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy.
I on także sądził, że Dyana nie żyła. A! biedny starcze, jak ty mię niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — oni mi ją zabili.
— Mój drogi panie — rzekła Joanna, która po odebraniu strasznego ciosu, znalazła jedyną kobiecą ucieczkę w płaczu.
Zaczęła łkać, łzami oblewając starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom zawsze jednak jest gościnnym. Proszę iść za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, izbę dawniej służących, obecnie salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego twarz zmieniona i zaczerwienione oczy zdradzały czułe do pana przywiązanie, szedł naprzód drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za niemi.
Przybywszy do salonu, starzec prowadzony przez Joannę, usiadł, albo raczej upadł na krzesło zdobne rzeźbami.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i ukrywszy się w kącie, pozostał w pokoju.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się na nowo zranić serce biednego ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu, o jakiem jej mówiono.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci, bo się i w nią nie wierzy.
Baron ziścił jej chęci, pierwszy się odzywając:
— Mówiłaś mi moja droga Joasiu, żeś poszła za mąż, czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, panie Augustynie — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się niżej przed nieszczęśliwym ojcem, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten zaś powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie, wyprężając stępiony wzrok ku Bussemu, rzekł:
— A ten pan czy twoim bratem, albo bratem twojego męża, lub też krewnym twoim?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Bussy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagie, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili jakby strudzony niemem wyzwaniem, upadł na krzesło wydając jęk przeciągły.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona de Meridor — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego, a nawet dom mój odwiedzać?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc swej żony, patrząc na barona pomieszanym wzrokiem.
— Być może, że rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor, dodał do wymówionych przez siebie wyrazów spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież wytrwały zawsze, zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — pomruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Czy nic nie wiesz, że tak zdziwionemi na mnie patrzysz oczyma! — zawołał baron de Meridor, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moję Dyanę; on zabił moję córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że łzy w oczach stanęły nawet Bussemu.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — chociażby i tak było, czego dotąd nie pojmuję, nie sądzę abyś mógł obwiniać pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem, że nawet płacze z nami pospołu. Czyby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! dobry panie Augustynie, na miłość twojej drogiej Dyany, powiedz nam co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadki?
— Moja Dyana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda ja nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć gdy moja córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dyanie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron wydając ciężkie westchnienie — ten niecny książę widział moję Dyanę i znajdując ją piękną, kazał porwać i zaprowadzić do zamku Beaugé, jakby niewolnicze dziecię. Moja cnotliwa Dyana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, powiększającego rzewność tej sceny, nawet dla Bussego, przywykłego do widoku krwi przelewanej.
Joanna omdlała prawie, patrzyła na hrabiego z trwogą.
— Hrabio, wszak to okropne?... — zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić niegodziwego księcia, bo twoje szlachetne serce nie może sprzyjać mordercy.
Starzec odzyskując nieco siły, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę. W wielkich przesileniach moralnych, słabość fizyczna jest wielką i zapewne nie jest to osłodą, gdy patrzemy, że biją ulubionego naszego pieska za ukąszenie nie równie droższego nam dziecięcia.
Bussy zamiast odpowiedzieć panu Saint-Luc, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — czy pozwolisz na chwilę samotnej rozmowy?
— Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron drżąc cały, albowiem przenikał coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i spoglądając z przyjaźnią i szlachetnością. rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Młodzi małżonkowie wyszli z sali opierając się jedno na drugiem.
Skoro się drzwi za niemi zamknęły, Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że przymuszony jestem żądać objaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — co mówię, mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, abym osłodził twoje cierpienia. Racz panie baronie opowiedzieć mi ze wszelkiemi szczegółami ów smutny wypadek, o którym przy państwie de Saint-Luc wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko jest zręczną intrygą tylko i czy nie ma środka ratunku.
— Panie odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler pan de Monsoreau, kochał moję córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze więc, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Dyana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, jednej żądał odemnie rzeczy, a tą była Dyana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębierczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec nad grobem stojący. Z radością zezwoliłem; ale niestety! napróżno; przybył zapóźno i znalazł moję biedną Dyanę ochronioną od sromoty okupem życia.
— A od tej nieszczęśliwej chwili, czy pan de Monsoreau żadnych nie przesłał wiadomości?.. zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc od tych wypadków upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się przedemną, nie mogąc swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy opuścił głowę, bo wszystko na raz zrozumiał.
Pojął teraz jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą on ukochał, jak bojaźń gniewu zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Dyany.
— I cóż, mój panie?... — rzekł starzeć, widząc zadumę młodzieńca.
— Panie baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andegaweńskiego polecenie przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem i osobiście wysłuchać skargi pańskiej.
— Ze mną!... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci mojej ukochanej córki, i cóż on może mi powiedzieć?... czem się usprawiedliwić?...
— Kto wie?... może się usprawiedliwi, może oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... jednak mi nie powróci dziecięcia. Nie, panie de Bussy, nie pojadę do Paryża, to byłopby za daleko od miejsca, gdzie moje dziecię, na dnie jeziora, pomiędzy trzcinami spoczywa.
— Panie baronie — odrzekł Bussy głosem pewnym — pozwól, abym cię o to prosił usilnie, moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i po to umyślnie przybyłem.
— Dobrze więc, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący od gniewu — ale biada tym, którzy mię zgubić usiłują. Wszak król wysłuchać mię zechce, a jeżeli nie, odwołam się do waleczności szlachty francuskiej... Tak — dodał ciszej — zapomniałem w mojej boleści, że mam broń, której dotąd nie używałem. Tak, panie de Bussy, będę ci towarzyszył.
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokojność i godność, tak konieczne chrześciańskiemu panu. Bóg, dla szlachetnych serc, rozliczne chowa nagrody a nie wiem, jaką dla ciebie zachował; proszę cię także, abyś po tej chwili, gdy doznasz pociechy, nie liczył mię pomiędzy swoich nieprzyjaciół, bo nigdy na to zasłużyćbym nie chciał. Jutro, panie baronie, jeżeli twoja łaska, o świcie, puścimy się w drogę, czem prędzej bowiem, tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł stary pan, wzruszony pomimowolnie słodkim wyrazem, z jakim przemawia! Bussy — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem i winienem ci wskazać twój apartament.
I wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz o trzech ramionach, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim, wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju sobie przeznaczonego. Bussy zapytał o pana i panią, de Saint-Luc.
— Mój stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron.— Życzę dobrej nocy, panie hrabio.


Rozdział XI.
Jak Remy Le Haudouin w niebytności Bussego, utrzymywał stosunki z domem przy ulicy Ś-go Antoniego.

Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego do Paryża wyjazdu, nakoniec, zajęcie się Bussego kierowaniem interessów, zupełnie dla niego obcych, wszystko to było trudnem do wytłomaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ zwyczajny; szlachcic z czasów Henryka III-go, uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość”, to znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną, to jest: pioruny i burze.
Skoro ranek zaświtał, baron pożegnał swoich gości, których w zamku pomieścił; lecz państwo de Saint-Luc pojmując przykrość swojego położenia, oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, skoro to uznają stosownem, i udania się do posiadłości Brissac, sąsiedniej prawie.
Bussy kilka sekund potrzebował na usprawiedliwienie a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był podobnym do owych czarnoksiężników wschodnich, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilku sekund, dostatecznych dla wielkich zmian, użył Bussy na poszepnięcie do ucha parę słów młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Po tych wyrazach, twarz Joanny radośnie zajaśniała, a czoło rozkoszną pokryło się czerwonością.
Widać było perłowe ząbki, wychylające się z pod koralowych ustek, a gdy mąż ciekawy zapytywał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał tego poruszenia, z okiem wlepionem w rodzinny dom, pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na wroniego konia ulubionego, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i zwracał się często dla pożegnania przyjaciół.
Gdy ich opuszczał już, Joanna rzekła mu cicho:
— Szczególny z ciebie człowiek, panie Bussy; ja przyrzekałam ci wesele w Meridor a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona, pełnego ran od strzałów i mieczy.
Daleka droga także i dla rumaka nazwane go Jarnac, który na wymówienie tego nazwiska, wznosił łeb z pod gęsiej grzywy i iskrzącemi oczyma potaczał z pod osłabionej powieki.
W drodze Bussy znalazł zajęcie, a tem było pozyskanie serca starca, w którym na wstępie obudził nienawiść.
Poszczęściło mu się zapewne, bo szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridrr odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy niż kiedym wyjeżdżał.
— Za dwie godziny — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan jak na to zasługuję.
Nasi podróżni wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcela; ten odwieczny wjazd, lepszy nad inne, osobliwie w tej epoce gdy ta część miasta, najbrzydsza prawda, ale najbardziej paryzka, składała się z licznych kościołów i nieprzeliczonych domów.
— Zapewne jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Bussy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś nieco odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Baron umilkł; Bussy skierował drogę przez ulicę Grenelle Saint-Honoré.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których on tylko klucz posiadał, sam sobie osiodłał konia i wyjechał widząc się tylko z Remy le Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, zwyczajne spotkania, którym nawet rany nie przeszkadzały, natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w jakąś zasadzkę, ze los mu zawsze przyjazny odwrócił się i że poległ może od szpady, albo szturmaka.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencyę jego powrotu, w:ęcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylii.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Zdrów jest i cały.
Lecz gdyby go chciano pytać o więcej, nicby nieodpowiedział.
Tym człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, często wychodził z pałacu, nawet w nocy, a ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych swoich wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana i dobijających się o szczęście odebrania od niego wierzchowca.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam przyjaciele. Jak uważam, zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Patrzcie, patrzcie, dotykajcie mnie nawet. Moje dzieci, pomóżcie temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że on jest przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca, albowiem z początku nań nie zważali, sądząc z jego skromnych i nie modnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, i brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego, jakby z drugiego świata, pan ich lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Haudouin śmiejąc się, patrzył z daleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby radosny uśmiech spędzić z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana — zawołał Bussy.
— Jaki?... — zapytało na raz pięć, albo sześć głosów.
— Najlepszy, mój własny.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i aby go przyjąć jak tylko można najgodniej.
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwłasnowolnie.
Przyniesiono baronowi puhar złocony, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł starzec — idźmy prędzej, tam gdzie iść mamy.
— Jak tylko można najprędzej pójdziemy, bo nie tylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście moje.
— Co mówisz? przyznam się hrabio, używasz języka, którego ja nie rozumiem.
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa w swojem łonie nieodgadnione pociechy i że zbliżamy się do chwili, która nam jej skarby otworzy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dawszy znak, jakby chciał powiedzieć: zaraz powrócę, wyszedł z uśmiechem na ustach.
Jak spodziewał się tego, zastał młodego lekarza przy drzwiach; wziął go za rękę i poprowadził do oddzielnego gabinetu.
— I cóż mój Hipokratesie — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— W tym względzie, jestem w punkcie bardzo interesującym.
Bussy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Ja myślę, że w tem wszystkiem potrzeba do rozwiązania dramatu, ojca, którego chyba sam Bóg jak im cudownym ześle sposobem.
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwyczajną wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się na swoję korzyść wolny czas obrócić.
— Opowiedz mi co uczyniłeś, mój drogi?
— Najchętniej. Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy świętego Antoniego i świętej Katarzyny.
— Wybornie.
— Ztamtąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było mię widzieć, przynajmniej dostrzedz cień mężczyzny, ustawicznie, w jednym patrzącego kierunku, a ztąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słuszna uwaga; cóż więc uczyniłeś.
— O! panie hrabio, na wszystko są środki. — Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?... — zagadnął Bussy nie pojmując na co lekarzowi miłość przydaćby się mogła.
— Jak miałem, honor panu hrabiemu powiedzieć, zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kim takim?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej, w Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie mam pacycntów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“, jak nas uczyli w Sorbonie.
— Biedny Kemy, wierzaj mi, umiem oceniać twoje poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystkiego, nie ma mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, c dwa cale wyższa odemnie, a taka silna, że mię za kołnierz w górę podniesie, oprócz tego, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki? c— Cudownie opowiada.
— Czy doprawdy?
— Nieinaczej, przez nią wiesz wszystko, co się u jej pani dzieje. A co panie hrabio, ja myślałem, że ci będzie przyjemnie wiedzieć o wszystkiem.
— Haudouin, wybornym jesteś chłopcem, którego traf, albo Opatrzność, na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit” — odpowiedział Haudouin kołysząc się z radości.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie hrabio pamiętasz.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem; zaraz opowiem.
— Słucham.
— Nazajutrz po twoim hrabio wyjeździe, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich przyszłych myśli wyszła za kupnem żywności, co uskutecznia około ósmej, albo dziewiątej rano. Jak tylko ukazała się o dziesięć minut na dziesiątą, opuściłem stanowisko i udałem się za nią.
— Czy cię poznała?...
— Tak dobrze, że krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?...
— Wtedy pobiegłem za nią, i chociaż prędko uciekała, dogoniłem; wyobraź sobie, panie hrabio, kobiety zawsze dziwaczne.
— Jezus!.. — wykrzyknęła.
— Maryo Panno — dodałem.
To zapewne dobrze ją uprzedziło bo można było inaczej odpowiedzieć.
— Lekarz!... — rzekła.
— Piękna gosposia!.. — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, bo ja go nic znam wcale.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, ze nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego i rogu ulicy Ś-tej Katarzyny, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, abym cię widział wchodzącą i wychodzącą; jeżeli piękna panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do nowego mojego mieszkania.
— Ciszej!... — rzekła.
— A!.. widzisz!.. — odpowiedziałem.
— Tym oto sposobem zabrałem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak kochanek tylko może... z Gertrudą wszystko jest względne; lecz tem jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Wcale nie; ja badałem ją w sposób zupełnie obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten kawaler, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan — odpowiedziała.
— Leżał na łóżku twojej pani, więc sądziłem...
— Ah!... ten młody człowiek — odrzekła z westchnieniem — on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie wiecie nawet jego nazwiska? — zapytałem.
— Takiego nazwiska nie zapomina się...
— Jakże się więc nazywa?...
— Czy nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — odpowiedziałem — Bussy, waleczny Bussy.
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewnie twoja pani?...
— Moja pani zamężna.
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonku, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był raniony, interesujący i spoczywał na jej łóżku.
— Mówiąc szczerze — odrzekła Gertruda — moja pani myśli o nim niekiedy. Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie, gdy jesteśmy same.
— Wyborna dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? — zapytałem.
— Ja opowiadam pani, jak jest walecznym — odpowiedziała — bo w całym Paryżu to utrzymują; nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie.
— Ah!... znam ją, czy nie ta?....

Kto szuka przygody?

To d’Amboise młody.
Kto czuły i wierny?

Ah! to Bussy dzielny.
— Ta sama! — zawołała Gertruda. — Moja pani ustawicznie ją śpiewa.

Bussy uścisnął rękę młodego lekarza a przyjemne drżenie wstrząsnęło nim całym.
— Czy wszystko już? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasyconym.
— Fanie hrabio, ja wszystkiego się dowiem; ale cóż u licha! trudno wymagać wiele na jeden dzień, albo raczej, na jednę noc.


Rozdział XII.
OJCIEC I CÓRKA.

Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego, albowiem dwóch rzeczy z niego się dowiedział: najprzód, że pan de Monsoreau zawsze jest nienawidzonym i że on sam jest kochanym.
Przychylność młodego Remy, uradowała go także.
Bussy pojmował, że nie ma chwili do stracenia i że każda boleść starca, jest przekleństwem światu rzuconem.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa, kto może go pocieszyć, a odwleka tę pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli obadwa i udali się w drogę, w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego z niemałym podziwem pana de Meridor, który od dwudziestu lat nie będąc w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną od czasów króla Henryka II-go.
Pomimo podziwu, baron był coraz smutniejszy i to w miarę zbliżania się do celu podróży.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu to widzenie się?
Następnie, kiedy niekiedy spoglądał na Bussego i zapytywał się, dla czego tak na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich jego boleści.
Czyż nie byłoby stosowniej lekceważyć księcia, zamiast towarzyszyć Bussemu, a natomiast udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może mu powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Czyż on nie należy do tych, którzy ranią, a potem przykładają mające goić plastry, które właśnie więcej jeszcze zakrwawiają serce?
Przybyli na ulicę Ś-go Pawła.
Bussy jak zdolny wódz, kazał jechać naprzód lekarzowi i oświecać drogę.
Remy udał się do Gertrudy i powrócił z doniesieniem; że droga prowadząca do pani de Monsoreau, zupełnie jest bezpieczną.
Narady, jak łatwo się domyśleć, pomiędzy lekarzem a Bussym odbyły się tajemnie.
Baron tymczasem patrzył w około siebie zdumiony.
— Czy to tutaj — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Nie ze wszystKiem — odrzekł Bussy — lecz jeżeli to nie jego mieszkanie, to tu przebywa ukochana przez niego osoba.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy inaczej wcale żyjemy, lekkie paryzkie obyczaje zatrważają nas, i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę Andegaweński chce się widzieć z baronem de Meridor, może go przyjąć w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. W końcu — dodał starzec z westchnieniem — będąc uczciwym człowiekiem, dla czego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dla tego, żebyś mię przekonał, że moja Dyana żyłaby jeszcze, gdyby hańbę nad zgon przełożyła.
— Cierpliwości, panie baronie — rzekł Bussy ze szczerym uśmiechem, który najlepszym był środkiem przekonania — nie należy przedwcześnie uprzedzać się. Ręczę słowem honoru, nic tu podobnego nie znajdziesz. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna? Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?... a dla czego mówiłeś, że książę ją kochał:
— Bo zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie;” mnie zaś obiecywać pociechę, jest to cud przyrzekać.
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem, który czarował starego.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła oczyma zdumionemi na lekarza, Bussego, i na starca, tem bardziej, iż pojąć nie mogła, jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia — że Bussy wrócił i żąda z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Bądź łaskaw, panie baronie — rzekł Bussy robiąc miejsce.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a w tem dał się słyszeć głos Dyany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, pan de Bussy, proś niech wejdzie.
— Ten głos! — zawołał baron zatrzymując się na schodach — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź panie baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, gdy baron drżący spoglądał w około siebie, ze szczytu schodów, w pełnem świetle, ukazała się Dyana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca, chociaż nie wiedziała, że ojca ujrzy.
Na ten widok, który baron wziął za złudzenie, wydał krzyk straszny i wzniósłszy ręce do góry, z oczami obląkanemi, przedstawiał obraz przestrachu, tak że Dyana, mająca rzucić się w jego objęcia, stanęła również strwożona i osłupiała.
Baron wyciągnąwszy rękę, napotkał ramię Bussego i wsparł się na niem.
— Dyana żyje! — mówif baron.
— Dyana! moja Dyana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, czynny w wojnach obcych i domowych, stary dąb, którym śmierć Dyany zachwiała tylko, ów szermierz mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby spadł ze schodów, żeby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże, panie Bussy — zawołała Dyana zstępując ze schodów ku baronowi, co się stało mojemu ojcu?
Strwożona naglą bladością i dziwnem wrażeniem, zapytywała więcej spojrzeniem, niż głosem.
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła, opłakiwał cię, jak czuły ojciec najlepsze dziecię.
— Jakto! — zawołała Dyana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt — zawołał starzec odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczny! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — tak, masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystkie moje boleści. A! moja droga Dyano — mówił dalej przychylając głowę córki do siebie i podając rękę Bussemu.
Nagle wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, mimo doznanej radości, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety!... mój ojcze — odezwała się Dyana.
Bussy zebrał wszystkie siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan de Monsoreau moim zięciem! i nikt, nawet ty sama Dyano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, mój ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż — zapytał starzec — te wszystkie dziwne tajemnice!
— A! tak, tak, mój ojcze — zawołała Dyana — dla czego pan de Monsoreau śmierć moję rozgłosił? dla czego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszano spojrzenia Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron de Meridor.
— Cóż cię tak dziwi, mój ojcze — odrzekła Dyana tonem wyrzutu — wszak mi go rozkazałeś zaślubić?
— Tak, jeżeli ciebie ocali.
— Więc mię ocalił — rzekła półgłosem Dyana padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dla czegóż mi o twojej śmierci donosił? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz życie mi powrócić był zdolny?
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, moim obowiązkiem było wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec i teraz pozwól, że się oddalę:
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękały się księcia Andegaweńskiego, a teraz znowu się go pan Bussy obawia.
Dyana rzuciła spojrzenie na młodzieńca, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, równie jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę jaką do ciebie zaniosę i ty pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Dyana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej poleciłeś, na który ona sama zezwoliła.
Dyana złożyła ręce i łkać poczęła.
Tyle odpowiedzieć mogła Bussemu.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał albowiem, że za porywcza przychylność dla pana de Monsoreau, córce jego zgotowała nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— W rzeczy samej, ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy masz chęć dotrzymania słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego, mianowicie szlachcica i sam to hrabio czujesz najlepiej. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!... — mówiła Dyana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność powiedzieć, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem ujrzenia ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja się lękam tego człowieka; mój ojciec nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przenikam kata.
— Dyano, Dyano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili zatrzymywała; tak lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślonem? Panie baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym twoją niewinną ocalił córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele przebaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy — a ja!
Zmieszany pomimowolnem zapomnieniem się, Bussy błyskawicą oczów zakończył zdanie.
Dyana pojęła je zupełnie, a może lepiej niżby je całe wymówił.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż? Tak więc mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś odemnie, powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie, albo daremną, jest twoja trwoga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Dyana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Jak widzę — rzekł Bussy — cokolwiek mówię, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moję ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie. Wypełniłem moję powinność i nic więcej nie mam do działania. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, oddalam się, już nie ujrzysz mię więcej.
— A!... — wykrzyknęła Dyana, chwytając za rękę młodzieńca — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział chęć moję należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Dyany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej mi niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Dyany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązaną dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.


Rozdział XIII.
Jak przebudził się brat Gorenflot, i jak go przyjęto w klasztorze.

Zestawiliśmy naszego przyjaciela Chicota, przy śpiącym i swobodnie chrapiącym Gorenflocie; dał on znak oberżyście, aby się oddalił i światło zabrał z sobą, w przody mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że sam wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhomet ważną zauważy, okoliczność, że zwykle mnich je i pije a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Ztąd Chicot, mógł być pewnym, że oberżysta ust nawet nie otworzy, wszystko pokryje tajemnicą i postąpi jak mu zalecono.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen zarazem.
Dowód oczywisty, że sumienie i żołądek musiały być przeładowane.
Wyrazy wymawiane przez sen, połączone razem, tworzyły dziwną mieszaninę wymowy duchownej i maksym światowych.
Mimo tego, Chicot uważał, że w zupełnej ciemności trudno mu będzie przebrać Gorenflota tak, aby przebudziwszy się, nie mógł domyślać się co zaszło; po ciemku, mógł udeptać mnicha i przez ból przebudzić z sennego letargu.
Podmuchał więc na węgle w kominie, ażeby nieco rozjaśnić izbę.
Gdy Chicot dmuchał, Gorenflot przestał chrapać i mówił przez sen.
— Bracia moi! jak straszny wiatr, to gniew Boży, to wyziew, który mi daje natchnienie.
I znowu chrapał.
Słysząc, że znowu śpi, Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Bru! bru! to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał zatrudnienie i czekał chwilę.
— Bracia, znacie moje gorliwość — mówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia Gwizyusza.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna.
— Co pewna?... — zapytał Chicot podnosząc mnicha, aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy jak wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i brat Gorenflot pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
To nie obliczone poruszenie spowodowało, że mnich jedno oko otworzył i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz rękami.
— A! to pijany — rzekł Chicot kończąc wdziewanie habitu, i zarzucając mnichowi kaptur na głowę.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystyan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz mi wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moję — mruczał mnich i wiatr z północy, jaki zesłał, zmienił się w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety, aby z nich zrobić poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął obok towarzysza biesiady.
Dzień biały i głos chrapowaty gospodarza łającego kuchcików, ledwie zdołały przebić ciemną mgłę snu, jaka Gorenflota otaczała.
Zaledwie zdołał się podnieść i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez palce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie, a to tak naturalnie, iż mógł złudzić każdego.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha biały dzień, a ja widzę tu noc spędziłem.
Później zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni, o czem Chicot zapomniał.
— To szczególniejsza — mówił — śniło mi się żem umarł i że mię obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen obwinął się białym obrusem, który był poplamiony winem czerwonem.
— Szczęściem, że to tylko sen — mówił Gorenflot spoglądając w około siebie.
Na raz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— Ślicznie być pijakiem!... — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota. A jak to dobrze tak spać. A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby on spał na prawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi dobrze poradził.
Chicot jeszcze mocniej począł chrapać, a głos jego podobnym był do dźwięku trąby.
— Nie — rzekł Gorenflot — toby mu nadało wyższość nademną. Ja bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć; fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. A! gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, lekko wyjął z kieszeni dobrze nabitą kieskę i schował za koszulę przy piersiach.
Potrzebną była ta ostrożność, albowiem Gorenflot zbliżył się do swego przyjaciela i szeptał te melancholijne wyrazy:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić talara; ale że jego sen szanuję... muszę wziąć sam.
To mówiąc, brat Gorenflot, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— To szczególniejsza!... — rzekł — nic nie ma w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot tym czasem wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jednę z kieszeni zwierzchniej swojej sukni.
— I w kapeluszu nic nie ma; to mię zadziwia, bo Chicot chociaż trefniś, ale ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, który mu na pół twarz przedzielił; zapomniałem o twojem kratowanem odzieniu.
I wśliznął weń rękę, zkąd pustą kieskę wyciągnął.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię nic rzekłszy słowa do gospodarza i uciekł w końcu.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował do kieszeni i opierając się w oknie, gdzie promień słońca zaglądał, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąść mogli; przecież Gorenflot nie myślał o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej więcej płodna imaginacya.
Ujrzawszy zdała bramę klasztorną, znalazł ją więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Kiedy wychodził z ulicy świętego Jakóba, ruch pomiędzy zakonnikami, powstały w chwili ujrzenia go, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem biedny, zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Idąc, wytężył uszy ku braciom, którzy nie mieli widać ochoty z nim rozmawiać.
— Niestety!... — rzekł Gorenflot — już nie poznają mię więcej, jestem jak owca wypędzona z owczarni.
Nakoniec, jeden ośmieli! się odezwać:
— Biedny bracie!
Gorenflot westchnął i wzniósł oczy w górę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— A! mój Boże!
— A! mój Boże — dodał trzeci — kazano abyś jak powrócisz, natychmiast szedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I więcej umarły, niż żywy, wszedł do klasztoru.
— A! to ty?.. — zawołał brat furtyan, pójdź, pójdź prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, nie prowadził, ale ciągnął do mieszkania przeora.
Tam znowu drzwi się za nim zamknęły.
— A! to ty — rzekł opat.
— Wielebny — mruczał mnich.
— Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Za nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, wszak prawda?..
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich — którego czoło zimnym pokrywało się potem.
— A!... bracie — zawołał opat — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Nie ma potrzeby. Twoje wyjście...
— Nie ma potrzeby — pomyślał sobie Gorentlot — tem leniej, bo sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówił Opat.
— Chwila szalu i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty za wielkie, są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakim wyjściu mówiłeś.
— O wyjściu dzisiejszej nocy.
— Za klasztor?... — zapytał mnich bojaźliwie.
— Nie, do klasztoru.
— Do klasztoru... ja?...
— Tak, ty.
Gorenflot w nos się podrapał, pojął, ze coś cudownego się stało.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość!. — rzekł do siebie Gorenflot — zatem byłem i śmiały?...
— Raczej, mój synu, nie rozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy krwistemu przebaczać temperamentowi — ja się poprawię, mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojnym o nas i o ciebie zarazem. Gdyby to jeszcze było między naszymi, to nic.
— Jakto! — rzekł Gorenflot — więc to było na świecie?...

-Jakby na świecie, bo pomiędzy naszemi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej nie zapomnieli mowy.
— Z mojej mowy?... — zapytał zdziwiony Gorenflot.
— Przyznaję, że była piękna, przyznaję, że oklaski mogły cię upoić, że zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę; lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę, to sam przyznasz, że za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których wyraz podziwienia zajaśniał.
— Teraz — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał, który wre w twoich piersiach, zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie tyle jest oczów złośliwych. Życzyłbym ci uwolnić się od nich.
— Gdzie, mój ojcze?... — zapytał Gorenflot, pewny, że koza go czeka.
— Na prowincyę.
— Wygnanie! — zawołał Gorenflot.
— Pozostając, możesz doznać co gorszego, mój bracie.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony wiecznem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie wieczne, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za niespanie w klasztorze.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, mój bracie, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincyi; to, co mówiłeś, niebezpiecznem jest i niepodobnem przed oczyma króla; na prowincyi zaś snadnem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bracie Gorenflot, bo może być zapóźno i kto wie, czy łucznicy nieotrzymali rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich, trwożnie zataczając oczyma, albowiem nie pojmując, o co rzecz chodzi, nie mógł zważyć wielkości winy — łucznicy!.. mówisz, i cóż ja uczyniłem łucznikom?.
— Prawda, ty z niemi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
— Alboż mnie oskarżono? — rzekł brat Gorenflot.
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać, wielebny ojcze?... Łatwo to mówić, z czego będę żył, skoro wyjadę?..
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu i w tem masz środek utrzymania. Z kwesty, dawniej drugich żywiłeś, teraz karm sam siebie, prócz tego, bądź spokojny; system, jaki rozwinąłeś, wielu ci zyska na prowincyi stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, pchnął go z lekka, ale tak przecież, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam, całe zgromadzenie czekało brata Gorenflot.
Zaledwie ukazał się, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
Uszanowanie zaszło tak daleko, że chciano go w nogi całować.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — inny mówił zakonnik, ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfred de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł znów inny, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, w końcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jakby anioł mściciel pokazywał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wyśliznęło mu się z ust, za bramą:
— Powaryowali, czy co?... Jeżeli nie oni, to chyba ja zgłupiałem.


Rozdział XIV.
Jak brat Gorenflot wmówił w siebie, że jest lunatykiem, i jak tę słabość opłakiwał.

Aż do nieszczęśliwego dnia, w którym na biednego mnicha spadło niespodziane nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładnego to jest: wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał świeżem odetchnąć powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież Bogu i kuchni klasztornej polecał siebie i po licznych krążeniach po mieście, wstępował pod „Bóg obfitości”, gdzie jałmużnę dawano w gotowiźnie i polepszał skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Pomiędzy najlepszych swoich przyjaciół liczył Chicota, z którym nie raz zjadł dobrą wieczerzę, albo śniadanie.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień a nawet po kilka razy; to znowu minęło piętnaście dni, miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, to procesyi, to podróży, a często i fantastycznych trefnisia wycieczek.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których jak dla dzieci wojskowych, dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni; dla tego, nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta i bez kwiatka apostolicznego, równie jak słowa Ś-go Łukasza:
„Szukaj, a znajdziesz.”
Gorenflot czuł się strudzonym nawet przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą było rzeczą, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie dlań obcego, ale strasznego, według słów przeora.
Biedny mnich nie był tak zręcznym, aby ukryć w twarzy uczucia swoje i zmienić postać przebraniem się; postanowił więc puścić się w bród i przeszedł bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby go łączniki, albo szwajcary nie napastowali.
Skoro dostał się na otwarte pole, o pięćset kroków od bramy miasta, nad brzegiem przekopu, zielonego pierwszą wiosenną trawką, kiedy wesołe słońce wzniosło się nad nim, cisza i spokojność obiegły w około, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Gdyby Gorenfiot miał cytrę i zawiesił ją napłaczącej wierzbie, mógłby być podobnym do owych hebrajczyków, którzy w Babilonie opłakiwali zniszczenie Jerozolimy i mógłby przypominać sławny wiersz: „Saper flumina Babiloni.”
Gorenflot tem bardziej wzdychał, że dziewiąta rano dochodziła, o której zwykle obiadowano w klasztorze, a to stosownie do zwyczaju zaprowadzonego w 1578 roku, gdy król Karol V-ty obiadował o ósmej, zaraz po mszy.
Łatwiej by było pouczyć ziarna piasku na brzegu morza, aniżeli wypowiedzieć sprzeczne myśli, jakie się rodziły w głowie zacnego kwestarza, skoro był na czczo.
Pierwszym pomysłem, a nie prędko mógł go pokonać, było, aby powrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Pokonawszy tę myśl, przeszło kwadrans w mózgu wiercącą, przyszła mu nowa, więcej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości” poszukać tam Chicota a znalazłszy go, przełożyć okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela pensyi stałej.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą dobrze rozważał.
Nakoniec nowa a śmiała idea podniecać go poczęła; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Mesle i kwestować na swój rachunek zacznie.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; obudzał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono; przesuwały mu się przed oczyma dary, pobożne twarze i napełnione sakwy.
Przyznać trzeba, że myśli brata Gorenflot ustawicznie krążyły koło jadła i spoczynku, tych dwóch patronów szatana, którzy w dzień ostateczny będą bronili spraw naszych.
Tymczasem, godny nasz mnich, skłaniał się ku nim, nie bacząc na swoję duszę.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan ten zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się na spotkanie łuczników, sierżantów i władz duchownych, nieprzyjemnych wcale dla włóczęgów.
Prócz tego, nowe niebezpieczeństwo groziło; kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie nie bardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle od bramy Bordelle ujrzał jeźdzca.
Mężczyzna ten zsiadł z konia, przed domem odległym od Gorenflota na jakie pięćset kroków zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo zazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę, jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni; znowu zniknął przed oczyma mnicha.
— Zapewne jakieś czaty — pomyślał Gorenflot. — Gdybym się nie bał łuczników, wiedziałbym co uczynić.
W tej chwili, jeździec będący na czatach, ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem, z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Gorenflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, zachwiał się na koniu, jakby go nagle siły odbiegły.
Usłyszał bowiem tentent koni pochodzący z bramy miejskiej.
W rzeczy samej, trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie przybrał postawę Strzelca na czatach.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która nie zasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak minął, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot — okoliczność ta musi mi korzyść przynieść. Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu, Gorenflot skierował się ku domowi; zbliżając się do niego przypominał sobie w myśli: rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających; następnie mówił do siebie:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach, stracił odwagę i nie nos ale ucho podrapał.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął.
Jak na mnicha był to wielki postęp, lecz już w owym czasie mówiono: potrzeba, matką przemysłu.
— Dobra myśl — powtórzył — i bardzo dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dla tego pewnie jałmużny opatrzy. Kiedy spotkam jakiego uczonego zapytam go: czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co mi uczony przykaże, i tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś żadnego uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem sobie śniadanie.
Dla dokonania zamiaru, Gorenflot stanął przy murze i czekał.
W pięć minut, drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz” i pięć „Zdrowaś” mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął zdumiony mnich.
— Do dyabła! gdzie idziesz, przyjacielu? — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, ja wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Gdzie stanę. Ale ty przyjacielu, skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, muszę cię mieć w podejrzeniu.
— W jakiem?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus, Marya! jabym ciebie miał szpiegować? Boże! widziałem cię i tyle...
— Widziałeś?
— Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot; chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— No, kochanku, powiedz mi, co tu robisz za miastem?
— Niestety! panie Chicot, jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się, wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który za wielkie nieszczęścia na litość zasługuje.
— Moi bracia — rzekł — odepchneli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to za co?
— Słuchaj panie Chicot — — odpowiedział mnich kładąc rękę na sercu — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, ja nie wem za co.
— Możeś kochanku dzisiejszej nocy miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie do woli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja od wczoraj robiłem.
— Tak wiem, od ósmej do dziesiątej; ale potem, od dziesiątej do trzeciej....
— Jakto! od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
— Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Gdzie idę, ty mnie pytałeś?
— Tak, pytałem.
— I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę — rzekł do siebie Gorenflot.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Aristoteles.
— Straszne były rzeczy w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż ciebie uwiężą.
— Chicot!... — zawołał Gorenflot — ty mi oczy otwierasz; czy ja zupełnie byłem obudzony?...
— Muszę ci powiedzieć, przyjacielu, że dziwnym mi się zdawałeś; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i przez sen mówisz.
— Jednak to pewna, żem się obudził pod „Rogiem obfitości.”
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!.. nic dziwnego?... wszak mówisz, że z tamtąd wyszedłem o dziesiątej?...
— Tak, ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś drzwi zostawił otworem i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że mi było zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Jakto!... czy prawda?... — zapytaj pana Bonhomet.
— Pana Bonhomet?...
— Tak, bo on ci drzwi otwierał. Nawet powiem ci, że powróciwszy, sapałeś z dumy, a ja tobie mówiłem: A fe!... duma szpeci człowieka, a mianowicie, gdy kto jest zakonnikiem.
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z powodu twej mowy, z pochwał, udzielonych przez księcia Gwizyusza i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz wszystko rozumiem — odpowiedział Gorenflot.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u dyabła?.. Na zgromadzeniu „Świętej Jedności”, wszak prawda?...
Gorenflot opuścił głowę na piersi i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... — zapytał Chicot — co to znaczy?...
— To znaczy, panie Chicot — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materyą do tego stopnia, iż kiedy ciało usypia, duch działa, i mimo uśpienia, zmusza je do czynności...
— A!.. to cudowne — rzekł Chicot — powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, giestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nie naturalnego. „Vade, retro satanas.”
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz, Chicocie?... — zawołał Gorenflot. — „Tu quoque Brute?...” tegom się nigdy po tobie nie spodziewał.
I rozpaczając chciał stłumić łkanie.
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą i rzekł?...
— Coś mówił?...
— Kiedy?...
— Teraz.
— Niestety!... ja nie wiem; o mało nie zwaryuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przynajmniej przeor zalecił.
— W którą stronę?.. — zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba — odpowiedział.
— I idziesz...
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce w górę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Ja ci coś lepszego zrobię.
— Zobaczymy.
— Mówiłem ci, że będę podróżował.
— Prawda, mówiłeś...
— A więc biorę cię z sobą.
Gorenflot spojrzał na gaskończyka nieufnie, jakby nie wierzył wyświadczonej łasce.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę ja wcale nie wchodzę. Czy przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?..
— Patrzaj — odpowiedział Cbicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?..
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zabiłbyś go.
— A zatem co począć?... — zapytał Gorenflot z kłopotem.
— Rzecz bardzo prosta; ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak pić lubisz, zatem, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem: tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Tutaj, wznieś oczy w górę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi była oberża.
a mnich idąc za kierunkiem ręki Chicota, wyczytał:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina.”
Trudno opisać zmiany, jaka zabłysła twarz Gorenflota; postać rozpromieniła się, oczy zaiskrzyły i gęba ukazała dwa rzędy białych i głodnych zębów. Nakoniec, wzniósł dziękczynnie ręce do góry, podskoczył i zaśpiewał:

To rozkosz prawdziwa

Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i wina

Na świecie nie chcę żyć.

— Wybornie!... zawołał Chicot, nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem osła dla ciebie poszukam.

Koniec tomu drugiego.


Rozdział I.
Jak brat Gorenflot podróżował na ośle, nazwanym Panurgus, i dowiedział się wiele rzeczy, o których nie wiedział.

Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, nie pospolitą, okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości” dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicot dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Gorenflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wolem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
W owym czasie, za podobnego osła płaciło się dwadzieścia franków.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwierzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosek — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus”.
Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosem, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chicota tak był rozkazujący, a prócz tego, było w nim przyrzeczenie popasa, że Gorenflot nie tylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melun!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach osła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak Chicot utrzymywał.
Skoro Chicot dosiadł swojego koma, jak dzielny jeździec, obadwa nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystając z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze swojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwanaście dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osia i dla mnicha.
Chicot potrząsł głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, abym o ważnej uprzedził rzeczy. Do milion dyabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Chicot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dla tego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem. Alboż ja nie jadę dla rozszerzania wiary dla twojej przyjemności? Im wolniej będziemy jechali, tem bardziej wiara się rozszerzy, im wolniej pojedziemy, tem lepiej się ubawisz.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawił w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta chciałbym je z paryzkiemi porównać. Cóż na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł gaskończyk — jechać potrzeba jak najśpieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na swego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą, na koniu, aby jak utrzymywał, wygodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, po« stanowił trzymać się grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osie! rycząc, biegł z tylu.
W pierwszych chwilach, bał się Gorenflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, albowiem zatrudniony był usadowieniem się, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał na Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając konia ostrogą.
— Jakto nie ze wszystkiem! — zawołał mnich — na co zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopem! — odpowiedział gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopem; ale je o krok zupełnie nie zadawalniał jeźdzca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Powiedz mi panie Chicot — zapytał czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię — Naprzód! naprzód. — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy, stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensyi do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie nie zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Panurgus już nie ma sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazyi człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, aby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy mula.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, za cóż tak ciężko mnie karzesz?
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagle, że biedne zwierzę, o mało nie padło na przednie nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, nie łatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
— Co to za człowiek? — pomyślał sobie Gorenflot — czy go wściekły pies ukąsił?
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześliznął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł staczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzią, przecież niechcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździć, każemy sobie upiec wieprzowiny, z parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— Czy nie żartujesz?... -zapytał mnich uradowany.
— Bynajmniej.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się. oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, i od tyłu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy.
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy spiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutno!...
I wydał ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie obce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt dług1 i gruby zarazem.
Panurgus chociaż osioł, uważał co się dzieje w około niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jego grzbietowi. Spojrzał na Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.
Gaskończyk zabrał kij z sobą.


Rozdział II.
Jakim sposobem Gorenflot zamienił osła na muła, a muła na konia.

Przeszkody, stawiane ze strony Gorenflota, miały swój kres, przynajmniej na dzisiaj.
Po małym spoczynku puszczono się w drogę, i zatrzymano następnie, o trzy ćwierci mili, w sąsiednim zajeździe.
Chicot kazał sobie dać pokój, którego okna wychodziły na drogę, a następnie zastawić wieczerzę; jadło nie było jednak głownem zatrudnieniem trefnisia, albowiem jadł pół gębkiem, a patrzył i słuchał całemi siłami.
Ta baczność trwała do godziny dziesiątej wieczorem, poczem Chicot polecił dać podwójną porcyę owsa koniowi i osłowi i zapowiedział wyjazd o świcie.
Słysząc to Gorenflot, zaledwie od godziny uśpiony, osobliwie po dobrej wieczerzy i wybornem winie, ciężkie wydał westchnienie.
— O świcie?
— A cóż u licha!... — zawołał Chicot — przecież o tej godzinie przywykłeś wstawać.
— Po co?
— Na pacierze.
— Ja byłem uwolniony przez przeora od pacierzy.
Chicot wzniósł ramiona i wyraz „próżniaki“ skonał na jego ustach.
— Tak, próżniaki — odparł Gorenflot — ale dlaczego?
— Człowiek jest stworzony do pracy — rzekł treściwie gaskończyk.
— A mnich do spoczynku — zakończył braciszek, albowiem mnich jest wyjątkiem z pomiędzy ludzi.
Zadowolony tą odpowiedzią, Gorenflot odszedł z powagą i położył się na łóżku, jakie Chicot, pragnąc mieć oko na niego, we własnym kazał usłać pokoju.
Nazajutrz, o świcie, gdyby Gorenflot ciężkim snem nie zasypiał, mógłby był widzieć jak Chicot wstaje, zbliża się do okna i z za firanek robi spostrzeżenia.
Nagle trefniś cofnął się i gdyby mnich nie spał, słyszałby był tentent trzech mułów na bruku.
Chicot poszedł do Gorenflota, wstrząsnął nim, aż ten oczy otworzył.
— Czyż i chwili nie dasz mi spokojności?... — rzekł mnich, który spał jak zabity od sześciu godzin.
— Dalej, dalej — mówił Chicot — ubieraj się i jedźmy.
— A śniadanie?... — zrobił mnich uwagę.
— Zjemy na drodze do Montereau.
— Co to za Montereau?... — zapytał mnich zupełnie nie znający geografii.
— Montereau jest miasto, w którem się jada śniadanie, to dla ciebie dosyć.
— Dobrze, dobrze — zwięźle odrzekł Gorenflot.
— A teraz braciszku, idę płacić za nocleg i jeżeli za pięć minut nie będziesz gotów, jadę bez ciebie.
Chociaż strój mnicha nie wielki, potrzebował nań przecież sześć minut, przybywszy więc do bramy, ujrzał Chicota już w drodze.
Zakonnik podciął Panurga, a ten zachęcony podwójną, porcyą owsa, dobrowolnie zaczął biedź galopem i tym sposobem wkrótce jechał obok gaskończyka.
Chicot siedział prosto na koniu, co chciał naśladować Gorenflot i wyciągnąwszy szyję, ujrzał trzech mułów trzech jeźdzców, zjeżdżających ze wzgórza.
Mnich westchnął ciężko pomyślawszy jak przykro jest, gdy obcy wpływ działa na nas.
Tym razem, Chicot dotrzymał słowa i śniadano w Montereau.
Dzień był bardzo podobny do poprzedzającego i prawie te same sprowadził przygody. Krótko opowiemy jego szczegóły, tem pewniej, ze Gorenflot zupełnie na los się spuścił i mało go obchodziło, gdy Chicot utracił zwyczajną sobie wesołość, czego powodem było, że stracił z oczów podróżnych, za któremi gonił, i dlatego źle wieczerzał, a nawet i spał nie dobrze.
Gorenflot jadł i pił za dwóch, śpiewał wesoło, a Chicot na wszystko był obojętnym.
Zaledwie zaświtało, powstał, poruszył swoje go towarzysza i obadwa wsiadłszy na swoje wierzchowce puścili się kłusem, następnie zaś galopem.
Wszystko daremnie, mułów nie było widać. Około południa; osioł i koń były wykończone Chicot udał się przy moście Villeneuve-le Roi do wynajmującego konie.
— Czy nie widziałeś — zapytał — trzech ludzi jadących na mułach, którzy powinni byli tędy rano przejeżdżać.
— Rano? nie panie — odpowiedział wynajmujący konie — zdaje mi się, że wczoraj.
— Wczoraj?
— Tak, o siódmej w wieczór.
— Widziałeś ich?
— Tak, jak zwyczajnie podróżnych.
— Nie domyślałeś się jakiego są stanu?
— Jeden zdawał się panem, drugi zaś służącym.
— To oni!... — rzekł Chicot dał mu talara, Następnie, mówił do siebie:
— Wczoraj wieczór, o siódmej, do licha! wyprzedzili mię o dwanaście godzin. Nie traćmy czasu. Odwaga!
— Słuchaj, panie Chicot — rzekł mnich — odwaga, ale pewno nie ma jej mój Panurgus.
W rzeczy samej, biedne zwierzę chwiało się na nogach i udzielało swojej słabości mnichowi.
— I twój koń nie w lepszy na stanie — rzekł Gorenflot.
Biedne zwierzę skutkiem pośpiesznego biegu, stało spocone i pieniło się okropnie.
Chicot obejrzał osła i konia i zdawał się podzielać zdanie towarzysza.
Gorenflot odetchnął, gdy nagle odezwał się Chicot:
— Mój bracie — rzekł — idzie o wielki cel.
— Zapewne dążymy doń od kilku dni — zawołał Gorenflot, którego twarz zmieniła się nim całe usłyszał zdanie.
— Musimy się rozłączyć — rzekł Chicot biorąc jak to mówią wstępnym bojem wołu za rogi.
— Ba... — odrzekł Gorenflot — zawsze żarty, dlaczego mamy się rozłączać?
— Braciszku, ty lubisz jeździć powoli.
— A! przez Boga żywego — odpowiedział Gorenflot — pędzimy jak wiatr, i ty mówisz, że jedziemy powoli; wszakeśmy pięć godzin wciąż galopowali.
— To nie dosyć. — A więc jedzmy: prędzej będziemy jechali, tem prędzej staniemy; bo sądzę, że gdzieśkolwiek będzie kres naszej podróży.
— Mój koń iść nie może i twój osioł sił nie ma.
— A więc cóż czynić?
— Pozostawimy je tutaj, a zabierzemy z powrotem.
— Więc myślisz iść na piechotę?
— Bynajmniej, pojedziemy na mułach.
— A zkąd je weźmiemy?
— Kupimy.
— Dalej więc — rzekł Gorenflot z westchnień — jeszcze tę ofiarę uczynię.
— Dobrze.
— Więc staraj się o muły.
— Wybornie, braciszku, zaczynasz się poprawiać; niech gospodarz ma staranie o moim Bayardzie i o twoim Panurgu, a ja tymczasem pójdę za mułami.
Gorenflot wcale się nie zmartwił; przez cztery dni posiadania Panurga, poznał nie przymioty, ale wady jego, z których najgłówniejszemi były: lenistwo, upór i obżarstwo.
W tym względzie, Gorenflot widział niejakie do siebie podobieństwo z Panurgiem, tylko że prócz tego, mnich był samolubem i nie tyle go bolał rozdział z rumakiem, jak myśl rozdzielenia się z Chicotem i z jego pieniędzmi.
Chicot powrócił z dwoma mułami, na których dnia tego ujechali dwadzieścia mil, tak, że wieczorem stanęli przed zajazdem i zastali tych, których gonili.
— A! — odetchnął.
— A! — powtórzył mnich.
Wprawne oko gaskończyka nie mogło poznać siodeł, ni jeźdzców, bo muły były zupełnie rozebrane, a jeźdzcy zniknęli.
Co więcej, mułów otoczyli ludzie nieznajomi i zdawali się oglądać; pomiędzy niemi był masztalerz i stajenny Franciszkanów, oglądający im nogi i uszy.
Drżenie przebiegło po ciele Chicota.
— Zbliż się do Franciszkanów — rzekł do Gorenflota — mnich z mnichem może mówić poufałej i zapytaj się, zkąd są te muły? potem spytaj, czy chcą je sprzedać i jaka ich cena? Dowiedziawszy się tego wszystkiego, powracaj.
Gorenflot chcąc zaspokoić swojego przyjaciela, pobiegł spiesznie i powrócił niedługo.
— Otóż wszystko wyjaśnione — rzekł.
— Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Cóż u licha! na drodze do Lyonu — odrzekł Chicot — ale mnie o co innego chodzi.
— Mówiłeś mi, że chcesz wiedzieć co się stało z właścicielami mułów.
— Tak, i...
— Ten, który zdawał się panem....
— Dobrze.
— Udał się ku Avignon drogą skróconą, jak się zdaje przez Chateau, Chinon i Privas.
— Sam?
— Jakto, sam?
— Czy sam udał się w tę drogę?
— Z lokajem.
— A drugi służący?
— W dalszą pojechał drogę.
— Ku Lyonowi?
— Ku Lyonowi.
— Wybornie. Dla czego pan udał się ku Avignon? Ja myślałem, że pojedzie do Rzymu — zastanowił się Chicot, jakby mówił do siebie — lecz pytam cię o rzeczy, o których wiedzieć nie możesz — dodał.
— Jakto nie mogę wiedzieć?
— A ty zkąd?
— Wiem, że do Avignon, bo jego Świętobliwość Grzegorz XIII-ty do Avignonu przysłał legata pełnomocnego.
— Teraz rozumiem. A muły?...
— Muły, ponieważ były zmęczone, sprzedano masztalerzowi, który chce odprzedać je Franciszkanom.
— Za ile?...
— Za piętnaście pistolów.
— A jakże dalej pojechali?...
— Na koniach, które kupili.
— Od kogo?...
— Od przechodzącego tędy kapitana.
— Na szatana!.. — zawołał Chicot — wybornym jesteś człowiekiem i od dzisiaj dopiero wiem, co wart jesteś.
Gorenflot na pięcie się wykręcił.
— Teraz — rzekł Chicot — skończ, co zacząłeś.
— Cóż mam czynić?...
Chicot zarzucił uzdeczkę na mnicha.
— Zapiać dwadzieścia pistolów Franciszkanom, i przyprowadź tu muły; zapewne ci odstąpią.
— Zapewne; a nie, to pójdę na skargę do gwardyana.
— Wybornie.
— A jak dalej pojedziemy?.. — zapytał Gorenflot.
— Na koniach.
Mnich podrapał się w głowę.
Chicot mówił:
— Dalej, dalej, mój koniuszy.
— Nie wielki zaszczyt — odrzekł Gorenflot — gdzież ciebie znajdę?..
— Na placu.
— Więc mię czekaj.
Mnich udał się do Franciszkanów, Chicot przeszedłszy wązką uliczkę, wszedł na rynek miasteczka.
W oberży, pod „Śmiałym kogutem”, zastał owego kapitana, u którego kupiono konie, pijącego wino, a zabrawszy z nim znajomość, przekonał się o tem co mu powiedział Gorenflot.
Za chwilę, taka pomiędzy niemi nastąpiła zażyłość, że z największą chęcią odstąpił naszemu trefnisiowi parę koni, za trzydzieści pięć pistolów.
Szło tylko o kupno siodeł i uzdeczek, lecz Chicot z wielką radością ujrzał powracającego mnicha, niosącego na ramieniu dwa siodła a w ręku dwie uzdeczki.
— Co to masz, bracie? — zapytał.
— Siodła i uzdeczki z mułów.
— Zatem je zatrzymałeś, przyjacielu?... — zapytał Chicot z uśmiechem.
— Jak wadzisz.
— A muły?...
— Odprzedałem.
— A zapłacono ci?
— Oto pieniądze.
I Gorenflot brząknął pieniędzmi w kieszeni.
— Na Boga! — zawołał Chicot — braciszku, ty jesteś wielkim człowiekiem.
— Tak sobie — odpowiedział Gorenflot ze skromnością.
— No, dalej do dzieła!..
— Ale mi się pić chce — odparł mnich.
— Pij, a ja będę siodłał konie; tylko pij nie wiele.
— Butelkę tylko.
— Niech będzie butelka.
— Gorenflot wypił dwie i resztę pieniędzy powrócił Chicotowi.
Już Chicot chciał pozostawić mnichowi resztę pieniędzy, lecz przyszło mu na myśl, że chcąc posiadać posłuszeństwo zacnego braciszka, trzeba go wciąż utrzymywać zawisłym. Za nim mnich postrzegł jego zamysł, wziął pieniądze i wsiadł na konia.
Gorenflot to samo uczynił z pomocą remontowego kapitana, który, jako pobożny, podtrzymał mu strzemię i w zamian za to, otrzymał duchowne błogosławieństwo.
— Na szczęście — rzekł Chicot, puszczając się galopem, konie są zdrowe.
Gorenflot widząc wieczerzę przed sobą, popędzał konia, a chociaż wprawniejszy w konnem jeżdżeniu, bo nie trzymał się grzywy i ogona, jak dawniej, pochwycił się za siodło i pędził na równi z Chicotem.
Wreszcie, ponieważ przekładał galop nad kłusa, ilekroć Chicot miarkował jazdę, on go wyprzedzał i pędził.
Szlachetne usiłowania nie bywają bezowocne i nazajutrz wieczorem, pod Chalons, Chicot ujrzał znowu Mikołaja Dawid, zawsze przebranego za lokaja i razem z nim prawie ósmego dnia po po wyjeździć z Paryża, wjechał do Lyonu.
Było to prawie w tym samym czasie, kiedy Bussy, Saint-Luc i jego żona przybyli do zamku de Meridor.


Rozdział III.
Jak Chicot i jego towarzysz stanęli w zajeździe pod Łabędziem i jak ich przyjął gospodarz.

Pan Mikołaj Dawid, przebrany za lokaja, skierował się na plac Terreaux i wybrał najlepszy zajazd, pod znakiem „Łabędzia!“.
Chicot, widząc jak zajeżdża, zatrzymał się na chwilę, aby się przekonać, czy znalazł miejsce czy tam się zatrzyma.
— Jak ci się podoba zajazd pod „Łabędziem?“ — zapytał gaskończyk swego towarzysza podróży.
— Dlaczego nie?... — odpowiedział.
— Udaj, się tam, zażądaj osobnego pokoju i powiedz, że czekasz na swego brata; ja będę się czas niejaki przechadzał i przyjdę, gdy noc zapadnie. Tymczasem, poznaj dobrze rozkład domu i czekaj na progu, abym nie błądził i do obcych łudzi nie pukał. Rozumiesz?
— Zupełnie — odrzekł Gorenflot.
— Wybierz pokój obszerny, wesoły i jeśli można przyległy pokojowi podróżnego, który dopiero co przybył; staraj się, aby okna wychodziły na ulicę nie wymieniaj mojego nazwiska i złote góry obiecuj kucharzowi.
— Z chęcią wszystko uczynię.
W rzeczy samej, ze wszystkiego wywiązał się Gorenflot.
Gdy obrał stancyą i noc zapadła, poszedł po Chicota.
Przebiegły mnich zrobił uwagę, że chociaż ich stancya na innem jest piętrze jak Dawida, przez cienką tarcicę można dziurę przewiercić, jeżeli tego potrzeba zajdzie.
Chicot słuchał z uwagą, a patrząc na słuchacza i mówcę, rzecby można, że jeden wnika w drugiego.
Skoro mnich skończył, Chicot rzekł:
— Za to wszystko godzien jesteś nagrody i dzisiaj na wieczerzę będziesz miał wino Xeros, daję ci na to słowo honoru.
— Nie znam smaku tego wina, ale musi być wyborne — odrzekł Gorenflot.
— Co u licha!... — odrzekł Chicot zajmując mieszkanie — ja ci powiadam, że za godzinę je poznasz.
Potem przywołał gospodarza.
Zarzuci ktoś może, że opowiadający ty historyę, za nadto włóczy swoich bohaterów po oberżach i zajazdach; lecz zupełnie nie jest to wina autora, że jedne z osób działających podróżują unikając gniewu króla, inne gonią za kochankami i że dla tego, jedne udają się na północ, drugie na południe.
Prócz tego w czasie, o którym mówimy, drogi były niegodziwe i długie, dla tego też musiały być zajazdy.
Nie było table d’hôte, ale karczmy, oberże i hotele.
Zajazd, w którym znajdował się Chicot, nazywano hotelem.
Przyzwany gospodarz, oświadczył, że będąc zajęty dawniej przybyłym, później dopiero spełni nowych gości żądania.
Chicot odgadł, że tym gościem był adwokat.
— Co oni z sobą mówią?... — zapytał Chicot Gorenflota.
— Czy sądzisz, że gospodarz i gość są w zmowie?
— Nie inaczej; ta figura, którąśmy spotykali i...
— Gospodarz rozmawia z człowiekiem przebranym za lokaja.
— Zapewne; ale on zmienił odzież na czarne ubranie.
— Tem widoczniej, że gospodarz do intrygi należy.
— Czy chcesz — zapytał Gorenflot — abym wybadał jego żonę?
— Wolę, żebyś się przeszedł po mieście.
— A wieczerza?... — zagadnął Gorenflot.
— Przygotuję tymczasem; a na drogę, masz talara.
Gorenflot przyjął talara z wdzięcznością.
Wyszedł więc, podkasawszy habit i schowawszy pieniądz do kieszeni.
Zaledwie Gorenflot opuścił pokój, aliści Chicot dużym gwoździem zrobił dziurę w podłodze, przez którą chociaż nie mógł dokładnie widzieć, mógł słyszeć doskonale.
Dostrzegł też i Mikołaja Dawida i gospodarza, jak z sobą rozmawiali.
Z prowadzonej rozmowy, Chicot usłyszał, że Dawid z wielką wiernością oświadcza nie dla króla i mówi o posłannictwie powiorzonem mu przez pana de Morvilliers.
Gospodarz słuchał z uwagą, i uszanowaniem; jednak można go było posądzać o obojętność, bo mało odpowiadał, a nawet przy wymawianiu niektórych wyrazów, znać było głęboką ironię.
— Ha!... — rzekł Chicot — czyby i gospodarz do Ligi miał należeć? przekonam ja się o tem.
Ponieważ nic ważnego nie działo się w pokoju Dawida, Chicot cierpliwie czekał przybycia gospodarza.
Drzwi się nakoniec otwarły.
Gospodarz wszedł z czapką w ręku, zawsze jednak zachował filuterną minę, taką samą jak w rozmowie z adwokatem.
— Siadaj pan — rzekł Chicot — i zanim do czegoś ważniejszego przystąpimy, posłuchaj mojej historyi.
Gospodarz zdawał się być niezadowolony z przemowy i skinieniem głowy dał znak, że nie usiądzie.
— Jak ci się podoba — rzekł Chicot.
Gospodarz skinął znów głową.
— Pan widziałeś mnie z zakonnikiem — mówił Chicot.
— Tak — odrzekł gospodarz.
— Ciszej, tego nie trzeba rozgłaszać; ten mnich jest wypędzony z klasztoru.
— Czyżby to był hugonota przebrany?
Chicot przybrał wyraz obrażonego.
— Hugonota! kto tu mówi o hugonotach? Wiedz, że ten mnich jest moim krewnym, a ja w mojej familii nie mam hugonotów. Powinieneś się pan wstydzić tego, co powiedziałeś.
— Ależ to widoczna, mój panie — odparł gospodarz.
— Panie gospodarzu, nigdy w mojej rodzinie nie było hugonoty. Ten mnich, przeciwnie, jest najzaciętszym nieprzyjacielem hugonotów, tak dalece, że popadł w niełaskę króla Henryka IH-go, który jak wiesz wspiera ich...
Gospodarz zdawał się wchodzić w położenie Gorenflota.
— Ciszej — rzekł kładąc palec na usta.
— Dla czego? czy tu czasem nie ma stronników królewskich?
— Lękam się tego — odrzekł gospodarz kiwając głową — nad nami mieszka podróżny...
— Taką rzeczą, musiemy uciekać, bo jak mówiłem, mój brat...
— Gdzież się udacie?
— Mamy dwa, albo trzy miejsca, wyznaczone przez pana La Hurièra.
— Jakto! więc go pan znasz?
— Ciszej! poznaliśmy się w dzień świętego Bartłomieja.
— Widzę, że pan i jego brat jesteście ludźmi świętemi; i ja znam pana La Hurièra. Nawet miałem chęć kupując ten hotel, jego imię jako znak zawiesić, na dowód przychylności; lecz, że hotel miał od dawna znak „Łabędzia” z krzyżem, lękałem się, aby nie stracił na dochodach. I cóż takiego pański brat uczynił?
— Był tak nierozsądnym, że mówił przeciwko hugonotom; mowa jego wielu słuchaczy zapaliła i dlatego, Jego królewska mość chciał go uwięzić.
— A wtedy?... — zapytał gospodarz z żywym interesem.
— Wziąłem go z sobą — odpowiedział Chicot.
— Dobrze pan uczyniłeś.
— Gwizyusz przyrzekł go wspierać.
— Jakto! Gwizyusz, wielki Gwizyusz?
— Nie inaczej.
— Kiedy tak — mówił gospodarz — skoro pan znasz Gwizyusza, znasz i to zapewne...
I ręką zrobił znak, po którym się poznawali należący do Ligi.
Chicot w czasie swojego pobytu w Klasztorze świętej Genowefy, widział wielekroć ten znak i wiedział jak nań odpowiadać.
— A pan znasz to?... — zapytał.
I zrobił znak ręką.
— Kiedy tak — rzekł gospodarz z zupełną przychylnością, jesteś pan jakby u siebie — dom mój uważaj za własny a mnie, za przyjaciela i brata. Jeżeli nawet potrzebujesz pieniędzy...
Zamiast odpowiedzi, Chicot pokazał sakiewkę, która chociaż nieco wypróżniona, przedstawiała jednak znaczną objętość.
Widok kieski zaokrąglonej zawsze jest miły, nawet temu, który nam swoję ofiaruje pomoc, bo jego dobre chęci nie tracą wagi a nie ma potrzeby własnych naruszać funduszów.
— Dobrze — rzekł gospodarz.
— Co więcej powiem jeszcze — dodał Chicot — aby cię zupełnie uspokoić: jeździmy za rozszerzeniem wiary i Święta jedność wyznaczyła nam na ten cel fundusze. Wskaż nam więc miejsce, gdzie bezpieczni być możemy.
— Nigdzie, tylko tutaj bezpieczni być możecie; ja wam za to ręczę.
— Lecz dopiero co mówiłeś o twoim gościu...
— Życzę mu, aby był spokojnym, bo jak tylko się przekonam, że nas podgląda, każę mu się wyprowadzić.
— Wszak pańskie nazwisko Bernouillet? — zapytał Chicot.
— Moje własne, znane pomiędzy wiernymi jeżeli nie w stolicy, to na prowincyi. Powiedz pan jedno słowo, a natychmiast każę mu się wynosić.
— Dla czego? — zapytał Chicot — pozostaw go pan w spokoju, lepiej mieć blisko nieprzyjaciela, bo łatwiej widzieć co robi.
— Prawda, prawda — odrzekł Bernouillet z podziwieniem.
— Zkąd pan wiesz jednak, że ten człowiek jest naszym nieprzyjacielem? mówię naszym — dodał gaskończyk z czułym uśmiechem — bo widzę, że braćmi jesteśmy.
— Tak, zapewne; ale ja sądzę...
— Powiedz pan.
— Naprzód, przybył za lokaja przebrany, następnie, wdział jakąś adwokacką odzież; myślę, że on nie jest tym, ani owym, albowiem widziałem pod płaszczem, który rzucił na krzesło, ogromny rapir. Prócz tego, mówił o królu, jak mało kto mówi, i w końcu prawił mi o posłannictwie pana de Morvilliers, który jak wiemy, jest ministrem Nabuchodonozora.
— Ja go nazywam Herodem.
— A ja Sardanapalem.
— Brawo.
— Widzę, że się rozumiemy — rzekł gospodarz.
— Kiedy tak, więc zostaję u ciebie — mówił Chicot.
— Bardzo dobrze.
— Lecz ani słowa o moim krewnym.
— Boże uchowaj!
— Ani o mnie.
— Za kogóż mię pan bierzesz? Ale ciszej, ktoś idzie.
Gorenflot ukazał się na progu.
— To on! szanowny człowiek! — zawołał gospodarz.
I odszedłszy do mnicha, zrobił znak należących do Ligi.
Znak ten zadziwił i strwożył Gorenflota zarazem.
— Odpowiedz, bracie — rzekł Chicot — nasz gospodarz wie o wszystkiem i do nas należy.
— Jakto, do nas należy? — zapytał Gorenflot.
— Należę do Ligi — rzekł Bernouillet półgłosom.
— Możesz więc odpowiedzieć.
Gorenflot uczynił znak, który uradował gospodarza.
— Ale — rzekł mnich, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy — obiecano mi wina z Xeres.
— Wino z Xeres, Malaga, Alicante, cała moja piwnica zacny bracie, jest na twoje rozkazy.
Gorenflot spojrzał najprzód na gospodarza, następnie na Chicota, w końcu w górę.
Nie pojmował co się święci; ale tak gościnnego przyjęcia nie mógł przypisać pokorze zakonnej.
Trzy dni z kolei raczył się winom: pierwszego dnia pił Xeres, drugiego Malagę, a trzeciego Alicanto; powtarzał przecież, że najlepiej lubi burgundzkie i Chambertin.
Tymczasem Chicot nie wychodził ze swego mieszkania i od rana do wieczora pilnował adwokata, Mikołaja Dawid.
Gospodarz przypisywał to obecności mniemanego rojalisty i wysilał się na tysiące dlań nieprzyjemności.
Mikołaj Dawid, który naznaczył miejsce spotkania Piotrowi de Gondy w hotelu pod znakiem łabędzia, nie chciał zmieniać mieszkania i zdawał się być nieczułym na wszystko.
Skoro tylko Bernouillet zamknął drzwi za sobą, Chicot udał się do swojej dziury, skąd przedstawił mu się widok, rozweselający jego samotność.
Dawid, nazajutrz po swoim przyjeździe, widząc niechęć gospodarza, odezwał się grożąc mu pięścią:
— Za pięć, albo sześć dni, za wszystko mi głupcze odpowiesz.
Chicot z tych wyrazów domyślał się, że Mikołaj nie opuści zajazdu, aż otrzyma odpowiedź legata.
Siódmego dnia, skoro gospodarz nalegał aby Dawid ustąpił z mieszkania, mówiąc, że go bardzo potrzebuje, lokator zachorował.
Gospodarz doniósł o tem Chicotowi.
— Dobrze, dobrze — rzekł Chicot zacierając ręce — kto wie czy przyjaciel Heroda nie wyniesie się na pole Elizejskie.
— Być może — odpowiedział gospodarz.
— Straszną ma gorączkę, z łóżka się zrywa, a prócz tego, je jak wilk i silny, że o mało mnie nie udusił; doktorzy nic tego pojąć nie mogą.
Chicot zamyślił się.
— Czy go pan widziałeś? — zapytał.
— Naturalnie, skoro mówię, że chciał mię udusić.
— Jakże wyglądał?...
— Był blady i krzyczał jak opętany.
— A co krzyczał?...
— Strzeźcie króla!... brońcie króla!..
— A!... nikczemnik!..
— Potem mówił, że czeka na pewnego mężczyznę z Avignonu i że go pragnie widzieć przed śmiercią.
— Patrzaj — rzekł Chicot — wszak mówi o Avignonie?...
— Co chwila...
— Daj go katu!..
— Byłoby śmiesznem, gdyby umarł.
— Zapewne; nie życzę sobie jednak, aby umarł przed przybyciem owego jegomości z Avignonu.
— Dlaczego?... czem prędzej umrze, tem prędzej nas od swojej obecności uwolni.
— Ale ja niechcę, aby ciało i dusza razem ginęły; może ten człowiek z Avignonu ma go wyspowiadać?
— Może to tylko gorączkowe urojenie, a on na nikogo nie czeka.
— Kto wie?... — odparł Chicot.
— Pan dobrym jesteś chrześcianiaem, zakończył gospodarz.
— Pismo Święte naucza: za złe, płać dobrem.
Gospodarz oddalił się.
Gorenflot, wolny od zatrudnień i trosk, zaczął tyć tak okropnie, że w ośm dni, schody trzeszczały pod nim i zdawały się być za wązkie.
Ani Dawid, ani Liga, nawet sam klasztor nie przeszły mu przez głowę, tylko wino burgundzkie znaczny odbyt miało, a gospodarz hotelu powtarzał:
— Ten gruby ojciec, to musi być żyjącym potokiem wymowy.


Rozdział IV.
Jak mnich spowiadał adwokata, a adwokat mnicha.

Nakoniec nadszedł dzień, który miał uwolnić zajazd od nieprzyjemnego gościa.
Pan Bernouillet wpadł do pokoju Chicota, śmiejąc się okropnie tak, że ten przez długi czas nie mógł domyśleć się co to znaczy.
— Umiera! umiera! — wołał oberżysta.
— Z tego się śmiejesz?... — zapytał Chicot.
— A to doskonały figiel.
— Jaki figiel?...
— Ja myślę, że pan mu go wypłatałeś.
— Ja, figiel choremu?
— Tak.
— O co chodzi, co się stało takiego?
— Co się stało? wszak pan wiesz, że przyzywał jakiegoś człowieka z Avignonu.
— A czy ten człowiek przybył?
— Przybył.
— Czy go widziałeś?
— Alboż choć jedna osoba przybywa tutaj, ażebym jej nie widział?
— Jakże wygląda?
— Ten z Avignonu? mały, szczupły, rumiany.
— To on! wymknęło się Chicotowi.
— Aha! to pan jego przysłałeś, jestem pewny.
— Więc przybył posłaniec! — zawołał Chicot, podnosząc się i pomuskując wąsa — opowiedz mi to panie Bernouillet.
— Rzecz bardzo prosta, jeśli tylko pan nie zrobiłeś tego figla. Może temu godzina, właśnie przybijałem haczyk do okienicy, słyszę tentent konia i widzę przed bramą małego człowieczka.
— Pan Mikołaj czy tu mieszka?.. — zapytał mię. — Wiesz pan, że się tak nazywa ten przebrzydły royalista.
— Tak panie — odpowiedziałem.
— Powiedz mu więc, że oczekiwana osoba z Avignonu przybyła.
— Bardzo dobrze, ale muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić.
— O jakiej?....
— Że pan Mikołaj, jak go nazywasz, umiera.
— Tem większa potrzeba, abyś go o mojem przybyciu uwiadomił.
— Ale trzeba panu wiedzieć, że chory ma malignę?...
— Czy tak?.. — zapytał — zatem śpiesz się, mój panie.
— Chcesz pan koniecznie?...
— Koniecznie.
— Mimo niebezpieczeństwa?...
— Muszę go widzieć.
— Mały człowiek gniewał się i mówił głosem rozkazującym; zaprowadziłem go więc do mieszkania umierającego.
— Zatem jest tam?... — zapytał Chicot, wskazując na pokój Dawida.
— Nie inaczej; ale jakie to śmieszne!...
— Zapewne.
— Zupełnie nie spodziewał się nieszczęścia.
— Zapewne.
— Scena powinna być śmieszną.
— Nawet bardzo; ale co panu przeszkadza być jej obecnym?...
— Kazał mi odejść.
— Dlaczego?...
— Pod pozorem spowiedzi.
— A któż ci broni słuchać pod drzwiami?...
— Prawda... prawda... — odpowiedział gospodarz, śpiesznie wybiegając z pokoju.
Chicot pobiegł do dziury.
Piotr de Gondy siedział przy łożu chorego; lecz mówili tak cicho, że Chicot nie mógł słowa z ich rozmowy dosłyszeć.
Nie wiele byłby się i tak dowiedział, albowiem w pięć minut, pan de Goudy podniósł się, pożegnał umierającego i wyszedł.
Chicot podszedł do okna.
Lokaj trzymał konia; poseł panów Gwizyuszów dosiadł go i skierował się w boczną ulicę, wiodącą do Paryża.
— Na Boga! — rzekł Chicot — gdyby przynajmniej genealogii z sobą nie zabrał; czy tak, czy owak, dopędzę go, chociażbym dziesięć koni zabił. Adwokaci są szczwane lisy, a mój nadewszystko. Pytam się — rzekł dalej Chicot z niecierpliwością — pytam, gdzie ten Gorenflot chodzi?...
W tej chwili wszedł gospodarz.
— A co?... zapytał Chicot.
— Odjechał — odrzekł gospodarz.
— Spowiednik?...
— On takim spowiednikiem, jak i ja.
— A chory?...
— Omdlał.
— A czyś pewny, że jest w swoim pokoju?...
— Wyjdzie chyba na cmentarz.
— Dobrze; ale, żebyś ty poszuka! mojego brata.
— A jeśli pijany?...
— Nic nie szkodzi.
— Czy to tak pilno?...
— Bardzo.
Bernouillet wyszedł śpiesznie, albowiem był to człowiek bardzo gorliwy.
Teraz Chicot nie wiedział co począć, czy udać się za Gondym, czy dostać się do Dawida; jeżeli adwokat był rzeczywiście chorym, pewno Gondemu dał jakieś polecenia.
Biegał więc jak szalony po swoim pokoju, szukając wątku myśli, które mu w głowie szumiały.
W pokoju Dawida, nic słychać nie było, a przez dziurkę, którą Chicot wywiercił, widać było tylko róg łóżka, zasłoniętego firanką.
Nagle głos mnicha rozległ się na schodach.
Gorenflot, popychany przez gospodarza, wchodził na schody i śpiewał:

Wino i kłopoty
Po głowie się wiją,
Morderczemi groty

Jedne drugie bija.
Lecz silniejszy trunek,

Zabije frasunek.

Cichot pobiegł do drzwi.
— Ciszej, pijanico! — zawołał.
— Pijanico!... — powtórzył obrażony Gorenflot.
— Patrzai, patrzaj tutaj, panie Bernouillet, ty wszystko rozumiesz.
— Tak, tak — odpowiedział oberżysta, skinieniem zgadzając się na zdanie Chicota i pomału oddalając się.
— Pójdź tutaj — mówił Chicot do mnicha, ciągnąc go za sobą — czy można z tobą rozsądnie pomówić?..
— Dlaczego nie?... chociaż pijany, nie straciłem przecież rozumu.
— Zapewne, zapewne — odrzekł Chicot z powątpiewaniem.
Posadził go na stołku, zamknął drzwi i z poważną miną wrócił do mnicha.
— Słucham, słucham — mówił Gorenflot.
— Słuchaj Gorenflot — zaczął trefniś — zaniedbujesz obowiązki, oddajesz się pijaństwu i nieczynności, a tymczasem wiara upada.
Gorenflot spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Ja!.. — rzekł.
— Tak, ty, spojrzyj tylko na twoję suknię i na twarz twoję.
— Co to ma znaczyć?.. — zapytał Gorenflot, zdziwiony wyrzutami, których nigdy nie słyszał.
— Suknia twoja powalana w błocie, a to...
— Prawda — rzekł Gorenflot, spoglądając po sobie.
— To pięknie na Dominikanina?...
— Mój przyjacielu, przebacz, pokornie odezwał się Gorenflot.
— Bądź ostrożny, bo cię opuszczę.
— Nie uczynisz tego.
— A wiesz, że są w Lyonie łucznicy?
— Przebacz mój opiekunie — wyjąkał mnich i zaczął płakać rycząc okropnie.
— Wstydź się — mówił dalej Chicot — prowadzisz życic rozwiązłe w chwili, gdy twój sąsiad umiera.
— Prawda — ze smutkiem odrzekł Gorenflot.
— Wszak chrześcianinem jesteś?...
— Tak, chrześcianinem, gotów jestem wyznać to aa ruszcie rozpalonym, jak Święty Wawrzyniec...
I wzniósłszy rękę do góry, zaczął śpiewać, aż okna drżały.

„Panie, jestem chrześcianinem!...”

— Dosyć!... — zawołał Chicot — skoro jesteś chrześcianinem, nie pozwalaj bratu twojemu bez spowiedzi umierać.
— Dobrze, dobrze, wyspowiadam go, ale musze się napić wprzódy, bo mię w gardle pali.
Chicot podał mnichowi garnek wody.
— A! mój synu — rzekł Gorenflot oddychając — teraz coś mi się rozjaśniło.
— To mię cieszy — odpowiedział Chicot, pragnąc korzystać z chwili jasności.
— Teraz, powiedz mi, mój przyjacielu, kogo mam wyspowiadać?
— Naszego sąsiada umierającego.
— Niech mu dadzą wina z miodem — rzekł mnich.
— On potrzebuje pokarmu duchowego nie cielesnego. Idź natychmiast do niego.
— Nie zupełnie jestem przygotowany.
— Ty... nie widziałem cię nigdy w lepszem zebraniu ducha. Naprowadzisz go na drogę jeśli błądzi i wskażesz ścieżkę do raju, jeśli jej potrzebuje.
— A więc idę.
— Czekaj, muszę ci wskazać jak się masz wziąć do dzieła.
— Przez dwadzieścia lat musiałem się przecież moich obowiązków nauczyć.
— Ale nie dosyć, musisz także mojej woli dopełnić.
— Twojej woli?
— Nie inaczej. I jeśli zastosujesz się do niej, zostawię ci sto pistolów pod Rogiem obfitości, abyś ich użył jak ci się podoba.
— Na jedzenie i picie?
— Zgadzam się, tylko wyspowiadaj tego umierającego.
— Dobrze, dobrze; ale jak go mam spowiadać?
— Słuchaj: Użyj całej swojej powagi i zręczności, aby ci oddał papiery, które mu przywieziono z Avignonu.
— A to na co?
Chicot z litością spojrzał na mnicha.
— Żebyś miał tysiąc talarów.
— Dobrze.
— Czekaj; kiedy ci powie, że się już wyspowiadał...
— To co mu powiem?
— Powiedz mu, że kłamie i że człowiek, który wyszedł od niego, jest takim jak on sam intrygantem.
— To się rozgniewa.
— Co cię to obchodzi?
— Prawda.
— Praw mu o Bogu, o cnocie, o piekle, o czem ci się w końcu podoba; ale staraj się dostać papiery...
— A jeżeli ich oddać nie zechce?
— Nie daj mu rozgrzeszenia.
— Albo mu gwałtem papiery zabiorę.
— Dobrze i tak; ale czyś zupełnie wytrzeźwiał, abyś dokładnie spełnił moje zlecenia?
— Zobaczysz.
Gorenflot powiódłszy ręką po twarzy, zdawał się chcieć zetrzeć znaki opilstwa; oczy jego były tak spokojne, że nawet bez badania wyczytać z nich było można niedołęztwo; usta otwierały się kiedy niekiedy i umiarkowanie wyrzucały wyrazy; poruszenia miał powolne, choć nieco drżące.
Przybrawszy taką postawę, z powagą skierował się ku drzwiom.
— Skoro tylko będziesz miał papiery — rzekł Chicot — ściskaj je w jednej ręce, a drugą zapukaj w ścianę.
— A jeśli mi nie pozwoli?
— Uderzaj.
— A więc czy tak, czy owak, mam bić.
— Nie inaczej.
— Dobrze.
Kiedy Gorenflot wyszedł z pokoju, Chicot wzruszony, przysunął ucho do muru, aby najmniejszy szelest posłyszeć.
W dziesięć minut, trzeszczenie posadzki dało mu poznać, że Gorenflot jest u swego sąsiada.
Adwokat podniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nieznajomą sobie figurę.
— Witaj bracie — rzekł Gorenflot, zatrzymując się w środku pokoju i roztwierając ramiona.
— Po co tu przychodzisz, mój ojcze?... — zapytał chory głosem osłabionym.
— Mój synu, jestem duchownym i skoro się dowiedziałem, że jesteś w niebezpieczeństwie, przychodzę, aby dać pomoc duszy twójej.
— Dziękuję — odpowiedział chory — twoja praca daremna, mam się bowiem daleko lepiej.
Gorenflot kiwnął głową.
— Czy tak pan sądzisz?... — rzekł.
— Jestem tego pewny.
— To tylko podstęp szatana, który chce, abyś umarł bez spowiedzi.
— Szatan szkodzić mi już nie może, dopiero co się spowiadałem.
— Przed kim?
— Przed kapłanem, który przybył z Avignonu.
Gorenflot znowu kiwnął głową.
— To nie ksiądz — rzekł.
— Jakto! nie ksiądz?
— Nie.
— A ty ojcze, zkąd wiesz?
— Znam go.
— Tego, co wyszedł?
— Tak — rzekł Gorenflot z taką pewnością że adwokat chociaż przebiegły, zadrżał.
— A zatem — mówił dalej Gorenflot — ponieważ nie jesteś zdrowszy a tamten człowiek nie był księdzem, trzeba się wyspowiadać.
— Nie żądam być zdrowszym — rzekł adwokat mocniejszym głosem a spowiadam się przed kim mi się podoba.
— Nie będziesz miał czasu szukać innego spowiednika i kiedy ja jestem...
— Jakto!... — zawołał chory głosem, który rósł coraz mocniej — powiadam ci, że mi jest lepiej i że się spowiadałem.
Gorenflot trzeci raz kiwnął głową.
— A ja — rzekł poważnie — powiadam ci, że nie masz się niczego dobrego spodziewać; lekarze cię zgubili i Opatrzność boska opuści. Przykro mi mówić, a wiem to dobrze, że wcześniej, lub później... ale tam jest waga sprawiedliwości i miło umierać na tym świecie, aby na tamtym zmartwychwstać. Pitagores tak mówił, chociaż był poganinem. Dalej, spowiadaj się, moje dziecię.
— Upewniam cię mój ojcze, że mi jest daleko lepiej, co nawet przypisuję twojej obecności.
— Błądzisz, błądzisz mój synu; wierzaj mi, w ostatnich chwilach, jest jakieś wysilenie życia; jest to lampa, która przed zgaśnięciem mocniejsze rzuca światło. Wyznaj mi, synu, twoje zdrady, twoje podstępy, intrygi i grzechy całego żywota, zakończył siadając przy łóżku.
— Moje zdrady? moje podstępy? moje intrygi?... — powtórzył Mikołaj Dawid, cofając się przed mnichem nieznanym, a który zdawał się znać go doskonale.
— Tak — rzekł Gorenflot nadstawiając szerokie uszy i wyciągając ręce — kiedy mi wszystko opowiesz, oddaj papiery, a może Bóg ci przebaczy.
— Jakie papiery?... — zawołał chory tak donośnie i mocno, jakby żadnej nie czuł dolegliwości.
— Papiery, które ci mniemany ksiądz przywiózł z Avignonu.
— Kto ci powiedział, że on mi przywiózł papiery?.. — zapytał groźnie adwokat, wysuwając nogę z pod nakrycia i patrząc surowo na mnicha.
Gorenflot osądził, że trzeba stawić się mężnie.
— Ten, kto powiedział, wie co powiedział. Dalej, oddaj papiery, albo nie dostaniesz rozgrzeszenia.
— Mniejsza o twoje rozgrzeszenie — wykrzyknął Dawid, wyskakując z łóżka i biegnąc do Gorenflota.
— O, widzę, masz ciężką gorączkę i nie chcesz się spo...
Adwokat tak silnie ujął mnicha za gardło, że ten nie mógł dokończyć zdania i tylko w krtani mu chrypiało.
— Ja cię wyspowiadam posłanniku Belzebuba — zawołał adwokat — co zaś do mojej gorączki, to się przekonasz, czy ona nie pozwoli cię zdusić.
Brat Gorenflot był silny, lecz na nieszczęście była to chwila reakcyi, w której wino działa na system nerwowy.
takiej chwili, zazwyczaj zdolności umysłowe odzyskują, działalność.
Zaledwie więc z całem wysileniem podnieść się zdołał, chwycił adwokata za koszulę i odepchnął od siebie.
Prawda, że chociaż brat Gorenflot był nieco osłabiony, przecież przyznać należy, że tak mocno pchnął Mikołaja, że ten upadł na środek pokoju.
Lecz podniósł się wściekły i dopadłszy długiego miecza, który wisiał pod sukniami i Bernouillet, już go zauważył, wyjął go z pochwy i przytknął do ciała mnicha, który strwożony, znowu upadł na krzesło.
— Teraz ja ciebie wyspowiadam — rzekł — albo gotuj się na śmierć...
Gorenflot wytrzeźwiony dotknięciem żelaza, zrozumiał okropność swego położenia.
— A!... pan nie chorowałeś, jak widzę?... ta ciężka choroba, to była tylko komedya.
— Zapominasz się, że masz odpowiadać, a nie pytać.
— Odpowiadać, na co?...
— Na to, o co się pytam.
— Pytaj.
— Kto jesteś?...
— Widzisz, że mnich.
— To nie odpowiedź, odrzekł adwokat, mocno przyciskając żelazem.
— Ostrożniej, bo jak mię zabijesz, to się nic nie dowiesz.
— Prawda; jak się nazywasz?...
— Brat Gorenflot.
— Więc naprawdę jesteś mnichem?..
— Na prawdę.
— A co robisz w Lyonie?...
— Jestem wygnany.
— Kto cię przyprowadził do tego zajazdu?...
— Przypadek!...
— Jak dawno tu jesteś?...
— Szesnaście dni.
— Dlaczego mnie szpiegowałeś?...
— Nie szpiegowałem bynajmniej.
— A zkąd wiesz, żem odebrał papiery?...
— Mówiono mi.
— Kto ci mówił?..
— Ten, co mię tu przysłał.
— A kto cię przysłał?...
— Tego nie mogę powiedzieć.
— A jednak będziesz musiał...
— Hola!.. — zawołał mnich. — Dla Boga!... dla Boga!...
Mnich krzyknął i kropla krwi ukazała się na mieczu adwokata.
— Powiedz jak się. nazywa?...
— Nie mogę, nie mogę.
— A więc... — groził adwokat.
— Nie mogę zdradzić przyjaźni — to... to...
— Mów!.. — — zawołał adwokat i tupnął nogą.—
— Chicot — wyjąkał mnich.
— Trefniś królewski?...
— On sam.
— Gdzie on jest?...
— Tutaj!.. — odezwał się głos silny i drżący Chicot ukazał się na progu, blady, groźny i z mieczem w dłoni.


Rozdział V.
Jak Chicot zrobiwszy dziurę gwoździem, inną znów zrobił mieczem.

Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!.. — rzekł Chicot — to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebną, przed chwilą, gdy ten pan był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i niepotrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi. Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dla tego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoję zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczął się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać? — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogię pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
Dawid zbladł.
— Jaką genealogię? — rzekł.
— Panów Gwizyuszów, którzy jak wiesz, w prostej linii pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim, bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak togo dokażesz?
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
Trzeba ci wiedzieć, kochany panie Dawidzie że byłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy, pomiędzy panami Gwizyuszami i panią do Montpensier.
— Ty?
— Siedziałem sobie w konfesyonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż? Dla mnie byle tem gorzej, że nie mogąc wyjść, musiałem czekać, aż się wszystko ukończy.
Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Hurière i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogii Gwizyuszów przez pana Mikołaja Dawida. Wszystka było wyborne, tylko brakowało wizy jego świętobliwości.
— A więc znasz genealogię? — zapytał Dawid gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, osobliwie co do prawa salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielości dowcipu, można być powieszonym; dla tego, mocne się zainteresowałem tak genialnym człowiekiem i mówiłem sobie:
Jakto, mam pozwolić wisieć poczciwemu panu Dawidowi, tak dzielnemu szermierzowi, adwokatowi pierwszej sławy, jednemu z moich najlepszych przyjaciół i to w tym razie, kiedy mu mogę oszczędzić powroza, uszczęśliwić go, chociażby za to, że przez pośrednictwo pleców nauczył mnie czuć mocno?
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż?
Czatowałem na ciebie, a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili, jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancyi nad twoją.
Łatwo teraz pojmiesz, że nie napróżno tyle czyniłem zachodów.
O! bynajmniej.
W podłodze, zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chciałeś ustąpić, boś tutaj oznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondy, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko na pół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką, kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy raz sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyło, gdybyś chorował, a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery.
Wtedy z serca bym ci przebaczył. Od żyjącego nie więcej wymagam, jak od umarłego i mówię ci: Panie Dawidzie, niepospolitym jesteś człowiekiem, władasz bronią i językiem, umiesz kierować sprawami i wielkie tworzysz plany; szkodaby cię było, żebyś ginął za wcześnie.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z Gwizyuszami, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
— A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat pieszcząc się z mieczem.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystkiego zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pan a de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchał więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napad! szlachcica na placu przed Luwrem.
Wiesz o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? O! nie, niech Henryk III-ci, żyje najdłużej, mimo Gwizyuszów i panów de Mayenne.
Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczy twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód, ukarać cię za dawne przewinienia, następnie, uwolnić ziemię od potwory, która niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powieszą... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę? — zawołał. — O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto wie takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie. bo pewny jestem, że cię zabiję.
Crilon przed dwoma miesiącami bijąc się ze mną, nauczył mnie pchnięcia, którego wystarczy dla ciebie. Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefniś odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok w tył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nie prawdaż?
— Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów, Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się krwi potokiem.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pargaminu, który Dawid nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papiezki, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:

„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit.”

— Papież — rzekł Chicot — nie dobrze obchodzi się z arcychrześciańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował w kieszeń najbliższą piersi.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je w łóżko, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Gerenflota.
Gorenflot wszedł.
— Jaki ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie, boś chrześcianin.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Nie dosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił nad nim pacierze.
— A to na co?...
— Na to, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyna jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Tem bardziej, że w Lyonie oficyał nie bardzo grzeczny.
— Jezus! — zawołał Gorenflot.
— A zatem czyń, jak radzę.
— Cóż mam więc czynić?...
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ wiesz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgus!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz....
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!.. — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostaję, wyjeżdżam i to tak spiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacyą.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nic nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota...
— I cóż?...
— Dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, Papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju, panie Bernouillet podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, zkąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i według rady, podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona, ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.
Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dyanę de Meridor w ręce starego barona, który ją sądził umarłą.


Rozdział VI.
Jak książę Andegaweński dowiedział się, że Dyana de meridor żyje.

Ostatnie dni kwietnia nadeszły.
Wielka katedra w Chartres powlekła się białością a na jej kolumnach, zielone krzewy rozwinęły liście.
Król, boso, przyszedł do bramy kościoła, potem stanął w pośrodku nawy, spoglądając co chwila w około siebie, czy wszyscy dworzanie są obecni.
Lecz jedni, którzy poobcierali nogi o bruk, powdziewali trzewiki; drudzy głodni, albo strudzeni, udali się do handlów i mała tylko liczba pozostała w kościele na wilgotnej posadzce, boso i w długich pokutniczych sukniach.
Ceremonia religijna, mająca na celu wyjednanie następcy tronu dla Francyi, dopiero co się odbyła i dwie koszulka Najświętszej Panny, którym wielką liczbę cudów przypisywano, wydobyto ze złotych puszek, a lud cisnął się tłumnie ku owemu przybytkowi, z którego wydobyto święte odzienie.
Henryk III-ci wśród powszechnego milczenia, posłyszał szczególny hałas, podobny do stłumionego śmiechu i oglądając się, szukał Chicota, albowiem sądził, że nikt oprócz niego, nie poważyłby się śmiać w tej chwili.
Jednak nie był to śmiech Chicota, albowiem trefniś zniknął od podróży do Fontainebleau i dotąd nic o nim nie wiedziano.
Był to jeździec, który dopiero zsiadł z konia i pobryzgany błotem, przeciskał się pomiędzy dworzanami, obwiniętemi w wory pokutnicze.
Widząc obracającego się króla, przystanął w środku kościoła z wyrazem uszanowania. Z ułożenia owego jeźdzca, chociaż nie ze stroju, odgadnąć było można, że należy do dworu.
Henryk obrażony, że dworzanin przybył tak późno, narobił tyle hałasu i strój jego wcale nie był pokutniczy, spojrzał z wyrazem wyrzutu i gniewu.
Nowo przybyły nie zważając na to zupełnie, postąpił kilka kroków po posadzce marmurowej, na której rzeźby wyobrażały biskupów, ukląkł przy krześle aksamitnem księcia Andegaweńskiego, zajętego więcej myślami swojemi niż modlitwą i zupełnie nie zważającego co się dzieje w około niego.
Posłyszawszy jednak szmer, zwrócił się i półgłosem zawołał:
— Bussy!
— Witam Waszą książęcą mość — odpowiedział dworzanin, jakby wczoraj widział się z księciem i jakby w tym czasie, nic ważnego nie zaszło.
— Co ci się stało?... — rzekł książę.
— Dlaczego?
— Opuściłeś mnie nic nie mówiąc i przybywasz do Chartres oglądać koszulki Najświętszej Panny!
— Wszystko ci, Mości książę, opowiem.
— Dlaczego wcześniej nie przybyłeś?
— Widać, że nie mogłem.
— Ale co się stało od trzech tygodni — jak zniknąłeś?
— O tem właśnie mam Waszej książęcej mości powiedzieć.
— Powiesz mi skoro wyjdziemy z kościoła.
— Czekam na to niecierpliwie.
— Zaraz się, skończy; pojedziemy do mojego mieszkania.
— Tego pragnę, Mości książę.
W tym czasie, król na cienką koszulę, wdziewał grubą, a królowa z pomocą dam dworu, to samo uczyniła.
Król ukląkł, królowa za nim; dworzanie chcąc się podobać królowi, czołami bili posadzkę.
W ostatku, król się podniósł, zdjął grubą koszulę, ukłonił się arcybiskupowi i skierował ku drzwiom.
Idąc, zatrzymał się, albowiem spostrzegł Bussego.
— Panie — rzekł — widać nasze nabożeństwo nie przypada ci do smaku, bo nie możesz zrzucić złota i jedwabiu wtedy, gdy twój król wdziewa włosienicę.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bussy z powagą ale blednąc z niecierpliwości, nikt może szczerzej nie pragnie służyć Waszej królewskiej mości, nawet z pomiędzy tych, którzy powdziewali włosienice, jak ja; lecz przybywam z dalekiej podróży i nie wiedziałem o bytności Jego książęcej mości w Chartres. Dwadzieścia dwie mil zrobiłem w pięciu godzinach, aby się prędzej z Jego książęcą mością połączyć; otóż dlaczego nie zmieniłem sukien, o czembyś Najjaśniejszy panie nie wiedział, gdybym się był modlił w Paryżu.
Król zdawał się być zadowolonym z odpowiedzi, lecz że spojrzawszy na dworzan, widział jak ci wznosili ramiona, lękał, się ich obrazić i poszedł dalej.
Bussy pozwolił mu przejść nie zmrużywszy nawet powiek.
— A co, czy nie widziałeś?... — rzekł książę.
— Co jakiego? — Jak Schomberg, Quelus i Maugiron wznosili ramiona.
— Bardzo dobrze widziałem — odrzekł Bussy spokojnie.
— I cóż?
— Przecież w kościele bić się z n:mi nie myślę.
— A ja myślałem, że nic nie widzisz, albo widzieć nie chcesz.
Bussy wzniósł ramiona i wychodząc z kościoła wziął księcia na bok.
— Wszak idziemy do ciebie, Mości książę?
— Natychmiast, bo wiele wiadomości spodziewam się od ciebie.
— Nawet o rzeczach, których się nie spodziewasz Mości książę.
Książę spojrzał na Bussego z zadziwieniem.
— Pozwól mi tylko pożegnać króla — rzekł książę.
I udał się pożegnać brata, który dzisiaj w dobrym humorze, pozwolił mu powrócić do Paryża.
Książę z Bussym przybyli do siebie i zamknąwszy się w pokoju, rozmawiali.

-Siadaj i opowiedz mi twoje przygody — rzekł książę, sądziłem, że nie żyjesz.
— Wierzę bardzo.
— Czy wiesz, że cały dwór przywdział białe suknie na znak radości po twojem zniknięciu; czy wiesz, że wiele piersi wolniej odetchnęło myśląc że już nie podźwigniesz szpady; ale nie oto rzecz chodzi; sądzę że udałeś się w poszukiwaniu owej nieznajomej piękności. Powiedz mi, co to za kobieta i czego mam się spodziewać.
— Powinieneś zebrać, coś zasiał, Mości książę, inaczej, wstyd tylko dla ciebie.
— Co? co?... — zapytał książę zdziwiony tonem Bussego i ubliżającemi wyrazy.
— Słyszałeś Mości książę, nie mam co powtarzać.
— Tłomacz się jaśniej, a Chicotowi pozostaw zagadki i szarady.
— Nie łatwiejszego, Mości książę, odwołuję się tylko do twojej pamięci.
— Co to za kobieta?
— Sądzę, że Wasza książęca mość ją poznałeś.
— Miałaźby to być ona!
— Tak, Mości książę.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— Mówiłeś z nią?
— Mówiłem: tylko z widziadłami rozmówić się nie można. Mimo tego, Wasza książęca mość miałeś powody sądzić, że umarła.
Książę zbladł, jakby powalony gromem wspomnień przykrych.
— Tak więc, Mości książę — mówił dalej Bussy — chociaż skazałeś na męczeństwo młodą dziewicę szlachetnego rodu, ona przecież ocalała, lecz nie ciesz się książę, abyś zupełnie był wolnym od winy; uszła ona śmierci, ale nieszczęśliwa, stokroć śmierćby wołała.
— Cóż to ma znaczyć? co takiego się jej przytrafiło?... — zapytał książę drżąc cały.
— Mości książę, pewien człowiek ocalił jej honor, ale kazał sobie drogo tę przysługę zapłacić.
— Dokończ.
— Tak, Mości książę, panna de Meridor aby uniknąć księcia Andegaweńskiego, którego nie chciała być kochanką, rzuciła się w objęcia człowieka, którego nienawidzi.
— Co mówisz?
— Panna de Meridor nazywa się dzisiaj panią de Monsoreau.
Na te wyrazy, zazwyczaj blada twarz księcia Franciszka, okryła się gwałtownym rumieńcem; o mało krew nie trysnęła mu oczyma.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał — czy to być może?
— Skoro ja mówię — odparł Bussy dumnym tonem.
— Ja o tobie nie powątpiewam — mówił książę — pytałem tylko, czy podobna, aby jeden z moich dworzan, taki pan de Monsoreau, śmiał ze mną do jednego ubiegać się celu?
— Dlaczego nie?... — zapytał Bussy.
— Więc i ty to samo byś uczynił?
— Zapewne, ale wprzódy uprzedziłbym Waszą książęcą mość.
— Zaczekaj Bussy — mówił książę nieco spokojniej, łatwo pojmujesz, że ja nie myślę się usprawiedliwiać.
— To źle Mości książę, bo ilekroć idzie o prawa honoru, jesteś tylko człowiekiem.
— A więc sam osądź pana de Mcnsoreau.
— Ja?
— Tak, ty, powiedz, czy nie jest dla mnie zdrajcą?
— Dla Waszej książęcej mości?
— Dla mnie, skoro wiedział moje zamiary.
— A zamiarem Waszej książęcej mości było...
— Żeby mnie Dyana kochała.
— Żeby kochała?...
— Ale nigdy gwałtu użyć nie chciałem.
— Takie więc były zamiary Waszej książęcej mości!... — rzekł Bussy ironicznie.
— Tak jest, takie były moje zamiary i zmienić ich nie chciałem, mimo, że pan de Monsoreau zupełnie inaczej radził.
— Mości książę, a więc pan de Monsoreau namawiał cię do shańbienia Dyany?
— Nie inaczej.
— Wyraźnie?
— Nawet na piśmie. Czy chcesz widzieć jeden z jego listów?
— A! czy mogę temu wierzyć! — zawołał Bussy.
— Zobaczysz.
Książę wybiegł do drugiego pokoju i ze szkatułki ozdobnej wyjąwszy list, podał go Bussemu.
— Czytaj — rzekł — skoro wątpisz o słowie księcia.
Bussy drżącą ręką wziął list i przeczytał:

„Mości Książę!

Niech Wasza książęca mość będzie spokojnym: ten zamiar koniecznie powieść się musi, albowiem wiadoma ci młoda osoba dzisiaj wieczorem wyjeżdża do swojej ciotki, mieszkającej w zamku de Lude; ja wszystko biorę na siebie, a co do skrupułów panny, sądzę, że znikną w obecności Waszej książęcej mości, tymczasem, ja działam, i dzisiaj wieczór, młoda osoba będzie w zamku de Beaugé.
Waszej książęcej mości najpokorniejszy sługa.

Bryan de Monsoreau.”

— Co na to powiesz Bussy? — zapytał książę, gdy jego dworzanin podwakroć już list przeczytał.
— Dobrze ci służono, mości książę.
— To ma znaczyć, że byłem zdradzony.
— Prawda; lecz co dalej.
— Nędznik! kazał mi wierzyć, że ona nie żyje.
— Prawda, postępowanie nie bardzo szlachetne, ale je nieco usprawiedliwia miłość pana de Monsoreau — mówił z ironią Bussy.
— I ty wierzysz temu? — zapytał książę ze złośliwym uśmiechem.
— Jeszcze zupełnej nie straciłem wiary; przecież jestem tego przekonania, co Mości książę, jeśli tak każesz.
Pozwól Mości książę zapytać, cobyś zrobił na mojem miejscu. Wprzódy opowiem, co on sam uczynił. Oto pan de Monsoreau wmówił w starego ojca panienki, że książę porwałeś mu córkę, przedstawił się jako opiekun i obrońca; następnie; z listem łatwowiernego starca podpłynął na łodzi do zamku de Beaugé i ztamtąd wykradł porwaną, w końcu, zamknąwszy ją w domu, który książę znasz, zmusił, że jego żoną została.
— A! to ohydne przeniewierstwo! — zawołał książę.
— Pod twemi własnemi popełnione skrzydłami — dodał dworzanin ze zwyczajną sobie śmiałością.
— A! Bussy, przekonasz się? jak się mścić umiem.
— Ty Mości książę? sądzę, że nic podobnego zrobić nie możesz.
— Jakto? r— Książęta nie mszczą się, lecz karzą. Wyrzucisz podłość panu de Monsoreau i ukarzesz.
— Jakim sposobem?
— Powracając szczęście pannie de Meridor.
— Alboż mogę?
— Zapewne.
— Naucz mnie sposobu.
— Powracając jej wolność.
— Jaśniej się wytłomacz.
— Bardzo snadnie; związek jest przymuszony, zatem nie ważny.
— Masz słuszność.
— Rozwiąż małżeństwo Mości książę, a postąpisz jak na prawego człowieka i na księcia przystoi.
— A! Bussy! ty się bardzo zapalasz? cóż cię to wszystko tak mocno obchodzi?
— Ja? bynajmniej; co mię zaś obchodzi cała sprawa, nie chcę oto, aby mówiono, że Ludwik de Clermont, hrabia Bussy służy księciu przeniewierczemu.
— Dobrze; ale jak zerwać ten związek?
— Bardzo łatwo, ojcu tylko pozwolić działać.
— Baronowi de Meridor?
— Tak.
— Ależ on jest w Anjou.
— Owszem jest w Paryżu.
— U ciebie?...
— Przeciwnie, u swojej córki. Powiedz, Mości książę, że może liczyć na ciebie, a zamiast, co widział w tobie prześladowcę i nieprzyjaciela, ujrzy obrońcę; zamiast nienawidzieć twoje imię, będzie cię uważał za anioła opiekuńczego.
— Mówią, że to potężny pan i ma wielkie znaczenie w swojej prowincyi.
— Przedewszystkiem powinieneś baczyć, Mości książę, że jest ojcem, że jego córka nieszczęśliwa i że on ciężko nad nią boleje.
— Kiedyż mogę go widzieć?...
— Jak tylko do Paryża powrócisz.
— Dobrze.
— A zatem, zgoda, Mości książę.
— Zgoda.
— Słowo honoru.
— Słowo książęce. A kiedy wyjeżdżasz?..
— Zaraz w wieczór.
— Jedz, a prędko powracaj.
— Gdzie zastanę Waszą książęcą mość?...
— W pałacu króla, jutro w południe.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Bussy nie tracąc chwili czasu, w pięciu godzinach przebył drogę, którą zwyczajnie książę odbywał w piętnastu; potrzebował bowiem jak najspieszniej pocieszyć barona i przynieść ulgę Dyanie, dla której szczęścia i życia by nie szczędził.


Rozdział VII.
Jak Chicot powrócił do Luwru i jak go przyjął Henryk III-ci.

Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero jedenasta rano wybiła; straże przechodziły ostrożnie, a służba zmieniająca się, stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjski rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzień dobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot, że nie mam szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz z daleka?.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą na prowincyę wycieczkę. Ale teraz — mówił Bussy, po chwili przestaniu — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi?...
— Ilekroć pan de Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiali.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni. — Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą?...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia. Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenta po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka, mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i do butelki.
— Na Boga!... — zawołał król nieco gniewny — otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku?... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem — alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie, a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!.. hau!..
— A!... czy licho tego hultaja nadało!... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
— Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?...
— Ej Chicot!...
— Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?.. A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaliowanego półmiska.
Król zaczął się. śmiać — na tem zwyczajnie kończył.
— Coś robił przez ten czas?... — rzekł do Chicota.
— Skomponowałem procesyę w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. — Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, maja się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować tarniowemi paciorkami idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Akt trzeci. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, mają powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Grève, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota — bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryzkich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
W tej chwili pan de Monsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy — rzekł Henryk. Kiedyż wielkie zrobimy polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint-Germain-en-Laye.
— Dziki! to niebezpieczne — rzekł Chicot. Król Karol IX-ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota z ukosa.
— Patrzaj — rzekł gaskończyk do Henryka, twój wielki łowczy nie dawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Aristofana, tak on zachował całą jego posiać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł blednąc do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady, bo rzadko bywam na dworze, prócz tego uprzedzam cię, że wobec mojego pana nie lubię być upokarzanym, osobliwie co do mojej służby.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsoreau groźne rzucił na gaskończyka spojrzenie.
— Przestańcie, przestańcie — rzekł Henryk — mówmy o czem innem panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres:
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot.
— Owszem, ja ciebie chcę ostrzedz mój synku.
— W czem takiem?
— Że źle postępujesz z Najświętszą, Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą. Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś — ma słuszność.
I zaczai o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Na bok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: życzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mnie zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie jak jemu był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam sobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już wypłaciłem się.
W tym czasie, Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa jako prawdziwego szlachcica. Panie, zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy, pożegnawszy króla.
Bussy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweński w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż? — zapytał książę.
— Wszystko jak najlepiej.
— Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które zwyczajnie malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było siłę duszy okazać.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć wierniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy.
— Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie, środkami niegodnemi uczciwego człowieka; musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To jeż postanowione.
— Mam księcia słowo w tym względzie?
— Masz.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolną, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zasłużysz na niewygasłą, wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nieraz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia celu zamierzonego, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironii; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem prznikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d’Alençon i Gwizyusz o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy stanął pomiędzy nimi i tak dla własnej godności, jak przez poważanie księcia Andegaweńskiego, został uprzejmie przyjęty.
Ukrył on w sobie wszystkie uczucia, nie dając poznać ani niecierpliwości, ani tajemnych pragnień.
Czekał cierpliwie skutku rozmowy, która o jego przyszłości miała stanowić.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać nie podobna, że nawet książę Andegaweński położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Nie długo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźnym.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czul jak sekunda płynie po sękundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i słychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona....
— Przyjacielu! — pomruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie się zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielbi łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau zwracając się ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwłlcie, abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dyaną de Meridor uczynił jawnym, i abym moję małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zanadto okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on oba dwa biedzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie; ten ze wzgardą, ten zaś trwożliwie.
Monsoreau przebył tłum dworzan w pośród ukłonów i powinszowali.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął się w tył, przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimo woli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież miłość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby, się stać widowiskiem.
Wyszedł więc na korytarz, z tamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Dyana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego bladym, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Dyana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widzę, że jestem atomem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły.... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie. książę Andegaweński jest małoduszny.
I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.


Rozdział VIII.
Co zaszło między księciem Andegaweńskim i wielkim łowczym.

Czas jest wytłomaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego, względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym.
Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
W rzeczy samej, dwa takie uczucia, połączone w sercu, podobnem je czynią do bomby pełnej prochu.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykłeś do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością, ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj nie ma i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, pomagałeś w zamiarach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałaś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!..
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastosowań do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nie prawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor.
— O! bynajmniej.
— Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżącym, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą.
— Nie mam potrzeby wahać się...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dla czegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Mości książę, odgaduję, co chciałeś powiedzieć.
— Mów więc.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panna de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę przyskakując ku wielkiemu łowczemu, obwiniani ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Prawda — rzekł.
— Prawda! a! bezczelny.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dla tego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty. Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — pomruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; mnie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Kochałem ją.
— A mnie co to obchodzi?
— Mości książę...
— Czy grozić mi chcesz, wężu!
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać nie ma prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monsoreau, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się Książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jakto! miał żebyś książę wiedzieć o wszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powróconą ojcu, jutro musisz się oddalić na wygnanie. Za godzinę, kto inny zajmie twoję godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcyksięcia Austryackiego, rzucił nim na pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej zony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francyi wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po jego na tron wstąpieniu.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany sprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, dobitnie, przerywanie, wymawiał następujące wyrazy:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoję prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny Waszej książęcej mości sługa.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilkakroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
— Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość Mości książę, jest najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Dyana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
— Powtarzam ci hrabio, to zdrada.
— Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześciańskiemi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoję z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili, książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego, na który jak niegdyś na La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wsparty na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć; to nie ja jestem nie przebłaganym, biorę Boga na świadectwo, ale ojciec bolejący dopomina się swej córki, ale zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Mości książę.
— Tak, sprawiedliwość jest pierwszym obowiązkiem i tego dopełnię.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz?
— Mówię, że król nie powinien zapominać komu winien koronę.
— A więc...
— Ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalać tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie, Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dyanę?... — zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Ona ciebie nie kocha.
— Co to kogo obchodzi?...
— Uczyń to dla mnie, Monsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy panie.
Książę otarł pot z czoła, który za wymówieniem „Najjaśniejszy” wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!..
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
— To podle.
— Zgadzam się.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie, zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam ciebie błagać?...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!.. — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— I pojednasz mię z panem de Meridor?
— Pojednam.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukaże się w orszaku królowej, której chce ją przedstawić.
— Czy już wszystko?... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowa rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, zkąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia, wielki łowczy przedstawił swoję żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana do Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnąc spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy.
Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział, że na odwrót Filipa Macedońskiego, król nie wyspany, albo głodny, nie zdolnym był dobrze sadzić o rzeczach.
Wiedział także i o tem, że Henryk często spędza noce bezsenne, (jest to przywilej ludzi mających czuwać nad snem drugich, że sami spać nie powinni), i dlatego myślał, jak jutrzejszą audyencyę, stosownie do okoliczności najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Po trzech godzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i myśleć zaczął; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota, tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Chicot!... — powtórzył król.
— Co tam takiego?... — zapytał trefniś.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówi! Henryk, to ja...
— Kto, ty?...
— Ja, Henryk.
— Aha!.. zapewne mój synka, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi, zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli.. Co u licha!.. czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie chory jesteś?..
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Smutek?...
— I wielki...
— To dobrze...
— Jakto, dobrze?...
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł!..
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?.., Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanię... A poco przybył?...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku nie podobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dla tego mnie obudziłeś?...
— Przecież wiesz, że on zarządza moją policyą.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... — zapytał Henryk.
— Wątpię: mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest dostateczny.
— Zapewne, jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego dnia, a raczej wieczora...
— Mało na tem zawisło.
— Przeciwnie, bardzo wiele... Pewnego wieczora wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?..
— Ty mnie wybiłeś?..
— Nie inaczej.
— I za co?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvilliers nic ci o tem nie mówił?..
— Jakto! to ty byłeś... ab! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?..
— O!.. zuchwalcze!..
— Ale, czy dobrze?
— Każę cię kijem oćwiczyć.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?...
— Kazałem mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
— Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja poiicya doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król stracił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed hartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Różną była od poprzedzających; stosownie do zmiennej przyjaźni króla.
Tym razem, składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomberga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcy-chrześciańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu przywdział najposępniejszy strój i przybrał minę złowróżbną.
Oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedziały zbliżył się do króla.
— Przybywam — rzekł — na radę Waszej królewskiej mości.
— Mów więc wobec moich najlepszych przyjaciół.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... — zawołali obecni.
Chicot nadstawił uszy i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczał dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan de Morviiliers. zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasem nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez radę książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Czy słyszysz, mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonij powitalnych, pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie, jakie już znamy.
— Czy podobna?... — pomruknął.
— Tak Mości książę — rzekł pan de Morvilliers, jest to zagrażający spisek.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — od dawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawołał Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej me magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówił kanclerz, malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej:
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincyę moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvillers, udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę, że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Wiem nawet ich zamiary — dodał tiyumfująco Moryilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nic spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięcin. Pan de Morvilliers dowiedział się tego, co każdy mieszczanin paryzki wie, jak „Ojcze nasz”.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!.. — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1° Plac publiczny; 2° Plac publiczny; 3° Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po paryzku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers sądził stosownem iść za wszystkiemi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się rzekł:
— Jeden z moich był obeenym posiedzeniu i to w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie? — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna, pomruknął książę.
— Nie inaczej — rzekł Morvilliers, uradowany wrażeniem, jakie na zgromadzonych uczynił.
— A co tam robili, co uradzili panie kanclerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy pod broń stanęli i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.
— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A! do licha! — odezwał się Ohicot — widać, że król się nie obraża.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Są naczelnicy.
Chicot widział jak u księcia Andegaweńskiego poruszyła się suknia na sercu.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko dziesięć tysięcy zapłaciłem.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot.
— Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
— Dalej?... — mówił kanclerz wahająco, już wszystko.
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyśleć, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!.. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Przy mnie?...
— Wszędzie.
— Czy silniejsi odemnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnice nie mówią, się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Chicot uważał najmniejsze poruszenie, obawiając się, aby kanclerz nie odkrył coś ważniejszego niż pierwej.
Król dał znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d’Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot wspiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... pan Gwizyusz — zawołał pierwszy.
— Gwizyusz w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę Gwizyusz?... — pomruknął książę Andegaweński.
— To szczególna, że Gwizyusz w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Gwizyusz?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam, — Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nic prosicie mego krewnego Gwizyusza.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.
Książę Gwizyusz był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.


Rozdział IX.
Po co Gwizyusz przybył do Luwru.

Za Gwizyuszem szło wielu oficerów, dworzan i szlachty, za nimi następował lud, mniej świetny, ale groźniejszy.
Tylko panowie weszli, lud pozostał za drzwiami.
Było to miejsce ludu, którego krzyki rozlegały się nawet wtedy, gdy Gwizyusz znikł im z oczu.
Na widok tego wojska, składającego orszak paryzkiego bohatera, straże pochwyciły za broń i rzucały na lud groźne spojrzenia, a nawet nieme wyzwania.
Gwizyusz zauważył postawę straży, dowodzonej przez Crillona; ukłonem powitał pułkownika, który stał na przedzie ze szpadą w ręce.
Lekceważenie jednego człowieka uderzyło księcia.
Czoło jego zachmurzyło się; lecz w miarę jak zbliżał się do króla, nikł zły humor i widzieliśmy, że z uśmiechem wszedł do gabinetu Henryka III-go.
— A! to ty mój kuzynie?... — rzekł król. — Jakiż hałas sprawia twoje przybycie? sądziłem, że trąby się ozwały.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę — w Paryżu, trąby odzywają się tylko dla króla, jak w polu dla generała, ja zaś znam się na obojgu i wiem czego używać. Tutaj za wieleby robiły hałasu dla poddanego, tam zaś, byłyby niczem dla monarchy.
Henryk przygryzł usta.
— Na Boga!... — rzekł po chwili milczenia, w której oczami badał księcia lotaryngskiego. Czy dopiero przybywasz z oblężenia Chanté?
— Dopiero, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę oblewając się rumieńcem.
— Na honor, to za wiele dla nas zaszczytu, mój kuzynie, za wiele, za wiele zaszczytu.
Henryk III-ci użył tych wyrazów dla ukrycia prawdziwej myśli, jak przed bateryą dział stawiają szereg żołnierzy, którzy dopiero w potrzebie mają rażące gromy odsłonić.
— Za wiele zaszczytu — powtórzył Chicot z taką intonacyą, że zdawało się, że to król mówi.
— Najjaśniejszy panie, zapewnie żartujesz tylko, bo któżby swojemi odwiedzinami mógł cię zaszczycić?
— Chciałem przez to powiedzieć, panie Gwizyuszu — odparł Henryk — że prawdziwy chrześcianin, po powrocie z wojny, naprzód, powinien Bogu dzięki złożyć, a potem przybyć do króla Czcij Boga, służ monarsze, jest to prawda napół religijna, napół polityczna.
Rumieniec Gwizyusza stal się widoczniejszym; król spostrzegłszy to, przeniósł wzrok na księcia Andegaweńskiego i przekonał się, że o ile tamten był czerwonym, o tyle ten bladym.
Wzruszenie mogące się podwójnie tłumaczyć, uderzyło go.
Odwrócił oczy, przybrał twarz w łagodność i wszystko pokrył wyrazem grzeczności, pod którym zwykle chowają się pazury.
— W każdym razie — rzekł — cieszy mię bardzo, że uszedłeś niebezpieczeństw wojny, mimo, że się na nie narażałeś. Ale podobno niebezpieczeństwa cię znają i uciekają przed tobą.
Książę ukłonem podziękował za grzeczność.
— Mimo tego mój kuzynie, nie unoś się dumą, bo ona sprawiłaby przykrość nam osobliwie, nam którzy jemy, pijemy, śpiemy i nową układamy modlitwę.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odparł książę — wiemy, iż jesteś monarchą oświeconym i pobożnym, że nigdy nie spuszczasz z myśli chwały Boga i pomyślności jego kościoła. Dlatego właśnie, z taką ufnością zbliżamy się do Waszej królewskiej mości.
— Henryku, przypatrz się zaufaniu twojego kuzyna — mówił Chicot pokazując królowi dworzan, którzy przez uszanowanie stali w oddaleniu.
Twój kuzyn zostawił trzecią część swojego wojska przed twoim gabinetem, a dwie części przed Luwrem.
— Z ufnością?... — powtórzył Henryk — czy nie zawsze z ufnością mój kuzynie, zbliżasz się do mnie?
— Najjaśniejszy panie, ja mówię o zaufaniu w przedmiocie, który ci zamierzyłem przedłożyć.
— A! więc masz mi coś zaproponować. Mów więc z ufnością, z zupełną ufnością. Bardzom ciekawy twojego przełożenia.
— Mam ci, Najjaśniejszy panie przedstawić najpiękniejszą myśl, jaka kiedykolwiek zajmowała świat chrześciański, od chwili gdy krucyaty stały się niepodobne.
— Słucham cię, książę.
— Najjaśniejszy panie — mówił Gwizyusz tak, aby go w przedpokojach słychać było; nie napróżno Najjaśniejszy panie nazywasz się arcychrześciańskim monarchą, tytuł ten obowiązuje do gorliwej obrony wiary. Najstarszy syn kościoła, pierwszy być powinien do obrony matki.
— Otóż go macie!... — zawołał Chicot — mój kuzyn prawi jak kaznodzieja, chociaż ma rapir u boku i kołpak na głowie: to mnie teraz nie dziwi, że mnichy chcą prowadzić wojnę. Henryczku, daj pułk dla Gorenflota.
Książę udał, że nie słyszy; Henryk założył nogę na nogę, rękę oparł na kolanie a brodę na dłoni.
— Czy kościołowi zagrażają Saraceni?... — zapytał. Albo czy czasem nie zachciało ci się tytułu króla Jerozolimskiego?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — ten napływ ludu, który mię witał błogosławiąc, jest nagrodą za gorliwość o wiarę. Jeszcze przy wstąpieniu na tron Waszej królewskiej mości, przedstawiłem projekt związku pomiędzy prawowiernymi panami.
— Tak, tak, pamiętam — odezwał się Chicot. Henryczku czy zapomniałeś o świętym Bartłomieju? jak też można zapominać o tak ważnej sprawie?
Książę odwrócił się i ze wzgardą spojrzał na Chicota, nie wiedząc nawet ile wpływu wymówione wyrazy mogły wywrzeć na króla, osobliwie po odkryciu pana de Morvilliers.
Książę Andegaweński położywszy palec na ustach, blady i nieruchomy patrzył na księcia Gwizyusza.
Tym razem, król nie spostrzegł znaków jakiemi rozmówili się książęta, ale Chicot pod pozorem podania papierowego cacka, zbliżył się i rzekł cicho.
— Patrz na brata, Henryku.
Henryk wzniósł prędko oczy, a palec księcia Andegaweńskiego opadł natychmiast.
Henryk widział poruszenie i odgadł wszystko.
— Najjaśniejszy panie — mówi? książę Gwizyusz uważający każdy krok Chicota, prawowierni zjednoczenie nazwali świętą Ligą, która ma na celu wzmocnić tron przeciwko hugonotom, jego śmiertelnym nieprzyjaciołom.
— Wybornie!.. — zawołał Chicot — zatwierdzam „pedibus et nutu”.
— Ale nie dosyć zjednoczenia — mówił książę — nie dosyć utworzyć masę, jakkolwiek silną, trzeba jej nadać kierunek. W królestwie takiem, jak Francya, nie można zgromadzać się bez pozwolenia królewskiego.
— Masa?... — powtórzył Henryk nie usiłując nawet ukryć podziwienia.
— Masa!... — zawołał Chicot — która pod zdolną dłonią piękne wyda owoce.
Cierpliwość księcia zdawała się wyczerpywać; ściął przecież zęby i nogą mocno uderzył w posadzkę.
— Dziwię się, Najjaśniejszy panie — rzekł — że pozwalasz przerywać tak ważną rozmowę.
Chicot czując słuszność uwagi, obejrzał się w około i udając głos odźwiernego w parlamencie, zawołał:
— Ciszej! ciszej panowie.
— Masa — powtórzył król nie mogąc strawić tego wyrazu — to bardzo pochlebne dla religii: ale naprzeciw tej masie wielu jest protestantów w mojem państwie?
Książę zdał się namyślać.
— Czterech — rzekł Chicot.
Ten dowcip rozśmieszy! przyjaciół króla.
Gwizyusz zmarszczył brwi, a dworzanie szemrali przeciw śmiałości gaskończyka.
Król zwrócił się do szemrzących, a ponieważ gdy chciał, umiał sobie nadać powagę, szmer ustał.
Następnie, spojrzawszy na księcia, rzekł:
— A więc czego żądasz, mój kuzynie?
— Żądam Najjaśniejszy panie, bo miłość ludu dla króla jest mi droższą jak własna, żądam, abyś Wasza królewska mość okazał jak jesteś gorliwym o wiarę i żebyś rozpoczęcie wojny wstrzymał swoją powagą.
— Nie idzie tu o wojnę, mój kuzynie — odpowiedział Henryk — mam wojska pod twojemi rozkazami, które gdy opuszczasz, zapewne dobre mi rady przynosisz.
— Najjaśniejszy panie, kiedy mówię o wojnie, winienem się jaśniej wytłomaczyć.
— Słucham cię mój kuzynie; wybornym jesteś wodzem i rozmowa w tym przedmiocie z tobą, bodzie zajmującą pewnie.
— Chciałem powiedzieć Najjaśniejszy panie, że wojna, do której jesteś powołany, będzie dwojakiego rodzaju: moralna, że się tak wyrażę i polityczna; wojna przeciwko wyobrażeniom i przeciw ludziom.
— Do dyabła!... — rzekł Chicot.
— Ciszej!... — zawołał król.
— Ludzie — mówił książę — są widzialni, dotykalni, śmiertelni, gdy się połączą, można na nich uderzyć i pobić; pobitych można karać i wieszać.
— Nawet bez poznania ich przewinień, zrobił uwagę Chicot.
— Ale wyobrażenia — mówił dalej książę — trudniejsze są do pokonania. Wyobrażenia są niewidzialne a przecież wszędzie przenikają i prześlizgują się; ukrywają się one osobliwie przed oczyma tych, którzy je zniszczyć pragną, rzucone nasiona, puszczają głęboko korzenie: im bardziej ich gałęzie podcinać, tem mocniej się krzewią; w końcu, stają się silne i nie do wykorzenienia. Myśl, Najjaśniejszy panie, jest to iskra, która pada na dach słomiany; bacznego potrzeba oka, aby odgadnąć, gdzie zapali i dlatego Najjaśniejszy panie, czuwać potrzeba.
— Oto czterech hugonotów!... — zawołał Chicot.
— Dla owego czuwania, radzę Najjaśniejszy panie, abyś mianował naczelników Ligi.
— Czy wszystko powiedziałeś, mój kuzynie?... — zapytał Henryk.
— Wszystko, szczerze, jak to mogłeś widzieć Najjaśniejszy panie.
Chicot ciężko westchnął, a książę Andegaweński śmielej spojrzał na Lotaryngskiego księcia.
— Cóż o tem myślicie, panowie?.. — zapytał król obecnych.
Chicot nic nie odpowiedział, wziął kapelusz i rękawiczki, następnie lwią skórę za ogon pociągnął w róg pokoju i legł na niej jak długi.
— Chicot, co robisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — noc najlepszą jest doradczynią. Najprzód się prześpię, a potem księciu Gwizyuszowi odpowiem.
Książę rzucił groźne spojrzenie na gąskończyka, na które tenże odpowiedział chrapaniem.
— Co myślisz Najjaśniejszy panie? — zapytał książę.
— Myślę, że jak zwykle, masz słuszność mój kuzynie; zwołaj naczelników Ligi, stań na ich czele, a ja wybiorę człowieka potrzebnego dla wiary.
— A kiedy to będzie? — zapytał książę.
— Jutro.
Wymawiając ten wyraz, król się nieco uśmiechnął.
Książę Andegaweński myślił się oddalić, gdy król rzekł:
— Pozostań, mój bracie; chcę z tobą pomówić.
Gwizyusz potarł czoło, jakby myślom chciał ulżyć i niebawem oddalił się.
Po chwili, słychać było tłum witający go tak samo, jak kiedy wchodził do Luwru.
Chicot donośnie chrapał, ale nie ręczymy, czy spał.


Rozdział X.
KASTOR I POLLUX.

Zatrzymując brata, król pożegnał ulubieńców.
Książę Andegaweński, przez cały przeciąg czasu, udając obojętnego dla wszystkich, z ufnością przyjął zaproszenie Henryka.
Nie uważał zupełnie na spojrzenia Chicota, i na to, że król widział, jak palec miał na ustach.
— Mój bracie — rzekł Henryk, przekonawszy się wprzódy, że oprócz Chicota nikogo nie ma w pokoju — czy wiesz, jak jestem szczęśliwym monarchą?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — jeśli w rzeczy samej jesteś szczęśliwym, jest to niebios nagroda.
Henryk spojrzał na brata.
— O!... bardzo szczęśliwy — rzekł — bo jeżeli sam nie mara wielkich myśli, za to wszyscy mię otaczający w nie obfitują. Alboż to nie szczęście mieć podobnego kuzyna jak książę Gwizyusz?
Książę skłonił się na znak potwierdzenia.
Chicot otworzył oko, jakby dla słyszenia potrzebował patrzeć i jakby dla lepszego pojęcia, koniecznem mu było widzieć twarz króla.
— W rzeczy samej — mówił Henryk — połączyć pod jeden sztandar cały naród, z państwa zrobić kościół, uzbroić Francyę od Calais aż do Langwedocyi, od Bretanii aż do Burgundyi, tak, abym na zawołanie miał wojsko przeciw Anglikom, Hiszpanom i Flamandczykom, i to tak jeszcze, aby nie obudzić trwogi niczyjej, to myśl, przyznam ci się, olbrzymia.
— Czy nie jesteś zadowolony, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że brat twój wspomaga zamiary Gwizyusza, twojego sprzymierzeńca?
— Owszem, pragnąłbym też, jak najgodniej wynagrodzić autora owych wielkich pomysłów.
Chicot otworzył obadwa oczy, ale zamknął je zaraz; dostrzegł bowiem na twarzy króla, jeden z owych tajemniczych uśmiechów, które on znał najlepiej.
— Tak — mówił król — powtarzam, podobny pomysł godzien nagrody i udzielić jej nie zaniedbam; mój Franciszku, czy w rzeczy samej książę Gwizyusz jest jego ojcem? albo raczej, bo podobno już jest w wykonaniu, czy on i przyśpieszył go?
Książę Andegaweński potwierdził.
— Tem lepiej — odparł król. Mówiłem, że jestem bardzo szczęśliwym monarchą, a powinienem był powiedzieć, za nadto szczęśliwym, bo nietylko pomysły są na moje zawołanie, ale co większa, dla przysłużenia się królowi, wykonywają je natychmiast. Pytałem cię mój Franciszku, mówił król poufale kładąc rękę na ramieniu brata. czy w rzeczy samej księciu Gwizyuszowi winienem być wdzięczny za ten prześliczny pomysł?
— Nie, Najjaśniejszy panie; kardynał Lotaryngski zrobił go jeszcze przed dwudziestu laty, ale mu dzień świętego Bartłomieja przeszkodził, albo raczej zawiesił jego wykonanie.
— A! jaka szkoda, że kardynał Lotaryngski już umarli... — zawołał Henryk — byłbym go zrobił Papieżem po śmierci Grzegorza XIII, ale to nic nie szkodzi, mówił król z dobrodusznością, którą wybornie udawał, że jego synowiec myśl sobie przywłaszczył i obce z niej zbierać owoce. To źle, iż go nie mogę zrobić papieżem, ale go... no Franciszku, czem że on jeszcze nie był?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Franciszek, zupełnie złudzony słowami brata — za wiele cenisz zasługi twego kuzyna; myśl otrzymał tylko w spadku, a jak ci mówiłem, to ktoś inny myśl tę wyrobił.
— Jego brat kardynał, nieprawdaż?
— Tak, i on nad nią pracował, ale nie on zupełnie...
— To może Mayenne?
— To dla niego za wielki zaszczyt.
— Prawda, to myśl nie dla rzeźnika. Ale komuż mam być wdzięczny za ową silną pomoc w pracy Gwizyusza?
— Mnie, Najjaśniejszy panie — odrzekł książę.
— Tobie!... — zawołał Henryk z najwyższem podziwianiem.
Chicot otworzył oko.
Książę ukłonił się.
— Jakto!... — rzekł Henryk — kiedy wszyscy przeciwko mnie byli, kaznodzieje gromiąc moje błędy, poeci wyśmiewając nawyknienia, politycy uchybienia w rządzie, kiedy przyjaciele śmieli się z mojego niedołęztwa, kiedy chudłem bezustannie i włosy mi coraz bardziej siwiały, tobie przyszła myśl zbawienna Franciszku? Tyś czuwał nademną, tyś myślał o mnie, a ja niewdzięczny!...
Henryk rozczulony aż do łez, rzucił się w objęcia brata.
Chicot otworzył obadwa oczy.
— Ale jaka to myśl!... — mówił Henryk. — Nie mogąc nałożyć podatków, ani zaciągnąć wojsk, nie mogąc nawet spać i chodzić, aby się ze mnie nie śmiano, książę Gwizyusz, albo raczej ty bracie, na jeden raz dajesz mi wojsko, pieniądze i spokojność. Teraz tylko, aby ten spoczynek był trwały, jednej rzeczy potrzeba.
— Jakiej?
— Mój kuzyn mówił, że całemu temu poruszeniu naczelnika potrzeba.
— Tak, zapewne.
— Tym naczelnikiem, jak pojmujesz Franciszku, żaden z moich ulubieńców być nie może, bo żaden nie ma ani głowy, ani wielkiego majątku. Quelus jest zuch, ale na nieszczęście, tylko miłostki mu w głowie. Maugiron nieustraszony, ale tylko myśli o strojach; Schomberg jest śmiały, ale słaba głowa, to muszą przyznać i najlepsi jego przyjaciele. D’Epernon jest rozsądny, ale hipokryta i nie mógłbym się jemu nawet na chwilę powierzyć, chociaż udaję, że go lubię.
Przyznam ci się Franciszku — mówił król z zupełnem wylaniem — jest to ciężka rola, to udawanie.
Dla tego, ilekroć mogę mówić szczerze, jak naprzykład w tej chwili, dopiero mi się zdaje, że Chicot zamknął obadwa oczy.
— A więc jestem tego zdaniu — odezwał się Henryk po chwili przestanku — że skoro mój krewny Gwizyusz wyrobił ów wielki pomysł, jemu należy oddać wykonanie.
— Co mówisz, Najjaśniejszy panie? — zawołał Franciszek ziejący z niepokoju.
— Mówię, że do prowadzenia tak wielkiego dzieła, potężnej potrzeba prawicy.
— Strzeż się, Najjaśniejszy panie!
— Dobry wódz, dobry polityk...
— Osobliwie polityk — powtórzył książę.
— A więc do tego dzieła najstosowniejszy.
— Mój bracie — rzekł Franciszek — Gwizyusz i tak potężny.
— Zapewne; ale jego potęga jest moją siłą.
— Książę Gwizyusz włada wojskiem i mieszczane twem, kardynał rządzi kościołem, a Mayenne jest tylko w rękach braci narzędziem; nadto siły w jednym domu.
Prawda, nie pomyślałem o tem Franciszku, — Gdyby jeszcze Gwizyusze byli francuskimi książętami, mogliby mieć interes zwiększenia potęgi Francyi.
— Ale jak na nieszczęście są Lotaryngskimi.
— Dom nienawistny naszemu.
— Franciszku, dotknąłeś rany!... nie wiedziałem, że jesteś tak wielkim politykiem. Otóż dla czego chudnę i dla czego mi włosy siwieją. Wiem ja dobrze co to jest wyniesienie domu Lotaryngskiego obok naszego!
Nie ma jednego dnia, mój Franciszku, aby któren z Gwizyuszów, to książę to kardynał, to Mayenne, to wszyscy razem, rozmaitemi środkami, to zręcznością, to siłą, to podstępem nie rwali po kawałku mojej władzy; a ja biedak słaby i niedołężny, muszę na wszystko patrzeć spokojnie. A! Franciszku, gdybyśmy byli wcześniej się porozumieli, gdybym dawniej jak teraz mógł czytać w twojem sercu, byłbym lepiej się mógł opierać. Teraz może zapóźno...
— Dla czego?
— Bo to byłoby walką, a mnie wszelka walka utrudza, jego więc zamianuję naczelnikiem Ligi.
— Źle uczynisz, mój bracie.
— A kogóż mam zamianować? kto przyjmie godność tak niebezpieczną. Prócz tego czyż to nie było jego myślą?
— A więc?
— Każdy, którego zamianuję na jego miejscu, będzie mu przychylnym.
— Zamianuj człowieka, który oparty na twojej potędze, nie będzie się lękał książąt Lotaryngskich.
— Mój bracie, nie znam nikogo, któryby odpowiadał twoim warunkom.
— Spojrzyj w około siebie, Najjaśniejszy panie.
— Około siebie? oprócz ciebie i Chicota nikogo nie widzę.
— Ha! ha! — mówił Chicot — czy mnie nie zrobią figla?
I zamknął znowu oczy.
— I cóż, nic się nie domyślasz, mój bracie? — zapytał książę.
Henryk spojrzał na księcia Andegaweńskiego, jakby mu zasłona z oczów spadła.
— Czego mam się domyślać? — zapytał.
Franciszek kiwnął głowa.
— Ale nie — rzekł Henryk — ty na to nie zezwolisz Franciszku. Walka jest ciężką, nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa; ty nie potrafisz zabronić mówienia kaznodziejom, ty nie pójdziesz staczać bojów po ulicach Paryża; książę Gwizyusz ma jednę rękę, która się nazywa Karol, drugą, która się nazywa Ludwik, prócz tego książę odznaczał się w dzień Ś-go Bartłomieja.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po ulicach i stawał na czele ludzi mających rądle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu Gwizyuszowi?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk.
— Na Boga! jabym miał nic chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz za nadto jest poważną. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię z wielkiego wyprowadzisz kłopotu, tem więcej, że od niejakiego czasu, jestem chory. Mój drogi, moje siły słabną, jak mi to często Miron powtarza. Ale powróćmy do rzeczy. Ciebie to mianuję naczelnikiem Ligi.
Franciszek podskoczył z radości.
— Gdybyś mię Wasza królewska mość godnym sądził zaufania...
— Zaufania! mój Franciszku!... od chwili jak wiem o Lidze, komuż mogę bardziej zaufać? Czy ja się mam Ligi obawiać, mój drogi?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Jakże jestem nieroztropny! — mówił Henryk — jak tylko ty będziesz naczelnikiem, nie będzie dla mnie niebezpieczeństwa. To jest prosta logika, na honor. Nie dosyć, we Francyi wielu jest ludzi, którzy ciebie i mnie będą wspierać.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę z naiwnością, równie udaną jak króla — król zawsze jest królem.
Chicot otworzył oko.
— Mój Boże! — rzekł Henryk — i mnie przychodzi myśl.
— Jaka myśl? — zapytał książę już niespokojny, wątpiąc aby tak wielkie szczęście go spotkało.
— A nasz kuzyn Gwizyusz, ojciec pomysłu, który spodziewał się być naczelnikiem?
— Naczelnikiem, Najjaśniejszy panie?
— Zapewne; dla tego on pracował, aby ciągnął korzyści Franciszku, to nie jest człowiek, z którego można zrobić ofiarę: „Sic vos non vobis.” Wszak znasz Wirgiliusza: „Nidificatis aves.”
— A! Najjaśniejszy panie.
— Franciszku, mnie się zdaje, że on o tem myśli.
— Ale skoro twoję wolę objawisz, ustąpi.
— Albo uda, że ustępuje. Mówiłem, strzeż się Gwizyusza. Teraz powiem ci więcej, Gwizyusz ma długie ręce i sięgnie niem. do Hiszpanii i Anglii, do Don Juana Austryackiego i Elżbiety. Bourbon krótszą miał rękę a wyrządził krzywdę naszemu dziadowi Franciszkowi I-mu.
— Ale — rzekł Franciszek — jeżeli Wasza królewska mość znajdujesz niebezpiecznym Gwizyusza, mnie powierzając władzę nad Ligą, postawisz go pomiędzy mną a sobą i gdy cokolwiek przedsięweźmie, możesz mu wytoczyć proces.
Chicot drugie oko otworzył.
— Proces! proces! — powtórzył Henryk — to dobrze dla Ludwika XI-go, który był silnym i bogatym. Ja nie mam tyle pieniędzy, abym zakupił dosyć aksamitu czarnego....
To mówiąc, Henryk pomimo woli zapalił się i rzucił spojrzenie, którego książę nie mógł wytrzymać.
Po chwili milczenia, król się odezwał.
— Mój Franciszku, trzeba ostrożnie postępować; nie chcę wojen domowych i kłótni pomiędzy poddanymi. Wszak wiesz, że jestem synem Henryka walecznego i mądrej Katarzyny. Otóż myślę przywołać Gwizyusza i wszystko zgodnie ukończyć.
— Ale mnie zawsze Najjaśniejszy panie, powierzasz dowództwo Ligi?
— Tak myślę.
— I wiele ci na tem zależy.
— Bardzo wiele.
— I pragniesz?
— I bardzo; ale nie chcę narażać sobie Gwizyusza.
— Bądź o to spokojny, mój bracie — mówił książę Andegaweński — lękasz się napróżno, ja z Gwizyuszem wszystko biorę na siebie.
— A kiedy?
— Zaraz.
— Pójdziesz więc do niego? O!.. mój bracie, to dla niego wielki zaszczyt.
— Bynajmniej, nie pójdę do niego.
— Jakto?...
— Bo on mnie czeka.
— Gdzie?..
— U mnie.
— U ciebie? słyszałem jak go żegnano, gdy odemnie wychodził.
— Tak; lecz wyszedłszy bramą, furtką powrócił. Królowi należały pierwsze odwiedziny, mnie zaś drugie.
— Mój bracie — rzekł Henryk — jakże ci wdzięczny jestem, że pamiętasz o naszych prawach, które ja czasem lekceważę. Idź, idź, mój Franusiu.
Książę ujął rękę brata, i skłonił się, aby ją pocałować.
— Co robisz, Franciszku? tu, tu, do mojego serca, to miejsce dla ciebie.
Obadwaj bracia uściskali się po kilkakroć; książę Andegaweński uwolniony z objęć, wyszedł z pokoju, przebiegł galeryę i udał się do swoich apartamentów.
Prawdopodobnie miał serce, jak pierwszy żeglarz, zbrojne dębiną i stalą, kiedy nie pękło mu z radości.
Król widząc, że brat jego odszedł, zgrzytnął zębami ze złości, wybiegł na korytarz prowadzący do pokojów Małgorzaty Nawarskiej, które zajmował książę Andegaweński i nadstawił ucha do pewnego rodzaju bębna, za pomocą którego można było słyszeć rozmowę, choćby najciszej prowadzoną. Było to coś podobnego do urządzeń Denysa, podsłuchującego więźniów.
— Do licha! — rzekł Chicot roztwierając obadwa oczy i siadając na lwiej skórze — jakie to czułe familijne rozmowy!.. Zdawało mi się, że jestem w Olimpie i widzę Kastora z Poluxem.


Rozdział XI.
Dowiedzione, że aby zrozumieć, słuchać potrzeba.

Książę Andegaweński połączył się ze swoim gościem, księciem Gwizyuszem, w tym samym pokoju królowej Nawarskiej, w którym niegdyś Bearneńczyk i Mony, cicho szepcąc, ułożyli plan ucieczki.
Henryk wiedział dobrze, że mało jest pokojów w Luwrze, z którychby wyrazów, nawet półgłosem wymówionych, dosłyszeć nie było można.
Książę Andegaweński również wiedział o tych szczegółach, lecz złudzony dobrocią brata, zapomniał, lub też lekceważył tę okoliczność.
Henryk III-ci, jakeśmy powiedzieli, wszedł na swoje stanowisko, właśnie w tym samym czasie, gdy brat jego witał księcia Gwizyusza, żaden więc wyraz nie uszedł jego uszów.
— I cóż Mości książę? — zapytał z żywością Gwizyusz.
— Posiedzenie skończone.
— Czegoś książę taki blady?
— Czy doprawdy?... — zapytał niespokojnie Franciszek.
— Nie inaczej; sądzę, że król tego nie zauważył.
— Tak myślę przynajmniej.
— Żądał, abyś z nim książę pozostał.
— I abym z nim szczerze pomówił.
Nastąpiła pomiędzy rozmawiającymi chwila milczenia.
Henryk nic nie dosłyszał, ale wiele się domyślał.
— I cóż król odpowiedział? — zapytał Gwizyusz.
— Król myśl pochwala; lecz o ile jest wielką, o tyle lęka się tego, który ma ją wykonać.
— Zatem na nic usiłowania nasze?
— Lękam się tego, kto wie, czy Liga nie będzie rozwiązaną.
— Do licha!. — zawołał Gwizyusz — to byłaby śmierć przed urodzeniem, koniec przed zaczęciem.
— Obadwaj mają rozum — rzekł Henryk głosem stłumionym, schylając się nad bębnem.
W tem odwrócił się i ujrzał Chicota schylonego w drugim rogu i również, jak sam, podsłuchującego.
— Po co za mną chodzisz?... — zapytał Król.
— Ciszej — odpowiedział Chicot — mój Henryczku, przeszkadzasz mi słuchać.
Król wzniósł ramiona; lecz że Chicot jedyną był istotą, której ufał zupełnie, zaczął węc podsłuchiwać na nowo.
Książę Gwizyusz zaczął:
— Mości książę, zdaje mi się, że gdyby król odmówił, inaczej by mię przyjął zapewne. Czy czasem nie chcę mię utrzymywać w błędzie?
— Ja tak sądzę — odpowiedział z wahaniem Franciszek.
— Tym sposobem, zniszczyłby przedsięwzięcie.
— Co do mnie, o ile mogłem, wspierałem ciebie.
— W czem takiem?...
— Król pozostawił mnie panem wzniesienia, albo zniszczenia Ligi.
— Jakto?... — zapytał książę Gwizyusz, którego wzrok pomimowoli zajaśniał.
— Zapewne pojmujesz to książę, że wszystko zawisło od głównych przywódzców. I cóżbyś na to powiedział, gdyby zamiast rozwiązania Ligi, mnie uczynił jej naczelnikiem?...
— A!.. — westchnął Gwizyusz, nie mogąc wstrzymać wykrzyku, ani ukryć rumieńca na twarz występującego.
— Brawo!... — rzekł Chicot — dwa brytany będą się o kość gryzły....
Z wielkim podziwem Chicota i króla, Gwizyusz zmienił ton mowy, i rzekł-spokojnie, a nawet wesoło:
— Jeżeliś to uczynił, Mości książę, zręcznym jesteś politykiem.
— Uczyniłem — odpowiedział książę.
— Szybko się zdecydowałeś.
— Zapewne; lecz sprzyjały mi okoliczności i umiałem z nich korzystać; jednak mój drogi, przed krokiem stanowczym, chciałem się widzieć z tobą.
— Jakto, Mości książę?...
— Bo jeszcze nie wiem do czego nas to wszystko przywiedzie.
— Ale ja wiem — odezwał się Chicot.
— To mały spisek, nic więcej — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
— O którym przecież pan de Morvilliers, chociaż wie wszystko, nie wspomniał nawet. Ale słuchajmy, bo to będzie bardzo interesujące.
— A więc powiem ci Mości książę — mówił Gwizyusz — nietylko do czego nas przywiedzie, ale nawet do czego nam posłuży. Liga drugiem jest wojskiem, a że mam pierwsze a mój brat kardynał ma nad kościołem zwierzchnictwo, dopóki będziemy razem, nic się nam oprzeć nie zdoła.
— Nie mówiąc już, że ja jestem domniemanym następcą tronu, zrobił uwagę książę Andegaweński.
— Aha!... — rzekł król.
— Prawda — odezwał się Chicot — co w tem, to twoja wina mój synku, a na co rozdzielasz sukienki panny Maryi z Chartres?
— Mimo że jesteś domniemanym następcą tronu Mości książę, lecz zważ przeszkody...
— Czy sądzisz, żem nie przewidział wszystkiego?
— Naprzód król Nawarry.
— O tego jestem spokojny; cały czas spędza na miłostkach.
— O! Mości książę, ten ci zaprzeczy prawa do sznurków od twojej własnej sakiewki. Chudy i głodny, podobnym jest do owych wygłodzonych kotów, które czując zapach myszy, całe noce czuwają przy jamie. Król Nawarski ma ciebie na oku, czatuje na ciebie i na twojego brata, a zobaczysz, jak ten cichy i skromny kotek wyskoczy z Pan do Paryża, zobaczysz!
— Tą okolicznością może być wypadek tego, który siedzi na tronie, wszak prawda?... — zapytał książę Andegaweński, wlepiając badawcze spojrzenie w Gwizyusza.
— Słuchaj, słuchaj Henryku!... — zawołał Chicotz tego co mówią, ważne możesz osięgoąć korzyści.
— Tak Mości książę — mówił Gwizyusz — potrzeba tylko wypadku; wypadki zaś nie są rzadkie w twojej rodzinie, jak to lepiej wiesz odemnie. Nie jeden z panujących, najzdrowszy, nagle zasłabnie, inny znowu w sile wieku, prędko przenosi się do wieczności.
— Czy słyszysz Henryku?... — zapytał Clucot biorą króla za rękę, który drżąc cały zimnym okrywał się potem.
— Prawda — odpowiedział książę Andegaweński głosem tak stłumionym, że aby go dosłyszeć, król i Chicot musieli podwoić uwagę — prawda, moja rodzina przychodzi na świat pod złowróżbnym wpływem; przecież mój brat, Henryk III-ci Bogu chwała jest zdrów i silny; niegdyś pokonywał trudy wojenne a i teraz w spoczynku bardzo długo żyć może.
— Zapewne, zapewne Mości książę — odparł Gwizyusz — lecz spoczynek i zabawy nie zawsze były przychylne królom francuzkim.
Henryk II-gi naprzykład, który równie jak on przenosił trudy wojenne, a umarł wśród zabaw. Ostrze włóczni pana Montgomery. miało przebić zbroję, a nie oko; przecież z tego wypadku umarł Henryk II-gi. Powiesz mi Mości książę, że w piętnaście lat potem królowa matka kazała ująć Montgomery i ściąć mu głowę, lecz król już nie ożył.
Co zaś do twego brata, nieboszczyka króla Franciszka, przekonaj się, ile mu szkody zrządziła słabość umysłu. Może powiesz, że umarł na słabość ucha? Prawda, wypadek, ale niezwyczajny. Alboż ja to raz słyszałem, w obozach, w mieście, a nawet na dworze, że śmierć wlano Franciszkowi do ucha, bo nawet imię sprawcy jest znane.
— Książę!... — pomruknął rumieniąc się Franciszek.
— Tak Mości książę, od niejakiego czasu, tytuł króla nieszczęście wlecze za sobą. Zapewne przyznasz, że dla tego Antoni de Bourbon otrzymał w ramię strzał z kuszy, strzał coby dla kogo innego nie był śmiertelnym; przecież, chociaż wszystko możemy przypadkom przypisać, oko, ucho i ramię były przyczynami żałoby Francyi, jak sobie przypominam wiersze twojego Bussego.
— Jakie wiersze?... — zapytał Henryk.
— Alboż ich nie znasz?... — odparł Chicot.
— Nie znam.

— Widać ze jesteś prawdziwym królem, gdy ci podobne ukrywają rzeczy, Słuchaj więc:
Przez oko, ramię i ucho

Trzech królów poszło do grobu;
We Francyi pusto i głucho.

Rzecz mała, lecz bez sposobu.

— Ciszej! twój brat o czemś ważnem rozmawia — rzekł Chicot. — A dalej?... — zapytał król.
— Powiem ci później; niechaj Bussy resztę wierszy dorobi.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że dwóch figur do całości familijnej brakuje; ale słuchaj uważnie bo teraz Gwizyusz mówi.
— W rzeczy samej, rozmowa się znowu zaczęła.
— Ale historya waszej familii — mówił Gwizyusz, nie zupełnie jest zawartą w wierszach Bussego.
— A co nie powiedziałem?.. — rzekł Chicot trącając króla łokciem.
— Zapominasz, Mości książę o Joannie d’Albret, matce Bearneńczyka, która umarła, powąchawszy rękawiczki, kupione przy moście Świętego Michała, u Florentczyka; wypadek nadzwyczajny i tembardziej trudny do wytłomaczenia, że znano osoby, którym ta śmierć była potrzebną.
Książę zmrużył powieki, a później spojrzał ponuro.
— O wypadku Karola IX-go, Wasza książęca mość zapomina; a przecież godny wspomnienia. On nie umarł ani na ucho, ani na ramię, ale na usta.
— Jakto? — zawołał Franciszek.
Król słyszał stąpanie po posadzce, ale stąpanie niepewne i trwożliwe.
— Tak, Mości książę, na usta — powtórzył Gwizyusz — niebezpieczną jest rzeczą ślinić palce, aby niemi karty książki przewracać; to zatruwa ślinę i może szkodzić choćby królowi nawet.
— Co za przyjemność wszędzie widzieć zbrodnie! — zawołał Franciszek.
— Zbrodnie! a któż tu mówi o zbrodniach? Mości książę, ja przytaczam wypadki, tylko wypadki. Wszak mowa zawsze była tylko o wypadkach. Alboż nie jest wypadkiem przygoda Karola IX-go, na polowaniu?
— Słyszysz Henryku — odezwał się Chicot — jako dla myśliwego, także dla ciebie przestroga.
— Ja to rozumiem — odpowiedział Henryk.
— Ja nie wszystko, bo wtedy nie byłem na dworze. Ale słuchajmy, mój synku.
— Wiesz Mości książę, o jakiem wspominam polowaniu — mówił książę Lotaryngski — o polowaniu, na którem chcąc strzelić do dzika, strzeliłeś do tego, do którego nie celowałeś. Strzał ten dowodzi, jak potrzeba strzedz się wypadków. Wprawdzie, znaną jest twoja zręczność i wszyscy wiedzą, że twój strzał nie chybia, przecież mówią, iż król byłby zginął, gdyby Henryk Nawarski nie ubił dzika, chybionego przez ciebie.
— Dla czegóż miałbym pragnąć śmierci brata, kiedy jego następca nazywał się Henrykiem III-cim? — zapytał książę Andegaweński, którego udaną spokojność podkopywała ironia Gwizyusza.
— Cierpliwości, Mości książę; tron polski mógł wakować po śmierci Karola, tron francuski przypadł Henrykowi, który wołał tron przodków niż obcy, ty zaś mogłeś obcy pozyskać, prócz tego, zawsze lepiej być bliżej i korzystać z wypadków. Henryk III-ci przyjechał z Warszawy w dziesięć dni, dla czegóźbyś ty nie miał z Paryża do Warszawy w dziesięć dni także przyjechać?
Henryk spojrzał na Chicota, Chicot na króla, ale nie z wyrazem szyderstwa, co można było zawsze wyczytać w oczach trefnisia, owszem z czułością, która niebawem zniknęła z twarzy.
— I cóż z tego wnosisz książę? — zapytał Franciszek, pragnąc położyć koniec nieprzyjemnej dla niego rozmowie.
— Wnoszę, że każdy człowiek, osobliwie monarcha, ma swoje przygody. Ty, Mości książę, możesz być bliskim wypadków Henryka III-go, osobliwie, jeżeli zostaniesz naczelnikiem Ligi, i będziesz panował nad królem; nie mówię o tem, że jako naczelnik Ligi możesz przeszkodzie panowaniu Bearneńczyka.
— Panowaniu Bearneńczyka? zawołał król.
— Nie inaczej — odpowiedział Chicot.
— A więc... — rzekł Gwizyusz.
— A więc mam przyjąć? — zapytał książę Andegaweński.
— Błagam cię o to, mości książę.
— A ty tego wieczora?...
— Bądź spokojnym; od samego rana ludzie mei są zgromadzeni, a Paryż niecierpliwy.
— Cóż to dzisiaj będzie w Paryżu? — zapytał Henryk.
— Jakto, nic się nie domyślasz?...
— Nie.
— O! jakiżeś nieprzenikliwy, mój synku — odpowiedział Chicot — dziś wieczór podpisują Ligę, a podpisują ją publicznie, bo oddawna robili to pokryjomu. Czekano tylko twojego pozwolenia, a skoro je dałeś, wypadki śpieszą i mówię, że nie ma czasu do stracenia.
— To dobrze — rzekł książę Andegaweński — dzisiaj w wieczór.
— Tak, dzisiaj — powtórzył Henryk.
— Jakto!.. — zapytał Chicot — ty Henryczku masz się narażać! biegać po ulicach stolicy!
— Nieinaczej.
— Ale to źle, Henryczku.
— Dlaczego?...
— Może cię jaki spotkać wypadek.
— Bądź spokojny, postaram się o towarzystwo; ty pojedziesz ze mną.
— Czy mię bierzesz za hugonotę, mój synku. O! nie; jestem katolikiem i choćby sto razy podpiszę Ligę.
Głosy księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza ucichły.
— Jeszcze słowo — rzekł król — zatrzymując Chicota, który chciał się oddalić — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Ja myślę, że każdy z twoich przodków nie wiedział o wypadku, jaki ma go spotkać; Henryk II gi nieprzewidywał wypadku z okiem; Franciszek II-gi z uchem; Antoni de Bourbon z ramieniem; Joanna d’Albret z zapachem, a Karol IX-ty z ustami... Henryku, ty masz wielką wyższość, bo wiesz, co cię czeka...
— Tak, tak, — powtórzył król — trzeba się mieć na baczności.


Rozdział XII.
WIECZÓR LIGI.

Paryż w dniach uroczystości, ma więcej lub mniej hałasu, więcej lub mniej tłumów, ludu, lecz zawsze jest piękny i wesoły.
Przyjemnie było widzieć w pośród ważkich uliczek, u stóp domów z balkonami i dymnikami, snujący się tłum ludu, patrzący wzajem na siebie, podziwiający się, a czasem krzyczący dla jakiej osobliwości.
Niegdyś, strój, broń, język, głos, tworzyły odznaczające szczegóły, które nagromadzone w jednym punkcie, składały interesującą całość.
Takim był Paryż o ósmej godzinie wieczór, dnia, w którym Gwizyusz po bytności u króla, i rozmowie z księciem Andegaweńskim, kazał podpisywać Ligę poczciwym mieszkańcom stolicy.
Tłum mieszczan, strojny w suknie świąteczne i broń najpiękniejszy, jakby na przegląd lub walkę, zdążał ku rozmaitym kościołom.
Powierzchowność tego tłumu, ożywionego jednem i tem samem uczuciem, idącego w jednym celu, była wesoła i groźna zarazem, osobliwie kiedy przechodził koło gwardyi szwajcarów, albo lekkiej jazdy.
Postawa, krzyki i odgrażania zatrwożyłyby pana de Morvilliers, gdyby ten znakomity urzędnik nie znał paryżan, którzy nie są zdolni nic złego uczynić, chyba że ich kto podnieci, lub nieroztropny nieprzyjaciel wyzwie.
Hałas tłumu i rozmaitość jego tem były większe, że wiele kobiet żadnym sposobem nie chcąc pozostać w domu, szły za swoimi mężami.
Niektóre z nich zabrały także i dzieci, które czepiały się muszkietów i mieczy ojców.
Wprawdzie, w każdym czasie, ulicznik paryzki lubi włóczyć broń za sobą, a kiedy jej udźwignąć nic może, chociaż na nią spoglądać.
Niekiedy oddział jaki, więcej ożywiony jak inne, zabłysnął mieczami, co osobliwie miało miejsce przed domem jakiego hugonoty.
— Wtedy dzieci krzyczały na cale gardło:
— Na stosy! na stosy!
Krzyki te wywoływały najprzód ukazywanie się w oknach kucharek i kuchcików, następnie zamykanie zasuwek i zatarasowanie bram.
Wtedy mieszczanie, podobni do owego zająca z bajki la Fontaina, który przestraszył żabę, odchodzili z dumą i na inne miejsce przenosili okrzyki.
— Na ulicy „L’arbre-sec” największe było zgromadzenie.
Ulica była zapchana a tłum cisnął się pod latarnię, nad którą wisiał znak wyobrażający gwiazdę na tle niebieskiem a mający napis: „pod Gwiazdą.”
Na progu tego domu, człowiek w szlafmycy w kratki, która mu łysą przykrywała głowę, prawił i dowodzik W jednej ręce miał miecz, w drugiej listę otwartą dla przyjmowania podpisów.
— Pójdźcie, pójdźcie, prawowierni — wołał, pójdźcie pod „Gwiazdę”, gdzie znajdziecie dobre wino i chętne przyjęcie, pójdźcie w przyjazną porę, gdy źli będą oddzieleni od dobrych, gdy pszenica oczyści się z kąkolu.
Pójdźcie panowie, kto umie pisać, niechaj sam kładzie swoje nazwisko, kto zaś nie umie, niechaj je powierzy panu la Hurière, albo mojemu pomocnikowi panu Croquentin.
Pan Croquentin, młodzieniec z Perigord, ubrany biało i przepasany sznurkiem, za który miał zatknięty pałasz i kawałek papieru, zapisywał imiona przychodzących, na których czele figurowało nazwisko la Hurière.
— Panowie, to dla wiary krzyczał na całe gardło oberżysta z pod „Gwiazdy”. Panowie, vivat Liga!
Ochrypł z utrudzenia i krzyku, albowiem ów zapał, trwał od czterech godzin.
Wielu ożywionych jego zapałem, zapisywało swojo nazwiska; więcej zaś nie umiejących pisać, podawało je panu Croquentin.
Tem pochlebniejszem było dla pana de la Hurière, że mimo bliskości Saint Germain l’Auxerois, gdzie wierni na wielkim ołtarzu mogli składać podpisy, około niego zgromadziły się tłumy; czemu zupełnie dziwić się nie należy, albowiem w owej epoce, licznych zebrań wiernych, obadwa miejsca, zamiast sobie szkodzić, wzajemnie pomagały.
Kiedy lista pana de la Hurière i Croquentina były już pełne, gospodarz z pod „Gwiazdy” zapraszał jeszcze wiernych, chcąc podnieść się w opinii pana Gwizyusza, czego tak pragnął oddawna.
Podczas gdy liczba podpisujących się, zamiast zmniejszać wzrastała ciągle, a tłum ludu przepływał z ulicy na ulicę, ujrzeć było można przeciskającego się, ogromnego mężczyznę, który kułakami torując sobie drogę, dostał się wreszcie do listy pana Croquentina.
Przybywszy tam, wziął pióro z ręki poczciwego mieszczanina, który dopiero co położył swój podpis i nakreślił literami, tak wielkiemi jak palec, nazwisko swoje na czystej karcie papieru, zdobiwszy ją kilkoma kroplami atramentu i ogromnym strychem podpierającym krzywe litery.
Następnie, nowemu aspirantowi oddal papier do podpisu.
— Chicot! — przeczytał następny.
— Do dyabła! ten pan pisze prześlicznie.
Chicot, albowiem on to był sam, chociaż jakeśmy widzieli, nie chciał towarzyszyć królowi, lecz obiegał Ligę na swój własny rachunek.
Zapisawszy się na liście pana Croquentina, udał się do samego pana, de la Hurière.
Ten ujrzawszy tak szumny podpis, zazdrościł mu równie zamaszystej ręki.
Przyjmowano więc Chicota z otwartemi rękami i z otwartemi listami.
Po powtórnem wpisaniu się, Chicot zapytał pana de La Hurière, czy czasem nie ma trzeciej listy.
La Hurière nie uważał na ten żart.
Mimo tego spojrzał na Chicota z ukosa, Chicot zaś na niego wprost; La Hurière nazwał go błaznem, on jego oszustem. La Hurière podniósł rękę do szpady, Chicot położył pióro na stole i wziął się do swojej; właśnie zabierało się na jakąś bójkę, na której by stracił gospodarz z pod „Gwiazdy“, gdy Chicot poczuł, że go ktoś trącił.
Obrócił się i poznał króla, przebranego jak zwyczajny mieszczanin; przy nim byli Maugiron i Quelus, podobnież ustrojeni, tylko obok rapirów, mający kusze na ramieniu.
— Co tam takiego?... — rzekł król — katolicy kłócą się z sobą. A! to zły przykład.
— Mój panie — odpowiedział Chicot nie dając się poznać Henrykowi, mów temu, kto zawinił; oto łotr, który huczy, aby się podpisywać, a kiedy się kto podpisze, to jeszcze mocniej huczy.
Uwagę La Kurièra zwrócili nowi amatorzy podpisów i tłum oddzielił go od Chicota i rozmawiających z nim panów.
— Jaki upał!... — rzekł Henryk — dobrze dla wiernych, mających noc na ulicy przepędzać.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — ale źle dla niewiernych, jak to sam uznasz; spojrzyj tylko na lewo a przekonasz się.
— A! to szeroka twarz pana de Mayenne i spiczasta kardynała.
— Ciszej Najjaśniejszy panie; pewny strzał, gdy wiemy gdzie nasz nieprzyjaciel, a gdy on nie wie o nas.
— Czy myślisz, że ja się lękam?
— W tłumie podobnym temu za mc ręczyć nie można, któż wie, czy niema gdzie ukrytego noża w kieszeni, który bardzo lekko wchodzi w pierś sąsiednią. Na tę stronę zwróćmy się Najjaśniejszy panie.
— Czy mnie widziano?
— Nie sądzę, ale możesz być pewnym, że cię poznają gdy dłużej tu pozostaniesz.
— Vivat Liga! vivat Liga!... — krzyczał lud wypływający z rozmaitych stron na ulicę Arbre-Sec.
— Vivat Gwizyusz! vivat Kardynał! vivat Mayenne — odpowiedział tłum stojący przy stole La Hurièra, który zdaleka poznał książąt Lotaryngskich.
— Co znaczą te krzyki?... — zapytał Henryk III-ci marszcząc brwi.
— To są krzyki, które dowodzą, jak wszystko jest na swojem miejscu. Gwizyusz na ulicach, ty królu w Luwrze. Wracaj, Najjaśniejszy panie do Luwru.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie potrzebujesz mnie, mój synu; masz twoję straż zwyczajną, panów Quelusa i Maugirona. Ja muszę widzieć wszystko do końca, bo przedmiot jeśli nie ciekawy, to przynajmniej zabawny.
— Gdzie idziesz?
— Idę się jeszcze w kilku listach zapisać; chcę bowiem, aby jutro dużo moich znaleziono podpisów. Dobranoc, mój synu, idź na prawo ja pójdę na lewo, każden z nas w swoję drogę. Ja idę do Saint-Merry, sławnego słyszeć kaznodzieję.
— Co znaczy ten hałas?... — nagle zapytał król i dla czego tłumy biegną ku nowemu mostowi?
Chicot wspiął się na palcach, lecz nic prócz tłumu dostrzedz nie zdołał: zdawało mu się tylko, że ta lawa hucząca mesie kogoś w tryumfie.
Nagle, w miejscu gdzie ulico rozchodzą się przy Lavandieres, tłum, rozstąpił się i ukazał człowieka będącego główną osobą w zebraniu, a ukazał przed samym Henrykiem III-im.
Był to mnich, jadący na ośle, mówił on głośno i mocno gestykulował.
Osioł ryczał okropnie.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot jak tylko poznał człowieka i zwierzę — mówiłem o sławnym kaznodziei w Saint-Merry, otóż nie potrzeba iść tak daleko, tutaj go posłuchajmy.
— Kaznodzieja na ośle!... — rzekł Quelus.
— To nie kaznodzieja, ale Silen — dodał Maugiron.
— Szczególna! obadwa razem mówią — zakończył Henryk.
— Ten na dole wymowniejszy — mówił Chicot — tylko ten cc na górze lepiej mówi po francuzku. Słuchaj Henryku.
— Ciszej! ciszej! wołano ze wszystkich stron.
— Ciszej!... — zawołał Chicot piorunującym głosem.
Wszyscy umilkli, koło słuchaczy obstąpiło mnicha i osła.
Mnich zaczął:
— Bracia moi — rzekł — Paryż jest wielkiem miastem, dumą F:ancyi, a paryżanie ludem rozumnym.
Właśnie to mówi stara piosnka.
I zaczął śpiewać na całe gardło:

Przyjacielu, Paryżanie,
Twoje imię głośne wszędzie.

Na nieszczęście, w tej chwili osioł tak mocno ryknął, że zupełnie zagłuszył jeźdzca.
Lud parsknął śmiechem.
— Ciszej Panurgus, ciszej!... — zawołał mnich — czekaj, przyjdzie na cierne kolej.
Osioł umilkł.
— Bracia moi — mówił dalej kaznodzieja — ziemia jest padołem, gdzie człowiek zalewa się łzami.
— On pijany? — rzekł król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— Ja który wam każę — mówił mnich dalej — jak hebrajczyk wracam z wygnania, a od ośmiu dni, żyłem tylko chlebem żebranym, tak, żyłem żebraniną ja i mój Fanurgus.
— Co to za Panurgus? — zapytał król.
— Zapewne jaki jego przyjaciel — odpowiedział Chicot — ale prószy mi pozwolić słuchać.
— A dla kogo i przez kogo wszystko to wycierpiałem? Przez Heroda i jego sługi, wiecie kogo nazywam Herodem?
— Mój synu — odezwał się Chicot — ja ci wytłumaczę przydomek.
— Głupiec!
— Do kogo mówisz, czy do mnie, czy do mnicha, czy do osła?
— Do wszystkich trzech razem.
— Bracia moi — znowu odezwał się mnich, oto mój osioł, Którego kocham jak owcę, on wam powie, że z Villeneuve-le-Roi powróciliśmy we trzy dni, aby być obecnymi na wielkiej uroczystość Wieleśmy ja i Panurgus wycierpieli.
— Kogo on nazywa Panurgiem? — zapytał król zajęty dziwnem nazwiskiem.
— Przybyliśmy — prawił mnich dalej — aby widzieć co się tu dzieje; przybyliśmy, ale nic nie rozumiemy, Czy dzisiaj mamy zrzucić z tronu Heroda? Czy dzisiaj brata Henryka mamy zamknąć w klasztorze?
— Wielką mam ochotę zrzucić tego hultaja z osła — odezwał się Quelus.
— O cóż się gniewasz? — odrzekł Chicot — alboż król codzień nie bywa w klasztorze?.. Wierzajcie mi, że król by się o to nie gniewał, nie prawdaż, Panurgus?
Osioł wzniósł uszy i zaczął ryczeć okropnie.
— Panurgus — rzekł mnich — jakże jesteś uparty. Panowie, z Paryża wyjechałem z dwoma towarzyszami: z Panurgiem i Chicotem, który jest trefnisiem króla. Panurgus powrócił ze mną, ale co się stało z Chicotem?
Chicot się skrzywił.
— Aha! to twój przyjaciel — rzekł król.
Quelus i Maugiron śmiać się zaczęli.
— Jak się nazywa twój przyjaciel? — znowu zapytał Henryk.
— Gorenflot, ten sam, o którym wspomniał pan de Morvilliers.
— Ten, co podniecał u Świętej Genowefy?
— Ten sam.
— Każę go powiesić.
— Niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo nie ma szyi.
— Bracia moi — znowu odezwał się Gorenflot — prawdziwego we mnie widzicie męczennika. Bracia moi, w obecnej chwili, mojej sprawy bronić będziecie, albo raczej sprawy wszystkich wiernych. Wy nie wiecie, co się dzieje na prowincyi i co gotują hugonoci. Jednego musieliśmy zabić w Syonie, który podniecał do buntu. Dopóki nie zniszczymy ich gniazda, nie możemy być spokojni. Do broni, bracia, do broni!
Wiele głosów powtórzyło.
— Do broni!
— Przez Boga! kaźcie zatkać gębę temu hultajowi, bo gotów drugi dzień Świętego Bartłomieja sprowadzić.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Chicot.
I wziąwszy tubę z rąk Quelusa, zaszedł mnichowi z tyłu, aby go uderzyć po plecach.
Na odgłos próżnego i donośnego narzędzia mnich krzyknął:
— Zbójcy, dla Boga!
— Jak się masz, braciszku?
— zapytał Chicot, nagle stając przed mnichem.
— Pomocy! pomocy! panie Chicot — wołał mnich — nieprzyjaciele chcą mnie zamordować, ale umierając, będę wołał: na stos hugonotów!... precz z Bearneńczykiem!
— Będziesz ty cicho!
— Niech licho por wie gaskończyków — mówił mnich.
W tej chwili, nagle, już nie tuba, ale kij padał na ramię Gorenflota, który przeraźliwie z bólu krzyknął.
Chicot spojrzał w około siebie, ale tylko kij widział. Człowiek, który mnicha uderzył, znikł w tłumie.
— Ciekawym, kto się zemścił na tobie? — rzekł Chicot — muszę się koniecznie o tem dowiedzieć.
I zaczął biedz za człowiekiem, oddalającym się na wybrzeża Sekwany w towarzystwie drugiego mężczyzny.


Rozdział XIII.
ULICA FERRONERIE.

Chicot miał dobre nogi i chciałby ich użyć na dopędzenie człowieka, który kijem uderzył Gorenflota, gdyby powierzchowność tegoż, mianowicie zaś towarzysza jego, nie zatrważała go nieco.
W rzeczy samej, dwaj uciekający widocznie pragnęli ukryć się w tłumie i tylko na zakrętach ulic zwracali się, chcąc wiedzieć, czy ich nie gonią.
Chicot pomyślał, że najlepszym środkiem ujrzenia, będzie wyprzedzić ich.
Obadwa uciekający wpadli na ulicę Świętego Honoryusza, przez Monnaie i Tirechape, Chicot biegnąc za nimi, wyprzedził ich na ostatniej.
W kapeluszach zapuszczonych na oczy i płaszczach z podniesionemi kołnierzami, biegli krokiem przyśpieszonym i jakby wojskowym ku ulicy Ferronerie.
Chicot zawsze przed nimi.
Na rogu ulicy Ferronerie zatrzymali się i spojrzeli w około siebie.
Tymczasem, Chicot stanął na środku ulicy.
Przędą domem, zdającym się upadać ze starości, stała kolasa, dwoma tęgiemi zaprzężona końmi.
Chicot widział, że woźnica drzemie na koźle i zobaczył w kolasce kobietę, czekającą na kogoś niecierpliwie, bo wciąż wyglądała okienkiem.
Obejrzał się raz jeszcze i przekonał, że kolaska na dwóch oczekiwała mężczyzn.
Korzystając więc z ciemności, wsunął się pod ławę, na której dwa razy w tydzień przekupnie rozkładali produkty żywności.
Ławka ta stała pod domem.
Zaledwie wślizgnął się pod nią, aliści przybyli owi mężczyźni i trwożni, zatrzymali się przy koniach.
Jeden z nich obudził woźnicę, trącając go po ramieniu, drugi niecierpliwszy, trącił go szpadą.
— Aha!... — rzekł Chicot — zupełnie się omyliłem, to są moi rodacy i teraz się nie dziwię, że poczęstowali po ludzku Gorenflota, który klął gaskończyków.
Młoda kobieta, poznawszy tych, których oczekiwała, śmielej wychyliła się z kolaski.
Chicot dostrzegł wyraźnie, że miała może dwadzieścia dwa lat, była piękna lecz blada, że miała włosy jasno-blond, oczy czarne i rękę cudownej białości.
Gdyby to było w dzień, z postawy jej, mógłby był wnieść, że była cierpiącą i że zbyteczna okrągłość zdradzała jej tajemnicę.
Ze wszystkiego Chicot zauważył, że była młodą, bladą i blondynką.
Dwóch mężczyzn zbliżyło się do kolaski i samo z siebie wynika, że stanęli między nią, a ławką, pod którą siedział Chicot.
Wyższy z nich ujął rękę kobiety i kładąc nogę na stopień kolaski rzekł:
— Jakże ci jest, moja droga?
Kobieta odpowiedziała smutnym uśmiechem i pokazała flaszeczkę do cucenia.
— Jeszcześ słaba... Bardzoby mi była przykrą twoja choroba, gdybym jej nie był przyczyną.
— Po co ją wieziesz do Paryża?... — rzekł drugi mężczyzna, że też na krok nie ruszysz się bez spódnicy.
— A! mój kochany Agripa — odpowiedział mężczyzna, zdający się mężem, albo kochankiem kobiety — trudno się rozdzielić z tem, co się kocha.
I spojrzał miłośnie na kobietę.
— Aż mi się coś dziwnego dzieje, gdy cię słyszę mówiącym, odrzekł cierpko drugi mężczyzna, alboż dla miłostek przybyłeś do Paryża? Zdaje mi się, że Bearn jest dość obszernym na sentymentalne przechadzki że nie potrzebujesz odbywać ich po Babilonie. Powracaj, jeśli cię obchodzą miłostki, albo pomyśl mój panie o tum, co przyszłość stanowi.
Na wyraz mój panie, Chicot chciał wychylić głowę, lecz lękał się zrobić poruszeniem łoskot.
— Moja droga, niech on sobie gada, a ty nic na to nie zważaj. Zdaje mi się, żeby zasłabł jak ty i mdlał jak ty, gdyby się nie wygadał.
— To przynajmniej siadaj w kolaskę, kiedy chcesz być czułym, żeby cię nie poznali na ulicy.
— Masz słuszność Agripo. Moja droga, on nic złego nie radzi, posuń się, nie mogąc cię mieć na kolanach, będę przynajmniej przy tobie.
— Będzie mi to najprzyjemniej, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała młoda kobieta.
— Najjaśniejszy panie!... — pomruknął Chicot i chcąc wychylić głowę, uderzył nią o ławkę; co ona mówi?
Tymczasem szczęśliwy kochanek wsiadł w kolaskę a ta jękła pod podwójnym ciężarem.
Następnie słychać było czułe pocałunki.
— Do pioruna!... — zawołał mężczyzna, który pozostał na ulicy — człowiek zawsze jest zwierzęciem.
— Bodajem zdechł, jeżeli cokolwiek rozumiem — pomruknął Chicot — ale bądźmy cierpliwi, czekając, wszystkiego się dowiemy.
— Jakżem szczęśliwy — mówił mężczyzna siedzący w kolasce, nie troszcząc się o swojego towarzysza. Prześliczny dzień! poczciwi paryżanie nienawidzą mię z całego serca 1 każdy chętnieby mię zabił, gdyby wiedział, gdzie jestem. Poczciwi paryżanie! oni nie wiedzą, że mi torują drogę do tronu, a ja tymczasem ukochaną kobietę mam w moich objęciach. Moja d’Aubigné, skoro królem zostanę, w tom miejscu postawię posąg Bearneńskiemu geniuszowi.
— Bearneńskiemu! Chicot drugi guz zrobił sobie na czole.
— To ulica Ferronerie — mówiła d’Aubigné — nic tu na niej nie ma dobrego.
— Zdaje mi się — mówił Henryk — bo czytelnicy zapewne poznali króla Nawarry, zdaje mi się, że w tej chwili widzę całe moje życie, zdaje mi się, że jestem królem, że jestem silny i potężny, ale mniej jak teraz kochany. A! moja droga, powtórz mi, że mnie kochasz, bo twój głos serce moje raduje.
I z uczuciem melancholii, które Henryka często napadało, z westchnieniem oparł głowę na ramieniu kochanki.
— A! mój Boże — mówiła młoda kobieta strwożona — czy ci nie słabo Najjaśniejszy panie?
— Wybornie! tego tylko brakuje, aby żołnierz, wódz i król omdlał — dodała d’Aubigné.
— Nie lękaj się moja droga; gdybym zemdlał przy tobie, to byłoby szczęściem.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie — rzekła d’Aubigné, dlaczego piszesz się królem Nawarry a nie Ronsard’em, albo Klemensem Marot.
— Ciekawym dlaczego źle żyjesz z panią Margot, kiedy oboje tak czujecie poezyę?... — rzekł mężczyzna stojący przy kolasie.
— Mój drogi, nie mów mi o mojej żonie! czy znasz przysłowie: gdybyśmy ją znaleźli?
— Alboż nie jest w Nawarze?
— Dla tego ja tam nie jestem. Dreszczu mię tylko nabawiłeś, wsiadaj oto i jedźmy.
— Jedźcie, ja pójdę za wami; daremmebym wam przeszkadzał, albo wy mnie.
— A więc zaniknij drzwiczki i czyń co ci się podoba — rzekł Henryk, a potem dodał do woźnicy:
— Jedź, gdzie wiesz.
Kolasa oddaliła się powoli, za nią szedł d’Aubigné, który chociaż gromił króla, czuwał nad nim troskliwie.
Odjazd ten uwolnił Chicota z kłopotu, albowiem d’Aubigné nie był z ludzi, którzy podsłuchującym pozwalaj żyć bezkarnie.
— Nie wiem, czy Walezyusz powinien o tem wiedzieć?... — mówił Chicot wychodząc z pod ławy.
I wyprostował się, wyciągając ścierpnięto nogi.
— Co mu z tego przyjdzie — mówił dalej — żeby wiedział o dwóch mężczyznach, którzy ukrywają ciężarną, kobietę. Na honor, to byłoby podle. Nie, ani słowa o tem nie wspomnę, bo podług wszelkich wszelakości na tem nikt nie straci.
Chicot podskoczył wesoło.
— Jak pięknie patrzeć na kochanków!... — mówił dalej — ale d’Aubigné ma słuszność, że jak na króla „im partibus” zanadto tych miłostek. Rok temu, dla pani de Sauve przyjechał do Paryża, dzisiaj, pilnuje mdlejącej kobiety; a przecież naprawdę myśli o tronie i nie powinienby za nic uważać kardynała Gwizyusza i kochanego pana de Mayenne. Jakkolwiek bądź, pewny jestem, że on im kiedyś figla wyplata. Na honor, ani słowa nie pisnę o tem, com widział i słyszał.
W tym czasie, tłum pijany przechodząc krzyczał: Vivat Liga! śmierć hugonotom, na stos hugonotów!...
Kolasa zwróciła się na róg cmentarza Niewiniątek i znikła na ulicy Saint-Denis.
— Otóż tylu widziałem — mówił Chicot — kardynała Gwizyusza, księcia Mayenne, Henryka Walezyusza i Henryka króla Nawarry; jednego mi tylko brakuje, to jest: księcia Andegaweńskiego. Poszukajmy Franciszka IIT-go, chciałbym zobaczyć tego zacnego monarchę.
I skierował się ku kościołowi Ś-go Germana l’Auxerrois.
Nietylko Chicot szukał księcia Andegaweńskiego i niepokoił się o niego, Gwizyusze, oni także szukał go wszędzie, lecz nie byk szczęśliwsi od trefnisia.
Książę Andegaweński nie był człowiekiem, któryby się nierozsądnie narażał i zobaczymy później jakie powody skłaniały go do oddalenia się od przyjaciół.
Przez chwilę, Chicot sądził, że wynajdzie księcia na ulicy Bethisy, gdzie liczny tłum zgromadził się przed sklepem kupca winnego.
W tym tłumie Chicot poznał pana de Monsoreau.
— Aha! — rzekł — chart tutaj, to i lis niedaleko.
Chicot mylił się.
Pan de Monsoreau starał się ujmować wychodzących z szynku pijaków, a przedewszystkiom mówcę, który ich podniecał.
Mówcą tym był Gorenflot pijany.
Opowiadał on swoję podróż do Lyonu i pojedynek w zajeździe, z urojonym przez siebie hugonotem.
Gwizyusz, który z opowiadania poznawał Mikołaja Dawida, słuchał go z całą uwagą.
Ulicę Bethisy przepełniały tłumy.
Wielu szlachty przywiązało konie swojo do kółka, przybitego do słupa w środku ulicy.
Chicot wmieszał się w tłum i nadstawił uszu.
Gorenflot chwiejący się i czerwony, mówiący tylko przerywanemi wyrazami, siedział jeszcze na swoim Panurgu i był przedmiotem igraszki i wybadywań pana de Monsoreau.
Wyznania mnicha trwożyły gaskończyka? więcej jeszcze niż spotkanie króla Nawarry.
Widział nadchodzącą chwilę, w której Gorenflot wymieni jego nazwisko, coby rzecz całą wyjaśniło.
Nie tracąc więc chwili, odwiązał kilka koni od słupa, uderzył strzemionami i tym sposobem wprawiając w ruch, przymusił zgromadzonych do rozstąpienia się.
Gorenflot zląkł się o swojego Panurga, szlachta o konie i mantelzaki, a wielu o samych siebie.
Koło prysnęło tłum się rozproszył.
Krzyk: ogień! ogień!... — powtórzyło ze dwanaście głosów.
Chicot, jak strzała, przebiegł pomiędzy tłumem, zbliżył się do Gorenflota z iskrzącem oczyma, pochwycił Panurga za uzdeczkę i w przeciwną ciągnąc go stronę, odsunął od Gwizyusza.
Przestrzeń pomiędzy księciem a zakonnikiem, lud natychmiast zapełnił.
Chicot pociągnął mnicha, chwiejącego się na ośle, ku ścianie kostnicy kościoła świętego Germana l’Auxerrois i przytłoczył go do muru tak silnie, ze wyglądał jak płaskorzeźba.
— A! pijaku, a! poganinie — rzekł — więc wino nad przyjaźń przekładasz?
— Panie Chicot! — wyjąkał mnich.
— Jakto, ja ciebie żywiłem i poiłem hultaju, a ty mię teraz zdradzasz?
— Panie Chicot! — mówił mnich rozczulony.
— Rozgadujesz moje tajemnice, nędzniku.
— Mój przyjacielu!
— Milcz, jesteś zdrajcą i zasługujesz na karę.
Mnich, chociaż ogromny i silny, lecz osłabiony żalem i winem, chwiał się tylko w rękach Chicota.
Panurgus tylko stawiał opór przeciw krzywdzie swojego przyjaciela, wierzgając tylnemi nogami, za co Chicot kijem go porządnie okładał.
— Tak ciężko karzesz twojego przyjaciela — mruczał mnich.
— Przyjdzie i na ciebie kolej — odrzekł mu Chicot.
I kij trefnisia dotknął kościstych ramion Gorenflota.
— A! gdybym był trzeźwy! — mówił mnich z gniewem.
— Zapewne byłbyś się nie dał?
— Przyjacielu, zabijesz mnie.
— Kto kocha, ten karze.
— To lepiej wydrzej mi życie.
— Takbym powinien uczynić.
— O!... gdybym był trzeźwy — powtarzał mnich.
Chicot tak silne dawał dowody przywiązania, ze mnich aż jęczał.
— Teraz, hultaju — rzekł Chicot, przestając bić — idź spać pod „Róg obfitości.”
— Ja drogi przed sobą nie widzę — odpowiedział Gorenflot, zalewając się łzami.
— A! przecież — rzekł Chicot — cokolwiek wina z ciebie wypłynie i prędzej się wytrzeźwisz. Ale nie, ja jeszcze muszę ci służyć za przewodnika.
Chicot pociągnął osia, a Gorenflot, nie chcąc spaść, usiłował utrzymać środek ciężkości.
Przeszli most młynarski, ulicę Świętego Bartłomieja, mały most i weszli na ulicę Świętego Jakóba.
Dwóch chłopców od pana Bonhommet zeszli na dół i na rozkaz Chicota, zaprowadzili mnicha do gabinetu, którzy znają już czytelnicy.
— Stało się — rzekł Bonhommet, powracając do Chicota.
— Czy się położył? — zapytał gaskończyk.
— Nawet już chrapie.
— Wybornie; ale skoro się przebudzą nie mów mu, jakim się tu dostał sposobem; dobrze żeby myślał, iż od owej sławnej nocy jeszcze nie wyszedł od ciebie i żeby wszystko, co mu się przytrafiło, za sen uważał.
— Dobrze; ale panie Chicot, co się przytrafiło temu mnichowi?
— Wielkie nieszczęście; podobno w Lyonie pokłócił się z posłańcem od pana de Mayennc i zabił go.
— O! mój Boże! — zawołał gospodarz.
— Pan de Mayenne przysiągł, że go żywcem na pal wbić każę.
— Bądź pan spokojny, ja go od siebie nie puszczę.
— Wybornie. Teraz muszę księcia Andegaweńskiego poszukać.
I skierował się ku pałacowi Jego książęcej mości Franciszka Andegaweńskiego.


Rozdział XIV.
KSIĄŻĘ I PRZYJACIEL.

Chicot napróżno szukał księcia Andegaweńskiego po ulicach Paryża, podczas wieczoru Ligi.
Gwizyusz, jak sobie przypominamy, zachęcał księcia do wyjścia, lecz Franciszek długo się namyślał, a wiemy, że w roztropności węża przechodził.
Przecież, gdy interes wymagał, aby wszystko na własne oczy widział, postanowił przyjąć zaproszenie, lecz wyjść dobrą otoczony strażą.
Jak każdy lękający się przyzywa najpewniejszego obrońcę, tak książę Andegaweński postarał się o pana Bussy d’Amboise.
Porządnie musiał się lękać, skoro do tego uciekł się kroku, od czasu bowiem rozmowy z panem de Monsoreau, Bussy gniewał się, a Franciszek przeświadczony o swojem złem postąpieniu, spodziewał się obrazy i nie mógł na przyjaźń liczyć.
Z resztą,.Bussy, jak wszyscy jemu podobni, mniej odczuwał boleść, niż przyjemność.
Rzadko się trafia, aby człowiek nieustraszony w niebezpieczeństwach, zimny i obojętny w ogniu, nie ulegał z łatwością uczuciom przyjemnym.
Ci, którzy płaczą w obce kobiet, najczęściej są mężczyzn postrachem.
Bussy usypiał, że tak powiemy, w boleści.
Widział Dyanę przyjętą na dworze, jako hrabinę de Monsoreau i pomieszczoną przez królowę Ludwikę pomiędzy damami dworu; widział, jak tę piękność nieporównaną, tysiące spojrzeń ciekawych goni, a on właśnie tę piękność wydobył z grobu!
Przez cały wieczór gorejący wzrok trzymał utkwiony w młodą kobietę, która oczu podnieść nie śmiała, i jak każdy mężczyzna, kochający prawdziwie, Bussy zapomniał przeszłości. Marzył o niepodobieństwach, zapominając cierpień biednej Dyany, zmuszonej spuszczać oczy.
A przecież, powinna była w jego spojrzeniu czytać współczucie i boleść, w pośród figur obojętnych, otaczających ją dokoła.
— A!... — myślał Bussy — kobiety wtedy tylko są zręczne i śmiałe, kiedy potrzeba zwieść ojca, matkę, lub męża; a niezręczne i trwożliwe, gdy dług wdzięczności spłacić potrzeba; boją się okazać miłość, tak wielką nadają cenę swoim względom, że niczem dla nich przywieść do rozpaczy kochanka, niczem serce mu nawet zakrwawić. Dyana mogłaby powiedzieć szczerze: „Dzięki ci za to co dla mnie uczyniłeś, ale nie kocham cię wcale“. Cios ten zabiłby mię, albo uleczył. Ale nie, ona pozwala się kochać, lecz bez nadziei; o! ja nie kocham, ja tę kobietę, nienawidzę!...
Oddalił się z sali królewskiej z sercem zakrwawionem.
W tej chwili Bussy nie był owym, na którego kobiety spoglądały miłośnie, a mężczyźni z bojaźnią.
Czoło miał pomarszczone, oko patrzące fałszywie a uśmiech nieszczery.
Wychodząc, przejrzał się w zwierciadle weneckiem i sam siebie nie poznał.
— Szalony!... — rzekł do siebie — dlaczegóż, gdy jedna zdradza, dla wszystkich mam być przykrym! Dlaczego, albo dla kogo mnie zdradza? Dla długiego szkieletu z oliwkową twarzą, któren ją strzeże spojrzeniami i którego ona udaje, że niewidzi. Gdybym chciał przecież, mógłbym go za. kilka minut mieć pod mojemi stopami i dziesięć cali szpady wbić mu w serce; gdybym chciał, mógłbym krwią jego zbroczyć tę piękną suknię, przybraną w kwiaty; gdybym chciał, mógłbym być, jeśli nie kochanym, to przynajmniej nienawidzonym. Wołałbym nienawiść jak obojętność. Ale to byłoby godnem Quelusa i Maugirona, gdyby oni kochać umieli. Lepiej być podobnym do owego bohatera w Plutarchu, Antiocha, którego podziwiałem w pierwszej młodości, który umarł z boleści nie wydawszy jednej skargi. Tak i ja będę milczał: ja, który walczyłem z najzręczniejszemu ludźmi tego wieku; ja, przed którym Crillon rozbrojony padł na kolana prosząc o życie; tak, potrafię być mężnym i przenieść wszelkie boleści, potrafię je stłumić sam w sobie. Jak Herkules zgniótł olbrzyma, Antea, nie pozwoliwszy mu nawet westchnąć do matki Nadziei, tak Bussemu nic trudnem nie będzie i wszystko co zechce dokaże.
Oderwał rękę od piersi, obtarł czoło z potu i powoli ku drzwiom zmierzał. Uśmiech igrał na ustach, na czole była pogoda, lecz w sercu burza straszliwa...
Spotkał księcia Andegaweńskiego; odwrócił twarz od niego, sądząc, że mimo najsilniejszych postanowień, uśmiechnąć się do niego nie zdoła; powitać nie potrafi księcia, który mienił się jego przyjacielem, a słowa nie umiał dotrzymać.
Książę przechodząc wymówił imię Bussego, lecz ton się nawet nie obejrzał.
Przyszedłszy do domu, położył szpadę na stole, zdjął płaszcz, usiadł na krześle i oparł się na poręczy.
Służący widząc go cierpiącym i sądząc, że pragnie spoczynku, oddalili się. Bussy jednak nie spał, lecz marzył.
Wiele upłynęło godzin nim spostrzegł, że w drugim rogu pokoju siedział jakiś mężczyzna nieruchomy i milczący, który bacznie patrzył na niego i prawdopodobnie pragnął z nim zacząć rozmowę.
Zimny dreszcz przeszedł Bussego, i gdy ów mężczyzna nie ruszył się, zadrżał i zwiesił głowę.
Wtedy dopiero siedzący powstał, zbliżył się do niego i rzekł z westchnieniem.
— Panie hrabio, ty masz gorączkę.
Hrabia wzniósł głowę i przemówił:
— A! to ty Remy.
— Tak hrabio, czekałem na ciebie.
— Tutaj, dlaczego?
— Pewny byłem iż powrócisz niebawem.
— Dzięki przyjacielu — odpowiedział Bussy, ściskając rękę młodzieńca.
Remy zatrzymał w dłoni te straszną prawicę, obecnie słabą jak ręka dziecięcia i przycisnął z uszanowaniem do serca.
— Chciąłbym wiedzieć — rzekł — czy pan hrabia chce tu pozostać, czy chce, aby go gorączka powaliła? Jeżeli zaś chcesz siły odzyskać, połóż się pan w łóżko i weź jaką przyjemną książkę, z którejbyś mógł zaczerpnąć mocy ducha.
Hrabia powinien był usłuchać i usłuchał.
W łóżku więc zastali go przyjaciele, przybyli z odwiedzinami.
Przez cały dzień następny Remy na chwilę nie opuścił swojego pana; jako lekarz duszy i ciała, podawał stosowne dla obojga lekarstwa.
Nazajutrz, kiedy Gwizyusz przybył do Luwru. Bussy spojrzał w około i nie ujrzał doktora.
— Strudził się!... — pomyślał — biedny chłopiec i on potrzebuje powietrza i słońca. Prócz tego, może Gertruda na niego czekała, a chociaż to pokojowa... Pokojowa, która szczerze kocha, więcej warta niż największa pani, która zwodzi.
Dzień przeminął, a Remy się nie ukazał.
Bussy niecierpliwił się i pragnął go widzieć jak najprędzej.
— A!... — mówił — wierzyłem w wdzięczność i przyjaźń, lecz na przyszłość niczemu wierzyć nie będę.
Wieczorem, kiedy ulice poczęły się napełniać ludem i krzykiem, kiedy noc nie pozwalała rozróżnić przedmiotów w mieszkaniu, Bussy posłyszał w przedpokoju liczne i donośne głosy.
Służący pomieszany przybiegł do niego.
— Panie, książę Andegaweński.
— Proś niech wejdzie — odpowiedział Bussy nie otwierając oczów i myśląc, że jego pan, którego przestał kochać, troszczy się przecież o niego.
Książę wszedł; pokój Bussego był ciemny, bo serca zbolałe lubią ciemności, aby je zaludniać mogły widziadłami.
— Ciemno u ciebie, Bussy — rzekł książę.
Bussy milczał, bo słowa wyrzec nie zdołał.
— Czyś tak mocno chory, że mi nie odpowiadasz?... — zapytał książę.
— Bardzo chory — mruknął Bussy.
— Dla tego od dwóch dni nie byłeś u mnie?
— Dla tego, Mości książę.
Książę uderzony zwięzłością odpowiedzi, przeszedł się kilka razy po pokoju, spoglądając na rzeźby i różne ozdoby.
— Pięknie mieszkasz, rzekł.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panowie — rzekł książę do swoich dworzan — pozostańcie w bocznym pokoju, bo mój Bussy bardzo jest chory. Dla czego nie wezwano Mirona? Doktór królewski nie dobry jest dla Bussego?
Służący hrabiego potrząsł głową, co zauważył książę.
— Bussy, może masz jakie zmartwienie?... — zapytał Franciszek.
— Ja nie wiem — odpowiedział hrabia.
Książę, zbliżył się do niego jak kochanek, którego odpychają, a który tem więcej jest uprzedzający.
— Powiedz mi szczerze, mój Bussy.
— Cóź ci powiem, Mości książę.
— Może się na mnie gniewasz?... — dodał cicho.
— Ja gniewać! o co? przytem, czy na książąt gniewać się można?
Książę umilkł.
— Tracimy czas daremnie — rzekł Bussy — lepiej wprost przystąpić do rzeczy.
Książę spojrzał na Bussego.
— Potrzebujesz mnie, książę, wszak prawda?... — rzekł hrabia z ciężkością.
— A Bussy!
— Powtarzam, że mię potrzebujesz, Mości książę. Nie wierzę, abyś przez przyjaźń mię odwiedził, bo ty nie kochasz nikogo.
— Bussy! jak możesz mówić mi podobne rzeczy.
— Mów, Mości książę, czego żądasz odemnie? Gdy kto należy do księcia, a ten książę udaje przyjaźń, trzeba być zadowolonym i z udawania, i zrobić ofiarę, chociażby z życia.
Książę zarumienił się, lecz że było ciemno, nikt tego nie widział.
— Nic od ciebie nie chciałem — odpowiedział — bardzo się mylisz, sądząc odwiedziny moje interesownemi. Chciałbym, widząc cały Paryż w ruchu, przebiedz ulice i ciebie mieć za towarzysza.
Bussy spojrzał na księcia.
— Alboż nie ma Aurillego? — rzekł.
— To śpiewak.
— Mości książę, nie raz do ważnych używałeś go posług, prócz tego, słyszę wielu twoich dworzan brzękających szpadami po posadzce mego przedpokoju.
W tem lekko drzwi się odemknęły.
— Kto tam? — zapytał książę z dumą, obrażony, ze bez zapowiedzenia, ktoś wejść się poważył.
— Ja, Remy — odpowiedział Haudouin, zupełnie me zmięszany.
— Co za Remy? — zapytał książę.
— Remy, lekarz.
— Więcej, jak lekarz, bo mój przyjaciel — dodał hrabia.
— A! — rzekł książę obrażony.
— Czy wiesz — mówił Bussy — że Jego książęca mość żąda, abym wstał z łóżka?...
— Tak, i abyś mi towarzyszył.
— Nie możesz, hrabio... — zrobił uwagę Haudouin.
— Dlaczego? — zapytał Franciszek.
— Za zimno na dworze, Mości książę.
— Za zimno?... — powtórzył Franciszek, zdziwiony, że któśkolwiek śmie opór mu stawiać.
— Tak, za zimno, i ja, który odpowiadam za zdrowie pana Bussego, nie pozwalam mu wychodzić.
Bussy chciał podnieść się z łóżka, lecz ręka Remyego uścisnęła go znacząco.
— Dobrze — rzekł książę — skoro mu grozi niebezpieczeństwo, niechaj zostanie.
I książę postąpił ku drzwiom.
Bussy nie ruszył się.
Książę znowu powrócił do łóżka.
— Widzisz, Mości książę — rzekł Bussy — Hadouin mi zabrania.
— Powinieneś przywołać Mirona, to wielki lekarz.
— Mości książę — odparł Bussy — wolę lekarza przyjaciela, niż uczonego.
— Kiedy tak, bądź zdrów.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Książę wyszedł z trzaskiem.
Remy ścigał go oczyma i dopiero, kiedy wyszedł z pałacu, przystąpił do chorego.
— Teraz pan wstawaj — rzekł.
— A to na co?
— Przejść się ze mną; w pokoju za gorące.
— Wszak dopiero mówiłeś, że zimno na dworze.
— Jak książę wyszedł, ociepliło się.
— Kiedy tak...ł— mówii Bussy, podnosząc się.
— Powietrze będzie panu pomocnem.
— Nie rozumiem — rzekł Bussy.n — Pan hrabia rie znasz także lekarstw, które przepisuję, a przecież je bierzesz; przechadzka z księciem Andegaweńskim byłaby niebezpieczna, a pomocną będzie z lekarzem. Czy mi pan nie ufasz?
— Dobrze, dobrze, kiedy tak chcesz.
— Tak trzeba.
Bussy się podniósł blady i drżący.
— Interesująca bladość!.. zajmujący chory!.. — rzekł Remy.
— Gdzież się udamy?...
— W miejsce, gdzie dziś próbowałem powietrza.
— A to powietrze?...
— Jest pomocne cierpiącym.
Bussy ubrał się.
— Kapelusz i szpadę — rzekł.
Wyszli obadwa.


Rozdział XV.
ETYMOLOGIA ULICY JUSSIENNE.

Remy wziął chorego pod rękę, zwrócił się na lewo, po tem na ulicę Cequillière i szedł z nim aż do wałów miasta.
— To szczególniejsza! — rzekł Bussy — prowadzisz mię na bagna Grange-Batelière, i utrzymujesz, że tutaj powierzę zdrowe.
— Cierpliwości — odrzekł Remy — zwrócimy się na ulicę Pagevin, na prawo pozostawimy Breneuse i udamy się na Montmartre; zobaczysz, pani3 hrabio, jaka to piękna ulica!
— Alboż jej nie znam?
— Skoro znasz, nie będę tracił czasu na okazywanie jej piękności. Potem zaprowadzę pana na bardzo piękną uliczkę. Pójdź pan tylko...
W rzeczy samej, minąwszy bramę Montmartre, o dwieście kroków, Remy zwrócił się na prawo.
— Jak widzę, idziemy na powrót — rzekł Bussy.
— Bynajmniej. Jest to ulica Egypcienne, albo, jeżeli pan chcesz, Egipska; lud nazywa ją Gyssienne, a nie długo przybierze nazwisko Jussienne, albowiem ludy południowe lubią, wielu używać samogłosek. Pan musisz wiedzieć o tem, skoro byłeś w Polsce, gdzie czterech współgłosek używają, po sobie, co czyni język twardy.
— Prawda — odpowiedział Bussy — lecz ponieważ nie przyszliśmy tu uczyć się języków, powiedz mi gdzie idziemy?.
— Czy pan widzisz ten mały kościółek?... — rzekł Remy, nie odpowiadając na pytanie Bussego. — A co, jak pięknie cię wznosi ze swoją fasadą od ulicy i wieżą od ogrodu?... Założę się, że pan nigdy na niego nie zwracałeś uwagi.
— W rzeczy samej, nie znam go wcale.
Nietylko Bussy nie znał kościółka Maryi Egipcyanki, była to bowiem świątynia ludowa i znana pod nazwiskiem kaplicy Qocqheron.
— Wiedząc, jak się nazywa ten kościółek, i znając jego powierzchowność, wejdźmy wewnątrz aby obejrzeć szyby kolorowe w nawie, które godne są widzenia.
Bussy spojrzał na lekarza i widział, jak po jego ustach słodki przesuwał się uśmiech, co przekonało go, że młodzieniec inny miał cel prowadzenia do kościoła, oprócz pokazania szyb kolorowych, tem pewniej, że noc już zapadała, i dojrzeć ich nie było podobna.
Przecież niektóre przedmioty widzieć było można, albowiem chór był oświetlony.
Przedmiotami temi były, malowidła z XVI wieku, podobne włoskim, które dzięki łagodnemu klimatowi, pozostały tam jeszcze, u nas zaś, tak przez wilgoć, jak przez wandalizm, jednocześnie z wiarą, zniknęły.
Artysta z rozkazu Franciszka I-go, przedstawił na murze życie Maryi Egipcyanki.
W liczbie rozmaitych przedmiotów, należących do życia świętej, artysta mniej znający anatomię jak historyę, przedstawił ową przykrą chwilę, w której Marya nie mając czem zapłacić przewoźnika, sama się jemu w nagrodę oddaję.
Mimo czci dla nawróconej Maryi Egipcyanki, wielu znajdowało stosownem opuścić ten ustęp życia, albo go mniej naiwnie traktować.
Bussy spojrzał na Remyego, który z wielkiem zajęciem malowidłu się przypatrywał.
— Czy masz chęć obudzić we mue myśli anakreontyczue?... — zapytał. — Jeśli to było twoim zamiarem, omyliłeś się, i lepiej niedorostków byś tu sprowadził.
— Boże uchowaj... — odpowiedział Haudouin.
— A więc?...
— Trudno wyłupić oczy, dlatego, że się tu weszło.
— A zatem przyznaj, że jakiś inny miałeś zamiar.
— Bynajmniej.
— Kiedy tak, to idźmy.
Haudouin lekko za rękę przytrzymał Bussego.
— Ponieważ wszyscy wychodzą — rzekł po chwili — idźmy za niemu Bussy roztargniony i obojętny, skierował się ku drzwiom.
— Jakto!.. — zawołał Remy — pan chcesz wyjść, nie przeżegnawszy się wodą święconą?...
Bussy, posłuszny jak dziecię, udał się dc kropielnicy.
Remy korzystał z tej chwili, aby dać znak kobiecie, która zbliżyła się ku miejscu, gdzie stanął Bussy.
Kiedy hrabia wyciągnął rękę do kropielnicy, wyrobionej w kształcie muszli, trzymanej przez dwóch murzynów z czarnego marmuru, ręka czerwonawa i dość duża, jednak kobieca, umaczała palec w wodzie.
Bussy spojrzał w twarz kobiecie, cofnął się i zbladł, bo poznał Gertrudę osłoniętą czarną zasłoną.
Stał, zapomniawszy się przeżegnać, a Gertruda kłaniając się, przeszła około niego.
O dwa kroki za nią, szła kobieta starannie odziana płaszczem jedwabnym; kształty prześliczne tej niewiasty, dały poznać Bussemu, że tylko jedna jest taka na świecie.
Remy nic nie mówił, lecz patrzył; Bussy zrozumiał nareszcie, dlaczego wyprowadzono go z domu i zaciągnięto aż do kościoła Maryi Egipcyanki.
Udał się za tą kobietą, a Remy za nim.
Zabawną byłaby ta processya, z czterech złożona osób, idących za sobą w równej odległości, gdyby smutek i bladość dwóch z nich nie zdradzała cierpień.
Gertruda idąc naprzód, zwróciła się na ulicę Montmartre, zrobiła na niej kilka kroków i nagle zeszła na prawo, w przejście gdzie była brama otwarta.
Bussy wahał się.
— A co panie hrabio — rzekł Remy — czy chcesz, abym ci na pięty nastąpił?
Bussy szedł dalej.
Gertruda przeszła bramę, za nią jej pani.
Hauduoin parę wyrazów przemówił do przewodniczki, następnie poszedł z nią razem.
Była godzina siódma wieczorem pierwszych dni maja; powietrze ciepłe, wiosenne, drzewa okryły się już zielonością.
Bussy spojrzał na mały ogródek, pięćdziesiąt stóp zaledwie rozległy, otoczony wysokim murem, po którym piął się bluszcz i dzikie wino.
Lilie, zaledwie rozwite, roztaczały woń cudną, a młodzieniec odradzający się wobec pięknej i ukochanej przez siebie kobiety, zadrżał pomimo woli.
Pod jaśminową altaną stała drewniana ławeczka, przyparta do muru kościoła. Dyana usiadła na niej, spuściła oczy i trzymany goździk w zamyśleniu z liści obrywała.
Słowik ukryty w sąsiednim kasztanie, zaczął długą i melancholijną piosnkę, która niekiedy wysokiemi wystrzelała tonami.
Bussy został sam w ogrodzie z panią de Monsoreau, bo Gertruda i Remy oddalili się; zbliżył się do Dyany, a ona podniosła głowę.
— Panie hrabio — rzekła głosem bojaźliwym, każdy wybieg jest niegodnym. Zastając mię w kościele Maryi Egipcyanki, nie przypisuj tego trafowi...
— Nie, pani, Haudouin wyprowadził mię z domu, lecz nie wiedziałem w jakim celu.
— Wiem o tom — odpowiedziała Dyana, Remy przymusił cię panie, abyś wszedł do kościoła.
— Bynajmniej, tylko nie wiedziałem...
— Chciałeś pan powiedzieć — mówła Dyana wznosząc łzami zroszone oczy, że gdybyś wiedział po co cię Remy prowadzi, nie byłbyś przyszedł.
— A! pani!
— To byłoby słusznem, panie. Znakomitą wyświadczyłeś mi pan przysługę, a ja nawet nie podziękowałam ci za nią. Przebacz mi i...
— Pani...
Bussy zaciął się, będąc pomięszany; ani myśleć, ani wyrazów znaleźć nie zdołał.
— Chciałem ci panie dowieść — mówiła Dyana — że nie jestem niewdzięczną, ani nie zapominam o przysługach. Pan Remy był odemnie proszony, abym się z tobą panie widzieć mogła i przebacz mi, jeżeli krok ten znajdujesz niestosownym.
Bussy położył rękę na sercu.
— A! pani — rzekł — jak możesz tak myśleć.
Myśli zaczęły się porządkować w zbolałej głowie Busscgo, zdawało mu się, że przyjemne tchnienie wieczora zerwało mu pomrokę z oczów.
— Wiem — mówiła Dyana — więcej mająca siły jako przygotowana na widzenie się z Bussym, wiem ile pan miałeś przykrości w wypełnieniu zleceń moich. Znam całą twoję delikatność i umiem ją cenić. Osądź pan z tego, ile musiałam wycierpieć na samo wspomnienie, że nie znasz uczuć serca mojego.
— Pani, od trzech dni chorowałem.
— Wiem o tem — odpowiedziała Dyana, rumieniąc się — więcej od pana cierpiałam, bo pan Kemy mówił mi, albo raczej dał do zrozumienia, że...
— Że twoje zapomnienie pani, spowodowało chorobę. O! to prawda.
— Zatem, powinnam była to uczynić — rzekła pani Monsoreau. Widzę cię panie, dziękuję za twoje najlepsze chęci i dozgonną wdzięczność przyrzekam.
Bussy smutnie potrząsł głową, i nic nie odpowiedział.
— Czy pan wątpisz?... — zapytała Dyana.
— Pani — odparł Bussy — jak kto może, tak daje oznaki przychylności; wiedziałaś, że jestem, gdy byłaś przedstawioną na dworze, widziałaś mnie przed sobą, czułaś moje spojrzenia i oczów nie raczyłaś na mnie zwrócić; nie dałaś mi poznać niczem, że wiesz o mnie, że mnie poznajesz, że nawet pamiętasz.
Dyana tak smutnie spojrzała na Bussego, że ten uczuł się wzruszonym.
— Przebacz pani — rzekł po chwili, ty nie jesteś podobną do innych kobiet, a jednak postąpiłaś jak istota zwyczajna: to małżeństwo...
— Wiesz pan, jak mnie przymuszono do niego.
— Można było je zerwać.
— Niepodobna.
— Alboż nic panią nie upewniało, że człowiek pełen poświęcenia czuwa nad tobą?
Dyana spuściła oczy.
— Tegom się najbardziej lękała — rzekła.
— Otóż dla czego pani mnie poświęciłaś. O! pomyśl, czem dla mnie życie od chwili, kiedy do kogo innego należysz.
— Panie — rzekła hrabina z godnością — kobieta bez straty nie zmienia nazwiska, osobliwie gdy żyje dwóch ludzi: jeden, który jej daje nazwisko, drugi, którego się nazwiska wyrzeka.
— Więc pani przełożyłaś nazwisko Monsoreau?
— Czy tak pan sądzisz? Tem lepiej.
Oczy jej napełniły się łzami.
Bussy widząc jak głowa Dyany skłania się na piersi, postąpił ku niej.
— Zatem — rzekł — jestem tem, czem byłem. dawniej, to jest: obcym dla ciebie.
— Niestety!... — odpowiedziała Dyana.
— Twoje pani milczenie zanadto wymowne.
— Inaczej mówić nie mogę.
— Jest to następstwem przedstawienia się w Luwrze. Tam nie widziałaś mnie pani, tutaj nie mówisz do mnie.
— W Luwrze był przy mnie pan de Monsoreau, ustawicznie patrzył, a jest zazdrosny.
— Zazdrosny! Czegóż mu jeszcze potrzeba; posiadając szczęście, czegóż komu może zazdrościć?
— Mówię ci panie, że jest zazdrosny; od kilku dni uważał jakiegoś mężczyznę, przechodzącego koło nowego naszego mieszkania.
— Więc państwo opuścili dom przy ulicy świętego Antoniego?
— Jak to!.. — zawołała Dyana, uniesiona gwałtownem uczuciem — więc tym mężczyzną, nie pan byłeś?...
— Pani, od chwili, jak twój związek stał się wiadomym, od chwili, jak byłaś w Luwrze, jak na mnie spojrzeć nie chciałaś, gorączka mię trawi i konam; twój mąż nie może być o mnie zazdrosnym, bom się niepokazywał nawet.
— Jeżeli, panie hrabio, pragnąłeś mnie widzieć, podziękuj temu nieznajomemu, albowiem znając pana de Monsoreau, chciałam ci koniecznie powiedzieć: „Panie, nie narażaj się i nie czyń mnie nieszczęśliwą”.
— Uspokój się, pani, powtarzam, że to nie ja byłem.
— Teraz pozwól mi pan skończyć, co chciałam powiedzieć. Z obawy o tego człowieka, którego ja nie znam, ale który zapewne znany jest panu de Monsoreau, muszę opuścić Paryż, a ta rozmowa nasza jest ostatnią. Jutro wyjeżdżam do Meridor.
— Pani wyjeżdżasz! — zawołał Bussy.
— Nie ma innego środka uspokojenia pana de Monsoreau, innym sposobem i mojej nie odzyskam spokojności. Prócz tego, ja nie lubię Paryża, Luwru, dworu, zdaje mi się nawet, że całego świata nienawidzę. Chcę odosobnić się, powrócić do moich dziewiczych wspomnień, chcę odżyć przeszłością i odetchnąć na łonie pięknej natury. Mój ojciec towarzyszyć mi będzie; w domu, zastanę państwa de Saint-Luc, w których spodziewam się znaleźć pociechę. Żegnam cię, panie Bussy.
Bussy zakrył twarz rękami.
— Zatem dla mnie — rzekł — wszystko stracone.
— Co pan mówisz? ~~ zapytała Dyana, podnosząc się.
— Mówię pani, że człowiek, dla którego oddalasz się, który mię pozbawia rozkoszy oddychania jednym z tobą powietrzem, który mi ciebie usuwa z oczów, jest śmiertelnym moim nieprzyjacielem i chociażbym miał zginąć, nigdy mu tego nie przebaczę.
— Panie hrabio!...
— Nędznik!... — zawołał Bussy — więc mu niedosyć najpiękniejszą, najczystszą i najmilszą posiadać kobietę!.. Potwór, jeszcze jest zazdrosnym i chciałby świat cały pochłonąć.
— Uspokój się, hrabio — może on da się usprawiedliwić.
— Usprawiedliwić!... i ty pani, jego bierzesz w obronę?
— O, gdybyś pan wiedział... mówiła Dyana, zakrywając twarz rękami, aby Bussy nie dostrzegł rumieńca.
— Gdybym wiedział... o!.. ja wiem rzecz jednę, ale przykro ją wymienić, że on jest twoim mężem.
Na te wyrazy, młoda kobieta, dotykając gorącej ręki Bussego, uciekła lekka jak cień; znalazłszy Gertrudę, ujęła ją za rękę i wyszła śpiesznie, zanim Bussy zdołał spostrzedz, że jej już nie ma.
Westchnął i zachwiał się.
Przybył Remy, zatrzymał go w swoich objęciach i posadził na ławce, którą dopiero co opuściła Dyana.

Koniec tomu trzeciego.


Rozdział I.
Jak d’Epernonowi podarto odzież i jak na niebiesko ufarbowano Schomberga.

Kiedy par la Hurière zgromadzał podpisy, a Chicot zajmował się Gorenflotem; kiedy Bussy wracał do życia w małym ogródku, pełnym woni, wspomnień i pieśni, Henryk III-ci, zły na to co widział w mieście, wyklinający kazania, które słyszał w kościołach, zawistny powitaniom, jakie odbierał książę Andegaweński, którego widział na ulicy Świętego Honoryusza z Gwizyuszem, Mayennem i szlachtą, dowodzoną przez pana de Monsoreau, Henryk, mówimy, powróci do Luwru z Maugironem i Quelusem.
Król, jak zazwyczaj, wyszedł z Luwru z czterema towarzyszami; lecz nie długo Schomberg i d’Epernon znudzeni złym humorem monarchy, a pragnący zabaw i przygód, korzystając z pierwszego tłoku, znikli na rogu ulicy Astruce, a król i dwaj pozostali przyjaciele, udali się przez ulicę Orleans.
Zaledwie sto kroków postąpili, aliści każdy z nich miał przygodę.
Epernon podłożył tubę pod nogi jednego mieszczanina, który się przewrócił, a Schomberg zerwał czepek kobiecie, którą sądził starą i brzydką, a ona była młodą i ładną.
Obadwa źle się wybrali w napastowaniu paryżan, zwykle cierpliwych; był to albowiem dzień gorączki, w którym igrać nie należy.
Mieszczanin przewrócony, podniósł się krzyczał: A! łotr, a! hultaj.
Kobieta znowu darła się na całe gardło: a! pieszczoch a! rozpustnik!
Co gorsza, mąż jej, farbiarz podżegnął przeciwko Schombergowi czeladź swoję,
Schomberg był zuch; przystanął i wziął się do szpady.
D’Epornon był roztropny i uciekł.
Henryk zupełnie nie troszczył się o swoich ulubieńców, bo wiedział, że jeden tęgie ma ręce, drugi tęgie nogi.
jakeśmy widzieli, poszedł dalej i powrócił nie długo do Luwru.
Wszedł do swojego gabinetu, usiadł na krześle i szukał przedmiotu, na któryby wywarł zły humor.
Maugiron bawił się z Narcyzem, wielkim chartem królewskim.
Quelus rozparł się na poduszkach i patrzył na króla.
— Nie żarty — rzekł król — sprawa ich postępuje, bo jak tygrysy, lub węże, to skaczą, to się czołgają.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Quelus — nic dziwnego; cóż chcesz, aby robili bracia, synowie i inni krewni królewscy?
— Jak się zdaje — odrzekł król — jesteś za polityką Idziego z lasu świętego Wawrzyńca.
Quelus poprawił poduszkę i tyłem się odwrócił.
— Jakże Maugiron, czy mam słuszność lub nie?
— Jakto! mają mnie uważać jak zwyczajnego monarchę, który boi się tylko o ulubionego kota?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Maugiron, zawsze będący zdania Quelusa; skoro nie chcesz być zwyczajnym królem, bądź wielkim. Co u dyabła! Narcyz kiedy go ciągnąć za uszy, warczy; kiedy go udeptać kąsa.
— Co u licha, z psem mnie porównywasz!
— Bynajmniej, Najjaśniejszy panie. Mówię tylko, że Narcyz się broni, a ty nic nie mówisz, Najjaśniejszy panie.
I odwrócił się od Henryka.
— Otóż sam jestem — rzekł król — dalej moi przyjaciele, naigrawajcie się, śmiejcie, zabijcie nawet, bo tylko katów widzę w około siebie. A! Chicot, Chicot, gdzie jesteś?
— Tego nam tylko brakowało — odezwał się Quelus.
— Prawda — dodał Maugiron.
I zaczął pod nosem nucić piosneczkę łacińską, która tak się tłomaczy: „Znam cię złotko żeś pokrzywa”.
Henryk zmarszczył brwi, błyskawica gniewu zajaśniała w jego czarnych oczach i tym razem spojrzenie gniewne, padło na nadużywających łaski.
Osłabiony widać wstrzymaniem złości, usiadł znowu na krześle i zaczął małe szczeniątko głaskać.
W tej chwili, szybkie stąpanie dało się słyszeć w przedpokoju i Epernon ukazał się bez płaszcza i zwierzchniej sukni, w podartej kurtce.
Quelus i Maugiron odwrócili się, Narcyz szczekając, poskoczył ku niemu, jakby przyjaciół króla tylko po sukniach poznawał.
— Dla Boga!... — zawoła Henryk — a tobie co takiego?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — otóż tak obchodzą się z przyjaciółmi Waszej królewskiej mości.
— Któż cię tak uczęstował?... — zapytał król.
— Twój lud, Najjaśniejszy panie, albo raczej lud księcia Andegaweńskiego, który wołał: niech żyje Liga! niech żyje Gwizyusz! niech żyje Franciszek! wszyscy, prócz ciebie Najjaśniejszy panie.
— A cóżeś ludowi owemu uczynił.
— Ja, nic. Cóż jeden człowiek może ludowi uczynić? Poznali mię, jako przychylnego Waszej królewskiej mości i dosyć na tem.
— A Schomberg.
— Cóż Schomberg?
— Czemu nie przyszedł na twoję obronę?
— Miał co sam myśleć o sobie.
— Jakto?
— Zostawiłem go w rękach farbiarza, którego żonie zdarł czepek z głowy: właśnie pięciu, czy sześciu opadło go czeladzi.
— Na Boga! i tyś porzucił mojego Schomberga — rzekł Henryk podnosząc się — a więc ja pójdę mu na pomoc. Mogą powiedzieć, że przyjaciele opuścili Henryka, ale on nie zapomniał przyjaciół.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie — odezwał się głos za królem — ja sam wydobyłem się z biedy, ale nie bez trudności.
— A! Schomberg! Schomberg!... — zawołali ulubieńcy króla. Gdzież jesteś u licha?
— Alboż mnie nie widzicie?
W rzeczy samej, w ciemnej głębi gabinetu widać było postępującego nie człowieka, ale cień.
— Schomberg — mówił król — zkąd przybywasz i dla czego jesteś tego koloru?
Schomberg caluteńki, bez wyjątku był niebieski.
— Do szatana! zupełnie się teraz nic dziwię, że lud biegi za mną.
— Gdybyś był żółty, możnaby sądzić, że ze strachu, ale niebieski!
— Kiedy mię rzucili w stągiew, sądziłem że w wodzie wykapią, ale widzę, że to było indygo.
— Sami sobie szkodę zrobili — odezwał się Quelus ze śmiechem — najmniej za dwadzieścia talarów wyniosłeś im farby na sobie.
— Żartuj, żartuj; gdybyś był na mojem miejscu?...
— A ty nie skaleczyłeś którego?... — zapytał Maugiron.
— Zgubiłem sztylet sam nie wiem gdzie; zresztą, wiem tylko, że mię pochwycono, przeniesiono i rzucono w stągiew.
— A jakeś się z ich rąk wydostał?
— Musiałem użyć wybiegu.
— Co uczyniłeś?
— Krzyczałem: niech żyje Liga!
— Tak samo jak ja — odezwał się d’Epernon — tylko mnie kazali dodać i książę Andegaweński.
— I mnie kazali — rzekł Schomberg — ale tego nie dosyć.
— Jakto!.. — zapytał król i cóż takiego krzyczeć ci kazali?
— Więcej nic nie kazali, bo i tego było dosyć, ale kiedy krzyczałem: Niech żyje książę Andegaweński...
— I cóż?
— Proszę zgadnąć co się stało?
— Jakże mogę wiedzieć?
— Bussy mnie słyszał.
— Nie musiał nic rozumieć — zrobił uwagę Quelus.
— Ale jakto, musiał nie rozumieć? miałem nóż na gardle i byłem w stągwi.
— Jakto, i nie dał ci pomocy?... — zapytał Maugiron.
— On! widać miał także o czem myśleć, bo brakowało mu tylko skrzydeł, aby uleciał z ziemi.
— Więc może cię nie poznał?
— Dlaczego?
— Jeżeliś był już niebieski.
— A! prawda.
— To bardzo podobne do prawdy — rzekł Henryk — nie poznaję mojego poczciwego Schomberga.
— Mniejsza o to — rzekł młodzieniec, który nie próżno z niemieckiego ludu pochodził — przyjdzie czas, że się spotkamy, a ja w stągwi nie będę.
— Co do mnie — rzekł d’Epernon — ja bym się nie ze sługą, ale z panem rozmówił, jabym nie z Bussym, ale z księciem Andegaweńskim miał sprawę.
— Tak, tak, zapewne — rzekł Schomberg — nie mogąc nas sztyletami, zabija śmiesznością.
— Czy słyszałeś, Najjaśniejszy panie, jakie pochwały po ulicach śpiewano księciu Andegaweńskiemu? — zapytał Quelus i Maugiron.
— Dowodzą, że książę jest panem Paryża w tej chwili — rzekł Epernon — i przekonacie się, czy z wami lepiej będą się obchodzili.
— Braciszku!.. braciszku!. — mówił Henryk tonem groźby.
— Możesz to wielokrotnie, Najjaśniejszy panie, powtórzyć, a nic nie uczynisz stanowczego, — mówił Schomberg — jednak to pewna, że ten braciszek przewodzi spiskowi jakiemuś.
— Właśnie o tem mówiłem, kiedy wchodziłeś — odpowiedział król — ale oni nic mi nie odpowiedzieli, tylko wznieśli ramiona i spojrzeli po sobie.
— Myśmy wznieśli ramiona — odezwał się Maugiron — nie dlatego, aby spisku nie było, ale że go nie myślisz poskromić, Najjaśniejszy panie.
— A teraz ja ci radzę, Najjaśniejszy panie, — rzekł Quelus — abyś uciekał... Jutro niechybnie do Luwru przybędzie Gwizyusz i zażąda abyś mianował naczelnika Ligi, a ty, Najjaśniejszy panie, postawisz na czele księcia Andegaweńskiego, jak przyrzekłeś, a wtedy zależeć będziesz od jego łaski.
— Ale wy zemną pójdziecie?... — zapytał Henryk.
— Dobrze — odpowiedzieli jednozgodnie!
— Byłeś, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — pozwolił mi się przebrać.
— Idź do mojej garderoby, a wszystko w niej znajdziesz — odpowiedział Henryk.
— Ja chciałbym się wykąpać — odezwał się Schomberg.
— Idź do mojej łaźni.
— Zatem Najjaśniejszy panie, możemy się spodziewać, że bez zemsty nie pozostanie obraza?
Król wyciągnął rękę na znak milczenia i spuściwszy głowę na piersi, zdawał się namyślać.
Po chwili rzekł:
— Quelus, dowiedz się, czy książę Andegaweński jest w Luwrze.
Quelus wyszedł, d’Epernon i Schomberg czekali niecierpliwie na odpowiedź, albowiem ich gorliwość przez niebezpieczeństwo ożywioną została.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — więc zrobiłeś postanowienie?
— Zobaczysz — odparł król.
Quelus powrócił.
— Księcia jeszcze nie ma — rzekł.
— Brawo! — zawołał Quelus.
— Najjaśniejszy panie — mówił d’Epernon — za dziesięć minut powrócę.
— Ja zaś nie wiem kiedy, bo nie wiem, jak ta farba puści.
— Powracajcie jak można najśpieszniej — odpowiedział król.
— Wasza królewska mość sam zostaniesz? — zapytał Maugiron.
— Bynajmniej — odparł król — zostaje z Bogiem, którego będę błagał o pomyślność mojej sprawy.
— Proś, Najjaśniejszy panie — mówił Quelus.
— Amen — zakończył Maugiron.
Dwóch ulubieńców, mających trzymać straż, wyszło jednemi drzwiami; dwóch innych mających zmienić suknie, drugiemi.
Król, zostawszy sam, ukląkł.


Rozdział II.
Chicot coraz większej władzy nabiera.

Północ wybiła.
O tym czasie, zwykle zamykano bramy Luwru.
Król Henryk wyrachował, że książę musi powrócić do Luwru, obawiając się obudzić podejrzeń w umyśle brata.
Polecił zatem, aby bramy Luwru były otwarte do pierwszej.
O kwadrans na pierwszą, wszedł Quelus.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — książę powrócił.
— Co robi Maugiron?
— Pozostał na straży, aby wiedzieć, czy znowu nie wyjdzie.
— Nie ma niebezpieczeństwa...
— Zatem... — rzekł Quelus.
— Daj mu pokój — mówił Henryk, niech śpi spokojnie. Czy jest kto u niego?
— Pan de Monsoreau i zwykli dworzanie.
— A pan de Bussy?
— Bussego nie ma.
— Dobrze — rzekł król, kontent, że jego bratu najlepszej nie dostaje obrony.
— Co król rozkaże? — zapytał Qaelus.
— Niech Sebombeig i d’Epernon śpieszą się; a uprzedzić pana de Monsoreau, iż chcę z nim mówić.
Quelus wykonał zlecenie, z ociąganiem jakie nadają nienawiść i chęć zemsty w jednem połączone sercu.
W pięć minut, Schomberg i d’Epernon weszli: jeden świeżo przebrany, drugi zupełnie wymyty; ma twarzy tylko niejakie pozostawały plamy, które według zdania łaziennika, po kilku kąpielach, miały zupełnie zniknąć.
Za dwoma ulubieńcami, ukazał się pan de Monsoreau.
— Kapitan gwardyi Waszej królewskiej mości objawił, że mię kazałeś przywołać, Najjaśniejszy panie — mówił, kłaniając, się wielki łowczy.
— Tak, panie, tak. Przechadzając się wieczorem, z blasku gwiazd i księżyca wnioskuję o pogodzie i chciałbym jutro urządzić polowanie. Teraz północ, wyjedz do Vincennes, objedz knieje, a jutro zapolujemy.
— Ale jak mi się zdaje, jutro Wasza królewska mość przyrzekłeś księciu Andegaweńskiemu i księciu Gwizyuszowi, wyznaczyć naczelnika Ligi.
— Cóż z tego — odparł król z dumą, na którą nie było co odpowiedzieć.
— Ale może czasu nie stanie?
— Czasu nigdy nie braknie, kto go umie używać. Dla tego mówię ci, wyjeżdżaj; jutro o dziesiątej, my będziemy gotowi do drogi. Quelus, albo Schomberg, niech otworzą bramy panu de Monsoreau i potem niech je natychmiast zamkną.
Wielki łowczy wyszedł ździwiony.
— Czy to fantazya króla?... — zapytał dworzan w przedpokoju.
— Zapewne — odpowiedzieli.
Pan de Monsoreau widząc, że nie ma co mówić, umilkł.
— Ho! ho!... — pomrukiwał patrząc na mieszkanie księcia Andegaweńskiego, to niedobrze pachnie dla Jego książęcej mości.
Lecz niepodobna było zawiadomić księcia; Quelus i Schomberg byli obecni, jeden z prawej drugi z lewej strony; pomyślał tedy, że ulubieńcy mieli szczególne względem niego rozkazy i dopiero, kiedy był za bramą, wpadł na myśl, że jego podejrzenia może były bezzasadne.
W dziesięć minut, Schomberg i Quelus powrócili do króla.
— Teraz — rzekł król — milczeć i niech wszyscy pójdą za mną.
— Gdzie?... — zapytał przezorny d’Epernon.
— Zobaczysz — odrzekł król.
— Idźmy — mówili ulubieńcy.
Czterej młodzieńcy opatrzyli szpady, zapięli płaszcze i szli za królem, który z lampą w ręku prowadził ich przez korytarz tajemny, znany już czytelnikom, do pokoju, który niegdyś zajmowała Małgorzata, a teraz książę Andegaweński.
Służący na korytarzu czuwał, lecz nim zdołał powstać, Henryk pochwycił go, kazał milczeć i oddał pod straż ulubieńców.
Król sam otworzył drzwi, prowadzące do sypialni księcia.
Książę kołysany marzeniami podnieconemi wypadkami wieczora, miał się już w łóżko położyć.
Widział się w myśli wynoszonym, a króla poniżonym.
Widział, jak lud paryzki uwielbia go, a ulubieńców króla lży i znieważa.
W długim zawodzie intryg swoich, nigdy nie doznał tyle powodzenia i nie miał większego do nadziei prawa.
Położył na stole list od Gwizyusza, przyniesiony przez pana de Monsoreau, w którym mu zalecano, aby nazajutrz był obecnym przy wstawaniu króla.
Książę nie potrzebował podobnego zalecenia, czekał bowiem niecierpliwie chwili swojego tryumfu.
Z zadziwieniem ujrzał tajemne drzwi otwierające się, zadrżał... tembardziej jeszcze, gdy króla zobaczył.
Henryk dawszy znak ulubieńcom, aby przy drzwiach zostali, zbliżył się do łóżka Franciszka z zmarszczonem czołem, i nie mówiąc i słowa.
— Najjaśniejszy panie — wybąkał książę — tak niespodziewane szczęście...
— Zatrważa cię nieprawdaż? Rozumiem; ale nie wstawaj, mój bracie.
— Pozwól, Najjaśniejszy panie — mówił książę, chcąc podnieść się i ukryć list, który dopiero co czytał.
— Czytałeś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zapewne interesujący przedmiot, skoro cię o północy zajmował.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział z zimnym uśmiechem książę — nic ważnego.
— Wierzę bardzo, może jaki miłosny bilecik, lecz niepieczętują ogromną pieczęcią listów, które Irys, albo Merkury przynosi.
Książę list schował.
— Jaki ostrożny Franuś!... — rzekł król z uśmiechem podobnym do zgrzytu zębami.
Wysilił się jednak i przybrał minę spokojną.
— Wasza królewska mość chcesz zapewne ze mną pomówić?... — zapytał książę spoglądając na dworzan, których początek sceny radował.
— To, co ci mam powiedzieć — odrzekł król — nie potrzebuje być tajemnicą, dla tego panowie, proszę bliżej, król pozwala wam...
Książę wzniósł głowę.
— Najjaśniejszy panie — rzekł ze spojrzeniem nienawistnem i pełnem jadu, których człowiek od węża pożycza; zanim mi publicznie ubliżysz, winieneś wypowiedzieć gościnność w Luwrze, a nawet w moim własnym pałacu.
— Zapominasz — rzekł Henryk z ironią, że gdziekolwiek jesteś, jesteś moim poddanym, bo wiesz, że jestem królem.
— Najjaśniejszy panie, teraz jestem w Luwrze, u mojej matki.
— I matka jest u mnie — odpowiedział Henryk. Ale prędzej do dzieła; pokaz mi ten papier.
— Jaki?
— Ten, który czytałeś, ten który leżał na stole, a który przedemną ukryłeś.
— Rozważ, zastanów się, Najjaśniejszy panie.
— Nad czem?
— Że wymagasz rzeczy niestosownych, godnych twojego oficera, a nie mnie...
Król zbladł ze złości.
— Mówię ci, dawaj list.
— To list od kobiety.
— I kobiece listy widzieć można, czasem one bywają niebezpieczne.
— Mój bracie!
— List!...— zawołał król — albo go każę odebrać przemocą.
Książę wyskoczył z łóżka, w zamiarze rzucenia pisma w ogień.
— Ty tego bratu nie uczynisz — rzekł.
Henryk stanął pomiędzy nim a kominem.
— Nie bratu — rzekł — ale mojemu najmiększemu nieprzyjacielowi. Nie bratu, ale księciu Andegaweńskiemu, który całą noc biegał po Paryżu za Gwizyuszem; nie bratu, ale wspólnikowi spisków.
— Tym razem, myli się twoja policya.
— Wiem o tem, że te szpaki Lotaryngskie chcą zniszczyć lilie Francyi. Dawaj, albo...
Henryk postąpił ku księciu i położył mu rękę na ramiemu.
Franciszek czując na sobie rękę królewską i widząc groźne spojrzenia ulubieńców, upadł na kolana i krzyknął:
— Pomocy! pomocy! brat mnie chce zabić.
Wyrazy te wymówione z przestrachem, zrobiły wrażenie na królu i ugasiły gniew jego.
Pomyślał, że Franciszek mógł się lękać morderstwa i że w jego rodzinie, będącej już na wygaśnieniu, podobny przykład miał miejsce.
— Nie — rzekł — mylisz się bracie, król nic podobnego uczynić ci nie myśli, walczyłeś z nim i przyznaj, że jesteś pokonany. Wiesz, że król jest twoim panem, a jeżeliś nie wiedział pierwej, źle to z twojej strony. Teraz możesz to głośno powtórzyć.
— Powtarzam — mówił książę.
— A zatem, król rozkazuje ci list oddać.
Książę upuścił papier.
Król podniósł go i schował.
— Czy wszystko już Najjaśniejszy panie?... — zapytał książę z dzikiem wejrzeniem.
— Nie — odpowiedziały Henryk. Dopóki podejrzenia moje zupełnie się nie rozproszą, musisz pozostać w swojem mieszkaniu. Wygodne ono, familijne i zupełnie na więzienie nie wygląda. Towarzystwo będziesz miał dobre, bo ci panowie pozostają przy tobie, a jutro rano szwajcarowie ich zmienią.
— A moich przyjaciół, czy będę mógł widywać?
— Kogo nazywasz przyjaciółmi?
— Pana de Monsoreau, Ribeiraca, Antragueta i Bussego.
— Nie wspominaj o nim...
— Czy on miał nieszczęście nie podobać się Waszej królewskiej mości?
— Nic inaczej.
— Kiedy?
— Zawsze, tej nocy zaś osobliwie.
— Tej nocy! i cóż on uczynił?
— Ubliżył mi.
— Tobie, Najjaśniejszy panie?
— Tak, mnie i moim przyjaciołom, to wszystko jedno.
— Bussy ubliżył dzisiaj Waszej królewskiej mości? to niepodoba.
— Ja wiem, co mówię.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę, z przekonaniem — Bussy nie wychodzi od dwóch dni, Bussy chory, gorączką trawiony.
Król zwrócił się do Schomberga.
— Chyba chory na ulicy Coquillière — rzekł młody człowiek.
— Kto ci o tem powiedział, że Bussy był na ulicy Coquillière?
— Widziałem go.
— Ty go widziałeś?
— Zdrowym, wesołym, nawet szczęśliwym, w towarzystwie owego doktora Remy, który jest zarazem jego koniuszym i lekarzem.
— Nie pojmuję — rzekł książę — dzisiaj wieczór, widziałem Bussego w łóżku.
— Bussy będzie wraz z innymi ukarany, jak się rzecz cala wyjaśni — rzekł król.
Książę sądząc, że cały gniew króla spadnie na Bussego, nie bronił go więcej.
— Jeżeli Bussy nie chciał iść ze mną — powiedział — a sam wychodził — musiał mieć złe zamiary, przeciwne moim, bo ja pragnę poświęcić się Waszej królewskiej mości.
— Czy słyszycie, panowie! Mój brat powiada, że żadnych rozkazów nie dawał Bussemu.
— Tem lepiej — odezwał się Schomberg.
— Dlaczego lepiej?
— Bo nam Wasza królewska mość pozwoli z nim postąpić, jak nam się będzie podobało.
— Dobrzej dobrze, później zobaczymy, powiedział Henryk. — Panowie, polecam waszym staraniom mojego brata, pamiętajcie, że on pierwszym jest po mnie.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy panie — odrzekł Quelus z wyrazem, na który zadrżał książę — wiemy, co winniśmy Jego książęcej mości.
— Zegnam was — rzekł Henryk.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę Andegaweński, strwożony oddaleniem się króla — więc naprawdę jestem uwięziony! jakto! nie wolno mi wychodzić, ani przyjmować moich przyjaciół?
Wspomnienie o jutrze przyszło mu na myśl, jutro albowiem, miał się widzieć z Gwizyuszom.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej — pozwól mi być przy sobie, wszak tam mogę być więźniem, tak samo jak gdzieindziej.
Właśnie król miał dać zezwolenie, gdy jego uwaga zwróconą została na osobę wysoką, która przy drzwiach wyciągała ręce i przeczącemi znakami odwodziła go, od tego kroku.
Był to Chicot.
— Nie — rzekł Henryk — tutaj ci bardzo dobrze.
— Najjaśniejszy panie... — mówił książę prosząco.
— Skoro taka jest wola królewska, powinieneś się do niej stosować — odpowiedział Henryk z dumą, która księciu zupełnie odebrała odwagę.
— A co, nie mówiłem, co mogę? — pomruknął Chicot.


Rozdział III.
Jak Chicot odwiedził Bussego i co z tego wynikło.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, Bussy jadł śniadanie z lekarzem Kemy, który mu przepisywał wzmacniające potrawy.
Rozmawiali oni o wypadkach wczorajszych£ a Remy niekiedy przywodził legendy o Maryi Egipcyance.
— Powiedz mi, Remy — zapytał nagle Bussy — czy nie wiesz, kto to był ten młody człowiek, którego skąpano w stągwi, przy ulicy Cuquillière?
— Siedziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska...
— Nie poznałeś go?
— Cały był niebieski.
— Powinienem był obronić go, jest to obowiązek rycerza, lecz zanadto sam byłem zatrudniony.
— Jeżeliśmy go nie poznali — rzekł Haudouin — to on pewnie wie, co my za jedni, bo patrzył za nami i groził pięścią.
— Czyś pewny tego?
— Że patrzył, to pewna; żeby zaś groził, za to ręczyć nie mogę — odrzekł Remy, znając drażliwy charakter Bussego.
— Trzeba się dowiedzieć, co to za jeden, bo płazem nie zwykłem puszczać obrazy.
— Czekaj pan, czekaj — zawołał Haudouin. Zdaje mi się, że go znam.
— Jakto?
— Słyszałem jak klął.
— Któżby nie klął w podobnym zdarzeniu.
— Ale on klął po niemiecku.
— To Schomberg.
— Tak, tak, to on sam.
— Kiedy tak, przygotuj twoje maści.
— A to na co?
— Bo albo on, albo ja będę ich potrzebował.
— Nie sądzę, abyś pan będąc zdrów i szczęśliwy, dał siebie zabić. Sądzę, że Marya Egipcyanka będzie nas miała w swojej opiece.
— Przeciwnie, mój Remy; w tym względzie, nie znasz mię zupełnie. Daję ci słowo; nigdy się nie biłem chętnie, ilekroć znaczną sumę przegrałem, ilekroć odkryłem zdradę kochanki, lub kiedy miałem sobie co do wyrzucenia. Lecz ilekroć kieska moja jest pełna, serce swobodne i sumienie czyste, idę śmiało, bo pewny jestem siebie. Czytam w oczach mojego przeciwnika i powalam go. Dzisiaj biłbym się przecudownie, bo dzięki tobie, jestem szczęśliwy.
— Za chwilę — rzekł Haudouin — pozbędziesz się pan tego szczęścia. Pewna piękna pani zaleciła cię moim staraniom, mówiąc, że jej winieneś życie i nie masz prawa niem rozporządzać.
— Dobry Remy — rzekł Bussy nurzając się w marzeniach, które pozwalają rozkochanemu wszystko widzieć i słyszeć, w jakiś cudownych barwach i melodyjnych tonach.
— Pan mię nazywasz dobrym Remy, bo mu dałem sposobność widzieć panią de Monsoreau: ale wspomnij pan, że masz się z nią rozsiać i to niezadługo.
— Co takiego?... — odezwał się ocucony Bussy — nie żartuj Haudouin.
— Wcale nie żartuję; wszak pan wiesz, że wyjeżdża do Anjou, ja także rozstanę się z Gertrudą.
Bussy uśmiechnął się.
— Kochasz ją zatem?
— Tak sądzę. Żebyś pan wiedział, jak ona mnie bije.
— I ty pozwalasz?
— Zmusiła mię, abym jej zrobił maść na wygubienie plam niebieskich.
— Zróbże tej maści jak najwięcej dla Schomberga.
— Dajmy mu pokój; niech on się sam obmyje.
— Powróćmy do pani de Monsoreau, albo raczej do Dyany de Meridor, bo sam wiesz...
— O! mój Boże!
— Kiedyż tam pojedziemy?
— Jak można najpóźniej.
— A to dla czego?
— Najprzód, w Paryżu jest książę Andegaweński, który się mięsza w sprawki, z jakich bez pańskiej nie wybrnie pomocy.
— Dalej?
— Dalej, pan de Monsoreau, który z łaski boskiej niczego się nie domyśla, gdy
by ciebie nie widział w Paryżu, mógłby mieć podejrzenie... — Niech sobie ma...
— Tak, to rzecz nie małej wagi. Ja biorę na siebie leczyć pana z ran w pojedynkach, bo sobie ciężkich zrobić nie pozwolisz; lecz nie zaręczam za sztylet, a mianowicie sztylet zazdrosnego męża. Pamiętasz pan biednego de Saint-Megrin, którego zabił przyjaciel kochanego Gwizyusza?
— Cóż poradzisz, jeżeli mojem przeznaczeniem jest, aby mię Monsoreau zabił?
— Co?
— Więc mię zabije.
— A potem pani de Monsoreau na prawdę będzie jego żoną, a ty panie z boleścią na to będziesz patrzył z wysoka i nic nie podołasz, bo nie będziesz miał ciała.
— Masz słuszność, lepiej żyć.
— To nie dosyć; ale także dobrzeby mojej rady posłuchać. Wierzaj hrabio, dobrze jest być grzecznym dla pana de Monsoreau; on niekiedy zazdrośnym jest o księcia Andegaweńskiego, bo wtedy, gdy chorowałeś, d’Aurilly chodził pod oknami jego mieszkania. Udaj pan, że jesteś mu przychylny, że nie znasz nawet jego żony, a on ciebie jak Scypiona będzie uwielbiał.
— Masz słuszność — rzekł Bussy. Muszę oswoić niedźwiedzia, to będzie śmieszne, nieprawdaż?
W tej chwili, zapukano do drzwi i dwaj biesiadnicy umilkli.
— Kto tam?... — zapytał Bussy.
— Jakiś pan chce mówić z panem hrabią paź odpowiedział.
— Ze mną? tak rano!
— Jakiś pan ubrany w zielony aksamit i pończochy czerwone: nieco śmieszny, ale zdaje się dobry człowiek.
— Czy nie Schomberg!... — pomyślał Bussy.
— Wysoki bardzo...
— To może de Monsoreau.
— Poczciwie wygląda.
— To ani ten, ani ów, proś niech wejdzie.
Zapowiedziany gość, w tej chwili się ukazał.
— A! mój Boże — zawołał Bussy powstając. Pan Chicot.
Remy oddalił się.
— Ja sam panie hrabio — odpowiedział gaskończyk.
Spojrzenie Bussego, chociaż słowa nie wyrzekł, zdało się mówić, po coś przyszedł tutaj, mój panie?
Dla tego Chicot pierwszy zaczął:
— Przyszedłem panie hrabio, jednę rzecz ci zaproponować.
— Mów panie Chicot — odrzekł Bussy nieco zdziwiony.
— Co mi dasz hrabio, jeśli ci zrobię przysługę?
— To zależy od jej ważności — odparł z lekceważeniem Bussy.
Gaskończyk zdawał się na to nie zważać.
— Panie — rzekł siadając i zakładając nogę na nogę, widzę, że mię siedzieć nawet prosić nie raczysz.
Bussy się zarumienił.
— Jest to początek nagrody, którą mam za moję przysługę otrzymać.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panie, czy znasz Ligę?
— Słyszałem o niej — odpowiedział Bussy, zaczynając zwracać uwagę na to, co mówił Chicot.
— Musisz zatem wiedzieć, że to jest chrześciański związek, w celu wytępienia braci naszych, hugonotów.
— Czy należysz do niej?
— Ja?
— Powiedz: tak, albo nie.
— Zadziwia mnie to pytanie.
— Pytałem, czy należysz do Ligi?
— Panie Chicot — odrzekł Bussy — ponieważ nie lubię pytań, których nie rozumiem znaczenia, racz więc zmienić przedmiot rozmowy.
Pozwól przytem powiedzieć, że nie lubiąc pytań, nie lubię i pytających.
— Wybornie. Przyzwoitość, zawsze jest przyzwoitą, jak mówi pan de Monsoreau, kiedy jest w dobrym humorze.
Na nazwisko Monsoreau, Bussy znowu natężył uwagę.
— Co u licha!... — rzekł — czyżby Chicota na szpiegi do mnie przysłano?
I dodał głośno.
— Dalej, panie Chicot, nie mamy czasu.
— „Optime”, w krótkim czasie wiele można powiedzieć; powiem ci więc co mogłem bez pytania mówić, bo skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty w niej będziesz.
— Książę Andegaweński! kto panu o tem powiedział?
— On sam, mówiąc do mnie, jak mówią i piszą prawnicy, których wzorem był pan Mikołaj Dawid, owa pochodnia forum paryskiego, która zgasła, niewiedzieć z czyjego podmuchu; pojmujesz więc, że skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty być w niej musisz, bo jesteś jego prawą ręką.
— I cóż z tego?
— Skoro jesteś lub będziesz, ten sam cię los spotka, co księcia.
— A z nim co się stało?
— Panie — rzekł Chicot przybierając minę Bussego, nie lubię pytań i pytających: niechaj więc z tobą tak postąpią, jak postąpiono z twoim panem.
— Panie Chicot — mówił Bussy z uśmiechem przepraszającym — mów, proszę cię, gdzie jest książę?
— W więzieniu.
— Gdzie?
— W swoim pokoju. Czterech moich przyjaciół strzeże go: Schomberg, wczoraj, jak wiesz umalowany na niebiesko, pan d’Epernon żółty ze strachu, Quelus czerwony z gniewu i Maugiron blady z nudów. To śliczny widok! osobliwie, że książę zielenieje i w Luwrze będziemy mieli tęczę.
— Zatem sądzisz, że jestem w niebezpieczeństwie?
— Tak, sądzę nawet, że już wysłano, aby cię uwięzić.
Bussy zadrżał.
— Czy lubisz Bastyllię, panie de Bussy? To miejsce doskonałe do dumań a pan Wawrzeniec Testu, gubernator, doskonałą ma kuchnię dla swoich gołąbków!
— Mnie mają zamknąć w Bastylli?... — zawołał Bussy.
— Na honor, muszę mieć coś w kieszeni, co wygląda jak rozkaz zaprowadzenia cię tam. Czy chcesz widzieć?
Wyjął z kieszeni formalny rozkaz królewski pochwycenia, gdziekolwiekby się znajdował Ludwika de Clermont, Bussy d’Amboisse.
— Redakcya pana de Quelus — rzekł Chicot — doskonale napisane!
— Zatem — zawołał Bussy — prawdziwą ronisz mi przysługę?
— Tak sądzę.
— Panie — rzekł Bussy — zaklinam cię, powiedz mi szczerze, co to znaczy, bo wiem, że kochasz króla, a król mnie nie lubi.
— Panie hrabio — odparł Chicot powstając — co czynię, czynię dla twego ocalenia; myśl o mnie, jak ci się podoba.
— Za cóż tyle przychylności?
— Zapomniałeś pan, żem żądał nagrody.
— Prawda.
— A więc?
— Z największą chęcią.
— Zrobisz to, o co cię będę prosił, dziś, albo jutro.
— Na honor, wszystko.
— Dosyć. Teraz siadaj na konia i uciekaj, ja zaniosę rozkaz do kogo należy.
— Czy nie masz polecenia, abyś mnie sam ujął?..
— Za kogóż mnie pan bierzesz?... ja jestem szlachcicem.
— Ale opuszczać swojego pana.
— Nie troszcz się o to, on cię dawno opuścił.
— Poczciwym jesteś człowiekiem, panie Chicot.
— Wiem o tem — odpowiedział gąskoczńyk.
Bussy przywołał Remyego, któremu oddając sprawiedliwość, przyznać należy, że słuchał podedrzwiami.
— Remy — rzekł Bussy — każ przygotować konie.
— Osiodłane — odpowiedział Remy spokojnie.
— Panie — rzekł Chicot — ten młodzieniec wiele ma rozumu.
— Wiem o tem — odrzekł Remy.
Bussy wziąwszy kilka rulonów monety, napełnił nią kieszenie Chicota i Remyego.
Poczem pożegnawszy trefnisia, chciał się oddalić.
— Za pozwoleniem — rzekł Chicot — będę obecnym przy twoim odjeździe.
Zeszedł z Bussym aż do stajni, gdzie w rzeczy samej stały konie przygotowane.
— Gdzie pojedziemy? — rzekł Remy, biorąc cugle do ręki.
— Ale... — odpowiedział Bussy, jakby się wahał.
— A co pan mówisz o Normandyi?.. — odezwał się Chicot, który jako znawca, oglądał konie.
— Nie, to za blisko — odparł Bussy. — A co o Flandryi.
— Za daleko.
— Zapewnie do Anjou, panie hrabio?
— Tak, do Anjou — odpowiedział Bussy, rumieniąc się.
— Skoro wybrałeś pan miejsce i masz wyjeżdżać... — mówił Chicot.
— Natychmiast.
— Zatem, żegnam cię.
Chicot oddalił się poważnym krokiem, obijając mury długim swoim rapirem.
— To przeznaczenie! — rzekł Remy.
— Dalej w drogę! — zawołał Bussy — może ich dościgniemy.
— Taką rzeczą — mówił Haudouin — pomagając mu, odejmujesz całą zasługę przeznaczeniu...
I pojechali.


Rozdział IV.
Szachy Chicota, bilboket Quelusa i tuba Schomberga.

Mimo powierzchownej obojętności, Chicot uradowany powracał do Luwru.
Potrójnie był zadowolony, że Bussemu wyświadczył przysługę; naprzód, że przeszkodził intrydze; powtóre, że króla postawił w możności zrobienia stanowczego kroku, w ostatku, że zyskał wdzięczność Bussego.
W rzeczy samej, znając głowę i serce Bussego, wiedząc o przewrotności Gwizyuszów, lękać się było potrzeba burzy.
Wszystko, czego się król obawiał, wszystko co Chicot przewidział, spełniło się.
Gwizyusz przyjąwszy rano u siebie pierwsze osoby Ligi, z których każda przyniosła mu listy spisane po placach, szynkach i świątyniach, przyrzekłszy im, że król zanominuje naczelnika, w końcu, odbywszy naradę z kardynałem i panem de Mayenne, udał się do księcia Andegaweńskiego, z którym się rozstał w wieczór.
Chicot spodziewał się tych odwiedzin; wyszedłszy więc od Bussego, udał się ku placowi d’Alençon, leżącemu przy ulicach Hautefille i świętego Andrzeja.
Zaledwie tam kwadrans czekał, gdy ujrzał wychodzącego tego właśnie, którego pragnął widzieć.
Chicot ukrył się przy rogu ulicy Cmentarnej a książę Gwizyusz nie widział go wcale.
Gwizyusz zastał pierwszego lokaja księcia niespokojnym, że pana nie widać, lecz nie wiedzącego zupełnie, że on w Luwrze na noc pozostał.
Zapytał, czy w nieobecności księcia nie może mówić z Aurillym: lokaj odpowiedział, że ten dworzanin znajduje się w gabinecie księcia i że nic nie przeszkadza, aby się z nim rozmówić.
Aurilly lutnista i powiernik księcia, powinien był wiedzieć, gdzie się jego pan znajduje; lecz równie niespokojny jak lokaj, usiadł z lutnią przy oknie i patrzył, czy książę nie powraca.
Trzykroć posyłano do Luwru i przyniesiono wreszcie odpowiedź, że książę późno powrócił i śpi jeszcze.
Gwizyusz zapytał Auryllego o księcia.
Aurilly rozłączył się wczoraj z księciem na rogu ulicy Arbre-Sec.
Z powodu tłumu otaczającego hotel pod „Gwiazdą” i niemogąc znaleźć pana, postanowił czekać w pałacu d’Alençon nie wiedząc, że książę ma się udać do Luwru.
Odpowiedział więc Gwizyuszowi, że potrzykroć posyłał do Luwru i jaką otrzymał ztamtąd wiadomość.
— O jedenastej śpi!... — mówił książę — to niepodobna; sam król wstaje o tej godzinie. Aurilly, idź do Luwru.
— Myślałem o tem; lecz boję się czy sen nie jest wymówką, albo czy książę nie ma tam jakiego ważnego interesu.
— Słuchaj Aurilly — mówi! Gwizyusz — Franciszek wie, co czyni i radzę ci bez obawy, idź do Luwru, a znajdziesz go.
— Pójdę; ale co mam mu powiedzieć?
— Powiesz, że zgromadzenie? w Luwrze miało być o drugiej, a my pierwej mieliśmy się widzieć. Rozumiesz Aurilly — mówił Gwizyusz, w chwili kiedy król ma zanominować naczelnika Ligi — do snu wcale nie pora.
— Dobrze, będę prosił księcia, aby tu przyszedł.
— Czekam go niecierpliwie, bo chwili nie ma do stracenia.
Tymczasem każę szukać Bussego.
— A gdybym nie zastał księcia, co mam czynić?
— Jeśli nie zastaniesz, udaj że go wcale nie szukasz. Czy tak, czy owak o drugiej godzinie będę w Luwrze.
Aurilly ukłonił się i wyszedł.
Chicot widział go wychodzącego, odgadł przyczynę.
Gdyby Gwizyusz dowiedział się o zatrzymaniu księcia, wszystko byłoby stracone, albo przynajmniej sprawaby się zawikłała.
Widział, że Ąurilly udaje się ku mostowi świętego Michała i dla tego z całym pośpiechem poszedł przez ulicę świętego Andrzeja, pod Nesle, przeszedł Sekwanę i wyprzedził dworzanina Franciszka.
My udamy się za Aurillym, który jest świadkiem ważnych wypadków.
Przybywszy do Luwru, zastał go cichym i spokojnym, rozmawiał naprzód z oficerem służbowym, figura nader ważna dla szukających nowin.
Oficer był w dobrym humorze, bo król dzisiaj wstał wesół.
Aurilly od oficera przeszedł do odźwiernego.
Odźwierny przeglądał ubiory służących i nowe rozdawał im halabardy.
Rozmawiał on z Aurillym o pogodzie i słocie, z czego dworzanin wniósł o stanie polityczne] atmosfery.
Skutkiem tej rozmowy, Aurilly wielkiemi wschodami udał się do księcia, liczne oddając pokłony służbie rozproszonej po przedpokojach.
Przy drzwiach księcia, zastał siedzącego Chicota.
Chicot sam grał w szachy i zdawał się być mocno zajęty kombinacyami gry.
Skoro Aurilly chciał przejść, Chicot zatamował mu drogę swojemi długiemi nogami.
Musiał więc trącić go po ramieniu.
— A! to ty panie Aurilly — rzekł Chicot.
— Co tutaj robisz, panie Chicot?
— Jak widzisz, gram w szachy.
— Sam?
— Uczę się, a ty czy grasz?
— Słabo.
— Wierzę, pan jesteś muzykiem, a sztuka wymaga wiele pracy i czasu.
— To posunięcie zdaje mi się bardzo ważne.
— Bardzo — niespokojny jestem o króla.
Wiesz panie Aurilly, w szachach król jest bardzo niedołężny figury, która nie ma własnej woli, której krok postąpić i cofnąć się wolno; otaczają ją zwinne koniki, liczne pieszki, które jeśli źle bronią, biada królowi! Prawda, król ma także i laufra; lecz jeżeli i ten źle się uwija i sam zginie i króla nie ocali. Otóż mojego króla takie jest położenie.
— Dlaczego, panie Chicot tutaj przyszedłeś w szachy się uczyć?
— Bo czekam na pana Quelusa, który jest tam.
— U księcia?
— Nie inaczej.
Aurilly zdziwił się.
W czasie rozmowy, Chicot zrobił lutniście wolne przejście, ale wysunął się na korytarz tak, aby posłaniec Gwizyusza był pomiędzy nim a drzwiami.
Aurilly wahał się otworzyć.
— Cóż pan Quelus robi u księcia?... — zapytał — nie wiedziałem, że w takiej żyją przyjaźni.
— Ciszej!... — rzekł Chicot z miną tajemniczą.
Następnie wziąwszy szachownicę w rękę, przechylił się ku uszom Aurilego.
— Przeprasza księcia — mówił — za małą sprzeczkę, jaką miał z nim wczoraj.
— Doprawdy?
— Król tego żądał; wszak wiesz jak teraz bracia dobrze są z sobą. Król nie mógł znieść uchybienia Quelusa i musiał się panicz upokorzyć.
— Doprawdy?
— A! panie Aurilly, mnie się zdaje, że w złotym wieku żyjemy; Luwr nie długo będzie Arkadyą, a obadwaj bracia „Arcades ambo”... A! przepraszam panie Aurilly, zawsze zapominam, że jesteś muzykiem.
Aurilly uśmiechnął się i wszedł do przedpokoju, tak mocno drzwi otwierając, że Chicot mógł się oczami z Quelusem rozmówić.
Quelus bardzo grzecznie pozdrowił Aurillego. Ulubieniec króla bawił się pięknem cackiem, nazwanem „bilboket“.
— Brawo! panie Quelus — rzekł Aurilly, widząc zręczność pierwszego.
— A!.. — odparł Quelus — gdybym ja tak grał w bilboket, jak ty grasz na lutni!
— Gdybyś się pan tak długo nim bawił, jak ja pracuję nad moim instrumentem, przeszedłbyś mnie jeszcze. Gdzie jest książę?... czy pan z nim dziś jeszcze nie mówiłeś?...
— Mówiłem, ale teraz Schomberg mię zastąpił.
— Schomberg!... — rzekł źdzwiony Aurilly.
— Jest tutaj... król tak wszystko urządził. Wejdź, panie Aurilly i powiedz księciu, że czuwamy.
Aurilly otworzył drugie drzwi i spostrzegł Schomberga, leżącego raczej niż siedzącego na szerokiej sofie.
Schomberg tubą wyrzucał gałki, a pies mu je napowrót przynosił.
— Jakto!... — zawołał Aurilly — u księcia podobna zabawa?..
— A!... „Guten morgen”, panie Aurilly, — patrzaj jak zabijam czas, czekając na posłuchanie.
— Gdzie książę? — zapytał Aurilly.
— Ciszej!... Teraz przebacza Epernonowi i panu Maugiron. Możesz wejść, skoro jesteś zaufany księcia.
— Może to będzie niegrzecznie?
— Bynajmniej.
— Gdy do następnego pokoju wszedł Aurilly, ujrzał Epernona muskającego wąsy w zwierciadle; Maugiron zaś siedział przy oknie i wystrzygał nędzne figury.
Książę, bez szpady, siedział pomiędzy niemi.
— O!.. Boże!.. — zawołał muzyk — jakże się obchodzą z moim panem! — Pan Aurilly, jak mi się zdaje, dobrze wygląda — mówił Epernon, wciąż muskając wąsy.
— Aurilly — rzekł książę, pełen gniewu i boleści — czy nie zgadujesz, że jestem więźniem?
— Czyim?...
— Mojego brata. Jakżeś tego nie odgadł, widząc straż moję?...
Aurilly westchnął.
— A!.. gdybym był wiedział — rzekł.
— Byłbyś zapewne dla rozrywki księcia, przyniósł lutnię twoję; pamiętałem o tem i kazałem ją przynieść, W rzeczy samej, Chicot podał lutnię, a Quelus i Schomberg ziewnęli!...
— A cóż szachy? — zapytał d’Epernon.
— Aha! — rzekł Quelus.
— Laufer ocalił króla — odpowiedział Chicot.
— Panie Aurilly, dawaj sztylet, a bierz lutnię.
Muzyk był posłuszny; następnie usiadł u stóp swojego pana.
— Otóż jeden już w pułapce — rzekł Quelus — dalej do innych.
Słowa te wytłumaczyły Auryllemu poprzednio sceny.
— Quelus powrócił do przedpokoju i wychodząc, tubę swoję zamienił na bilboket.
— Słusznie — rzekł Chicot — trzeba odmieniać zabawy; ja dla odmiany podpiszę Ligę.
I zamknął drzwi, zostawiając Jego książęcy mość w towarzystwie lutnisty.


Rozdział V.
Jak król mianował naczelnika Ligi, jak wybór nie padł ani na księcia Andegaweńskieg, ani na Gwizyusza.

Godzina wielkiego posłuchania nadeszła, albo raczej nadejść miała, bo od południa Luwr wiele przyjął osób interesowanych i ciekawych.
Paryż był tak huczny jak wczoraj, z tą tylko różnicą, że Szwajcarowie nie byli działającymi wczoraj, a dzisiaj występują jako aktorzy.
Paryż, mówimy huczny, jak wczoraj, wysiał do Luwru licznych pełnomocników, starszych cechów, milicyi i tłumy coraz bardziej rosnące gawronów, jacy przy jakiejkolwiek czynności, tłumnie gromadzić się zwykli, aby patrzeć tylko.
Paryż, olbrzymie miasto, zdaje się, że ma dwa ludy, dwie postacie: jedna czynna, druga neutralna: jedna działająca, druga patrząca.
Około Luwru były tłumy; ale o Luwr lękać się nie było potrzeby.
Szmer ówczesny ludu nie zmienił się jeszcze w grzmot, który strzałami działowemi burzy i niszczy mury; szwajcarowie dnia tego, przodkowie następnych z dnia 10-go sierpnia i 27-go lutego uśmiechali się do Paryżan i paryżanie zbrojni do nich nawzajem; jeszcze nie przyszedł czas, w którym za grzmotem następowały pioruny.
Niech nikt nie sądzi, aby choć mniej ponury dramat, mniej był zajmującym, przeciwnie, największe zajęcie Luwr przedstawiał.
Król w wielkiej sali tronowej, otoczony oficerami, przyjaciółmi, sierżantami, rodziną, czekał aby wszystkie cechy przeszły przed nim i aby ich naczelnicy zajęli miejsca swoje w Luwrze.
— Jednym rzutem oka mógł objąć całe masy ludu, policyi i swoich nieprzyjaciół, których kiedy niekiedy, Chicot stojący za krzesłem, wymieniał.
Niekiedy tylko napotykał wejrzenia królowej-matki, albo poruszenia niższych członków Ligi, którzy mniej byli cierpliwi od naczelników, jako niewiedzący o tajemnicach.
Nagle wszedł pan de Monsoreau.
— Patrzaj, patrzaj, Henryczku — mówił Chicot.
— Na co mam patrzeć?
— Na twojego wielkiego łowczego; na honor, wart uwagi; blady i zabłocony od stóp do głowy.
— W rzeczy samej — rzekł król — to on.
Król dał znak panu de Monsoreau, aby się zbliżył.
— Jakto! tyś w Luwrze?... — zapytał Henryk — myślałem, że w Vincennes tropisz jelenie.
— Wytropiłem go o siódmej rano, Najjaśniejszy panie, lecz gdy się południe zbliżyło, a żadnej nie otrzymałem wiadomości, lękałem się, czy jaki nie zaszedł wypadek i przybyłem.
— Czy tak?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, jeżeli uchybiłem mojej powinności, to tylko przez szczerą chęć służenia.
— Umiemy to cenić.
— Teraz — mówił hrabia, z wahaniem, czy Wasza królewska mość rozkażesz mi do Vincennes powracać?
— Nie, nie, pozostań, mój wielki łowczy; to polowanie, jak mi przyszło do głowy, tak i przeszło. Pozostań i nie oddalaj się; potrzebuję ludzi przychylnych, a ty sam połączyłeś się z tymi, na których rachować mogę.
Monsoreau skłonił się.
— Gdzież mam się udać?... — zapytał.
— Czy mi go oddasz?... — cicho zapytał Chicot króla.
— Na co?
— Żebym mu odpłacił, co dla ciebie Henryku uczynił. Winieneś mi wynagrodzić trudy, jakie podjąłem będąc na dziwnej ceremonii podobnie okazałej, jaką nam obiecałeś wyprawić.
— A więc go weź.
— Miałem szczęście pytać Waszej królewskiej mości, gdzie mam sobie miejsce obrać?... — powtórnie zapytał hrabia.
— Sądziłem, żem ci odpowiedział. Gdzie ci się podoba, naprzykład, za krzesłem, gdzie właśnie umieszczam moich przyjaciół.
— Pójdź tutaj, wielki łowczy mówił Chicot ustępując panu de Monsoreau nieco miejsca, które dla siebie zachował. Hrabio, oto zwierzyna, ztąd wietrzyć ją można, patrzaj oto szewcy przechodzą, a za niemi garbarze. Przez Boga, jeżeli zgubisz ich trop, warto, aby ci nominacyę odebrać.
Pan de Monsoreau zdawał się słuchać, w rzeczy samej, nic nie słyszał.
Spoglądał w około siebie niepewnemi oczyma, a o pomieszaniu jego Chicot uprzedził króla.
— Czy wiesz — rzekł — co twój łowczy wietrzy w tej chwili?
— Alboż poluje?
— Twojego brata Franciszka.
— Ale go nie widzi — odparł król z uśmiechem.
— I ja tak sądzę: myślę, że nawet nie wie gdzie się znajduje.
— Jabym się nie gniewał, gdyby trop stracił.
— Czekaj, czekaj, ja go na straconem stanowisku postawię. Powiadają, że wilk przewącha lisa. Zapytaj go o hrabinę.
— Na co?
— Zobaczysz.
— Panie hrabio — rzekł Henryk — co zrobiłeś z panią de Monsoreau? nie widzę jej pomiędzy damami.
Hrabia wzdrygnął się, jakby go wąż w piętę ukąsił.
Chicot podrapał się w nos i mrugnął okiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — żona moja jest chorą, powietrze paryzkie jej nie służy i dzisiejszej nocy, pożegnawszy królowę, wyjechała z ojcem swoim baronem de Meridor.
— Gdzie się udała?... — zapytał król korzystając ze sposobności odwrócenia głowy, kiedy przechodzili garbarze.
— Do Anjou, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, prawda — mówił Chicot z powagą — powietrze paryzkie nie dobre dla kobiet ciężarnych. „Gravidis uxoribus Lutelia inclemens”. Henryku, radzę ci pójść za przykładem hrabiego, kiedy twoja żona...
Monsoreau zbladł i spojrzał groźnie na Chicota, który oparty na poręczy królewskiego krzesła, zdawał się patrzeć z zajęciem na szmuklerzy, którzy następowali za garbarzami.
— A kto panu powiedział, ze hrabina ciężarna?... — pomruknął pan do Monsoreau.
— A więc nie jest?... — odrzekł Chicot — to wcale nie dobrze.
— Nie jest.
— Słuchaj, słuchaj Henryczku — rzekł Chicot — zdaje się, że twój wielki łowczy, te same co ty błędy popełnia.
Monsoreau ścisnął pięści i spojrzał groźnie na Chicota, na co on odpowiedział naciśnieniem kapelusza na głowę.
Hrabia widząc, że chwila jest niestosowną, potrząsł głową, jakby z czoła chmurę chciał zrzucić.
Chicot wypogodziwszy oblicze, rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Biedna hrabina, chyba w drodze z nudów skona.
— Mówiłem — odpowiedział Monsoreau — że pojechała z ojcem.
— Ojciec może być bardzo godny, ale nie koniecznie zdolny do zabawienia, szczęściem że...
— Co? — zapytał z żywością hrabia.
— Co, co? — odpowiedział Chicot.
— Co to znaczy: „szczęściem?
— Jakiżeś podejrzliwy, hrabio.
Hrabia wzniósł ramiona.
— Przebacz, Wielki łowczy, ale mówiiśmy przez skłócenia i proś króla, aby cię objaśnił, bo on wielki filolog.
— Tak — rzekł Henryk — co znaczy ten wyraz?...
— Jaki wyraz?...
— „Szczęściem.”
— Szczęściem, znaczy szczęście. Szczęściem, mówiąc, podziwiałem dobroć Boga; szczęściem, mówiłem, bo może w drodze hrabina spotka kogo ze znajomych, który będzie się starał zabawić ją. Wyobraź sobie, Henryczku, pięknego rycerza przy hrabinie, który jej prawi cuda i rozśmiesza ją...
Zatruty sztylet utopiono w sercu wielkiego łowczego.
Jednak, gdy dla obecności króla miarkować się było potrzeba, wielki łowczy powstrzymał oburzenie.
— Jakto! zatem masz przyjaciół, którzy się także do Anjou udali? — mówił król, uśmiechem i spojrzeniem pieszcząc Chicota.
— Mógłbyś powiedzieć „mamy”, albowiem więksi to są przyjaciele hrabiego, jak moi.
— Zadziwiasz mnie, panie Chicot — rzekł hrabia, nie znam nikogo, coby...
— Zawsze tajemnica.
— Przysięgam!
— Wiesz o nich dobrze, panie hrabio, a nawet bardzo ci są drodzy, bo przed chwilą, chociaż napróżno szukałeś ich w tłumie, może z przyzwyczajenia...
— Ja? — zapytał hrabia.
— Tak; i jesteś bledszy niż wszyscy łowczy, jacy byli od Nemroda, aż do d’Hauteforta.
— Panie Chicot!..
— Bledszy, powtarzam: „Veritas veritatum”. Jest to barbaryzm w wyrażeniu, bo jedna jest prawda; gdyby ich było dwie, jedna byłaby mniejszą, lub większą, wszak prawda, Ezawie?..
— Nie, panie; ja wcale nie jestem filologiem, otóż dlaczego będę cię prosił, abyś wprost powrócił do owych przyjaciół i wymienił ich, jeżeli łaska, po nazwisku.
— Zawsze jedno powtarzasz. Wąchaj trop, hrabio, w twoje rzemiosło. Dowodem dzisiejszy jeleń, który się wcale ciebie nie spodziewał. Gdyby ci kto spać przeszkadzał, czy byś był kontent?..
Oczy pana de Monsoreau błądziły po osobach, otaczających Henryka.
— Jakto!... — zawołał, widząc puste miejsce przy królu.
— Dalej! dalej! — wołał Chicot.
— Książę Andegaweński — rzekł wielki łowczy.
— Au!.. au!.. — rzekł gaskończyk — otóż i zwierz wyskoczył.
— Czy wyjechał!.. — wykrzyknął hrabia.
— Wyjechał — odpowiedział Chicot — być może, że wczoraj wieczór wyjechał; Henryczku, kiedy wyjechał twój braciszek?..
— Tej nocy — odpowiedział król.
— Książę wyjechał!.. — pomruknął Monsoreau drżący.
— A!.. mój Boże, co mówisz, Najjaśniejszy panie — Nie mówię — odparł król — że mój brał wyjechał, wspomniałem tylko, że zniknął dzisiejszej nocy i że jego najlepsi przyjaciele nie wiedzą gdzie się znajduje.
— Gdybym wiedział — rzekł hrabia z gniewem.
— I cóż byłbyś uczynił? Prócz tego, nie jest to tak wielkie nieszczęście, skoro sprawia przyjemność pani de Monsoreau. Jaki to grzeczny książę; nasz przyjaciel Franciszek za Karola IX-go, był przychylnym Karolowi; za Henryka III-go, to samo. To szczęście, że jest ktoś na dworze, co reprezentuje ducha francuzkiego.
— Książę zniknął, książę zniknął!... — powtórzył pan de Monsoreau — czy pan tego pewnym jesteś?
— A pan?... — zapytał Chicot.
Wielki łowczy zwrócił się raz jeszcze ku miejscu, zazwyczaj zajmowanemu przez księcia.
— Zgubiony jestem — pomruknął z widocznym zamiarem ucieczki, aż Chicot go zatrzymał.
— Bądź spokojny i nie kręć się, bo to nieprzyjemnie królowi. Na moję duszę, obciąłbym być na miejscu twojej żony, chociażby dlatego, aby codziennie widzieć księcia i słyszeć pana Aurilly, który jak Orfeusz gra na lutni. Jakie szczęście, dla twojej zony!
Pan de Monsoreau zadrżał z gniewu.
— Spokojnie panie wielki łowczy — rzekł Chicot — ukryj radość; otóż zaczyna się posiedzenie i nie przystoi objawiać namiętności; słuchaj, co król mówi.
Trudno było wielkiemu łowczemu utrzymać się na miejscu, albowiem sala coraz bardziej się przepełniała; pozostał więc nieruchomy i w ceremomalnej postawie.
Całe zgromadzenie było w ruchu, Gwizyusz wszedł i ugiął kolano przed królem, wprzódy jednak spojrzał na puste miejsce księcia Andegaweńskiego.
Król powstał, a heroldowie zalecili milczenie.
— Panowie!... — rzekł król pośród najgłębszego milczenia i upewniwszy się, że d’Epernon, Schnmberg, Maugiron i Quelus, zastąpieni w swojej służbie przez dziesięciu szwajcarów, stanęli za nim; panowie, król jako stojący pośrodku pomiędzy ziemią i niebem, zarówno słyszy głosy pochodzące z góry jak z dołu, to jest, słyszy co Bóg zaleca i czego lud żąda.
Jest to pewność dla wszystkich moich poddanych, a pojmuję ją jako połączenie sił wszystkich ku obronie wiary, przyjemną nam więc była rada, jaką książę Gwizyusz udzielił.
Oświadczam więc, ponieważ każde ciało powinno mieć głowę, zatem obowiązkiem jest moim wyznaczyć naczelnika, którego nazwisko...
Tu Henryk zrobił przystanek.
Słychaćby było lot muchy wśród natężonej uwagi.
Henryk powtórzył.
— Oświadczam, że naczelnik ligi nazywać się będzie Henryk Walezyusz, król francuzki i polski.
Henryk wymawiając te słowa, wzniósł głos z wyrazem uniesienia, na znak tryumfu i dla zapalenia swoich przyjaciół, gotowych do wybuchnięcia, jak równie dla pokonania należących do Ligi, których szemrania objawiały nieukontentowanie, przestrach i podziw.
Książę Gwizyusz zapomniał o swoim bycie; duże krople potu spływały mu po czole; spoglądał to na księcia Mayenne, to na kardynała, stojących wpośród zgromadzenia, jeden na prawo, drugi na lewo.
Monsoreau więcej jeszcze zdziwiony nieobecnością księcia Andegaweńskiego, zaczął się uspakajać, przypominając sobie słowa Henryka III-go.
W rzeczy samej, książę mógł zniknąć nie wyjechawszy.
Kardynał opuścił miejsce, w którem się znajdował i przecisnął się do brata.
— Franciszku — rzekł mu do ucha — albo się mylę, albo nie jesteśmy bezpieczni. Wychodźmy, bo lud dziwaczny, wczoraj się srożył, dziś króla ubóstwia.
— Dobrze — odpowiedział Mayenne. Zaczekaj bracie, muszę zapewnić odwrót.
— Idź.
Kiedy król pierwszy podpisał akt, przygotowany przez pana Morvilliers — rzekł przez nos, tonem wesołym do Gwizyusza.
— Podpisz, mój kuzynku.
I podał mu pióro.
Następnie, wskazał miejsce końcem palca.
— Tu, tu, podemną. Teraz podaj kardynałowi i księciu Mayenne.
Lecz Mayenne był już na schodach, a kardynał w innym pokoju.
Król zauważył ich nieobecność.
— Zatem podaj pióro wielkiemu łowczemu. Książę podpisał, oznaczonej osobie podał pióro i zrobił poruszenie, aby się oddalić.
— Zaczekaj — rzekł król.
Kiedy Quelus dumnie pochwycił pióro z rąk pana de Monsoreau i kiedy nietylko cała szlachta obecna, ale nawet naczelnicy cechów gotowali się do podpisów, król mówił do Gwizyusza:
— Mój kuzynie, wszak to twoja była rada, aby z całej Ligi zrobić załogę dla naszej stolicy. Wojsko gotowe, bo ich dowódzcą jest król.
— Zapewne, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę nie wiedząc co mówi.
— Nie przypomniałem — mówił król — że mam drugie jeszcze wojsko, którem z prawa dowodzi najwaleczniejszy we Francyi. Kiedy ja będę Ligą dowodził, ty dowódź mój kuzynie wojskiem.
— Kiedyż mogę się oddalić?... — zapytał książę.
— Choćby i zaraz — odpowiedział król.
— Henryczku, Henryczku — wołał Chicot, któremu przyzwoitość nie pozwalała biedź za królem i mowę przerywać.
Ponieważ król nie słyszał, albo słysząc nie pojmował o co rzecz chodzi, postąpił ku niemu z powagą, trzymając w ręce ogromne pióro.
— Będziesz że milczał — rzekł.
Już było za późno. Król, jakeśmy powiedzieli, objawił księciu swoje zanominowanie pomimo poruszeń i grymasów gaskończyka.
Gwizyusz wziął patent i wyszedł.
Kardynał czekał go przy drzwiach sali, a na obudwu Mayenne przy bramie Luwru.
Natychmiast wsiedli na konie i prawie w dziesięć minut, byli za murami Paryża.
Reszta zgromadzenia oddaliła się powoli.
Jedni wołali: niech żyje król! inni niech żyje Liga!
— Przynajmniej — rzekł Henryk z uśmiechem — rozwiązałem wielkie zagadnienie.
— Tak, tak — pomruknął Chicot — wielkim jesteś matematykiem.
— Zapewne — odparł król — przynajmniej tych hultajów przyprowadziłem do tego, że krzyczą jednakowo.
— „Sta bene” — odezwała się królowa matka, ściskając rękę syna.
— Wierzaj temu i pij mleko — mówił gaskończyk.
— Najjaśniejszy panie — mówili ulubieńcy, zbliżając się tłumnie do króla — wielki okazałeś talent.
— Oni myślą, że pieniądze spadną im jak manna — podszepnął Chicot królowi.
Odprowadzono króla z tryumfem do jego mieszkania; w orszaku towarzyszącym mu, jeden tylko Chicot prześladował go swojemi lamentacyami.
Ten upór trefnisia zmusił króla, że sam z nim pozostał.
— Czemuż — rzekł Henryk, zwracając się do gaskończyka, czemuż nigdy ze mnie nie jesteś zadowolony? Nie żądam grzeczności, ale przynajmniej bądź przyzwoitym.
— Masz słuszność Henryku.
— Przyznasz, że krok był zręczny.
— Nie ze wszystkiem.
— Jesteś zazdrosnym.
— Bynajmniej; kogo innego obrałbym za przedmiot zawiści.
— Cóż u licha!
— A! jakaż miłość własna!
— Czy jestem, albo nie, królem Ligi?
— Zapewne że jesteś. Ale...
— Co za ale?
— Ale nie jesteś królem Francyi.
— A kto nim jest?
— Wszyscy, wyjąwszy ciebie. Naprzód, twój brat.
— Mój brat? o kim chcesz mówić?
— O księciu Andegaweńskim.
— Uwięziłem go.
— Chociaż więzień, jest namaszczony, a ty nie.
— Przez kogo namaszczony?
— Przez kardynała Gwizyusza; słuchaj Henryku, nie radzę ci mówić o policyi. Pod twoim bokiem, w Paryżu, wobec trzydziestu trzech osób, namaszczają króla, a ty nie wiesz o niczem.
— A ty wiesz?
— Zapewne.
— Jakim sposobem możesz wiedzieć?
— Bo ty masz policyę za pomocą pana de Morvilliers, a ja sam przez siebie.
Król zmarszczył brwi.
— Mamy już, jako króla francuzkiego, nie licząc Henryka Walezyusza, mamy Franciszka Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza.
— Gwizyusza?
— Gwizyusza, Henryka Gwizyusza, Henryka Balafre, powtarzam, mamy Gwizyusza.
— Piękny król, którego skazuję na wygnanie, którego do wojska oddalam.
— Wybornie! to tak samo, jak ciebie wygnali do Polski; to tak samo, jakby nie było litości w Krakowie i w Paryżu. Prawda, wysyłasz go do wojska i to ma być krok dyplomatyczny; wysyłasz go do wojska, to jest, oddajesz pod jego rozkazy trzydzieści tysięcy ludzi. Prawda, jakież to wojsko! to nie twoja Liga. Bynajmniej, to wojsko mieszczańskie, dobre dla Henryka Walezyusza, ale nie dla księcia Gwizyusza, któremu potrzeba żołnierzy, a jakich żołnierzy? wytrwałych, zaprawionych, zdolnych zwyciężyć dwadzieścia wojsk Ligi. Tym sposobem, Gwizyusz będąc królem z władzy, zapragnie i tytułu, a nie potrzebuje, jak tylko zatrąbić i powiedzieć: naprzód! połknijmy Paryż i z nim Henryka Walezyusza! Oni gotowi to uczynić, ja ich znam.
— Zacny polityku — mówił Henryk — o jednej zapominasz rzeczy.
— Być może, czy nie o czwartym królu?
— Nie; zapominasz — mówił Henryk z największą wzgardą, że chcąc panować nad Francyą, gdy żyje Walezyusz, który nosi koronę, trzeba jego przodków policzyć. Gdyby podobna myśl przyszła księciu Andegaweńskiemu, jeszcze byłaby możebną, bo pochodzi z tej samej dynastyi; jego przodkowie są zarazem moimi; może wystąpić ze mną do walki i połykać się, bo pomiędzy nami jest tylko kwestya pierwszeństwa rodu. Ale Gwizyusz, zobacz herb tylko i powiedz czy lilie francuzkie to samo są co szczygły Lotaryngskie.
— Otóż w tem błąd — rzekł Chicot.
— Jakto, błąd?
— Gwizyusz jest z lepszego domu, niż sadzisz.
— Z lepszego domu odemnie?... — zapytał król z uśmiechem.
— Tak, tak Henryczku.
— Oszalałeś.
— Jestem też błaznem.
— Ale naucz się czytać, mój drogi.
— Ty umiesz czytać, Henryku, więc czytaj.
I Chicot wyjął z za sukni pargamin, na którym Mikołaj Dawid napisał znajomą nam genealogię, tę samę, która potwierdzona przez Papieża, powróciła z Rzymu i według której Gwizyusz pochodził od Karola Wielkiego.
Henryk zbladł spojrzawszy na pargamin, i poznawszy na nim pieczęć Ś-go Piotra.
— Cóż ty na to, Henryku?.. — zapytał Chicot — lilie coś za daleko? szczygły, zdaje mi się chcą wznieść się do orłów cesarskich; strzeż się, mój synku!
— Jakim sposobem dostałeś tę genealogię?...
— Ja?... alboż ja się zabawiam podobnemi rzeczami? ona sama mię szukała.
— A gdzie była pierwej.
— O pewnego adwokata.
— Jak on się nazywa?
— Mikołaj Dawid.
— Gdzie on był?
— W Lyonie.
— A kto ją w Lyonie wziął od adwokata?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A co robi ten przyjaciel?
— Prawi kazania.
— Zatem to mnich?
— Nie inaczej.
— Jak się nazywa? — Gorenflot.
— Jakto! ten sam przebrzydły mnich, który prawił u Ś-tej Genowefy i który wczoraj na ulicy mnie znieważał?...
— Czy przypominasz sobie Brutusa, który głupiego udawał?
— Ale ten zakonnik, to wielki polityk.
— Czy słyszałeś o Machiawelu, sekretarzu rzeczypospolitej florenckiej?... twoja matka jego jest wychowanką.
— Czy on odebrał ten papier adwokatowi?...
— Odebrał siłą.
— Mikołajowi Dawid?..
— Jemu samemu.
— Zatem, to zuch.
— Jak Bayard.
— I taki czyn spełniwszy, jeszcze się mnie nie przedstawił, dla odebrania nagrody?..
— Skromnie powrócił do klasztoru i oto tylko Boga prosi, aby nikt nie wiedział, że z niego wychodził.
— A więc jest skromny?
— Jak święty Krepin.
— Na honor, Chicocie, twojemu mnichowi warto dać Opactwo.
— Podziękuje za nie.
Następnie trefniś mówił do siebie:
— Na honor, czy też pomiędzy Mayenne i Walezyuszem, pomiędzy powrozem, a prebendą będzie wisiał9 Z tem wszystkiem, jeżeli śpi, dziwne rzeczy śnić musi.


Rozdział VI.
ETEOKLES I POLYNLUCES.

Dzień Ligi skończył się jak zaczął, to jest hałaśliwie.
Przyjaciele króla cieszyli się; kaznodzieje Ligi gotowali się kanonizować brata Henryka i rozmawiali, jak niegdyś, o wielkich czynach Walezyusza, którego młodość tak świetnie się zaczęła.
Ulubieńcy królewscy powtarzali.
— Nakoniec, lew się przebudził.
Naczelnicy Ligi dodawali:
— Lis poczuł zasadzkę.
Ponieważ charakterem narodu francuzkiego jest miłość własna i ponieważ nie lubią oni w zwierzchnikach umysłów podrzędnych, cieszyli się zatem z wybiegu króla.
Niektórzy z nich przecież, uważali za stosowne zniknąć z horyzontu.
Trzej książęta Lotaryngscy, jakeśmy widzieli, opuścił Paryż, a ich agent naczelny, pan de Monsoreau, wyszedł z Luwru, mając gotować się do podróży, w celu odszukania księcia Andegaweńskiego.
Lecz w chwili, gdy miał próg przestąpić, Chicot zbliżył się do niego.
Z pałacu ustąpili Ligiści, gaskończyk zatem nie lękał się o króla.
— Gdzie się tak śpieszy wielki łowczy? — zapytał.
— Do Jego książęcej mości — zwięźle odpowiedział hrabia.
— Do Jego książęcej mości?...
— Tak, jestem niespokojny o niego. Nie żyjemy w czasach, w których książęta mogliby sami podróżować bezpiecznie.
— Ale ten śmiały jest — rzekł Chicot.
Wielki łowczy spojrzał na gaskończyka.
— W każdym razie — mówił Chicot — jeśli pan jesteś niespokojny, ja tem bardziej...
— O kogo?...
— O Jego książęcą mość.
— Dlaczego?...
— Alboź nie wiesz, co mówią?
— Wszak mówią, że pojechał?
— Mówią, że umarł — szepnął Chicot do ucha hrabiemu.
— Ba!... — zawołał Monsoreau, z wyrazem zadziwienia, pomięszanego z radością — wszak mówiłeś, że pojechał.
— Ja tak sądziłem. Wszak wiesz, że jestem człowiekiem dobrej wiary i ufam wszystkiemu, co słyszę; lecz teraz mam powody sądzenia, że jeżeli książę wyjechał, to chyba na tamten świat.
— Dlaczego tak smutne myśli?..
— Wszak wczoraj przybył do Luwru, nieprawdaż?
— Nawet ja sam z nim byłem.
— I nikt go nie widział, aby wychodził.
— Z Luwru?
— Tak.
— A Aurilly?
— Zniknął.
— A jego ludzie?
— Zniknęli.
— To żarty, panie Chicot — mówił wielki łowczy.
— Zapytaj...
— Kogo?
— Króla.
— Króla pytać nie wolno.
— Tylko ten jeden na to jest sposób.
— Spróbuję; nie mogę zostać w niepewności.
Opuściwszy Chicota, a raczej idąc przed nim, skierował się ku gabinetowi króla.
Król dopiero co wyszedł.
— Gdzie król? — zapytał wielki łowczy — mam mu zdać rachunki z niektórych poleceń.
— U księcia Andegaweńskiego — odpowiedział zapytany.
— U księcia Andegaweńskiego! zatem książę nic umarł?
— Hm!... — mruknął gaskończyk — moje zdanie tem więcej waży.
Myśli łowczego tem bardziej się powikłały; pewny był bowiem, że książę nie opuścił Luwru. Zaciągnione wiadomości i ruch spostrzeżony, utwierdziły go w tem przekonaniu.
Mimo tego, nie wiedząc prawdziwych przyczyn nieobecności księcia, dziwił się jej nadzwyczaj.
Król, w rzeczy samej, był u księcia Andegaweńskiego, lecz ponieważ wielki łowczy mimo chęci dowiedzenia się, co się dzieje u księcia, nie mógł tego przeniknąć, ani się tam dostać, musiał na korytarzu zaczekać.
Jakeśmy powiedzieli, w czasie posłuchania u króla, czterej jego ulubieńcy byli zastąpieni przez szwajcarów; lecz skoro tylko posiedzenie skończono, mimo przykrości swoich obowiązków, a dla dokuczenia księciu, natychmiast udali się na swoje stanowiska: Schomberg i d’Epernon do salonu, Maugiron i Quelus do pokoju księcia.
Franciszek nudził się śmiertelnie, a nudy jego połączone z niepokojem, wcale nie były uprzyjemnione obecnością tych paniczów.
— Słuchaj — mówił Quelus do Maugirona jakby nikogo nie było w pokoju — od godziny więcej cenię Walezyusza; to wielki polityk.
— Wytłomacz się jaśniej — odpowiedział Maugiron siadając.
— Król mówił głośno o spisku, zatem przez szpary patrzy na niego; skoro patrzy przez szpary, to go się nie boi.
— Naturalnie — odpowiedział Maugiron.
— Skoro go się nie lęka, to go ukarze, znasz Walezyusza, wieloma on jaśnieje cnotami, ale wcale nie łaskawością.
— Zgadzam się na to.
— Jeżeli ukarze ten spisek, to zapewne procesem; jeżeli zaś proces wytoczy, będziemy mieli sprawę pana d’Amboise.
— Piękna sprawa.
— Zapewne, naprzód wiem jakie będzie nasze położenie.
— Ciekawym.
— Jeżeli usuną formy supłowe, ze względu na stanowisko osób, sprawa jak mówią, nie pójdzie pod komin. — 1 ja tego jestem przekonania; tak zwyczajnie traktują familijne sprawy, a ostatnia jest bez zaprzeczenia, tylko familijną.
Aurilly niespokojnem okiem rzucił na księcia.
— Na honor — rzekł Maugiron, gdybym był na miejscu króla, nikogobym nie oszczędzał; wysokie głowy są stokroć winniejsze; powtarzam, nikomubym nie przebaczył. Wszak Sekwana dosyć jest głęboka.
— Kiedy tak — mówił Quelus — toby warto było wznowić zwyczaj worków.
— Jaki zwyczaj?... — zapytał Maugiron.
— Zwyczaj z roku 1350. Zawiązywano człowieka żywego z trzema, albo czterema kotami i wrzucano w wodę. Koty nie mogąc znieść wilgoci i przypisując przykrość swoję, człowiekowi, rzucamy się na niego. Tym sposobem, dziwne rzeczy w worku dziać się musiały.
— Na honor, ty jesteś studnią wiadomość — rzekł Maugiron — twoja rozmowa jest nader pouczającą.
— Tego wynalazku nie można zastosować do hersztów: mają oni prawo, aby ich ścinano na miejscach publicznych; przez hersztów rozumiem ulubieńców, krewnych, koniuszych i tak dalej.
— Panowie — wyjąkał drżący Aurilly, — Siedź cicho, Aurilly — rzekł książę — te przymówki nie mogą się odnosić do mnie, ani do mojego domu; z książąt krwi żartować nie wolno.
— Bynajmniej — odezwał się Quelus — ale surowo karać. Ludwik XI-sty, wielki monarcha umiał to doskonale; dowodem Nemours...
Gdy tak rozmawiali ulubieńcy królewscy, szelest dal się słyszeć w sąsiednim salonie i król po chwili, ukazał się na progu.
Franciszek powstał.
— Najjaśniejszy panie — zawołał — odwołuję się do twojego sądu, za złe obchodzenie się ze mną twoich ludzi.
Henryk zdawał się nie widzieć, ani słyszeć brata.
— Dzień dobry Quelus — rzekł całując swojego ulubieńca w policzki — dzień dobry, twój widok mię pociesza, a ty jak się miewasz Maugiron?
— Nudzę się najokropniej — odpowiedział Maugiron — sądziłem, że strzeżenie twojego brata, Najjaśniejszy panie, będzie weselsze. A! nudny książę! ktoby powiedział, że to syn twoich rodziców?
— Słyszysz Najjaśniejszy panie mówił Franciszek — jak znieważają twojego brata.
— Ciszej — odpowiedział Henryk — nie lubię aby więźniowie gadali.
— Chociaż więzień, ale twój brat.
— Tem godniejszy kary. Mój brat winniejszy dwakroć. — A jeśli nie?
— Tak.
— Jakiej zbrodni?
— Że mi się nie podobał.
— Najjaśniejszy parne — mówił Franciszek upokorzony — czyż nasze familijne sprzeczki potrzebują świadków?
— Masz słuszność; panowie, pozwólcie mi pomówić z moim bratem.
— Najjaśniejszy panie, zrobił uwagę Quelus, niebezpieczna pozostać z dwoma nieprzyjaciółmi.
— Ja biorę z sobą, Aurillego — rzekł Maugiron królowi do ucha.
Skoro dworzanie wyszli, król rzekł:
— Otóż jesteśmy sami.
— Czekałem tej chwili z niecierpliwością, Najjaśniejszy panie.
— I ja także, podoba ci się moja korona godny Eteoklesie? Za pomocą Ligi, chciałeś się na tron wdrapać!... hą! kazałeś się już namaszczać, abyś miał głowę do korony gotową!
— Niestety!... — mówił Franciszek czujący swoję winę, pozwól mi mówić, Najjaśniejszy panie.
— Na co? żebyś kłamał, albo mówił o rzeczach, które znam lepiej od ciebie; ale, nie, ty musisz kłamać, bo szczere wyznanie tylko śmierć pociągnęłoby za sobą. Będziesz i musisz kłamać, zatem ci wstydu oszczędzę.
— Mój bracie? dla czegóż mnie poisz zniewagą?
— Zatem ja kłamię. Mów że więc, słucham cię, jakim sposobem stałeś się przeniewiercą, albo raczej niezręcznym.
— Nie rozumiem; Wasza królewska mość uwziąłeś się mówić ze mną zagadkami?
— Zatem wszystko jasno wypowiem — zawołał Henryk głosem groźnym, który zabrzmiał w uszach Franciszka; tak, knułeś przeciw mnie spisek, jak niegdyś przeciw Karolowi. Dawniej, za pomocą króla Nawarry, dzisiaj za pomocą, Gwizyusza. Piękny zamiar! godny znakomitego miejsca w historyi uzurpatorów. Dawniej, czołgałeś się jak wąż, teraz chcesz kąsać jak lew; po zdradach, chcesz działać siłą; po użyciu trucizny, chcesz za miecz ująć.
— Trucizna, co mówisz?... — zawołał Franciszek, pieniąc się ze złości, jak Eteokles, do którego Henryk go porównał. Jaka trucizna?
— Trucizna, jaką zabiłeś brata mojego Karola; trucizna, jaką przeznaczyłeś dla króla Nawarry, twojego sprzymierzeńca. To rzecz wiadoma, nasza matka nieraz jej używała. Niewątpię, że dla mnie wyrzekłeś się trucizny, ale chciałeś zostać wodzem, przywodzić Lidze. Spojrzyj mi w twarz Franciszku — mówił dalej Henryk robiąc krok ku bratu — i bądź przekonany, że człowiek podobny tobie, nigdy mi szkodzić nie może.
Franciszek zachwiał się, lecz król bez litości i względu, mówił:
— Wołałbym cię widzieć w tym pokoju, sam na sam, z orężem w ręku. Pokonałem, cię Franciszku w podstępach, bo i ja także krętemi drogami doszedłem tronu francuzkiego; ale te drogi skrócić było potrzeba przez polską koronę. Jeżeli chcesz być podstępnym, bądź nim; jeżeli chcesz mię naśladować, naśladuj; ale mnie nie połkniesz. Oto intrygi godne wielkiego wodza; powtarzam więc, pokonałem cię w podstępie, ale i w otwartym boju zwyciężę. Nie myśl potykać się ze mną tym, lub owym sposobem, bo od dzisiaj będę postępował jak król i jak pan; od dzisiaj będę czuwał nad tobą; od dzisiaj z oczów cię nie spuszczę i pochwyciwszy, rzucę pod rękę kata. Oto co miałem powiedzieć pod względem interesów familijnych; oto dla czego, chciałem z tobą mówić sam na sam. Franciszku, na dzisiejszą noc, kazałem cię samego zostawić, abyś w samotności rozważył moje wyrazy. Jeżeli noc myśli sprowadza, to pewnie więźniom musi sprowadzać myśli pokutnicze.
— Tak więc — pomruknął książę — dla kaprysu Waszej królewskiej mości, dla podejrzenia, podobnego do snu, wpadłem w twoję niełaskę?
— Więcej jeszcze, bo dostałeś się pod moję sprawiedliwość.
— Przynajmniej, Najjaśniejszy panie, oznacz koniec mojej niewoli, abym wiedział, czego się trzymać.
— Będziesz wiedział, kiedy odczytają ci wyrok.
— Czy mogę widzieć matkę moję?
— A to na co? tylko trzy egzemplarze było na świecie sławnej książki, którą zjadł mój brat Karol, dwie inne znajdują się: jedna we Florencyi, a druga w Londynie. Prócz tego, ja nie jestem Nemrod jak mój biedny brat... żegnam cię, Franciszku.
Książę upadł na krzesło.
— Panowie — rzekł król otwierając drzwi — książę Andegaweński prosił mię o pozwolenie rozważenia nad odpowiedzią, jaką ma mi dać jutro; zostawicie go więc w jego pokoju, a kiedy niekiedy, dla ostrożności, zaglądać do niego będziecie. Może znajdziecie obecną ze mną rozmową, nieco uniesionym waszego więźnia, ale pamiętajcie, że robiąc przeciwko mnie spiski, książę Andegaweński zrzekł się tytułu brata mojego i dlatego, ceremonii nie potrzebujecie z nim robić; jeżeli będzie dla was niegrzecznym, mam na jego rozkazy Bastyllię a w Bastylli, mistrza Testu, jedynego, do poskramiania burzliwych umysłów.
— Najjaśniejszy panie — mruczał Franciszek — pamiętaj, że jestem twoim...
— Sądzę, że także Karola, IX-go byłeś bratem.
— Przynajmniej niech mi powrócą moich służących, moich przyjaciół.
— Czegóż się skarżysz?... wszak moich ci ustąpiłem.
Zamknął drzwi przed bratem, który cofnął się blady i chwiejący do krzesła, na które upadł, na pół żywy.


Rozdział VII.
Nie traci czasu, kto puste szafy przegląda.

Scena, jaką miał z królem książę Andegaweński, dała mu poznać okropne jego położenie.
Ulubieńcy króla, ukazywali mu upadek Gwizyuszów i tryumf Henryka, większemi, niż były w rzeczywistości; słyszał głos ludu, wołającego Niech żyje król i Liga!
Czuł się opuszczonym od osób, które go bronić miały.
Opuszczony od familii, zmniejszonej przez otrucia i zabójstwa, rozdzielonej przez niezgody, wzdychał zwracając oczy ku przeszłości i myśląc, że w walce z Karolem IX-tym, miał przynajmniej dwie pełne poświęcenia duszo i błyszczące głównie, jakiemi byli; Coconas i La Mole.
Żal straconych korzyści, jest jednym z najcięższych wyrzutów sumienia.
Pierwszy raz w życiu czujce się samym, książę Andegaweński wyrzucał sobie stratę Coconasa i La Mola.
W owym czasie, siostra Małgorzata kochała go i pocieszała.
Jakże wynagrodził tę siostrę?...
Pozostała mu matka, królowa Katarzyna. Lecz matka nigdy go nie kochała. Nigdy go nie używała, jak innych, to jest: nie był w jej ręku narzędziem i w tym względzie, oddawał sobie sprawiedliwość.
Jeszcze niedawno miał jedno przychylne serce i jeden miecz, więcej wart, niż sto innych.
Bussy! waleczny Bussy! przyszedł mu na pamięć.
Uczucie, jakiego doznawał Franciszek, podobne było do wyrzutów sumienia, bo obraził Bussego, aby zobowiązywać pana de Monsoreau.
Chciał zobowiązywać pana de Monsoreau, bo on znał jego tajemnicę, tę znał już król więc pana de Monsoreau nie było się co obawiać.
Napróżno się poróżnił z Bussym; czyn to, o którym wyraził się jeden wielki polityk, że był więcej niż zbrodnią, bo był błędem.
Jakąż miałby pociechę wiedząc, że Bussy wdzięczny, a zatem i wierny, czuwa nad nim; Bussy niezwyciężony, ulubieniec wszystkich, mający odważne serce, silną dłoń i zręczność, co wszystko sam Bóg tylko daje.
Gdyby Bussy czuwał nad nim, byłby pewnie wolnym i zemściłby się...
Lecz] jakeśmy powiedzieli, Bussy raniony w serce, schronił się do namiotu, a więzień pozostał na miejscu, pięćdziesiąt kroków nad fosą i obok ulubieńców króla, mogących wpaść niespodziewanie.
Przytem, dziedzińce pełne były szwajcarów i żołdactwa.
Przysuwał się i odchodził od okna, zapuszczał wzrok w fosę; lecz głębokość strwożyłaby najwaleczniejszego, a książę Andegaweński nie bardzo był odważnym.
Co chwila jeden ze straży, to Schomberg, to Maugiron, to Epernon, to Quelus, wchodzili, nawet bez oddania pokłonu i otwierał: okna, szafy, patrzyli pod łóżka i pod stoły, oglądali firanki i prześcieradła.
Co chwila wychylali się z balkonu i w fosę patrzyli.
— Na honor — rzekł Maugiron, wchodząc dla poszukiwań — ani się ruszę z salonu, gdzie w dzień, przyjdą mię przyjaciele odwiedzać, a w nocy, nikt nie przebudzi.
— Właśnie — rzekł d’Epernon, znać, że byliśmy wodzami, a nigdy żołnierzami; nie umiemy wytłumaczyć sobie znaku...
— Jakiego?... — zapytał Quelus.
— Jaki dał król, abyśmy strzegli księcia nie patrząc na niego.
— Tem lepiej, snadniej go pilnować, jak patrzeć na niego.
— O! nie spuszczajmy go z oka, zrobił uwagę Schomberg, dyabeł przebiegły...
— Nic przebiegłość nie nada, aby przejść przez ciała czterech jak my, zuchów.
Epernon wyprostował się i musnął wąsa.
— Ma słuszność — rzekł Quelus.
— Prawda — odpowiedział Schomberg — myślisz, że książę Andegaweński tak głupi, aby chciał przez naszę galeryę uciekać? Jeśliby chciał uciec, dziurę w murze przewierci.
— Czem? nie ma broni.
— Są okna — rzekł bojaźliwie Schomberg, który sobie przypomniał, że sam zmierzył głębokość fosy.
— A! okna! brawo!... — zawołał d’Epernon — widać, że skakałeś z wysokości czterdziestu pięciu stóp.
— Przyznam się, że czterdzieści pięć stóp...
— Dla niego! on tchórz i kuleje.
— Schomberg!
— Mój kochany — mówił d’Epernon — wiesz, że się niczego nie lękam; ale te przeklęte nerwy...
— Może — mówił poważnie Quelus — ci, których pozabijał w pojedynkach, ukażą mu się tej nocy.
— Nie żartujmy, zrobił uwagą Maugiron, wiele czytałem o ucieczkach za pomocą prześcieradeł.
— Słuszna uwaga Maugirona — rzekł d’Epernon — w Bordeaux widziałem więźnia, który uciekł w ten sposób.
— A widzicie — mówił Schomberg.
— Tak — odparł d’Epernon — ale potrzaskał sobie golenie i głowę rozbił; prześcieradło było krótsze o trzydzieści stóp, musiał skakać i tym sposobem uwolnił ciało z więzienia, a duszę z ciała.
— Prócz tego, jeżeli ucieknie — mówił Quelus — będziemy go ścigać.
— A to będzie dla nas stosowniejsza rola, jesteśmy bowiem myśliwemi, a nie strażnikami.
Skończono na tem rozmowę, że co godzina odwiedzać będą pokój księcia.
Ulubieńcy króla mieli słuszność sądząc, że książę nie będzie się kusił uciekać, zważając na przykre i trudne położenie.
Nie dla tego, aby mu odmawiali przebiegłości, dał jej albowiem dowody, w chwili kiedy przez trzy noce, w czasie świętego Bartłomieja, Małgorzata go przyjmowała.
Co chwila, blada postać księcia ukazywała się w oknie wychodzącem na okop Luwru.
Za fosą, ciągnął się placyk nie wielki, a za tym placem, widać było Sekwanę, lśniącą jak zwierciadło.
Z drugiej strony rzeki, piętrzył się olbrzym; to była wieża Nesle.
Książę Andegaweński z całą uwagą patrzył na zachód słońca; pilnie spoglądał na owe lekkie przejścia ze światła do ciemności.
Wzrok jego unosił się nad starym Paryżem, nad jego dachami, ozłoconemi ostatnim promykiem zachodzącego słońca i osrebrzonemi pierwszym promykiem księżyca; następnie uczuł ogarniającą go trwogę, widząc nad Luwrem zawieszoną chmurę ciemną.
Pomiędzy innemi słabościami, książę miał i tę, że lękał się piorunów i grzmotów.
W tej chwili, chciałby mieć przy sobie ulubieńców króla, chociażby mu i urągali.
Jednak nie mógł ich przywołać, nie chcąc narażać się na żarty.
Rzucił się na łóżko; niepodobna zasnąć. Chciał czytać; litery skakały mu przed oczami, jak czarne szatany; chciał pić, lecz wino zdawało mu się gorzkie; pochwycił lutnię Aurillego, zawieszoną na ścianie, lecz drganie stron, usposabiało go do płaczu.
Zaczął kląć jak poganin i tłuc, co znalazł pod ręką.
Był to zwyczaj familijny.
Ulubieńcy króla drzwi uchylili, ażeby zobaczyć zkąd pochodzi hałas; zahaczywszy, że książę tym sposobem się rozrywa, zamknęli drzwi, co jeszcze mocniej go rozgniewało.
Właśnie miał rozbić krzesło, gdy posłyszał szczęk szyby i uczuł ból w lędźwiach.
Myślał naprzód, że był raniony z kuszy, i że jaki sługa królewski strzelił do niego.
— A! zdrajco, a! podły — mówił — ty śmiałeś do mnie strzelać?
I potoczył się na kobierzec.
Padając, dotknął ręką czegoś twardego, nierównego i Ciężkiego.
— To kamień — rzekł — ale przecież wystrzał słyszałem.
Wyciągnął nogę i chociaż go bolała, poczuł, że nie jest ranionym.
Podniósł kamień i opatrzył szybę.
Kamień był tak silnie rzucony, że przedziurawić szkło, a nie rozbił.
Zdawał się być owinięty papierem.
Myśli księcia inny przybrały kierunek.
— Czy kamień rzucony był przez jaką przychylną mu osobę?
Pot wystąpił mu na czoło; bo nadzieja, jak rozpacz ma swoje niepokoje.
Zbliżył się do światła.
Kamień owinięty był papierem, obwiązany sznurkiem jedwabnym.
Zerwać jedwab, odwinąć papier i przeczytać, było dziełem jednej sekundy; uczuł się zmartwychwstałym.
— List!... — pomruknął, ukradkiem patrząc w około siebie.
I wyczytał:

„Czy ci smutno? a lubisz powietrze i wolność? Wejdź do gabinetu, gdzie królowa Nawarska ukrywała twojego przyjaciela, La Mola; otwórz szafę, za paczką pończoch znajdziesz podwójne dno; za tem dnem jest drabinka jedwabna; przywiąż ją do balkonu, a dwóch silnych ludzi będzie czuwało nad tobą. Silny koń zaniesie cię w bezpieczne miejsce.

„Przyjaciel”.

— Przyjaciel!... pomyślał książę — nie wiedziałem, że mam przyjaciela. Któż jest tym przyjacielem, który myśli o mnie?
Zastanowił się chwilę i pobiegł do okna; nie było nikogo.
— Miałażby to być zasadzka? — pomruknął Franciszek, którego wszelkie uczucia zabijało niedowierzanie. — Naprzód, trzeba się przekonać, czy ta szafa ma podwójne dno i czy tam jest drabinka?...
Książę bez światła, udał się do gabinetu, do którego tylekroć wchodził ze drżeniem serca, spodziewając się w nim zastać królowę Nawarry jaśniejącą pięknością, którą cenił wysoko i więcej kochał, jak przystoi na brata.
Tym razem, serce poczęło mu bić okropnie.
Otworzył szafę, obmacał deski i na dole znalazł kryjówkę.
Otworzył ją i napotkał jedwabną drabinkę.
Jak złodziej uchodzący z łupieżą, książę uciekł ze swoim skarbem
Dziesiąta wybiła.
Spodziewając się odwiedzin swoich strażników, schował drabinkę pod poduszkę krzesła i usiadł na niem.
W pięć minut, wszedł Maugiron w szlafroku, trzymając gołą szpadę pod pachą i stoczek w ręku.
Wchodząc do księcia, mówił do swoich przyjaciół.
— Niedźwiedź się wścieka, trzeba być ostrożnym, aby nie pożarł.
— Zuchwalec! — pomruknął książę.
— Zdaje mi się, że Wasza książęca mość do mnie mówiłeś? — dumnie zapytał Maugiron.
Książę powściągnął gniew, rozumując, że kłótnia może przeszkodzić ucieczce.
Odwrócił się tylko tyłem na krześle.
Maugiron, idąc za staremi podaniami, obejrzał prześcieradła i okna, zobaczył szybę stłuczoną, lecz sądził, że książę to zrobił.
— A co, żyjesz Maugiron? — zawołał Schomberg — kaszlnij, abyśmy wiedzieli o tobie.
Książę trzaskał palcami z niecierpliwości.
— Mój niedźwiedź jest spokojny i łagodny.
Książę gorzko się uśmiechnął.
Maugiron nie mówiąc słowa, wyszedł i drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Kiedy został sam, rzekł:
— Bądźcie baczni, panowie, bo niedźwiedź jest zręczny.


Rozdział VIII.
PRZEKLEŃSTWO..

Książę Andegaweński pozostawszy sam, a widząc, że tylko godzinę będzie miał spokojności, dobył drabinkę, obejrzał każdy jej węzeł i spróbował mocy.
— Dobra — rzekł — a mimo to, mogę bok stłuc porządnie.
I znowu próbował drabiny.
— Długa, nie ma się co troszczyć...
Zamyślił się.
— Założyłbym się — mówił — że ci przeklęci ulubieńcy przysyłają drabinkę, abym ją przywiązał do balkonu, i kiedy będę się spuszczał, pochwycą mnie... o to zasadzka!
Później zastanowiwszy się, dodał.
— Niepodobna! nie są tak głupi, aby myśleć, że bez zabarykadowania drzwi, zechcę uciekać... Zanim drzwi wyważą, będę daleko. Właśnie tak bym uczynił, gdybym miał uciekać. Nie mogę przecież ufać drabince, znalezionej w pokoju królowej Nawarry, bo któż, oprócz siostry mojej, mógłby o niej wiedzieć? Zobaczmy, co za przyjaciel podpisał ten bilet? kto zna szafy mojego mieszkania, albo mojej siostry?
Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy.
— Bussy! — zawołał.
W rzeczy samej, Bussy, którego tyle kobiet kochało, który był bohaterem królowej Nawarry; Bussy wytrawny w sztuce robienia bronią, odważny i zręczny, był jedynym przyjacielem, na którego mógł liczyć.
Wszystko mówiło księciu, że autorem kartki był Bussy; książę nie znał przyczyn urazy Bussego, nie wiedział bowiem o miłości jego dla Dyany de Meridor; prawda, mógł się domyślać, bo kochając ją sam, mógł przypuszczać, że i drudzy kochać ją mogą.
Sądził, że przychylność nie pozwala Bussemu być bezczynnym, skoro uwięziono pana jego.
Prócz tego, Bussy był szlachetnym i mógł chcieć zemścić się na księciu, powracając mu wolność.
Chcąc poznać prawdę, książę przystąpił do okna; przez mgłę ujrzał trzy podłużne cienie przesuwające się przez rzekę; były to konie, a na nieb siedzieli ludzie.
— Dwóch ludzi.... to Bussy i jego wierny Haudouin.
— Straszna pokusa — mruknął książę — jeżeli zasadzka, to zręcznie ułożona.
Poszedł zajrzeć przez dziurkę od klucza; dwóch jego strażników spało, dwóch innych grali w szachy.
Zgasił światło.
Otworzył okno, wychylił się na balkon.
Przepaść, którą okiem zmierzył, była w ciemności jeszcze straszniejszą.
Cofnął się.
Powietrze i przestrzeń mają niewypowiedziany powab dla więźnia, dlatego, zdawało się Franciszkowi, gdy wracał do pokoju, że go coś dusi.
To uczucie tak mocno nim owładnęło, że czuł obrzydzenie życia i obojętność śmierci.
Zdziwił się, że odwaga mu powraca.
Korzystając z chwili zapału, porwał drabinkę, uczepia u balkonu, zatarasował drzwi, będąc przekonany, że aby się dostać do niego, najmniej dziesięciu minut będzie potrzeba.
W końcu, wrócił do okna.
Szukał oczami koni i ludzi; lecz ich nie ujrzał.
— Wolałbym sam uciekać — rzekł — niż z przyjacielem mniej znanym; cóż dopiero z nieznanym?
W tej chwili, ciemność zupełna zaległa ziemię, a burza, grożąca od godziny, wybuchła gwałtownie.
Błyskawica rozdarła chmurę; zdawało się księciu, że ujrzał tych, których pierwej nadaremnie szukał.
Koń zarżał...
Nie było wątpliwości, czekano na niego.
Pociągnął drabinkę, aby się przekonać, czy mocno uwiązana; następnie, przestąpił balustradę i oparł nogę o sznurek.
Trudno opisać strach, jakiego doznawał, postawiony pomiędzy niebezpieczeństwem spadnięcia a pogróżkami brata.
Zaledwie zstąpił na szczebel, drabinka zamiast zachwiać, wyprostowała się.
— Czy przyjaciel, lub wróg ją podtrzymuje? czy przychylne czekają go ramiona, czy zbrojne prawice?
Nowy strach go opanował.
Ponieważ rękami trzymał się jeszcze balkonu, chciał zatem wracać.
Rzec można, że osoba niewidzialna, stojąca u stóp muru, odgadywała, co się dzieje w jego sercu, albowiem w tym samym czasie drabinka drgnęła.
— Trzymają drabinkę — rzekł — i nie chcą abym upadł. Dalej, odwagi!
Zaczął zstępować.
Franciszek poczuł, że drabinka była wyprężoną i że ją oddalono od muru.
Ześliznął się, jak strzała.
Nagle, gdy miał ziemi dotykać, posłyszał te wyrazy:
— Jesteś ocalony.
Pochwycono go i zaniesiono na brzeg fosy; stamtąd pchnięto pomiędzy przekop, gdzie drugi oczekiwał człowiek.
Tam znów pochwycono go za kołnierz i zaniesiono nad rzekę.
Konie stały tam, gdzie je widział. Teraz pojął, że cofać się nie może, ze zależy zupełnie od wybawców swoich.
Podbiegł do jednego z koni i wskoczył na siodło.
Dwaj towarzysze to samo uczynili.
Ten sam głos co pierwej, przemówił:
— Ostrogą konia!
Wszyscy ruszyli galopem.
— Dotąd doskonale — pomyślał książę — ufajmy, że koniec będzie dobry.
— Dzięki ci, dzięki Bussy — mówił cicho do jeźdzca po prawej stronic, okrytego po głowę czarnym płaszczem.
— Ostrogą konia!... — odezwał się ten sam głos.
Trzej jeźdzcy znikli jak cienie.
Przybyli do fosy Bastylli, którą przebyli przez most zarzucony wczoraj przez tłumy ludu, dla ułatwienia przejścia.
Skierowali się ku Charenton.
Koń księcia zdawał się mieć skrzydła.
Nagle, towarzysz z prawej skierował się ku laskowi Vincennes, mówiąc zwięźle jak zwykle:
— Pójdź.
Towarzysz z lewej toż samo uczynił, ale w milczeniu.
Od chwili odjazdu, jeszcze wyrazu nie wyrzekł.
Książę chciał zatrzymać konia, bo lękał się, aby go nie wprowadzono w zasadzkę.
Było zapóźno; szlachetne zwierzę nie słuchało wędzidła, jednak zwolniło biegu, gdy dwaj inni pierwej to uczynili.
Książę znalazł się na łączce, gdzie dziesięciu jeźdźców czekało, a księżyc, wyszedłszy z za chmur, odbił się od ich pancerzy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Do pioruna!... — odrzekł ten, którego pytano — to znaczy, żeśmy ocaleni.
— To ty, Henryku!... — zawołał osłupiały książę — to ty moim wybawcą?..
— Cóż cię to zadziwia?... — odpowiedział Bearneńczyk. — Alboż nie jesteśmy w przymierzu?...
I spojrzawszy w około, zawołał na swojego towarzysza:
— Agrypa, gdzie jesteś?
— Tutaj — odpowiedział d’Ambigné, który do tego czasu ust nie otworzył.
— Czy tak obchodzisz się z końmi?
— Dosyć, dosyć — rzekł król Nawarry — niechaj nam dwa pozostanie, byle dobrych, to dosyć.
— Gdzie mnie prowadzisz, kuzynku?.. — zapytał Franciszek niespokojnie.
— Gdzie chcesz — odparł Henryk — tylko jedźmy prędzej, bo król Francyi lepsze ma konie i może ich poświęcić ile zechce.
— Czy mogę iść, gdzie mi się podoba?... — zapytał Franciszek.
— Zapewne, czekam twoich rozkazów — odpowiedział Henryk.
— A więc do Angers.
— Niech i tak będzie; będziesz przynajmniej u siebie.
— Przeciwnie, u ciebie.
— Ja pod Angers opuszczę cię i udam się do Nawarry, gdzie moja dobra Małgorzata czeka. Biedaczka! musi się nudzić bezemnie.
— Nikt nie wie, że tu jesteś? — zapytał Franciszek.
— Przybyłem sprzedać trzy dyamenty mojej żony.
— Bardzo dobrze.
— I przekonać się, jak bardzo Liga mię zniszczyła.
— Przeciwnie, nic nie straciłeś.
— Dzięki tobie.
— Jakto mnie?
— Bezwątpienia; gdybyś zamiast odrzucenia naczelnictwa Ligi, był je przyjął, byłbyś wszystkich przeciwko mnie połączył i tem samem mnie zgubił. Dlatego, skoro dowiedziałem się, ze król odrzucenie twoje ukarał więzieniem, starałem się wydobyć cię z niego.
— Zawsze łatwowierny — rzekł do ’książę Andegaweński — nie trzeba mieć sumienia, aby go zwodzić.
Podano świeże konie, których dosiadłszy, obadwa wraz z d’Aubigné, ruszyli galopem.


Rozdział IX.
PRZYJACIÓŁKI.

W tym czasie, gdy w Paryżu wrzało jak w kotle, pani de Monsoreau w towarzystwie ojca i dwóch służących, których wówczas najmowano jak wojska posiłkowe na wyprawę, zdążała do zamku Meridor, jadąc po dziesięć mil dziennie.
I ona zaczęła kosztować wolności, drogiej dla osób, które cierpiały.
Lazurowe, wiejskie powietrze, niepodobne do owych posępnych obłoków, zawieszonych jak krepa nad czarnemi wieżami Kastylii, zielone liście, kręte drożyny, ginące w lesie jak rozwinięta wstążka, zdawały się jej tak urocze i piękne, że sądziła, iż wyszła z trumny, gdzie ją rozpacz barona umieściła.
Stary baron, odmłodniały o lat dwadzieścia,, siedząc prosto na swoim Jarnacu, zdawał się być jednym z owych starych mężów, ustawicznie nad żonami czuwających.
Nie myślimy opisywać długiej podróży.
Nie miała ona innych wypadków, jak wschód i zachód słońca.
Dyana niekiedy, gdy jasno księżyc świecił, wyskakiwała z łóżka, budziła ojca i wyjeżdżali o świcie, aby prędzej podróż ukończyć.
Niekiedy wyprzedziła ojca i służących, albo zatrzymywała się w tyle, chcąc za siebie popatrzeć.
A ilekroć ujrzała spokojnie pasące się bydło, albo czarną dzwonnicę oddalonego miasteczka, powracała strwożona.
Wtedy ojciec jej mówił:
— Nie lękaj się Dyano.
— Czego mam się lękać?
— Wszak patrzysz, czy nas pan de Monsoreau nie goni?
— A! prawda — odpowiedziała i spoglądała po za siebie.
Tak w bojaźni, nadziei i zwątpieniu ósmego dnia, nad wieczorem, przybyła Dyana do zamku Meridor, a na zwodzonym moście przyjęli ją państwo de Saint-Luc, zastępujący miejsce barona.
Dla czterech obecnych osób zaczęło się życie, jakie Wirgiliusz, Longus i Teokryt opisują.
Baron i de Saint-Luc polowali od rana do wieczora; za niemi sunęli łucznicy.
Często psy aż głuszyły swojem gonieniem, a kiedy ta cała kawalkata przesuwała się około Joanny i Dyany, siedzących razem, przerywały rozmowy i przypatrywały się polowaniu.
— Opowiedz mi — mówiła Joanna — opowiedz mi wszystko, co ci się przytrafiło w tym grobie, bo byłaś dla nas umarłą rzeczywiście.
Patrzaj, jak się rozwija kwiecie i przysyła nam woń swoję. Patrzaj, jak promyk słońca igra z liśćmi. Czy czujesz jak powietrze jest lekkie? Opowiedz mi, opowiedz wszystko.
— Cóż ci powiem?
— Jeszcześ mi nic nie powiedziała. Zatem jesteś szczęśliwą? przecież to piękne oko okryte pomroką łez nie oznacza zadowolenia. Dyano, ty masz mi wiele do powiedzenia.
— Bynajmniej.
— Zatem jesteś szczęśliwa z panem de Monsoreau?
Dyana zadrżała.
— A widzisz!... — rzekła Joanna z wyrazem czułego wyrzutu.
— Z panem do Monsoreau!... — powtórzyła Dyena; na co wymówiłaś to imię? Na co wywołałaś straszydło w pośród naszych lasów, kwiatów i nasze] spokojności?
— O! teraz wiem dla czego twoje oczy mgła powleczone, dla czego tak często wznosisz je w górę; nie pojmuję tylko dlaczego usta na uśmiech się siłą?
Dyana smutno potrząsła głową.
— Mówiłaś mi — rzekła Joanna obejmując rękoma szyję przyjaciółki; mówiłaś mi, że Bussy wiele ci okazał zajęcia.
Dyana tak mocno zarumieniła się, że aż jej okrągłe i delikatne uszko się zapłoniło.
— Piękny to rycerz ten Bussy mówiła Joanna.
I zaśpiewała:

Au beau chercheur de noise,
C’est le seigneur d’Amboise.

Dyana wsparła głowę na ramieniu przyjaciółki i słowiczym zanuciła głosem.

Tendre fidèle aussi,
C’est le brave...
— Bussy, zakończyła Joanna, składając pocałunek na czole Dyany.

— Dosyć dzieciństwa — odrzekła Dyana — pan de Bussy nie myśli o Dyanie de Meridor.
— Być może — odpowiedziała Joanna, ale sądzę, że się bardzo Dyanie de Monsoreau podoba.
— Nie mów więcej o tem.
— Dlaczego? czy cię to obraża?
Dyana nie odpowiedziała.
— Mówię ci, że pan de Bussy nie myśli o mnie... i dobrze czyni, ja źle z nim postąpiłam.
— Co mówisz?
— Nic, nic.
— Jak widzę Dyano, płaczesz i obwiniasz się. Tyś źle z nim postąpiła!... ty biedna, którą przymuszono...
— Wszędzie przed sobą widziałam przepaści... Teraz Joanno, wszystkie niebezpieczeństwa zdają mi się urojonemi. Źle postąpiłam, ale nie miałam czasu zastanowić się.
— Strasznie zagadkowo mówisz.
— Nie — zawołała Dyana — to nie moja wina, to on, on nie chciał... Przypominam sobie okropne położenie, drżałam i wahałam się... Ojciec przyrzekał mi obronę i wsparcie, on przyrzekał obronę, ale nie przekonał mnie... Książę Andegaweński był przeciwko mnie i połączył się z panem de Monsoreau. Ale co stanowią, książę i hrabia? kiedy się kogo kocha... ani książę, ani nikt zatrzymać nie zdoła.
Dyana wsparła się na krześle, jakby na nogach utrzymać się nie mogła.
— Uspokój się, moja przyjaciółko.
— Mówię ci, żeśmy źle postąpili.
— My! o! Dyano, o kim chcesz mówić?
— O moim ojcu i o sobie. Mój ojciec jest szlachetny i mógł nowie z królem: ja jestem dumną i mogłam się nie lękać człowieka, którego nienawjdzę. Ale w tem tajemnica wszystkiego: ja wysiałam, że on mnie nie kocha.
— Kłamiesz sama przed sobą!... — zawołała Joanna — gdybyś myślała, jak mówisz, samabyś ten wyrzut mu zrobią; ale ty myślisz inaczej obłudnico, dodała z wyrazem pieszczoty.
— Tobie godnie odpłacono przywiązanie — mówiła Dyana siadając około przyjaciółki, Saint-Luc zaślubił cię pomimo woli króla, Ujechał z tobą i oboje pieszczotami nagradzacie przykrość wygnania.
— I hojnie nagradzamy — odrzekła figlarna kobieta.
— Ale ja, rozważ i nie bądź samolubną, ja którą ten dumny człowiek niby kocha, ja, która zwiodłam na siebie uwagę walecznego Bussy, ja zaślubiłam publicznie kogo innego i przedstawiłam się całemu dworowi. Zwierzyłam się jemu w kościele Maryi Egipcyanki, byliśmy sami, tylko Gertruda i Haudouin a przecież... Gdyby był chciał, mógłby mieć gotowego konia, mógł był mnie porwać z sobą; widziałam, że był cierpiący i smutny; widziałam jak łzami zachodziły mu oczy, a usta miał gorączką spalone. Gdyby był żądał, abym mu życie w owej chwili oddala, nie miałabym odwagi odmowie. Odeszłam, a on, nawet mnie nie zatrzymał. Czekaj, czekaj, ty jeszcze nie wiesz wszystkiego, co wycierpiałam. Wiedział, że opuszczam Paryż, i udaję się do Meridor; wiedział, że pan de Monsoreau... przebacz mi, wiedział, że pan de Monsoreau nie jest moim mężem, wiedział... ale na próżno oglądałam się całą drogę, sądząc, że tentent jego konia za sobą posłyszę. Było głucho i echo nawet się nie odezwało. Powtarzam ci, on nie myśli o mnie, nie poświęci dla mnie drogi do Angers. Alboż na dworze francuzkim nie ma tyle piękności, których wdzięki mogą się równać z mojemi? Czy teraz rozumiesz, czy jesteś przekonana? Czyż nie mam słuszności, sądząc że jestem zapomnianą i wzgardzoną?
Zaledwie skończyła te wyrazy, gdy liście zaszeleściały i młody mężczyzna upadł do stóp Dyany.
Joanna poznała go.
— Otóż jestem — mówił klęcząc Bussy, i trzymając kraj sukni Dyany, którą całował z uszanowaniem.
Dyana poznała głos i uśmiech hrabiego i pozbawiona sił, oddechu nawet, padła w objęcia młodzieńca, którego przed chwilą o obojętność posądzała.


Rozdział X.
KOCHANKOWIE.

Uniesienia radości, nie są niebezpieczne.
Widziano wprawdzie śmiertelne ale to rzadki przykład.
Dyana otworzywszy oczy, znalazła się w objęciach Bussego, albowiem ten zacny młodzieniec, nie pozwolił pani do Saint-Luc, pierwszego otrzymać spojrzenia.
— A!... — mówiła, przychodząc do przytomności — a!.. panie hrabio, nie godzi się wpadać tak niespodzianie.
Bussy innych oczekiwał wyrazów...
Mężczyźni są bardzo wymagający...
Lecz Dyana nie dość, że na tem poprzestała, ale odepchnęła lekko rękę podtrzymującą i powróciła do przyjaciółki, która jako wyrozumiała, chodziła w oddaleniu.
Następnie, ciekawa, jak każda kobieta, owego czułego pojednania kochanków, powróciła zcicha, nie mieszając się do rozmowy, ale będąc dość blisko, aby jej całą treść posłyszeć.
— Jakto!... — mówił Bussy — pani tak mię przyjmujesz?
— O!... — rzekła Dyana — parne Bussy, to bardzo miło... tegom się nie spodziewała, ale...
— Nie ma, ale — odrzekł Bussy — znowu siadając u nóg Dyany.
— O!... nie, nie tu, nie tu, panie de Bussy.
— Pozwól mi pozostać — mówił hrabia, składając ręce, od tak dawna pragnąłem tego miejsca.
— Aby je zająć, potrzeba był o aż mur przebywać. To nie przystoi dla tak zacnego pana, a tem więcej dla rycerza, któremu powierzyłam mój honor. — Dlaczego?
— A gdyby cię kto zobaczył?
— Któż mógłby mię widzieć? Nasi myśliwi; nie ma kwadransa jak tędy przechodzili.
— O!... bądź pan: spokojną, dobrze się ukrywałem.
— Ukrywałeś? A! to doskonale — mówiła Joanna — opowiedz nam to panie Bussy.
— Że państwa nie spotkałem w drodze, to zupełnie wina nie moja, ja udałem się inną, wy zaś inną drogą. Wyście przyjechali przez Rambouillet; ja przez Chartres. Następnie, słuchaj i sądź czy twój biedny Bussy jest zakochany: nie śmiałem państwa dopędzać... Wiedziałem, że Jarnac nie jest rozkochany i nie śpieszno mu do Meridor; twój ojciec pani, także nie miał powodu pośpiechu, bo był przy tobie. A także nie w obecności ojca, nie przy służących, chciałem cię widzieć, bo dużo kłopotów ciąży na mojej głowie, bo jechałem z przerwami, a nawet o głodzie.
— Biedaczek!... — rzekła Joanna — patrzaj jak schudł.
— Przybyłaś pani nakoniec — mówił dalej Bussy — a ja wziąłem mieszkanie na przedmieściu widziałem cię przejeżdżającą, skryty za zasłoną okna.
— Więc byłeś pan w Angres?... — zapytała Joanna.
— Byłem, ale nie pod mojem nazwiskiem. Wcale nie jestem Bussy; jestem kupcem podróżnym, przypatrz się mojej sukni, jest to kolor zwyczajny dla sukienników i złotników. Jak bądź, tak bądź, dosyć, że mnie nie poznano.
— Przez dwa dni pobytu nie poznano pięknego Bussy! temu nikt nie uwierzy na dworze.
— Mów dalej hrabio — rzekła Dyana rumieniąc się. Jak tutaj przybyłeś?
— Mam parę wybornych koni; siadłem na jednego i wyjeżdżam stępa, zatrzymując się przed szyldami i napisami; skoro widzę, że mniej na mnie zważają, ruszam galopem i w dwudziestu minutach, aż trzy mile przebiegam. W lasku de Meridor, mur parku znajduję, lecz mur długi, a park ogromny. Wczoraj, przez cztery godziny na niego patrzałem, drapiąc się tu i owdzie i spodziewając się was widzieć. Nakoniec prawie do rozpaczy przywiedziony zostałem, widząc was wchodzące do domu; dwa psy barona łasiły się do was. a pani de Saint-Luc trzymała w ręku kuropatwę, do której one skakały nie mogąc jej dostać, w końcu znikłyście panie. Przeskoczyłem mur, przybiegłem gdzie byłyście przed chwilą, ujrzałem trawę zgniecioną. wniosłem ztąd, żeście to miejsce na spoczynek obrały. Przyznam się, że bardzo byłem strudzony.
— Przez brak przyzwyczajenia — przerwała Joanna z uśmiechem.
— Nie przeczę pani, prócz tego, podarłem suknię drapiąc się no drzewach, ale hojnie za wszystko jestem wynagrodzony widząc panie.
— Straszne pan przebyłeś przeszkody — mówiła Joanna — — jest to pięknie i walecznie, ale ja na miejscu jego oszczędzałabym sukni i białych rączek; patrzaj pan, jak pokaleczyłeś obydwie.
— Prawda, nie uważałem. Lecz gdyby nie to, nie byłbym widział tej, którą pragnąłem ujrzeć.
— Ja bez trudów dostałam się do zamku — rzekła Joanna.
Bussy uśmiechając się, po trząsł głową.
— O! nie — rzekł — nie. To coś pani uczyniła, dla mnie nie przyniosłoby korzyści.
Dyana uśmiechnęła się, co ożywiło jej oczy i usta.
— Jak widzę — rzekła Joanna — zupełnie nie znam się na grzeczności.
— O! bynajmniej — odpowiedział Bussy. Nie mogłem przybyć do zamku. Dyana jest zaślubioną a baron winien czuwać nad nią...
— Otóż i lekcya przyzwoitości — mówiła Joanna — dziękuję za nią, panie Bussy; to mię uczy, że nie powinnam się mieszać w sprawy szaleńców.
— Szaleńców?... — powtórzyła Dyana.
— Szaleńców, czy rozkochanych, to wszystko jedno, Pocałowała Dyanę w czoło, ukłoniła się Bussemu i uciekła.
Dyana chciała ją zatrzymać, lecz ujęta za rękę przez kochanka, puściła przyjaciółkę.
Bussy i Dyana sami pozostali.
Dyana spojrzała za oddalającą się panią de Saint-Luc, która poczęła zbierać kwiatki.
Bussy był przy jej stopach.
— Pan?, czyż nie dobrze uczyniłem?... — rzekł.
— Nie umiem udawać — odpowiedziała Dyana — prócz tego, pan znasz moje pragnienia. Lecz sam przyznasz, że przyzywając cię w duszy, byłam bardzo winną.
— Co mówisz, Dyano?
— Prawdę. Mam prawo uczynić nieszczęśliwym pana de Monsoreau, który mi zgotował tyle cierpień, ale nie mam prawa uszczęśliwiać drugiego. Mogę go unikać, odmówić mojego uśmiechu i miłości, ale nie powinnam względami obsypywać drugiego, bo on pomimo woli, moim jest panem.
Bussy cierpliwie słuchał tych zasad moralnych, złagodzonych nieco wdziękiem pięknej kobiety.
— Czy mogę teraz mówić?
— Mów pan.
— Szczerze?
— Proszę.
— Wszystko co powiedziałaś, nie pochodziło z serca.
— Jakto?
— Słuchaj mnie pani cierpliwie; to są tylko sofizmaty. Dyana zrobiła poruszenie.
— Każda zasada — rzekł Bussy — jest bezużyteczną, gdy nie ma zastosowania. Za twoje sofizmaty pani, winienem ci powiedzieć prawdę. Mówisz, że masz pana; ale czyś go sama wybrała? Bynajmniej, przeciwności narzuciły go, uległaś im. Teraz zamierzasz cierpieć całe życie, a moim jest obowiązkiem, uwolnić cię od tych cierpień.
Dyana chciała przerwać; lecz Bussy ją powstrzymał.
— Wiem co pani chcesz odpowiedzieć. Powiesz, że gdybym go wyzwał i zabił, więcej mnie widzieć nie zechcesz. Dobrze, umrę z rozpaczy nie mogąc cię widzieć, ale będziesz wolną, ale będziesz szczęśliwą, ale będziesz mogła uszczęśliwić innego człowieka, który powie, z radością: Dzięki ci, Passy! Ty sama pani, chociaż nie śmiesz tego żądać; później wdzięczną mi będziesz.
Młoda kobieta pochwyciła rękę hrabiego i uścisnęła ją czule.
— — Za dawne nie odpokutowałeś — rzekła a już na nowo mi grozisz.
— Ja grożę? Bóg tylko widzi moje chęci, on sam wie, jak ciebie kocham. Wiem że i ty mnie kochasz, przyznaj sama, bo nie spodziewam się, aby twoje uczucia były sprzeczne z uczynkami. Wiem, boś mi to sama wyznała. Prócz tego, miłość mojej podobna, błyszczy jak słońce i ożywia wszystko, czego dotyka; dla tego nie myślę wcale rozpaczać. Upadnę do twoich stóp i powiem rękę na sercu położywszy, piękne wyrazy. Dyano, ja ciebie kocham i kocham na całe życie. Dyano przysięgam w obliczu webą, że umrę z rokoszą dla ciebie. Jeżeli powiesz mi: Oddal się i nie zatruwaj szczęścia drugim, podniosę się bez szemrania z miejsca, w którem jestem szczęśliwy i powiem. „Ta kobieta nie kocha mię i nigdy kochać nie będzie.” Oddalę się i nigdy mnie nie ujrzysz. Lecz, że moje poświęcenie większe jest nad miłość, przeto chęć widzenia cię szczęśliwą, przezwycięży pragnienie własnego szczęścia. Nie mam prawda, prawa wydzierać szczęścia drugiemu, ale mogę poświęcić własne życie, dla skrócenia cierpień twoich. Oto co uczynię, abyś nie była wieczną niewolnicą, i abyś nie czyniła drugich nieszczęśliwemi.
Bussy wzruszył się, wymawiając te wyrazy.
Dyana czytała w jego jasnem spojrzeniu całą, moc postanowienia; pojęła co mówił i co chciał uczynić; wiedziała, że niechybnie wyrazy jego zmienią, się w czyn, a przecież czuła, jak jego siła słabnie pod jej spojrzeniem.
— Dziękuję — rzekła. — Bardzo pan jesteś delikatny, że chcesz ulżyć nawet wyrzutom sumienia. Teraz, czy będziesz mię kochał do śmierci, jak mówisz?... Czy nie będę igraszką twojej fantazyi i czy nie każesz żałować przywiązania pana de Monsoreau?... Ale nie, ja nie powinnam dyktować warunków; jestem pokonaną, twoją, zawisłą od ciebie. Pozostań moim przyjacielem, a ponieważ życie moje do ciebie należy, czuwaj nad niem.
To mówiąc, Dyana białą swoją rękę oparła na ramieniu Bussego, do drugiej przylepił on miłośnie usta.
Zadrżała na całem ciele.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie Joanny, która lekko klasnęła.
Niosła kilka świeżo rozwitych kwiatków i pierwszego motyla, jaki się z jedwabnego wywinął kokonu.
Ręce kochanków rozłączyły się.
Joanna zauważyła to poruszenie.
— Przebaczcie, moi przyjaciele — rzekła — trzeba wracać do domu, aby nie przysyłano po nas. Panie hrabio, dosiadaj twojego rączego konia, który cztery mile na godzinę ubiega, a nam pozwól iść jak najwolniej, bo spodziewam się, że dużo będziemy udały do mówienia. Słowo daję, przez twój upór, wyborny obiad tracisz hrabio, osobliwie byłby przydatny dla takiego, jak ty, człowieka, który jeździ konno i drapie się po murach, że nie wspomnę o innych przysmakach, które nieco krew drażnią, a serce ranią. Idźmy, idźmy Djano.
Joanna wzięła przyjaciółkę pod rękę i chciała ją pociągnąć za sobą.
Bussy z uśmiechem spojrzał na obiedwie.
Zbliżył się do nich.
Dyana wpół odwrócona podała mu rękę.
— Tylko tyle? — rzekł.
— Do jutra, wszak prawda?... — odpowiedziała.
— Tylko do jutra?
— Do jutra i na zawsze.
Bussy nie mógł powściągnąć uniesienia radości; schylił się ku ręce Dyany i raz ostatni spojrzawszy na obiedwie przyjaciółki, oddalił się, albo raczej uciekł.
Czuł, jak mu było trudno rozdzielić się z tą, o której wątpił, aby kiedykolwiek był z nią złączony.
Dyana patrzyła za nim pilnie, słuchała jego stąpania, ginącego w zaroślach.
— A!.. teraz — rzekła Joanna — zapewne pragniesz ze mną rozmawiać?
— O!... tak — odrzekła Dyana, jakby ją ze snu przebudzono.
— Słucham cię.
— Jutro pójdę na polowanie z mężem i z twoim ojcem.
— Samą mię w zamku zostawisz?
— Słuchaj, przyjaciółko — rzekła Joanna — ja także mam zasady, ale są rzeczy, na które trzeba zezwolić.
— A!.. Joanno — zawołała pani de Monsoreau — jak możesz przyjaciółce coś podobnego doradzać.
— Trzeba mieć litość nad biednemi kochankami, jakiemi wy jesteście.
Dyana pochwyciła rękę młodej mężatki i wesołą jej twarz pocałunkami okryła.
— W tej chwili, trąbki myśliwych dały się słyszeć.
— Dalej, idźmy — rzekła Joanna — biedny Saint-Luc się niecierpliwi. Nie mogę być surowszą dla niego, jak dla panicza, który dopiero co nas opuścił.


Rozdział XI.
Jak Bussy mógł mieć trzysta pistolów za swego konia i jak go oddał za darmo.

Bussy nazajutrz wyjechał z Angers, za nim najtaniej wstający mieszkańcy, ze snu się obudzili.
Nic jechał on, lecz leciał.
Dyana wyszedłszy na taras zamkowy, zkąd widać było białą i krętą drogę, ujrzała, wpośród zarośli, punkt czarny, który przybliżając się, tuman kurzu za sobą pozostawiał.
Natychmiast zeszła, aby nie dać czekać Bussemu i aby okazać, że także czekała.
Słońce zaledwie ozłociło szczyty dębów, rosa połyskiwała na trawie, a w dali słychać było trąbkę Saint-Luca, do czego podniecała go Joanna, aby przypomnieć przyjaciółce, że ją samą pozostawiła.
Serce Dyany przepełniało się radością. Czuła w sobie młodość, piękność i miłość zarazem.
Gdy biegła, zdawało się jej, że dusza wyrywa się z ciała, i chce ulecieć wysoko, daleko ku niebu.
Ale z domu do zwierzyńca było daleko.
Małe stopki wikłały się w trawie, a oddechu brakowało.
Nie mogła więc przybyć na umówione miejsce aż wtedy, gdy Bussy mur przeskakiwał.
Widział ją biegnącą; przybyła do niego z wyciągnionemi rękami.
Powitanie było długie i serdeczne.
O czem mówili?... kochali się.
O czem myśleli?... widzieli się.
Czego pragnęli?... siedzieli przy sobie i trzymali się za ręce.
Dzień minął jak godzina.
Gdy Dyana ocuciła się z owego snu słodkiego, przycisnął ją do serca i rzekł:
— Dyano, zdaje mi się, ze od dzisiaj widzę jasno drogę, wiodącą do wieczności. Ty jesteś światłem, które mi szczęście odsłania; nie znałem nic na tym świecić i mogę powtórzyć, co ci wczoraj mówiłem: przez ciebie żyć zacząłem, dla ciebie więc umrę.
— A ja — odpowiedziała Dyana — która rzucałam się bez obawy w chłodne objęcia śmierci, drżę, dzisiaj na samo jej wspomnienie, pragnę mieć czas kosztować miłości twojej. Ludwiku, czemu nie pójdziesz do zamku? Mój ojciec będzie kontent, gdy cię zobaczy; pan Saint-Luc jest twoją przyjaciółką. Pomyśl więc, jak każda godzina jest dla nas drogą.
— Niestety!.. Dyano, gdybym raz był w zamku, chciałbym tam być zawsze. Wtedy skoro cała prowincya będzie o tem wiedziała, a skoro wieść dojdzie do twojego małżonka... Wszak nie pozwoliłaś uwolnić się od niego.
— A to na co?.. — odpowiedziała z wyrazem trudnym do opisania, który jest tylko w głosie kobiety ukochanej.
— Dla spokojności naszej, dla naszego szczęścia, powinniśmy ukryć nasze uczucie przed wszystkiemi. Dosyć, że wie pan Saint-Luc, to i mąż lej będzie wiedział.
— A to dlaczego?...
— Czy od dzisiaj ukryjesz co przedemną?...
— Prawda.
— Dzisiaj pisałem do Saint-Luca, chcąc się z nim widzieć w Angers; musi dać słowo, że nikomu nie powie. To jest tem konieczniejsze, że w czasie ważnych wypadków Paryż opuściłem.
— Masz słuszność. Prócz tego, mój ojciec jest nader surowy i sam gotów powiedzieć panu de Monsoreau...
— A więc działajmy tajemnie; jeżeli taka wola Boga, aby nas odkryli nasi nieprzyjaciele, to przynajmniej nie miejmy sobie nic do wyrzucenia.
— Ludwiku, Bóg jest dobry, nie powątpiewaj o łasce jego.
— Ja nie wątpię o Bogu, lecz lękam się szatana, zawistnego szczęściu ludzi.
— Pożegnaj mnie, mój drogi i nie odjeżdżaj śpiesznie, lękam się o ciebie.
— Bądź spokojną; koń ujeżdżony a ja znam drogę. Gdy jadę zamyślony, puszczam mu cugle, on sam idzie...
Kochankowie długo tego rodzaju prowadzili rozmowę, przerywaną tysiącem pocałunków.
Nakoniec, odezwała się trąbka myśliwska i Bussy odjechał.
Jadąc i marząc o upajającem szczęściu, jakiego doznał, o przeszłości i teraźniejszości, o względach księcia, o niewoli jakiej doświadczył, przypomniał sobie, że niebawem bramy miasta mają zamykać. Koń szedł wolno a noc zapadała powoli.
Właśnie miał mu dać ostrogę, gdy za sobą tentent posłyszał.
Dla ukrywającego się, osobliwie dla kochanka, wszystko jest trwogą.
Kochankowie szczęśliwi, są jak złodzieje.
Myślał właśnie czy puścić się galopem, czy rzucić na bok, gdy jeźdzcy stanęli tuż przy nim.
Było ich dwóch.
Bussy, sądząc, że człowiek odważny nie ma potrzeby lękać się dwóch ludzi, przystanął i ujrzał, jak jeden z jeźdzców kłuł konia ostrogami, a drugi pierwszego dopędzał, bijąc niemiłosiernie swojego.
— Dalej! dalej!.. — mówił akcentem gaskońskim — trzysta batów i trzysta kolnięć ostrogą, a będziemy bezpieczni.
— Biedne zwierzę drży, nie może iść — odpowiedział jadący naprzód. Jednak sto koni bym zapłacił, aby prędzej być w mojem mieście.
— To ktoś z Angers... — pomyślał Bussy. Jednak, nie mogę poznać głosu. Jakże koń jego zmęczony!
W tej chwili, jeźdźcy zrównali się z Bussym.
— Ostrożnie — zawołał — wyjm nogę ze strzemion, bo koń padnie.
W rzeczy samej, koń ciężko upadł na bok, ruszył nogą, jakby chciał zaorać ziemię, oddech zatrzymał, oczy przymknął, i zdechł.
— Panie — zawołał jeździec, pozbawiony konia — trzysta pistolów dam za twojego konia.
— A! Boże!... — zawołał Bussy przybliżając się.
— Bardzo mi pilno, proszę cię.
— Mój książę, bierz go za darmo — rzekł Bussy ze wzruszeniem, poznając księcia.
W tym czasie, słychać było odwodzenie kurka.
— Wstrzymaj się — zawołał książę Andegaweński — wstrzymaj się d’Aubigné. to Bussy.
— Tak, to ja Mości książę; dlaczegóż u licha zajeżdżasz konie o podobnym czasie?
— A! to pan de Bussy — rzekł d’Aubigné — kiedy tak, to książę więcej mnie nie potrzebuje; pozwól mi więc wrócić do tego, który mię posiał, jak mówi pismo święte.
— Jednak nie bez podziękowań i zapewnień szczerej wdzięczności — odpowiedział książę.
— Przyjmuję wszystko z wdzięcznością i przyjdzie dzień, że się przypomnę.
— Mości książę — mówił Bussy — spadam jakby z obłoków.
— A więc nie wiedziałeś?... — rzekł książę z wyrazem nieukontentowania i nieufności. Będąc tu, zapewne na mnie czekałeś?
— Więcej nawet jak czekałem; lecz jeżeli Mości książę, chcesz przybyć przed zamknięciem bram miasta, dalej na koń...
Podał konia księciu, zajętemu wydobywaniem ważnych papierów, ukrytych pod siodłem. — Dalej Mości książę — mówił d’Aubigné odwracając się tyłem — powierzam cię panu de Bussy.
I pojechał.
Bussy prowadził księcia ku miastu, pytając siebie, czy książę, czarno ubrany, nie jest szatanem, który mu już szczęścia pozazdrościł.
Wjechali do Angres po pierwszem zatrąbieniu.
— Co teraz czynić, Mości książę?
— Udać się do zamku; niechaj wywieszą moję chorągiew, niechaj dowiedzą się o mojem przybyciu, i niech się szlachta zbiera.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Bussy, postanowiwszy udawać powolność dla zyskania czasu. Pancwie heroldowie!... — zawołał — uderzcie w trąby.
Heroldowie spojrzeli i nie wiele do słów tych przywięzywali wagi, widząc przed sobą dwóch mężczyzn okrytych pyłem, spoconych i na nędznych koniach siedzących.
— Ho! ho!... — mówił Bussy postępując ku nim — czy pana nie znają w jego własnym domu? Niech przyjdzie marszałek służby.
Ton rozkazujący zadziwił heroldów, jeden z nich zbliżył się.
— Jezus!... — zawołał z przestrachem patrząc uważnie na księcia — wszak to nasz książę i pan?
Księcia łatwo było poznać po niekształtności nosa, przedzielonego na dwie części, jak o tem mówi piosnka Chicota.
— Jego książęcą mość!... — dodał chwytając za rękę drugiego herolda.
— Teraz wiesz dobrze — rzekł Bussy — nadmij się, niech się twoja trąba zapoci i niech wie całe miasto, że książę przybył. My Mości książę, idźmy wolno do zamku, za nim przyjdziemy, wszystko będzie gotowe na nasze przyjęcie.
W rzeczy samej, na pierwszy odgłos heroldów, liczne poformowały się grupy; na drugi, dzieci i kumy przybiegli ze wszystkich stron, wołając: książę jest w mieście!... niech żyje książę!
Gubernator, pierwsi ze szlachty, rzucili się ku pałacowi, a za nimi tłumy ludu.
Jak to powiedział Bussy, władze miasta przed księciem przybyły do zamku. Jego książęca mość przebywając dziedzińce nie mógł się przecisnąć; lecz Bussy, polecił heroldowi, aby kazał rozstąpić się ludowi i tym sposobem książę przeszedł swobodnie, aż do schodów ratusza.
Bussy szedł w tyle.
— Panowie lennicy — rzekł książę — przybyłem do mojego dobrego miasta Angers. W Paryżu, niebezpieczeństwa zagrażały mojemu życiu, nawet wolność postradałem. Dzięki moim przyjaciołom, udało mi się umknąć.
Bussy przygryzł usta, bo odgadł znaczenie tej mowy z szyderczego spojrzenia Franciszka.
— Przybywszy do waszego miasta, czuję się bezpiecznym — dodał książę.
Urzędnicy zdumieni wołali: Niech żyje książę!
Lud spodziewający się uczt, krzyczał z całej siły: niech żyje książę!
— Wieczerzy — mówił książę — od rana nic w ustach nie miałem.
jednej chwili otoczył go dwór cały, który jako książę Andegaweński utrzymywał, a z którego niektórzy tylko służący go znali.
Następnie przybyły damy miejskie.
Przyjęcie trwało do północy; miasto było oświetlone, strzały muszkietów rozlegały się po ulicach i placach, a dzwon katedralny budził okoliczne echa, niepokojąc nawet mieszkańców Meridor.


Rozdział XII.
Dyplomacya księcia Andegaweńskiego.

Skoro huk muszkietów ucichł na ulicach, skoro dzwony umilkły i przedpokoje się wyludniły, a Bussy i książę sami zostali:
— Rozmawiajmy teraz — rzekł Franciszek.
Książe domyślał się, że od chwili zajścia z Bussym, ten ostatni wiele musiał zdziałać, a widząc jego położenie drażliwe, chciał mieć nad nim niejaką wyższość.
Lecz Bussy mając czas przygotować się, oczekiwał spokojnie natarcia.
— Rozmawiajmy — odpowiedział.
— Ostatni raz, kiedyśmy się widzieli — mówił książę — byłeś cierpiący, mój drogi.
— Prawda, mości książę; byłem chory i cudem prawie wyzdrowiałem.
— Tego dnia był przy tobie pewien doktór, bardzo troskliwy o twoje zdrowie, albowiem kąsał wszystkich, którzy się do ciebie zbliżyć chcieli.
— I to prawda, bo Haudouin bardzo mię kocha.
— Trzymał cię w łóżku, nieprawdaż?
— Na co się okropnie gniewałem, jak to Wasza książęca mość mogłeś zauważyć.
— Jeżeli tak, to mogłeś wysłać lekarza do wszystkich dyabłów, a wyjść ze mną, jak cię o to prosiłem.
— Ba!... — odrzekł Bussy, mnąc w rękach swój kapelusz.
— Lecz ponieważ szło o sprawę ważną, bałeś się skompromitować.
— Co?... co?... — zapytał Bussy, tłocząc kapelusz na głowę — mówisz książę, że bałem się skompromitować?...
— Nie inaczej — odparł książę Andegaweński.
Bussy zerwał się ze stołka.
— Jesteś niesprawiedliwym, Mości książę, skłamałeś przedemną i sam przed sobą, bo nic jesteś tak przekonanym. Wiele mam blizn na ciele, które dowodzą, że nigdy się nie lękałem, i wielu znam ludzi, którzy mogą podobne pokazać, zadane przezemnie.
— Zawsze masz dowody trudne do zaprzeczenia — odpowiedział książę blady i wzruszony — obwiniać cię, to zaraz krzyczysz i dajesz poznać, że masz słuszność.
— Nie zawsze, Mości książę; wiem także, kiedy nie mam słuszności.
— Kiedyż, naprzykład?..
— Kiedy służę niewdzięcznym.
— Czy tak?... — rzekł książę, powstając i przybierając powagę, właściwą mu w niektórych okolicznościach.
— Zapomniałem się, Mości książę, to prawda; ale i ty uczyń to samo; zapomnij o mnie.
Bussy postąpił dwa kroki, aby wyjść; lecz książę szybszy od niego, zastąpił mu drogę.
— Czy zaprzeczysz — rzekł książę — że tego samego dnia, kiedy-niechciałeś wyjść ze mną, po chwili wyszedłeś z doktorem?
— Ja?... nigdy nie przeczę, gdy do tego nie jestem zmuszony.
— Powiedz mi więc, dlaczego uparłeś się w domu pozostać?
— Miałem interes.
— U siebie?
— U siebie, albo gdzieindziej.
— Ja myślę, że kiedy szlachcic służy księciu, najpierwszym jego obowiązkiem, jest interes pana.
— Alboż Mości książę, nie myślę o twoich interesach?
— Nie przeczę — rzekł Franciszek — i zwykle znajduję cię wiernym i przywiązanym, co większa, przebaczam twojemu humorowi.
— Bardzo jesteś dobry, Mości książę.
— Bo czasem, masz powód być mi niechętnym.
— Przyznajesz, Mości książę?
— Tak, przyrzekłem ci niełaskę pana de Monsoreau. Zdaje mi się, że go nienawidzisz?
— Ja? bynajmniej. Znajduję go brzydkim i chciałbym, aby swoją szpetnością ludzi nie straszył. Ty zaś Mości książę, lubisz go i nie ma co o gustach rozprawiać.
— Jeżeli o to gniewałeś się, mój drogi, nie miałeś powodu odmówienia wyjścia ze mną, kiedyś później wychodził, aby nie potrzebne płodzić junactwa.
— Niepotrzebne junactwa! ja? A dopiero co zarzucałeś mi brak odwagi. Bądźmy sprawiedliwi Mości książę...
— Wiem, że nie lubisz d’Epernona i Schomberga i ja ich nie lubię; ale potrzeba na tem poprzestać i czekać chwili stosownej.
— I w tem jest coś, Mości książę...
— Zabij ich, zahij obudwóch, wszystkich czterech nawet, a wdzięcznym ci będę; ale nie drażnij się z niemi, osobliwie, gdy jesteś oddalony, bo wszystko złe potem na mnie spada.
— Cóż uczyniłem temu gaskończykowi?
— Mówisz o d’Epernonie, nieprawdaż?
— Nieinaczej.
— Kazałeś go ukamienować?
— Ja?
— Tak dalece, że mu podarli kaftan i płaszcz w kawałki i zaledwie do Luwru powrócił.
— Wybornie, przejdźmy do niemca. Cóż Schombergowi zrobiłem?
— Może zaprzeczysz, że go kazałeś w indygo ufarbować? Kiedym go widział we trzy godziny potem, cały był niebieski.
Książę pomimo woli śmiać się zaczął, a Bussy przypomniawszy sobie wypadek, naśladował go.
— A zatem — rzekł — myślą, że to mój figiel?
— A może mój?
— I śmiałeś Mości książę, czynić mi przed chwilą wyrzuty; przyznaj, że jesteś niewdzięczny.
— Zgoda. Teraz ty przyznaj się, czy istotnie dlatego wyszedłeś z domu?
— Dlatego.
— Teraz mówmy o sobie.
— Dobrze.
— Cóż uczyniłeś, aby mię wywieść z kłopotu?...
— Sam widzisz, Mości książę.
— Ja nic nie widzę.
— Wyjechałem do Anjou.
— To jest: uciekłeś.
— Uciekając, ciebie ocalałem.
— Ale zamiast uciekać daleko, czy nie mogłeś pozostać w okolicach Paryża. W Montmartre, byłbyś mi użyteczniejszym, niż w Angers.
— Różnimy się w zdaniu, Mości książę, ja wołałem udać się do Anjou.
— To tylko twój kaprys.
— Bynajmniej... chciałem zbierać stronników.
— A! to co innego. I cóż uczyniłeś? — zapytał książę.
— Jutro ci opowiem, Mości książę, albowiem pora to, o której zwykle cię żegnam.
— A dzisiaj dlaczego nie chcesz powiedzieć?...
— Mam się rozmówić z ważnemi osobami.
— Jeśli tak, to co innego. Idź, Bussy, ale bądź roztropny.
— Roztropny!... a to na co?... wszak tutaj silni jesteśmy.
— Nie narażaj się; ciekawym, jakie poczyniłeś kroki.
— Cóż chcesz, książę, abym przez dwa dni uczynił?
— Przynajmniej ukrywasz się.
— Ja się mam ukrywać!.. Patrzaj książę, jaki strój noszę. Czy kiedy tak chodziłem?...
— A gdzie mieszkasz?..
— A!.. przecież oceniasz moje poświęcenie... mieszkam, mieszkam... w chacie pod wałami, mam wyjście na rzekę i... Ale jak książę wydostałeś się z Luwru?... Jakim sposobem spotkałem cię z owym filutem d’Aubigué?...
— Mam moich przyjaciół — odrzekł książę.
— Ty, książę, przyjaciół? — zapytał Bussy.
— Tak, nawet ty ich znasz.
— Wybornie... a co to za jedni?...
— Król Nawarry i pan d’Aubigné, którego sam widziałeś.
— Król Nawarry!... ah!... prawda, razem uknuliście spisek.
— Ja, nigdy spisków nie knułem, panie Bussy.
— Nie?... zapytaj, książę, La Mola i Cocoanasa.
— La Mole popełnił inną zbrodnię, za którą śmiercią był ukarany — odrzekł Andegaweńczyk ponuro.
— Dajmy pokój La Molemu, mówmy o sobie, tem bardziej, że trudno będzie nam się porozumieć. Jakim sposobem, Mości książę, wyszedłeś z Luwru?...
— Przez okno.
— Które?
— Od mojego sypialnego pokoju — powiedział książę.
— Znasz więc, Wasza książęca mość jedwabną drabinkę?..
— Jaką?..
— W szafie.
— Zdaje się? że ją znam — rzekł książę blednąc.
— Wszak wiesz, Mości książę, że miałem nie raz szczęście tam wchodzić.
— Za czasów mojej siostry Małgorzaty; i wchodziłeś przez okno?..
— A ty, Mości książę, wychodziłeś?.. To mi tylko dziwno, że znalazłeś drabinkę.
— To nie ja ją znalazłem.
— A któż?...
— Nikt.... powiedziano mi tylko, gdzie jest.
— Któż taki?...
— Król Nawarry.
— A!... król Nawarry wie o tem... tego się nie spodziewałem. Koniec końcem, on i ty Mości książę, obadwaj jesteście zdrowi; my zapalimy Anjou, on Bearn i piękny będzie pożar.
— Czy mówisz o związku?... — zapytał książę.
— Bynajmniej... w rozmowie zapomniałem o tem.
— Czy odbierzesz twojego konia?
— Jeżeli potrzebny Waszej książęcej mości — rzekł Bussy — możesz go zatrzymać; ja mam drugiego.
— Zatrzymuję... później się policzymy.
— Tylko ja nic dłużnym być nie chcę — odparł Bussy.
— A to dlaczego?...
— Bo nie lubię tego; komu polecasz, książę odbieranie długów.
— Bussy!...
— Prawda... zgodziliśmy się więcej o tem nie mówić.
Książę podał rękę Bussemu.
Bussy uścisnął ją, ale potrząsając głową.
Rozeszli się, nie dowierzając sobie.


Rozdział XIII.
Dyplomacya pana de Saint-Luc.

Bussy wśród ciemnej nocy powrócił do siebie pieszo; lecz zamiast, jak się spodziewał, zastać u siebie pana de Saint-Luc, zastał list od niego, zapowiadający mu bytność przyjaciela nazajutrz.
W rzeczy samej, około szóstej rano, Saint-Luc, w towarzystwie jednego sługi, opuścił Meridor i skierował się ku Angers.
Przybył pod wały miasta w chwili otwierania bram i nie zważając na poruszenie ludu, dostał się do domu Bussego.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się serdecznie.
— Racz mój drogi Saint-Luc — mówił Bussy — przyjąć gościnność w mojej nędznej chacie. Stoję obozem w Angers.
— Tak — rzekł Saint-Luc, jako zwycięzca, to jest, na polu bitwy.
— Co to ma znaczyć, przyjacielu?
— Moja żona nie ma dla mnie tajemnic, jak ja dla niej, mój Bussy; wszystko mi opowiedziała. Życzę ci powodzenia mój drogi, lecz pozwól udzielić sobie rady...
— Chętnie.
— Pozbądź się tego nienawistnego Monsoreau, dotąd, nikt nie wie o twoim związku z jego żona, a tu stosowna pora, z której trzeba umieć korzystać. Później, gdy wdowę zaślubisz, nikt nie powie, żeś ty ją wdową uczynił.
— Ważna jest ku temu przeszkoda.
— Jaka?
— Przysięgłem Dyanie szanować życie jej męża.
— Źle uczyniłeś.
— Bardzo złe.
— Dlaczego?
— Któż widział takie czynić przysięgi Co u dyabła! Jeżeli ty się nie pospieszysz to ja ci powiadam, że on wszystko odkryje i zabije ciebie.
— Stanie się, jak Bóg zechce — odpowiedział Bussy — ale przynajmniej nie złamię uczynionej przysięgi, i nie zabiję jej męża.
— Jej męża! wiesz, że on nim nie jest.
— Tak, ale nosi ten tytuł, prócz tego, gdybym złamał przysięgę, światby mię ukamienował, a on, dzisiaj potwora, stałby się prawie świętym.
— Ja ci nie radzę, abyś go sam zabijał.
— Przez zbójców!... A! Saint-Luc, jakąż mi dajesz radę.
— Któż ci mówi o zbójcach?
— A o kim mówisz?
— Przyszła mi myśl, ale nie zupełnie dojrzała i dla tego niechcę ci jej komunikować. Chociaż nie mam takich jak ty powodów, nienawidzę tego Monsoreau; mówmy raczej o żonie, jak o mężu.
Bussy uśmiechnął się.
— Saint-Luc — rzekł Bussy — ty jesteś dobrym przyjacielem i można liczyć na ciebie, wiesz zaś, że moja przyjaźń trzema się opłaca rzeczami: kieską, szpadą i życiem.
— Dziękuję ci, chciałbym się wzajem odpłacić.
— Teraz, co masz mi powiedzieć o Dyanie?
— Chciałem się spytać, czy nie myślisz być w Meridor?
— Mój drogi, wiesz przyczynę...
— Wiem, w Meridor możesz spotkać pana de Monsoreau; musiałbyś mu uścisnąć rękę, a to ciężko, gdy się kogo nienawidzi. Prócz tego, możebyś ujrzał, jak on całuje Dyanę, a i to okropna rzecz...
— A! jak ty wszystko dobrze rozumiesz. Teraz, drogi przyjacielu...
— Zegnasz się ze mną?... — zapytał Saint-Luc nie pojmując myśl? Bussego.
— Przeciwnie; proszę cię, abyś został, bo o wiele rzeczy mam cię zapytać.
— Pytaj.
— Czy dzisiejszej nocy nie słyszałeś dzwonów i wystrzałów?
— Słyszałem i dziwiło mię, to...
— A rano, w mieście, nic nie uważałeś?
— Jakieś poruszenie, chciałem się pytać, co to znaczy?
— To znaczy, że książę Andegaweński wczoraj przybył.
Saint-Luc podskoczył na krześle, jakby mu kto o dyable wspomniał.
— Książę w Angers! wszak mówione, że w Luwrze uwięziony.
— Tak jedno, jak drugie, prawda. Uciekł oknem i tutaj się schronił.
— I cóż?... — zapytał Saint-Luc.
— Otóż — rzekł Bussy — pora pomszczenia się za twoje prześladowanie. Książę ma swoich stronników, będzie miał wojsko i można zapalić wojnę domową.
— O! o!
— Sądziłem, że razem coś zrobimy.
— Przeciw królowi?
— Ja nie mówię przeciw królowi, ale przeciwko tym, którzy broń, na nas podniosą.
— Mój Bussy — odpowiedział Saint-Luc — przybyłem do Anjou odetchnąć świeżem powietrzem, a nie wojować.
— Lecz pozwól się księciu przedstawić.
— Nie, mój Bussy, nie lubię Angers i chciałbym je, jak najprędzej opuścić; jest to nudne i czarne miasto. Kamienie tutaj są miękkie jak ser, a ser twardy, jak kamienie.
— Mój drogi, wielką mi zrobisz przysługę, gdy uczynisz, co żądam; książę mnie pytał, po co przybyłem, a nie mogąc mu prawdy powiedzieć i pamiętając, że on kochał Dyanę, powiedziałem, że starałem się zebrać mu stronników, nawet dodałem, że z jednym z nich mam schadzkę.
— Powiedz mu, że go widziałeś i że za sześć miesięcy odpowie stanowczo.
— Przyznam się, że twoja dyplomacya nie bardzo zręczna.
— Słuchaj; ja na świecie nic nie mam droższego nad żonę; ty zapewne nic nad swoję kochankę; zróbmy układ pomiędzy sobą, że wrazie potrzeby, ty będziesz bronił mojej żony, ja zaś twojej Dyany. Na taki układ zgoda, ale nie na polityczny. Tak, możemy się porozumieć.
— Muszę ci ustąpić, bo widzę, żeś w tej chwili silniejszy. Ja ciebie potrzebuję, a ty możesz się obejść bezemnie.
— Przeciwnie, ja twojej potrzebuję pomocy.
— Jakto?
— Przypuśćmy, że wasi mieszkańcy zechcą napaść na Meridor.
— Masz słuszność; lękasz się zwycięzców?
Dwaj przyjaciele śmiać się zaczęli, że zaś słychać było strzały armatnie i służący doniósł, że książę przywołuje Bussego, uścisnęli się i rozsiali.
Bussy pobiegł do książęcego zamku, gdzie już szlachta ze wszystkich stron się zjeżdżała; przybycie księcia Andegaweńskiego stało się głosnem na ośm mil w około, a miasta i wsie podawały sobie tę wiadomość.
Bussy przygotował urzędowe przyjęcia, ucztę i mowy; myśląc, że kiedy książę będzie przyjmował, mówił i jadł, on znajdzie czas zobaczenia Dyany, chociaż na chwilę.
Powrócił więc do domu, dosiadł konia i galopem ruszył do Meridor.
Książę pozostawiony sam sobie, miał bardzo piękną mowę i sprawił nią cudowny skutek; mówił o Lidze, o związku z Gwizyuszem i o prześladowaniu, jakiego doznał, w skutek przychylności ludu paryzkiego.
Po mowie, przejrzał szlachtę, uważając bacznie kogo brakuje.
Gdy Bussy powrócił była czwarta po południu; zeskoczył z konia i przedstawił się księciu, okryty pyłem i potem.
— A! mój Bussy — mówił książę — jak uważam, pracujesz.
— Jak widzisz, Mości książę.
— Gorąco ci?
— Biegłem prędko.
— Bądź ostrożnym, abyś nie zachorował.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Zkąd przybywasz?
— Z prowincyi. Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony z licznego zgromadzenia.
— Tak; ale tutaj kogoś brakuje.
— Kogo takiego? — Twojego protegowanego.
— Mojego protegowanego? — Tak, barona do Meridor.
— A!... — rzekł Bussy mieniąc się nagle.
— Jednak o nim zapominać nie trzeba, chociaż on mnie zapomina; jego wpływ jest przemożny.
— Czy tak książę sądzi?
— Jestem przekonany. On był korespondentem Ligi w Angers, on był obranym przez Gwizyusza, a Gwizyusze nie lada kogo użyją. Bussy, koniecznie go tu potrzeba.
— Ja sądzę, że nie przybędzie.
— Ja sam udam się do niego.
— Do Meridor?
— Dla czegóż nie?
Bussy nie mógł powściągnąć radości błyszczącej w oczach.
— Prawda; jesteś księciem i wszystko ci wolno.
— Czy sądzisz, że mi niechętny?
— Ja się z nim nie widziałem.
— Nie widziałeś?
— Wie.
— Działając tutaj, powinieneś był o nim pamiętać.
— Gdyby był nigdy się do mnie nie udawał, gdybym go był nie zawiódł...
— A tak...
— A tak, nie miałem śmiałości przedstawić się...
— Alboż nie ma, co żądał?
— Jakto?
— Chciał, aby jego córka była hrabiną i jest nią.
— Nie mówmy o tem, Mości książę.
I odwrócił się.
W tej chwili nowi przybyli geście i książę udał się do nich.
Bussy sam pozostał.
Wyrazy księcia dużo mu dały do myślenia.
Co rzeczywiście myśli książę o baronie de Meridor?
Czy istotnie to co mówi?... Czy w nim upatruje podporę sprawy swojej.
Czy pozoru nie używa, dla zbliżenia się do Dyany?...
Bussy rozważał położenie; widział go poróżnionym z bratem, wygnanym z Luwru i stojącym na czele powstania.
Porównał interesy materyalne i uczucia miłosne.
Ostatnie były lżejsze.
Bussy gotów był wszystko księciu przebaczyć, byle nie miał tej myśli.
Przepędził noc z Jego książęcą mością, bankietując ze szlachtą andegaweńską i damami andegaweńskiemi, które, gdy się odezwała muzyka, uczył najnowszych tańców.
Nie trzeba mówić, że był podziwem kobiet a postrachem mężów.
Pomuskiwał często wąsa i grzecznych panów zapytywał, czyby nie chcieli użyć przechadzki przy świetle księżyca.
Że zaś do Angers sława go uprzedziła, odmowną dostawał odpowiedź.


Rozdział XIV.
Zamiary księcia Andegaweńskiego.

Przy bramie książęcego pałacu, Bussy napotkał człowieka szczerego, wesołego i wiernego, o którym myślał, że jest o ośmdziesiąt mil oddalony.
— A! to ty, Remy! — rzekł z radością.
— Ja, panie.
— Miałem pisać, żebyś do mnie przyjechał.
— Czy tak?..
— Słowo honoru.
— Kiedy tak, to w sam czas przybywam; lękałem się obrazić pana.
— Czem miałbyś obrazić?...
— Przybyciem bez twojego pozwolenia. Do wiedziałem się, że Jego książęca mość uciekł z Luwru i udał się do swojej prowincyi; przypomniałem sobie, że i pan udałeś się do Angers a spodziewając się wojny domowej, liczyłem, że dosyć będzie ran do opatrywania, więc chcąc bliźnim moim pomoc przynieść, przybyłem.
— Dobrze zrobiłeś, ciebie tylko m brakowało.
— Jak się miewa Gertruda?
Bussy uśmiechnął się.
— Dowiem się od Dyany — odpowiedział.
— A ja za to dowiem się od niej, jak się miewa pani de Monsoreau.
— Wybornie; jakże mię odszukałeś?
— Naprzód, pytałem gdzie jest pałac książęcy, a gdy mi wskazano, zaprowadziłem konia do stajni, gdzie poznałem pańskiego wierzchowca.
— Prawda; książę zajeździł swojego, darowałem mu zatem Rolanda.
— Jak uważam, pan jesteś księciem a książę twoim sługą.
— Nie wynoś mię zbyt wysoko, bo wkrótce przekonasz się, jak Jego książęca mość mieszka.
To mówiąc wprowadził Remego do małego domku, przy wałach.
— Na honor — rzekł Bussy — oto pałac gdzie możesz spleśnieć i udusić się w dodatku.
— Mniejsza o to; wiesz pan, że mało potrzebuję miejsca, a jako strudzony, usnę nawet stojący.
Dwaj przyjaciele, bo Bussy uważał Remego za przyjaciela, a nie za sługę, rozdzielili się.
Bussy podwójnie uradowany, zasnął wybornie.
Książę chcąc usnąć prosił, aby strzelać przestano; co zaś do dzwonów, te już od dawna umilkły, dzięki uraczeniu się trunkiem dzwonników.
Bussy wstał bardzo rano i wybiegł z zamku, aby się z Remym zobaczyć; następnie, postanowił czekać przebudzenia się księcia.
Książę wstał; ale rzekłbyś, że jak brat jego Henryk III-ci, spał w masce; Bussy miał w pogotowiu katalog rzeczy najpotrzebniejszych księciu.
Naprzód, przechadzkę za murami, dla poznania warowni miejscowych.
Powtóre, przegląd uzbrojenia mieszkańców; potrzecie, zwiedzenie arsenału i zaopatrzenie magazynów.
W ostatku, nałożenie podatku dla napełnienia kufrów Jego książęcej mości.
Prócz tego, korespondencye.
O ostatnim przedmiocie nie wiele Bussy myślał, bo książę Andegaweński lubił przysłowie: „Scipta manent“.
Uzbrojony przeciw złym myślom księcia, chciał coś z jego oczów wyczytać, ale na próżno.
— A! to ty?... — rzekł książę.
— Tak, Mości książę; nie mogłem spać myśląc o interesach Waszej książęcej mości. Od czegóż zaczniemy? Chociażby zapolować — cicho mówił Bussy — zupełnie zapomniałem o tem zatrudnieniu.
— Jakto!... — odrzekł książę — mówisz, że myślałeś noc całą o moich interesach, a teraz polowanie mi radzisz?
— Prawda, przytem psów nie mamy.
— Ani wielkiego łowczego.
— Jabym polowanie znalazł przyjemniejszem bez niego.
— Ja zaś bez niego obejść się nie mogę.
Książę wymówił te wyrazy znacząco.
Bussy to zauważył.
— Ten człowiek — rzekł — ma swoję wartość.
Książę uśmiechnął się.
— Rozumiem ten uśmiech — rzekł Bussy, zdaleka od Monsoreau!
— Ty go nie lubisz?... — zapytał książę.
— Monsoreau?
— Tak, lecz za co; że mnie jest przychylny?
— Bardzo go żałuję.
— Cóż to ma znaczyć?
— Bo im go wyżej Mość: książę wyniesiesz, tem spadom okropniej.
— Widzę, że w dobrym jesteś humorze.
— Ja?
— Tak; kiedy jesteś w dobrym humorze, to zwyczajny twój styl mówienia. Mniejsza o to, ja utrzymuję, że Monsoreau będzie mi tu użyteczny.
— W czem?
— Ma dobra w tej okolicy.
— On?
— On, czy jego żona.
Bussy przygryzł usta; książę znowu skierował rozmowę na ten sam przedmiot.
— Meridor — rzekł — jest o trzy mila od Angcrs, alboż nie wiesz o tem, ty, który mi przyprowadziłeś starego barona.
— Prawda — odrzekł Bussy — przyprowadziłem go, bo się czepił mojego płaszcza, którego nie chcąc uciąć poły, jak święty Marcin, musiałem go przywieść przed Waszą książęcą mość. Ale mimo tego, na nic się wszystko nie zdało.
— Słuchaj — rzekł książę — mam myśl jednę.
— Do licha!... — pomruknął Bussy zawsze lękający się myśli księcia.
— Tak... Monsoreau ma pierwszą nad tobą korzyść, ja ci dam drugą.
— Jakto rozumiesz, Mości książę?
— Rzecz bardzo prosta; ty mnie znasz Bussy.
— Mam to nieszczęście.
— Wiem, że jesteś człowiekiem, który nie umie przebaczać.
— Jak się zdarzy.
Książę uśmiechnął się jeszcze złośliwiej jak pierwej, przygryzł usta i kiwnął głową.
— Mów jaśniej, Mości książę — rzekł Bussy.
— Chętnie. Wielki łowczy pozbawił mię kobiety, którą kochałem, aby się z nią ożenić, teraz ja go pozbawię żony, a zrobię z niej moją kochankę.
Bussy chciał się uśmiechnąć, ale się tylko wykrzywił.
— Pozbawić żony!... — wyjąkał.
— Nic łatwiejszego — mówił książę — jego żona powróciła do dóbr swoich, nienawidzi, jak mi mówiłeś męża i zapewnie mnie przeniesie nad niego, osobliwie, gdy jej przyrzeknę...
— Co jej przyrzekniesz Mości książę?
— Uwolnić od niego.
— Bussy chciał zawołać: a czemuż dawniej tego nie uczyniłeś?
Jednak zdołał się wstrzymać.
— Czy uczynisz to Mości książę?... — rzekł.
— Zobaczysz. Tymczasem złożę wizytę w Meridor.
— Będziesz śmiał?
— Dlaczego nie?
— Po zupełnem odmówieniu żądaniu barona?
— Mam doskonałą wymówkę.
— Ciekawym zkąd ją wziąłeś?
— Zobaczysz. Powiem mu: „nie mogłem zerwać tego małżeństwa, albowiem Monsoreau wiedział, że obadwa należymy do Ligi i mógł nas obudwu zgubić.“
— Wasza książęcą mość to wynalazłeś?
— Nie ze wszystkiem.
— Kiedy tak, rozumiem.
— Rozumiesz?... — rzekł książę nie pojmując Bussego.
— Tak.
— Dam mu poznać, że tym sposobem ocaliłem mu życie.
— Wybornie!...
— Nie prawda?ż... Bussy, wyjrzyj oknem.
— Po co?..
— Wyjrzyj, proszę cię.
— Bobrze.
— Jaki czas?
— Muszę przyznać, że piękny.
— A więc kaź osiodłać konie, pojedziemy do Meridor.
— Czy znasz drogę, Mości książę?
Bussy od kwadransa grając komiczną rolę Maskarilla, udał, że wychodzi.
— Za pozwoleniem, Mości książę — rzekł znowu — wiele koni rozkażesz siodłać?
— Cztery, pięć, wiele ci się podoba.
— Jeźli oddajesz do mojej woli, Mości książę, rozkażę sto...
— A to na co?
— Aby wrazie potrzeby, mieć się czem bronić.
Książę zadrżał.
— W razie potrzeby? — zapytał.
— Nie inaczej; w tej prowincyi dużo jest lasów i nic dziwnego by nie było, gdybyśmy wpadli w zasadzkę.
— Jakto!... myślisz...
— Mości książę, prawdziwa odwaga jest także przezorną.
Książę zamyślił się.
— Więc rozkażę sto pięćdziesiąt....
I powtórnie ku drzwiom postąpił.
— Zatrzymaj się! — zawołał książę.
— Dlaczego?
— Czyśmy bezpieczni w Angers?
— Miasto choć nie warowne, ale dobrze strzeżone.
— Zapewne, ale może być źle; jakkolwiek jesteś waleczny, wszędzie na raz być nie możesz.
— Nieinaczej.
— Ponieważ nie jestem bezpieczny w mieście, ponieważ sam Bussy powątpiewa...
— Ja nie powątpiewam, ale...
— Jakkolwiek bądź, ale zabezpieczyć się trzeba.
— Masz słuszność, Mości książę.
— Trzeba opatrzyć zamek i wzmocnić okopy.
— Przedewszystkiem okopy... i...
Bussy nie przyzwyczajony lękać się, nie znalazł wyrazów na objawienie trwogi.
— Prócz tego, inne mam myśli.
— — Jak uważam, płodny poranek dzisiejszy.
— Chcę tu mieszkańców Meridor sprowadzić.
— Dziwne masz dzisiaj myśli, Mości książę!... Tymczasem przejrzyj zamek.
Książę przywołał ludzi; Byssy się oddalił.
Napotkał Haudouina, a właśnie jego szukał.
Zaprowadził go do gabinetu księcia, napisał małą karteczkę, uwinął bukiet, ukrył ją w nim; następnie przeszedł do stajni, osiodłał Rolanda i kazał Remyemu jechać.
Wyprowadziwszy go za miasto, jak Aman Mardocheusza, wskazał mu ścieszkę.
— Tędy puść Rolanda — rzekł — na końcu ścieszki znajdziesz lasek, dalej park; gdzie się Roland zatrzyma, tam rzucisz bukiet.
Na kartce było napisane:
„Ten, którego się spodziewasz, nie przybędzie, bo ten, którego się nie spodziewasz, przybył. Resztę sercem odgadnij”.
Remy puścił Rolanda i galopem ruszył ku Meridor.
Bussy powrócił do pałacu i zastał już księcia ubranego.
Co do Remyego, była to czynność półgodzinna.
Pędzony jak wiatrem, przebywał łąki, pola strumienie, wzgórza i doliny, w końcu, zatrzymał się przed murem, w którym zrobiony wyłom, zakryty był bluszczem.
Remy wspiął się na strzemionach, obejrzał bilecik w bukiecie i westchnąwszy ciężko, bukiet za mur przerzucił.
Lekki krzyk za murem, dał mu poznać, że bukiet doszedł swojego przeznaczenia.
Remy nie miał nic więcej do czynienia, bo mu nie kazano przywozić odpowiedzi.
Odwrócił konia, spiął ostrogą i pojechał zwyczajnym krokiem.
W trzydzieści minut, koń znalazł się na swojem miejscu, przed żłobem pełnym owsa i drabinką pełną siana.
Bussy zamek z księciem przeglądał.
Remy znalazł ich oglądających podziemie prowadzące do studni.
— A co — zapytał posłańca — coś widział? coś słyszał?..
— Widziałem mur... słyszałem krzyk... — odpowiedział Remy z lakonizmem spartańskim.


Rozdział XV.
ZAŁOGĄ ANDEGAWEŃSKA.

Bussy tak zajął księcia przeglądaniem zamku, że przez trzy dni ani pomyślał jechać do Meridor, ani też przywoływać barona do Angers.
Chociaż niekiedy wspominał o tem, lecz Bussy mówił mu o muszkietach gwardyi, o koniach, działach, jakby zamierzał podbić piątą część świata.
Remy zaś darł szarpie, ostrzył instrumenty, gotował maści, jakby miał opatrywać cały rodzaj ludzki.
Książę drżał, widząc tyle przygotowań.
Zbyteczna o tem wspominać, że Bussy pod pozorem obejrzenia warowni, wskakiwał często na Rolanda i w kilkudziesięciu minutach przybywał do muru w parku.
Rolanda nie potrzeba było kierować; Passy mógł cugle puścić i oczy zamknąć.
— Otóż dwa dni zyskałem — mówił Bossy — bardzo nieszczęśliwym być by potrzeba było, aby nie spotkała jaka mnie pomyślność.
Bussy mógł liczyć na powodzenie.
Trzeciego dnia, nad wieczorem, kiedy wprowadzono do miasta znaczny zapas żywności, wymuszony na lennikach andegaweńskich, (ponieważ książę Andegaweński dotąd żył chlebem czarnym i śledziami), przy jednej z bram posłyszano hałas.
Książę chciał wiedzieć, co to znaczy; ale nikt go nie mógł objaśnić.
Właśnie rozdawano broń i ładunki mieszczanom, gdy jakiś mężczyzna na białym koniu zapienionym, ukazał się przed okopami.
Bussy, jak wiemy, mianował się naczelnym dowódzcą Anjou i zaprowadził w całym kraju karność surową.
Nikt nie mógł wejść, ani wyjść bez hasła, albo jakiegokolwiek znaku przez niego wydanego.
Wszystkie te ostrożności miały na celu, aby nie dopuścić księciu, jakichkolwiek z Meridor stosunków.
Zdaje się to dziwnem; ale w pięćdziesiąt lat później. Buckingham więcej dokazywał dla Anny Austryackiej.
Jeździec na białym koniu przybył galopem i stanął przed strażą.
Straż dała znak placówce wystrzałem, placówka stanęła pod bronią i zapytała o hasło.
— Jestem Entraguet — mówił jeździec, chcę mówić z księciem Andegaweńskim.
— Nie znamy żadnego Entragueta — odpowiedział dowodzący placówką, że zaś chcesz mówić z księciem, to właśnie zaprowadzimy cię do niego.
— Mnie prowadzić! cóż to za żarty? z Karolem de Balzac d’Entraguet, baronem Cunco i hrabią Granville żartować nie można.
— Jednak tak będzie, jak powiadam — odrzekł mieszczanin dowodzący strażą, którego tylko twarz czerwoną widać było.
— Zaczekajcie moi przyjaciele — odpowiedział Entraguet. Wszak prawda, że paryżanina nie znacie? muszę wam na próbkę pokazać, co on potrafi.
— Dalej, prowadzić go do księcia!...
— Ostrożnie, ostrożnie moje andegaweńskie baranki; bo właśnie ja będę miał tę przyjemność.
— Co on tam gada?... — pytali siebie mieszczanie.
— Mówię — odpowiedział Entraguet, że mój koń dziesięć mil zrobił, a jednak przez was przeskoczy jeszcze, jeśli się nie usuniecie. No, dalej, albo...
Ponieważ mieszczanie z Angers nie rozumieli akcentu paryzkiego, Entraguet dobył szpady i oddalał końce włóczni, które się skierowały ku niemu.
W kilka minut, ze dwadzieścia halabard mogły służyć za trzonki do mioteł.
Mieszczanie obskoczyli go, ale Entraguet śmiejąc się, w prawo i w lewo doskonale się opędzał.
— A! śliczne wojsko — mówił — książę miał słuszność, że dla niego Paryż opuścił i ja miałem słuszność, żem się z nim złączył.
Jednocześnie, kiedy uparci cisnęli się do niego, klingą hiszpańską kaleczył im kapelusze, dziurawił odzież i płazem walił po grzbietach.
Uparci mieszczanie powracali na nowo i jak o wojsku Kadmusa powiedzieć było można, że z pod ziemi zdawali się wychodzić.
Entraguet uczuł, że się już męczy.
— Dalej!... — rzekł, widząc że szereg ściska się przed nim coraz hardziej — jesteście jak lwy waleczni, to prawda; ale przypatrzcie się, że tylko drzewca od halabard trzymacie w ręku a nabijać muszkietów nie umiecie. Prawda, chciałem wejść do miasta, ale nie wiedziałem, że jest strzeżone przez legiony Cezara. Nie mogąc was pokonać, żegnam: powiedzcie księciu, że umyślnie z Paryża przyjechałem, aby się z nim widzieć.
Kapitan w tej chwili właśnie miał lont do muszkietu przyłożyć, gdy Entraguet uderzył go szpadą po palcach tak, że broń upuścił zaczął skakać to na prawej, to na lewej nodze.
— Na śmierć! na śmierć!... — krzyczeli mieszczanie — nie pozwalajmy mu umknąć.
— Nie dawno nie pozwalaliście mi wejść, teraz oddalić się bronicie — mówił Entraguet — zważajcie, że to zmienia moję taktykę. Teraz nie będę używał płazu, ale ostrza: zamiast obtrącać żelezce od halebard, będę kaleczył wasze głowy.
— Na śmierć! na śmierć ubijemy!... — krzyczeli mieszczanie.
— Dobrze, dobrze — odpowiadał Entraguet — spróbujemy, tylko ostrożnie z palcami.
Zaledwie to wyrzekł, drugi jeździec równie spiesznie przyjechał i padł jak piorun pomiędzy tłumy.
— Entraguet!... — wołał — co tam robisz z temi mieszczanami?
— Livarot!... — zawołał Entraguet — prawdziwie Bóg cię tu zsyła. Montjoie i Saint-Denis niech przybywają na odsiecz.
— A co, nie powiedziałem, że cię dogonię?.. Powiedz mi co się tu dzieje?
— Nasi przyjaciele andegaweńczycy nie chcą nas ani wpuścić, ani wypuścić.
— Panowie — rzekł Livarot — zechciejcie rozstąpić się, abyśmy przejechać mogli swobodnie.
— Śmieją się z nas!... — zawołali mieszczanie — mścijmy się i bijmy na śmierć!
— Patrzcie, jacy to ludzie — odrzekł Livarot kładąc kapelusz na głowę i biorąc szpadę do ręki.
— A widzisz?... Nieszczęście, że ich za wiele.
— Gdyby nas było trzech, dalibyśmy im radę.
— Ale że dwóch nas tylko..
— Otóż Ribeirac przybywa.
— I on także?
— Czy słyszysz?
— Widzę go... Hej!... Ribairac!.. Tutaj.
Równie pośpiesznie, jak dwaj poprzedni jeźdźcy, przybył Ribeirac.
— Otóż i bójka — mówił nowo przybyły — wyborna gratka. Witam was, przyjaciele.
— Dalej! uderzmy — rzekł Entraguet.
Straże spojrzały na siebie i na nowy posiłek, jaki przybył oblegającym.
— Panowie — rzekł kapitan — szereg nasz źle jest ustawiony, radziłbym pół obrotu w prawo.
Mieszczanie posłuszny rozkazowi, wykonali ten obrót.
Prócz tego, postawa wojenna trzech rycerzy, nowy strach w nich obudziła.
— To pewnie tylko straż przednia — mówili między sobą, chcąc znaleźć pozór do ucieczki.
— Gwałtu! gwałtu!
— Pali się! pali! krzyczeli.
— Nieprzyjaciel! nieprzyjaciel! — wołali inni.
— Jesteśmy ojcami, mamy żony i dzieci, dalej w nogi, kto może!
Wskutek rozmaitych krzyków, z których wszystkie jeden cel miały, ogromny tumult zrobił się na ulicy, a kije zaczęły spadać na głowy ciekawych, przeszkadzających strwożonym uciekać.
W tej chwili, hałas doszedł na plac zamkowy, gdzie, jakeśmy mówili, książę posilał się czarnym chlebem i śledziem.
Po zaciągnieniu wiadomości, książę i Bussy dowiedzieli się, że jacyś fanfaroni przybyli z Paryża, narobili tyle hałasu.
— Trzech ludzi!.. — mówił książę — Bussy, przekonaj się, co tam takiego?
— Trzech ludzi? — — powtórzył Bussy — idźmy, Mości książę.
I poszli obadwa.
Bussy naprzód, książę za nim w towarzystwie dwudziestu jezdnych.
Przybyli właśnie, gdy mieszczanie sławny dokonywali odwrót.
Bussy po wzroście poznał Livarota.
— Niech mię piorun trzaśnie!... — zawołał głosem donośnym — to nasi przyjaciele z Paryża.
— My — odrzekł Livarot — lecz wcale nie napadamy...
— Do nogi broń!... — zawołał książę — to nasi przyjaciele.
— Przyjaciele! — powtórzyli zmięszani mieszczanie; — trzeba im było dać hasło, a tak, to my obchodzimy się z niemi, jak z Turkami, a oni z nami, jak z poganami.
Mieszczanie poczęli się rozstępować.
Livarot, Entraguet i Ribeirac postąpili na miejsce opróżnione, następnie ucałowali rękę księcia, a w końcu, rzucili się w objęcia Bussego.
— Niech Mości książę raczy policzyć swoję gwardyę — rzekł Bussy cicho do księcia.
— A to na co?
— Przeliczyć na oko, nie po jednemu.
— Będzie najmniej sto pięćdziesiąt ludzi.
— Najmniej... zapewne.
— A więc?...
— To widzę mężne wojsko, skoro je trzech pobiło.
— Cóż z tego?...
— Wyjdź, Mości książę z niemi w pole.
— Wyjdę z trzema, którzy ich pobili — odrzekł Franciszek.
— A, to co innego — zakończył Bussy — niech żyją tchórze!


Rozdział XVI.
ROLAND.

Dzięki posiłkom przybyłym, książę Andegaweński mógł się oddać wzmocnieniu miasta.
W towarzystwie swoich przyjaciół, dobrze uzbrojonych i ubranych, dumnie przebywał place publiczne, albowiem i broń i odzież wojsk miejscowych, w nie bardzo pochlebnym znajdowały się stanie.
Zajęto się naprzód wzmocnieniem wałów, następnie, przyległych im ogrodów, w końcu, domów rozrzuconych po polach, a książę, nie bez pewnego rodzaju dumy, spoglądał na swoję warownię i na swoich poddanych.
Szlachta andegaweńska przybyła z pieniędzmi, na dworze bowiem księcia Andegaweńskiego, znalazła wolność, jakiej się na dworze Henryka III-go, nie mogła spodziewać.
Wiodła więc swobodne i wesołe życie w stolicy, bawiąc się szczególnie łupieniem kiesek.
W trzech dniach, Entraguet, Ribeirac i Livator zabrali znajomość ze szlachtą andegaweńską, ujętą powabami paryżan.
Nie trzeba mówić, że szlachta miała piękne córki i żony.
Ze wszystkiego więc wnosić potrzeba, że książę nie dla własnej tylko przyjemności, szlachtę zgromadzał w mieście.
Zgromadzenia te były przyjemne przybyłym paryżanom, panom andegaweńskim, a przedewszystkiem damom.
I niebo powinno się było radować, bo celem Ligi była sprawa nieba.
I król z tego kontent być powinien.
I damom cieszyć się należało.
Tak, więc, w zabawach ówczesnych, Bóg, król i kobiety były reprezentowane.
Radość doszła najwyższego szczytu, kiedy pewnego dnia, przyprowadzone księciu dwadzieścia dwa konie wierzchowe, trzydzieści pociągowych, czterdziestu mułów, które ciągnąc wozy i paki, składały wyprawę księcia Andegaweńskiego.
Wszystko to, cudem jakby przybyło z Tours, na co książę skromną sumkę pięćdziesiąt tysięcy talarów poświęcił.
Przyznać potrzeba, że konie były osiodłane ale kulbaki twarde; kufry miały prześliczne zamki, ale puste były wewnątrz.
Ostatnia okoliczność była do nagrodzenia podatkiem.
Mimo tego, wejście bagaży, zrobiło wielkie i przyjemne wrażenie.
Konie zaprowadzono do stajni, wozy umieszczono w wozowni, a kufry najpoufalsi księcia zanieśli do pałacu.
Trzeba było rąk zaufanych do przeniesienia tego, czego nie było.
Nakoniec, zamknięto bramy pałacu przed gminem cisnącym się i przekonanym, że książę wprowadził dwa miliony do miasta, wtedy gdy on myślał taką sumę ściągnąć z mieszkańców.
Od tego dnia, opinia o bogactwie księcia była ustaloną, mieszkańcy Anjou sądzili go dosyć zamożnym do prowadzenia wojny z całą Europą nawet.
To przekonanie czyniło znośnemi nowe podatki, które książę za radą swoich przyjaciół, nałożył na swoje prowincyę.
Andegaweńczycy uprzedzali nawet życzenia księcia.
Nigdy się nie żałuje pieniędzy, które się daje bogatym.
Król Nawarry uchodzący za biednego i połowy nie miał tego powodzenia.
Ale powróćmy do księcia.
Franciszek żył jak patryarcha, użytkując z całego Anjou, a Anjou ma ziemię wcale nie złą.
Drogi były pełne jeźdzców, udających się do Angers, aby złożyć księciu podarunki, albo ofiarować usługi swoje.
W zamian za te przysługi, książę Andegaweński myślał o wynalezieniu jakiego nowego podatku.
Bussy pilnował ze swej strony, aby żadna podobna myśl nie doszła do zamku de Meridor.
Bussy strzegąc jednego zamku, zupełnie nie szczędził całej prowincyi, która broniąc się czas jakiś, wreszcie zdała się na łaskę.
Kiedy tak książę i Bussy byli zatrudnieni, pan de Monsoreau na koniu do polowania, stanął przed bramami Anders.
Była moce czwarta po południu.
Aby przybyć o tej godzinie, wielki łowczy w tym dniu osiemnaśnie mil zrobił.
Dlatego ostrogi miał krwią splamione i konia na w pół żywego.
Czas jakiś zeszedł na przebyciu trudności zwyczajnych przy wjeździe, albowiem Angers było teraz tak dumne i zuchwałe, że nawet batalion Szwajcarów, pod dowództwem samego Crillona, musiałby się meldować.
Ponieważ pan de Monsoreau nie był Crillonem, wjechał mówiąc tylko:
— Do pałacu księcia.
Nie słuchał odpowiedzi, a koń biegł tak spiesznie, że gdyby przystanął, upadłby niezawodnie.
Zatrzymał się przed pałacem, że zaś pan de Monsoreau był dobrym jeżdzcem, a koń był rasowy, obadwa zostali na nogach.
— Gdzie książę?... — zapytał wielki łowczy.
— Książę ogląda warownie — straż odpowiedziała.
— Gdzie?... — zapytał pan de Monsoreau.
— Tam, wskazał stojący na warcie, kierując rękę w jeden z punktów kardynalnych.
— To co miałem księciu powiedzieć, jest bardzo ważne — mówił do siebie Monsoreau — co począć?
— Wstawić konia do stajni — odpowiedział strażnik rodem z Alzacyi — jeśli go pana nie opsze o mura, ona upadnie.
— Dobra rada choć w złej francuzczyźnie — odpowiedział Monsoreau. A gdzie są stajnie mój poczciwcze?
— Tam, dalej.
W tej chwili zbliżył się jakiś mężczyzna i oznajmił godność swoję.
Był to marszałek dworu.
Pan de Monsoreau odpowiedział nawzajem wyliczeniem imienia, nazwiska i tytułów.
Marszałek pokłonił się grzecznie; imię bowiem wielkiego łowczego było od dawna znane.
— Panie — rzekł — bądź łaskaw wejść i spocząć; zaledwie dziesięć minut jak książę wyjechał i zapewne dopiero na ósmą wieczorem powróci.
— Na ósmą wieczorem — powtórzył de Monsoreau przygryzając wąsa. Mam ważną księciu udzielić wiadomość; czy nie ma konia i przewodnika?
— Koni choćby dziesięć — odparł marszałek — przewodnik zaś na nic się nie przyda, bo książę nie mówił gdzie wyjeżdża, prócz tego, nie chciałbym rozbrajać zamku. Tego mi wyraźnie książę zabronił.
— A zatem nie ma tu bezpieczeństwa?
— O! przy takich ludziach jak pan Bussy, Livarot, Ribeirac, Entraguet, nie licząc naszego niepokonanego księcia, zawsze jest bezpiecznie ale jednak...
— Tak, pojmuję, kiedy ich nie ma...
— Tak panie.
— Wezmę więc ze stajni świeżego konia i będę szukał księcia.
— Tym sposobem, możesz go pan znaleźć.
— Czy pojechał galopem?
Stępa, panie.
— Wybornie; wskaż mi konia, którego wziąć mogę.
— Weź pan, którego ci się podoba.
Pan de Monsoreau wszedł do stajni.
Dziesięć, albo dwanaście koni najpiękniejszych pasło się u żłobu najsmaczniejszym owsem.
— Otóż są — mówił marszałek — wybierz pan.
Monsoreau, jak znawca spojrzał na konie.
— Wezmę tego karo-gniadego, kaź mi go okulbaczyć.
— Rolanda!
— To on się Roland nazywa?
— Tak, to ulubiony koń księcia, jeździ na nim codziennie, a był mu darowany przez pana de Bussy; dzisiaj nawet byłby na nim pojechał, gdyby nie to, że chciał spróbować koni z Tours sprowadzonych.
— Zdaje mi się, ze mam dobre oko.
Mastalerz się zbliżył.
— Osiodłaj Rolanda — rzekł marszałek.
Koń hrabiego de Monsoreau wszedłszy do stajni, wyciągnął się na słomie, nie czekając aby go rozsiodłano.
Rolanda niebawem okulbaczono.
Pan de Monsoreau wskoczył na niego i zapytał raz jeszcze, w którą stronę udał się książę.
— Wyjechał tą bramą i tą ulicą — odrzekł marszałek, wskazując tę samą stronę, którą straż pokazała.
— Na honor — rzekł Monsoreau, puszczając cugle koniowi i widząc, że on sam się kieruje — ten koń ma węch cudowny.
— O!.. bądź pan spokojny — rzekł marszałek — słyszałem od pana de Bussy i od jego lekarza Remyego, że to bardzo zmyślne zwierzę, że przeczuje swoich i pójdzie za niemi. Patrzaj pan, jakie piękne ma nogi, jak jeleń...
Pan de Monsoreau przechylił się.
W rzeczy samej, koń nieczekając rozkazu, szedł, sam wybierał drogę i skracał ją jak można.
Dając dowody pojętności, potrząsał głową, jakby chciał się uwolnić od wędzidła, jakby chciał mówić, że wszelka władza dla niego jest zbyteczną, a im szedł dalej, tem bardzie! przyśpieszał biegu.
— Na honor! prawda — rzekł Monsoreau — kiedy tak wiesz drogę, to idź sam...
Zarzucił cugle na szyję Rolanda.
Koń przyszedłszy do bulwaru, zastanowił się, czy ma iść na prawo czy na lewo.
Zwrócił się na lewo.
Wieśniak przechodził tamtędy.
— Przyjacielu — zapytał pan de Monsoreau — czyś widział panów jadących tędy.
— Tak, panie, widziałem ich tam, naprost.
Był to właśnie kierunek, jaki sobie koń obrał.
— Idź, Roland, idź — mówił wielki łowczy puszczając cugle koniowi.
Koń jakiś czas szedł około bulwaru, później skierował na prawo, ścieżką przez pole.
Z początku pan Monsoreau myślał wstrzymać Rolanda; lecz on szedł pewny siebie.
Im był bliżej, tem szedł spieszniej; z kłusu wpadł w galop, a w kwadrans miasto znikło z przed oczów jeźdzca.
Hrabia im dale] jechał, tem bardziej zdawał się poznawać miejscowość.
— Co u licha!... — rzekł — zdaje mi się, że jadę ku Meridor. Czy czasem książę nie pojechał do zamku?
Czoło wielkiego łowczego zachmurzyło się, chociaż ta myśl nie pierwszy raz przyszła mu do głowy.
— Szukałem księcia — rzekł — aby go wprzód widzieć, niż żonę, jakie szczęście, że ich razem zobaczę...
Cierpki uśmiech prześliznął mu się po ustach.
Koń szedł krokiem śpiesznym i pewnym.
— Na honor — rzekł pan de Monsoreau — nie powinienem być daleko od parku Meridor.
Koń zarżał.
W tej samej chwili, drugie rżenie odpowiedziało.
— Jak widzę, Roland znalazł towarzysza — mówił pan de Monsoreau.
Koń biegł coraz śpieszniej.
Nagle, pan de Monsoreau ujrzał mur i przy murze konia przywiązanego.
Koń przywiązany zarżał, a pan de Monsoreau poznał w nim tego samego, co pierwej się odezwał.
— Jest tu ktoś!... — rzekł, blednąc wielki łowczy.


Rozdział XVII.
Jaką wiadomość przywiózł pan de Monsoreau.

Pan de Monsoreau nie mógł wyjść z podziwiania; jakby cudem napotkał mur Meridor — ujrzał przy nim konia obcego.
Było się. nad czem zastanowić.
Zbliżając się, a można zgadnąć, że się zbliżał pospiesznie, widział, że mur ma na sobie jakby stopnie, umyślnie wyrobione dla łatwiejszego wchodzenia.
Hrabia jednym rzutem oka wszystko zobaczył i z ogółu przeszedł do szczegółów.
Koń najprzód zwrócił jego uwagę.
Miał on na sobie piękne siodło z czaprakiem, na którym była cyfra F. A, związana razem.
Nie było wątpliwości, koń pochodził ze stajni księcia Andegaweńskiego.
Podejrzenia hrabiego poczęły być zatrważająco.
Książę przybył z tej strony.... musiał bywać często, bo jeden koń przywiązany, a drugi zna drogę.
Monsoreau wniósł, że gdy go traf naprowadził na ślad, za tym śladem dalej iść potrzeba.
Był to krok stosowny jako dla wielkiego łowczego i jako dla męża zazdrosnego.
Lecz gdyby z tej strony muru pozostał, nicby nie zobaczył.
Przejście było łatwe, albowiem w murze były stopnie, jakby wykute, a dąb przeszkadzający wejściu, podcięte miał gałęzie.
Zaledwie pan de Monsoreau wszedł na szczyt muru, pod jednym z drzew spostrzegł mantylę niebieską i męski płaszcz czarny.
Mantyla niezawodnie była kobiecą, płaszcz do mężczyzny należał: widział prócz tego, że mężczyzna z kobietą przechadzali się tyłem odwróceni do muru, lecz twarze ich liście zasłaniały.
Nieszczęściem, pan de Monsoreau, nie przyzwyczajony był do przełażenia murów, a gdy cegła usunęła mu się pod nogą, upadł i aż jęknął z bólu.
Przechadzające się osoby, ostrzeżone upadkiem, spostrzegły pana de Monsoreau.
Piskliwy głos kobiety dał się słyszeć, a następnie szelest liści dał mu poznać, że spacerujący uciekli, jak sarny spłoszone.
Krzyk kobiety odbił się w sercu hrabiego, bo poznał głos Dyany.
Niezdolny poskromić wzruszenia, wszedł znowu na szczyt muru łamał gałęzie, aby lepiej widzieć uciekających.
Wszystko znikło, cichość zaległa park, nawet cień nie ukazał się pomiędzy drzewami, a słowiki przyzwyczajone widzieć kochanków, nuciły pieśń i miłosne.
Co począć?... Park byt wielki i goniąc, można było napotkać nie tych, których się szukało.
Pan de Monsoreau myślał, że odkrycie, jakie zrobił, wystarczy na chwilę; prócz tego widział, że uniesienie nie pozwala mu działać z roztropnością, jakiej wymaga tak groźny nieprzyjaciel, jakim był książę Franciszek.
Niewątpił albowiem, że jego rywalem był książę.
Wostatku, gdyby to nie był książę, do którego miał ważny interes, dlaczegóż próżno czas tracić?...
Znowu mu nowa mysi przyszła.
Przeleźć mur na powrót i wziąć konia, którego znalazł przy murze.
Chęć zemsty sił mu dodała.
Pnąc się i chwytając gałęzi, zszedł na dół, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast dwóch koni, nieznalazł żadnego.
Myśl, jaka mu przyszła, była już wykonaną przez jego nieprzyjaciela.
Pan de Monsoreau, pieniąc się z gniewu, groził pięścią złemu duchowi, który zapewne śmiał się z niego w cieniu drzew; lecz że wolę miał silną, więc mimo przeciwności, skróconą drogą, którą znał od dzieciństwa, udał się do Angers.
We dwie godziny przybył do bram miasta, zmęczony i spocony; lecz zapał dodawał mu siły, a hrabia, jak wiemy, był człowiekiem upartym bardzo.
Jedna myśl jeszcze była mu podnietą; zapytać oto straży, którędy człowiek z dwoma końmi powrócił.
Myślał nie szczędzić kieski i obietnic, byle się czego pragnął dowiedzieć.
Zapytał jednej straży; ale była zmienioną i nic nie widziała.
Wszedł na odwach i zasięgnął wiadomości.
Jeden z żołnierzy powiedział mu, że przed dwoma godzinami widział konia powracającego bez jeźdzca.
Pomyślał wtedy, że jakiś wypadek przytrafił się jeźdzcowi, a koń sam wrócił.
Zwątpiwszy, aby się co dowiedzieć, szedł do książęcego pałacu.
W pałacu było wesoło i huczno; okna jaśniały jak słońca, a kuchnie gorzały jak huty, rozsyłając w około zapach korzeni i mięsa tak mocny, że żołądek mógł snadnie zapomnieć, że blisko serca jest położony.
Tu znowu przeszkoda.
Wszędzie kraty; trzeba je było kazać otworzyć. Przywołał odźwiernego i wymienił swoje nazwisko; lecz odźwierny nie chciał go poznać.
— Byłeś pan prosty, a teraz jesteś zgarbiony — rzekł mu.
— To z utrudzenia.
— Byłeś pan blady, a teraz czerwony.
— To z upału.
— Byłeś konno, a teraz pieszo.
— Bo mój koń się przeląkł, zrzucił mnie i powrócił bez jeźdzca. Czy nie widziałeś mojego konia?
— Nie widziałem.
— Zatem uwiadom marszałka dworu.
Odźwierny chcąc się uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, przywołał Remyego.
Remy przybył i poznał pana de Monsoreau.
— Zkąd pan powracasz tak zmęczony? — zapytał.
Monsoreau powtórzył bajkę powiedzianą przed chwilą odźwiernemu.
— W rzeczy samej — mówił marszałek — byliśmy bardzo niespokojni widząc konia samego; osobliwie strwożył się książę, któremu doniosłem o pańskiem przybyciu.
— Książę się strwożył? — zapytał Monsoreau.
— I bardzo.
— Cóż mówił?
— Aby pana natychmiast do niego przyprowadzić.
— Dobrze więc; tylko muszę przejść do stajni, aby się przekonać, czy co złego koniowi księcia się nie stało.
I udał się do stajni, gdzie koń owsem stracone siły nagradzał.
Następnie, nie zmieniwszy nawet ubioru, (myślał bowiem że ważność wiadomości uwalnia, go od etykiety) udał się do sali jadalnej.
Dworzanie księcia i on sam siedząc przy stole wspaniale zastawionym i oświetlonym, atakowali pasztet z bażantów, mięsa smażone, dziczyznę i leguminy, które zakrapiali wybornem winem z Cahors, co to wprzódy ulatnia się. ze szklanek nim do żołądka dojdzie.
— Dwór jest w całym komplecie — mówił Entraguet — rumiany jak młoda dziewica i pijany jak stary żołnierz. Dwór kompletny, jak piwnica Waszej książęcej mości.
— Bynajmniej — odparł Ribeirac — brakuje nam wielkiego łowczego. Prawda, on się wstydzi za nas...
— A ja — rzekł Livarot — głosuję za wielkim łowczym, chociażby i za panem dc Monsoreau.
Książę uśmiechnął się, bo wiedział, że hrabia przybył.
Zaledwie Livarot skończył zdanie, a książę uśmiech, gdy drzwi się otwarły i wszedł pan de Monsoreau.
Książę wydał okrzyk tak głośny, że wszystkich zagłuszył.
— Otóż i on — rzekł — patrzcie panowie jak nam nieba sprzyjają; co chcemy, mamy natychmiast.
Monsoreau pomieszany przyjęciem księcia, wcale mu nie zwyczajnem, powitał obecnych w milczeniu i odwrócił głowę, jak sowa światłem olśniona.
— Siadaj i jedz — rzekł książę, pokazując panu de Monsoreau miejsce wprost siebie.
— Mości książę — odpowiedział pan de Monsoreau — chociaż mi się pić i jeść chce! chociaż jestem strudzony, nie będę jadł, pił, ani usiądę, póki nie dopełnię ważnego do Waszej książęcej mości poselstwa.
— Przybywasz z Paryża, wszak prawda?
— Jak można najśpieszniej.
— A więc słucham cię.
Monsoreau zbliżył się do Franciszka i z uśmiechem na ustach, złością w sercu — rzekł cicho: — Królowa matka Waszej książęcej mości; wybiera cię Go odwiedzić.
Książę, na którego wszystkich oczy były zwrócone, starał się nagłą objawić radość.
— Wybornie — rzekł — dziękuję ci panie de Monsoreau, zawsze jesteś mi wiernym. Wieczerzajmy, panowie.
Przysunął krzesło do stołu, które nieco oddalił słuchając pana do Monsoreau.
Uczta znowu się zaczęła; wielki łowczy usiadłszy pomiędzy Livarotem i Ribeiraciem, stracił zupełnie apetyt.
Duch jego wziął górę nad materyą.
Duch zajęty smutnemi myślami, ustawicznie powracał do parku Meridur i przebywał drogę, którą dopiero co wycieńczone ciało przebiegło.
Dumał jak pielgrzym, myślą po tych samych co dawniej chodzący drogach.
Widział przed sobą rżącego konia, widział mur wyszczerbiony; widział dwa cienie uciekające i słyszał krzyk Dyany, który mu się w sercu odbił.
I nie zważając ani na blask i hałas uczty, ani na osoby, z któremi się znajdował, otaczał się własnemi myślami, które chmury sprowadzały na jego czoło i wydawał jęki, które głuszyły śmiech ucztujących.
— Mocno jesteś strudzony, panie wielki łowczy i mógłbyś iść na spoczynek.
— Rada wyborna — rzekł Livarot — a jak jej nie usłuchasz, uśniesz na talerzu...
— Przebacz, Mości książę — odrzekł Monsoreau podnosząc głowę, bardzo jestem strudzony.
— Upij się panie hrabio — rzekł Entraguet — nic tak nie jest pomocnem.
— Prawda — mruczał Monsoreau — pijani o wszystkiem zapominają.
— Jeden jest tylko środek; patrzcie, znowu nalewają.
— Twoje zdrowie, hrabio — mówił Ribeirec wznosząc szklanicę.
Monsoreau musiał się wywzajemnić i spełnił swoję.
— Tak mówił książę pragnący czytać w oczach hrabiego. Tak to lubię.
— Musisz nam hrabio — odezwał się Ribeirac — wyprawić polowanie, znasz bowiem ten kraj.
— Masz wszystko potemu — dodał Livarot.
— A nawet żonę — zakończył Entraguet.
— Tak, tak — powtarzał machinalnie hrabia — mam wszystko po temu, nawet żonę...
— A więc zapolujemy na dzika, — rzekł książę.
— Chętnie, Mości książę.
— Dobrze — powtórzył szlachcic andegaweński — to mi piękna odpowiedź: na miejscu wielkiego łowczego, w takich lasach, jak on posiada, dałbym najmniej dziesięciu dzików.
— A więc jutro polujemy na dzika! — zawołali chórem dworzanie.
— Czy można jutro? — zapytał książę.
— Jestem gotów na usług Waszej książęcej mości — odpowiedział Monsoreau — ale jak Jego książęca mość uważa, jestem strudzony i muszę lasy przejrzeć.
— Wreszcie, pozwólcież mu, chociaż zobaczyć żonę — rzekł książę wesoło; co przekonywało hrabiego, że książę jest jego rywalem.
— Zgoda!... — zawołała młodzież. — Dwadzieścia cztery godzin czasu dajemy panu de Monsoreau.
— Zaręczam, że ich dobrze użyję — odpowiedział hrabia.
— A, teraz — rzekł książę — pozwalam ci hrabio iść na spoczynek. Niech odprowadzą pana de Monsoreau do jego apartamentu.
Pan de Monsoreau ukłonił się i wyszedł, uradowany i wolny od przymusu.
Smutni więcej lubią samotność, niż nawet kochankowie szczęśliwi.


Rozdział XVIII.
Jak Henryk III-ci dowiedział się o ucieczce braciszka i co z tego wynikło.

Skoro wielki łowczy wyszedł z sali jadalnej, uczta poczęła być weselszą.
Posępna powierzchowność pana de Monsoreau, nie mało się przyczyniła do rozlania smutku na wszystkich.
Nawet książę uczuł się wolniejszym od przymusu.
— Livarot — rzekł wesoło — przed przybyciem wielkiego łowczego, zacząłeś nam opowiadać ucieczkę twoję z Paryża.
Livarot zaczął opowiadać.
Lecz że nasz tytuł historyka, daje przywilej wiedzenia wszystkiego lepiej, niżeli to widział dworzanin księcia, położymy w miejsce jego, nasze opowiadanie; być może, że utraci ono nieco kolorytu, lecz zyska na prawdzie, bo Livarot nie mógł wiedzieć dokładnie, co się działo w Luwrze.
Około północy, Henryka III-go obudził niezwyczajny hałas w Luwrze, a wiemy, że gdy spał, spokojność nie powinna była być naruszoną.
Były to klątwy, uderzenia halabard o mur, bieganie po galeryach, narzekania i powtarzania wyrazów:
— Co król na to powie!... co król na to powie!...
Król usiadł na łóżku i spojrzał na Chicota, który po zjedzeniu wieczerzy z królem, usnął w krześle, założywszy nogi.
Krzyk wzrastał.
Król wyskoczył z łóżka cały błyszczący od pomady i wołał.
— Chicot! Chicot!
Chicot otworzył jedno oko, albowiem jako przezorny, lubił sen i niechciał się budzić na próżno.
— A! jakeś mię, Henryczku, niegodziwie przebudził; śniło mi się, że miałeś syna.
— Słuchaj! słuchaj! — rzekł Henryk.
— Czego mam słuchać?... zdaje mi się, że w dzień dosyć niedorzeczności nagadasz, tem bardziej w nocy nie ma co słuchać.
— Czy nie słyszysz — rzekł król wyciągając rękę w kierunku krzyku.
— W rzeczy samej — rzekł Chicot — krzyk słyszę...
— Co król na to powie? co król na to powie! znowu dało się słyszeć.
— Kto wie — mówił Chicot — może twój Narcyz zachorował, albo hugonoci mszczą się na katolikach.
— Chicot, pomóż mi się ubrać.
— Dobrze, ale pierwej pomóż mi wstać.
— Co za nieszczęście! co za nieszczęście! mówiono w przedpokojach.
— To nie żarty — rzekł Chicot.
— Trzeba nam wziąć broń — dodał król.
— Lepiej uczynimy, zrobił uwagę Chicot, skoro wyjdziemy małemi drzwiami i o wszystkiem na własne przekonamy się oczy.
W tej prawie chwili, za radą Chicota król wyszedł tajne mi drzwiami i znalazł się na korytarzu, prowadzącym do apartamentu księcia Andegaweńskiego.
Ztąd ujrzał, ręce wzniesione z rozpaczą do góry i bolesne wyrzekania.
— Teraz zgaduję — rzekł Chicot — pewnie twój więzień się udusił. Muszę ci powiedzieć komplement, że jesteś większym politykiem, aniżeli sądziłem.
— Nieszczęsny!... — zawołał Henryk — to być nie może.
— Tem gorzej — rzekł Chicot.
— Pójdź, pójdź.
Henryk wciągnął Chicota do pokoju księcia.
Okno było otwarte i pełno ciekawych, którzy oglądali drabinkę przywiązaną do balkonu.
Henryk zbladł jak śmierć.
— Mój synku — rzekł Chicot — wcale nie to, co myślałem.
— Uszedł! uszedł!... — wykrzyknął Henryk tak grzmiącym głosem, że wszyscy dworzanie się odwrócili.
Oczy króla ciskały błyskawice, a ręka konwulsyjnie ściskała rękojeść szpady.
Schomberg rwał włosy z głowy, Quelus bil twarz pięściami, a Maugiron głową o mur uderzał z rozpaczy.
Epernon znikł pod pozorem ścigania księcia.
Widok cierpienia ulubieńców, uspokoił króla.
— Daj pokój, daj pokój — rzekł do Maugirona, w pół go ujmując.
— Nie, nie, ja tego nie przeżyję, głowę sobie roztrzaskam.
— Pomóżcie, pomóżcie mi utrzymać tego szaleńca — mówił król.
— Kochanku, przebij się, to będzie śmierć łatwiejsza, żartował Chicot.
— Ciszej oprawco — rzekł Henryk ze łzami w oczach.
Tymczasem, Quelus kaleczył sobie policzki.
— Quelusie, moje dziecię — mówił Henryk — będziesz tak siny iak Schomberg, kiedy go ufarbowano w indygo.
Quelus wstrzymał się.
Schomberg tylko drapał skronie i płakał ze złości.
— Schomberg! Schomberg!... — mówił Henryk — miej rozum.
— Ja oszaleję.
— Ba!... — rzekł Chicot.
— Prawda, to wielkie nieszczęście — mówił Henryk — i dla tego trzeba rozum zachować; tak, to wielkie nieszczęście, bo gotowa wojna domowa. A! kto mi tego figla wypłatał? kto mu dostarczył drabinkę? Na honor, całe miasto każę wywieszać.
Trwoga opanowała obecnych.
— Kto w:nny?.. — zapytał Henryk — kto winny? Dziesięć tysięcy talarów, kto mi powie jego nazwisko; sto tysięcy, kto mi go da żywego, albo umarłego.
— Któż inny, Najjaśniejszy panie, jeżeli nie Andegaweńczycy?
— Prawda — zawołał Henryk. — Andegaweńczycy odpłacą mi za to.
Ponieważ te wyrazy były jak iskra proch zapalająca, straszny nastąpił wybuch wyrzekań i gróźb przeciwko Andegaweńczykom.
— Tak, tak, Andegaweńczycy — mówił Quelus.
— Gdzie oni są? — wołał Schomberg.
— Żywcem ich drzeć w pasy — krzyczał Maugiron.
— Sto szubienic na Andegaweńczyków — zakończył król.
I Chicot nie milczał; wydobył szpadę i machając nią na wszystkie strony, wołał:
— Śmierć Andegaweńczykom! śmierć Andegaweńczykom!
Krzyk ten słyszany był po całem mieście, jak krzyk matek izraelskich, słyszany był po całem Rama.
Tymczasem, Henryk znikł.
Wspomniał o matce i wyśliznąwszy się z pokoju, poszedł do Katarzyny, zaniedbanej od niejakiego czasu, a ona oddana przesadzonemu nabożeństwu, czekała z przebiegłością florencką, na nową sposobność rozwinięcia swojej polityki.
Gdy Henryk wszedł, przechylona na wielkiem krześle, była podobną ze swojemi tłustemi lecz nieco żółtemi policzkami, z oczami błyszczącemi, lecz nieruchomemi, do figury woskowej, zamyślenie wyobrażającej.
Na wiadomość o ucieczce Franciszka, którą przyniósł Henryk, posąg zdał się ocucać nieznacznie, chociaż cała postać tylko się więcej w krzesło wcisnęła i kiwnęła głową.
— Moja matko, ty nie nie mówisz? — rzekł Henryk.
— Cóż mam mówić, mój synu? — odrzekła Katarzyna.
— Alboż ucieczka twojego syna nie zdaje ci się zbrodnią, godną największej kary?
— Mój synu, ta ucieczka, więcej warta jak korona i sam sobie przypomnij, że ci to radziłam.
— Moja matko, znieważają mnie.
Katarzyna wzniosła ramiona.
— Urągają mi.
— Bynajmniej, tylko uciekają.
— Otóż matko, tak bronisz sprawy mojej!
— I cóż chcesz, mój synu?
— Mówią, że uczucia tępieją z wiekiem i.. — wstrzymał się.
— Co mówią? — zapytała Katarzyna ze zwykłą spokojnością.
— Mówią, że mnie nie kochasz jak dawniej.
— Mylisz się — zimno odrzekła Katarzyna, — Henryku, ty jesteś moim najukochańszym synem, ale ten na którego się skarżysz, jest nim także.
— Otóż macierzyńska moralność — zawołał Henryk gniewny — wiemy co to znaczy.
— Powinieneś lepiej wiedzieć niż kto inny, mój synu; bo względem ciebie, moja moralność, zawsze była słabością.
— Żałujesz jej, matko?
— Wiem do czego to wszystko prowadzi i wolę milczeć.
— Żegnam cię pani — rzekł Henryk — wiem co mi czynić przystoi, gdy własna matka nie ma litości nademną; znajdę przyjaciół, którzy mi szczerze poradzą i pomogą.
— Idź, mój synu — spokojnie odrzekła Katarzyna — i niech Bóg oświeci twoich doradzców, bardzo bowiem potrzebują tego.
I pozwoliła odejść synowi.
— Zegnam panią — powtórzył Henryk.
— Żegnam cię, Henryku — odpowiedziała królowa — zaczekaj, jeden wyraz. Nie myślę dawać ci rady, bo tej nie potrzebujesz; ale proś twoich przyjaciół, aby ten wypadek dobrze rozważyli i nie działali porywczo.
— O! tak — rzekł Henryk przywiązując ważność do zdania matki — okoliczność jest ciężka, nieprawda??
— Bardzo ciężka — — odrzekła ze znaczeniem Katarzyna, składając ręce i wznosząc oczy do góry.
— Moja matKo — rzekł Henryk — czy niedomyślasz się ktoby mu ucieczkę ułatwił?
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
— Ja myślę, że to Andegaweńczycy.
Katarzyna uśmiechnęła się z wyrazem, który okazuje wyższość umysłu, zdolnęgo innych pokonać.
— Andegaweńczycy? — powtórzyła.
— Nie sądzisz, moja matko?... przecież wszyscy tak mówią.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Inni mogą tak sądzić — rzekła — ale ty mój synu...
— Mów jaśniej — matko...
— Na co mam mówić?
— Henryku, jam już stara a mój umysł poświęcony jest modlitwie i żalowi za przeszłość.
— Mów, moja matko, słucham cię. O! ty zawsze jesteś naszą duszą.
— Ja mam wyobrażenia zastarzałe i nieufność zwyczajną starym. W swoim czasie, Katarzyna mogła nie źle poradzić; ale dzisiaj, to niepodobna...
— Matko, czy mi odmawiasz twojej pomocy? Czy mi powiesz, czy nie, muszę coś wiedzieć i za godzinę każę Andegaweńczyków wywieszać.
— Wywieszaj! — odrzekła z wyrazem niepodzielania tej myśli.
— Tak, wywieszam, a moi przyjaciele z duszy mi pomogą.
— Niech robią, co chcą! — wyrzekła Katarzyna z ubolewaniem; ale zgubią ciebie i siebie zarazem.
— Jakto?
— Jakto! więc książęta zawsze będą krótkowidzącymi?
I złożyła ręce.
— Kiedy monarchowie mszczą się za zniewagę, wymierzają wtedy sprawiedliwość i wszyscy są, za niemi.
— O! zaślepione dziecię! — mówiła chytra Florentka.
— Dla czego?
— Czy myślisz, że można wyniszczyć takich ludzi jak Bussy, Entraguet, Livarot i Ribeirac, aby nikt nie wiedział dla czego ich krew popłynęła.
— Mniejsza o to.
— I ja powiem to samo, gdy mi ich pokażesz nieżywych. Lecz za nim ich dotkniesz, powstaną, wezmą miecze do dłoni, a za niemi i wielu stronników, bo oni będą musieli bronić siebie, a ciebie jako nieprzyjaciela uważać!
— Gdy się nie zemszczę, wiecznie lękać się będę.
— A ja czy się kiedy trwożyłam?... — mówiła Katarzyna, zmrużając powieki i ściskając zęby.
— Jednak, jeżeli Andegaweńczycy zasługują na karę....
— Tak, jeżeli oni; a jeżeli nie oni?...
— Któż inny przychylny jest mojemu bratu?..
— Kto?.. wszyscy twoi nieprzyjaciele, albo raczej twój nieprzyjaciel.
— Jaki?
— A!.. mój synu, przecież powinieneś znać twojego nieprzyjaciela, bo to Karola, mój i twój zarazom.
— Chcesz mówić, matko, o Henryka Nawarskim?... — Tak, o Henryku.
— Jego nie ma w Paryżu.
— Albo ty wiesz?.. masz oczy i uszy, ale nie widzisz, ani słyszysz. Masz ludzi około siebie, ale on; głusi i ślepi.
— Henryk Nawarski!... — powtórzył Henryk.
— Mój synu, każde nieszczęście, jakie ci się przytrafiło, albo przytrafi, jemu możesz przypisać. Uderz, gdzie on jest, a uderzysz słusznie. O!.. ten człowiek, to miecz Boży zawieszony nad domem Walezyuszów!
— Zatem myślisz matko, że niesłusznie obwiniam Andegaweńczyków?...
— Najniesłuszniej; radzę ci, odwołaj rozkazy i staraj się, aby nie było zapóżno.
I pochwyciwszy syna za rękę, popchnęła go ku drzwiom z nadzwyczajną siłą.
Henryk wybiegł z Luwru, chcąc się z przyjaciółmi połączyć.
Znalazł tylko Chicota, który siedząc na kamieniu, kreślił na piasku figury geometryczne.

Koniec tomu czwartego.


Rozdział I.
Jak królowa matka i Chicot zgodzili się w zdaniu i jak król usłuchał tego zdania.

Henryk widząc zamyślenie Chicota, sądził, że jak drugi Archimedes, nie ruszyłby się z miejsca, chociażby szturmem Paryż brano.
— A!... niegodziwcze — zawołał głosem grzmiącym — oto jak bronisz swojego króla!
— Bronię go, jak mogę i sądzę, że bronię dobrze.
— Dobrze! a! próżniaku.
— Dowiodę tego co mówię.
— Bardzom ciekawy.
— Z łatwością... najprzód, Najjaśniejszy panie, wielką, popełniliśmy niedorzeczność.
— Jaką?
— Czyniąc, cośmy uczynili.
— A!... — westchnął Henryk, napotykając dwa przenikliwe umysły, które niemogły się połączyć, aby dojść do jednego celu.
— Tak — odpowiedział Chicot — twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! a teraz ja sam uważam, że oni nie należeli do niczego; twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! i mogli wzniecić ową wojnę domową, której nie udało się wzniecić Gwizyuszom, choć tak bardzo im potrzebna teraz; gdyby twoi przyjaciele wypłoszyli byli Andegaweńczyków, coby się stało?...
— Alboż rzeczy zaszły tak daleko?
— Nie mogły już chyba zajść dalej.
— Mimo tego, nie rozumiem, co robiłeś siedząc na kamieniu.
— Wykonywałem bardzo pilną robotę.
— Jaką?
— Kreśliłem obraz prowincyj, które brat przeciwko tobie podburzy i liczyłem, wiele ludzi mogą mu dostarczyć.
— Chicot! czyż około siebie mam mieć tylko złowróżbne ptaki?...
— Mój synku, sowa śpiewa w nocy, bo to jej pora. Czas jest posępny i dla tego ja śpiewam jak sowa. Patrzaj!...
— Na co?
— Patrzaj na moję kartę geograficzną. Oto naprzód Anjou, podobne do grzanki, tutaj schronił się twój braciszek, zatem Anjou pierwsze umieściłem. Anjou pod dobrym zarządem i przy pomocy hrabiego Monsoreau i Bussy, może dostarczyć, że nie przesadzę, dziesięć tysięcy pod broń.
— Czy tak?
— Najmniej. Następnie Gujanna, widzisz ją?... oto jest, ta figura podobna do leżącego cielęcia. Gujanna, to siedlisko niechętnych, którą Anglicy nie dawno opuścili. Gujanna może powstać nie przeciw tobie, lecz przeciw Francyi. Na Gujannę można liczyć ośm tysięcy wojska. Na prawo Gujanny, mamy Bearn i Nawarrę, widzisz te dwie prowincye, podobne do małpy siedzącej na słoniu? Prawda, wyniszczono Bearn ale na Nawarrę można liczyć trzy, albo cztery kroć sto tysięcy ludności. Przypuśćmy, że Nawarra ściśniona przez Henryka da pięć procent wojska, to uczyni szesnaście tysięcy. Zliczmy to wszystko a zobaczymy!

Anjou................. 10,000
Gujanna............ 80,00
Bearn i Nawarra 16,000
————————
Razem 34,000

— Czy myślisz — rzekł Henryk — że król Nawarry połączy się z moim bratem?
— Dlaczego nie?
— Czy myślisz, że należał do jego ucieczki?
Chicot wlepił wzrok w Henryka.
— Henryku — rzekł — to myśl nie twoja.
— Dlaczego?
— Bo słuszna...
— Mniejsza o to czyja; odpowiedz na moje pytanie: czy król Nawary wpływał do ucieczki Franciszka?
— Słyszałem jego zwyczajną klątwę: „Ventre saint gris“ przy ulicy Ferronerie, a z tego łatwo dzisiaj wyprowadzić wniosek.
— Słyszałeś klątwę?
— Na honor, słyszałem; dziś sobie dopiero przypominam.
— Więc był w Paryżu?
— Tak sądzę.
— Zkąd wnosisz?
— Z moich oczów.
— Więc widziałeś króla Nawarry?
— Widziałem.
— I nie powiedziałeś mi, że nieprzyjaciel przychodzi mi urągać w mojej stolicy
— Albo się jest szlachcicem, albo nie.
— I cóż z tego?
— Szlachcic nie jest donosicielem.
Henryk zamyślił się.
— A więc — rzekł — Bearn i Aujou, Franciszek i Henryk...
— Nie licząc trzech Gwizyuszów.
— Jakto! więc sądzisz, że są w związku?
— Trzydzieści cztery tysiące ludzi z jednaj strony — mówił Chicot do siebie licząc na palcach, dziesięć tysięcy z Aujou, ośm z Gujanny, szesnaście z Bearn, dwadzieścia pięć pod dowództwem Gwizyusza, to uczyni pięćdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi; odtrąćmy chorych na podagrę, na reumatyzm i inne choroby, to jeszcze ładna sumka zostanie.
— Ależ Henryk Nawarski i Gwizyusz są nieprzyjaciółmi.
— To im nic nie przeszkodzi do połączenia się przeciwko tobie; łatwiej im przyjdzie pokonać siebie samych, gdy ciebie zwyciężą.
— Masz słuszność Chicot i moja matka ma słuszność, trzeba temu wszystkiemu przeszkodzić. Pomóż mi zebrać szwajcarów.
— Tak, szwajcarów, Quelus ich wyprowadził.
— Moję gwardyę...
— Schomberg ją zabrał.
— Moich ludzi służbowych...
— Poszli z Maugironem.
— Jakto!... — zawołał Henryk — bez mojego rozkazu?
— A od jak dawna Henryku dajesz rozkazy? O! gdyby szło o biczowanie, albo o procesyę, to co innego; tam zupełną masz wolność, lecz gdy idzie o rządzenie państwem, albo o wojnę, to cię Schomberg, Quelus, Maugiron, albo Epernon wyręcza.
— To tak?... — zapytał Henryk.
— Pozwól sobie powiedzieć Henryku — rzekł Chicot — że dopiero siódmym, albo ósmym jesteś królem we Francyi.
Henryk przygryzł wargi i tupnął nogą.
— Hm!... — pomruknął Chicot.
— Co tam takiego?... — zapytał król.
— To oni, Henryku; patrzaj, to twoi ludzie.
W istocie, pokazał królowi trzech, albo czterech jeźdźców, za któremi piesi i konni zdążali.
Jeźdzcy wjeżdżali do Luwru nie zważając na dwóch mężczyzn stojących nad fosą.
— Schomberg!... — zawołał król — Schomberg!
— Hola! kto mnie woła?
— Pójdź, pójdź tutaj.
Schomberg poznał głos i przybliżył się.
— A! dla Boga, to król.
— Ja sam, który ciebie szukałem a nie mogąc znaleźć, czekałem niecierpliwie. Coście robili?
— Cośmy robili?... — powtórzył drugi jeździec zbliżając się.
— Ach! pójdź, pójdź Quelus — mówił, król — a drugi raz nie oddalaj się bez mojego pozwolenia.
— Nie ma potrzeby, dodał trzeci, w którym król poznał Maugirona, wszystko skończone.
— Jakto skończone?... — powtórzył król.
— Bogu dzięki!... — rzekł Epernon ukazując się nagle.
— Hosanna!... — wykrzyknął Chicot wznosząc ręce do góry.
— Więc ich pozabijaliście?... — zapytał król, a potem dodał cicho — umarli nie powstają.
— O! gdybyście ich pozabijali — dodał Chicot,
— Ale gdzie tam — odpowiedział Schomberg — pouciekali jak gołąbki; nawet broni zetrzeć z niemi nie było można.
Henryk zbladł.
— Zkimeście się starli?
— Z Antraguetem.
— No, przynajmniej ten dostał po uszach.
— Owszem, zabił lokaja Quelusa.
— Zatem mieli się na baczności?... — zapytał król.
— Zapewne: wszak sam Najjaśniejszy panie krzyczałeś: śmierć Andegaweńczykom! kazałeś poruszać działa, bić we wszystkie dzwony i chcesz żeby ludzie ogłuchli?
— Koniec końcem — rzekł król — wojna domowa się gotuje.
Na te słowa Quelus zadrżał.
— Do dyabła! prawda.
— To szczęście, że się już przekonałeś — rzekł Chicot. Panowie Schomberg i Maugiron jeszcze o tem powątpiewają.
— Będziemy bronili korony i króla — odpowiedział Schomberg.
— Co do tego, mamy Clissona, który mniej mówi a więcej działa, zrobił uwagę Chicot.
— Mój panie Chicot — rzekł Quelus — ty co kota do góry nogami zwykle odwracasz, racz sobie przypomnieć, że przed dwoma godzinami, razem z nami krzyczałeś.
— Ja?
— A nawet wywijałeś szpady wołając: śmierć Andegaweńczykom!
— Ja co innego, ja Jestem błaznom, ale wy ludzie rozumni...
— Zgoda panowie — rzekł Henryk — nie długo wojnę będziemy mieli.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... — zapytał Quelus?
— Żebyś tak lud uspokoił, jakeś go podburzył; żebyś powrócił do Luwru Szwajcarów, gwardyę i domowników i żeby lud uważał całą sprawę, jako dzieło kilku ludzi pijanych.
Ulubieńcy króla rozeszli się odnosząc jego rozkazy oficerom, towarzyszącym im w wyprawie.
Henryk powrócił do matki, która czynna i zachmurzona, wydawała służbie rozkazy.
— Cóż tam nowego? — rzekła.
— Stało się, co powiedziałaś.
— Uciekli?
— Niestety!.. tak.
— A dalej?
— Alboż tego nie dosyć?
— A miasto?
— Miasto jest wzburzone; lecz jestem spokojny, bo trzymam je w ręku.
— A prowincye?
— Prowincye mogą się burzyć.
— I cóż myślisz uczynić?
— Mam jeden sposób.
— Jaki?
— Wydaję rozkazy pułkownikom, zwołuję milicyę, ściągam wojsko i uderzam na Andegaweńczyków.
— A Gwizyusz?..
— Gwzyusz!.. Gwizyusz!.. jeśli potrzeba, każę go uwięzić.
— Tak, jeśli ci się uda.
— Cóż wtedy począć?
Katarzyna skłoniła głowę na piersi i zamyśliła się.
— To co zamierzasz, niepodobne do wykonania, mój synu — rzekła.
— A zatem dzisiaj nie mam natchnienie — zawołał król rozgniewany.
— Bynajmniej... lecz jesteś pomieszany; przyjdź naprzód do siebie, a potem, zobaczymy.
— Więc ty matko, myśl za mnie.
— Widzisz, mój synu, że wydałam rozkazy.
— Jakie?
— Względem wyprawy posła.
— Do kogo?
— Do twojego brata.
— Posła, do tego zdrajcy?... upokarzasz mię matko.
— Teraz być dumnym nie można — odrzekła surowo Katarzyna.
— Posła, który ma żądać pokoju?..
— Niech go okupi, jeśli potrzeba.
— Na co i po co?..
— A!.. mój synu, chociażby dlatego, aby później powiesić tych, którzy uciekli. Czyś nie mówił przed chwilą, że chciałbyś ich posiadać
— Na honor, za każdego z nich dałbym jednę prowincyę.
— Kiedy jest cel, to warto myśleć o środkach — mówiła Katarzyna głosem przenikającym, który w głębi serca Henryka, podniecał nienawiść i zemstę.
— Masz słuszność, matko — rzekł — ale kogóż poślemy?...
— Szukaj między twojemi przyjaciółmi.
— Napróżno; nie mam zdolnego do podobnego poselstwa.
— Powierz je jakiej kobiecie.
— Kobiecie? chybaby tobie, moja matko.
— Mój synu, ja stara, zmęczona, śmierć może znajdę za powrotem, ale tak śpiesznie udam się do Angers, że brat twój nie zdoła nic przedsięwziąć.
— O!... moja matko, moja dobra matko!... — zawołał Henryk z wylaniem, całując ręce Katarzyny — ty jesteś mojem wszystkiem, moją podporą i radą.
— To znaczy, że zawsze jestem królową Francyi — pomruknęła Katarzyna, spoglądając na syna z wyrazem czułości i politowania.


Rozdział II.
Wdzięczność jest przymiotem Saint-Luca.

Nazajutrz tego wieczora, kiedy pan de Monsoreau tak smutną miał minę, że aż mu książę Andegaweński iść spać pozwolił, wstał on bardzo rano i zszedł na pałacowy dziedziniec.
Postanowił przywołać masztalerza, z którym, już wczoraj rozmawiał i o ile się da, wywiedzie o nawyknieniach Rolanda.
Powiodło mu się; wszedł pod obszerną szopę, gdzie czterdzieści pysznych koni posilało się smacznym Andegaweńskim owsem.
Pierwsze jogo spojrzenie padło na Rolanda, który stał na swojem miejscu.
Drugie spojrzenie padło na masztalerza.
Poznał go po skrzyżowanych rękach i po baczności, z jaką patrzył na karmiące się konie.
— Przyjacielu — rzekł hrabia — czy konie księcia są przyzwyczajone same wracać do domu?...
— Bynajmniej, panie hrabio, lecz o którym to koniu chcesz mówić?
— O Rolandzie.
— Prawda; on sam wczoraj powrócił; ale to koń bardzo zmyślny.
— Uważałem, czy mu się to często przytrafia?...
— Bynajmniej; zwyczajnie jeździ na nim książę Andegaweński, który jest wybornym jeźdźcom i którego zrzucić nie łatwo.
— I mnie, mój przyjacielu — rzekł hrabia nieco urażony, posądzeniem, że jeździć nie umie — i mnie Roland nie zrzucił, bo nie ubliżając księciu i ja nie źle jeżdżę. O! nie zrzucił mnie; przywiązałem go tylko do drzewa, a sam udałem się do pewnego domu. Skoro powróciłem, konia nie było, i sądziłem, że go kto albo ukradł, albo zrobił mi figla; otóż dlatego się pytałem, czy ma zwyczaj sam powracać do stajni.
— Wrócił sam, jak to marszałek panu hrabiemu powiedzieć miał honor.
— To szczególniejsza! — rzekł Monsoreau.
Zamyślił się nieco, a potem mówił:
— Czy książę często jeździ na tym koniu?
— Nim przyszły inne, prawie codziennie na nim jeździł.
— A wczoraj, czy książę późno powrócił?
— Na godzinę może przed panem.
— Na jakim jeździł koniu? czy czasem nie na skarogniadym, z białemi pęcinami i gwiazdką na czole?
— Nie, panie; wczoraj książę jeździł na Izolinie, oto na tej...
— A w orszaku księcia, czy nie było kogo, któryby jeździł na opranym przezemnie koniu?
— Nie znam podobnego konia.
— Dobrze — rzekł Monsoreau miarkując swoję niecierpliwość.
— Dziękuję, osiodłaj mi Rolanda.
— Pan hrabia żąda Rolanda?
— Tak jest; może książę niepozwolił go używać?
— I owszem, koniuszy księcia polecił mieć wszystkie konie na pana hrabiego rozkazy.
Trudno się było gniewać na tak uprzejmego księcia.
Pan de Monsoreau dał znak masztalerzowi, aby mu osiodłał Rolanda.
Co zrobiwszy masztalerz, założył trenzlę i przyprowadził konia hrabiemu.
— Słuchaj — rzekł hrabia — i odpowiadaj na to o co cię będę pytał.
— Dobrze.
— Wiele bierzesz na rok?
— Dwadzieścia talarów.
— A czy chcesz zarobić dziesięć razy tyle?
— O! Boże; lecz jakim zarobię sposobem?
— Dowiedz mi się, kto jeździł wczoraj na skarogniadym koniu z białemi pęcinami i gwiazdką na czole.
— To bardzo trudno; tylu panów przyjeżdża do księcia.
— Prawda; ale dwieście talarów warte są pracy.
— Ja też nie uchylam się od tego.
— Dobrze; twoja chęć mi się podoba. Otóż masz zadatku dziesięć, abyś nie myślał, że praca będzie daremną.
— Dziękuję.
— Powiedz księciu, że pojechałem na przejrzenie lasów do polowania.
Zaledwie hrabia skończył te wyrazy, gdy tentent ostrzegł go, że ktoś przybywa.
Odwrócił się.
— To pan de Bussy! — rzekł.
— Dzień dobry, panie de Monsoreau; ty w Angers! jakiż cud?
— A ty panie?... mówiono, żeś chory!
— Byłem — odpowiedział Bussy — nawet mój lekarz zaleca mi dotąd spoczynek. A! pan pojedziesz na Rolandzie, jest to koń, którego sprzedałem księciu i z którego tak jest zadowolony, że co dzień na nim jeździ.
Monsoreau zbladł.
— Tak, rozumiem — rzekł — to jest wyborny koń.
— I pan go na pierwszy rzut oka poznałeś?
— Nie od dzisiaj go znam — odparł hrabia wczoraj na nim jeździłem.
— I dzisiaj masz pan jeszcze ochotę?
— Tak panie hrabio’.
— Za pozwoleniem — rzekł Bussy — miałeś pan przygotować nam polowanie?
— Książę żąda polować na jelenia.
— A mówią, że ich dosyć w tej okolicy.
— Bardzo wiele...
— W którą udasz się pan stronę?
— Ku Meridor.
— Ku Meridor — powtórzył Bussy blednąc pomimowoli.
— Czy pan chcesz mi towarzyszyć? — zapytał Monsoreau.
— Bardzo dziękuję, muszę się położyć, bo mię znowu napada gorączka.
— A to co!... — zawołał głos donośny — pan Bussy wychodzi bez mojego pozwolenia.
— Baudouin — rzekł Bussy — byłem pewny, że mię wyłajesz. Żegnam cię hrabio. A pamiętaj o Rolandzie.
— Bądź spokojny.
Bussy oddalił się, a Monsoreau wskoczył na siodło.
— Co panu jest? — zapytał Baudouin — sądziłem żeś chory, tak blady byłeś.
— Czy wiesz gdzie on jedzie? — zapytał Bussy.
— Nie.
— Do Meridor.
— Czy myślałeś, że minie swój dom?
— Ale co to będzie po wczorajszym wypadku?
— Pani de Monsoreau zaprzeczy.
— Ależ on widział...
— Powiedz mu, że miał mgłę na oczach.
— Dyana nie będzie miała odwagi...
— O! panie Bussy, powinieneś lepiej znać kobiety.
— Remy, mnie bardzo źle.
— Wierzę temu; lecz wracaj pan do siebie bo właśnie przepisałem ci...
— Co takiego?
— Udko pulardy, kawałek szynki i ciasto z rakami.
— Nie mam apetytu.
— Dla tego właśnie, jeść każę.
— Remy! mam przeczucie, że ten gbur zrobi w Meridor awanturę. Powinienem był z nim jechać, skoro mnie zapraszał.
— A to po co?
— Abym Dyanie odwagi dodał.
— Ona sama ją znajdzie, mówiłem i jeszcze raz powtarzam, że nie dobrze, aby pana chodzącym widziano. Dla czego pan bez mojego pozwolenia wyszedłeś?
— Byłem bardzo niespokojny; nie mogłem usiedzieć.
Remy wzniósł ramiona do góry, odprowadził Bussego, zamknął drzwi i posadził go przy stole; w tym czasie, Monsoreau przejeżdża przez bramę miasta.
Hrabia miał swoje w tem przyczyny, że kazał okulbaczyć Rolanda, chciał bowiem przekonać się, czy zwierzę z przyzwyczajenia, czy wypadkiem powiodło go do muru parkowego.
Wyjeżdżając, zarzucił też cugle koniowi na grzywę.
Roland nie zawiódł oczekiwania.
Wyszedłszy z bramy miasta, zwrócił się na lewo, później na prawo, a pan de Monsoreau nie sprzeciwiał się wcale.
Obadwa puścili się ścieżką, a następnie, gajem.
Ponieważ wczoraj, Roland w miarę z bliźnia się de Meridor, powiększał kłusa, a w końca, szedł galopem, w czterdzieści minut Monsoreau był pod murem, w tem samem miejscu co wczoraj.
Tylko że wszystko było milczącem i żadnego wierzchowca nie było widać.
Pan de Monsoreau zsiadł z konia; lecz tym razem, aby nie narażać się na powracanie pieszo, wziął cugle do ręki i zaczął przez mur przełazić.
Za murem, wszystko było spokojne.
Długie aleje ciągnęły się bez końca, a sarenki pasące się na murawach, ożywiały samotność.
Hrabia sądził, że daremnie byłoby czatować na osuby wczoraj widziano, które dziś ostrożniejsze, mogły inne obrać miejsce.
Wsiadł więc na konia i ubitą, ciężką, w kwadrans przybył do kraty zamkowej.
Baron zajęty był wprawianiem psów do pula, podczas tego hrabia przebywał most zwodzony.
Spostrzegłszy zięcia, poszedł naprzeciw niego.
Dyana siedząc pod ogromnym modrzewiem czytała poezye Marota.
Gertruda haftowała przy niej.
Hrabia powitawszy barona, spostrzegł dwie kobiety.
Zsiadł z konia i zbliżył się do nich.
Dyana powstała i grzecznym ukłonem powitała hrabiego.
— Jaka spokojność, albo raczej jaka obłuda! — mówił do siebie hrabia — jakżebym pragnął zakłócić tę spokojną wodę!
Skoro zjawił się lokaj, brama oddał mu cugle i podszedł do Dyany mówiąc:
— Pani, racz mi pozwolić chwilę rozmowy z sobą.
— Najchętniej — odpowiedziała Dyana.
— Czy zaszczycisz swoją obecnością nasz zamek? — zapytał stary baron.
— Tak, panie; przynajmniej do jutra.
Baron oddalił się, aby pod jego okiem przygotowano mieszkanie dla[zięcia.
Monsoreau wskazał Dyanie krzesło, które przed chwilą zajmowała a sam usiadł na miejscu Gertrudy.
— Pani — rzekł — kto wczoraj był z tobą w parku?
Dyana rzuciła szybkie spojrzenie na męża.
— O której godzinie? — rzekła głosem wolnym od wszelkiego wzruszenia.
— O szóstej.
— Z której strony?
— Od strony szpaleru.
— To musiał być kto inny.
— To ty pani, stanowczo — rzekł Monsoreau.
— Zkąd pan wiesz o tem?
Monsoreau nie zdołał znaleźć wyrazu na odpowiedź; wkrótce gniew zastąpił pomieszanie.
— Powiedz mi nazwisko tego mężczyzny.
— Jakiego mężczyzny?
— Który się z tobą przechadzał.
— Nie mogę powiedzieć, bo nie ja się przechadzałam...
— Powtarzam, że ty — odrzekł Monsoreau tupiąc nogą.
— Mylisz się pan — zimno odpowiedziała Dyana.
— Jak śmiesz zaprzeczać, kiedy ja sam widziałem!
— Ty, panie?
— Ja sam. Jak możesz przeczyć, kiedy wiem, że żadnej kobiety nie ma w Meridor?
— Pan jesteś w błędzie, Joanna do Brisac tu bawi.
— Pani de Saint-Luc?
— Tak, pani de Saint-Luc, moja przyjaciółka.
— I pan de Saint-Luc?
— Nie opuszcza żony, jak pan wiesz o tem, ich małżeństwo jest związkiem miłości.
— Ale to nie był pan de Saint-Luc i jego żona, to byłaś ty, bo cię poznałem i jakiś mężczyzna, którego nie znam, ale znać będę, przysiegam ci...
— Upierasz się pan, że to ja byłam?
— Poznałem ciebie po głosie.
— Gdybyś pan mówił rozsądniej, chętniebym cię słuchała; lecz teraz najlepiej uczynię gdy się oddalę.
— Nie pani — odrzekł pan de Monsoreau chwytając Dyanę za rękę — pozostaniesz.
— Panie, oto pan de Saint-Luc; sądzę, że chociaż przy nim się powstrzymasz.
W rzeczy samej, Saint-Luc i jego żona ukazali się w końcu alei, przywołani odgłosem dzwonka, wzywającego na obiad.
Oboje poznali hrabiego i pragnąc Dyanę uwolnić z kłopotu, zbliżyli się; pani de Saint-Luc powitała ukłonem pana de Monsoreau, Saint-Luc podał mu rękę.
Powiedzieli sobie mnóstwo grzeczności, a następnie, wziąwszy rękę Dyany, Saint-Luc dał do zrozumienia hrabiemu, aby podał ramię jego żonie.
Poszli do domu.
W zamku Meridor jadano o dziewiątej, był to zwyczaj z czasów Ludwika XII-go, którego ściśle baron przestrzegał.
Monsoreau przy stole siedział pomiędzy Saint-Lucem a Joanną.
Dyana umieściła się pomiędzy baronem a swoją przyjaciółką.
Rozmowa była ogólną a toczyła się głównie o przybyciu brata królewskiego do Angers i o ruchu, jaki to przybycie sprawiło.
Monsoreau chętniejby mówił o innych przedmiotach, ale biesiadnicy umieli się utrzymać w swej roli.
Wreszcie, Saint-Luc wpadłszy w wyborny humor, żartował dowcipnie, a tym sposobem Dyana mogła milczeć swobodnie.
— Jaki ten Saint-Luc gaduła — mówił hrabia do siebie — doskonale!.. od niego napewno tym, albo owym sposobem, wszystkiego się dowiem.
Pan de Monsoreau nie znał Saint-Luca; pan Saint-Luc był ostrożnym i przebiegłym, a przenikając zamiary hrabiego, dawał znaki Dyanie, które znaczyły:
— Bądź pani spokojną, mam pewien zamiar.
W przyszłym rozdziale dowiemy się o zamiarze Saint-Luca.


Rozdział III.
ZAMIAR SAINT-LUCA.

Po skończonym obiedzie, Monsoreau wziął nowego przyjaciela pod rękę i wyprowadził z zamku.
— Szczęśliwy jestem, żem was tu zastał — rzekł — samotność w Meridor trwożyła mnie...
— Alboż nie masz żony, mój hrabio?... Co do mnie, z podobną towarzyszką, to i pustynia przyjemna...
— Tak, zapewne — odrzekł Monsoreau, przygryzając usta.
— Jednakże...
— Jednakże co?...
— Jednakże bardzo mi przyjemnie, żem cię tu spotkał.
— Panie — odpowiedział Saint-Luc, wykłuwając zęby złotą, szpilka,, bardzo jesteś grzeczny, lecz nie sądzę, aby się można znudzić z piękną żoną, wobec tak pięknej natury.
— Wszak połowę mojego życia w lasach spędziłem?
— Dlatego właśnie, tutaj nudzić się nie powinieneś. Mnie się zdaje, że im więcej przebywa się w lesie, tem więcej go się lubi. Patrzaj jaki piękny park! Ja z boleścią ztąd wyjadę i lękam się chwili, w której to nastąpi.
— Dla czegóż masz wyjeżdżać?
— Człowiek nie jest panem przeznaczenia. Człowiek, to liść upadły z drzewa, którym wiatr pomiata, pędzi go, a on nie wie gdzie się zatrzyma. Ty jesteś bardzo szczęśliwy.
— Kto? ja?
— Ponieważ możesz tu zamieszkać.
— Jednakże niezabawię długo.
— Nie ze wszystkiem temu wierzę.
— O! ja nie zapalam się jak ty do pięknej natury i wcale tego parku nie znajduję zachwycającym.
— Czy tak?... — zapytał Saint-Luc.
— Nie inaczej.
— Dla czego?
— Bo mi się nie bardzo bezpiecznym wydaje.
— Niebezpiecznym? a! rozumiem, z przyczyny odosobnienia.
— Bynajmniej; lecz sądzę, że gości dużo bywa tutaj.
— Gości?... O! wcale nie, na honor.
— Czy doprawdy?
— Wszak ci już powiedziałem.
— I żadnych nie odbieracie odwiedzin?
— Przynajmniej jak ja tu jestem...
— A z owego dworu w Ąngers nikt tu nie bywa?
— Nikt a nikt.
— To niepodobna.
— Jednak tak jest.
— Obmawiasz dwór Andegaweński.
— Bynajmniej, ale żywej duszy tu nie widziłem.
— Zatem mylę się... — Nie inaczej, powróćmy do tego, co mówiłeś, że park jest niepewny. Czy w nim są niedźwiedzie?
— O! nie.
— Wilki?
— Ani wilki.
— Złodzieje?
— Może. Pani de Saint-Luc bardzo ładną mi się zdawała.
— Zapewne.
— Czy często przechadza Się po parku?
— Często; oboje wieś lubiemy; ale na co to pytanie?
— A ty jej towarzyszysz?
— Zawsze. Co cię to obchodzi?
— Chciałem tylko wiedzieć...
— Słucham.
— Mówiono mi...
— Co ci mówiono?
— Nie będziesz się gniewał?
— Ja się nigdy nie gniewam.
— Pomiędzy mężami zwyczajne są zwierzenia; mówią, że jakiegoś mężczyznę widują w parku.,..
— Mężczyznę?
— Tak.
— Który przychodzi do mojej żony?
— O! ja tego nie mówię przecież.
— To byłoby cokolwiek niegrzecznie; ale kto ci to powiadał?
— Cóż ci z tego przyjdzie?
— Powiedz, możemy mówić o tem, jak i o czem innem. Mówisz, że ten mężczyzna przybywa do pani Saint-Luc. Słuchaj, jeśli mam powiedzieć szczerze, to pewnie nie do mojej żony.
— A do kogóż?
— Lękam się, czy nie do Dyany, przyznam się, wolałbym...
— Jakto wołałbyś?
— Zapewne. Wiesz przecie, że nie ma większych samolubów nad mężów. Każdy dla siebie, Bóg dla wszystkich.
— Pięknie.
— Więc sądzisz, że tu ktoś wchodzi?
— Więcej niż sądzę, bo sam widziałem.
— Wdziałeś tutaj?
— Tak.
— Mężczyznę?
— Z panią de Monsoreau.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Gdzie?
— Tam na lewo.
I pan de Monsoreau powiódł Saint-Luca ku szpalerowi, gdzie wczoraj widział dwie osoby.
— Prawda — rzekł Saint-Luc — mur naruszony; muszę o tem uwiadomić barona, aby go kazał naprawić.
— Kogóż masz w podejrzeniu?
— Ja?
— Tak.
— O co?
— O przechodzenie muru, aby się z moją zoną, widywać.
Saint-Luc zdawał się namyślać, a pan de Monsoreau pytał:
— No có?ż
— Ja nic nie wiem; chyba...
— Co?
— Chyba ty sam tędy przełazisz.
— Nie żartuj mój drogi.
— Nie żartuję; w pierwszych dniach mojego ożenienia, tak samo robiłem, dla czegóż nie mógłbyś i ty tak robić?
— Powiedz mi szczerze, ja się niczego nie lękam. Jak mię kochasz, zrób mi tę przysługę.
Saint-Luc podrapał się w ucho.
— Mnie się zdaje, że to ty — rzekł.
— Daj że pokój z żartami, to rzecz nader ważna i mocno mię obchodzi.
— Kiedy sądzisz...
— Mówię ci, żem przekonany.
— To co innego, jak ten człowiek przechodzi?
— Ukradkiem, tajemnie.
— Często.
— Tak sądzę; na murze znać stopy, patrz tylko.
— W samej rzeczy.
— A ty, czy go nigdy niewidziałeś?
— Anim się nawet spodziewał.
— Przekonaj się.
— Mnie się wszystko zdaje, że to ty — powtórzył Saint-Luc.
— Na honor, nie.
— Wierzę ci.
— Pewno?
— Pewno. — A wiec?
Wielki łowczy prawie groźnie spojrzał na Saint-Luca, który wesołością i lekceważeniem go zbywał.
— A! jęknął, aż Saint-Luc głowę wzniósł do góry:
— Jeszcze jednę mam myśl — rzekł potem.
— Jaką?
— Może...
— Co może?...
— Nie...
— Nie?
— Mów.
— Może to książę Andegaweński.
— I ja tak samo myślałem; lecz się przekonałem, że to nie on.
— Ho! ho! książę przebiegły.
— Ale mimo tego, wiem że nie on...
— Skoro nie on, to się już nie domyślam.
— Przecież mieszkasz w zamku i powinienbyś wiedzieć.
— Zaczekaj — rzekł Saint-Luc.
— Aha!...
— Jeszcze mam myśl jednę. Skoro nie ty i nie książę, to pewnie ja.
— Ty?
— Dla czegóźby nie?
— Na co masz przez mur przełazie, kiedy i tak moeższ bywać w parku?
— Wszak wiesz, że mam swoje fantazye — odparł Saint-Luc.
— Na cóżbyś miał uciekać, kiedy ja z muru patrzyłem?
— Miałem moje powody.
— Bardzo źle — rzekł hrabia nie mogąc już gniewu powściągnąć.
— Ja wcale nie przeczę.
— Żartujesz ze mnie — mówił hrabia blednąc — trochę za długo, kwadrans przeszło.
— Mylisz się hrabio — odpowiedział Saint-Luc pokazując zegarek — już dwadzieścia minut.
— Obrażasz mię.
— Alboż ja nie jestem obrażony podobnemi pytaniami?
— A! teraz widzę...
— Co widzisz?
— Że jesteś w porozumieniu ze zdrajcą, którego byłbym zabił, gdybym był znalazł...
— Ale to mój przyjaciel — rzekł Saint-Luc.
— Jeśli tak jest, ciebie zamiast niego zabiję.
— W twoim własnym domu, nawet bez ostrzeżenia!
— Jakto!... jeszcze mam nędznika oszczędzać?
— Panie Monsoreau — rzekł Saint-Luc z powagą, — źle jesteś wychowany. Jakto obcowanie ze zwierzętarni czyni dzikim człowieka!
— Czy nie widzisz, że jestem wściekły?... — wykrzyknął hrabia stając przed Saint-Lucem z założonemi rękami i twarzą, którą wykrzywiała boleść serca.
— Widzę; złość ci nie do twarzy, jesteś straszny panie de Monsoreau.
Hrabia pomimo woli dotknął szpady.
— Ostrożnie — rzekł Saint-Luc — pan mię wyzywasz. Uprzedzam cię, że jestem zupełnie spokojny.
— Tak, wyzywam cię.
— Bądź pan łaskaw przejść na drugą, stronę muru, tym sposobem będziemy na gruncie neutralnym.
— Mniejsza o to! — wykrzyknął hrabia.
— Ale mnie na tem wiele zależy, bo nie chcę zabić cię w twoim domu.
— Najchętniej — rzekł Monsoreau, przełażąc przez wyłom muru.
— Ostrożnie, hrabio — mówił Saint-Luc — kamień słabo siedzi i może wypaść. Ostrożnie, żebyś nie upadł i nie stłukł się.
Saint-Luc się udał za hrabią.
— Prędzej, prędzej — mówił hrabia z lekceważeniem.
— A tem dopiero wybrał się na wieś!... — rzekł Saint-Luc i mur przeskoczył.


Rozdział IV.
Jak pan de Saint-Luc pokazał panu de Monsoreau pchnięcie, którego król go nauczył.

Pan de Monsoreau oczekiwał Saint-Luca ze szpadą w ręku, groźnie wyzywając, jako przeciwnika.
— Czy jesteś? — wołał.
— Źle stanąłeś, przyjacielu; popraw się, tyłem do słońca.
Monsoreau zrobił pół obrotu.
— Tym sposobem, będę widział, co zrobię.
— Nie oszczędzaj mnie — mówił Monsoreau — ja chcę się bić nie na żarty.
— Więc chcesz mnie zabić koniecznie?..
— Czy chcę?... O!... tak... pragnę tego gorąco.
— „Homo proponit, Deus disponit” — odrzekł Saint Luc, dobywając szpadę.
— Mówisz...
— Mówię... patrzaj, będziesz leżał na tych stokrotkach.
— A więc...
— A więc, będziesz na nich leżał.
I stanął obronnie, uśmiechając się.
Monsoreau skrzyżował szpadę i zrobił kilka poruszeń, które Saint-Luc z zimną krwią odparł.
— Panie de Monsoreau — rzekł — zręcznie robisz bronią i każdy inny, oprócz mnie i Bussego, mógłby być pchniętym śmiertelnie.
Monsoreau zbladł, widząc z kim ma do czynienia.
— Dziwisz się może — rzekł Saint-Luc — że wprawnie bronią robię; lecz trzeba ci wiedzieć, że król, który mię bardzo kocha, sam uczył mnie... Pomiędzy wieloma innemi rzeczami, nauczył mię pchnięcia, które ci zaraz pokażę. Być może, polegniesz od niego, zatem dobrze, abyś wiedział od jakiego giniesz razu, a to powinno ci pochlebiać.
— Za nadto jesteś dowcipny, mój panie — mówił de Monsoreau posuwając się dla zadania stanowczego ciosu.
— Każdy robi, co może — odpowiedział Saint-Luc w bok się cofając, A co, czym źle postąpił? Do tej chwili, miałeś pięćdziesiąt pchnięć, teraz dam ci dziewięćdziesiąt dziewięć.
Z siłą i zręcznością, których pan de Monsoreau nie spodziewał się w zniewieściałym młodzieńcu, Saint-Luc zadał pięć pchnięć wielkiemu łowczemu, jakie on silnie odparł; szóste było pomięszane ze świstaniem mieczy i zakończyło się utopieniem szpady Saint-Luca w piersiach hrabiego.
Monsoreau stał jeszcze przez chwilę, lecz jak dąb wyrwany z korzeniem, który czeka tylko lada powiewu wiatru, aby upaść.
— Teraz — rzekł Saint-Luc — nauczyłem cię pchnięcia, będziesz leżał na miejscu, jakie ci wyznaczyłem.
Hrabiemu sił nie stało; rozwarł ręce, oczy mgła mu zakryła, nogi się zachwiały i upadł na stokrotki, które krew zaraz oblała.
Saint-Luc obtarł szpadę spokojnie i patrzył na owe zmiany, jakie ubiegające życie na twarzy piętnuje.
— Zabiłeś mnie!... — rzekł Monsoreau.
— Chciałem tego; lecz teraz, gdy leżysz na ziemi i masz umierać, żałuję tego co uczyniłem. Byłeś przebrzydłe zazdrosnym, ale i mężnym zarazem.
Zaspokojony tą mowa pogrzebową, Sain-tLuc ukląkł przy panu de Monsoreau i mówił:
— Może chcesz objawić twoję wolę ostatnią?... na honor, dopełnię jej... Raniony zwykle miewa pragnienie, może ci przynieść wody?
Monsoreau nie odpowiedział, twarz obrócił ku ziemi i gryzł trawę.
— Biedak!... — rzekł Saint-Luc podnosząc się. O! przyjaźni, jakież z ciebie wymagające bożyszcze!
Monsoreau otworzył oczy, chciał podnieść głowę lecz upadł z przeciągłym jękiem.
— Umarł!... — rzekł Saint-Luc — nie myślmy już o nim. Łatwo to mówić: nie myślmy. Otóż zabiłem człowieka; nie powiedzą zatem, żem czas na wsi zmarnował.
Przebywszy mur, spiesznie skierował się ku zamkowi.
Naprzód spotkał Dyanę, rozmawiającą ze swoją przyjaciółką.
— Dobrze jej będzie w czarnym kolorze — pomyślał Saint-Luc.
I zbliżywszy się do obudwóch — mówił do Dyany:
— Przebacz pani, lecz chciałbym kilka słów z panią de Saint-Luc pomówić.
— Najchętniej — odrzekła pani de Monsoreau — pójdę do ojca, wiem, że jest w bibliotece. Skoro rozmówisz się z mężem, tam cię oczekiwać będę.
— Dobrze moja droga — odpowiedziała Joanna.
Dyana oddaliła się, żegnając ją ręką i uśmiechem.
Małżonkowie pozostali sami.
— Co tam nowego?... — zapytała Joanna — zdajesz się smutnym i pomieszanym.
— Tak — odpowiedział Saint-Luc.
— Cóż się znów przytrafiło?
— Mały wypadek.
— Tobie?... — zapytała Joanna przerażona.
— Nie mnie, ale znajomej mi osobie.
— Której?
— Tej, z którą się przechadzałem.
— Panu de Monsoreau?
— Tak, jemu. Biedny człowiek!
— Cóż mu się stało?
— Sądzę, że umarł.
— Umarł?... — zawołała Joanna ze wzruszeniem — umarł!
— Zapewne.
— Dopiero co głos jego słyszałam...
— Właśnie dlatego umarł, że za wiele gadał.
— Saint-Luc, mój przyjacielu — mówiła młoda kobieta chwytając męża za ręce.
— Co? moja najmilsza?
— Ty coś przedemną ukrywasz.
— Ja?... nic, przysięgam ci; nawet powiem ci, gdzie umarł!
— Gdzie zatem?
— Tam, za murem, w tem samem miejscu, gdzie Bussy konia zostawiał.
— Ty go zabiłeś?
— Chciałaś, aby kto inny? było nas dwóch, ja powracam żywy, łatwy więc wniosek.
— Nieszczęsny!...
— Moja kochanko, on mię wyzywał, dobył nawet szpady.
— To okropne!
— Tegom się spodziewał; za ośm dni świętym go zrobicie.
— Ależ ty nie możesz tutaj pozostać!... — mówiła Joanna — nie możesz pozostać pod dachem człowieka, którego zabiłeś.
— Otóż właśnie dlatego przybiegłem, aby cię prosić o przygotowanie do drogi.
— Czy przynajmniej cię nie zranił?
— Szczęściem zupełnie jestem nie tknięty, nawet jeden cios mnie nie trafił.
— A więc jedziemy.
— Jak można najprędzej, bo lada chwila, jak można przypuszczać, mogą odkryć wypadek.
— Jaki wypadek!... — zawołała Joanna powracając do dawnej myśli, jak to często się zdarza.
— A!... — odrzekł Saint-Luc.
— Otóż — mówiła Joanna — pani de Monsoreau owdowiała!
— Toż samo mówiłem przed chwilą.
— Trzeba ją o tem uwiadomić.
— Bój się Boga, moja Joasiu.
— Powiem jej, a ty tymczasem kaź konie przygotować niby na spacer.
— Wyborna myśl. Więcej ty masz przytomności odemnie, moja przyjaciółko, bo co ja, to głowę tracę?
— Gdzież się udamy?
— Do Paryża.
— Do Paryża! a król?
— Król o wszystkiem zapomniał; od czasu naszego wyjazdu, wiele zaszło wypadków, prócz tego, wojna... więc ze wszelkich względów przy królu być powinienem.
— A więc do Paryża jedziemy?...
— Tak... chciałbym tylko pióra i atramentu.
— Chcesz pisać?... do kogo?...
— Do Bussego. Nie mogę wyjechać, muszę mu powiedzieć dlaczego Anjou opuszczam.
— Wszystko, co potrzeba, znajdziesz w moim pukoju.
Saint-Luc wszedłszy do pokoju żony, drżącą jeszcze ręką skreślił wyrazy następujące:

„Kochany przyjacielu!

Dowiesz się niebawem, jaki wypadek spotkał pana de Monsoreau. W szpalerze, w parku, mieliśmy z sobą rozprawę, poszło o uszkodzenie muru i o przyzwyczajenie konia, aby sam do domu powracał.
W zapale, pan de Monsoreau upadł na stokrotki, tak szkodliwie, że natychmiast ducha wyzionął.

Twój dozgonny przyjaciel
Saint-Luc.”

„P. S. Ponieważ ten wypadek może ci się zdawać nieprawdopodobnym, muszę dodać, że w owej chwili, obadwaj mieliśmy szpady w ręku.
„Wyjeżdżam natychmiast do Paryża, potem bowiem co zaszło, Anjou nie bardzo mi się bezpiecznem wydaje.
W dziesięć minut potem, służący barona pojechał do Angers z listem do Bussego, a państwo Saint-Luc wyjechali do Paryża, zostawiwszy Dyanę opłakującą smutny wypadek.


Rozdział V.
Królowa wjeżdża do Angers bez przepychu.

W tej samej chwili, kiedy Monsoreau został przeszyty żelazem Saint-Luca, huk trąb rozlegał się przy bramach Angers, zamkniętych, jak wiemy, z największem staraniem.
Straże wzniosły sztandar i podobną odpowiedziały symfonią.
Katarzyna de Medicis z niepozorną świtą wjeżdżała do Angers.
Doniesiono o tem Bussemu, który zerwał się z łóżka i pobiegł do księcia.
Chociaż dźwięki trąb królewskich były bardzo piękne, nie miały przecież tej siły, aby od nieb, jak pod Jerycho, mury się rozpadały.
Katarzyna wychyliła się z kolasy, chcąc by jej widok większe, niż odgłos trąb, zrobił wrażenie.
Żołnierze Andegaweńscy poznali ją, powitali z szacunkiem, lecz bramy pozostawili zamknięte.
Wysiała przodem dworzanina swojego.
Przyjęto go uprzejmie.
Lecz gdy przyszło do otworzenia bram miasta, odpowiedziano, że czas wojenny wymaga przestrzegania ścisłych formalności.
Dworzanin powrócił smutny.
A Katarzyna z goryczą wyrzekła owe słowa, które później Ludwik XIV-ty złagodził:
— Będę czekała.
Dworzanie drżeli przy jej boku.
Nakoniec, Bussy, który silił się na wymowę do księcia, wziął wszystko na swoję odpowiedzialność.
Kazał osiodłać konia, wziął pięciu dworzan, najbardziej nielubionych przez Katarzynę, stanął na ich czele i wyjechał na przeciw Jej królewskiej mości.
Katarzyna znużyła się nie oczekiwaniem, lecz myślą zemsty nad temi, którzy z nią tak lekceważąco postępowali.
Przypomniała sobie powieść arabską, w której mówią, że geniusz uwięziony w naczyniu miedzianem, przyrzekał zbogacić tego, ktoby go uwolnił; następnie, znudzony czekaniem, zaprzysięgał śmierć temu, ktokolwiekby podniósł wieko naczynia.
I Katarzyna była taką.
Najprzód zamierzała odpłacić grzecznością, ktokolwiekby wyszedł na przeciw niej.
Następnie, zamierzała wywrzeć gniew cały na tego, kto się pierwszy pojawi.
Bussy ukazał się przy bramie i spojrzał niepewnym wzrokiem.
— Kto idzie? — zawołał.
Katarzyna spodziewała się oznak uszanowania a dworzanie patrzyli jej w oczy.
— Idźcie — rzekła — do bramy, odpowiedzcie na pytanie.
Jeden dworzanin oddalił się.
— Królowa-matka — powiedział — chce odwiedzić miasto Angen.
— Bardzo dobrze — odparł Bussy — racz pan zwrócić się na lewo, osmdziesiąt ztąd kroków, napotkasz tam bramę boczną.
— Boczną bramę — powtórzył dworzanin. — Boczna brama dla królowej?
Bussy zdawał się nie słyszeć;.
Z przyjaciółmi, którzy się serdecznie śmieli, skierował się ku miejscu, w którem według danych instrukcyj, miała wysiąść królowa-matka.
— Czy Wasza królewska mość słyszałaś? — pytał dworzanin — boczna brama!
— Słyszałam; wejdźmy, którędy można.
Błyskawica spojrzenia olśniła niezręcznego, który dał poznać jej upokorzenie.
Orszak zwrócił się na lewo, tam bramę otworzono.
Bussy pieszo, ze szpadą dobytą, postąpił i ukłonił się Katarzynie.
Obok niego, liczne pióra zmiatały ziemię.
— Witamy — rzekł — Waszą królewską mość w Angers.
Przy nim stały bębny, które milczały i hallabardy, które się nie zniżyły.
Królowa wysiadła z kolaski i podawszy rękę swojemu dworzaninowi, postępowała ku bramie, odpowiedziawszy wprzódy:
— Dziękuję, panie Bussy.
Było to zakończenie licznych uwag, jakie w głowie robiła.
Szła z głową wzniesioną, aż Bussy zwrócił jej uwagę.
— Ostrożnie, Najjaśniejsza pani, brama jest bardzo niska.
— A więc cóż począć? trzeba się zniżyć. Pierwszy raz w ten sposób wjeżdżam do miasta.
Te wyrazy, wymówione ze znaczeniem, dały wiele do myślenia obecnym, nawet Bussy pokręcił wąsa i spojrzał na stronę.
— Nie spodziewałeś się tego — rzekł mu Livarot do ucha.
— Daj pokoi — odrzekł Bussy.
Przeprowadzono kolaskę przez bramę i królowa wsiadła w nią znowu.
Bussy i jego przyjaciele wsiedli na konie i jechali obok kolaski.
— Gdzie mój syn! — rzekła nagle Katarzyna — nie widzę księcia Andegaweńskiego?
Wyrazy, które chciała powściągnąć, wymknęły się pełne gniewu.
Nieobecność Franciszka była nadmiarem uchybienia.
— Książę jest chory — rzekł Bussy — i dla tego nie może mieć zaszczytu przyjęcia Waszej królewskiej mości.
Tu Katarzyna największą okazała obłudę.
— Chory! — zawołała — moje biedne dziecię. Panowie, spieszmy się; trzeba czuwać nad chorym.
— Spieszmy jak można — odrzekł Bussy pragnąc poznać, czy w tej kobiecie jest serce matki.
— Czy wie, że jestem tutaj? — mówiła Katarzyna po chwili, której użyła na przejrzenie dworzan.
— Nie, Najjaśniejsza pani.
Katarzyna przygryzła usta.
— Musi być bardzo cierpiący — mówiła tonem politowania.
— Okropnie — odrzekł Bussy — książę podlega nagłym napadom choroby.
— To jest nagła choroba, panie Bussy?
— Tak, Najjaśniejsza pani.
Przybyli do pałacu.
Tłum obstąpił kolaskę.
Bussy pierwszy wpadł na schody i przybiegł do księcia.
— Baczność!... oto już jest.
— Czy zła?
— Nadzwyczaj.
— Narzeka?
— Jeszcze gorzej, bo się uśmiecha.
— A co lud mówi?
— Patrzy na nią z niemą trwogą, on jej nie zna, ale ją przenika.
— A ona?
— Ona mu przesyła całusy i gryzie paznogcie.
— Do dyabła!
— Właśnie to samo, Mości książę, myślałem.
— Musi my napad wytrzymać, nieprawdaż?
— Nieinaczej; żądaj dziesięć za sto, ona ci da tylko pięć.
— Jakto, więc mnie sądzisz tak słabym?...
— Dla czego Monsoreau nie powrócił?
— Musi być w Meridor. Obejdzie się bez niego.
— Jej królewska mość królowa-matka przybywa! — wołał odźwierny.
Katarzyna blada, czarno ubrana, ukazała się na progu.
Książę Andegaweński niby chciał się podnieść, lecz Katarzyna ze zwinnością, jakiej po wieku jej spodziewać się nie było można, rzuciła się w objęcia syna i okryła go pocałunkami.
— Udusi go! — pomyślał Bussy.
Nie dosyć, rozpłakała się.
— Niewierzmy jej — rzekł cicho Entraguet do pana Ribeirac; za każdą łzę krwią każę zapłacić.
Katarzyna skończywszy czułe uściśnienia, usiadła w nogach łóżka; Bussy dał znak i obecni oddalili się; sam zaś oparł się o poręcz łóżka i czekał cierpliwie.
— Panie Bussy, bądź tak dobry i zajmij się ludźmi mojemi — odezwała się nagle — po moim synu, ty tutaj jesteś mi najmilszym.
Nie było się co wahać.
— To mię ujęła! — pomyślał Bussy.
— Najjaśniejsza pani — odrzekł — najmilej mi wykonać jej rozkazy.
— Poczekaj — mruknął — nie znasz tu tak dobrze drzwi jak w Luwrze i nie będziesz wiedziała, którędy powrócę.
Wyszedł żadnego znaku nie dawszy księciu.
Katarzyna odgadywała jego myśli i nie spuszczała z oczów.
Naprzód chciała odgadnąć, czy syn istotnie był chorym, lub udawał chorego.
To miało być głównem jej zadaniem.
Lecz Franciszek, godny syn swej matki, cudownie, grał rolę swoję.
Ona płukała, on miał gorączkę.
Katarzyna sądziła go chorym i tem większy wpływ na umysł osłabiony cierpieniem ciała wywrzeć zamierzyła.
Obsypywała księcia pieszczotami, całowała go i płakała, aż on sam się dziwił.
— Mój synu — rzekła — czy w bardzo wielkiem byłeś niebezpieczeństwie?
— Uciekając z Luwru, moja matko?
— Nie; ale po ucieczce.
— Jakto?
— Ci, którzy ci pomagali w ucieczce...
— I cóż?...
— Byli, twojemi nieprzyjaciółmi.
— Ona nic nie wie — pomyślał książę.
— Król Nawarry, wieczna plaga naszego rodu...
— Ha! — pomyślał Franciszek — ona wie wszystko.
— Czy uwierzysz, on się chełpi z tego i myśli ciągnąć korzyści.
— To niepodobna, jesteś w błędzie, moja matko.
— Dla czego?
— Bo on nie należał do mojej ucieczki, a choćby i należał, jestem jeszcze cały. Dwa lata już nie widziałem króla Nawarry.
— Nie o tem mówiłam ci niebezpieczeństwie mój synu — odrzekła Katarzyna, widząc ze jej raz nie trafił celu.
— O jakiemże innem, moja matko?... — zagadnął Franciszek, patrząc na obicie alkowy, które się poruszało.
Katarzyna zbliżyła się do Franciszka i głosem strasznym rzekła:
— A gniew króla, który ci zagraża?
— Jest to niebezpieczeństwo takie, jak i inne; król gniewny, a jam wolny pomimo to...
— Czy tak sądzisz?... — zagadnęła matka tonem zdolnym strwożyć najodważniejszego.
Obicie zachwiało się.
— Jestem pewny siebie — odpowiedział książę — to taką jest prawdą, jak to, żeś tutaj przybyła.
— Jakto? — zapytała Katarzyna, zmieszana spokojnością księcia.
— Tak — mówił znowu, spojrzawszy na obicie — wiem o tem, że przywiozłaś mi jego groźby, aleś sama, matko, przybyła jako zakładnik.
Katarzyna podniosła głowę.
— Jako zakładnik!...
— Święta i nietykalna — odparł Franciszek, uśmiechając się i całując rękę matki.
Katarzyna opuściła ręce i nie wiedziała, że Bussy ukryty trzyma ją w szachu i księciu dodaje odwagi
— Mój synu — rzekła po chwili — ja ci pokój przynoszę, posłuchaj mię tylko.
— Najchętniej, moja matko — odparł z uszanowaniem Franciszek — sądzę, że się zaczynamy rozumieć.


Rozdział VI.
Z małych przyczyn wielkie skutki.

Katarzyna w pierwszej części rozmowy widoczny poniosła porażkę.
Nie przewidywała podobnego rodzaju poniżenia i tak mało była do niego przyzwyczajoną, że sama sobie nie dowierzała, gdy nagle mały wypadek zmienił postać rzeczy.
Widziano wygrywane bitwy już w trzech czwartych częściach przegrane, tylko przez zmianę wiatru i nawzajem.
Marengo i Waterloo są tego dowodem.
Ziarno piasku tamuje bieg największych machin.
Bussy, jakeśmy go widzieli, stał w tajemnem przejściu dotykającem alkowy księcia Andegaweńskiego, a stał tak, że go tylko książę mógł widzieć.
Ilekroć uważał co niebezpiecznego dla swojej sprawy, wytykał głowę.
Interesem jego była, jak pojmujemy, wojna; potrzeba było utrzymać się w Anjou, dopóki Monsoreau tam będzie, czuwać nad mężem i odwiedzać żonę.
Ta nadzwyczaj prosta polityka do najwyższego stopnia wikłała politykę Francyi; z małej chmury, wielki deszcz.
Otóż dlaczego, oczami, twarzą, giestami Bussy popychał pana do zaciętości; książę lękając się Bussego, na wszystko zezwalał i widzieliśmy jak był zaciętym.
Katarzyna była więc pobita na wszystkich punktach i myślała tylko o odwrocie, gdy mały wypadek, tak niespodziewany jak upór księcia Andegaweńskiego, przyszedł jej na odsiecz.
Nagle, bo wczasie najważniejszego nalegania Katarzyny i oporu księcia, Bussy uczuł jak go ktoś ciągnie za rękaw.
Ciekawy rozmowy, dotknął ręki ciągnącego, dalej jego ramienia.
Ciągnącym był Remy.
Bussy chciał mówić, lecz Remy położył palec na ustach i wyciągnął swojego pana do sąsiedniego pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytał hrabia niecierpliwie, dla czego przeszkadzasz mi w tak ważnej chwili?
— List — rzekł cicho Remy.
— Niech go dyabli wezmą! dla jednego listu przerwałeś mi sprawę, od której moje szczęście zawisło.
Remy nie obraził się tą niegrzecznością.
— Jest list — powtórzył.
— Wiem o tem; ale zkąd?
— Z Meridor.
— Z Meridor! dziękuję ci, dziękuję Remy.
— Zatem dobrze zrobiłem.
— A kiedyż ty co źle czynisz? gdzież on jest?
— Ja myślałem, że ważne jest jakieś poselstwo, bo list samemu panu hrabiemu ma być doręczony.
— Dobrze, przyprowadź posłańca.
Remy otworzył drzwi i zawołał masztalerza.
— Oto panie Bussy — rzekł, pokazując go hrabiemu.
— Dawaj, jestem tym, o którego pytasz.
I włożył mu pół pistola w rękę.
— Znam pana dobrze — odrzekł masztalerz oddając list.
— Czy ona ci go oddała? — Nie, to on.
— Kto on?... — z żywością zapytał Bussy, patrząc na adres.
— Pan de Saint-Luc.
— A! a! Bussy zbladł, bo ten wyraz „on”, przedstawił mu pana de Monsoreau, który zawsze nieprzyjemne na nim czynił wrażenie, nawet na samo wspomnienie.
Bussy odwrócił się, aby przeczytać odebrane pismo i ukryć wzruszenie, którego każdy powinien unikać ilekroć odbiera ważne listy, a nie jest Cezarem Borgia, Machievellem, albo Katarzyną de Medicis.
Bussy słusznie się odwrócił, bo zaledwie oczyma list przebiegł, krew uderzyła mu do głowy i zaćmiła oczy, tak, zez bladego zaczerwienił się i czując, że się na nogach utrzymać nie zdoła, oparł się na krześle.
— Idź precz!... — rzekł Remy do masztalerza pomieszanego na widok skutku, jaki list sprawił.
Remy popchnął go, aby wychodził.
Masztalerz nie ociągał się, bo sądził, że przykrą przyniósł wiadomość i lękał się, aby mu nie odebrano pół pistola.
Remy powrócił do hrabiego i trącając go po ramieniu — odezwał się:
— Panie, powiedz mi co tam takiego, albo na Eskulapa, krew z rąk i nóg ci puszczę.
Bussy podniósł się, nie był już czerwony, ale pomieszany.
— Patrzaj — rzekł — co Saint-Luc dla mnie uczynił.
I podał list Remyemu.
Remy chciwie go przeczytał.
— Wybornie!... — zawołał — wszystko idzie jak najlepiej, pan Saint-Luc jest zuch prawdziwy. Niech żyją dowcipni, co umieją dusze do czyśćca wyprawiać!
— To nie do uwierzenia!... — mówił Bussy.
— Zapewne; ale tak jest. Pańskie położenie zupełnie się zmieniło. Za dziewięć miesięcy, hrabina de Bussy będzie moją pacyentką. Na honor, tak dobrze znam moję sztukę, jak Ambroży Paré.
— Zapewne — odrzekł Bassy — ona będzie moją żoną.
— Tak mi się zdaje, ze teraz nie ma nic trudnego, tem pewniej, że więcej panu jak mężowi sprzyjała.
— Monsoreau nie żyje!
— Nie żyje, tak doniesiono.
— Remy zdaje mi się, żem we śnie. Jakto, nie będę już widział owego straszydła, zawsze gotowego stanąć pomiędzy mną a szczęściem?... Remy, myśmy w błędzie chyba.
— Bynajmniej, odczytaj pan; upadł na stokrotki i to tak, że więcej nie powstał. Ktoby się spodziewał, że stokrotki są tak niebezpieczne!...
— Kiedy tak — mówił Bessy — Dyana nie może pozostać w Meridor, przynajmniej ja tego nie chcę, potrzeba miejsca. w któremby zapomniała o wszystkiem.
— Na to Paryż najlepszy — rzekł Haudoin — w Paryżu snadnie się zapomina.
— Masz słuszność; zajmie swój mały domek przy ulicy Tournelles i dziesięć miesięcy czasu wdowiego, przepędziemy w ukryciu tak szczęśliwi, że wesele zdawać się nam będzie tylko dopełnię niem pragnień naszego serca.
— Prawda — odrzekł Remy — ale aby się udać do Paryża...
— Cóż takiego?
— Potrzeba nam...
— Czego?
— Pokoju w Anjou.
— Prawda — zawołał Bussy — prawda. O! mój Bożo! ileż czasu darmo straciłem!
— Zapewne chcesz pan pędzić do Meridor?
— Bynajmniej; lecz ciebie posłać. Ja ważne mam tutaj zatrudnienie; ja ztąd oderwać się nie mogę.
— Jakże mogę ja widzieć? czy mam się udać do zamku?
— Nie, idź naprzód w szpaler, być może, że na mnie czekając, będzie się przechadzała; jeżeli zaś nie zastaniesz jej, idź do zamku.
— Cóż jej powiem?
— Żem oszalał.
I uścisnąwszy rękę młodego człowieka, na którego mógł liczyć jak na siebie samego, pobiegł dawniejsze zająć stanowisko.
Katarzyna w nieobecności Bussego chciała odzyskać wszystko co straciła.
— Mój synu — mówiła — zdaje mi się, że matka zawsze zrozumie się z dziecięciem.
— Widzisz jednakże matko — odpowiedział książę Andegaweński — że nie zawsze się tak dzieje.
— Zawsze, ilekroć matka chce.
— Chyba, kiedy synowie chcą — odparł książę, zadowolony swoją dumą, szukający wzroku Bussego, aby go spojrzeniami pochwalił.
— Ale ja chcę!... — zawołała Katarzyna — rozumiesz, Franciszku? ja chcę!...
Ton głosu był w sprzeczności ze słowami, bo wyrazy były rozkazujące, a ton mowy proszący.
— Chcesz tego matko?... — odparł książę z uśmiechem.
— Tak — odrzekła Katarzyna — wszystko dla tego poświęcę.
— Co u licha!
— Tak moje drogie dziecię; mów, czego żądasz, powiedz, rozkaż.
— A moja matko — mówił Franciszek pomieszany tak nagłem zwycięztwem, które mu nie pozwalało zachować mocy duszy.
— Słuchaj, mój synu — mówiła Katarzyna głosem pieszczotliwym; ty nie pragniesz krwią zalać królestwa, wszak prawda? Niepodobna! bo ty nie jesteś, ani złym francuzem, ani złym bratem.
— Brat znieważył mnie i nic mu winien nie jestem; nic mu nie winienem jako bratu i jako królowa.
— Ale na mnie nie możesz się skarżyć Franciszku?
— O!... pani — mówił książę — i tyś mię opuściła.
— A więc chcesz mojej śmierci?.. — rzekła Katarzyna ponuro. — A więc umrę, jak matka, patrząca na niezgodę dzieci.
Zbyteczna mówić, ze Katarzyna zupełnie nie pragnęła śmierci.
— O! nie mów tego, moja matko, bo mi serce rozdzierasz!... — zawołał Franciszek, zupełnie obojętny w sercu.
Katarzyna zalała się łzami.
Książę wziął ją za rękę i starał się uspokoić, spoglądając niespokojnie w bok alkowy.
— A więc czego żądasz?.. — rzekła — wymień twoje żądania, abyśmy wiedzieli czego się trzymać.
— Ty raczej matko, powiedz czego żądasz?.. słucham cię.
— Żądam, abyś powrócił do Paryża, moje dziecię; żądam, abyś przybył na dwór twojego brata, który cię przyjmie z otwartemi rękami.
— A! rozumiem, to nie on rozwiera dla mnie ręce, ale Bastylia bramy swoje.
— O! nie, nie, na moję duszę, na rany Chrystusa Pana — Katarzyna się przeżegnała — Henryk tak cię przyjmie, jakbyś był królem, a on tylko księciem.
Książę uparcie patrzył na alkowę.
— Zezwól — mówiła Katarzyna — zezwól, mój synu; czy chcesz większych apanażów?... powiedz, czy chcesz przybocznej straży?...
— Henryk dał mi straż honorową, bo nawet ze swoich kochanków złożoną.
— O!... bynajmniej; ty sam sobie straże wybierzesz, możesz mieć dowódzcę, a nawet nim mianować Bussego.
Książę zachwiany ostatnią ofiarą, spojrzał ku alkowie, lękając się, aby nie ujrzał gniewnego oka Bussego i białych jego zgrzytających zębów. Lecz jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał Bussego śmiejącym się, wesołym i głową zatwierdzającym wszystko.
— Co to znaczy? — zapytał siebie — Bussy chce pokoju, chce zostać dowódzcą mojej straży?...
— Kiedy tak — rzekł głośno — więc mam na wszystko przystać?
— Tak, tak, tak — potwierdził Bussy skinieniem głowy.
— A więc — mówił książę — potrzeba opuścić Anjou i udać się do Paryża?
— Tak, tak, tak — odpowiadał Bussy znakami.
— Zapewne, moje dziecię — mówiła Katarzyna — czy to tak trudno do Paryża powracać?
— Na honor — myślał książę — ja tego nie pojmuję. Dawniej, ułożyliśmy się odrzucać wszelkie warunki, a teraz on mi sam radzi zawarcie pokoju.
— I cóż ty na to, Franciszku?.. — zapytała Katarzyna.
— Namyślę się, moja matko — odpowiedział książę, pragnący się z Bussym rozmówić.
— Poddaje się — pomyślała Katarzyna. — Wygrałam bitwę.
— Jakkolwiek bądź — mruczał książę — Bussy może ma słuszność.
Katarzyna czule uściskała syna i odeszła.


Rozdział VII.
Jak pan de Monsoreau otworzył i zamknął oczy, co dowodzi, że nie umarł.

Dobry przyjaciel przyjemny jest rzeczą, tem przyjemniejszą, iż rzadką na ś wiecie.
Remy sam to przyznawał, pędząc na najlepszym koniu ze stajni księcia.
Byłby wziął Rolanda, lecz ze względu, że Monsoreau na nim jeździł, wybrał innego.
— Bardzo kocham pana de Bussy — mówił do siebie Haudouin, ale i on mnie kocha nawzajem. Otóż dzisiaj jestem wesoły, bośmy obadwa szczęśliwi.
Następnie dodał oddychając całemi piersiami.
— Wprawdzie, moje serce nie bardzo obszerne, Zastanówmy się, jaki komplement powiedzieć pani de Monsoreau. Jeżeli smutna, powitać ją trzeba ukłonem, rękę położywszy na sercu; jeśli wesoła, podsunąć się posuwistym, albo polonezowym krokiem. Co zaś do pana de Saint-Luc, jeśli jest jeszcze w zamku, o czem bardzo wątpię, krzyknę mu vivat i po łacinie złożę powitanie. O! nie jest smutny, to pewna. Otóż się zbliżam do zamku.
Koń wziąwszy się na lewo, potem na prawo, ścieżką przez szpaler, zbliżał się ku murowi parku.
— A śliczne stokrotki! — mówił Remy — to mi przypomina wielkiego łowczego; te na które upadł, nie mogą być od tych piękniejsze. Biedaczek!
Remy co raz zbliżał się do muru.
Nagle koń jego zatrzymał się i parsknął.
Remy nie spodziewając się tego i będąc zamyślonym o mało nie przeskoczył przez łeb Mitrydatesa.
Romy jeździec nieustraszony, dał koniowi ostrogę; Mitridates nie mszył z miejsca, zapewne to nazwisko z przyczyny swojego uporu otrzymał.
Zdziwiony Remy spuścił oczy ku ziemi, szukając przeszkody, i wstrzymując konia; lecz nic nie ujrzał oprócz śladów krwi, różowo farbujących murawę — Aha! — rzekł — to tu zapewne pan de Saint-Luc przebił pana de Monsoreau.
I spojrzał dokoła uważnie.
O dziesięć kroków, pod drzewem, ujrzał dwie wyciągnięte nogi i ciało bardziej jeszcze wyciągnięte.
— Aha! Monsoreau! — zawołał Remy. — „Hic obiit Nemrod.” Jeżeli wdowa, tak go zostawiła na pastwę wronom i krukom, to dobra nasza, można witać ją w skokach i piruetach.
Remy zsiadłszy z konia, postąpił kilka kroków w kierunku ciała.
— To śmieszne! zginął i zginął na prawdę, ale cóż to za ścieżka krwi? zapewne się tu przyczołgał, albo ten dobry Saint-Luc oparł go o mur, aby mu krew nie biła do głowy. Na honor, nie żyje.
I Remy dotknął się ciała wielkiego łowczego.
Nagle cofnął się rozwarłszy gębę.
Oczy, które wielki łowczy miał otwarte, przymknęły się a bladość twarzy, większa niż przed chwilą, na nowo się roztoczyła...
Remy zbladł jak pan de Monsoreau, lecz ponieważ był doktorem, tem samem materyalistą, zatem w nos się podrapał.
— „Credere portentis mediocre” mruknął — skoro zamknął oczy, to żyje.
Ponieważ mimo materyalizmu, położenie nie było przyjemne i ponieważ nogi się pod nim chwiały, usiadł pod drzewem, wprost trupa.
— Nie wiem, gdzie to czytałem — rzekł — iż po śmierci, objawia się stan, który jest dowodem rozkładu materyi. Co u dyabla! czy i po śmierci straszyć nas chce ten upiór? Tak, na honor, nietylko oczy zamknął, alei zbladł bardziej. „Color albus chroma chloron” jak mówi Gallen: „color albus”, tak samo mówi Cycero, który był znakomitym mówcą. Najlepszy środek dowiedzenia się, czy żyje, wbić mu w brzuch z łokieć szpady.
Właśnie Remy chciał uczynić tę miłosierną przysługę, nawet brał miecz do ręki, gdy oczy pana de Monsoreau otworzyły się na nowo.
Wypadek ten sprawił skutek przeciwny pierwszemu.
Remy wyprostował się nagle i pot mu z czoła popłynął.
Tym razem, oczy pozostały otwarte.
— Żyje! — pomruknął.
— Piękne położę nie! co tu u dyabła robić...
Jedna myśl przyszła do głowy młodemu człowiekowi.
— Żyje — rzekł — lecz gdybym go zabił, umrze z pewnością.
Spojrzał na pana de Monsoreau, który patrzył oczyma, tak wyłupionemi, jakby chciał myśli jego wyczytać.
— Precz przebrzydła myśli! — rzekł Remy.
— Na Boga, zabiłbym go, gdyby stał z bronią w ręku. Lecz tak jak teraz, zabić go, nie tylko byłoby zbrodnią, ale i hańbą.
— Ratunku! ratunku! — zawołał Monsoreau — ratunku, umieram.
— Na Boga! położenie jest przykre — mówił Remy. — Jestem lekarzem i powinienem cierpiącemu nieść pomoc. — Prawda, Monsoreau jest brzydki i wcale dla mnie nie miły ale zawsze jest to „genus homo”. Zapomnijmy, że jestem Haudouin, że jestem przyjacielem Bussego, a wypełnijmy powinność naszę.
— Ratunku! — powtórzył raniony.
— Oto jestem — rzekł Remy.
— Idź po księdza i po lekarza.
— Lekarz jest i może ksiądz nie będzie potrzebny.
— Haudouin! — zawołał Monsoreau poznając lekarza — jakiż traf?
Jak widziemy, pan de Monsoreau chociaż konający, zachował swój charakter, to jest: niedowierzał.
Remy pojął całe znaczenie tego zapytania.
Nie była to droga publiczna, a kto nią jeździł, musiał mieć osobisty interes, pytanie więc było naturalne.
— Jakim sposobem tu jesteś?... — zapyta! Monsoreau, któremu nieufność i podejrzenie sił dodawały.
— Przez Boga!.. — odrzekł Haudoin — napotkałem pana de Saint-Luc.
— A! morderca! — mówił Monsoreau.
— Powiedział mi: Biegnij do szpaleru, a znajdziesz umierającego.
— Umierającego!... — powtórzył Monsoreau.
— Tego nie można mu mieć za złe, przyszedłem więc...
— A teraz powiedz mi, ale szczerze, czy jestem śmiertelnie raniony?...
— O małe pan pytasz rzeczy. Jednakże zobaczę.
Powiedzieliśmy, że sumienie pokonało przychylność przyjacielską.
Remy zbliżył się do ranionego i z wszelką potrzebną ostrożnością odwinął płaszcz, odsłonił suknię i koszulę.
Szpada przeszła poniżej piersi, pomiędzy szóstem a siódmem żebrem.
— Tylko byle nie przez piersi i krzyż.
— Zobaczymy w której części kości...
— Pod deką, piersiową.
— Żelazo pewno kość napotkało i ztąd boi tak wielki.
Obejrzał miejsce, które hrabia wskazywał, jako siedlisko boleści.
— Nie — rzekł — nie myliłem się, żelazo żadnej nie napotkało przeszkody i wyszło jak weszło. Do szatana!... śliczne pchnięcie, panie hrabio. Przyjemnie leczyć rany po panu de Saint-Luc... na wylot jesteś przeszyty, panie hrabio.
Monsoreau zemdlał; lecz to nie martwiło Remyego.
Pomacał ręce i nogi rannego.
— Zimne — rzekł.
Przyłożył ucho do piersi.
— Nie ma oddechu. Do licha! — zawołał — owdowienie pani de Monsoreau może być tylko chronologiczną sprawą.
W tej chwili, lekka różowa piana, zwilżyła usta rannego.
Remy dobył z kieszeni pugilares, z niego zaś lancet, urżnął z koszuli hrabiego pasek i obwiązał nim rękę.
— Zobaczymy — rzekł — jeżeli krew popłynie, pani de Monsoreau nie będzie wdową, a jeśli nie popłynie!.. Płynie, na honor... przebacz panie Bussy, muszę wypełnić mój obowiązek.
Po niejakiej chwili oczekiwania, krew trysnęła i chory otworzył oczy.
— A! — mówił niewyraźnie — sądziłem, że było po mnie.
— Nie ze wszystkiem, ale być może...
— Że ujdę śmierci?...
— Dlaczego nie?... zamknijmy naprzód ranę. Czekaj pan i nie ruszaj się. Natura leczy cię wewnątrz, jak ja opatruję z wierzchu. Muszę przyłożyć ci szarpie. A! natura, to wielka lekarka. Pozwól pan obetrzeć usta.
Remy obtarł usta hrabiemu.
— Pierwej — mówił raniony — krwią plułem.
— Teraz krew się zatamowała... Będzie lepiej, lub gorzej...
— Jakto gorzej?
— Dla pana lepiej zapewne; ale ja wiem, co mówię... Panie de Monsoreau, lękam się uleczyć ciebie...
— Dlaczego?
— Tak, ja wiem co mówię.
— Więc sądzisz, że będę żył?.
— Niestety!
— Szczególnym jesteś doktorem.
— Co to pana obchodzi, byłem cię uleczył.
Remy zatamował krew i powstał.
— Opuszczasz mnie — rzekł hrabia.
— Za wicle mówisz, panie hrabio, a to wcale zdrowiu nie pomaga. Lepiejby było, żebyś sobie pokrzyczał trochę.
— Nie pojmuję cię.
— Tem lepiej... już pan jesteś opatrzony.
— A potem?
— Idę szukać ludzi.
— Có żja mam przez ten czas robić?..
— Być spokojnym, nie ruszać się, wolno oddychać, nie kasłać i szarpi nie odrywać. Co to za dom widać?
— Zamek Meridor.
— Którędy iść do niego?.. — zapytał Remy, zupełną udając niewiadomość.
— Przejdź mur, idź wprost, a znajdziesz się u kraty.
— Biegnę więc.
— Dzięki ci, szlachetny człowieku — mówił Monsoreau.
— Oh., gdybyś wiedział, jak jestem szlachetny — mówił do siebie Remy — więcejbyś jeszcze dziękował.
I wsiadłszy na koma, skierował się ku oznaczonemu miejscu.
W pięć minut przybył do zamku, którego mieszkańcy kręcący się jak mrówki w około, szukali, nie mogąc znaleźć ciała swojego pana.
Saint-Luc dla zwłoki fałszywie wskazał.
Remy spadłszy na nich, jak zjawisko, wskazał m:ejsce prawdziwe. Jego zalecenia tak były pełne zapału, żel pani de Monsoreau poznać go nie mogła.
Tajemna myśl stanęła przed nią i zbrudziła czystość duszy.
— Miałam go za przyjaciela Bussego — mówiła, gdy Remy oddalał się z szarpiami i wodą świeżą.
Skrzydlaty Eskulap nic prędzejby śpieszył.


Rozdział VIII.
Jak książę Andegaweński pojechał do Meridor winszować pani de Monsoreau śmierci męża i jak spotkał tegoż męża.

Po rozmowie, jaką książę Andegaweński miał z matką, zapragnął jak najśpieszniej dowiedzieć się, co było powodem nagłej zmiany Bussego.
Bussy, powróciwszy do siebie, piąty już raz odczytywał list Saint-Luca, którego każdy wiersz, coraz przyjemniejszym był dla niego.
Katarzyna znowu, pozostawszy samą, przywołała ludzi, zalecając im gotowość do drogi, albowiem na jutro, lub na pojutrze spodziewała się zakończyć sprawę według swej myśli.
Bussy przyjął księcia z uśmiechem.
— Jakto, Mości książę — rzekł — raczyłeś się do mnie trudzić?
— Tak, chcę, abyś mi wytłumaczył...
— Ja?
— Tak, ty.
— Słucham, Mości książę.
— Jakto!... — zawołał książę — kazałeś mi być nieugiętym dla matki i opierać jej się całą siłą; czyniłem to, a gdy jej razy stępiały, rzekłeś mi: książę zdejm zbroję twoją.
— Czyniłem to, bo nie wiedziałem w jakim celu przybyła królowa matka. Teraz zaś, gdy przekonałem się że przybyła dla sławy. Naszej książęcej mości...
— Dla mojej sławy?... jak to rozumiesz, powiedz, proszę cię?
— Tak — odparł Bussy. — Tryumfować nad nieprzyjaciółmi czyż nie jest sławą?... Myślę, jak wielu, że spodziewasz się zostać królem francuzkim.
Książę spojrzał na Bussego.
— Niektórzy może ci to będą radzili — mówił dalej, ale nie wierz im, są to najwięksi twoi nieprzyjaciele. Jeżeli nie wiesz, jak się ich pozbyć, porucz to mnie, a ja ich przekonam, że są w błędzie.
Książę się skrzywił.
— Prócz tego — mówił Bussy — oblicz się dobrze, Mości książę, pomacaj twoje lędźwie.
jak mówi pismo: czy masz „sto tysięcy” wojska, dziesięć milionów liwrów i związki zagraniczne? W końcu czy chcesz przeciwko prawemu panu broń podnieść?
Jeżeli tak, masz słuszność. Mości książę; ukoronuj się, przybierz tytuł króla francuzkiego, dla mnie to lepiej bo i ja przy tobie urosnę.
— Kto ci powiedział, że ja chcę zostać królem francuzkim?... — odparł książę cierpko, wprowadziłeś kwestyę, o której nie mówiłem z nikim na świecie.
— Zatem, Mości książę, nie mamy się o co sprzeczać, skoro się zgadzamy na przedmiot główny.
— Zgadzamy się?
— Tak mi się zdaje przynajmniej. Stwórz Mości książę kompanie straży i pięćkroć sto tysięcy liwrów, a przed podpisaniem pokoju, znajdź środki prowadzenia wojny. Zgromadzając środki, do niczego się nie zobowiązujesz; a tym sposobem, będziemy mieli ludzi, pieniądze i możemy zajść... Bóg sam wie jak daleko...
— Ależ skoro do Paryża przybędę, skoro mnie pochwycą, będą się ze mnie tylko najgrawać.
— Z ciebie najgrawać!... Alboż nie słyszałeś, co przyrzeka królowa matka?
— Ona mi wiele rzeczy przyrzeka.
— Rozumiem; to cię niepokoi właśnie.
— Tak.
— Pomiędzy innemi, przyrzeka ci kompanię straży, dowodzoną przez Bussego.
— Mówiła o tem.
— Przyjmij książę... Radzę Ci, Mości książę, mianuj Bussego kapitanem, Entragueta. i Livarota porucznikami, Ribeiraca chorążym. Nam czterem pozwól wymustrować tę kompanię, jak to rozumiemy; potem, zobaczysz, Mości książę, czy ktokolwiek, nawet sam król urągać ci się poważy.
— Na honor, masz słuszność Bussy, nie pomyślałem o tem.
— A więc pomyśl, Mości książę.
— Dobrze; lecz co czytałeś, gdym wchodził?
— A! zapomniałem, list!
— List?
— Który więcej księcia, jak mnie obchodzi, gdzież go u licha podziałem, że go zaraz nie mogę pokazać.
— Czy jaka ważna wiadomość?
— Ważna i smutna, pan de Monsoreau nie żyje.
— Co?... — zawołał książę z takim wyrazem zadziwienia, że Bussy mając w niego oczy wlepione, wyczyta! pewien rodzaj radości.
— Nie żyje, Mości książę.
— Nie żyje! Monsoreau nie żyje!
— Alboż wszyscy nie jesteśmy śmiertelni?
— Tak; ale nie wszyscy nagle umieramy.
— A jeżeli kogo zabiją?
— Więc go zabito?
— Zdaje się.
— Kto taki!
— Saint-Luc, z którym się poróżnił.
— A! kochany Saint-Luc!.. — zawołał książę.
— Nie wiedziałem, Mości książę, że go tak lubisz! zrobił uwagę Bussy.
— Jest przychylnym mojemu bratu, a skoro-się z nim mam jednać, przyjaciele jego są mojemu także.
— Bardzo mię cieszy podobne Waszej książęcej mości usposobienie.
— A czy jesteś pewnym?
— Bardzo. Oto list od Saint-Luca, który mi o śmierci donosi; że zaś równie jak książę jestem niedowierzający, posiałem Remyego, aby się o prawdzie dowiedział i zarazem, pocieszył starego barona.
— Monsoreau nie żyje!... — powtarzał książę — sam zginął.
Wyrazy „sam zginął“, równie mu się wyśliznęły jak „drogi Saint-Luc“. Obadwa wyrażenia były szczere.
— Nie sam umarł — rzekł Bussy — bo Saint-Luc go zabił.
— Słyszałem — odpowiedział książę.
— Czy Wasza książęca mość komu innemu poleciłeś go zabić?... — zapytał Bussy.
— Na honor, nie, a ty?
— Ja?... Mości książę, ja nie jestem tak możnym, abym do podobnych czynności kogo innego używał; w razie potrzeby, sam działać muszę.
— A! Monsoreau! Monsoreau — rzekł książę z cierpkim uśmiechem.
— Mości książę — rzekł Bussy — mógłby kto powiedzieć, że nie lubiłeś hrabiego.
— Bynajmniej: to ty go nie lubiłeś.
— Ja, bardzo naturalna, że go nie lubiłem — mówił Bussy. Alboż nie był pewnego dnia przyczyną upokorzenia, Jakiego od Waszej książęcej mości doznałem.
— Pamiętasz o tem jeszcze?
— Pamiętam, Mości książę; ale ty, którego był sługą i pełnym poświęcenia przyjacielem...
— Nie przeczę — odrzekł książę pragnąc zmienić treść rozmowy. — Bussy każ osiodłać konie.
— Osiodłać konie? na co?
— Pojedziemy do Meridor. Chcę Dyanę pocieszyć. Prócz tego, oddawna projektowałem te odwiedziny i nie wiem dla czego dotąd się zwlekły. Na honor, dzisiaj mam serce usposobione do komplementów.
— Teraz kiedy Monsoreau nie żyje — mówił do siebie Bussy — i kiedy jestem pewny, że jej nie zaprzeda księciu, mało mię obchodzi, czy będzie ją widział; gdyby chciał sam co działać, potrafię go odeprzeć. Ponieważ sposobność zobaczenia jej sama się przedstawia, korzystajmy.
Wyszedł, aby rozkazać konie osiodłać.
W kwadrans, kiedy Katarzyna spała, albo udawała sen, aby wypocząć po podróży, książę, Bussy i z dziesięciu dworzan, wszyscy konno, skierowali się ku Meridor, jadąc z przyjemnością, jaką rodzi czas piękny, zieloność i krew młoda.
Na widok licznego orszaku, straż zamku przybyła zapytać o nazwiska wizytujących.
— Książę Andegaweński! — zawołał Franciszek.
Straż zatrąbiła, a na to wezwanie przybyła służba na most zwodzony.
Po zamku biegali dworzanie, otwierano drzwi i okna a stary baron ukazał się na progu z kluczami w ręku.
— To dziwna, jak mało żałują pana de Monsoreau — rzekł książę.
— Bussy, uważaj jak ci wszyscy ludzie są weseli?
Młoda kobieta ukazała się także.
— Otóż piękna Dyana — zawołał książę — patrzaj, patrzaj Bussy.
— Widzę ją, Mości książę — odparł młodzieniec — ale — dodał cicho — nie widzę Remyego.
W rzeczy samej, Dyana wychodziła z domu, ale zaraz za nią niesiono pana de Monsoreau podobniejszego raczej do sułtana indyjskiego na palakinie, niż do umarłego na noszach śmiertelnych.
— Co to takiego? — zapytał książę swojego towarzysza, który zbladł jak chusta, a przecież chciał ukryć wzruszenie swoje.
— Niech żyje książę Andegaweński! — zawołał de Monsoreau z trudnością wznosząc rękę do góry.
— Ostrożnie — odezwał się głos za nim — szarpie odpadną.
Był to Remy, który wierny swojemu powołaniu, czynił to zalecenie rannemu.
Zadziwienie nie długo trwało.
Książę Andegaweński chciał się uśmiechać.
— O! kochany hrabio — rzekł — jakie szczęście! U nas mówiono, że nie żyjesz.
— Pójdź, pójdź Mości książę — mówił raniony — pójdź, niech ucałuję rękę twoję. Nietylko że żyję, ale jeszcze mam nadzieję przyjść do zdrowia, abym wiernie i gorliwie służył...
Bussy, który nie będąc ani księciem, ani mężem, dwa położenia towarzyskie, w których udawanie koniecznością, czuł zimny pot spływający po czole i nie śmiał oczów wznieść na Dyanę. Skarb ten, po dwakroć tracony sprawiał mu przykrość osobliwie w bliskości właściciela.
— I ty panie Bussy — mówił Monsoreau — przyjmj moje podziękowania, bo prawie tobie życie winieniem.
— Jakto mnie!... — bąknął młodzieniec — sądząc że hrabia z niego żartuje.
— Tak, nie inaczej: prawda, nie wprost, ale wdzięczność moja nie mniejsza, bo oto mój zbawca, dodał pokazując Remyego, któryby chętnie w ziemię się schował; jemu moi przyjaciele, winni są życie moje.
Mimo dawanych przez lekarza znaków, ażeby milczał, Monsoreau opowiadał starania, jakie miał Haudoin dla niego.
Książę brwi zmarszczył; Bussy spojrzał na Remy ego ze strasznym wyrazem.
Biedny chłopiec, ukryty za panem de Monsoreau zdał się mówić:
— Niestety! to nie moja wina.
— Zresztą — mówił hrabia — dowiedziałem się, że i ciebie Remy znalazł ranionym podobnie jak mnie. Jest to węzeł przyjaźni pomiędzy nami. Licz na nią panie Bussy, bo kiedy Monsoreau życzliwy, to życzliwy z całego serca, lecz kiedy nienawidzi, to wróg zacięty.
Bussy zauważył, że tym wyrazom straszne towarzyszyło spojrzenie, a spojrzenie to było zwrócone na księcia.
Książę nie widział tego.
— Racz piękna JDyano — mówił książę zsiadłszy z konia i podając rękę pani de Monsoreau — racz nam czynić honory jako gospodyni domu, w którym spodziewaliśmy się znaleźć żałobę, a zastajemy szczęście i błogosławieństwo. Ty zaś panie de Monsoreau pamiętaj, że spoczynek konieczny ranionym.
— Mości Książę — odparł hrabia — dopóki Monsoreau żyje, a ty go raczysz nawiedzać, nikt inny nie będzie czynił honorów domu. Moi słudzy wszędzie mię zaniosą, gdziekolwiek pójdziesz.
Widać książę odgadł prawdziwą myśl hrabiego, bo puścił rękę Dyany.
Monsoreau odetchnął.
— Zbliż się pan, do niej. — mówił Remy cicho do Bussego.
Bussy zbliżył się do Dyany, a Monsoreau uśmiechnął się.
Bussy wziął ją pod rękę.
— Jaka zmiana, panie hrabio — mówiła pól głosem Dyana.
— Niestety! czemu nie większa! — odpowiedział Bussy.
Zbyteczna mówić, że stary baron dla przybywających, całą swoją okazał gościnność.


Rozdział IX.
Niedogodność drzwi wąskich.

Bussy nie opuszczał Dyany; życzliwy uśmiech pana cle Monsoreau dozwalał mu wolności, której sobie skąpił dotąd.
— Zazdrośni mają ten przywilej, że broniąc chciwie praw swoich, zapominają o nich, gdy przemytnicy się wkradają.
— Pani — rzekł Bussy do Dyany — jestem najnędzniejszym z ludzi. Po otrzymaniu wiadomości o śmierci jego, namówiłem księcia, aby pogodził się z matką; przystał na to; a pani w Anjou zostaniesz przecież.
— A! Ludwiku — odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę Bussego.
— Tyle dni pięknych, tyle niezapomnianych przyjemności, których samo wspomnienie serce porusza, a ty zapominasz o tem?
— Nie zapominam, pani; przeciwnie za nadto pamiętam i dlatego tracąc szczęście moje, narzekam. Pojmujesz, co będę cierpiał udawszy się do Paryża i będąc o sto mil od ciebie. Moje serce Dyano, pęka z boleści i wstydzę się tego com zrobił.
Dyana spojrzała na Bussego, tyle boleść malowało się na jego twarzy, że skłoniła głowę i namyślać się zaczęła.
Młodzieniec czekał przez chwilę, błagając spojrzeniem i rękami złożonemi.
— Ludwiku, skoro jedziesz do Paryża — odezwała się Dyana i ja pojadę.
— Jakto!... — zawołał młodzieniec — opuścisz pana de Monsoreau?
— Opuszczę — odpowiedziała. Albo lepiej Ludwiku, niech on jedzie z nami.
— Raniony, chory, to niepodobna!
— Powiadam ci, że pojedzie.
I puściwszy rękę Bussego, zbliżyła się do księcia który niechętnie odpowiadał panu de Monsoreau; lektykę obstąpili Ribeirac, Entraguet i Livarot.
Na widok Dyany czoło hrabiego wypogodziło się; ale ten promień nie długo przeminął jak promień słońca przechodzący pomiędzy dwoma chmurami.
Dyana zbliżyła się do księcia, a hrabia brwi zmarszczył.
— Mości książę — rzekła z miłym uśmiechem — mówią, że Wasza książęca mość lubisz kwiaty. Racz obejrzeć te, które ci pokażę, a są może najpiękniejsze w Anjou.
Franciszek z grzecznością podał jej rękę.
— Gdzie zaprowadzisz księcia?... — zapytał Monsoreau niespokojny.
— Do ogrodu.
— Na honor — mówił do siebie Remy — dobrze zrobiłem, żem go nie zabił. Bogu dzięki, on sam się zabije.
Dyana uśmiechnęła się do Bussego znacząco.
— Niech pan de Monsoreau — rzekła do niego — nie wie, że opuszczasz Anjou, ja resztę biorę na siebie.
— Dobrze — odpowiedział Bussy.
I zbliżył się do księcia w chwili, gdy lektyka pana de Monsoreau zwracała około drzewa.
— Mości książę — rzekł ostrożnie, — niech Monsoreau nie wie, że się mamy godzić z królem.
— Dlaczego?
— Bo może dla zrobienia sobie przyjaciółki z królowej matki, wyawi nasze zamiary i tym sposobem, zawikła nas na nowo.
— Masz słuszność — odrzekł książę — zatem nie ufasz mu?
— Panu de Monsoreau? niech mię Bóg broni.
— I ja także: sądzę, że on umyślnie udał umarłego.
— Na honor, nie! porządne dostał pchnięcie i gdyby nie Remy...
Przybyli przed cieplarnię.
Dyana mile jak nigdy uśmiechnęła się do księcia.
Książę przeszedł pierwszy, potem Dyana.
Monsoreau chciał się udać za niemi, lecz gdy lektykę miano wnosić, spostrzeżono, że drzwi w łuk zgięte były wązkie, a lektyka miała sześć stóp szerokości.
Monsoreau na widok wązkich drzwi ryknął ze złości.
Dyana weszła do cieplarni zupełnie nie zważając na męża.
Bussy, dla którego uśmiech Dyany był łatwym do odgadnienia, pozostał przy panu de Monsoreau, rozmawiając z nim z zupełną swobodą.
— Daremnie się upierasz hrabio — rzekł — te drzwi są wązkie i ładnym sposobem lektyka nie wejdzie.
— Mości książę!... — wołał pan do Monsoreau — nie wchodź do cieplarni, kwiaty zagraniczne wyziewają zapachy szkodliwe.
Franciszek nie słuchał wcale.
Mimo wrodzonej ostrożności, czując rękę Djany opartą na swojej, wszedł w zielone ukrycia krzewów.
Bussy zachęcał pana de Monsoreau, aby cierpliwie boleść znosił; lecz mimo tych napomnień, Monsoreau nie mógł przenieść na sobie, nie boleści fizycznych, lecz moralnych, i zemdlał nareszcie.
Remy wszedł znowu w swoje prawa i rozkazał, aby hrabiego odnieść do domu.
— Teraz co mam czynić?... — zapytał Remy Bussego.
— Skończ co zacząłeś — odrzekł hrabia — zostań przy nim i lecz go.
Następnie, doniósł Dyanie o wypadku jej męża.
Dyana natychmiast opuściła księciu i skierowała się ku zamkowi.
— Czy nam się udało?... — zapytał Bussy — kiedy około niego przechodziła.
— Tak sądzę — odpowiedziała — jednak pan nie wyjeżdżaj, póki nie zobaczysz się z Gertrudą.
Książę dlatego tylko lubił kwiaty, że je oglądał z Dyaną.
Skoro Dyana oddaliła się, zalecenia Bussego przyszły mu na pamięć i wyszedł z cieplarni.
Ribeirac, Livarot i Entraguet szli za nim.
Tymczasem Dyana przyszła do męża, którego Remy cucił.
Hrabia rozwarł oczy.
Pierwszem jego poruszeniem było powstać.
Remy przewidział to i kazał hrabiego przywiązać.
Wydał jęk stłumiony, ale spojrzawszy w około, ujrzał w głowach łóżka Dyanę.
— A! to pani — rzekł — bardzo mi przyjemnie widzieć cię i uprzedzić, że dzisiaj wieczór do Paryża jedziemy.
Remy krzyknął, lecz Monsoreau nie zwrócił na to uwagi.
— Pan o tem myślisz?... — zapytała Dyana — a rana?
— Pani — rzekł hrabia — nie ma tak mocnej rany, któraby mię zatrzymała; wolę umierać z ran... choćbym i w drodze umarł, pojedziemy.
— Dobrze panie, jak ci się podoba.
— Zatem, proszę robić przygotowania do drogi.
— Moje przygotowania skończone. Czy wolno wiedzieć jaka przyczyna skłania do tak nagłego przedsięwzięcia?
— Powiem ci pani: nie jechałbym, gdybyś nie miała kwiatów do pokazywania księciu albo gdyby drzwi cieplarni dosyć były szerokie dla mojej lektyki.
Dyana skłoniła się.
— Ale pani... — mówił Remy.
— Pan hrabia tak chce, muszę być posłuszny.
Z danego znaku, Remy zrozumiał, że powinien przemilczeć uwagi swoje.
Zamilkł więc.
— Zabiją go — mówił do siebie — a potem powiedzą, że to wina lekarza.
Tymczasem, książę Andegaweński gotował sę Meridor opuścić.
Podziękowawszy baronowi za przyjęcie jakiego doznaj, wsiadł na konia.
Gertruda ukazała się w tej chwili; przybyła ona objawić, że jej pani zatrzymana słabością hrabiego, nie może mu złożyć uszanowania.
Bussemu zaś rzekła, że Dyana dziś wieczór wyjeżdża.
Odjechali.
Książę miał dziwaczne chęci, albo raczej swoje kaprysy.
Okrutna Dyana raniła go i odpychała z Anjou; Dyana łaskawa była dla niego przynętą.
Ponieważ nie wiedział o postanowieniu wielkiego łowczego, przez całą drogę myślał co traci, słuchając królowej matki.
Bussy przewidział to i liczył, że książę, zechce pozostać.
— Uważasz, Bussy — rzekł książę — namyśliłem się.
— Nad czem?... — zapytał młodzieniec.
— Że nie dobrze dać się podbijać namowom matki.
— Masz książę słuszność, ona i tak ma się za wielką polityczkę.
— Tymczasem, uważasz, żądając od niej ośm dni zwłoki, dając zabawy, pokazując naszą szlachtę, przekonamy ją, jak silni jesteśmy.
— Wyborne Mości książę postanowienie, jednak zdaje mi się...
— Zostanę tutaj przez ośm dni — mówił książę — a przez ten czas nowe od matki wyjednam warunki.
Bussy zdawał się namyślać.
— W rzeczy samej, Mości książę, staraj się oto, lecz pamiętaj, abyś czasem nie stracił tego co masz...
Król naprzykład..
— Cóż król?
— Król nie znając naszych zamiarów może się gniewać, znamy przecież króla jaki jest skłonny do gniewu.
— Masz słuszność; trzeba wysłać kogoś, aby odemnie złożył królowi uszanowanie i upewnił go o moim powrocie: to jak sądzę, zajmie ośm dni czasu.
— Zapewne; ale wysłaniec księcia narazi się na niebezpieczeństwo.
Książę Andegaweński złośliwie się uśmiechnął.
— Gdybym — rzekł — zmienił postanowienie?
— Mimo przyrzeczenia, jeśli interes będzie wymagał, sam je zmienisz Mości książę.
— Do pioruna! — rzekł książę.
— Bardzo dobrze!... a wtedy posła Waszej książęcej mości wsadzą do Bastylii.
— Nie powiemy mu o co chodzi i damy mu nasze listy zapieczętowane.
— Ja sądzę, że lepiej dać mu listy i powiedzieć o co chodzi.
— Wtedy nikt nie zechce przyjąć poselstwa.
— Dlaczego?
— Czy znasz kogo, coby się tego podjął?..
— Tak, znam.
— Kogo?
— Ja, Mości książę.
— Ty?
— Tak, ja.
— Ty?
— Lubię trudne poselstwa.
— Bussy, mój drogi Bussy! — zawołał książę — jeżeli to uczynisz, zasłużysz na wieczną wdzięczność moję.
Bussy uśmiechnął się, albowiem znał wdzięczność, o jakiej książę mówił.
Książę myślał, że Bussy się waha.
— Dam ci dziesięć tysięcy talarów na drogę, — dodał.
— Mości książę, bądź wspanialszym; podobne rzeczy nie tak się płacą.
— Zatem jedziesz?
— Jadę. — Do Paryża?
— Do Paryża.
— Kiedy?
— Kiedy rozkażesz.
— Jak tylko można najśpieszniej.
— A więc dobrze.
— Dobrze?
— Dziś wieczór, jeśli chcesz, Mości książę.
— Kochany Bussy, więc na prawdę przystajesz?
— Czy przystaję? — rzekł Bussy — tak, lecz tylko dla zrobienia przysługi Waszej książęcej mości, bo wiesz przez jaki ogień przejdę. Zgoda, dzisiaj wyjeżdżam. Za to, Mości książę, wyjednaj mi od królowej matki dobre opactwo.
— Myślę o tem.
— A więc żegnam cię, Mości książę.
— Bywaj zdrów, a nie zapomnij o jednej rzeczy.
— O jakiej?...
— Abyś się z moją matką pożegnał.
— Nie zapomnę.
W rzeczy samej, Bussy lżejszy, weselszy i swobodniejszy, niż uczeń dla którego wybiła godzina rekreacyi, odwiedził Katarzynę i postanowił wyjechać, jak tylko umówiony znak z Meridor otrzyma.
Na ten znak czekał do jutra.
Monsoreau doznanem wzruszeniem tak był osłabiony, że sam przez noc żądał spoczynku.
Około siódmej rano, ten sam masztalerz, który od Saint-Luca list przywiózł, doniósł Bussemu, że mimo łez starego barona i oporu Remyego, hrabia wyjechał do Paryża w lektyce. Konno zaś towarzyszyli Dyanie Remy i Gertruda.
Lektykę niosło ośmiu ludzi zmieniających się co stacya.
Bussy czekał tej tylko wiadomości. Wskoczył zaraz na konia osiodłanego i tą samą puścił się drogą.


Rozdział X.
W jakim usposobieniu był Henryk III-ci, gdy Saint-Luc ukazał się na dworze.

Od chwili wyjazdu Katarzyny, król w rozum posłanniczki, nie myślał uzbrajać się przeciwko zamiarom brata.
Znal z doświadczenia geniusz swojego domu, wiedział wszystko, co może pretendent do korony, to jest zwykły człowiek, przeciwko prawemu posiadaczowi, przeciwko pomazańcowi bożemu.
Bawił się, albo raczej nudził jak Tyberyusz, spisując listę wygnańców, w której zamieszczano alfabetycznie tych, jacy mniej gorliwie trzymali się strony królewskiej.
Lista codzień była dłuższą.
Pod literą S i L., król zapisywał co dzień imię Saint-Luca.
Zresztą gniew króla przeciw dawnemu ulubieńcowi, podsycany komentarzami dworskiemi, podszeptami przeniewierczych dworzan, a w końcu ucieczką księcia Andegaweńskiego, wzrastał codziennie.
W rzeczy samej, Saint Luc uciekając do Meridor, czyż nie mógł być uważany jako sprzymierzeniec Franciszka i mający mu wszystko w Angers przygotować?
Wśród tego zamieszania, Chicot namawiający ulubieńców króla, aby ostrzyli swoje szpady na nieprzyjaciół Jego Arcy-chrześciańskiej mości, godnym był widzenia.
Tem pocieszniejszym był, gdy grając rolę muchy uwięzionej w mazi, działał dobrze i wiele.
Chicot powoli gromadził przychylnych swojemu panu.
Nagle gdy król jadł wieczerzę z królową, do której go zbliżyła ucieczka Franciszka, Chicot wszedł z rozłożonemi rękami i rozkraczonemi nogami, podobny do figurek, które skaczą za pociągnięciem sznurka.
— A! — zawołał.
— Co tam? — zapytał król.
— Pan Saint-Luc.
— Saint-Luc? wykrzyknął król.
— Tak.
— W Paryżu?
— Tak.
— W Luwrze?
— Tak.
Na tę trzykrotną odpowiedź, król powstał drżący i zaczerwieniony od gniewu.
Trudno powiedzieć jakie nim miotało uczucie.
— Przebacz — rzekł do królowej obcierając wąsy i rzucając serwetę — interesy państwa nie należą do kobiet.
— Tak — rzekł Chicot podnosząc głos — to są sprawy państwa.
Królowa chciała odejść, aby męża wolnym zostawić.
— Nie pani, pozostań; pójdę do mojego gabinetu.
— Najjaśniejszy panie — mówiła królowa z czułym wyrazem, którym zawsze raczyła niewdzięcznego małżonka — nie gniewaj się, proszę cię.
— Boże miej go w swojej opiece — odparł Henryk, nie zważając jak Chicot pomuskiwał swoje wąsy.
Henryk wybiegł z pokoju, a za nim Chicot.
A za drzwiami:
— Co tu robi ten zdrajca? — zapytał głosem wzruszonym.
— Kto to wie? — odpowiedział Chicot.
— Jestem pewny, że jako poseł przybywa z Anjou. Przybywa jako poseł od mojego brata, albowiem wichrzyciele ze wszystkiego lubią, korzystać. Niedość, że był mi nie posłusznym, jeszcze przyszedł ubliżać.
— Kto wie? — rzekł Chicot.
Król spojrzał na lakoniczną postać.
— Być może — mówił Henryk — przebywając galeryę krokiem niepewnym, zdradzającym wzruszenie — być może, że przybył żądać powrotu swojego majątku, z którego ja ciągnę korzyści i który bez ważnej winy został mu zabrany.
— Kto to wie? — znowu odpowiedział Chicot.
— Jak papuga gadasz zawsze jedno; na honor, niecierpliwisz mnie z twojem, kto to wie?
— A ty Henryczku, myślisz, żeś zabawny z twojemi pytaniami?
— Trzeba przecież coś odpowiedzieć.
— Cóż ci mam odpowiadać? Czy mię bierzesz za Fatum starożytne, za Jowisza, Apolina, albo za Manto! na moję poczciwość, ty mnie sam niecieipliwisz z twoiemi pytaniami.
— Panie Chicot...
— Panie Henryku!
— Chicot, widzisz moję boleść i żartujesz.
— Na co bolejesz!
— Wszyscy mnie zdradzają.
— Kto wie?... do milion... kto wie?
Henryk ginąc w domysłach zeszedł do swojego gabinetu, gdzie na posłyszaną wieść o powrocie Saint-Luca, zgromadzili się poufalsi, na czele których był Crillon z okiem iskrzącem i najeżonemi wąsami, jak brytan gotujący się do walki.
Saint-Luc stał pomiędzy temi groźnemi twarzami nie ruszając się z miejsca.
Rzecz szczególniejsza! przywiódł swoję żonę i posadził ją na taborecie przy łóżku.
On sam ręką dotykał szpady i wodził wzrok po dziwnie na niego patrzących.
Przez wzgląd dla młodej niewiasty, wielu usunęło się na bok, mimo chęci szturchania łokciami Saint-Luca, a umilkli, mimo chęci wyrzucenia z ust nieprzyjemnych wyrazów.
W tej próżni i w tem milczeniu, poruszał się ex-ulubieniec.
Joanna skromnie odziana płaszczem podróżnym. czekała spuściwszy oczy.
Saint-Luc także odziany płaszczem, czekał w postawie raczej wyzywającej niż bojaźliwej.
Nakoniec obecni czekali, co się stanie z Saint-Lucem na dworze, gdzie każdy pragnął część jego łask otrzymać.
Jak widzimy, wszyscy oczekiwali, gdy się król ukazał.
Henryk wszedł wzruszony, podniecający sam siebie; zadyszenie stanowi często powagę u panujących.
Za królem wszedł Chicot z powagą godną króla francuskiego.
— A! jesteś tutaj! — rzekł król nie zważając na otaczających, na podobieństwo byka w walkach hiszpańskich, który w tłumie ludzi, widzi mgłę, a w baryerach kolor czerwony.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc spokojnie i z uszanowaniem.
Ta odpowiedź tak mało zwróciła uwagę króla, postawa spokojna i uczucie własnej godności, tak mało zrobiły wpływu, że król znowu mówił:
— Bardzo mię dziwi twoje przybycie.
Na tę mowę, grobowe milczenie zaległo pokój.
Była to cisza zwyczajna pomiędzy przeciwnikami, którzy wielką, sprzeczkę mają załatwić.
Saint-Lnc pierwszy ją przerwał:
— Najjaśniejszy panie — rzekł ze zwyczajną sobie grzecznością i zupełnie nie zmieszany groźbą; mnie to tylko zadziwia, ze w okolicznościach, w jakich się Najjaśniejszy panie znajdujesz, nie raczysz mnie wysłuchać.
— Co mówisz? — zapytał Henryk wznosząc głowę z dumą królewską, co w ważnych okolicznościach zwyczajnem mu było.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc — wielkie grozi ci niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo! — zawołali dworzanie.
— Tak, panowie, niebezpieczeństwo wielkie, rzeczywiste, niebezpieczeństwo, przeciw któremu król potrzebuje pomocy wszystkich mu wiernych; w takiem niebezpieczeństwie, poważam się ofiarować królowi usługi moje.
— A! widzisz synku — mówił Chicot — miałem słuszność mówiąc: kto wie?
Henryk III-ci, nic naprzód nie odpowiedział, spojrzał po zgromadzeniu i dostrzegł zawiść, która nie jedno poruszała serce.
Wniósł ztąd, że Saint-Luc uczynił coś ważnego.
Przecież nie chciał się poddawać od razu.
— Panie — rzekł — wykonałeś tylko powinność, bo twoje usługi nam się należą.
— Usług1 wszystkich poddanych należą się królowi, wiem o tem Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc — jednak w tym czasie wielu zapomina o swoich obowiązkach. Ja Najjaśniejszy panie, przychodzę moich dopełnić i szczęśliwy jestem, jeżeli mię policzysz do dłużników twoich.
Henryk rozbrojony przychylność i poświęceniem, postąpił do Saint-Luca.
— Zatem tylko dla tego powracasz?...
— Najjaśniejszy panie — rzekł z żywością Saint-Luc, poznając po tonie mowy, że król nie jest gniewny, ani obrażony — przybywam tylko dla tego, abym ci moje poświęcił usługi. Teraz, możesz mię Najjaśniejszy panie wtrącić do Bastylli, rozstrzelać nawet, ale ja czynię moję powinność. Najjaśniejszy panie, Anjou jest w ogniu. Touraine się buntuje i Gujanna w powstaniu, Książę Andegaweński pracuje na południu i na zachodzie.
— I dobrze mu pomagają; nieprawdaż? — zawoła! król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc pojmując znaczenie wyrazów króla — ani rady, ani przedstawienia nie wstrzymują księcia. Bussy jakkolwiek stały i silnej woli, nie może uspokoić księcia przed obawą jaką go natchnąłeś.
— A! drży przecież! — zawołał król i uśmiechnął się.
— Aha! — rzekł Chicot, bawiąc się brodą — to zręczny człowiek.
I łokciem trącił króla.
— Ruszaj-że się Henryku — rzekł — niechaj podam rękę panu de Saint-Luc.
To poruszenie pociągnęło króla.
Pozwolił Chicotowi powitać przybywającego; następnie, wolnym postępując krokiem i kładąc rękę na ramieniu dawnego ulubieńca, rzekł:
— Witam cię Saint-Luc.
— A! Najjaśniejszy panie — zawołał Saint-Luc całując rękę króla — nakoniec, znajduję mojego najukochańszego pana.
— Ale ja ciebie nie poznaję — rzekł król — a przynajmniej znajduję tak wychudłym, żebym sto razy przeszedł około ciebie i nie poznał.
Po tych wyrazach, kobiecy głos dał się słyszeć.
— Najjaśniejszy panie — mówił ten głos — to ze smutku po utracie łaski Waszej królewskiej mości.
Chociaż ten głos był łagodny i pełen uszanowania, Henryk się wzdrygnął.
Tego głosu Henryk nie lubił, równie jak Auguet nie znosił grzmotów.
— Pani de Saint-Luc!.. — mruknął.
— A!... prawda, zapomniałem.
Joanna padła na kolana.
— Podnieś się pani — rzekł król — lubię już to wszystko, cokolwiek się Saint-Luc nazywa.
Joanna pochwyciła rękę króla i do ust zaniosła.
Henryk cofnął ją.
— Dalej, dalej — zawołał Chicot — nawróć Jego królewską mość, bo dosyć jesteś ładna.
Henryk tyłem odwrócił się do Joanny i objąwszy Saint-Luca za szyję, przeszedł z nim do dalszych apartamentów.
— A! Saint-Luc — rzekł król — zgoda między nami.
— Powiedz raczej, Najjaśniejszy panie, że twoja łaska mi wrócona.
— Pani — rzekł Chicot do pani Saint-Luc — dobra żona nie opuszcza męża, osobliwie gdy mężowi zagraża niebezpieczeństwo.
I popchnął Joannę za królem i Saint-Lucem.


Rozdział XI.
O dwóch ważnych w tej historyi osobach, które czytelnik dawno z oczu stracił.

Jest jedna z osób w tem opowiadaniu, dwie nawet, podobne do siebie z głosu i ruchów, o które czytelnik ma prawo nas zapytać.
Z pokorą zwykłą w przemowach autorów starożytnych, uprzedzamy te pytania, czując całą ich ważność.
Mowa tu o ogromnym mnichu, ze strzępiastemi brwiami, z czerwonemi ustami, rękami szerokiemi, rozrosłemi ramionami, którego szyja o tyle codzień ze swojej długości straci, o ile się rozszerzają piersi i policzki.
Mowa tu następnie o wielkim ośle, którego boki zaokrąglają się z gracyą.
Mnich codzień robi się podobniejszym do beczki, osieł do kolebki dziecięcia wspierającej się na czterech nogach.
Mnich zamieszkuje celę u świętej Genowefy, gdzie go co dzień łaska Boża nawiedza.
Osioł stoi w stajni klasztornej, przy żłobie zawsze pełnym.
Jeden odpowiada na imię Gorenflot.
Drugi na imię Panurgus.
Obadwa używają szczęścia, o jakiem może i nie marzyli.
Dominikanie z uszanowaniem spoglądają na swojego brata a jak z bożyszczem trzeciego rzędu, orłem Jowisza, pawiem Junony, albo gołębiami Wenery, obchodzą się z osłem.
Kuchnia opactwa dymi ustawicznie; najlepsze wino burgundzkie płynie obficie w szerokie szklanki.
Ilekroć przybywa podróżny misyonarz z dalekich krajów, ilekroć przyjedzie legat papiezki z rozgrzeszeniami Jego Swiętobliwości, pokazują im brata Gorenflota, wzór pokory chrześciańskiej i wymowy żarliwej, podwójny filar kościoła, który słowem, jak święty Łukasz, a mieczem jak święty Paweł włada; pokazują im Gorenflota w całej sławie, to jest: w czasie biesiady; sadzają go przy ogromnym słole i cieszą się, że za sześciu najtęższych mnichów zjada.
A kiedy gość podziwia cuda? jeden z zakonników mówi:
— Niepojęta natura! brat Gorenflot lubi stół dobry i bawi się sztukami, patrzcie jak je... A! gdybyście słyszeli mowę, jaką, miał pewnej nocy! mowę, w której sam siebie zaparł się dla religii. Te usta prawią jak usta świętego Chryzostoma a połykają jak Gargantua.
Mimo tego wszystkiego, niekiedy chmura przesunie po czole Gorenflota: drób skrzydlaty daremnie pod nosem mu pachnie; ostrygi flamandzkie daremnie nadstawiają mu się przed oczy; butelki chociaż odetkane, zostają nietknięte; Gorenflot smutny, Gorenflotowi jeść się nie chce, Gorenflot marzy.
Wtedy wieść się rozchodzi, że zacny mnich jest w zachwyceniu.
— Psyt! wołają wszyscy, nie przerywajmy bratu Gorenflotowi.
I wszyscy z uszanowaniem wychodzą.
Sam tylko przeor oczekuje rychło brat Gorenflot da znak życia; wtedy zbliża się do niego, bierze za ręce i mówi z uszanowaniem.
Gorenflot wznosi głowę i patrzy na przeora głupowatemi oczyma.
Zdaje się z innego świata powracać.
— Co robiłeś, zacny bracie?... — zapytuje przeor.
— Ja?... — odpowiada Gorenflot.
— Tak, ty; wszak coś robiłeś?
— Tak, mój ojcze, układałem mowę.
— W tym samym guście, jaką miałeś w nocy, w czasie zgromadzenia Ligi?
Ilekroć wspomną o mowie, Gorenflot skarży się na jaką słabość.
— Tak — mówi — wydając westchnienie, w tym samym guście. A! jakie nieszczęście, że jej nie napisałem.
— Człowiek tobie podobny pisać nie potrzebuj p. Otwiera tylko usta, a słowa natchnienia same płyną.
— Czy tak?... — mówi Gorenflot.
— Szczęśliwy kto sobie nie ufa — odpowiada przeor.
W rzeczy samej, Gorenflot pojmując swoje położenie, często rozmyśla nad mową.
Na bok Marek Tullius, Cezar, święty Grzegorz i święty Hieronim i Tertulian!... wymowa ma zaczynać się od Gorenflota. „Rerum novus ordo naścitur.”
Niekiedy przy końcu biesiady, w chwili zapału, Gorenflot wstaje i jakby pchnięty niewidzialną ręką, idzie prosto do stajni.
Przybywszy tam, spogląda na Panurga ryczącego z radość, i głaszcze go...
Wtedy dla osła jest nadmiar szczęścia i aż kładzie się z ukontentowania.
Bracia idą za Gorenflotem i pieszczą także Panurga.
Jeden podaje mu ciastka, inni podają makaroniki i pierniki.
Panurgus niczem nie gardzi, ma on charakter łagodny.
Panurgus nie myśli o mowie, nie pragnie otrzymać sławy, chyba sławę lenistwa i uporu; nic nie pragnie i jest najszczęśliwszym ze wszystkich osłów na świecie.
Przeor czule na niego spogląda.
— Prostota i łagodność, mówi, to cnoty mężnych.
Gorenflot nauczył go wymawiać po łacinie „ita”, co on ze szczególniejszą dokładnością powtarza.
Niekiedy Gorenflot odpowiada Józefowi Foulon, jak Chicot Henrykowi:
— Kto to wie?
— Może nasze obiady za ciężkie?
Gorenflot odpowiada westchnieniem.
W rzeczy samej, wspomnienie przygód często się w jego duszy odzywa.
Gorenflot z początku troszczy się o życie, po za klasztorem mnóstwo wynalazł przyjemności.
Wśród spokojności, często go coś w serce ukole.
Wolność i uczty z Chicotem zasmakowały mu i lubi trefnisia, może dlatego, że go tenże bijał niekiedy.
— Niestety!... — mówił bojaźliwie pewnego razu jeden mnich do przeora — myślę, że pobyt w klasztorze nudzi naszego szanownego ojca.
— Nie ze wszystkiem — odpowiedział Gorenflot — ale czuje, że jestem stworzony do walki.
Przy tych wyrazach, oczy Gorenflota zapalają się; myśli o omletach Chicota, o winie Klaudyusza Bonhommet i traktyerni pod „Rogiem obfitości”.
Od wieczora Ligi, jeszcze mu nie pozwolono wyjść z klasztoru; od chwili, jak król ogłosił się naczelnikiem Ligi, wielce podwojono ostrożność.
Gorenflot jest tak skromny, że nie chce użyć swojego znaczenia, aby mu otworzono furtę.
Powiedziano mu, „nie wolno wychodzić” i nie wyszedł.
Nikt nie wątpi, że ogień wewnętrzny czyni mu ciężkim spokój klasztorny.
Widząc, że jego smutek powiększa się codziennie — przeor rzekł mu pewnego poranka:
— Kochany bracie, nikt nie powinien walczyć przeciwko swojemu powołaniu; twojem zaś jest służyć Chrystusowi. Idź, wypełniaj twoje posłannictwo, czuwaj nad twojem życiem, tylko wcześnie powracaj.
— Cały dzień?... — zapytał Gorenflot radosny.
— Cały dzień Bożego Ciała.
— „Ita”!... — rzekł mnich z wyrazem wielkiego uznania — ale dodał: abym ludzi nie raził jałmużną, dajcie mi cokolwiek pieniędzy.
Przeor porządną sakiewką przysłużył się mnichowi.
Gorenflot szeroką zapuścił w nią rękę.
— Zobaczycie co do klasztoru przyniosę — mówił kładąc sakiewkę w kieszeń habitu.
— Czy masz tekst?... — zapytał Józef Foulon.
— Zapewne, że mam.
— Powierz mi go.
— Chętnie, ale tobie samemu tylko...
Przeor uważnie nadstawił ucha.
— Słuchaj.
— Słucham.
— Cepy bijąc zboże, same się zbijają — rzekł Gorenflot.
— Cudowny! cudowny!... — zawołał przeor.
Obecni, podzielając zapal Józefa Faulon powtarzali: cudowny! cudowny!
— A teraz mój ojcze, czy mogę wyjść?... — zapytał Gorenflot.
— Idź, idź mój synu — zawołał wielebny opat, a chodź drogami pana.
Gorenflot kazał osiodłać Panurga, wsiadł na niego z pomocą mnichów i wyjechał z klasztoru, około siódmej wieczorem.
Było to tego samego dnia, kiedy Saint-Luc powrócił z Meridor.
Wiadomości przywiezione z Anjou poruszały Paryżem.
Gorenflot przebywszy ulicę świętego Stefana, chciał się udać na prawo przez ulicę świętego Jakóba, gdy nagie Panurgus wzdrygnął się, silna dłoń przytrzymała go.
— Kto tam?... — zawołał strwożony Gorenfiot.
— Przyjaciel — odparł głos, który zdawał się znanym Gorenflotowi.
Gorenflot miał chęć powracać; lecz jak marynarze, którzy po wylądowaniu muszą się odzwyczajać od ruchu morza, tak on chcąc usiedzieć na ośle, musiał się uczyć utrzymania środka ciężkości.
— Czego chcesz?... — zapytał.
— Chciałbym, zacny bracie dowiedzieć się o drodze pod „Róg obfitości“.
— A! przez Boga! to pan Chicot.
— Ja sam — odparł gaskończyK — miałem iść do klasztoru po ciebie, zacny bracie, ale widząc cię wyjeżdżającym, szedłem za tobą, lękając się kompromitować zaczepiając. Teraz, gdy jesteśmy sami... Jak się masz? widzę schudłeś.
— A ty utyłeś, panie Chicot.
— Jak uważam, pochlebiamy sobie obadwa.
— Co to masz, panie Chicot?... — zapytał mnich.
— Jest to ćwiartka sarny, którą królowi ukradłem; wyborne będzie pieczyste.
— Panie Chicot, a co masz pod pachą?
— Wino cypryjskie, niedawno przysłane królowi przez jakiegoś panującego.
— Skosztujmy — rzekł Gorenflot.
— To moje wino, które bardzo lubię — odpowiedział Chicot — a ty?
— O! i ja — odrzekł mnich tak radośnie, że o mało Panurgus pod nim się nie przewrócił.
Uszczęśliwiony, wzniósłszy ręce do góry zaśpiewał, aż szyby w oknach domów zadrżały, a Panurgus towarzyszył mu ryczeniem:

Muzyka ma dźwięki swoje,

Ale tylko syci słuch;
Kwiaty mają woni zdroje,
Lecz wonią nie syty duch;
Piękne niebo jest dla oka
Ale któż je ujął w dłoń?
Piwnica zimna, głęboka,
Ma dźwięk, smak i woń.
Gdy piję,
Czuję, że żyję;
Zatem nad niebo i kwiaty

Wolę mieć gąsior bogaty.

Pierwszy raz od miesiąca, Gorenflot zaśpiewał.


Rozdział XII.
PODRÓŻ.

Pozostawmy dwóch przyjaciół, dążących do szynku pod „Róg obfitości”, dokąd Chicot, jak sobie przypominamy, prowadził zawsze mnicha, gdy miał co ważnego zakomunikować, a powróćmy do pana de Monsoreau, niesionego w lektyce do Paryża i do pana de Bussy, udającego się tą samą drogą.
Nietylko snadno jest konnemu dopędzić idących pieszo, ale nawet może czasem ich przegonić.
Przytrafiło się tak samo i Bussemu, Było to przy końcu maja i upał w południe był nieznośny. Pan de Monsoreau rozkazał wypocząć w lasku, przez który szła droga, że zaś pragnął, aby jak można najpóźniej książę Andegaweński dowiedział się o jego wyjeździe, polecił wszystkim składającym jego orszak, ukryć się także w cieniu przed upałem.
Konie były obładowane żywnością tak, iż bez obcej pomocy, można było znaleźć posiłek.
Tymczasem, Bussy przejechał.
Ale Bussy, jadąc pytał się ciągle o jeźdnych i o lektykę, niesioną przez wieśniaków.
Aż do wsi Durtal otrzymywał zaspakajające odpowiedzi. Przekonany więc, że Dyana jest z mężem, puścił wolno konia, co chwila podnosząc się na strzemionach, aby dojrzeć tych, za którymi jechał.
Mimo całej baczności stracił ślad bardzo prędko; podróżni jakich napotykał, nikogo nie widzieli, dopiero przybywszy do pierwszych domów wioski Fleche, przekonał się, że wyprzedził pana de Monsoreau.
Przypomniał sobie wtedy mały lasek i odgadł znaczenie słyszanego rżenia koni.
Zrobił natychmiast postanowienie zatrzymania się w najgorszym zajeździć wioski.
Opatrzył konia, o którego więcej dbał jak sam o siebie i stanął przy oknie, ukryty za kawałkiem płótna, służącego za firankę.
To najwięcej skłoniło Bussego do obrania tego stanowiska, że właśnie licha oberża położoną była wprost najlepszego zajazdu, w którym spodziewał się, że pan de Monsoreau zatrzyma się na odpoczynek.
Bussy zgadł dobrze.
Około czwartej po południu zobaczył laufra zatrzymującego się przed zajazdem.
W pól godziny, orszak się ukazał.
Składał się z osób następujących: hrabiego, hrabiny, Remyego i Gertrudy.
Prócz tego, z ośmiu ludzi niosących lektykę, którzy się co pięć mil zmieniali.
Laufer miał zleconem postarać się o zmianę ludzi niosących lektykę.
Tym sposobem, rodzaj ten podróżowania, chociaż nie zwyczajny, nie był utrudzającym i powolnym.
Osoby główne weszły do zajazdu; Dyana pozostała w tyle i zdawało się Bussemu, że oglądała się w około.
Bussy chciał się ukazać, lecz opanował chęć gwałtowną.
Noc zapadła.
Bussy spodziewał się, że Remy wyjdzie i że Dyana ukaże się w oknie.
Odziany płaszczem wyszedł i stanął na czatach.
Czekał aż do dziewiątej.
O tej godzinie laufer wyjechał.
W pięć minut potem, ośmiu ludzi weszło do zajazdu.
— Pojadą w nocy!... — rzekł Bussy do siebie. Wyborną myśl ma pan de Monsoreau.
W rzeczy samej, domysł ten wszystko stwierdzało; noc była piękna, niebo gwiazd pełne a lekki wietrzyk powietrze odświeżał.
Lektyka wyszła pierwsza.
Za nią wyjechała konno Dyana, a za nią Remy i Gertruda.
Dyana uważnie spojrzała dokoła, lecz właśnie w tej chwili hrabia ją przywołał, więc zbliżyła się do lektyki.
Czterech ludzi zapaliło pochodnie i szło po bokach drogi.
— Gdybym ja sam zarządzał podróżą — mówił Bussy do siebie — lepiejbym nie urządził.
Powrócił do zajazdu, osiodłał konia i pośpieszył za orszakiem.
Tym razem pochodnie oświecały mu drogę i nie miał potrzeby lękać się zbłądzenia.
Monsoreau ani na chwilę nie pozwalał Dyanie oddalać się od siebie.
Rozmawiał z nią.
Zwiedzanie cieplarni było przedmiotem licznych, a uszczypliwych pytań.
Remy i Gertruda w złym byli humorze, albo raczej Remy marzył, a Gertruda była smutną.
Przyczyna tego łatwa do wytłumaczenia.
Remy nie potrzebował kochać się w Gertrudzie, skoro Dyana sprzyjała Bussemu.
Tak postępował orszak, gdy Bussy, jadący za nim, chciał o sobie dać znać Remyemu, za pomocą srebrnej piszczałki, używanej do przyzywania służących w pałacu przy ulicy Grenelle.
Głos jej był donośny i przeraźliwy.
Rozlegał się on po wszystkich pokojach i zwoływał służących i wszystkie zwierzęta do pana.
Mówimy zwierzęta, bo Bussy, jak wszyscy ludzie silni, lubił układać brytany, konie i sokoły.
Na głos tej piszczałki, psy rwały się na łańcuchach, konie w stajni, sokoły na grzędach.
Remy zaraz ją poznał. Dyana zadrżała i spojrzała na lekarza, który dał jej znak twierdzący.
Następnie przesunął się na lewo i rzek1 cicho:
— To on!
— Kto mówi z tobą?... — zapytał Monsoreau.
— Ze mną?
— Tak jest; widziałem cień i słyszałem glos.
— To Remy — odpowiedziała Dyana — czy i o niego jesteś zazdrosny?
— Bynajmniej, ale lubię słuchać głośnej rozmowy, to mnie bawi.
— Są jednak rzeczy, o których nie można mówić przy panu hrabi — przerwafa Gertruda, przychodząc pani na pomoc.
— Dla czego?
— Z dwóch przyczyn.
— Z jakich?
— Bo można mówić o rzeczach, które nie obchodzą pana hrabiego, albo też za bardzo go znów obchodzą.
— A jakąż była ta, o której Remy mówił?
— Bardzo obchodząca pana hrabiego.
— Co mówiłeś, Ramy? chcę wiedzieć.
— Mówiłem, panie hrabio, że jeżeli tak będziesz postępował jak dotąd, pewno do Paryża nie dojedziesz.
Przy jasnem świetle pochodni, widać było twarz pana de Monsoreau bledszą prawie od trupa.
Dyana drżała i zamyślona, nic nie mówiła.
— Czeka cię w tyle — rzekł głosem stłumionym Remy do Dyany — zwolnij pani bieg konia, a połączy się z tobą.
Remy mówił tak cicho, że Monsoreau chyba szmer mógł słyszeć.
Z wysileniem odwrócił się i zobaczył Dyanę jadącą za sobą.
— Jeszcze jedno podobne poruszenie — mówił Remy — a za nic nie ręczę.
Od niejakiego czasu, Dyana nabrała odwagi.
Miłość rodzi śmiałość, która często lubi przestępować granice rozsądku; skierowała więc konia i czekała.
W tej chwili, Remy zsiadł z konia, oddał cugle Gertrudzie i zbliżył się do lektyki.
— Zobaczmy puls — rzekł — ręczę, że jest gorączka.
W pięć minut Bussy był przy Dyanie.
Młodzi ludzie nie potrzebowali mówić dla zrozumienia się, przez kilka chwil, ściskali się tylko.
— Widzisz — rzekł Bussy pierwszy przerywając milczenie, jedziesz, więc i ja za tobą dążę.
— O! jak moje dni byłyby szczęśliwe, jak noce przyjemne, gdybym zawsze była przy tobie.
— Ale w dzień, widzianoby nas.
— Nie, ty nie będziesz jechał zdaleka, a ja na ciebie będę patrzyła, Ludwiku. Na zakrętach drogi, na szczytach wzgórz, twoje pióro, twoja chustka przypomni mi ciebie i szmerem przyniesie mi wyrazy miłości twojej. Kiedy noc zapadnie, kiedy mgła zstąpi na pola, niech widzę twój cień, a będę szczęśliwą.
— Mów, mów najukochańsza Dyano; ty nie wiesz, ile jest muzyki w głosie twoim.
— Skoro będziemy nocą jechali, a to będzie często, bo Remy mówi, że świeże powietrze dobre jest na rany, kiedy będziemy nocą jechali, ja będę zostawała w tyle, abym cię kiedy niekiedy uścisnęła i opowiedziała, com przez dzień myślała.
— Jakże cię kocham!... — mówił Bussy.
— Przekonaj się — mówiła Dyana — jak nasze dusze muszą być z sobą połączone, kiedy nawet w oddaleniu myślą o sobie; jesteśmy szczęśliwi...
— Tak, tak, widzieć cię, przycisnąć do serca...
Konie zbliżyły się do siebie i pieszcząc pyskami, wprawiały w dźwięk srebrne wędzidła. Kochankowie zapomnieli o całym świecie.
Nagle rozległ się głos, na który zadrżała Dyana z bojaźni, a Bussy z gniewu.
— Dyano, Dyano, gdzie jesteś?... — wołał ten sam głos. Dyano, odpowiedz.
Krzyk przebiegał powietrze, jak śmiertelne wyzwanie.
— To on! to on! zapomniałam o nim — mówiła Dyana. O słodki śnie! o przykre przebudzenie!
— Słuchaj!... — mówił Bussy — słuchaj Dyano, jesteśmy razem, powiedz jeden wyraz, a nic cię nie rozdzieli odemnie. Dyano, uciekajmy. Kto nam uciec zabroni? przed nami przestrzeń bez granic, szczęście i swoboda. Jeden wyraz, a będziesz dla niego straconą na wieki.
Młodzieniec lekko ją przytrzymywał.
— A mój ojciec?... — rzekła Dyana.
— Skoro się baron dowie, że cię kocham...
— Ojciec! ojciec! co mówisz?
Ten jeden wyraz przywołał ich do przytomności.
— Nie chcę gwałtu, droga Dyano — rzekł Bussy. Rozkaż, a wszystko wykonam.
— Słuchaj — mówiła Dyana wznosząc rękę — nasze przeznaczenie jest tam! bądźmy silniejsi od szatana, który nas prześladuje; nie lękaj się i wierzaj mi, że umiem kochać.
— Trzeba nam się rozłączyć! o! Boże!... — mówił Bussy.
— Hrabino, hrabino!... — krzyknął głos — odezwij się, albo wyskoczę z tej przeklętej lektyki.
— Bądź zdrów; on gotów uczynić co mówi i zabić się.
— Ty go żałujesz?
— Zazdrośniku!... — odrzekła Dyana z czarującym uśmiechem.
Bussy puścił ją.
Dwoma skokami konia, Dyana była przy lektyce i znalazła hrabiego na wpół omdlałym.
— Stój! stój! wołał.
— Oszalał! nie stawać — mówił Remy — kiedy chce się zabić, niech się zabija.
Lektyka szła dalej.
— Czego pan krzyczy?... — mówiła Gertruda — pani hrabina jest tutaj. Pójdź pani i odezwij się, widać dostał obłąkania.
Djana nie mówiąc słowa, wjechała w krąg światła roztoczonego przez pochodnie.
— A! gdzie byłaś?... — mówił osłabiony Monsoreau.
— Gdzie miałam być? jechałam za panem.
— Przy mnie jedź, przy mnie, nie opuszczaj mnie.
Dyana nie miała teraz przyczyny być w tyle.
Bussy jechał za nią i gdyby było jaśniej mogłaby go widzieć.
Przybyli na spoczynek.
Monsoreau po kilku godzinach chciał jechać.
Spieszył się nie do Paryża, ale żeby być dalej od Angers.
Kiedy niekiedy scena opisana przez nas powtarzała się.
Remy mówił cicho:
— Niech pęknie ze złości, a sława lekarza musi zostać sławą...
Monsoreau nie umarł; w dziesięć dni przybył do Paryża i miał się daleko lepiej.
Remy był zdolnym lekarzem, nawet zdolniejszym, niż sobie sam życzył.
Przez dziesięć dni podróży, Dyana uśmierzała dumny charakter Bussego.
— Skłoniła go do bywania w ich domu i do okazywania przyjaźni, której mąż jej pragnął.
Pozór wizyt był bardzo prosty; troska o zdrowie hrabiego.
Remy kurował męża i oddawał listy żonie.
— Jestem zarazem Eskulapem i Merkurym — mówił do siebie.


Rozdział XIII.
Jak poseł od księcia Andegaweńskiego powrócił do Paryża i jak go przyjęto.

Ani Katarzyny, ani księcia Andegaweńskiego w Luwrze widać nie było, a wiadomość o poróżnieniu braci, coraz większej wagi nabierała.
Król żadnego posłańca nie otrzymał od matki i zamiast mówić: nic nie słychać, nic nie widać, jak zwykł był mawiać, powtarzał: Źle słychać.
Ulubieńcy jego dodawali:
— Franciszek usłuchał złej rady i zatrzymał matkę.
Zła rada.
Rzeczywiście, cała polityka obecnego panowania i trzech poprzedzających tem błądziła jedynie.
Źle poradzono królowi Karolowi IX-mu, kiedy za jego rozkazem, odbyła się noc Ś-go Bartłomieja.
Źle poradzono Franciszkowi II-mu, gdy polecił zabić d’Amboisa.
Źle poradzono Henrykowi II-mu, że kazał palić hugonotów, zanim go Montgommery życia pozbawił, który, jak wiadomo, w oku jego włócznię utopił.
Trudno powiedzieć królowi:
— Zła krew płynie w żyłach twojego brata; usiłuje, jak to zwyczaj w twojej rodzinie, strącić cię z tronu, ostrzydz na mnicha, albo chce ci to uczynić, co uczyniłeś twojemu starszemu bratu, czego matka nauczyła was wszystkich.
Król z owego czasu, król z XVT-go wieku, wziąłby za zniewagę podobne uwagi, bo król w owym czasie, był istotą nadludzką, świętą i nietykalną.
Ulubieńcy mówili więc do Henryka III-go:
— Najjaśniejszy panie, źle poradzono twojemu bratu.
Że zaś jeden tylko człowiek mógł radzić Franciszkowi, cała więc burza, co dzień groźniejsza, spadała na głowę Bussego.
Publicznie radzono środk zatrważające; prywatnie myślano o zgubie, kiedy właśnie przyszła wiadomość, że książę Andegaweńskim przysłał ambasadora.
Kto przyniósł tę wiadomość i kto ją rozgłosił?
Tak samo trudno to powiedzieć, jak: jakim sposobem powstaje wiatr, kurz po polach lub huk w mieście.
Jest szatan, niektórym wieściom przyprawający skrzydła i jak orły puszczający je w przestrzeń.
Kiedy ta wiadomość przybyła do Luwru, powszechny tam był zamęt.
Król zbladł, dworzanie także.
Klęli okropnie.
A chociaż trudno powiedzieć jak klęli, słychać było co następuje:
— Jeżeli to starzec, trzeba go uwięzić w Bastylli. — Jeżeli młody człowiek, trzeba go przebić, posiekać w kawałki i rozesłać po całem królestwie, jako dowód gniewu najwyższego.
Ulubieńcy jak zazwyczaj ostrzyli rapiry, uczyli się bronią robić i mury psuli.
Chicot broń swoję w pochwie zostawił, a zamyślił się głęboko.
Król widząc myślącego Chicota, przypomniał sobie, że pewnego razu, trefniś był jednego z matką jego przekonania.
Pojął, że Chicot był mądrością państwa i zapytał go co o tem myśli.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zapytany po dobrej rozwadze, albo książę Andegaweński przysyła posła, albo nie.
— Nie było co suszyć głowy nad tak wielkim wnioskiem — rzekł król.
— Cierpliwości! cierpliwośi! — odpowiedział Chicot, jak mówi w języku Machiawela twoja zacna matka, którą niech Bóg ma w opiece. — Cierpliwości!
— Widać, że ją mam — rzekł król, skoro ciebie słucham.
— Jeżeli przysyła posła, to po co? on co jest samą mądrością, chyba dla pokazania nam, że silny. — Jeżeli silny, trzeba się z nim dobrze obchodzić, oszukać a nie drażnić, — trzeba przyjąć posła: okazać mu naszą łagodność. — Grzeczność do niczego nie zobowiązuje; pamiętasz jak twój braciszek ściskał admirała Coligny, którego hugonoci w poselstwie przysłali, oni, którzy się silnemi mienili!..
— Zatem jesteś za polityka mojego brata?
— Bynajmniej. — Cytuję fakt i dodaję, jeżeli później znajdziemy środek, nie szkodzenia posłowi, albo go karania, ale środek pochwycenia pana jego za kołnierz, to jest kochanego twojego braciszka, księcia Andegaweńskiego, wspólnika Gwizyuszów, to wiem co czynić wypada.
— Lubię tę przemowę — rzekł Henryk III-ci.
— Skoro tak, to będę mówił.
— Mów!..
— Jeżeli wysyła posła, na cóż mają ryczeć twoi przyjaciele, nie ryczeć, ale beczeć...
— Beczeć?
— Rozumiesz, mówiłbym ryczeć, gdyby byli lwami... mówię beczeć, bo prawdę mówiąc mój Henryku, to pusty śmiech bierze patrzeć na brodatych drabów, podobnych do małp twojej menażeryi, jak się bawią w straszydła i chcą ludzi trwożyć, wołając hu! hu. — Jeżeli książę Andegaweński nie przysyła nikogo, to zapewne tylko z ich przyczyny, bo oni mają się za coś bardzo wielkiego.
— Chicot, zapominasz, że ci o których mówisz, są moimi przyjaciółmi.
— Mój królu, rzekł Chicot, czy chcesz, abym tysiąc talarów zarobił?
— Mów!..
— Załóż się ze mną, że ci ludzie w każdem zdarzeniu będą ci wierni; ja zaś założę się o duszę i ciało, że nie wytrwają od rana do wieczora.
— Powaga, z jaką mówił Chicot, dała do myślenia Henrykowi. Nic nie odpowiedział.
— Aha! jak myślisz, Henryczku, jak pięknie wpijasz twoję rączkę w szczękę. — Nie wiedziałem, że tak jesteś silny, bo wietrzysz prawdę.
— Zatem co mi radzisz?
— Radzę ci czekać, mój królu — połowa mądrości króla Salomona jest w tym wyrazie. Jeżeli będzie ambasador, zrób dobrą minę. — Jeżeli nikt nie przybędzie, czyń co ci się podoba; ale umiej postępować z bratem i nie poświęcaj go twoim niedowarzeńcom. Prawda, jest to wielkie nic dobrego, ale zawsze Walezyusz. Ukarz go śmiercią, jeśli ci się to zdaje lecz dla honoru imienia, nie poniżaj go, bo on sam nad tem pracuje.
— Prawda, Chicocie.
— Jeszcze jednę musisz wziąć lekcye. Teraz pozwól mi spać Henryku; przez ośm dni musiałem poić pewnego mnicha i to mnie bardzo strudziło.
— Mnicha! czy to nie dominikanina, o którym mi mówiłeś...
— Zapewne — przyrzekłeś mu opactwo.
— Ja?...
— W nagrodę tego, co uczynił dla ciebie.
— Czy mi zawsze przychylny?
— Ginie za toną. Apropos, mój synku...
— Co takiego?
— W Boże Ciało...
— Cóż dalej?
— Może odprawimy jaką procesyę?..
— Jestem arcy-chrześciańskim monarchy i winienem przykład ludowi.
— Jak zazwyczaj, cztery stacye obierzesz sobie w czterech klasztorach paryzkich?..
— Jak zwykle.
— U świętej Genowefy, nieprawdaż?
— Zapewne — to będzie druga.
— Dobrze.
— Dlaczego pytasz mnie o to?..
— Tak jestem ciekawy. Teraz wiem, czego mi było potrzeba. Dobranoc, Henryku!
W chwili, gdy Chicot w najlepsze do snu się zabierał, w Luwrze hałas ogromny dał się słyszeć.
— Co to za hałas? — zapytał król.
— Napisano — odpowiedział Chicot, że ja nie będę spał.
— I cóź z tego?
— Mój synu, najmij mi pokój na mieście, albo cię opuszczę. Na honor w Luwrze mieszkać me można.
W tej chwili wszedł kapitan straży, a był pomieszany.
— Co tam? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kapitan — posłaniec od księcia Andegaweńskiego przyjechał.
— Z orszakiem? — zapytał król.
— Nie, sam.
— Henryku, tem lepiej, trzeba go przyjąć, bo zuch widać...
— Dalej — rzekł król, przybierając pozór spokojny, chociaż zdradzała go bladość — dalej, niech zbierze się dwór mój do wielkiej sali i niech mnie czarno ubiorą. Trzeba się ubrać w żałobę, mając przyjmować posła od brata.


Rozdział XIV.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.

Tron Henryka III-go wznosił się w wielkiej sali.
Około tronu cisnął się tłum liczny.
Król usiadł smutny i ze zmarszczonem czołem.
Oczy wszystkich zwróciły się ku galeryi, którą kapitan straży miał wprowadzić posła.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Quelus, schylając się do ucha króla — czy wiesz nazwisko posła?
— Mało mnie to obchodzi.
— Najjaśniejszy panie, to Bussy; potrójna zniewaga.
— Nie wiem jaka zniewaga — odrzekł król — starając się zimną krew zachować.
— Może nie widzisz jej, Najjaśniejszy panie, ale my ją widzimy — rzekł Schomberg.
Henryk nic nie odpowiedział; czuł jak gniew i nienawiść burzą się około jego tronu i cieszył się wewnętrznie, że rzucił wały pomiędzy sobą, a nieprzyjaciółmi.
Quelus blednący i rumieniący się z kolei, oparł się na rękojeści rapira.
Schomberg zdjął rękawiczki i sztylet do połowy wyjął z pochwy, Maugiron z rąk pazia wziął miecz i przypadał go.
D’Epernon najeżył w asy i stanął za swojemi towarzyszami.
Henryk podobny do strzelca, który słyszy wszystko szczekanie psów na dzika, patrzył na wszystko i uśmiechał się.
— Niech wejdzie — wymówił.
Na te słowa milczenie zaległo salę, a z głębi tego milczenia słychać było głuche huczenie gniewu królewskiego.
Stąpanie, pomięszane z brzękiem ostróg, dało się słyszeć w galeryi.
Bussy wszedł z czołem wzniesionem, okiem spokojnem i z kapeluszem w ręku.
Żaden z otaczających króla nie zwrócił uwagi młodzieńca — postąpił prosto ku Henrykowi, nizko się skłonił i czekał zapytania, stanąwszy przed tronem z ową dumą, która nic w sobie nie ma ubliżającego.
— Ty tutaj, panie Bussy, sądziłem, że jesteś w Anjou!
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Bussy, byłem tam, ale je opuściłem.
— Cóż cię sprowadza do naszej stolicy?
— Chęć złożenia uszanowania Waszej Królewskiej Mości.
Król i ulubieńcy spojrzeli po sobie; zapewne czego innego się spodziewali.
— Nic więcej? — dumnie zapytał król.
— Jego Książęca mość, książę Andegaweński, polecił mi złożyć także swoje uszanowanie.
— Więcej nic nie polecił?
— Powiedział mi, że mając powrócić z królową matką, żąda abyś Najjaśniejszy Panie wiedział o powrocie najwierniejszego poddanego.
Król zadziwiony nie mógł o nic więcej pytać.
Chicot, korzystając z przerwania mowy, zbliżył się do posła.
— Dzień dobry panie Bussy — rzekł.
Bussy odwrócił się zdziwiony, że w zgromadzeniu tem napotkał przyjaciela.
— Witam cię panie Chicot, odpowiedział. Jakże się miewa pan Saint-Luc?
— Bardzo dobrze; przechadza się z żoną.
— Czy tylko tyle miałeś mi powiedzieć, panie Bussy? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; jeżeli co pozostaje, Jego Książęca Mość sam to objawi.
— Bardzo dobrze — rzekł król.
I w milczeniu zeszedł ze stopni tronu.
Posłuchanie skończono, grupy się zmieszały.
Bussy zauważył, że ulubieńcy króla, obtoczyli go w koło.
W rogu sali, król cicho z kanclerzem rozmawiał.
Bussy udał, że nic nie widzi i rozmawiał z Chicotem.
Wtedy król, chcąc osamotnić Bussego, zawołał:
— Chicot, mam ci coś powiedzieć.
Chicot ukłonił się Bussemu, ten jemu nawzajem i sam pozostał w kole dworzan.
Twarz jego zmieniła się — ze spokojnego, jakim był przy królu i z Chicotem, z grzecznego stał się naraz uprzejmym.
Widząc zbliżającego się Quelusa, rzekł:
— Witam cię panie Quelus i pytam jak się miewasz i jak się miewa wszystko co ci jest miłe?
— Nie debrze — odpowiedział Quelus.
— O! mój Boże — zawołał Bussy, jakby się tem bardzo zatroszczył, i cóż takiego się przytrafilo?
— Jest coś, co nas okropnie dręczy — odpowiedział Quelus.
— Coś? powtórzył Bussy zdziwiony. Alboż nie jesteście dość silni, osobliwie ty panie Quelus, abyście owemu „coś“ rady nie dali?
— Przebacz pan — rzekł Maugiron przystępując dla wmieszania się do rozmowy, która zaczęła być interesującą, to nie „coś“, ale „ktoś“ chciał powiedzieć pan Quelus.
— A jeśli ktoś zawadza, panie Quelus, — rzekł Bussy, można go pchnąć, jakeś to niedawno uczynił.
— Jest to rada, jaką mu dałem niedawno panie Bussy — rzekł Schomberg i jestem pewny, że Quelus za nią pójdzie.
— A! to ty panie Schomberg! — mówił Bussy, nie poznałem cię...
— Być może; czym jeszcze niebieski na twarzy?
— Bynajmniej, ale jesteś blady — czyś pan chory?
— Panie — rzekł Schomberg, blady jestem ze złości, bo i mnie jak panu Quelus także ktoś zawadza.
— Czy tak, panie? — zapytał Bussy.
— Równie jak mnie — mówił Maugiron.
— Pan Maugiron zawsze dowcipny — rzekł Bussy, panowie, im więcej na was patrzę, tem więcej wasze zmienione twarze mnie zajmują.
— Zapominasz pan o mnie — odezwał się d’Epernon dumnie stając przed Bussym.
— Przebacz, panie d’Epernon, stałeś za innymi, jak zwykle, zresztą tak mało cię znam, że nie mnie przystało pierwszemu przemawiać.
Ciekawym był uśmiech Bussego, stojącego pomiędzy czterema panami, których oczy dziwną wymową jaśniały.
Żeby nie pojąć, do czego zdążali, trzeba było być chyba ślepym.
Żeby udać, że się nie rozumie, potrzebą było być Bussym.
Milczał, a nawet uśmiech powstrzymywał.
— A więc — rzekł Quelus z niecierpliwości nogą tupiąc.
Bussy spojrzał dokoła siebie.
— Panie — rzekł, czy uważasz echo w tej sali? nic tak nie roznosi głosu jak marmurowe ściany, a głosy najdonośniejsze w sklepieniach; przeciwnie na polu, głos na wszystkie rozprasza się strony, a nawet część jego w obłoki się wzbija. Wniosek ten czynię według Arystofana. Czyście panowie czytali Arystofana?
Maugiron pojął znaczenie mowy Bussego i zbliżył się, aby mu coś powiedzieć do ucha.
Bussy zatrzymał go.
— Proszę cię panie, nie bądź poufałym, wiesz jak Najjaśniejszy Pan jest podejrzliwym i mógłby sądzić, że go obmawiamy.
Maugiron oddalił się gniewniejszy jeszcze.
Schomberg zajął miejsce jego i gorzkim rzekł tonem:
— Ja jestem ciężkim i szczerym niemcem, mówię głośno do tych, którzy chcą mnie słuchać; kiedy zaś kto nie umie słyszeć, albo rozumieć, wtedy...
— Wtedy? — rzekł Bussy rzucając jedno z tych spojrzeń, jakie wypadają ze źrenic tygrysa, jedno z tych, które zdają się wychodzić z przepaści i rzucać potoki ognia.
Schomberg zatrzymał się.
Bussy wzniósł ramiona, wykręcił się na pięcie i tyłem odwrócił.
Stanął wprost d’Epernona.
D’Epernonowi nie podobna było się cofnąć.
— Patrzcie panowie, — rzekł, jak pan de Bussy zordynarniał w podróżach z księciem Andegaweńskim, ma brodę, a nie ma felsycha u szpady; ma buty czarne a kapelusz szary.
— Tę samą uwagę miałem zrobić, mój kochany d’Epernon. Widząc cię tak dobrze ubranym, dziwiłem się, co w krótkim czasie stać się może z człowiekiem. Otóż ja Ludwik de Bussy, Clermont, muszę brać wzór z gaskońskiego panicza. Ale pozwólcie mi przejść panowie, tak się ciśniecie, że m; następujecie na pięty.
W tej chwili, Bussy przechodząc pomiędzy Epernonem a Quelusem, podał rękę panu de Saint-Luc, który dopiero co wszedł.
Saint-Luc poczuł, że ręka Bussego mokra od potu.
Pojął, że coś stało się nadzwyczajnego i wyprowadził go z sali.
— To rzecz nie pojęta, mówił Quelus, ubliżyłem mu i nic nie odpowiedział.
— Ja udeptałem go — rzekł d’Epernon i nic mi nie mówił.
— Ja prawie twarzy jego dotknąłem — dodał Schomberg, a nie obraził się.
— A ja wyzwałem go, a słowa nie wyrzekł — zakończył Maugiron.
— Zdaje mi się, że nie chciał słuchać, — znowu rzekł Quelus. Coś w tem być musi.
— Ja wiem co w tem jest — odpowiedział Schomberg.
— Co takiego?
— Wiedział, że czterech może go zabić, a nie chciał być zabitym.
W tej chwili król przyszedł do młodzieży.
Chicot mówił mu coś do ucha.
— A więc — rzekł król, co Bussy mówił? zdaje mi się, że głos jego w tej stronie słyszałem.
— Chcesz wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, co mówił Bussy? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wiesz że jestem ciekawy, odparł Henryk z uśmiechem.
— Na honor, nic dobrego, Najjaśniejszy Panie — mówił Quelus, on nie jest paryżaninem.
— A czemże jest?
— Wieśniakiem.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że nauczę psa, aby mu wygryzł łydki — mówił Quelus, może i tego nie spostrzeże.
— A ja — dodał Schomberg, mam charta w domu, którego nazwę Bussy.
— A ja, pójdę prosto i zajdę dalej — mówił d’Epernon. Dzisiaj go udeptałem, jutro w twarz uderzę. To tylko wiem jednak, że on sobie mówi:
dosyć walczyłem dla honoru, teraz trzeba myśleć o życiu.
— Jakto panowie — mówił Henryk z udanym gniewem, u mnie, w Luwrze, źleście się obeszli z dworzaninem brata mojego.
— Niestety! tak — mówił Maugiron odpowiadając na udany gniew udaną pokorą; chociaż Najjaśniejszy Panie, źleśmy się z nim obchodzili, nic nam nie odpowiedział.
Król spojrzał na Chicota i nachylił się do jego ucha...
— A co, czy beczą, czy ryczą? — rzekł.
— Kto wie, może miauczą — odpowiedział Chicot. Znałem ludzi, którzy znieść nie mogli miauczenia. Kto wie, może Bussy do tych ludzi należy. Otóż dlaczego nic nie odpowiedział.
— Tak sądzisz? — zapytał król.
— Każdy tak sądzi — treściwie odpowiedział Chicot.
— Daj pokój — rzekł Henryk, jaki pan, taki sługa.
— Chcesz przez to powiedzieć Najjaśniejszy Panie, że Bussy jest służącym twojego brata. Mylisz się w tym względzie.
— Panowie — rzekł Henryk, idę na obiad do królowej. Ponieważ Gelosi[2] mają nam grać farsę, zapraszam was.
Zgromadzenie skłoniło się z uszanowaniem, a król wyszedł wielkiemi drzwiami.
W tej samej chwili Saint-Luc wszedł małemi.
Gestem zatrzymał czterech dworzan, którzy mieli wychodzić.
— Za pozwoleniem, panie Quelus — rzekł kłaniając się, czy zawsze mieszkasz przy ulicy Ś-go Honoryusza.
— Zawsze — dlaczego pytasz, mój przyjacielu? — zapytał Quelus.
Mam ci coś powiedzieć.
— Ah!
— A ciebie panie Schomberg, czy mogę prosić o adres?
— Ja mieszkam przy ulicy Bethisy, odpowiedział Schomberg zdziwiony.
— D’Epernon, ja wiem twój adres.
Przy ulicy Grenelle.
— Jesteś moim sąsiadem — a ty panie Maugiron?
— Ja mieszkam w okolicy Luwru.
— Zacznę więc od ciebie, jeśli pozwolisz, albo nie, raczej od Quelusa.
— Wybornie, rozumiem; przybywasz ze strony Bussego.
— Nie mówię tego, lecz obciąłbym się z panam porozumieć.
— Ze wszystkiemi czterema?
— Tak.
— Debrze, skoro nie chcesz rozmawiać w Luwrze, możesz u którego z nas w mieszkaniu. Wszyscy możemy słyszeć, co masz każdemu pojedynczo powiedzieć, a we czterech lepiej ułożymy się i zrozumiemy, o co panu właściwie chodzi.
— Doskonale.
— Idźmy zatem do Schomberga.
— Tak, pójdźcie do mnie, przyjmę was z prawdziwą przyjemnością.
— Dobrze, panowie — odrzekł Saint-Luc kłaniając się — pokaż nam drogę, panie Schomberg.
— Najchętniej.
Pięciu dworzan wyszło z Luwru, trzymając się pod ręce i zajmując całą ulicę jak była szeroka.
Za niemi, w pewnem oddaleniu, szli lokaje, uzbrojeń od stóp do głów i powagą swoją nakazując szacunek dla panów.
Przybyli na ulicę Bethisy, gdzie Schomberg przygotował dla nich wielki salon.
Saint-Luc zatrzymał się w przedpokoju.


Rozdział XV.
Jak pan de Saint-Luc wypełnił zlecenia dane mu przez Bussego.

Pozostawmy na chwile pana de Saint-Luc w przedpokoju Schomberga, a zobaczmy co zaszło pomiędzy nim a Bussym.
Bussy, jakeśmy widzieli, razem z przyjacielem opuścił salę przyjęć, kłaniając się wszystkim tym, których szał nie zupełnie opanował i którzy lękali się człowieka tak strasznego jak Bussy.
Bo w tym czasie panowania siły fizycznej, w którym potęga osobista była wszystkiem, człowiek zręczny mógł sobie w takiem państwie, jak francuskie, nowe królestwo utworzyć.
Tym sposobem Bussy przewodził na dworze Henryka III-go.
Tego dnia, jakeśmy widzieli, Bussy źle był przyjęty w swojem królestwie.
Gdy wyszedł z sali, Saint-Luc zatrzymał go i zapytał:
— Co tobie, mój przyjacielu? bledniesz coraz mocniej i lękać się potrzeba, abyś nie zemdlał.
— Nie — odpowiedział Bussy — gniew mnie dusi.
— Zatem zważasz na dowcipki półgłówków?
— Osądź czy mogę nie zważać..
— Uspokój się, Bussy.
— Uspokój się! łatwo powiedzieć. Gdybyś połowę tego usłyszał co ja, przy twoim temperamencie, nie wiem, czy byś żył jeszcze.
— A więc czego żądasz?
— Saint-Luc, jesteś moim przyjacielem i wielkie dałeś tego dowody. — A! kochany przyjacielu — odpowiedział Saint-Luc, nie warto o tem wspominać — zapewne, pchnięcie było piękne, ale nie korzystne. Król mię go nauczył, kiedy w Luwrze trzymał w więzieniu...
— Kochany przyjacielu.
— Dajmy pokój panu de Monsoreau, a mówmy o Dyanie. Czy była kontenta biedaczka? czy mi przebaczyła? A co, kiedy wasze wesele?
— Mój kochany, zaczekaj aż Monsoreau umrze.
— Co?... — zapytał Saint-Luc cofając się — jakby na gwóźdź nastąpił.
— Nie inaczej. Stokrotki nie sa tak niebezpieczną rośliną, jak sądziłeś i ffie każdy kto na nic paduie, umiera. Monsoreau żyje 1 jest wścieklejszy niż był kiedykolwiek.
— Doprawdy?
— Zemstą tylko oddycha i przysiągł, że ciebie przy pierwszej sposobności zabije.
— Niepokoisz mnie, mój drogi.
— Tak jest, a nie inaczej.
— Żyje!
— Niestety! tak.
— A cóż za osioł lekarz go kuruje?
— Mój własny.
— Jakto! zrozumieć nie mogę. Na honor, ja ogłosiłem śmierć jego i spadkobierców znajdziecie w żałobie. Ale to nic, przy pierwszej sposobności, nie jedno ale cztery dani mu pchnięcia.
— Uspokój się, mój przyjacielu — mówił Bussy. Co prawda, Monsoreau lepiej mi usłużył niż się możesz spodziewać. Wyobraź sobie, on księcia posądza... on o niego jest zazdrosny. Ja, ja jestem w jego oczach przyjacielem, Bayardem, kochanym Bussy. Wyobraź sobie, ten głupiec Remy wrócił mu życie.
— Co za głupiec!
— Ale uczciwy człowiek, powiada, że na to jest lekarzem, aby leczył ludzi.
— A to szaleniec!
— Monsoreau mówi, że mnie winien życie i mnie żonę swoję powierza.
— Rozumiem teraz dla czego spokojnie chcesz oczekiwać jego śmierci; że mnie to cieszy, to wielka prawda.
— Drogi przyjacielu!
— Na honor, spadamy z obłoków.
— Przekonaj się, że teraz nie idzie o pana de Monsoreau.
— Bynajmniej. Używajmy życia, póki się daje. Jednak gdy wyzdrowieje, uprzedzam cię, że każę sobie zrobić pancerz stalowy i żelazne okiennice u okien zawieszę. Dowiedz się od księcia Andegaweńskiego, czy matka nie dała mu jakiego lekarstwa przeciwko truciźnie? Tymczasem, bawmy się przyjacielu.
Bussy nie mógł wstrzymać uśmiechu; podał rękę panu de Saint-Luc.
— A więc, jak widzisz, mój przyjacielu, tylko na pół zrobiłeś mi przysługę.
Saint-Luc spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Prawda — rzekł — czy chcesz, abym dokończył? trudno to prawda; ale dla ciebie mój Bussy, wiele gotów jestem uczynić, osobliwie jeżeli Monsoreau krzywem okiem będzie na mnie patrzył.
— Nie, mój drogi, dajmy mu pokój a jeżeli chcesz mię zobowiązać, na kogo innego przenieś tę przysługę.
— Powiedz, słucham cię.
— Czy dobrze jesteś z panami ulubieńcami?
— Na honor, jak pies z kotem; dopóki nas wszystkich słońce oświeca, nic nie mówimy; gdyby jeden zasłonił światło drugiemu, natychmiast ukazałyby się pazury i zęby.
— To co mówisz, cieszy mnie.
— Tem lepiej.
— Przypuśćmy że światło zaćmione.
— Niech będzie.
— Zatem ty pokażesz twoje białe zęby i wyciągniesz twoje straszne pazury.
— Rozumiem cię.
Bussy uśmiechnął się.
— Przybliż się do pana Quelusa — rzekł.
— Aha! aha!... — odpowiedział Saint-Luc.
— Pojmujesz?
— Pojmuję.
— Doskonale. Zapytaj go więc, kiedy chce abym mu gardło poderżnął, albo on mnie nawzajem.
— Zapytam go.
— Oto nie po winien się gniewać.
— Pójdę, chociażby zaraz, jeśli chcesz tego.
— Zaczekaj. Idąc do pana Quelusa wstąp do pana Schomberga i takie same zadaj mu pytanie.
— Wybornie! tylko trochę za wiele...
Bussy giestem dał do zrozumienia, że nie słucha tłomaczeń.
— Niech będzie, stanie się twojej woli zadosyć.
— Kiedy tak, mój drogi Saint-Luc — odparł Bussy — skoro cię tyle uprzejmym znajduję, udaj się do Luwru, do pana Maugiron i zobowiąż do połączenia się z kolegami.
— Ha! ha!... — rzekł Saint-Luc — zatem już trzech; czy pomyślałeś o tem Bussy?
— Bynamniej.
— Jakto bynajmniej?
— Ztamtąd, udasz się do Epernona. Nie zatrzymuję cię długo u niego, bo nie wiele go cenię, otóż teraz zupełna liczba.
Saint-Luc opuścił ręce i spojrzał na Bussego.
— Czterech?... — mruknął.
— Tak, czterech — powtórzył Bussy — przyznam ci się, że nie pojmuję ani twojej waleczności, ani grzeczności, że z taką postępujesz łagodnością z owymi paniczami.
— O! kochany przyjacielu!
— Spuszczam się na ciebie w tym względzie. Staraj się, aby wszystko przyzwoicie ukończyć!
— Będziesz ze mnie zadowolony.
Bussy podał rękę panu Saint-Luc.
— Panowie ulubieńcy — rzekł — teraz my z was będziemy się śmieli.
— Teraz przyjacielu, warunki.
— Jakie warunki?
— Twoje.
— Ja ich nie daję, przyjmę je od tych panów.
— A broń?
— Jaką oni obiorą.
— Dzień, miejsce, godzina?
— Od ich woli.
— Ale przecież...
— Nie mówimy więcej, działaj, a prędko przyjacielu. Będę się przechadzał w małym ogródku Luwru, tam mię znajdziesz.
— Będziesz czekał?
— Tak.
— Może to będzie za długo.
— Mam dosyć czasu.
Wiemy teraz jak pan de Saint-Luc znalazł ulubieńców w sali posłuchalnej Luwru i jak z niemi zaczął rozmowę.
Teraz idźmy za nimi do przedpokoju mieszkania Schomberga, gdzie pozostawiliśmy tych panów, czekających według wszelkich praw etykiety, tak mocno obserwowanych w owej epoce.
Obiedwie połowy drzwi otworzono i odźwierny przyszedł powitać pana de Saint-Luc, który jedną ręką oparty na lędźwi, drugą dotykając długiego rapira, postąpił na środek progu i stanął tak regularnie, że za rozmiar najlepszy architekt by się nie powstydził.
— Pan d’Espinay, de Saint-Luc — rzekł odźwierny.
Samt-Luc wszedł.
Schomberg jako gospodarz, podniósł się i postąpił na przeciw gościa, który zamiast go witać, włożył kapelusz na głowę. Ta formalność zdradzała cel odwiedzin.
Schomberg odpowiedział ukłonem i zwróciwszy się do Quelusa:
— Mam honor przedstawić ci — rzekł — pana Jakoba de Levis, hrabiego Quelus.
Saint-Luc postąpił do Quelusa i niski oddał mu ukłon.
— Szukałem pana — rzekł.
Quelus ukłonił się.
Schomberg zwrócił się w inny róg sali.
— Mam honor, przedstawić ci, pana Ludwika de Maugiron.
Pan Saint-Luc ukłonił się i te, co poprzednio wygłosił słowa:
— Szukałem pana.
Z Epernonem ta sama odbyła się ceremonia.
Następnie Schomberg siebie przedstawił.
Potem wszyscy czterej usiedli.
Saint-Luc stał ciągle.
— Panie hrabio — rzekł do Quelusa — ubliżyłeś panu Ludwikowi de Clermont d’Amboise, panu de Bussy, który wyzywa cię na pojedynek w dniu i miejscu, jakie wyznaczysz. Broń należy do twojego wyboru, a walka ma być na śmierć.
— Pan hrabia de Bussy wiele mi czyni zaszczytu — odpowiedział Quelus.
— Jaki dzień wyznaczasz, panie hrabio?
— Mało mnie to obchodzi; tylko wołałbym jutro jak po jutrze; czem wcześniej, tem lepiej.
— A godzinę?
— Rano.
— Broń?
— Rapiry i sztylety, jeżeli pan de Bussy na to przystanie.
Saint Luc się skłonił.
— Wszystko — rzekł — co panowie postanowicie w tym względzie, będzie prawem dla pana de Bussy.
Następnie, skierował się do Maugirona, który odpowiedział tak samo; w końcu do dwóch innych.
— Ale — rzekł Schomberg, do którego, jako do gospodarza, mówiono na ostatku, o jednej rzeczy myślemy.
— O jakiej?
— Że traf dziwne czasem dokazuje rzeczy i że z czterema się rozprawiać w jednym dnin, to dla pana de Bussy będzie za ciężko.
Saint-Luc odpowiedział na to grzecznym uśmiechem.
— Zapewne — rzekł — nie łatwo będzie dla pana de Bussy rozprawiać się z czterema i tak walecznymi, jak panowie; ale mówi on, że to nie nowość dla niego, albowiem miał to zdarzenie pod Tournelles, przy Bastylii.
— I będzie się potykał z nami wszystkiemi?... — zapytał d’Epernon.
— Nie inaczej — odparł Saint-Luc.
— Oddzielnie, czy razem?... — zagadnął Schomberg.
— To do woli panów, siła, czy rozdzielona, czy razem, to wszystko jedno.
Ulubieńcy spojrzeli po sobie.
Quelus pierwszy przerwał milczenie:
— Bardzo pięknie — rzekł zaczerwieniony od gniewu — bardzo to pięknie ze strony pana de Bussy; ale jakkolwiek mało nas ceni, możemy się każdy z osobna potykać. Przyjmujemy propozycyę hrabiego i jeden po drugim nastąpi.
Quelus spojrzał na swoich przyjaciół, którzy odgadując myśl jego, dali znak potwierdzający.
— Albo, co lepiej jeszcze — mówił dalej — ponieważ nie chcemy zabić grzecznego człowieka, niech wypadek decyduje, kto z nas polegnie.
— Lecz — rzekł Saint-Luc — trzej inni?
— Trzej inni! pan de Bussy wielu ma przyjaciół, a my wielu nieprzychylnych, aby trzej inni stali z założonemi rękami. Czy zgadzacie się na to?... zapytał swoich towarzyszy.
— Tak — odpowiedzieli jednozgodnie.
— Bardzo mi będzie przyjemnie — rzekł Schomberg — ze pan de Bussy na tę ucztę zaprosi Livarota.
— Gdyby mi wolno było objawić moje życzenie, chciałbym aby pan Balzac d’Entraguet był także zaproszony.
— Żeby partya była zupełną — mówił Maugiron — niech i Ribeirac się stawi.
— Panowie — rzekł Saint Luc — zaniosę waszą odpowiedź panu de Bussy, a że jest grzeczny, zatem jestem pewny, iż zastosuje się do niej. Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko złożyć podziękowanie ze strony pana hrabiego.
Saint-Luc ukłonił się, a cztery głowy ulubieńców schyliły się także.
Odprowadzili go aż do drzwi salonu.
W przedpokoju, zastał czterech lokajów Wyjął sakiewkę i rzuciwszy ją, rzekł:
— Pijcie — rzekł — za zdrowie panów swoich.


Rozdział XVI.
W czem pan Saint-Luc więcej był ucywilizo­wany od Bussego, nauki, jakie mu dał i jaki z nich zrobił użytek kochanek pięknej Dyany.

Saint-Luc powrócił dumny ze spełnienia zleceń.
Bussy czekał go i podziękował.
Saint-Luc znalazł go smutnym, co nie było zwyczajem Bussego.
— Czy ci co złego zrobiłem?... — zapytał Saint-Luc.
— Na honor, żałuję, że zamiast wyznaczenia terminu, nie powiedziałeś: natychmiast.
— Cierpliwości!... Andegaweńczycy jeszcze nie przybyli; pozwólże im przybyć. Prócz tego, cóź cię tak nagli ludzi na tamten świat wyprawiać?...
— Bo chciałbym umrzeć jak najprędzej.
Saint-Luc spojrzał na Bussego z zadziwieniem, którego ludzie silni zazwyczaj doznają, ilekroć przedstawia się jakie niebezpieczeństwo.
— Umrzeć!... W twoim wieku, mając taką kochankę a takie imię.
— Tak, jestem pewny, że ich wszystkich czterech ubiję, a sam odbiorę cios, który mnie uspokoi na wieki.
— Jakież czarne myśli!
— Chciałbym wiedzieć czy byłbyś inny... Mąż, który kona i powstaje; żona nie mogąca opuścić łoża konającego. A! chcialbym sam skonać jak najprędzej.
Saint-Luc na tę mowę odpowiedział głośnym śmiechem, który ptaki siedzące na drzewie zestraszył.
— A!... — zawołał — to niewiniątko. Mój drogi, nie ma nad ciebie szczęśliwszego kochanka.
— Dowiedź mi zatem...
— „Nihil facilius”, jak mówił jezuita Triquet; wszak jesteś dobrze z panem de Monsoreau?
— Na honor wstyd mi ludzi. Ten gbur nazywa mię swoim przyjacielem.
— Zatem bądź nim...
— Jest to nadużywać tego tytułu...
— „Prorsus absurdum“ — mówił zawsze Triquet; czy on naprawdę twoim przyjacielem?
— Tak mówi.
— Nie wierz temu; on czyni cię nieszczęśliwym, a celem przyjaźni jest wzajemne szczęście. Tak przynajmniej król określa przyjaźń.
Bussy roześmiał się.
— Jeśli czyni cię nieszczęśliwym — mówił Saint-Luc, nie jest twoim przyjacielem; zatem możesz z nim postępować, jak ci się podoba. Możesz być dla niego obojętnym, możesz wziąć mu żonę i zgubić go, jeżeli będzie co mówił.
— W rzeczy samej — rzekł Bussy, ja go nienawidzę...
— A on się ciebie boi.
— Sądzisz, że mnie lubi?
— Weź mu żonę, a zobaczysz.
— Czy to logika ojca Triqueta?
— Nie, to moja.
— Dziękuję za nią.
— Czy cię zadawala?
— Nie, wolę uczciwość.
— I wolisz zostawić panią de Monsoreau aby męża leczyła?... Rzecz bardzo prosta, że skoro zginiesz, przywiąże się do człowieka, który jej pozostanie.
Bussy brwi zmarszczył.
— Co więcej — dodał Saint-Luc, oto moja żona, wcale dobra do rady. Właśnie narwala sobie kwiatków w ogrodzie królowej maiki i musi być w wybornym humorze.
W rzeczy samej, Joanna przybyła, jaśniejąca zadowoleniem i złośliwością. Są szczęśliwe natury. które na wszystko obojętne a jak skowronek na polu, zawsze śpiewają.
Bussy powitał ją jak przyjaciel; ona podała mu rękę, co dowodzi, ze nie Dubois przywiózł ten zwyczaj z Anglii.
— Jakże wasze miłostki? — zapytała związując kwiaty w bukiet.
— Konają — odpowiedzią1 Bussy.
— Zranione i mdleją — dodał Sanint-Luc; sądzę, Joanno, ze ty je ocucisz.
— Proszę pokazać mi ranę.
— Najchętniej. Bussy nie lubi uśmiechu pana de Monsoreau i chce się oddalić.
— I porzucić Dyanę? — zawołała z oburzeniem Joanna.
Bussy zaniepokojony tym pierwszym objawem dodał:
— O! pani, nie mów, że chcę umierać.
Joanna spojrzała na niego z litością, ale nie ewangeliczną.
— Biedna Dyana — rzekła; mężczyźni zawsze są niewdzięczni!..
— Otóż morał mojej żony!..
— Niewdzięczni!.. — zawołał Bussy, dlatego, że nie chcą obłudą miłości odziewać?
— To tylko, panie, wymówka — odrzekła Joanna, gdybyś pan szczerze kochał, jednego tylko byś się lękał, aby cię kochać nie przestano.
— No, przyjacielu, przyznaj się.
— Ale pani — mówił Bussy, są ofiary, które...
— Ani jednego wyrazu więcej; lepiej pan przyznaj się, ze nie kochasz Dyany, to będzie godniejszem uczciwego człowieka.
Bussy zbladł na samą tę myśl.
— Kiedy sam nie śmiesz tego objawić, to ja jej powiem.
— Pani! pani!..
— Zabawni jesteście z waszemi ofiarami... a my dla was nic nie czynimy? Jakto! narażać się na męki przy tym tygrysie Monsoreau, zachowywać wszelkie prawa okazując większą siłę duszy niż Samson i Hannibal, dlatego, aby zwycięzcy tryumf zapewnić, nie jest że to heroizmem? O! Dyana jest godną podziwu, ja nie byłabym wstanie tego uczynić.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział Saint-Luc, nisko się kłaniając, co rozśmieszyło Joannę.
Bussy wahał się.
— Namyśl się — mówiła Joanna; a jeszcześ nie upadł na kolana i nie uderzył się w piersi?
— Masz słuszność — odpowiedział Bessy, jestem człowiekiem ułomnym, niższym od pospolitej kobiety.
— Przynajmniej, że się przekonałeś.
— Co mi pani rozkażesz?
— Idź natychmiast oddać wizytę.
— Panu de Monsoreau?
— A o kimże mowa?... o Dyanie.
— Ale oni zawsze są razem.
— A kiedy pan bywałeś u pani Barbezieux, czy nie siedziała przy niej ta gruba masa, która cię co chwila kąsała.
Bussy zaczął się śmiać, Saint-Luc go naśladował, a Joanna poszła za ich przykładem; było to trio wesołości które ciekawych zwabiło.
— Pani — rzekł nakoniec Bussy, idę do pana de Monsoreau. Żegnam cię.
Rozeszli się.
Bussy prosił Saint-Luca, aby nie mówił o wyzwaniu.
Pana de Monsoreau zastał w łóżku.
Hrabia wydał okrzyk radości, spostrzegając go.
Remy przyrzekł, że jego rana zagoi się we trzy tygodnie.
Dyana palec położyła na ustach; był to jej zwyczaj witania.
Potrzeba było opowiedzieć hrabiemu całą historyę wyprawienia Bussego, wizytę na dworze i przyjęcie jakiego doznał.
Na to opowiadanie Dyana się uśmiechnęła.
Pan de Monsoreau myśląc nad tem, co słyszał, prosił, aby Bussy nachylił się do niego i mówił mu do ucha:
— To są jakieś plamy, nieprawdaż?...
— I ja tak sądzę — odparł Bussy.
— Wierzaj mi, ja znam tego człowieka, nie warto się dla niego narażać.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy z uśmiechem, który przypomniał hrabiemu okoliczność, gdy książę go zdradzał.
— Wierzaj mi — mówił Monsoreau — jestem twoim przyjacielem, a ilekroć będziesz potrzebował rady, udaj się do mnie.
— Panie — rzekł Remy — po opatrzeniu ran, potrzeba ci spokoju i snu...
— Tak, kochany doktorze. Mój przyjacielu, przejdź się z panią de Monsoreau... mówią, że ogród pięknym jest w tej porze roku.
— Jestem ci posłuszny — odpowiedział Bussy.


Rozdział XVII.
Ostrożności pana de Monsoreau.

W kilka dni Bussy przekonał się, że państwo Saint-Luc mieli słuszność i oddał im sprawiedliwość.
Dawniej, aby być człowiekiem, potrzeba było być wielkim i pięknym dla potomności.
Bussy, zapomniawszy o Plutarchu, ulubionym swoim autorze, którego czytanie miłość przerwała, Bussy piękny jak Alcybiades, nie troszcząc się o teraźniejszość, chciał naśladować Scypiona, albo przynajmniej Bayarda.
Dyana była prostszą i jak dziś mówią, naturalniejszą.
Pozwalała rozwijać się dwom wrodzonym płci swojej instynktom, kochać i zwodzić.
Nigdy nie myślała posuwać swej wyobraźni do spekulacyi filozoficznej, którą Charon i Montaigne, nazywają „uczciwością“.
Kochać Bussego było jej logiką; należeć do Bussego jej moralnością; drżeć za dotknięciem jego ręki, jej metafizyką.
Pan de Monsoreau (piętnaście dni upłynęło od jego wypadku,) miał się coraz lepiej. Uniknął gorączki, dzięki kuracyi za pomocą zimnej wody, którą Opatrzność albo Ambroży Paré wynalazł; gdy oto mocnego doznał wstrząśnienia, dowiedział się bowiem, że książę Andegaweński przybył do Paryża z królową matką i swojemi andegaweńczykami.
Hrabia słusznie się niepokoił, bo nazajutrz po swojem przybyciu, książę pod pozorem zasiągnięcia wiadomości, odwiedził pałac przy ulicy Petits-pères, a niepodobna było drzwi zamknąć przed nosem księcia, osobliwie, gdy dawał dowody życzliwości.
Pan de Monsoreau przyjął księcia, który był dla niego grzecznym, a osobliwie dla żony jego.
Jak tylko książę wyjechał, pan de Monsoreau przywołał Dyanę, oparł się na jej ramieniu i mimo oporu Remyego, trzykroć obszedł swój fotel.
Obszedłszy fotel trzy razy, zdawał się być zadowolony a Dyana odgadła z jego uśmiechu, że coś złego zamyśla.
Ale to należy do prywatnej historyi domu Monsorear.
Powróćmy do księcia Andegaweńskiego, należącego do części epicznej tej historyi.
Nie był to dzień obojętny dla obserwatorów, w którym Franciszek Walezyusz powrócił do Luwru.
Otóż co oni zauważyli:
Wiele dumy ze strony króla.
Obojętność ze strony królowej matki.
Uniżone zuchwalstwo ze strony księcia, który zdawał się mówić:
— Po co u dybała mię przyzywasz, kiedy mi robisz tak kwaśną minę?
Przyjęcie było przyprawione spojrzeniami ukośnemi, ognistemi, pożerającemi panów Livarota, Ribeiraca i Entragueta, którzy uprzedzeni przez Bussego, wiedzieli w kim mają przeciwników.
Chicot w tym dniu, więcej miał przyjaciół, niż Cezar w7 wilią bitwy Farsalskiej.
Później wszystko się uspokoiło.
Nazajutrz po przybyciu do Luwru, książę drugi raz odwiedził rannego.
Monsoreau wiedząc o wszelkich szczegółach widzenia się księcia z królem, pieścił księcia słowami i poruszeniami aby go utrzymać w nieprzyjaźni.
Kiedy miał się nieco lepiej i kiedy książę odjechał, oparty na ramieniu żony, jak pierwej trzykroć obszedł fotel, tak teraz trzykroć obszedł pokój.
Po czem usiadł więcej jeszcze zadowolony niż pierwej.
Tego samego wieczora, Dyana powiedziała Bussemu, że jej mąż coś ważnego zamyśla.
Po chwili, Monsoreau i Bussy byli sami.
— Kiedy sobie wspomnę — mówił Monsoreau, ze książę uśmiecha się do mnie, a jest moim śmiertelnym nieprzyjacielem i że on namówił Saint-Luca, aby mię zabił, dreszcz mię przechodz.
— Żeby cię zabił! zmiłuj się hrabio. Saint-Luc jest uczciwym człowiekiem i sam przyznajesz, że go wyzwałeś, żeś pierwszy miecza dobył.
— Prawda, ale i to pewna, że go książę namówił.
— Słuchaj, znam księcia i znam Saint-Luca, winienem cię więc uprzedzić, że Saint-Luc przychylnym jest królowi, a nie księciu. A! gdyby cię ranił Entraguet, Ribeirac, albo Livarot i słowa-bym nie powiedział.
— Jak uważam, nie znasz historyi francuzkiej panie Bussy — mówił Monsoreau uparty w swojem zdaniu.
Bussy mógłby był powiedzieć, że chociaż niedobrze zna historyę francuską, dokładnie zna za to geografię andegaweńską, a nadewszystko tej części kraju, gdzie leży Meridor.
Nakoniec Monsoreau powstał i zeszedł do ogrodu.
— Tego mi dosyć — rzekł, dzisiaj możemy się przeprowadzić.
— Dlaczego? — rzekł Remy. Alboż tutaj powietrze niedobre? alboż panu brakuje rozrywki?
— Przeciwnie — odpowiedział Monsoreau — mam jej za wiele, książę utrudza mnie swojemi odwiedzinami; przywozi z sobą mnóstwo młodzieży, których ostrogi niedobrze mi działają na nerwy.
Gdzież się pan udasz?
— Kazałem przygotować domek przy Tournelles.
Bussy i Dyana, bo oboje byli obecni tej rozmowie, spojrzeli na siebie ze słodkiem wspomnieniem przeszłości.
— Jakto! tam! — zawołał w zapomnieniu Remy.
— Znasz ten dom? — zapytał pan de Monsoreau.
— A któżby nie znal pałacu wielkiego łowczego Francyi, osobliwie kto mieszkał przy ulicy Beautrellis?
Monsoreau z przyzwyczajenia zaczął podejrzewać.
— Tak, tak — mówił — pójdę tam i będzie mi dobrze. Tam nie można więcej przyjmować nad cztery osoby. Jest to warownia, z której okien o trzysta kroków można widzieć kto do nas przybywa.
— Tak, że.. — mówił Remy.
— Że można uniknąć odwiedzin, osobliwie będąc zdrowym.
Bussy przygryzł usta i zadrżał, aby i na niego nie przyszła ta kolej.
Dyana westchnęła.
Przypomniała sobie albowiem ranionego Bussego, na jej spoczywającego łóżku.
Remy namyślił się i pierwszy przemówił.
— Pan nie możesz tego zrobić.
— Dlaczego, panie lekarzu?
— Ponieważ wielki łowczy Francyi powinien przyjmować gości, trzymać służbę i ekwipaże. Może on mieć pałac dla psów, ale nie wolno mu mieć chałupy dla siebie.
Monsoreau pomruknął tonem, który znaczy:
— To prawda.
— Ponieważ — mówił Remy, jestem lekarzem serca i ciała, mogę powiedzieć, że to nie miejsce pana hrabiego obchodzi.
— A cóż takiego?
— Pani hrabina.
— Cóż z tego...
— Niech się pani hrabina przeniesie.
— Aha! — zawołał pan de Monsoreau, rzucając na Dyanę spojrzenie, w którem więcej było gniewu jak miłości.
— A więc pozbądź się hrabio swojego urzędowania, podaj się do dymisyi, bo albo dopełnisz, albo zaniedbasz swoich obowiązków. Jeśli ich nie wypełnisz, rozgniewasz króla, jeśli będziesz chciał je dopełnić...
— Uczynię co do mnie będzie należało, odpowiedział pan de Monsoreau przez zęby, ale nie opuszczę hrabiny.
Hrabia kończył te wyrazy, gdy na dziedzińcu dał się słyszeć tentent.
Monsoreau zadrżał.
— Znowu książę! — pomruknął.
— Tak, on — rzekł Remy idąc do okna.
Jeszcze lekarz się nie odwrócił, gdy dzięki przywilejom rodowym książę bez meldowania wszedł do pokoju.
Czatujący Monsoreau zauważył, że pierwszo jego spojrzenia padło na Dyanę.
Wkrótce niewyczerpana grzeczność księcia objaśniła go lepiej; przyniósł on Dyanie jeden z owych rzadkich klejnotów, których znakomici artyści wyrabiają trzy, albo cztery przez całe swoje życie, któremi uświetniają swoją epokę, a których pomimo powolnej roboty, dziś więcej, niż było kiedykolwiek.
Był to piękny sztylet ze złotą rękojeścią rzeźbioną — w rękojeści był flakon; na głowni były wyrobione łowy: psy, konie, strzelcy, jelenie, drzewa, niebo, a wszystko w cudownej harmonii.
— Zobaczmy to — mówił Monsoreau, lękając się, aby nie było jakiego ukrytego biletu w rękojeści.
Książę sam zadosyć uczynił jego obawie, rozdzielając sztylet.
— Tobie — rzecze — jako strzelcowi głownia, hrabinie rękojeść. Jak się masz, Bussy. Ty widzę teraz z hrabią w przyjaźni?
Dyana zarumieniła się.
Bussy umiał nad sobą panować.
— Mości książę zapominasz — odrzekł Bussy, że sam dzisiaj rano kazałeś mi się dowiedzieć o zdrowiu hrabiego. Wykonałem, jak zwykle, rozkazy Waszej Książęcej Mości.
— Prawda, zapomniałem — rzekł książę.
Potem usiadł przy Dyanie i mówił z nią cicho.
Po chwili:
— Hrabio — rzekł — okropnie gorąco w tym pokoju. Widzę jak hrabina ledwie oddycha i myślę ofiarować jej moją rękę, aby się przeszła po ogrodzie.
Mąż i kochanek spojrzeli po sobie.
Dyana posłuszna zaproszeniu, wstała i podała rękę.
— A ty podaj mi twoję rękę — mówił Monsoreau do Bussego.
Monsoreau udał się za żoną.
— Jak widzę — mówił książę — jesteś zupełnie zdrów.
— Tak, Mości Książę i spodziewam się, że wkrótce wszędzie będę mógł żonie towarzyszyć.
— Ale teraz niepotrzebnie się trudzisz.
Sam Monsoreau czuł, jak słuszne jest zalecenie księcia.
Usiadł w miejscu, z którego mógł go wciąż widzieć.
— Mój hrabio — rzekł do Bussego, skoro jesteś tak dobry, dziś wieczór odprowadzisz moję żonę do pałacyku położonego przy Bastylli. Tam jej będzie lepiej niż tutaj. Dlategom ją wyrwał z Meridor, aby jej ten sęp nie porwał w Paryżu.
— O nie panie — mówił Remy do swojego pana — pan na to przystać nie możesz.
— A to dlaczego? — zapytał Monsoreau.
— Bo należysz do księcia Andegaweńskiego, któryby ci zapewne nie przebaczył tego kroku.
— A mnie co to obchodzi! — zawołał z uniesieniem młodzieniec, gdy mrugnieniem Remyemu dał do zrozumienia, że milczeć powinien.
Monsoreau zamyślił się.
— Remy ma słuszność — rzekł — nie od ciebie powinienem wymagać podobnej przysługi; ja sam ją odprowadzę i sam za kilka dni tam będę mógł mieszkać.
— Stracisz urzędowanie — rzekł Bussy.
— Być może, ale żonę ocalę.
Temu wyrażeniu towarzyszyło zmarszczenie brwi, na które Bussy westchnął.
W rzeczy samej, tego jeszcze wieczora, hrabia odprowadził żonę do znajomego nam domku Tournelles.
Remy pomagał odzyskującemu zdrowie umieścić się.
Następnie, ponieważ to był człowiek pełen poświęcenia i pojmujący, że w szczupłem mieszkaniu, Bussy będzie potrzebował jego pomocy w zagrożonych miłostkach, zbliżył się do Gertrudy, która go odpychała z początku, a w końcu przebaczyła Dyana zajęła swój pokój, w którym był jej portret i łóżko adamaszkowe.
Kurytarz tylko oddzielał ją od pana de Monsoreau.
Bussy darł włosy na głowie.
Saint-Luc dowodził mu, że drabinki jedwabne doszły wysokiej doskonałości i mogą schody zastąpić.
Monsoreau zacierał ręce i uśmiechał się, ze na złość księciu Andegaweńskiemu uczynił.


Rozdział XVIII.
Odwiedziny w domku Tournelles.

Podniecanie się zastępuje dla niektórych ludzi namiętność; tak jak wilkowi i hyenie głód nadaje odwagę.
Podobnież książę Andegaweński nie zastawszy Dyany w Meridor, powrócił do Paryża.
Za powrotem, prawie był w niej zakochany, a głównie dlatego, że go jej pozbawiono.
Wniosek oczywisty, że jego nienawiść dla pana de Monsoreau, poczynająca się od chwili jego zdrady, zmieniła się w pewien rodzaj wściekłości, tem niebezpieczniejszej, że znając energiczny charakter hrabiego, szukał tylko sposobności pomszczenia się.
Z drugiej strony, nie zrzekł się jeszcze widoków politycznych; przeciwnie, pojęcie o jego wielkości odurzało go.
Zaledwie powrócił do Paryża, aliści rozpoczął swoje tajemne i zdradliwe podstępy.
Chwila była przyjazna.
Wielu niepewnych rokoszan, idących za powodzeniem, podnieceni słabością króla, zręcznością Katarzyny, połączyli się z Andegaweńczykami, cisnęli się do księcia Andegaweńskiego licząc na Gwizyuszów, ukrytych w cieniu i milczeniu, co na i więcej zatrważało Chicota.
Zresztą, im więcej było wylania powierzchownego ze strony księcia dla Bussego, tem większa była wewnętrzna obłuda.
I to niepokoiło księcia, że widział młodego człowieka, jak u pana de Monsoreau odbierał mu to zaufanie, jakie w nim pokładał ten nawet mąż zazdrosny.
Trwożyła go nawet radość, rozlana na twarzy Dyany, świeże kolory, czyniące ją przyjemną i pożądaną.
Książę wiedział, że kwiaty najpiękniejsze przy słońcu, a kobiety, kochają ze wzajemnością.
Dyana w włócznie była szczęśliwą, a dla księcia zgryźliwego i zawistnego przykrem było patrzeć na szczęście bliżniego.
Urodzony księciem, możny siłą i podstępem tak w swoich miłostkach, jak zemście, używał wszystkiego, co mu zapewniało powodzenie.
Idąc za radą Aurillego, myślał, że to jest wstydem dla księcia dać się zatrzymać tak śmiesznym przeszkodom, jakiemi są: zazdrość męża i wstręt kobiety.
Pewnego dnia, kiedy źle spał i kiedy noc przepędził w gorączkowych marzeniach, uczuł, że żądze w min grają, rozkazawszy zatem przygotować ekwipaż, udał się do pana Monsoreau.
Monsoreau, jak wiemy, wyjechał do swojego domku Tournelles.
Książę uśmiechnął się na tę wiadomość.
Był to taki sam podstęp, jak wyjazd z Meridor.
Zapytał, ale tylko dla formy, gdzie leży ten domek: odpowiedziano mu, że na placu świętego Antoniego.
Odwrócił się więc do Bussego, który mu towarzyszył.
— Skoro jest w Tournelles — rzekł — jedźmyż do Tournelles, Orszak ruszył w drogę i wkrótce cała ta część miasta była w ruchu w skutek obecności dwudziestu czterech dworzan, składających zwykły orszak księcia, z których każdy miał dwóch lokajów i trzy konie.
Książę doskonale znał dom i bramę, Bussemu także nie były one obcemi.
Obadwaj zatrzymali się tedy przed bramą, obadwaj weszli na schody, a ztamtąd książę udał się do apartamentów.
Ztąd wynikło, że książę, jako uprzywilejowany, widział pana de Monsoreau, który go przyjął leżąc w wielkie m krześle, Bussy zaś dostał się w objęcia Dyany.
Gertruda stała na czatach.
Monsoreau zazwyczaj blady, gdy zobaczył księcia, zzieleniał.
— Mości książę — rzekł drżąc ze złości — Mości książę w tak biednym domku, to dla mnie za wiele zaszczytu.
Było to widoczną ironią, bo hrabia nie starał się kryć uczuć swoich.
Książę zdał się na to nie zważać, bo zbliżywszy się do przychodzącego do zdrowia — rzekł:
— Gdziekolwiek znajduje się mój przyjaciel, wszędzie dowiaduję się o jego zdrowiu.
— Wasza książęca mość mówiłeś o przyjacielu.
— Tak jest, hrabio, jakże się miewasz?
— Daleko lepiej; wstaję, chodzę i za ośm dni znaku rany nie będzie.
— Czy lekarz przepisał ci powietrze Bastylli?... — zapytał książę z największą łagodnością.
— Tak, Mości książę.
— Czy ci tam nie dobrze było?
— Wcale nie dobrze, musiałem wiele gości przyjmować, a to mię niepokoiło.
Hrabia wymówił te wyrazy z pewnem znaczeniem, jednak książę na to nie zważał.
— Zdaje mi się, że tu nie ma ogrodu?... — rzekł.
— I ogród mi nie był przyjemny — odpowiedział Monsoreau.
— A gdzież się przechadzasz mój drogi?
— Ja i tam się nie przechadzałem.
Książę przygryzł usta i przechylił się na krześle.
— Czy wiesz hrabio — rzekł po chwili milczenia, że u króla bardzo wielu stara się o twój urząd wielkiego łowczego.
— Pod jakim pozorem, Mości książę?
— Mówią, że nie żyjesz.
— Mogę zaręczyć, że dotąd nie umarłem.
— Ja zaś nie mogę — mówił książę — prawie żywcem się zakopujesz.
Teraz Monsoreau przygryzł usta.
— Więc mówisz, Mości książę, że mogę stracić urzędowanie?
— Być może.
— Są rzeczy, które nad mój urząd przekładam.
— Bardzo szlachetnie z twojej strony.
— Taki mój sposób myślenia, Mości książę.
— Kiedy tak, to nie będziesz się gniewał, że król o tem będzie wiedział.
— Któż mu to powie?
— Jeśli mię będzie pytał, powtórzę mu naszą rozmowę.
— Na honor, Mości książę, gdyby królowi chciano opowiadać to wszystko, co mówią, w Paryżu, dosyć uszów nigdyby nie miał.
— A cóż mówią w Paryżu?... — zapytał książę nagle zwracając się do hrabiego, jakby go wąż ukąsił.
Monsoreau widząc, że rozmowa zaczyna przybierać charakter gwałtowny, co dla przychodzącego do zdrowia mogłoby być szkodliwem, uspokoił się w duszy, twarz oblekł obojętnością i rzekł:
— Alboż ja mogę wiedzieć leżąc w łóżku o wypadkach, które jak cień przesuwają się przed mojemi oczami. Jeżeli król gniewa się o zaniedbywanie obowiązków, to jego wina.
— Jakto?
— Mój wypadek...
— I cóż?...
— Z jego winy pochodzi.
— Wytłomacz się.
— Saint-Luc, który mi cios zadał, jest jego ulubieńcem; pchnięcie, jakiem mnie ranił, było nauczone przez niego, przez króla, i nikt mi zaręczyć n:e może, czy on sam nie był wyprawionym przez króla.
Książę Andegaweński skinieniem prawie to potwierdził.
— Masz słuszność — rzekł — ale król zawsze królem.
— Dopóki nim jest, wszak prawda?... — rzekł Monsoreau.
Książę się wzdrygnął.
— A propos — rzekł — czy hrabina tu nie mieszka?
— Jest nieco cierpiącą, Mości książę i gdy by nie to, jużby była złożyła Naszej książęcej mości swoje uszanowanie.
— Cierpiąca? biedaczka!
— Tak, Mości książę.
— Zapewne ze smutku, żeś chory.
— Być może; przy tem z utrudzenia.
— Spodziewać się należy, że choroba nie długo potrwa. Masz zdolnego lekarza.
I powstał.
— Prawda — mówił Monsoreau — ten Remy cudownie mnie leczył.
— Wszak to lekarz Bussego?
— Hrabia mi go pozwolił.
— Zatem jesteś z Bussym w przyjaźni?
— To jest najlepszy, jedyny mój przyjaciel — obojętnie odpowiedział Monsoreau.
— Zegnam cię hrabio — mówił książę podnosząc adamaszkową firankę.
W chwili kiedy wychylał głowę, Bussy ukazał s:ę na swojem stanowisku, na korytarzu.
Podejrzenie wzrosło u księcia.
— Jedziemy — rzekł do Bussego.
Bussy nic nie mówiąc zeszedł na dół, aby polecić orszakowi gotowość do drogi, a może aby ukryć zaognienie twarzy.
Książę zostawszy sam na korytarzu, chciał przeniknąć w miejsce, gdzie mu się zdawało widzieć suknię jedwabną.
Odwracając się, spostrzegł, że Monsoreau stał za nim, blady, oparty o drzwi.
— Wasza książęca mość — rzekł — szuka drogi.
— Tak jest — odpowiedział książę — dziękuję ci.
I zeszedł z gniewem w sercu.
W drodze, do Bussego nie przemówił ani słowa.
Bussy pożegnał księcia przy bramie jego pałacu.
Skoro książę sam został w gabinecie, Aurilly wśliznął się tam nieznacznie.
— Wyobraź sobie — rzekł książę spostrzegłszy go — byłem wyszydzony przez męża.
— A może i przez kochanka — dodał muzyk.
— Co mówisz?
— Prawdę, Mości książę.
— Dokończ.
— Sądzę, że mi Mości książę przebaczysz, bo to dla twojej przysługi.
— Zgoda, naprzód ci przebaczam.
— Czatowałem na dziedzińcu, kiedy wszedłeś na górę.
— A! więc widziałeś?
— Widziałem suknię kobiety, widziałem ją jak się schylała i słyszałem, bo mam słuch dobry, długie i czule pocałowanie.
— Kogo?... — zapytał książę — czy go poznałeś?
— Widziałem tylko ręce, a ręce to nie twarz.
— Ale z rąk można poznać.
— Zdaje mi się...
— Poznałeś nieprawdaż?
— Ale to tylko domysł.
— Mniejsza o to, powiedz.
— Zdaje, mi się, że to były ręce Bussego.
— Poznałeś rękawiczki?
— Nie inaczej; były to rękawiczki łosiowe haftowane złotem.
— Łosiowe! haftowane zlotem!... — powtórzył książę.
— Te same.
— A! Bussy! Bussy!... — zawołał książę — ślepy byłem, żem tego nie widział. Albo nie... nie sądziłem, aby tak był śmiałym.
— Ostrożnie Mości książę — rzekł Aurilly — sądzę, że mówisz za głośno.
— Bussy!... — raz jeszcze powtórzył książę — przypominając sobie wiele okoliczności dawniej nie postrzeżonych, a teraz łatwych do odgadnienia.
— Jednak wszystkiemu porywczo wierzyć nie można — mówił Aurilly — kto inny mógł być ukrytym w pokoju hrabiny.
— Ale Bussy na kurytarzu byłby go widział.
— Prawda, Mości książę.
— A przytem rękawiczki.
— Przytem prócz pocałunków, słyszałem.
— Co słyszałeś?
— Trzy wyrazy.
— Jakie?
— „Ludwiku, do jutra!”
— A! mój Boże!
— Jeżeli chcemy, Mości książę, dawniejsze przypomnieć rzemiosło, możemy jutro...
— Dobrze, jutro zaczniemy.
— Wasza Książęca mość wie, że jestem zawsze gotów na jego rozkazy.
— A! Bussy! — powtórzył książę przez zęby — Bussy zdradził swojego pana! Bussy tak uczciwy! Bussy, który nie chce, abym był królem.
Książę uśmiechnąwszy się piekielnie, pożegnał Aurillego, aby dumać swobodnie.


Rozdział XIX.
CZATY.

Aurilly i książę dotrzymali słowa nawzajem: książę zatrzymał u siebie Bussego przez dzień cały, aby mógł czuwać nad każdym krokiem jego Bussy cały dzień starał się podobać księciu, ażeby wieczór mieć wolny.
Była to jego metoda i używał jej nawet bez żadnej ukrytej myśli.
O dziesiątej wieczór, odział się płaszczem i z drabinką pod pachą udał się ku Bastylli.
Książę nie wiedząc, że Bussy ma swoję drabinkę w przedpokoju i nie sądząc, aby sam przebywał ulice Paryża, dziesięć minut stracił na przygotowania, a przez ten czas Bussy już zrobił trzy części drogi.
Bussy był rak szczęśliwy, jak niemi są zazwyczaj ludzie śmieli; w drodze nie doznał wypadku, a zbliżając się do domu, ujrzał światło w oknach.
Był to znak umówiony.
Zarzucił drabinkę, która mając hak, łatwo się zaczepiła.
Posłyszawszy szelest, Dyana otworzyła okno i przytwierdziła drabinkę.
Było to dziełem jednej chwili.
Dyana spojrzała na plac, oczami śledząc po wszystkich zakątkach; plac był zupełnie pusty.
Dała znak Bussemu, że może wejść.
Bussy przeskakując szczeble drabinki, w pięciu sekundach był w pokoju.
Chwila była szczęśliwie wybraną, bo kiedy Bussy wchodził przez okno, pan de Monsoreau, słuchając kilka minut cierpliwie pod drzwiami żony, z trudnością zeszedł ze wschodów, oparty na zaufanym służącym, który zastępował Remyego, od chwili jak niebezpieczjcństwo minęło.
Bardzo był to zręczny obrót, albowiem Monsoreau w tym czasie otwierał drzwi od ulicy, kiedy Bussy z Dyaną cofali drabinkę i zamykali okno.
Hrabia wyszedł na ulicę, lecz ulica jakeśmy powiedzieli, pustą była.
— Czy dobrze wiesz o wszystkiem? — zapyta! Monsoreau służącego.
— Tak sądzę — odpowiedział — dopiero wyszedłem z pałacu Andegaweńskiego, a mastalerz mi mówił, że książę na wieczór polecił parę koni. Teraz zapewne książę już w drodze.
— Zapewne tu jedne — rzekł Monsoreau.
Hrabia jak wszyscy zazdrośni sadził, że w ogóle ludzie o niczem nie myślą, tylko żeby go dręczyć.
Drugi raz spojrzał w około.
— Możebym lepiej uczynił — rzekł — gdybym pozostał w pokoju Dyany. Lecz jeżeli się umówili, nichym się nie dowiedział. Lepiej czuwać zewnątrz domu, jak postanowiłem. Dalej, prowadź mię w to ukrycie, z którego, jak powiadasz, wszystko widzieć można.
— Pójdź pan — rzekł lokaj.
Monsoreau postępował opierając cię na służącym.
O dwadzieścia kroków od bramy, w bok Bastylli, leżał ogromny stos kamieni, pochodzący ze zrujnowanych domów, który dzieciom bawiącym się w wojnę służył za fortecę.
W pośród tych kamieni, było miejsce, mogące ukryć dwóch ludzi.
Służący rozciągnął na kamieniach płaszcz a Monsoreau skulił się na nim.
Służący stanął obok.
Muszkiet nabity, na wszelki wypadek leżał na boku.
Służący chciał lont przygotować, ale hrabia go wstrzymał.
— Zaczekaj — rzekł — dość czasu... Ta zwierzyna pachnie okropnie, ktokolwiek rękę na nią podniesie...
Oczy hrabiego błyszczały jak ślepie wilka, skradającego się do owczarni i przenosiły się z okien Dyany na plac, to znowu z placu na okna.
Pragnął kogoś pochwycić i lękał się być odkrytym.
Dyana troskliwie zasłoniła firanki, tak, że przez szpary tylko przechodziło światło, które objawiało życie w domu zupełnie ciemnym.
Zaledwie dziesięć minut Monsoreau był na swojem stanowisku, gdy dwa konie ukazały się z ulicy Ś-go Antoniego.
Służący nic nie mówił, ale w milczeniu wyciągnął rękę wskazując konie.
— Widzę — rzekł cicho Monsoreau.
Jeźdzcy zsiedli z koni w rogu pałacu Tournelles i przywiązali je do kółek, osadzonych w murze.
— Książę — rzekł Aurilly — sądzę, że późno przybywamy; on pewnie prosto wyjechał z twojego pałacu i od dziesięciu minut jest tam...
— Niech sobie będzie, odpowiedział książę, jeśli nie widzieliśmy go wchodzącym, zobaczymy jak będzie wychodził.
— Ale kiedy? — rzekł Aurilly.
— Kiedy zechcemy — odpowiedział książę.
— Bardzom ciekawy, jak tego Mości książę dokażesz?
— Nic łatwiejszego. Zapukamy do bramy, naprzyklad ty, pod pozorem dowiedzenia się o zdrowiu pana de Monsoreau. Kiedy ty wejdziesz do domu, on oknem bodzie uciekał i tym sposobem zobaczę go...
— A Monsoreau?
— Powiemy, żeśmy troskliwi o jego zdrowie, bom go w dzień widział mizernym. Ciekawym co na to odpowie?
— Trudno być dowcipniejszym.
— Słyszysz co mówią? — zapytał Monsoreau służącego.
— Nie, panie; ale jeśli dłużej będą mówili, posłyszymy ich, bo idą w tę stronę.
— Mości książę — mówił Aurilly, stos kamieni leżący na boku, może ukryć Waszą książęcą mość.
— Dobrze; ale może przez firanki można co dojrzeć?
W rzeczy samej, światło lampy przedzierała się przez szczeliny firanek.
Aurilly i książę długo szukali punktu, przez któryby przeniknąć można oczyma wewnątrz pokoju.
Tymczasem Monsoreau wrzał z niecierpliwości, trzymając rękę na zapale muszkietu, niemniej rozpalonego jak jego ręka.
— Mamże znieść tę hańbę? — mówił — może to wyczerpuje wszelką cierpliwość. Nie módz ani spać, ani czuwać, ani cierpieć spokojnie dlatego tylko, że namiętność burzy głowę tego zapamiętałego księcia. Alboż mam być podłym służalcem? Jestem hrabią Monsoreau i dłużej tego nie zniosę. Rene, przyłóż lont.
Właśnie w tej samej chwili, książę widząc, że niepodobna mu wzrokiem przeniknąć za firanką, powrócił do pierwszego swojego zamiaru ukrycia się, kiedy Aurilly miał pukać do bramy; gdy nagle lutnista położył rękę na ramieniu księcia.
— A tam co? — rzekł książę zdziwiony.
— Pójdź Mości książę, pójdź!
— Dlaczego?
— Czy nic nie widzisz na lewo?
— Widzę jakby iskrę pomiędzy kamieniami..
— To lont muszkietu.
— A tam kto być może?
— Przyjaciel, albo służący Bussego, oddaj my się i z innej zajdźmy strony; służący da hasła i oknem zobaczymy Bussego.
— Masz słuszność — rzekł książę, pójdźmy.
Obadwa przeszli ulicę i udali się na plac gdzie były konie uwiązane.
— Oddalają się — rzekł służący hrabiego.
— Mnie się zdaje, że to książę i Aurilly.
— Zaraz będę o tem wiedział z pewnością, panie hrabio.
Tymczasem, książę i Auriily zwrócili się na ulicę Ś-tej Katarzyny, w zamiarze okrążenia ogrodów i powrócenia przez bulwar Bastylli.
Monsoreau tymczasem wszedł do domu i kazał przygotować kolaskę.
Stało się co przewidział książę.
Na zrobiony przez pana de Monsoreau łoskot, Bussy się zatrwożył, światło zagasło, okno się otwarło przyczepiono drabinkę i Bussy jak Romeo widział się zmuszonym uciekać, ale nie jak Romeo przy świetle pierwszego dziennego promienia i śpiewie skowronka.
Kiedy zstępował na ziemię i kiedy Dyana podawała mu drabinkę, książę i Aurilly wyszli z za rogu Bastylli; widzieli jak z okna Dyany spuszczał się cień i znikł natychmiast na rogu ulicy Ś-go Pawła.
— Panie — mówił lokaj — cały dom obudzimy.
— Mniejsza o to odpowiedział wściekły Monsoreau; jestem panem w moim domu i zdaje mi się, mogę to uczynić, co chciał uczynić książę Andegaweński.
Kolaska była gotowa.
Monsoreau posłał po dwóch ludzi mieszkających przy ulicy Tournelles, którzy gdy przybyli, ruszył silnemi końmi i w kwadrans był przy bramie pałacu Andegaweńskiego.
Książę i Aurilly dopiero co powrócili i konie nie były jeszcze rozkiełznane.
Monsoreau, który wolne miał wejście do księcia, ukazał się właśnie w tej chwili, gdy lokaj zdejmował mu buty.
Tymczasem drugi lokaj, który go wyprzedzał u kilka kroków, zameldował wielkiego łowczego.
Gdyby piorun uderzył w tej chwili, nie tyłaby zmieszał księcia, ile nadspodziewane zameldowanie.
— Pan de Monsoreau! — zawołał niespokojnie.
— Tak, Mości książę, ja sam, odpowiedział hrabia, usiłując powstrzymać krwi wzburzenie.
Wysilenie było tak gwałtowne, że pan de Monsereau czując chwiejące się nogi pod sobą, upadł na krzesło.
— Zabijesz się mój przyjacielu — rzekł książę: jesteś tak blady jakbyś miał zemdleć.
— O! nie. Ważne mam rzeczy donieść Waszej książęcej mości. Być może, że potem zemdleję.
— Mów hrabio — odrzekł Franciszek pomięszany.
— Sądzę, że nie przy twoich ludziach, mówił Monsoreau.
Książę kazał wyjść wszystkim, nawet Aurillemu.
Zostali sami.
— Wasza Książęca mość dopiero wróciłeś? — rzekł Monsoreau.
— Jak widzisz, hrabio.
— To bardzo nieroztropnie ze strony Waszej książęcej mości, w nocy narażać się...
— Kto ci powiedział, że się narażałem?
— A kurz na sukniach co mówi?
— Panie de Monsoreau — rzekł książę głosem, którego łatwo było odgadnąć znaczenie — innym baw się rzemiosłem, a nie wielkiego łowczego.
— Rzemiosłem szpiega?... prawda książę?... każdy dzisiaj miesza się w nie swoje rzeczy i ja idę za przykładem innych.
— Cóż masz za korzyść z twojego rzemiosła?...
— Wiem, co się dzieje.
— To bardzo ciekawe — odrzekł książę, zbliżając się do dzwonka, aby mógł przywołać ludzi.
— Bardzo ciekawe... — odrzekł Monsoreau.
— Zatem mów, co miałeś powiedzieć.
— Po to przyszedłem.
— Pozwolisz, że usiądę?
— Tylko bez ironii, Mości książę, dla wiernego sługi twojego, który przyszedł zrobić ci przysługę... Jeśli usiadłem, Mości książę, to dlatego, że ustać nie mogłem.
— Przysługi! — powtórzył książę.
— Nie inaczej.
— A więc mów.
— Przybywam, Mości książę, od potężnego pana.
— Od króla?
— Bynajmniej... od księcia Gwizyusza.
— Od księcia Gwizyusza? A!... to co innego... Zbliż się i mów cicho.

Koniec tomu piątego.


Rozdział I.
Jak książę Andegaweński podpisał i co mówił potem.

Długie milczenie zapanowało pomiędzy księciem i panem de Monsoreau.
Książę pierwszy je przerwał.
— Co mi masz powiedzieć od Gwizyusza? — zapytał.
— Wiele rzeczy.
— Czy pisał?
— O! nie; panowie Gwizyusze od czasu zniknienia Mikołaja Dawid, nie piszą już wcale.
— A zatem byłeś u nich?
— Oni byli w Paryżu.
— Gwizyusze w Paryżu?
— Tak, Mości książę.
— Nie widziałem ich.
— Nie chcieli siebie i Waszej książęcej Mości narażać.
— Nic mi o tem nie mówiono.
— Ja właśnie mówić o tem przychodzę.
— Po co przybyli?
— Przybyli na schadzkę, którą im Mości książę wyznaczyłeś.
— Ja wyznaczyłem?
— Nie inaczej; tego samego dnia, kiedy przytrzymano Waszą książęcą mość, otrzymałeś list od Grwizyuszów, na który ustnie odpowiedziałeś przezemnie, aby byli w Paryżu na dzień 31 Maja. Właśnie, dzisiaj ten dzień mamy.
Franciszek zbladł.
Tyle ważnych zaszło wypadków, że o tym dniu zapomniał zupełnie.
— Prawda — rzekł — ale dawniejsze między nami stosunki ustały.
— Jeżeli tak jest, radziłbym uwiadomić ich o tem, bo sądzą inaczej zupełnie.
— Jakto?
— Tak; sądzisz książę, że z niemi zerwałeś, oni zaś przeciwnie są przekonani.
— Łapka, hrabio, łapka, dwa razy w nią nie dam się schwytać.
— A gdzież księcia pierwszy raz schwytano?
— Jakto! nie pamiętasz, w Luwrze?
— Alboż to z winy Gwizyuszów?
— Ja tego nie mówię — odparł książę — lecz w niczem niepomogli mi do ucieczki.
— Było to niepodobieństwem, bo sami uciekać musieli.
— Prawda — rzekł książę.
— Ale gdy książę byłeś w Anjou, czyż nie mówiłem ci, że możesz liczyć na nich i że skoro pójdziesz na Paryż, oni pójdą także ze swojej strony.
— I to prawda; lecz ja nie poszedłem na Paryż.
— Dlatego, że tu jesteś.
— Jestem w Paryżu jako sprzymierzeniec mojego brata.
— Pozwolisz mi książę zrobić uwagę, że jesteś więcej, niż sprzymierzeńcem Gwizyusza.
— Czemże więc jestem?
— Jego wspólnikiem.
Książę przygryzł usta.
— Mówisz — rzekł — że ci polecili uwiadomić mnie o swojem przybyciu?
— Tak, zaszczycili mnie tem zaufaniem.
— A nie objawili ci powodu przyjazdu?
— I owszem; wiedzą bowiem, że się zaszczycam zaufaniem Waszej książęcej mości.
— Jakież więc mają zamiary?
— Te same, co zawsze.
— Sądzą je więc podobnemi do wykonania?
— Mają je za najpewniejsze.
— A te zamiary mają na celu...
Książę zaciął się nie śmiejąc dalszych wymówić wyrazów.
Monsoreau dokończył myśl księcia.
— Mają cel osadzić cię Mości książę na tronie.
Radosny rumieniec wystąpił na twarz księcia.
— Czy pora teraz po temu?... — zapytał.
— Twoja mądrość to osądzi.
— Moja mądrość?...
— Tak, czyny są widoczne i niecofnięte.
— Zobaczmy.
— Zanominowanie króla naczelnikiem Ligi było tylko komedyą, na której się prędko poznano. Teraz reakcya gotowa i wszystko powstaje przeciw Walezyuszowi i jego kreaturom. Kościoły pełne ludu, wojsko drży z niecierpliwości, nasi wysłańcy znoszą podpisy i panowanie Walezyusza dochodzi kresu. W takiem położeniu, Gwizyusze potrzebują następcy tronu a wybór ich padł na ciebie, Mości książę. Czy wyrzekasz się dawnych myśli?
Książę nic nie odpowiedział.
— A więc — zapytał Monsoreau — co myślisz Mości książę?
— Myślę...
— Wasza książęca mość możesz ze mną mówić otwarcie.
— Myślę — mówił książę — że mój brat nie ma dzieci, że po nim tron na mnie przypadnie, przy tem zdrowie jego nadwątlone. Na cóż mam robić zaburzenia, hańbić siebie i krew moję, na co mam się narażać o to, co mi samo bez niebezpieczeństwa przyjdzie.
— Otóż w tem jest błąd Waszej książęcej mości — mówił Monsoreau — tron nie przypadnie na ciebie, jeśli go nie weźmiesz. Panowie. Gwizyusze sami panować nie mogą, ale chcą króla ze swojej poręki; tego króla obrali w Waszej książęcej mości. Jeżeli zaś odrzucisz, znajdą sobie innego.
— Kogóż takiegoż.. — zawołał książę marszcząc brwi — kto będzie śmiał zasiąść na tronie Karola Wielkiego?
— Burbon syn Ludwika świętego, zamiast potomka Walezyuszów.
— Król Nawarry?... — zawołał Franciszek.
— Dla czego nie? młody, waleczny; nie ma co prawda dzieci, ale je mieć może.
— Hugonot.
— Alboż nie nawrócił się po świętym Bartłomieju?
— Obecnie znów wyparł się wiary katolickiej.
— Co uczynił dla ocalenia życia, uczyni i dla korony.
— Alboż ja praw moich ustąpię?
— Sądzę, że wszystko przewidziano.
— Będę walczył.
— I oni w bojach wytrwali.
— Stanę na czele Ligi.
— Oni jej duszą.
— Połączę się z bratem.
— Twój brat żyć nie będzie.
— Wezwę na pomoc monarchów europejskich.
— Monarchowie chętnie wezmą się do wojny, ale wojna z narodem nie dla nich.
— Jakto z narodem?
— Nie inaczej; Gwizyusze są zdecydowani nadać prawa ludowi, nawet Rzeczpospolitę zaprowadzić.
Franciszek złożył ręce i wpadł w straszną zadumę.
Monsoreau zatrważał go swojemi odpowiedziami.
— Rzeczpospolitą?... — mówił.
— Jak Szwajcąrya, Genua, Wenecya.
— Moje stronnictwo na to nie pozwoli.
— Księcia stronnictwo?... — zapytał Monsoreau. Wasza książęca mość jesteś tak bezinteresownym i wspaniałym, że na teraz jogo stronnictwo składa się ze mnie i Bussego.
Książę nie mógł powstrzymać złowróżbnego uśmiechu.
— Zatem jestem związany — powiedział.
— Związany nieodwołalnie.
— Pocóż się uciekają do mnie, skoro jak mówisz, żadnej nie mam siły?
— Wasza książęca mość nic bez Gwizyuszów nie możesz; z nimi, wszystko.
— Wszystko?
— Wyrzeczesz słowo, a będziesz królem.
Książę powstał, szybkim krokiem przechadzał się po pokoju, mnąc w ręku co mu pod oczy podpadło.
Na koniec, stanął przed Monsoreau.
— Prawdę hrabio powiedziałeś — rzekł — dwóch mam tylko przyjaciół, ciebie i Bussego.
Wymówił te wyrazy z przychylnym uśmiechem.
— A więc?... — rzekł Monsoreau z okiem iskrzącem od radości.
— A więc, wierny sługo — rzekł książę — słucham cię...
— Co rozkażesz, Mości książę?
— Powiedz...
— We dwóch wyrazach plan cały.
Książę zbladł, ale słuchał.
Hrabia zaczął.
— Święta Bożego Ciała mamy dni ośm, nieprawdaż?
— Tak.
— Król na ten czas gotuje wielką po klasztorach procesyę.
— Jest to jego coroczny zwyczaj.
— Jak wiesz, Mości książę, król jest bez straży, albo raczej straże zostają przed bramą. Przed każdym ołtarzem klęka, mówi pięć „Ojcze nasz i zdrowaś Marya“, a potem psalmy pokutne.
— Wiem o tem.
— Będzie w opactwie świętej Genowefy.
— Zapewne.
— Wypadek zdarzy się wprost klasztoru.
— Wypadek?
— Tak, kanał w nocy się zawali.
— Cóż z tego.
— Ołtarz nie będzie mógł być przed klasztorem ustawiony, tylko w dziedzińcu...
— Słucham cię.
— Król wejdzie, a z nim trzy, albo cztery osoby, za królem i za temi osobami zamknie się brama.
— A dalej?
— Dalej — mówił de Monsoreau — Wasza książęca mość znasz mnichów, którzy cię przyjmowali w opactwie.
— Będą ci sami...
— Którzy namaszczali Waszą książęcą mość.
— Czyż oni podniosą ręce na pomazańca boskiego!
— Żeby go ostrzydz. Musisz książę znać tę zwrotkę.

Gdy zbiegł, utracił koronę,

Druga mu już z głowy spada;
Trzecią, włosy ostrzyżone,

Trzy korony, to nie lada
!
— Któż to uczyni?... — zawołał książę z iskrzącemi od chciwości oczyma, kto dotknie się głowy króla?

— Wtedy już króla niebędzie.
— Jakto?
— Czy słyszałeś książę o bracie dominikaninie, świątobliwym człowieku...
— O bracie Gorenflot?
— O nim samym.
— Co to podburzał członków Ligi?
— O tym samym; zaprowadzą króla do celi, brat Gorenflot bierze na siebie abdykacyę, co gdy dopełnionem zostanie, pani Montpensier wejdzie z nożyczkami w ręku.
Już nawet nożyczki kupione i pani Montpensier nosi je przy sobie. Są to śliczne, złote i bogato ozdobione nożyczki.
Franciszek milczał; jego fałszywe oko rozszerzyło się jak u kota, czatującego na zdobycz w ciemności.
— Resztę, Mość: książę rozumiesz — mówił dalej hrabia — dla tych, którzyby o tem powątpiewali, jest pewność, że książę Gwizyusz dowodzi wojskiem, kardynał kościołem, a Mayenne mieszczaństwem; te trzy władze w lud wszystko wmówią.
— Lecz mnie o gwałt oskarżą, — rzekł książę po chwili.
— Książę możesz tam nie być.
— Będą mnie uważać jako uzurpatora.
— A przecież będzie abdykacya.
— Król odmów....
— Brat Gorenflot nie tylko jest zdolnym, ale i silnym.
— Zatem plan gotów?
— Zupełnie.
— I nie lękają się, abym ich zdradził.
— Bynajmniej; mają i na to środek, gdybyś książę chciał zdradzić...
— A!... — rzekł Franciszek.
— Tak Mości książę, ale ja go nie znam; wiedzą żem tobie życzliwy i nie chcieli mi powierzyć...
— Zatem hrabio, co czynić?
— Przyjąć.
— Dobrze, przystaję.
— Ale tu słów nie dosyć.
— Cóż więc potrzeba?
— Pisma.
— Ale ja na to nie zezwolę.
— Dlaczego?
— A gdyby spisek odkryte?
— Na wypadek odkrycia, żądam podpisu Waszej książęcej mości.
— Chcą się więc zastawić imieniem mojem?
— Nie inaczej.
— Zatem odmawiam.
— Nie możesz.
— Nie mogę odmówić?
— Nie.
— Czyś oszalał?
— Odmówić, jest to zdradzić.
— W czem?
— Chciałbym zamilczeć, ale Wasza książęca mość przymusza mię do mówienia.
— Niech ci panowie czynią, co im się podoba, a mnie niech wolne będzie przynajmniej wybierać mniejsze niebezpieczeństwo.
— Strzeż się książę źle wybrać.
— Narażę się na wszystko, byle utrzymać charakter królewski.
— Dla twego dobra książę, nie radzę.
— Podpisując skompromituję się.
— Odmawiając podpisu, gorzej uczynisz, bo zginiesz.
Franciszek zadrżał i rzekł:
— Czy będą śmieli podnieść na mnie rękę?
— Wszystko będą śmieli, za daleko się posunęli, na miejscu zostać nie mogą.
Książę wpadł w wahanie łatwe do pojęcia.
— Podpiszę — rzekł.
— Kiedy?
— Jutro.
— Nie, Mości książę, jeżeli masz podpisać musisz to natychmiast uczynić.
— Niechże panowie Gwizyusze zredagują zobowiązanie wzajemne.
— Już zredagowane, właśnie je przynoszę.
Monsoreau dobył papier z kieszeni.
Było to zupełne uznanie planu, który przytoczyliśmy.
Książę przeczytał od początku do końca a hrabia zauważył, jak zbladł śmiertelnie.
Skoro skończył, nogi pod nim zadrżały i usiadł, albo raczej upadł na krzesło.
— Podpisz, książę — nastawał Monsoreau podając mu pióro.
— Czy koniecznie?... — mówił Franciszek opierając głowę na ręku, albowiem czuł że mu się zawracała.
— Koniecznie, jeśli chcesz; nikt cię do tego jednak nie zmusza.
— Wszak mi groziłeś morderstwem.
— Beże mię od tego uchowaj! ja tylko ostrzegałem.
— Dawaj — rzekł książę.
Jakby zadając sobie najokropniejszy przymus, wyrwał pióro z rąk hrabiego i podpisał.
Monsoreau ścigał go oczami nienawiści i nadziei; kiedy przyłożył pióro do papieru, oparł się na stole i soczewka jego rozszerzała się w miarę, jak litery składały nazwisko.
— A!... — westchnął, gdy książę skończył.
Następnie, z taką samą gwałtownością, jak książę pióro, pochwycił papier, złożył go, schował na piersi, zapiął suknią i zakrył płaszczem.
Książę patrzył na niego z podziwem, nie pojmując wyrazu bladej twarzy, ani radości błyskającej z oczu.
— Teraz Mości książę — rzekł Monsoreau — bądź ostrożnym.
— Jakto?... — zapytał książę.
— Niechodź po ulicach w nocy z Aurillym, jak to było przed chwilą.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że ubiegasz się za kobietą, którą mąż kocha i o którą jest do tego stopnia zazdrosny, że gotów zabić każdego ktokolwiek się do niej zbliży bez jego pozwolenia.
— Czy czasem nie o sobie i o swojej żonie chcesz mówić?
— Tak, Mość, książę, nie potrzebuję przeczyć, skoro to Mości książę zaraz odgadłeś. Zaślubiłem Dyanę de Meridor, nikt jej za mojego życia mieć nie będzie, choćby nawet i książę. Abyś o tem wiedział, Mości książę, przysięgam na moje życic i na mój miecz.
I głownię sztyletu przyłożył do piersi księcia, który się cofnął.
— Ty mi grozisz — rzekł Franciszek blednąc od gniewu.
— Ja tylko ostrzegam i powtarzam, że nikt nie będzie miał mojej żony.
— A ja — głupcze, zawołał książę zapominając się, a ja zaręczam ci, że za pożno ostrzegasz, bo ją ktoś już posiadał.
Monsoreau chwycił się za głowę.
— Ale nie ty, nie ty, Mości książę?
Gotów był uderzyć księcia.
Książę się cofnął.
— Hrabio, ty jesteś obłąkany!
— Bynajmniej; widzę jasno, mówię do rzeczy i słyszę dobrze. Mówiłeś książę, że ktoś posiada moję żonę.
— Powtarzam to.
— Wymień osobę i dowiedź tego.
— Człowiek, który był na czatach o dwadzieścia kroków od twojego domu...
— To ja.
— Tymczasem...
— Co, tymczasem?
— Jakiś mężczyzna był u twojej żony.
— Widziałeś go wchodzącego?
— Widziałem jak wychodził.
— Drzwiami?
— Oknem.
— I poznałeś go?
— Tak.
— Wvmień go, książę, albo za nic nie ręczę...
Książę ręką dotknął czoła i coś nakształt uśmiechu przebiegło mu po ustach.
— Panie hrabio — rzekł — na krew i honor przysięgam, że za ośm dni powiem ci, kto twoję żonę posiada.
— Przysięgasz, książę?... — zawołał Monsoreau.
— Przysięgam.
— A więc dobrze, za ośm dni, albo... — tu uderzył w piersi, gdzie był papier — albo rozumiesz.
— Przyjdź za ośm dni, a wszystko ci powiem.
— Dobrze, za ośm dni będę zdrowym, a kto mścić się pragnie, musi mieć siły.
I wyszedł, żegnając księcia, albo raczej, grożąc mu szpadą.


Rozdział II.
PRZECHADZKA. W TOURNELLES.

Powoli dworzanie Andegaweńscy ściągnęli do Paryża.
Nie można powiedzieć, że wracali z zaufaniem w przyszłość świetny.
Zanadto znali króla brata i matkę, aby mogli spodziewać się, że wszystko na uściskach się skończy.
Pamiętał zawsze to polowanie na siebie przyjaciół królewskich i nie mogli spodziewać się, aby w tryumfie byli przyjmowani.
Powracali więc bojaźliwie, przekradając się do miasta, uzbrojeni od stóp do głowy, gotowi do obrony, a drżeli na samo spojrzenie mieszczan, których całą winą było, że na nich patrzeli.
Mianowicie Entraguet okazywał się dzikim i wszystkie napotykane nieprzyjemności odnosił do ulubieńców króla, z któremi przyrzekał zrozumiale się rozmówić.
Powierzył zamiar swói Ribeiracowi, który odpowiedział: „za nim sobie sprawimy tę przyjemność, trzeba mieć zapewnioną granicę”.
— Umówimy się — mówił Entraguet.
Książę dobrze ich przyjął, byli to ulubieńcy księcia, jak panowie Maugiron, Quelus, Schomberg i Epernon byli ulubieńcami króla.
Mówił do nich:
— Zastawione na was są różne łapki, strzeżcie się...
— Wiemy o tem, Mości książę — odpowiedział Entraguet — lecz przystoi nam iść złożyć królowi uszanowanie głębokie; bo jeżeli się będziemy ukrywać, to wstyd dla Waszej książęcej mości.
— Macie słuszność — rzekł książę — jeżeli chciccie, będę wam nawet towarzyszył.
Trzech młodzieńców poradzili się spojrzeniem.
W tej chwili, Bussy wszedł do sali i uścisnął swoich przyjaciół.
— A!... — rzekł — spóźniliście się! ale cóż ja to słyszę? Jego książęca mość każę wam iść do Luwru bić się, jak Cezar w Senacie rzymskim. Pamiętajcie, że każdy z ulubieńców chętnieby kawałek księcia wyniósł pod płaszczem.
— Ale przyjacielu, chcemy się otrzeć o tych panów.
Bussy śmiać się zaczął.
— Zobaczymy, zobaczymy — rzekł.
Książę spojrzał na niego bardzo uważnie.
— Dalej do Luwru — rzekł Bussy — ale my sami. Książę niech zostanie w ogrodzie i ścina główki makówek.
Franciszek udał, że się śmieje wesoło.
W rzeczy samej szczęśliwy był, że się uwolnił od pańszczyzny.
Andegaweńczycy pysznie się ubrali.
Byli to wielcy panowie, którzy na jedwabie, aksamity i uczty majątki rodzinne trawili.
Ich strój był mieszaniną złota, drogich kamień1 i haftów, które dziwiły pospólstwo.
Henryk III-ci, nie chciał przyjąć Andegaweńczyków i musieli czekać na próżno w galeryach; Panowie Quelus, Maugiron, Schomberg i Epernon przynieśli im te wiadomość z urąganiem.
— Panowie — rzekł Entraguet — bo Bussy jak mógł najprędzej zniknął; wiadomość jest przykra, lecz w waszych ustach staje się milszy...
— Panowie — mówił Schomberg — jesteście bardzo uprzejmi. Czynie pozwolicie, aby zamiast ominionego przyjęcia, użyć przechadzki?
— Właśnie tego samego pragniemy — odpowiedział Entraguet, którego Bussy z lekka ręką dotknął.
— Milcz — rzekł — niech oni sami robią co chcą.
— Gdzie się udamy?... — zapytał Quelus.
— Wiem o jednem ślicznem miejscu koło Bastylli — rzekł Ribeirac — idźcie panowie naprzód.
W rzeczy samej, czterej ulubieńcy króla wyszli z Luwru, a za niemi czterej Andegaweńczykowie i skierowali się ku dawnemu obwodowi Tournelles, obecnie służącemu za targ koński, który odgradzały bary ery i ocieniały gdzie niegdzie posadzone drzewka.
Ośmiu dworzan wzięło się pod ręce i rozmawiali o wesołych przedmiotach, z żalem mieszczan, którzy spodziewali się kłótni.
Przybyli nareszcie.
Quelus przemówił.
— Patrzcie, panowie, jak piękne to miejsce.
— W samej rzeczy — odpowiedział Entraguet.
— A więc — mówił Quelus — myśleliśmy, ci panowie i ja, że zechcecie sekundować waszego przyjaciela, pana de Bussy, który wszystkich czterech nas wyzwał.
— Tak jest — odpowiedział Bussy — a przyjaciele spojrzeli na niego osłupiałemi oczyma.
— Nic o tem nie mówił!... — zawołał Entraguet.
— O! pan Bussy umie wziąć się do rzeczy — przerwał Maugiron. Czy przystajecie panowie Andegaweńczycy?
— Tak — odpowiedzieli jednozgodnie.
— Wybornie — rzekł Schomberg zacierając ręce. Czy panowie pozwolicie, abyśmy wybrali po jednemu z was dla siebie?
— Doskonały sposób — rzekł Ribeirac z iskrzącemi oczyma.
— Nie ze wszystkiem — przerwał Bussy — wszyscy jednakowe mamy uczucia dane od Boga. Upewniam was, myśli ludzkie są dziełem Boga, Bóg nas niech zatem rozsądzi.
— Dobrze! dobrze!... — wokali ulubieńcy.
— Piątego uczyńmy jak Horacyusze, zdajmy się na los...
— Czy oni losy ciągnęli?... — rzekł Quelus namyślając się.
— Tak sądzę — odpowiedział Bussy.
— Zatem, naśladujmy ich...
— Za pozwoleniem — mówił Bussy — ułóżmy warunki walki; byłoby niesprawiedliwem, aby po wyborze przeciwników, pisano warunki dopiero.
— Bardzo naturalnie — przerwał Schomberg — do upadłego bić się będziemy, jak mówił pan Saint-Luc.
— Zapewne, ale jak się będziemy bili?
— Rapirem i sztyletem — rzekł Bussy — jesteśmy wprawni do tej broni.
— Pieszo?... — zapytał Quelus.
— Z konia nie ma dowolnych ruchów.
— Niech będzie i pieszo.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej.
— Nie — rzekł Epernon — mam wiele rzeczy do załatwienia, muszę testament napisać... trzy, albo cztery dni zaostrzą nam apetyt.
— Bardzo walecznie — rzekł Bussy z ironią.
— Czy zgoda?
— Będziemy cierpliwie czekali.
— Zatem ciągnijmy losy — mówił Bussy.
— Za pozwoleniem — przerwał Entraguet. — Podzielmy plac na równe części. Jak osoby mają być trafem wybrane, tak i miejsce do walki traf niechaj wskaże.
— Dobrze.
— Numer pierwszy będzie miał miejsce między temi lipami.
— Zgoda.
— Lecz słońce?
— Tem gorzej dla drugiej pary.
— To niesprawiedliwie — zawołał Bussy. — Zabijajmy się, ale nie mordujmy. Opiszmy półkole i stańmy tyłem do światła.
Bussy pokazał pozycye, które przyjęto, później ciągniono imiona.
Schomberg wyszedł pierwszy, Riberac drugi.
Oznaczono ich na pierwszą parę.
Quelus i Entraguet byli drugiemi.
Livarot i Maugiron trzeciemi.
Na imię Quelusa, Bussy sądząc, że jego będzie miał za przeciwnika, brwi zmarszczył.
Epernon dostawszy Bussego za przeciwnika, zbladł i musiał pogłaskać wąsa, aby ukryć pomieszanie.
— Teraz, panowie — rzekł Bussy — do dnia walki jesteśmy przyjaciółmi, proszę przyjąć obiad w moim pałacu.
Wszyscy ukłonili się aa znak przyjęcia i poszli do Bussego, gdzie wspaniała uczta zatrzymała ich do rana.


Rozdział III.
CHICOT USYPIA.

Król i Chicot zauważyli usposobienie Andegaweńczyków.
Henryk czekał niespokojnie powrotu ulubieńców z przechadzki.
Chicot zdaleka szedł za dworzanami, badając jako znawca cel ich wyprawy i przekonawszy się o zamiarach Quelusa i Bussego, skierował się ku mieszkaniu pana de Monsoreau.
Przebiegły to był człowiek ten pan de Monsoreau, ale mu trudno było w pole wywieść Chicota.
Gaskończyk przyniósł mu pełno grzeczności od króla, musiał go zatem przyjąć uprzejmie.
Chicot zastał wielkiego łowczego w łóżku. Po wczorajszej wizycie potrzebował wypoczynku.
Remy, wsparty na ręku śledził postępy gorączki, która znowu napadała chorego.
Mimo tego, Monsoreau mógł utrzymać rozmowę i ukryć gniew przeciwko księciu.
Lecz o ile hrabia był ostrożny, o tyle gaskończyk odgadywał jego myśli.
— Człowiek — mówił do siebie — nie może być zawzięty, nie mając coś na sercu.
Chicot znając się nieco na chorobach, chciał dociec, czy gorączka hrabiego nie jest do tej podobna, jaką niegdyś udawał Mikołaj Dawid.
Ale Remy nie mylił się i trefniś po pierwszem pomacaniu pulsów hrabiego, zgadł prawdę.
— Rzeczywiście jest chory — pomyślał Chicot i nic nie może przedsięwziąć. Zostaje nam pan de Bussy; zobaczymy do czego zdolny.
Pobiegł do pałacu Bussego, i zastał go jaśniejącym od światła i pełnym zapachów, któreby Gorenflota podniebienie łechtały.
— Czy pan Bussy się żeni?... — zapytał lokaja.
— Bynajmniej — opowiedział zapytany — pan Bussy godzi się z dworem i wydaje ucztę.
— Spodziewam się, że ich nie potruje — pomyślał Chicot — król może być o to spokojnym.
Powrócił do Luwru i zastał króla chodzącego po sali broni.
Wysłał już trzech posłańców do Quelusa, a ponieważ ci ludzie nie pojmowali niespokoiności króla, wstąpili do pana Birague, u którego każdy sługa w barwie królewskiej znajdował wino, szynką i owoce.
Gdy Chicot ukazał się w drzwiach gabinetu, król zawołał:
— Mój przyjacielu, czy nie wiesz co się stało z nimi?
— Zkim? z twojemi ulubieńcami?
— Tak, z moimi przyjaciółmi.
— Muszą być teraz bardzo nisko — odpowiedział Chicot.
— Może ich zabito!.... — zawołał Henryk groźnie spoglądając...
— Lękam się tego.
— Poganinie, ty wiesz o tem i śmiejesz się!
— Nie gniewaj się, mój synku, oni na śmierć się popili.
— A! bufonie, na co obgadujesz poczciwych ludzi?
— Owszem, sławię ich.
— Zawsze żartujesz; powiedz mi, proszę. Wszak wiesz, że wyszli z Andegaweńczykami?
— Wiem.
— I cóż się stało?
— Powiedziałem ci synku, że się na śmierć popili.
— A! Bussy! Bussy.
— To człowiek bardzo niebezpieczny.
— Chicot miej litość.
— I cóż?... Bussy daje im jeść, czy to złem znajdujesz?
— Niepodobna!... oni przecież jego śmiertelnemi wrogami!
— Dlatego mogą, się razem upiiać. Słuchaj królu, czy dobre masz nogi?
— Co mówisz?
— Czy chcesz iść do rzeki?
— Pójdę na koniec świata, aby się o prawdzie przekonać.
— Idź tylko do pałacu Bussego, a zobaczysz ten cud, trudny do uwierzenia.
— A ty pójdziesz ze mną? — Dopiero ztamtąd przyszedłem.
— Ależ mój Chicot...
— Widziałem i nie mam potrzeby przekonywać się; już nogi w brzuch mi weszły. Idź sam, mój synku.
Król spojrzał gniewnie.
— Mój synku, zastanów się — mówił Chicot — oni się śmieją, bankietują i stawiają ci opozycyę. Na to wszystko odpowiedź filozoficzna: śmieją się i my się śmiejmy; jedzą, i ty każ zastawić stoły. Oni stawiają opozycyę a my spać się połóżmy.
Kiól nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Możesz sobie pochlebiać, że jesteś prawdziwym mędrcem — mówił Chicot.. Byli we Francyi królowie śmiali, wielcy, nieczynni a ciebie pewnie nazwą cierpliwym. A! mój synku, piękna to cnota!
— Zdradzono mnie!... — mówił król... ci ludzie nie mają obyczajów dworzan...
— A! Henryku — rzekł Chicot — popychając króla do sali, gdzie zastawiono wieczerzę, jesteś niespokojny o twoich przyjaciół, opłakujesz ich, jakby już polegli, a kiedy mówię ci, że żyją, znowu się gniewasz.
— Niecierpliwisz mnie, Chicot.
— A więc chcesz, aby każdy z nich miał z dziesięć ran?
— Chciałbym liczyć na moich przyjaciół — odpowiedział Henryk ponuro.
— A więc licz na mnie — odparł Chicot — tylko mnie karm dobrze. Uważasz, chcę bażanta z truflami.
Henryk i jego jedyny przyjaciel położyli się wcześnie; król wzdychaj, że miał ból w sercu, Chicot, że miał pełny żołądek.
Nazajutrz, przy wstawaniu króla, przedstawili się panowie Quelus, Schomberg, Maugiron i d’Epernon.
Chicot spał jeszcze, król zaś nie mógł spać. Wyskoczył z łóżka, plastry zdarł z twarzy i zawołał:
— Precz ztąd! precz ztąd!
Odźwierny wytłómaczył dworzanom, że król nie chce ich widzieć.
Spojrzeli na siebie osłupieli.
— Ależ Najjaśniejszy panie — wyjąkał Quelus — chcieliśmy ci powiedzieć...
— Żeście nie byli pijani, nieprawdaż?...
Chicot otworzył oko.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — Wasza królewska mość jesteś w błędzie...
— Ja nie piłem wina.
— A!... rozumiem — rzekł Quelus — tak... dobrze...
— Co dobrze?
— Niech Wasza królewska mość zostanie z nami, pomówimy.
— Nie lubię pijaków i zdrajców.
— Najjaśniejszy panie!... — zawołali iednogłośnie.
— Cierpliwości, panowie — rzekł Quelus, zatrzymując ich.
— Król musiał źle spać i mieć sny przykre. Po jednym wyrazie król ocuci się.
To niegrzeczne usprawiedliwienie obraziło Henryka.
Odgadł, że ludzie tak śmieli, nie mogli nic złego uczynić.
— Mówcie — rzekł — ale krótko.
— Możemy mówić lecz z trudnością.
— Tak trudno się jest tłomaczyć?
— Bynajmniej Najjaśniejszy parne — odpowiedział Queius poglądając, na odźwiernego i Chicota, jakby chciał dać poznać, że żąda rozmowy tajemnej.
Na dany znak, odźwierny wyszedł, a Chicot rzekł:
— Nie zważajcie na mnie, śpię jak żarty.
I zamknąwszy oczy, zaczął chrapać okrutnie.


Rozdział IV.
CHICOT SIĘ BUDZI.

Skoro przekonano się, że Chicot śpi sumiennie, nikt się już nim nie zajmował.
Prócz tego, przyzwyczajono się uważać Chicota, jako sprzęt w sypialni królewskiej.
— Wasza królewska mość — rzekł Quelus, kłaniając się — wie tylko połowę, i to śmiem mówić, najmniej ważną. Zaiste, nikt z nas nie zaprzeczy, żeśmy obiadowali u pana de Bessy, a nawet, mówiąc na pochwałę jego kucharza, jedliśmy wybornie.
— Nadewszystko było austryackie, czy węgierskie wino — । rzekł Schomberg — które mi się wydawało wybornem.
— A!... podły niemiec — przerwał król — lubi wino pruskie, nie spodziewałem się tego...
— A ja dobrze o tem wiedziałem, bom go nie raz widział pijanym — odezwał się Chicot.
Schomberg odwrócił się ku niemu.
— Nie zważaj na to, mój synu — rzekł gaskończyk — król ci powie na jawie to samo, co ja przez sen mówiłem.
Schomberg zbliżył się do Henryka:
— Na honor, Najjaśniejszy panie, nic złego nie robiłem.
— Jadłeś i piłeś, co pomaga do zapomnienia o Bogu, rzekł król tonem przestrogi.
Schomberg chciał odpowiedzieć nie pomijając tak pięknej sposobności, gdy Queius skinął na niego.
— Dobrze — rzekł Schomberg — mów ty dalej.
— Mówiłem więc, Najjaśniejszy Panie — zaczął Quelus — że w czasie obiadu i przed obiadem o ważnych rozmawialiśmy rzeczach, mianowicie tyczących Waszej królewskiej mości.
— Za długa przemowa — rzekł Henryk — to zły znak.
— A! przez Boga! jakiż ten Walezyusz gaduła!.. — zawołał Chicot.
— Panie gaskończyku! — zawołał król — kiedy nie śpisz, to wychodź.
— Jakże mam spać, kiedy mi przeszkadzasz; twój język grzechocze, jak trajkotka w wielki Piątek.
Quelus widząc, że w królewskiem mieszkaniu nie może przystąpić do rzeczy, westchnął, wzniósł ramiona i powstał gniewny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł d’Eperon nadymając się — tu chodzi o ważne rzeczy:
— O ważne? — powtórzył Henryk.
— Nie inaczej, jeżeli życie ośmiu dworzan warto tyle, aby się niem zajmować.
— Co to znaczy? — zawołał król.
— To znaczy, że proszę, abyś Wasza królewska mość raczył mię posłuchać.
— Słuchani, mój synu, słucham — rzekł Henryk kładąc rękę na ramieniu Quelusa.
— Mówiłem, Najjaśniejszy Panie, żeśmy o ważnych rozmawiali rzeczach, otóż rezultat tej rozmowy taki: władza twoja jest zagrożoną.
— To jest, że wszyscy przeciwko mnie powstają! — zawołał Henryk.
— Zdaje się — odpowiedział Quelus. Twoja władza, Najjaśniejszy Panie, podobna do owych bogów Tyberyusza i Kaliguli które się starzały nie mogąc umrzeć i drogą chorób i niedołęztwa zbliżały się do nieśmiertelności.. Bogi te przyszedłszy do tego stopnia, nie zatrzymują się w zgrzybiałości, chyba, że je jakieś poświęcenie odmłodzi. Ożywieni młodą krwią, /zaczynają żyć i stają się silnemi. Otóż Najjaśniejszy Panie, twoja władza do tych bogów podobna, nie może ona żyć bez poświęceń.
— Mówi jak złoto — rzekł Chicot:
— Quelusie mój synku, idź prawić po ulicach Paryża a założę się, że zaćmisz Lincestra, Cottona i Cahiera, nawet ów piorun wymowy, brata Gorenflota.
Henryk nic nie odpowiedział — widać że z pod osłony prawdę zobaczył.
— Wiesz dobrze mój królu — mówił Quelus — że Maugiron nienawidzi Entragueta, że Schombergowi nie na rękę Livarot, że d’Epernon zawistny Bussemu i że ja nie lubię Ribeiraca. Są młodzi i piękni; są przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, a powinni nas kochać. Lecz nie osobistość podaje nam miecz do ręki, jest to nienawiść Francyi przeciw Anjou, kłótnia o prawo ludzkie przeciw boskiemu. Otóż my pójdziemy walczyć i dlatego ciebie Najjaśniejszy Panie prosimy, pobłogosław nas i uśmiechnij się do nas przed śmiercią.
Twoje błogosławieństwo da nam zwycieztwo, twój uśmiech piękną śmierć uczyni.
Henryk wzruszony do łez, rozwarł ramiona Quelusowi innym.
Był to obraz godny widzenia, w którym poświęcenie i czułość w jeden splotły się węzeł.
Chicot poważny i chmurny, z ręką na czole wyglądając ze swojej alkowy, Chicot, który zawsze śmiał się, albo szydził, równie był wzruszonym.
— A! moi drodzy — rzekł król nakoniec, jest to poświęcenie, które czyni mię szczęśliwym nie panującym lecz z powodu że mam podobnych przyjaciół. Ponieważ znam moje interesa lepiej niż ktokolwiek inny, nie przyjmę ofiary, któraby mimo swej szlachetności, was w ręce nieprzyjaciół wydała. Aby wojnę z Anjou prowadzić, wierzajcie mi. Francya wystarczy. Znam mojego brata, w tem Gwizyuszów i Ligę; nie raz w mojem życiu, więcej zuchwałe ujeżdżałem rumaki.
— Ale, Najjaśniejszy Panie — zawołał Maugiron, żołnierze tak nie rozumują; dla złego powodzenia nie mogą zawieszać wojny; kwestya honoru i sumienia każę im zapominać jaki wyrok wypadnie od sprawiedliwości Bożej.
— Przebacz Maugironie — odpowiedział król, żołnierz może iść na ślepo, ale wódz musi rozważać.
— Rozważaj więc, Najjaśniejszy Panie a nam działać pozwól, nam, którzy tylko żołnierzami jesteśmy — mówił Schomberg. Przytem, ja nie znam niepowodzenia, mnie zawsze się wszystko udawało.
— Przyjacielu! przerwał król smutnie, ja tego powiedzieć nie mogę; prawda, ty dopiero masz lat dwadzieścia.
— Najjaśniejszy panie — przerwał Quelus, słowa Waszej królewskiej mości podniecają, jeszcze nasz zapał. Kiedyż mamy zetrzeć się z panami: Bussy, Livarotem, Entraguetem i Ribeiracem?
— Nigdy; zabraniam wam, rozumiecie?
— Łaski Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus. Schadzkę wyznaczono wczoraj przed obiadem, słowo dane i cofnąć go nie można.
— Za pozwoleniem — przerwał król — panujący rozwiązuje przyrzeczenia i uwalnia od przysiąg tym jednym wyrazem: „Chcę, albo niechtę!“, bo król ma wszelką władzę. Powiedzcie tym panom, że wam zagroziłem gniewem, a nawet wygnaniem was od siebie.
— Wstrzymaj się Najjaśniejszy panie — rzekł Quelus, bo jeżeli ty możesz nas od przyrzeczeń uwolnić, Bóg sam tylko twoję przysięgę muzę rozwiązać. Nie przysięgaj Najjaśniejszy panie — bo jeżeli twój gniew wskaże nam wygnance, pójdziemy na nie z chęcią, a nie będąc w państwie Waszej królewskiej mości, będziemy mogli słowa dotrzymać i z naszymi przeciwnikami spotkać się na obcej ziemi.
— Jeżeli ci panowie zbliżą się do was na strzał z kuszy — zawołał Henryk — każę ich zamknąć w Bastylli.
— Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — w takim razie, bosemi nogami i z powrozem na szyi pójdziemy do pana Wawrzyńca Testu, aby nas wraz z nimi uwięził.
— Jestem królem i każę im głowy pościnać.
— W podobnem zdarzeniu, my sobie popodrzynamy gardła pod ich rusztowaniem.
Henryk milczał czas jakiś i wznosząc czarne oczy do nieba, powiedział:
— Otóż dobra i waleczna szlachta... Czyż Bóg nie ma błogosławić sprawce przez nich bronionej!..
— Nie bądź bezbożnym, nie bluźnij!.. — rzekł uroczyście Chicot przystępując do króla. Tak, prawda, waleczni to młodzieńcy, ale Bóg czyni co mu się podoba. Dalej, wyznacz dzień tym młodym ludziom. Oto twoja powinność królewska.
— O! Boże! Boże! — mówił Henryk.
— Najjaśniejszy panie, prosimy cię o to — mówili czterej dworzanie skłaniając głowy i uginając kolana.
— A więc niech się stanie — Bóg jest sprawiedliwym i zwycięztwa wam udzieli; my zaś, przygotujemy się do niego po chrześciańsku. Kochani przyjaciele, pamiętajcie, że Jarnac przed pokonaniem Cbâtaigneraie dopełnił religijnych obowiązków. Cbâtaigneraie miał twardy miecz, lecz zapomniał o Bogu na ucztach i bankietach, zgnuśniał w miłostkach, co strasznym jest grzechem. Krótko mówiąc, kusił Boga, który może uśmiechał się do jego młodości, piękności i siły i chciał życie zachować. Jarnac jednak go pobił. Słuchajcie, trzeba się oddać nabożeństwu, ja sam gdybym miał czas po temu, zaniósłbym do Rzymu wasze szpady, aby je papież pobłogosławił... Ale mamy relikwię Świętej Genowefy, które także coś znaczą. Pójdźmy, pokutujmy i uświęćmy Boże Ciało, jak przynależy.
— A! Najjaśniejszy panie! — zawołali ulubieńcy!
Rzucili się do rąk królewskich.
Król przycisnął ich do serca i zalawszy się łzami, poszedł do modlitewni swojej.
— Wyzwanie podpisane — mówił Quelus — trzeba tylko dzień i godzinę wyznaczyć Maugironie pisz na stole piórem króla; pisz: w dzień Bożego Ciała.
— Stało się — odpowiedział Maugiron — któż zaniesie to pismo?
— Ja — rzekł Chicot, zbliżając się — tylko moi przyjaciele, chcę wam rady udzielić. Jego królewska mość mówi o pokucie i postach; to dobre po zwycięztwie, ale nie przed walką. Wierzajcie mi, nic tak sił nie dodaje, jak dobry stół i wino. Co do miłostek, zgadzam się z królem i radzę, aby się od nich wstrzymać.
— Brawo!.. Chicot!.. — zawołali razem ulubieńcy.
— Zegnam was, małe lwiątka — odpowiedział gaskończyk — idę do pałacu Bussego.
Postąpił trzy kroki i wrócił.
— Ale, ale — rzekł — przez cały dzień Bożego Ciała nie opuszczajcie króla. Nie oddalajcie się z Luwru i miejcie oczy na wszystko. Idę z poselstwem waszem.
Chicot otworzywszy drzwi nogami, zniknął za progiem.


Rozdział V.
BOŻE CIAŁO.

Przez ośm dni wypadki gotowały się jak burza w obłokach, w czasie gorących dni lata.
Monsoreau wyzdrowiawszy po czterdziestu ośmiu godzinach gorączki, zajmował się czuwaniem nad honorem swoim; ale gdy nikogo nie odkrył, przekonany był więcej niż kiedykolwiek o hypokryzyi księcia Andegaweńskiego i o jego złych zamiarach względem Dyany.
Bussy nie przestał odwiedzać domu wielkiego łowczego.
Uwiadomiony przez Remyego, że Monsoreau podgląda żonę, wstrzymał się od nocnych odwiedzin.
Chicot na dwie części swoi czas rozdzielił.
Jedne poświęcił najukochańszemu swojemu panu, Henrykowi Walezyuszowi, którego jak można najmniej opuszczał i czuwał nad nim, jak nad najukochańszem dziecięciem.
Drugą poświęcił czułemu przyjacielowi Gorenflotowi, którego zaledwie od ośmiu dni skłonił do powrócenia do swojej celi, dokąd go sam odprowadził i był najgrzeczniej przez samego opata Józefa Foulon, przyjęty.
Przy tych odwiedzinach, wiele mówił o pobożności króla, a przeor zdawał się być bardzo wdzięcznym Jego królewskiej mości, że swoją obecnością zaszczyci opactwo. Ten zaszczyt był większym, aniżeli się można było spodziewać; Henryk na żądanie opata, przyrzekł przepędzić dzień i noc w zaciszu klasztornem.
Chicot utwierdził opata w tej nadziei, chociaż nie życzył sobie tego, a że wiedziano jaki ma wpływ na króla i jego więc zapraszano.
Co do Gorenflota, rósł on w opinii mnichów wielką bowiem było dla niego zasługą, zjednać przychylność Chicota.
Machiawel lepiej by nie postąpił.
Chicot zapraszany, przychodzi do klasztoru, a ponieważ przynosił pod płaszczem przysmaczki i wino, brat Gorenflot przyjmował go serdecznie.
Wtedy po całych godzinach zamykał się w celi mnicha, podzielając z nim nauki i natchnienia. W wilię Bożego Ciała, całą, noc nawet w klasztorze przepędził; nazajutrz, chodziła wieść po opactwie, że Gorenflot skłonił Chicota do przywdziania kaptura.
Co do króla, ten tymczasem uczył robić bronią swoich przyjaciół, wyszukując nowe razy i sposobiąc Epernona do odparcia groźnego przeciwnika, którego mu los narzucił.
Gdyby ktokolwiek w pewnych nocnych, godzinach przebiegł miasto, napotkałby w okolicy świętej Genowefy, obcych mnichów, których w pierwszych naszych opisaliśmy rozdziałach i którzy raczej do rajtarów niż do zakonników podobni byli.
Nakoniec, dodać możemy dla uzupełnienia obrazu, że pałac Gwizyusza stał się tajemniczą jaskinią, ludną wewnątrz a pustą powierzchownie; że zgromadzano się każdego wieczora w wielkiej sali, której żaluzye szczelnie zamykano; że przed posiedzeniem obiadowano i że na ucztach przewodniczyła pani Montpensier.
Te szczegóły, które znajdujemy w ówczesnych pamiętnikach, zmuszeni jesteśmy przytoczyć, tembardziej, że ich niepodobna znaleźć w archiwach policyjnych.
Policya albowiem ówczesna, nie zważała na to, czy knuje się jaki ważny spisek i sądziła, że wykona powinność swoję, gdy pilnuje ognia, strzeże od złodziejów, od psów wściekłych i krzyków pijackich.
Kiedy niekiedy patrol zatrzymał się przed pałacem Belle Etoile, przy ulicy Arbre-Sec; lecz pan La Hurière znany był jako gorliwy katolik i hałas, jaki się u niego przytrafiać, brano za odgłos chwały bożej.
Otóż w jakiem usposobieniu doczekał Paryż wielkiej uroczystości, nazwanej Bożem Ciałem.
Rano tego dnia, czas był piękny a kwiaty rozrzucone po ulicach, wydawały balsamiczne zapachy.
Tego rana, mówimy, Chicot; który od dni piętnastu usilnie czuwał nad królem, obudził go bardzo wcześnie.
Nikt jeszcze nie wszedł do królewskiego pokoju.
— A! mój biedny Chicot — zawołał Henryk, z najprzyjemniejszego snu mię przebudziłeś.
— Cóż ci się śniło, mój synku?... — zapytał Chicot.
— Śniło rai się, że Quelus przebił Entragueta i że ten kochanek pływał we krwi własnego przeciwnika. Otóż i dzień. Prośmy Boga, aby się sen nasz spełnił. Przywołaj, Chicot, przywołaj służbę!...
— Czego żądasz?
— Mojej włosiennicy i dyscypliny.
— Czybyś nie wołał dobrego śniadania?... — zapytał Chicot.
— Poganinie!... — zawołał Henryk — objedzony chcesz słuchać Mszy świętej w dzień Bożego Ciała?..
— Nie inaczej.
— Przywołaj, Chicot, przywoła moję służbę!...
— Cierpliwości — odrzekł gaskończyk — teraz zaledwie ósma i do wieczora dosyć będziesz miał czasu biczować się. Najprzód, porozmawiajmy; czy chcesz ze raną rozmawiać?
— Dobrze, ale śpieszmy się.
— Jak podzielimy dzień dzisiejszy, mój synku?...
— Na trzy części.
— Wybornie, na cześć Trójcy świętej. Jakież to będą części?
— Najprzód, wysłuchamy Mszy u świętego Germana l’Auxerrois.
— Dobrze.
— Potem powrócimy na posiłek do Luwru...
— Zgoda.
— Następnie, pójdziemy procesyą po ulicach, zatrzymując się w znaczniejszych klasztorach Paryża, zacząwszy od Jakobinów, a skończywszy na świętej Genowefie. Tam przyrzekłem przeorowi przenocować w celi bardzo świątobliwego zakonnika, a to celem uproszenia zwycięztwa.
— Znam go. — Tego zakonnika?
— Doskonale.
— Tem lepiej; będziemy się razem modlili, Chicocie. Zatem ubieraj się i chodź.
— Zaczekaj, Henryku.
— Na co?
— Mam cię jeszcze o coś zapytać.
— Możemy rozmawiać, gdy mnie będą ubierali.
— Wolę kiedy jesteśmy sarno
— Zatem mów.
— Co twój dwór będzie robił?
— Będzie mi towarzyszył.
— A brat twój?
— Także.
— A straże twoje?
— Gwardye francuzkie z Crillonem będą mnie w Luwrze czekały, szwajcarowie zaś przy bramie opactwa.
— No, to już wiem — rzekł Chicot.
— Czy teraz mogę służbę przywołać?
— Przywołaj.
Henryk zadzwonił.
— Ceremonia będzie wspaniała — mówił Chicot.
— Spodziewam się, że nam Bóg dopomoże.
— Jutro to zobaczymy... Ale powiedz rai, Henryku, za nim kto wejdzie, czy nie masz mi co do powiedzenia?
— Bynajmniej; co do ceremonii o wszystkiem pamiętałem.
— Ja nie o tem mówię.
— A o czem?
— O niczem.
— Ale mnie pytałeś...
— Czy pewna, że masz się udać do opactwa Ś-tej Genowefy.
— Nie inaczej.
— I tam będziesz nocował:
— Przyrzekłem.
— Skoro nic więcej nie masz mi powierzyć, mój synku, powiem ci, że ta cała ceremonia nie podoba mi się bardzo.
— Jakto?
— Nie; a skoro obiad zjemy...
— Cóż będzie.
— Powiem ci, co umyśliłem.
— Zgadzam się na to.
— Choćbyś nie zezwolił, to mi wszystko jedno.
— Co chcesz powiedzieć?
— Ciszej!... oto twoja służba wchodzi do przedpokoju.
W rzeczy samej, odźwierni drzwi odemknęli i widać było balwierza, perfumera i lokaja, którzy wszedłszy wspólnie, wzięli się do tualety Jego królewskiej mości, opisanej w poprzedzających rozdziałach.
Kiedy tualeta była w dwóch trzecich częściach skończona, zaanonsowano Jego książęcą mość, księcia Andegaweńskiego Henryk odwrócił się z najprzyjemniejszym uśmiechem na jego przyjęcie.
Księciu towarzyszył pan de Monsoreau, d’Epernon i d’Aurilly.
Epernon i d’Aurilly pozostali w tyle.
Henryk na widok hrabiego, bladego jeszcze i przestraszającego, nie mógł wstrzymać podziwienia.
Książę spostrzegł to, równie jak hrabia.
— Najjaśniejszy panie — rzekł książę — pan de Monsoreau pragnie ci swój hołd złożyć.
— Dziękuję — rzekł Henryk — tem przyjemniej mi widzieć cię hrabio, że byłeś ciężko raniony?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Mówiono mi, że na polowaniu.
— Na polowaniu, Najjaśniejszy panie.
— Ale zdrowszy jesteś, nieprawdaż?
— Przyszedłem do siebie.
— Najjaśniejszy panie — rzekł książę Andegaweński — czy nie zechciałbyś po odprawionych modłach, aby nam hrabia de Monsoreau przygotował łowy w lasku Compiègne?
— Czy nie wiesz, że jutro... — mówił Henryk.
Chciał powiedzieć:
— Czy nie wiesz, że jutro czterech moich przyjaciół mają się potykać z czterema twoimi. Lecz przypomniał sobie, że przyrzekł tajemnicę, i wstrzymał się.
— Nic nie wiem — odparł książę — i jeżeli Wasza królewska mość zechcesz mię objaśnić...
— Chciałem powiedzieć — mówił Henryk — że mając przyszłą noc spędzić w opactwie świętej Genowefy, nie będę mógł być przygotowanym na jutro; ale niech pan hrabia jedzie; dziś, albo jutro będą łowy.
— Czy słyszysz? — rzekł książę do pana de Monsoreau, który się skłonił.
— Słyszę, Mości książę — odpowiedział hrabia.
W tej chwili weszli Schomberg i Quelus.
Król przyjął ich z roztwartemi rękami.
— Jeszcze jeden dzień — rzekł Quelus, witając króla.
— Szczęście, że jeden tylko — rzekł Schomberg.
Tymczasem Monsoreau mówił do księcia:
— Skazujesz mnie na wygnanie, jak się zdaje, Mości książę.
— Czyż obowiązkiem łowczego nie jest przygotowywać łowy?... — odpowiedział książę, śmiejąc się.
— Rozumiem — odpowiedział Monsoreau — i wiem, co to znaczy. Dzisiejszego wieczoru, upływa ósmy dzień zwłoki, której Wasza książęca mość żądałeś i dlatego, Mości książę, wolisz mnie wysłać do Compiègne, niż słowa dotrzymać. Ale niech Wasza książęca mość pamięta, że jeden wyraz...
Franciszek pochwycił hrabiego za rękę.
— Milcz — rzekł — bo dotrzymam obietnicy, której się domagasz, ale z twoją szkodą.
— Wytłomacz się, Mości książę.
— Twój odjazd będzie wszystkim wiadomy; rozkaz jest urzędowy.
— Cóż z tego?
— Nie pojedziesz; ale musisz się ukryć około twojego domu, to gdy uczynisz, napotkasz człowieka, którego znać pragniesz. Więcej nie mam ci nic do powiedzenia.
— Ha! jeśli tak! — rzekł Monsoreau.
— Masz moje słowo.
— Więcej jak słowo, bo mam podpis księcia.
— Wiem o tem.
Książę oddalił się od pana de Monsoreau, aby się zbliżyć do brata; Aurilly dotknął ręki d’Epernona.
— Stało się — rzekł.
— Co się stało?
— Bussy bić się jutro nie będzie.
— Bussy nie będzie się bił?...
— Ręczę za to.
— Któż mu zabroni?..
— Co to kogo obchodzi!.. dosyć, że nie stanie do walki.
— Jeśli tak, mój czarnoksiężniku, masz u mnie tysiąc talarów.
— Panowie!.. — rzekł Henryk, skończywszy tualetę — Idziemy do Ś-go Hermana l’Auxerrois.
— A ztamtąd do opactwa świętej Genowefy? — zapytał książę.
— Zapewne — odpowiedział król.
— Zobaczymy — mówił Chicot, przypinając rapir.
Henryk przeszedł do galeryi, gdzie go cały dwór oczekiwał.


Rozdział VI.
Objaśnienie poprzedzającego rozdziału.

W wigilię wieczoru, na który wszystko było ułożone pomiędzy Gwizyuszami i Andegaweńczykami, w chwili, gdy pan de Monsoreau wrócił do domu, zastał u siebie Bussego.
Wtedy myśląc, że waleczny młodzieniec, dla którego szczerą przyjaźń żywił, mógłby się, nie uprzedzony o niczem, na niebezpieczeństwo narazić, wziął go na stronę.
— Mój hrabio — rzekł — czy pozwolisz udzielić sobie dobrej rady?
— Jakto!. — odpowiedział Bussy — bardzo o nią proszę.
— Ja na twojem miejscu jutrobym z Paryża wyjechał.
— Dlaczego?
— Wszystko, co ci mogę powiedzieć jest to, że twoja nieobecność może cię od wielkiego wybawić kłopotu.
— Kłopotu? — odparł Bussy, patrząc w oczy hrabiemu.
— Czy nie wiesz, co się ma stać jutro?
— Na honor?... słowo uczciwego człowieka.
— Książę Andegaweński nic ci nie mówił?...
— Ani słowa... Książę to tylko mi powierza, co nie jest dla nikogo tajemnicą.
— A więc ja, który nie jestem księciem, ja który kocham moich przyjaciół dla nich, a nie dla siebie, powiem ci mój hrabio, że na jutro wielkie gotują się wypadki i że stronnictwa Andegaweńskie i Gwizyuszów namyślają się nad krokiem, którego skutkiem może być upadek króla.
Bussy spojrzał na pana de Monsoreau z pewnym rodzajem nieufności, twarz jego przecież oddychała szczerością, nie podobna było na niej się oszukać.
— Hrabio — odpowiedział — wiesz, że należę do księcia Andegaweńskiego, to jest, moja dłoń i życie do niego należą. Król, którego niczem nie obraziłem, krzywo na mnie patrzy, jutro więc, tobie jednemu to mówię, chcę odpłacić Henrykowi Walezyuszowi w osobie jego ulubieńców.
— Więc chcesz się na wszystko narazić?
— Tak.
— Czy wiesz do czego cię to doprowadzić może?
— Wiem, gdzie mam zatrzymać się; jakiekolwiek mam powody uskarżania się na króla, nigdy nie podniosę ręki na pomazańca boskiego; niech sobie inni działają, ja tylko księcia Andegaweńskiego obronię w chwili niebezpieczeństwa.
Pan de Monsoreau zamyślił się i kładąc rękę na ramieniu Bussego:
— Hrabio — rzekł — książę Andegaweński jest przeniewiercą, zdrajcą, zdolnym w potrzebie do poświęcenia najwierniejszego sługi, najprzywiązańszego przyjaciela; hrabio, usłuchaj mnie i opuść go, udaj się jutro do twojego małego domku w Vincennes, lub gdzie ci się podoba, ale nie chodź na procesyę Bożego Ciała.
Bussy spojrzał na niego.
— A dla czegóż sam idziesz za księciem?.. — zapytał.
— Albowiem są pewne okoliczności, dla Których potrzebuję go jeszcze.
— Właśnie i ja mam takie same rachuby.
Hrabia de Monsoreau uścisnął rękę Bussemu i rozeszli się.
Powiedzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, co się stało przy wstawaniu króla.
Monsoreau powrócił do siebie i powiedział żonie, że do Compiègne wyjeżdża; jednocześnie wyda1 służącym rozkazy przygotowania do drogi.
Dyana wiadomość tę posłyszała z radością.
Słyszała ona od męża o pojedynku Bussego z Epernonem, ale że Epernon ze wszystkich ulubieńców króla najmniejszą miał sławę odwagi i zręczności, trwoga jej pomieszaną była z dumą, gdy myślała o jutrzejszem spotkaniu.
Bussy rano udał się do księcia i towarzyszył mu do Luwru.
Cały orszak króla udał się do świętego Germana l’Auxerrois.
Widząc Bussego tak szczerym, tak przywiązanym, książę doznawał niejakich wyrzutów sumienia; lecz dwie rzeczy zwalczyły w nim przychylne usposobienie; najprzód, przewaga jaką miał nad nim Bussy, jak każde usposobienie silniejsze nad słabszem, które mu się lękać kazało, że gdyby na tron wstąpił, miałby pana nad sobą; następnie, miłość Bussego dla pani de Monsoreau, miłość która w nim obudzała zazdrość i nienawiść.
Jednak mówił do siebie, bo Monsoreau większe w nim jeszcze budził obawy:
— Bussy będzie mi towarzyszył i swoją odwagą, pomoże mojej sprawie. Jeżeli mię Bussy opuści, nic mu winien nie będę i opuszczę go nawzajem.
Skutkiem tych rozumowań, nie spuszczał z oczów Bussego.
Widział go, jak ze spokojną, twarzą, wchodził do kościoła, a nawet ustąpił pierwszeństwa Epernonowi i ukląkł w tyle za nim.
Książę dał znak Bussemu, aby się zbliżył do niego.
W tem położeniu jak stał, musiałby zupełnie głowę odwracać, stanąwszy zaś po jego lewej stronie, dosyć mu było odwracać oczy.
Msza zaczęła się od kwadransa, kiedy Remy wszedł do kościoła i ukląkł przy swoim panu.
Książę zadrżał na widok młodego lekarza, o którym wiedział, ze jest powiernikiem Bussego.
Po niejakiej chwili, po kilku wyrazach wymówionych cicho, Remy wśliznął bilet hrabiemu.
Książę zadrżał, drobniutkie pismo w dniało na adresie biletu.
— To od niej!... — pomyślał — donosi mu, że mąż wyjeżdża z Paryża.
Bussy włożył bilecik w kapelusz, otworzył go i przeczytał.
Książę nie widział bileciku, ale uważał na twarz Bussego, jaśniejącą radością miłosną.
— A!... biadaby ci była — rzekł — gdybyś mi nie towarzyszył.
Bussy pocałował bilecik i schował przy sercu.
Książe spojrzał dokoła.
Gdyby Monsoreau był tutaj, możeby nieczekając wieczora, wymienił nazwisko Bussego.
Po skończonej mszy, udano się do Luwru, gdzie króla czekał posiłek w apartamentach, a dworzan na galeryach.
Szwajcarowie stali szpalerem od bramy Luwru.
Crillon i gwardye francuzkie stały w dziedzińcu.
Chicot z oczów nie spuszczał króla, tak jak książę Bussego.
Wchodząc do Luwru, Bussy zbliżył się do księcia.
— Za pozwoleniem Waszej książęcej mości — rzekł kłaniając się — obciąłbym parę słów powiedzieć.
— Czy pilnych? — zapytał książę.
— Bardzo.
— Czy nie możesz ich na procesyę zachować?... będziemy szli obok siebie.
— Wasza książęca mość przebaczy, że będę go prosił o pozwolenie oddalenia się.
— Jakto?... — zapytał książę głosem zmienionym.
— Wasza książęca mość wie, że jutro dla mnie jest dzień, bardzo ważny, albowiem mamy rozstrzygnąć spór pomiędzy Francyą i Anjou; chciałbym ten dzień w moim domku w Vincennes w samotności przepędzić.
— I nie chcesz być na procesyi, na którą się król z całym dworem udaje?
— Żądam właśnie pozwolenia Waszej książęcej mości...
— Nawet do świętej Genowefy nie przyjdziesz?
— Chciałbym cały dzień być sam...
— A gdyby się zdarzyło, żebym potrzebował moich przyjaciół?...
— Gdybyś Wasza książęca mość żądał, abym podniósł broń przeciw królowi, przebacz, żebym ci odmówił — odpowiedział Bussy.
Monsoreau wczoraj mówił księciu, że może liczyć na Bussego; wszystko więc zmieniło się od chwili, a tę zmianę spowodował bilecik przez Remyego oddany.
— Tak więc — mówił książę przez zęby — opuszczasz twojego pana!
— Mości książę — odpowiedział Bussy — człowiek, który ma jutro odbyć śmiertelną walnę, jednego tylko ma Pana i Jemu cały czas się należy.
— Wiesz, że tu idzie o tron dla mnie i opuszczasz mnie w takiej chwili?
— Mości książę, dość na ciebie pracowałem i będę pracował jutro. Więcej jak życia, żądać odemnie nie możesz.
— 4 więc idź, panie Bussy.
Bussy nie zważając na obojętność księcia, ukłonił się, wybiegł z Luwru i skierował ku swojemu domowi.
Książę przywołał Aurillego.
Aurilly przybył.
— Co Mość książę rozkażesz?... — zapytał lutnista.
— Sam się potępił.
— Bussy?
— On sam.
— Czy ci nie towarzyszy?...
— Nie.
— Idzie na schadzkę?
— Tak.
— Zapewne dziś w wieczór?...
— Dziś w wieczór.
— A Monsoreau wie o tem?...
— O schadzce?... tak, wie, że napotka kogoś...
— Zatem książę postanowiłeś poświęcić hrabiego?...
— Postanowiłem się zemścić... teraz jednej tylko rzeczy się lękam.
— Jakiej?...
— Żeby Monsoreau zanadto nie zaufał sobie i żeby mu Bussy nie uszedł.
— Bądź, Mości książę spokojny.
— Jakto?...
— Czy istotnie potępiłeś Bussego?
— Tak. Nienawidzę człowieka, który mnie trzyma w niewoli, który tamuje moję wolę, który jest dla mnie tem, czem lew dla swojego pana. Tak, Aurilly, potępiłem go bez odwołania i bez miłosierdzia.
— A więc bądź spokojnym, Mości książę; jeżeli ujdzie przed Monsoreau, nie ujdzie przed kim innym.
— Kto jest ten inny?
— Wasza książęca mość każesz mi go wymienić?
— Wymień.
— Epernon.
— Epernon, który z nim ma się jutro pojedynkować?
— Tak, Mości książę.
— Objaśnij to.
Aurilly zaczął opowiadać, gdy w tem przywołano księcia.
Król był przy stole i nie widział swojego brata, albo raczej Chicot zwrócił uwagę na jego nieobecność.
Kazał go więc przywołać.
— Opowiesz mi to na procesyi — mówił książę.
I poszedł za odźwiernym, który go przywołał.
Teraz ponieważ nie mamy czasu, albowiem zajęci jesteśmy ważną osobą, aby iść za Aurillym po ulicach Paryża, opowiemy czytelnikowi co zaszło pomiędzy lutnistą a Epernonem.
Rano, o świcie, Epernon przybył do pałacu księcia Andegaweńskiego i żądał rozmowy z Aurillym.
Od dawna dworzanin znał lutnistę.
Ostatni często przywoływany był do Epernona, aby go uczył na gitarze, która w owym czasie, tak w Hiszpanii, jak we Francyi była bardzo w modzie.
Dawna więc znajomość; a nawet przyjaźń łączyła obudwóch.
Prócz tego, Epernon przebiegły gaskończyk umiał się wciskać wszędzie, ku czemu używał służących, aby dojść do panów.
Dodajmy do tego, że Epernon jako zręczny dyplomata skarbił sobie łaski króla i księcia, aby być bezpiecznym na przyszłość i swobodnym w teraźniejszości.
Odwiedziny Aurillego miały na celu rozmowę o pojedynku z Bussym.
Pojedynek ten bardzo niepokoił Epernona, bo męztwo nigdy nie było jego przymiotem; niedosyć, potrzeba było być nieroztropnym, aby lekceważyć spotkanie z Bussym, było to urągać śmierci.
Jak tylko Epernon wspomniał o tym przedmiocie, Aurilly, znając skytą nienawiść księcia przeciw Bussemu, żałował swojego ucznia i mówił mu, że Bussy od ośmiu dni ćwiczy się w robieniu bronią, a nawet przyjął sobie sławnego nauczyciela, który jako podróżny i filozof, od Włochów przejął sposób potykania się szybki, od Hiszpanów zręczny i zwinny, od Niemców silny, nakoniec od Polaków, w podskokach i zwodniczych razach przebiegły.
Epernon słuchając tego wszystkiego, obgryzał paznogcie.
— Zginę zatem — rzekł blednąc i uśmiechając się zarazem.
— Ha! — odpowiedział Aurilly.
— Ależ to szaleństwo potykać się z człowiekiem, który napewno mnie zabije. To tak samo jakby grać w kości z takim, który zawsze rzuca na szóstkę.
— Trzeba było wprzódy o tem pomyśleć.
— I teraz dam sobie radę — nie napróżno jestem gaskończykiem. Głupiec, kto dobrowolnie śmierci szuka, osobliwie w dwudziestym piątym roku życia. Pomyślmy nad tem!
— Dobrze.
— Czy Bussy, pewny jest, że mnie zabije?
— Ani wątpi o tem.
— Zatem to nie pojedynek, ale morderstwo.
— Być może.
— A niech go!..
— No i cóż.
— Morderstwo można uprzedzić.
— Przez co?
— Przez... przez... morderstwo.
— Zapewne.
— Któż mi zabroni zabić go pierwej, gdy on ma taki sum względem mnie zamiar? — Ja o tem myślałem.
— Alboż nie jasne rozumowanie?
— Jak dzień.
— Naturalne?
— I bardzo.
— Tylko zamiast go zabijać własnemi rękami, jak on zamierza, ja który krwią się brzydzę, komu innemu to poruczę.
— To jest zapłacisz zbirów.
— Tak; jak Gwizyusze i pan de Mayenne na Saint-Megrina.
— Drogo to będzie kosztowało.
— Dam trzy tysiące talarów.
— Za trzy tysiące, skoro zbiry dowiedzą się o kogo chodzi, nie będziesz miał jak sześciu.
— Alboż niedosyć?
— Sześciu!.. Bussy ubił czterech, zanim go jeden trącił; przypomnij sobie wypadek przy ulicy Ś-go Antoniego, w którym ranił Schomberga, a prawie pozbawił zmysłów Quelusa.
— Zatem dam sześć tysięcy talarów — odpowiedział Epernon — kiedy się wezmę do rzeczy, to musi mi się udać.
— A czy masz ludzi?
— Cóż u licha!... tylu próżniaków, wysłużonych żołnierzy, którzy mogą, się równać ze zbójcami weneckiemi i florenckiemi, włóczy się po mieście.
— Wybornie! ale bądź ostrożny.
— Względem czego!..
— Gdyby im się nie udało, wydadzą cię.
— Mam króla za sobą.
— Król nie zabroni, aby cię Bussy nie zabił.
— Prawda — rzekł Epernon, zamyślając się.
— Wskażę ci lepszą kombinacyę.
— Mów, mów, przyjacielu.
— Nie będziesz może chciał...
— Nic nie odrzucę, cokolwiek mi zapewni pozbycie się tego psa wściekłego.
— A więc... pewny nieprzyjaciel jest o niego zazdrosny.
— Ah! ah!
— Tak, że w tej samej godzinie...
— Dokończ!
— Zastawia na niego łapkę.
— Cóż z tego?
— Ale nie ma pieniędzy; za sześć tysięcy talarów swój i twój razem ubije interes. Wszak nie jesteś za tem, aby z twojej ginął ręki?
— Owszem; ja pragnę być ukryty.
— Wyślij więc twoich ludzi na miejsce oznaczone, a on z nich zrobi użytek.
— Ale potrzeba, aby ci ludzie mnie nie znali, a ja żebym znał tego człowieka.
— Pokażę cl go dziś rano.
— Gdzie
— W Luwrze.
— A więc to szlachcic?
— Tak.
— Sześć tysięcy talarów oddaję pod twoje rozkazy.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
— W Luwrze?
— W Luwrze.
Widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, jak Aurilly mówił do Epernona:
— Bądź spokojny, Bussy nie będzie się bił z tobą.


Rozdział VII.
PROCESYA.

Skończywszy podwieczorek, król z Chicotem wszedł do swojego pokoju, aby przywdziać odzież pokutną.
Wyszedł ztamtąd za chwilę boso, przepasany sznurem i z zapuszczonym na twarz kapturem.
Dworzanie takież same przywdziali stroje.
Czas był bardzo piękny, a ulice posypane kwiatami.
Rozmawiano o tem gdzie ołtarz przenośny najpiękniejszy i podziwiano ozdoby ołtarzy u Dominikanów.
Lud napełniał drogę, prowadzącą do czterech stacyj, które znajdowały się: u Jakobinów, Karmelitów, Kapucynów i u Dominikanów.
Duchowieństwo od Ś-go Germana l’Auxerrois rozpoczynało pochód.
Arcybiskup Paryzki niósł monstrancyę.
Pomiędzy duchowieństwem i arcybiskupem szli tyłem chłopcy z kadzidłami, dziewczęta z różanemi liśćmi.
Książę Andegaweński szedł za procesyą, lecz w zwyczajnym stroju; cały dwór Andegaweński, pomięszany z dygnitarzami państwa, szedł za nim. stosownie do stopni swoich.
Za niemi następowali mieszczanie i lud.
Było po pierwszej godzinie, gdy król wyszedł z Luwru.
Crillon i gwardye chcieli iść za królem, lecz król dał znak by wszyscy pozostali w pałacu.
O szóstej wieczór, po obejściu stacyi, ukazała się brama opactwa i dominikanie z przeorom na czele, mający króla przyjmować.
Przez ciąg pochodu od ostatniej stacyi, która była u Kapucynów, książę Andegaweński od rana będący na nogach, uczuł się strudzonym i prosił króla, aby mu pozwolił udać się do swojego pałacu, na co król zezwolił.
Dworzanie jego oddzielili się od orszaku i poszli za nim, jakby dla pokazania, że idą, za księciem, a nie za królem.
Ponieważ trzech z nich miało się jutro pojedynkować, potrzebowali więc spoczynku.
Przy bramie opactwa, król ze względu, że Quelus, Maugiron, Schomberg i Epernon tyle potrzebowali sił, co Livarot, Ribeirac i Entraguet odprawił ich od siebie.
Arcybiskup wyposzczony od rana, upada z utrudzenia; król litując się nad wszystkiemi uwolnił ich przy bramie opactwa.
Następnie, odwróciwszy się do przeora Józefa Foulon:
— Otóż, mój ojcze — rzekł przez nos — jako grzesznik, przychodzę u was szukać spoczynku.
Przeor ukłonił się, Później, odwróciwszy się do tych, którzy wytrwali w trudach i szli za nim, rzekł:
— Dziękuję wam, panowie, idźcie w pokoju, Każdy ukłonił się z uszanowaniem, a ukoronowany pokutnik wchodził na schody opactwa bijąc się w piersi.
Zaledwie próg opactwa przestąpił, aliści drzwi się za nim zamknęły.
Król, zatopiony w myślach, nie zważał na to.
— Najpierw — rzekł przeor do króla — zaprowadzimy Waszą królewską mość do podziemnej świątyni, którąśmy na chwałę niebieskiego Pana, jak mogli przyozdobili.
Król dał znak, że zezwala i poszedł za przeorem.
Ale skoro tylko wszedł pod ciemną arkadę, gdzie nieruchomo stały dwa rzędy mnichów, skoro tylko spostrzeżono, że zwraca się w głąb podziemia, dwadzieścia na raz opadło kapturów i czterdzieści ócz zaświeciło błyszczących radością i dumą tryumfu.
Zapewnie nie byli to zniewieścieli mnichy, albowiem ogorzałe lica i potężne wąsy zapowiadały w nich siłę i odwagę.
Wiele twarzy ukazało się z bliznami, a przy jednej, którą najznakomitsza, ozdabiała blizna, pojawiła się kobieta w habit ubrana.
Ta kobieta trzymała w ręku złote nożyczki i mówiła.
— Bracia! mamy przecież Walezyusza!
— I ja tak sądzę, moja siostro — odpowiedział Gwizyusz Balafré.
— Jeszcze nie — pomruknął kardynał.
— Jakto?...
— Alboż mamy dosyć siły, aby się oprzeć Crillonowi i gwardyom?
— Aż nadto — odpowiedział książę Mayenne — wierzajcie mi, ani razu nie wystrzelą.
— Szkoda! — rzekła księżna Montpensier — chciałabym troszkę huku posłyszeć.
— Żal mi cię, moja siostro, ale go słyszeć nie będziesz. Król może sobie krzyczeć, a nikt go słyszeć nie będzie. Tak, czy owak, namową, albo gwałtem, skłonimy go do złożenia korony. Jak tylko wiadomość ta rozejdzie się po mieście, mieszczanie i żołnierze pójdą za nami.
— Plan wyborny i upaść nie może — mówiła księżna.
— Cokolwiek niegrzeczny — dodał kardynał, kiwając głową.
— Król odmówi abdykacyi — zakończył Balafré — on jest waleczny i woli umierać.
— Niech więc umiera! — zawołał Mayenne i księżna.
— Nie — odparł stale książę Gwizyusz. — Chcę panować po monarsze, który złoży koronę i którym będą gardzili, a nie po zamordowanym królu, którego będą żałowali. Prócz tego, czy zapominacie, ze książę Andegaweński prawnie upomni się o koronę?
— Niech się upomina!... — zawołał Mayenne — oto nasz brat, kardynał, który to przewidział. Książę Andegaweński razem z bratem się zrzecze. Książę Andegaweński ma stosunki z hugonotami i nie jest godzien tronu.
— Z hugonotami!... czyś tego pewny?...
— Ociekł przecież z pomocą króla Nawarry.
— Więc dobrze.
— Jeden warunek sprzyja naszemu domowi, warunkiem zaś tym, mój bracie, jest to, że tobie należy się regencya. Od regencyi do korony krok tylko.
— Tak, tak — rzekł kardynał — wszystko to przewidziałem; ale być może, że gwardye, dla przekonania się o prawdziwości abdykacyi, zechcą napaść opactwo. Crillon nie rozumie żartów i może powiedzieć królowi: Najjaśniejszy panie, życie twoje w niebezpieczeństwie, ale przedewszystkiem honor ocalemy.
— I to przewidziane — rzekł Mayenne. — Mamy dla wytrzymania oblężenia osiemdziesięciu szlachty a pomiędzy stu mnichów broń rozdzieliłem. Możemy się miesiąc utrzymać; wrazie niebezpieczeństwa, podziemnem wyjściem, możemy ze zdobyczą uciekać.
— A co w tej chwili robi książę Andegaweński!
— Zasłabł, jak zawsze, w chwili niebezpieczeństwa; powrócił do siebie i zapewnie czeka wiadomości o Bussym i Monsoreau.
— Lepiejby było, żeby tutaj się znajdował.
— Mylisz się, mój bracie — rzekł kardynał. — Lud i szlachta widzieliby zasadzkę w tem połączeniu. Jak powiedziałem przed chwilą, przedewszystkiem strzedz nam się potrzeba tytułu uzurpatorów. Mamy tron odziedziczyć, takie jest nasze położenie. Pozostawiwszy wolnymi księcia Andegaweńskiego i królowę matkę, zyskamy przychylność wszystkich i nikt przeciw nam słowa nie powie. W przeciwnym razie, mielibyśmy przeciwko sobie Bussego i sto mieczy równie niebezpiecznych.
— Bah!... Bussy jutro się potyka z ulubieńcami króla.
— Tem lepiej; pobije ich i do nas się przyłączy — mówił książę Gwizyusz.
— Co do mnie, zrobię go dowódzcą wojsk we Włoszech, gdzie zapewne wojna wybuchnie. Jest to człowiek z wyższemi poglądami i bardzo go szanuję.
— A ja na dowód uwielbienia — rzekła księżna Montpensier — skoro owdowieję — zaraz pójdę za niego.
— Za niego! — zawołał Mayenne.
— Większe panie odemnie — odparła księżna — więcej dla niego czyniły, choć wówczas nie był dowódzcą wojska.
— Później o tem — rzekł Mayenne — a teraz do dzieła!
— Kto jest przy królu?... — zapytał księże Gwizyusz.
— Przeor i brat Gorenflot — odpowiedział kardynał. — Z początku, tylko znajome twarze pokazywać mu trzeba.
— Tak, my zjemy owoce, jak oni je zerwą.
— Czy już jest w celi?... — zapytała pani Montpensier, pragnąca Henrykowi trzecią dać koronę, którą mu oddawna przyrzekła.
— O, nie, ogląda podziemia i będzie się modlił przy relikwiach świętych.
— A potem?...
— Potem, przeor przemówi do niego o znikomości rzeczy ludzkich; następnie brat Gorenflot, ten sam, który to miał ową pyszną mowę w czasie wieczoru Ligi...
— I cóź?
— Brat Gorenflot będzie się starał otrzymać od niego dobrym sposobem, to co my zamierzamy otrzymać przemocą.
— Byłoby to doskonale — rzekł książę zamyślony.
— Henryk jest słaby i zabobonny — mówił Mayenne — zaręczam, że zlęknie się piekła.
— Ja zaś temu nie ufam — mówił książę — ale okręty spalone i cofać się nie można. Jeżeli ani przeor, ani Gorenflot nic nie dokażą, ostatniego środka użyjemy.
— A ja Walezyusza ostrzygę!... — zawołała księżna, wracając znów do ulubionej myśl?
— Król wychodzi z podziemia — rzekł książę Gwizyusz — dalej, Mayenne, wołaj naszych, przywdziejmy kaptury.
Po nakryciu głów, trzydziestu do czterdziestu mnichów, wiedzionych przez trzech braciszków, skierowało się ku otworowi podziemia.


Rozdział VIII.
CHICOT I.

Król przejęty nabożeństwem i skruchą,; zdawał się Gwizyuszom, łatwym do pokonania.
Zwiedził właśnie podziemia, ucałował relikwie i zakończył wszystkie ceremonie, bijąc się w piersi i powtarzając psalmy pokutne.
Przeor udzielał mu nauk i napomnień, których król słuchał z pokorą.
Na dany znak księcia Gwizyusza, Józef Foulon skłonił się przed Henrykiem i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, czy teraz nie zechcesz przed Ołtarzem Przedwiecznego, złożyć ziemskiej korony?
— Idźmy dalej — odpowiedział król.
Natychmiast zakon formując przed nim szpaler, poszedł ku celom długim kurytarzem, ciągnącym się na lewo.
Henryk zdawał się rozczulonym.
Bił się rękami w piersi, a paciorki z kości słoniowej, zawieszone u pasa, dzwoniły za każdem poruszeniem.
Przybył nakoniec do celi.
Na progu, zastąpił mu Gorenflot.
Mnich miał twarz czerwoną i oczy żarzące jak węgle.
— Czy tutaj? — zapytał król.
— Tu — odparł Gorenflot.
Król zawahał się, bo na końcu kurytarza ujrzał drzwi, albo raczej tajemną kratę, po za którą widać było pochyłość, aż ku podwórzu.
Henryk wszedł do celi.
— „Hic portus salutis” — wyrzekł głosem wzruszonym.
— Tak — odpowiedział Foulon — tu port prawdziwy.
— Pozostaw nas — rzekł Gorenflot z poważnem skinieniem.
Natychmiast drzwi się zamknęły i rozległy się stąpania oddalających.
Król doszedłszy do ławki w głębi celi, usiadł na niej i ręce oparł na kolanach.
— To Herod! Nabuchodonozor!... — mówił Gerenflot opierając się o drzwi.
Król zdawał się być zdziwiony.
— Czy do mnie — odezwał się — mówisz mój bracie?
— Tak, do ciebie, a dokogoźby innego?
— Mój bracie!... — pomruknął król.
— Nie masz tu brata. Oddawna dla ciebie gotuję kazanie i zaraz je posłyszysz... Jak dobry mówca, podzielę je na trzy części. Naprzód jesteś złym królem, następnie satyrem, w końcu będziesz z tronu zrzucony. Oto o czem mam mówić.
— Z tronu zrzucony, mój bracie!... — rzekł król wybuchając.
— Ani mniej ani więcej. Nie uda ci się uciec jak z Polski.
— To zasadzka!
— A! widzisz, Walezyuszu!
— To gwałt!
— Czy myślisz, żeśmy cię uwięzili, aby się z tobą, pieścić?
— Mój bracie, nadużywasz religii.
— Alboż to w tem religia?.. — zawołał Gorenflot.
— Czyż ludzie bogobojni tak mówią?
— Tem gorzej dla ciebie,
— Będziesz potępiony.
— Mniejsza oto, czyś gotów Walezyusza?
— Na co?
— Złożyć koronę; polecono mi przełożyć ci to...
Popełniasz grzech śmiertelny.
— Ja mam prawo rozgrzeszania i sam siebie najprzód rozgrzeszyłem. Czy zrzekasz się Walezyuszu?
— Czego?
— Tronu.
— Raczej śmierć.
— A więc umrzesz... patrzaj, oto przeor przychodzi... decyduj się.
— Mam wojsko i będę się bronił.
— Być może, ale cię wprzódy zabiją.
— Pozwól mi chwilę rozważyć...
— Ani minuty, ani sekundy...
— Bracie, zanadto cię gorliwość unosi — przemówił przeor ukazując się.
I ręką skinął, jakby chciał mówić:
— Najjaśniejszy panie, twojemu żądaniu stanie się zadość.
Przeor drzwi zamknął napowrót.
Henryk w ciężkie wpadł zamyślenie.
— Dalej!... — rzekł mnich znowu, przyjmijmy ofiarę.
Po dziesięciu minutach, w czasie których Henryk namyślał się, zapukano do drzwi celi.
— Stało się — powiedział Gorenflot — przystaje...
Król posłyszał jakby szmer radości i zadziwienia na korytarzu.
— Przeczytajcie mu akt — rzekł głos, na który król zadrżał, tak dalece, że wyjrzał przez szpary drzwi.
Jakiś mnich podał Gorenflotowi zwinięty pargamin.
Gorenflot odczytał ten akt królowi, którego boleść była tak wielką, że twarz zakrył rękami.
— A jeżeli odmówię podpisu?... — zapytał łzy roniąc.
— Zgubisz się tem bardziej — odezwał się głos księcia Gwizyusza, stłumiony kapturem. Spojrzyj na świat jakby już umarły dla ciebie i nie chciej aby lud przelewał krew za człowieka, który był jego królem.
— Nikt mię do tego nie zmusi — rzekł Henryk.
— Przewidziałem to — pomruknął książę do siostry, stojącej z czołem pomarszczonem oczami złowróżbnie błyszczącemi. Idź mój bracie, dodał do pana de Mayenne, uzbrój ludzi niech wszystko będzie gotowe.
— Na co?... — zapytał król tonem żałosnym.
— Na wszystko — odpowiedział Józef Foulon.
Rozpacz króla zdwoiła się.
— Ha!... — rzekł Gorenflot — Walezyuszu podpisz albo...
— Uspokój się, uspokój — przerwał król — pozwólcie, że Panu Panów polecę się zyskam od niego odwagę.
— Jeszcze chce się namyślać!... — zawołał Gorenflot.
— Pozwolić mu do północy — rzekł kardynał.
— Dzięki za litość — odpowiedział Henryk w paroksyzmie osłabienia.
— To słaby mózg — rzekł Gwizyusz — dobrze usłużymy Francyi z tronu go strącając.
— Niech będzie słaby — mówiła księżna — zawsze mi będzie przyjemnie ostrzydz go.
W czasie tej rozmowy, Gorenflot z założonemi rękami, czynił okropne królowi wyrzuty.
Nagle głuchy jęk rozległ się w klasztorze.
— Ciszej!... — zawołał Gwizyusz.
Nastąpiło głębokie milczenie:
Wkrótce posłyszano silne uderzania w bramę opactwa.
Mayenne pobiegł tak szybko, jak mu na to pozwalała otyłość.
— Bracia — rzekł — tłum zbrojny jest przed bramą.
— Przychodzą po niego — odezwała się księżna.
— Zatem niech prędzej podpisuje — mówił kardynał.
— Podpisz Walezyusza!... — zawołał Gorenflot głosem piorunującym.
— Daliście mi czas do północy — odpowiedział król żałośnie.
— A! śmiałyś teraz, bo czujesz, że pomoc ci nadchodzi.
— Zapewne dla mnie odsiecz...
— Śmierć! — zawołała księżna rozkazująco.
Gorenflot ujął rękę króla i podał mu pióro.
Łoskot był coraz mocniejszy.
— Nowy tłum — rzekł jeden mnich, otacza opactwo.
— Dalej!... — zawołali Mayenne i księżna.
Król umaczał pióro.
— Szwajcarowie!... — rzekł przybiegając Foulon, napadli cmentarz i obtoczyli opactwo.
— Będziemy się bronili — odpowiedział z postanowieniem Mayenne. Nie mamy się czego lękać.
— Podpisał!. — zawołał radośni Gorenflot, wydzierając papier z rąk Henryka, który pozbawiony sił, zakrył twarz rękami.
— Zatem jesteś królem — rzekł kardynał do księcia — schowaj ten papier.
Król, w przystępie boleści wywrócił jedyną lampę, która oświecała tę scenę, ale książę Gwizyusz miał już w rękach pargamin.
— Co czynić? — zapytał mnich, pod którego habitem można było odgadnąć dobrze uzbrojonego szlachcica — Crillon z gwardyą przybywa i grozi rozbiciem bramy. Słuchajcie!
— W imieniu króla!.. — zawołał głosem potężnym Crillon.
— Już nie ma króla!.. — odpowiedział przez okno Gorenflot.
— Kto to powiedział?.. — zapytał Crillon.
— Ja! — odrzekł z dumą Gorenflot.
— Ognia do niego!.. — zawołał Crillon.
Gorenflot widząc, że broń przygotowywano, uciekł z okna i schował się w głąb celi.
— Wyważyć bramy, Crillonie — zawołał głos, przed którym wszyscy mnisi, prawdziwi zmyśleni zadrżeli.
Był to głos człowieka, który wystąpił z szeregu i postępował ku opactwu.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie — rzekł Crillon — toporem uderzając w bramę, tak, aż mury jękły.
— Czego chcecie od nas?.... — zapytał z okna celi przeor, blady i drżący ze strachu.
— A!... to ty panie Foulon — rzekł ten sam głos poważny i spokojny; — powróćcie mi mojego błazna, który chciał tę noc w waszej celi przepędzić. Potrzebuję Chicota bo nudzę się w Luwrze bez niego.
— A ja się tutaj bawię, mój synku — odpowiedział Chicot, odsłaniając kaptur; on to bowiem grał rolę króla.
W tej chwili książę Gwizyuaz, któremu przyniesiono lampę, wyczytał na podpisie z taką pracą zyskanym:

„Chicot I-szy”

— Ja, Chicot I-szy — zawołał uradowany błazen.
— Uciekajmy!.. — krzyknął kardynał — jesteśmy zgubieni.
— A!... łotrze — rzekł Chicot, okładając Gorenflota paskiem pokutnym, którym był przepasany.


Rozdział IX.
KAPITAŁ I PROCENT.

W miarę jak król mówił i jak go poznawano, trwoga opanowywała spiskowych.
Abdykacya podpisana przez Chicota I-go przestrach zmieniła w wściekłość.
Chicot zarzucił habit na ramiona, założył ręce i gdy Gorenflot uciekał, on co sił stało, wytrzymywał nieporuszony i z uśmiechem, pierwsze natarcie spiskowych.
Zaciekła szlachta uderzała na gaskończyka, aby się zemścić za żart tak niebezpieczny.
Ale ten człowiek bezbronny, z rękami założonemi na piersiach, twarzą ubraną w szyderstwo, więcej wstrzymywał ich swoją postawą, aniżeli Gwizyusz, przekładający, że śmierć Chicota na nic się nie przyda, ale owszem więcej króla rozgniewa.
Miecze i rapiry schyliły się przed Chicotem, który czy z poświęcenia, na które był gotów, czy przenikając ich myśli, śmiał się serdecznie.
Tymczasem groźby króla były coraz silniejsze i uderzenia w bramę coraz gwałtowniejsze.
Widocznem było, że brama nie zdoła się dłużej opierać.
Po chwili namysłu, Gwizyusz dał znak do odwrotu.
Na ten rozkaz, Chicot się roześmiał.
W czasie pobytu z Gorenflotem w opactwie poznał podziemne wyjście i uprzedził o niem króla, który tam postawił Toguenota, porucznika gwardyi szwajcarskiej.
Samo z siebie wynika, że należący do Ligi mieli wpaść z deszczu pod rynnę.
Kardynał z dwudziestu szlachty znikł pierwszy, następnie książę z podobną liczbą, w końcu Mayenne, któremu z przyczyny objętości brzucha, polecono zabezpieczyć odwrót.
Kiedy pan de Mayenne przechodził koło celi Gorenflota, Chicot już nie śmiał się, lecz trzymał pod boki.
W dziesięć minut, przez które bacznie słuchał, sądząc, że dojdzie do niego odgłos uciekających podziemiem, posłyszał hałas oddalający się coraz bardziej.
Zgrzytnął zębami, albowiem uciekający spostrzegli zasadzkę i innem udali się wyjściem.
Chicot chciał wyskoczyć z celi, gdy mu coś drzwi zawaliło. Był to człowiek wydzierający sobie włosy z głowy.
— A ja nieszczęśliwy! — zawołał mnich — przebacz mi, przebacz, panie Chicot!
Jakim sposobem, Gorenflot, który pierwszy uciekł, pierwszy powracał?
Oto pytanie, Które się nawinęło Gaskończykowi.
— Przebacz, przebacz, panie Chicot — mówił Gorenflot, przebacz niegodnemu przyjacielowi, który u nóg twoich żałuje za swoje przewinienia.
— Czemuś głupcze nie uciekał z drugimi?
— Bo nie mogłem przejść tamtędy, którędy inni przechodzą, bo Pan Bóg w gniewie swoim ukarał mię otyłością. O! nieszczęśliwy brzuch! o! nieszczęśliwa otyłość — wołał mnich, uderzając się w piersi. A! czemuż nie jestem szczupłym jak ty panie Chicot! jakie to szczęście być szczupłym!
Chicot zupełnie nie pojmował narzekań mnicha.
— Ale inni uciekli? — zawołał Chicot głosem piorunującym.
— A cóż mieli robić?... czy mieli czekać postronka?
— A! nieszczęśliwy brzuch!
— Milcz! — zawołał Chicot i odpowiadaj.
Gorenflot podniósł się na kolana.
— Pytaj, panie Chicot — odpowiem, masz do tego prawo.
— Jak inni uciekli?
— Co im sił stało?
— Rozumiem... ale którędy?
— Luftem.
— Jakim luftem?..
— Tym, co z grobów wychodzi na cmentarz.
— Czy to nazywałeś podziemiem?
— Nie, panie Chicot. Drzwi od podziemia były strzeżone. Kardynał Gwizyusz, gdy miał je otwierać, posłyszał: „Mich durstet“, co jak mi się zdaje znaczy: „pić mi się chce”.
— Rozumiem — mówił Chicot, zbiegi inną udali się drogą.
— Tak, panie Chicot, uciekli cmentarzem.
— Który wychodzi...
— Wychodzi do bramy Ś-go Jakóba.
— Kłamiesz.
— Wyszli luftem.
— A ty?
— Ja nie mogłem, bom gruby. Nawet wyciągnęli mig za nogi, abym innym wychodzić nie przeszkadzał.
— Ale — zawołał Chicot, którego twarz nagle się rozjaśniła, jeżeli nie mogłeś przejść...
— Nie mogłem — patrz panie Chicot na moje piersi, na moje ramiona.
— Ale jest ktoś jeszcze grubszy od ciebie.
— Kto tak?
— Jeżeli mi pomożesz w tej sprawie, wywdzięczę ci się...
— A! panie Chicot.
— Wstań mnichu!
Mnich powstał, jak tylko mógł najprędzej.
— Prowadź mnie do luftu, — Gdzie? Gorenflot zaczął iść spiesznie, wznosząc ręce do góry.
Obadwa przeszli kurytarz i weszli do ogrodu.
— Tędy, tędy — mówił Gorenflot.
— Milcz i idź!
Gorenflot z wysileniem przyprowadził Chicota pod gęsty szpaler.
— Tu — rzekł, tu.
I nie mogąc oddychać, upadł na trawę.
Chicot trzy kroki naprzód postąpił i zobaczył coś w trawie.
Na boku tego coś, co było podobnem do tego, co Dyogenes nazywał kogutem bez piór, leżała szpada i habit.
Widoczna, że osoba, która pozbyła się tych rzeczy, szukała sposobu wyjścia.
A przecież Gorenflot nadaremnie się silił.
— Przez Boga! — wołał głos stłumiony — nie ciągnijcie mnie tak mocno, ja sam się prześliznę.
— To pan de Mayenne! zawołał z radością Chicot. — O! Boże, jakąż ci złożę ofiarę?
— Nie darmo nazywali mię Herkulesem, mówił głos stłumiony, ja poruszę ten kamień.
I w rzeczy samej tak silnie popchnął, że aż kamień poruszył.
— Zaczekaj — rzekł Chicot, zaczekaj.
I tupnął nogą, jakby kto nadbiegał.
— Przybywają — odezwało się wiele głosów w podziemiu.
— A! to ty nędzny mnichu! — rzekł Chicot.
— Nie odzywaj się panie — mówiły głosy, bierze cię za Gorenflota.
— A! to ty ciężka maso „pondus immobile“, ah! to ty, „indigesta moles!“
I za każdym wyrazem Chicot osiągnąwszy cel zemsty, walił paskiem uwięzłego.
— Ciszej, — mówiły głosy, bierze cię za mnicha.
W rzeczy samej, Mayenne ani pisnął i chciał podnieść kamień.
— A! mnichu niegodny! — mówił Chicot — oto za twoje pijaństwo — to za gnuśność, to za gniew, to za obżarstwo, a to za łakomstwo. Żałuję, że tylko siedm jest grzechów śmiertelnych.
— Panie Chicot — mówił Gorenflot okryty potem, miej litość nademna.
— A! zdrajco — wołał Chicot.
— Łaski — wołał Gorenflot, jakby czuł razy, które Mayenne odbierał.
Chicot zamiast przestać, nasycał się zemstą i podwajał razy.
Mayenne nie mógł powstrzymać westchnień.
— A! — mówił Chicot, dlaczegóż zamiast ciebie nie pochwyciłem Mayenna, któremu winienem dług od siedmiu lat i tak dawno zaległe procenty.
— Chicot! — zawołał książę.
— To ja, tak, to ja Chicot, niegodny sługa mojego króla, ja człowiek słaby i niedołężny, którybym w tej chwili, chciał mieć sto rąk.
— I coraz więcej uniesiony, Chicot podwajał razy tak, że Mayenne niemogąc już wytrzymać, wypadł z luftu na ręce swoich sprzymierzeńców.
Chicot wtedy odwrócił się, a prawdziwy Gorenflot zemdlał nie z bólu, ale ze strachu.


Rozdział X.
Co się działo przy Bastylli, kiedy Chicot u świętej Genowefy swoje długi wypłacił.

Była jedenasta wieczór.
Książę Andegaweński niecierpliwie oczekiwał w swoim gabinecie, gdzie oddalił się wskutek zmęczenia i rozkazał, aby mu posłaniec księcia Gwizyusza doniósł o abdykacyi króla.
Z okna do drzwi gabinetu, od drzwi gabinetu do okna w przedpokoju, chodził i powracał, spoglądając na wielki zegar, wiszący w złoconym futerale.
Nagle posłyszał rżenie konia na dziedzińcu; sądził, że to posłaniec przybywa i wyszedł na balkon.
Lecz koń trzymany przez masztalerza oczekiwał na pana.
Niezadługo ten pan wyszedł z apartamentów wewnętrznych.
Był to Bussy, Bussy, który jako dowódzca straży, przed udaniem się na schadzkę, wydał hasło nocne.
Książę widząc tego walecznego młodzieńca, na którego nigdy nie mógł się użalać, uczuł wyrzuty sumienia; lecz w miarę, jak przy pochodni, którą wyniósł lokaj, widział twarz jego jaśniejącą radością i nadzieją, zazdrość z całą siłą opanowała go na nowo.
Bussy nie wiedział, że książę patrzy na niego i czyta z twarzy jego uczucia; wydał hasło i owinął się w płaszcz, wsiadł na konia, i dawszy mu ostrogę, ruszył z kopyta.
Przez chwilę książę widząc, że nikt nie przybywa, chciał posłać za nim, bo myślał, że nim się uda ku Bastylli, wstąpi do swojego pałacu.
Lecz gdy przypomniał tego młodzieńca szczęśliwego miłością Dyany, która dla niego była niedoścignioną, dobro jego zamiary w niwecz się obróciły.
Bussy uśmiechnął się wyjeżdżając; ten uśmiech był zniewagą dla księcia.
Gdyby był smutnym, możeby go zatrzymał.
Bussy wyjechawszy z pałacu Anjou, zwolnił biegu, jakby się lękał własnego cienia; przybywszy do swojego domu jak to przewidział książę, oddał konia masztalerzowi, który właśnie i Remym rozmawiał.
— A! to ty Remy!... — zawołał Bussy poznając młodego doktora.
— Tak panie, to ja.
— Jeszcze nie śpisz?
— Nie ma dziesięciu minut jak powróciłem, bo od chwili, gdy mi nie stało chorego, zdaje mi się, że dzień ma czterdzieści ośm godzin.
— Może się nudzisz?... — zapytał Bussy.
— I jak jeszcze.
— A miłość?
— Dawno panu mówiłem, że w miłość nie wierzę i że napróżno o nią się kusiłem.
— Opuściłeś zatem Gertrudę?
— Zupełnie.
— Znudziłeś się?
— Biciem, bo moja amazonka tym sposobem swoję miłość objawiała.
— A dzisiaj wieczór, serce twoje za nią nie przemawia?
— Dla czego, panie?
— Bo wziąłbym cię z sobą.
— Do Bastylli?
— Tak.
— Pan się tam udajesz?
— Nie inaczej.
— A pan Monsoreau?
— W Compiègne, gdzie gotuje łowy dla króla.
— Czyś pan tego pewny?
— Dziś rano dano mu rozkaz.
— A!
Remy zamyślił się.
— A więc?... — rzekł po chwili.
— W dzień dziękowałem Bogu za szczęście, które mi zesłał, a w nocy chcę go używać.
— Jourdain, szpadę!... — zawołał Remy.
Masztalerz zniknął we wnętrzu domu.
— Czy zmieniłeś zamiar?... — zapytał Bussy?
— W czem?
— Że bierzesz szpadę.
— Z dwóch przyczyn muszę panu aż do bramy towarzyszyć.
— Dlaczego?
— Naprzód, lękam się, abyś pan nic miał jakiego wypadku.
Bussy uśmiechnął się.
— Tak, tak, śmiej się pan, wiem o tem dobrze, że pan nie lękasz się wypadków, ale nie tak śmiało napadają na dwóch, jak na jednego, powtóre, mam panu nie jednę radę udzielić.
— Pójdź, pójdź, mój Kemy, będziemy o niej rozmawiać; po rozkoszy widzenia ukochanej osoby, nie znam większej przyjemności jak mówić o niej.
— Nawet są ludzie — mówił Remy — którzy wolą mówić, jak widzieć.
— Ale — rzekł Bussy — czas zdaje mi się niepewny.
— Dlatego też jadę z panem. Dziękuję, rzekł Remy do masztalerza, który mu przyniósł rapir.
Później odwróciwszy się do hrabiego:
— Jestem panie, na twoje rozkazy.
Bussy wziął pod rękę młodego lekarza i obadwa skierowali się ku Bastylli.
Remy mówił hrabiemu, że wiele rad ma mu udzielić; i w rzeczy samej, w drodze lekarz rozpoczął liczne cytacye, mające na celu odwrócenie Bussego od odwiedzin Dyany.
Radził mu, żeby lepiej pozostał w łóżku, zważając, że człowiek nie ma sił, gdy się nie wyśpi.
— Z dowodzeń, przeszedł do przykładów i podań i powiedział, że zwykle Wenera Marsa rozbraja.
Bussy uśmiechnął się, Remy nalegał.
— Patrz Remy — mówił hrabia — jak moja ręka trzyma szpadę, jak muskuły silnie się wyprężają i jaką giętkość stali nadają. Zdaje mi się, że ręka i szpada, to jedno. Na honor, czuję się silnym i niestrudzonym.
— Ale utrudzenie może nastąpić.
— Nie lękaj się.
— Wszak jutro, panie — mówił Remy, ma odbyć się walka Herkulesa z Anteuszem, Tezeusza z Minotaurem, coś olbrzymiego i homerycznego. Walkę tę, może nazwą w przyszłości walką Bussego, z której pragnę, abyś pan wyszedł nienaruszony.
— Bądź spokojny, mój Remy, cuda zobaczysz dziś rano; z czterema zuchami odbyłem próbę, żaden z nich ani mnie dotknął, a ja im na wylot suknie podziurawiłem.
— Ja nic przeciw temu nie mówię, ale czy siły dzisiejsze i jutro będą takiemi?
Bussy i jego lekarz zaczęli rozmowę po łacinie, często śmiechem przerywaną.
Tak rozmawiając, przybyli na róg wielkiej ulicy świętego Antoniego.
— Bądź zdrów — rzekł Bussy.
— Gdybym na pana zaczekał?... — zapytał Remy.
— Na co?
— Żeby pana za dwie godziny przyprowadzić do domu i choć kilka godzin snu mu zapewnić.
— A gdybym ci dał słowo?
— A to co innego. Słowu pana de Bussy wierzę zawsze.
— A więc go masz. Za dwie godziny, Remy, będę w moim pałacu.
— Żegnam pana.
— Bądź zdrów, Remy.
Dwaj młodzi ludzie rozdzielili się, lecz Remy pozostał na miejscu.
Widział on jak hrabia udaje się ku domowi i jak nieobecność pana de Monsoreau daje mu wszelką pewność.
Widział go jak wchodził przez drzwi, które mu otwierała Gertruda.
Następnie, przez puste ulice powrócił do pałacu Bussego.
Kiedy wchodził na plac Baudoyer, ujrzał pięciu ludzi odzianych w płaszcze i uzbrojonych doskonale.
Pięciu ludzi o tej godzinie, to zjawisko!
Skrył się więc za węgieł domu sąsiedniego.
Przybywszy o dziesięć kroków od niego, pięciu ludzi zatrzymało się i pożegnawszy się serdecznie, czterech z nich w rozmaite rozjechało się strony, a pozostały zdawał się namyślać.
W tej chwili księżyc wyszedł z za chmury i oświecił twarz nocnego wędrowca.
— Pan Saint-Luc! — zawołał Remy.
Saint-Luc odwrócił się słysząc swoje nazwisko i ujrzał mężczyznę idącego ku sobie.
— Remy!.. — zawołał z kolei.
— Ja sam i cieszy mię, że nie potrzebuję mówić; „na pańskie usługi”, zważając, że pan zdrów jesteś. Gdyby to nie było niegrzecznie, spytałbym pana, co tu robisz o tej godzinie?
— Z rozkazu króla przeglądam miasto. Właśnie mi mówił: „przejdź się po ulicach Paryża i jeżeli zdarzy ci się usłyszeć, że abdykowałem, odpowiedz, że to nie prawda.”
— A czy pan co podobnego słyszałeś?
— Ani słowa. Zatem, skoro północ, skoro wszystko spokojne i skoro napotkałem pana de Monsoreau, pożegnałem moich przyjaciół i miałem wracać do domu.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau?
— Tak.
— Samego?
— W towarzystwie kilkunastu zbrojnych.
— Pana de Monsoreau! to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on powinien być w Compiègne.
— Prawda, powinien, ale nie jest.
— A rozkaz króla?
— Widzisz, jak go wypełnia.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau z kilkunastu zbrojnymi?
— Nie inaczej.
— I poznał cię.
— Tak sądzę.
— Panów było tylko pięciu?
— Ja czterech moich przyjaciół.
— I nie rzucił się na was?
— Przeciwnie, unikał mnie, co mię bardzo dziwiło; spodziewałem się bitwy ciężkiej.
— Z której szedł strony?
— Od ulicy Tixeranderie.
— O! mój Boże! — zawołał Remy.
— Co mówisz?.. — zapytał Saint-Luc strwożony.
— Panie Saint-Luc, wielkie nieszczęście spotka dziś kogoś...
— Wielkie nieszczęście! kogo?
— Pana de Bussy.
— Pana de Bussy!.. Mów Remy, wiesz, że jestem jego przyjacielem.
— Pan Bussy myślał, że Monsoreau jest w Compiègne.
— Cóż z tego?
— I chciał z jego nieobecności skorzystać.
— I jest...
— U pani de Monsoreau.
— A! rozumiem... — zawołał Saint-Luc.
— Rozumiesz pan — rzekł Remy — hrabia miał podejrzenia, albo mu je poddano i udał tylko wyjazd.
— Zaczekaj!.. — rzekł Saint-Luc, uderzając się w czoło.
— Jaka panu myśl przyszła?... — zapytał Remy.
— Mnie się zdaje, że w tem jest książę Andegaweński.
— Ależ książę sam wczoraj wywołał odjazd pana de Monsoreau.
— Tem bardziej... Remy, czy dobre masz piersi?..
— Jak miechy kowalskie.
— Zatem biegnijmy co sił; wszak znasz dom?
— Doskonale.
— Leć naprzód.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli biedz krokiem tak pośpiesznym, żeby go im dzikie kozy pozazdrościć mogły.
— Czy bardzo nas wyprzedził? — biegnąc zapytał Remy.
— Monsoreau?
— Tak.
— Może o kwadrans — odpowiedział Saint-Luc, przebywając stos kamieni na pięć stóp wysoki.
— Bylebyśmy na czas przybyli!... — mówił Remy, na wszelki wypadek dobywając szpady.


Rozdział XI.
MORDERSTWO.

Dyana sądząc, że mąż wyjechał, bez obawy przyjęła Bussego.
Piękna kobieta nigdy nie była weselszą.
Bussy zaś nigdy szczęśliwszym.
W niektórych chwilach, w których dusza, raczej instynkt zachowawczy przeczuwa coś nadzwyczajnego, człowiek odczuwa w sobie zdwojone wszystkie siły fizyczne i moralne.
Oddycha on całemi piersiami i czuje w pełń1 życie, którego może za chwilę nie stanie.
Dyana, tem więcej wzruszona, że chciała ukryć stan duszy; wzruszona obawą jutra, zdawała się być jeszcze czulszą i zdobną ową wonią poezyi, która nigdy nie czyni kobiety płochą, i która częściej piękne oczy łzą jak uśmiechem przysłania.
Tak przyjęła swojego kochanka.
Miała mu powiedzieć, że życie jej jest jego życiem; chciała obmyśleć najpewniejsze środki ucieczki.
Bo dla niej nie dosyć było zwycięztwa; pokonawszy przeciwników, Bussy powinien uniknąć gniewu króla; bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Henryk nie przebaczyłby śmierci swoich ulubieńców.
— Alboż — mówiła Dyana zawisnąwszy na szyi Bussego i miłośnie patrząc mu w oczy — alboż nie jesteś najwaleczniejszym w całej Francyi rycerzem? Czyż potrzebujesz powiększać twoję sławę? Alboż nie jesteś wyższym nad innych? Nie pragniesz się innym podobać kobietom, bo mnie jednę kochasz i żalby ci było utracić mnie, wszak prawda, Ludwiku? Nie mówię ci, abyś myślał o śmierci, bo wiem, że nie ma silniejszego, mężniejszego nad mojego Ludwika, ale pamiętaj, abyś nie był raniony, chociaż wiem, żem ciebie po ranie poznać powinna, gdy walczysz z podobnemi ludźmi.
— Bądź spokojną — odrzekł Bussy z uśmiechem — będę strzegł twarzy, bo nie chcę być zeszpeconym.
— O! strzeż siebie całego. Szanuj siebie, jakby mnie, myśl, jakby mię bolało, gdybym cię zranionym i skrwawionym ujrzała. Bądź roztropny, mój ty lwie ukochany, to tylko tobie zalecam. Czyń jak ów Rzymianin, któregoś mi niegdyś czytał historyę. Naśladuj go, pozwól walczyć trzem twoim wspólnikom i nieś pomoc najwięcej zagrożonemu. Jeżeli dwóch, albo trzech razem cię opadną, uciekaj i odwracaj się lak Horacyusz, aby po kolei wszystkich pokonać.
— O! tak moja droga — odpowiedział Bussy.
— Ale ty Luuwiku odpowiadasz nie słuchając, patrzysz na mnie, a prawie mnie nie widzisz.
— Owszem, widzę cię; jesteś prześliczną.
— Ale tu nie idzie o piękność moję, idzie o twoje, o nasze życie, mój drogi. To okropne, co ci mam powiedzieć, ale potrzeba, abyś wiedział i był roztropnym. Ja chcę widzieć ten pojedynek.
— Ty?
— Będę mu obecną.
— To niepodobna, Dyano.
— Słuchaj, w bocznym pokoju jest okno wychodzące na dziedziniec, z którego widać cały obwód Tournelles.
— Tak, przypominam sobie. Okno to opatrzone kratami i nie raz z niego ptaszkom chleb rzucałaś.
— Ztamtąd będę na ciebie patrzyła. Tylko tak stań, żebym cię dobrze widziała, i ty, żebyś mię mógł zobaczyć. Albo nie, nie patrz na mnie, bo nieprzyjaciel mógłby z tego skorzystać.
— I zabić mnie, nieprawdaż, kiedy oczy będę miał zwrócone na ciebie? Jeżeliby wolno mi było rodzaj śmierci wybierać, tegobym pragnął jedynie.
— Ale ty nie umrzesz, ty żyć powinieneś.
— I będę żył, bądź spokojną; prócz tego, losy mi sprzyjają i znam moich nieprzyjaciół. Entraguet robi bronią jak ja, Ribeirac jest zimny na stanowisku i patrzy tylko w przeciwnika, Livarot jest zwinny. Wierzaj mi, śliczna to potyczka i dla większej zasługi, większego pragnąłbym niebezpieczeństwa.
— Wierzę ci, mój drogi; ale przyrzecz mi być posłusznym.
— Dobrze, byłeś mi nie kazała siebie opuszczać.
— Bardzo słusznie, ale odwołuję się do twojego rozumu.
— Trzeba było nie odbierać mi go...
— Bez żartów, mój drogi; ulegając, dowodzi się miłości.
— Zatem rozkaz.
— Mój drogi, jesteś strudzony, wracaj już do siebie.
— Tak wcześnie?
— Chcę się pomodlić, a ty mię będziesz całował.
— Wszak ty jesteś aniołem.
— Alboż aniołowie nie modlą się?... — rzekła Dyana klękając.
I z głębi serca, wejrzeniem, które zdawało się przebijać sklepienie, błagała Pana zastępów.
— Panie, jeżeli chcesz, aby twoja sługa żyła szczęśliwa i nie umarła z rozpaczy, wspieraj tego, który stanął na mojej drodze i którego po tobie najwięcej kocham.
Gdy te wyrazy kończyła, Bussy schylił się, aby objąć jej szyję i wzniósł jej twarz do wysokości swojej, gdy nagle wypadła szyba z okna; następnie całe okno i trzech zbrojnych ukazało się na balkonie, czwarty zaś dostawał się na balustradę.
Ostatni był zamaskowany i w jednej ręce miał pistolet, a szpadę w drugiej.
Bussy w pierwszej chwili tak się zmieszał że odepchnął Dyanę, która na jego szyi zawisła.
Zamaskowany dał znak i trzej jego towarzysze przystąpili.
Jeden z nich miał kuszę w ręku.
Bussy lewą ręką odsunął Dyanę, prawą zaś dobył szpady.
Następnie cofając się z wolna nie tracił z oczu przeciwników.
— Dalej, waleczni — rzekł głos grobowy wychodzący z pod maski aksamitnej; bo kochanek prawie nieżywy, strach go zabija.
— Mylisz się — odparł Bussy — nie lękam się.
Dyana chciała się zbliżyć do niego.
— Uspokój się — rzekł ze stałością Bussy.
Dyana zamiast go słuchać, powtórnie na jego szyi zawisła.
— Pani, ustąp, zginę przez ciebie — rzekł.
Dyana oddaliła cię odsłaniając go zupełnie.
Czuła, że jednym tylko sposobem może w pomoc przyjść kochankowi, słuchając go zupełnie,.
— To pan de Bussy — rzekł głos ponury — głupiec, nie chciałem temu wierzyć, prawdziwie piękny przyjaciel!
Bussy przygryzł usta i obmyślał środki obrony gdy do rozprawy przyjdzie.
— Wiedząc — mówił ten sam głos, że nie ma wielkiego łowczego, że samą zostawił żonę, że jejmość może się lękać, przyszedł ją rozweselać. Wyborny przyjaciel, powtarzam, pan de Bussy!
— A! to ty panie de Monsoreau — rzekł Bussy. Zrzuć maskę, już wiem z kim będę miał sprawę.
— Zgadzam się — odparł z gniewem wielki łowczy.
I zdala od siebie rzucił maskę.
Dyana krzyknęła.
Hrabia był blady jak trup, a uśmiech miał potępieńca.
— Skończmy panie — rzekł Bussy — nie lubię scen krzykliwych, dobre to było dla bohaterów Homera, którzy byli półbogami, rozprawiać przed potyczką; ja gestem człowiekiem tylko a człowiekiem odważnym. Uderzaj na mnie, albo pozwól mi odejść.
Monsoreau odpowiedział śmiechem, na który Dyana zadrżała, a który wściekły gniew w Bussym obudził.
— Pozwól mi przejść — powtórzył młodzieniec, któremu krwią skronie nabiegły.
— Przejść?... co mówisz, panie Bussy?
— A więc zetrzej ze mną żelaza, potrzebuję śpiesznie skończyć, bo nie mam czasu a mieszkam daleko.
— Przyszedłeś tu spać, mój panie — odpowiedział wielki łowczy, a więc będziesz spał...
Tymczasem, dwóch zbrojnych weszło na balkon a ztamtąd do pokoju.
— Więc sześciu — rzekł Bussy — a gdzie jest więcej?
— Czekają przy bramie — odpowiedział wielki łowczy.
Djana padła na kolana a Bussy posłyszał jej łkania.
Spojrzał na nią, następnie zwrócił wzrok na hrabiego.
— Panie — rzekł — wiesz, że jestem honorowym człowiekiem.
— Tak samo honorowym, jak ta pani czystą — odpowiedział Monsoreau.
— Dobrze więc, panie — mówił Bussy, potrząsając głową, surowo ale sprawiedliwie, wszystko to razem odpłacę. Tylko ponieważ jutro mam stanąć znajomym ci czterem panom, którzy mają pierwszeństwo przed tobą, proszę cię, abyś mię zwolnił od dzisiejszego spotkania, a przyjął moje stawienie się, kiedy będzie ci się podobało.
Monsoreau wzniósł ramiona.
— Przysięgam na Boga — mówił Bussy — że kiedy się załatwię z temi panami, będę na twoje rozkazy. Jeżeli zginę, oni się pomszczą za siebie i za ciebie zarazem. Jeżeli zaś mnie los posłuży, będziesz miał zadośćuczynienie.
Monsoreau odwrócił się do swoich ludzi.
— Dalej!... — zawołał.
— A! myliłem się — zawołał Bussy — to nie pojedynek, to morderstwo.
— Jak się komu podoba — odpowiedział Monsoreau.
— Obadwa myliliśmy się na sobie. Ale ostrożnie! książę Andegaweński...
— On mnie przysyła — odrzekł Monsoreau.
Bussego dreszcz przeszedł.
Dyana z jękiem wzniosła ręce do góry.
— Kiedy tak — zawołał Bussy — bronić się trzeba.
Jedną, ręką wywrócił klęcznik, przyciągnął stół a na nim położył krzesło, i tym sposobem zrobił sobie pewien rodzaj warowni.


Rozdział XII.
Jak brat Gorenflot był bardzo blisko między szubienicą a opactwem.

Wypadek w klasztorze świętej Genowefy, aż do końca był komedyą.
Szwajcarowie postawieni u wyjścia, gwardye rozstawione dokoła, mimo że zaciągnęły sieci, nikogo złowić nie mogły.
Wszyscy uciekli przejściem podziemnem.
Nie widzieli, aby kto wychodził z opactwa, a skoro bramę wyważono, Crillon na czele trzydziestu ludzi, wraz z królem wszedł do świętej Genowefy.
Milczenie śmierci panowało w ciemnym i ponurym gmachu.
Crillon, jako człowiek w wojnie doświadczony, wołałby krzyk, bo byłby pewnym, że żadnej nie ma zasadzki.
Napróżno otworzono drzwi i okna, napróżno zwiedzono kościół podziemny.
Wszystko było puste.
Król szedł pierwszy, wołając na cały głos:
— Chicot!.. Chicot!.
Nikt nie odpowiadał.
— Czy go zabili!... — rzekł król. — Zapłacą mi za mojego błazna, więcej niż za szlachcica.
— Masz słuszność, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon — on też więcej wart niż szlachcic.
Chicot nie odpowiadał, bo zajęty był ćwiczeniem pana de Mayenne i z taką przyjemnością tego dopełniał, że nic nie wiedział co się dzieje około niego.
Jednak gdy książę zniknął, gdy Gorenflot zemdlał, gdy go nie już nie zajmowało, posłyszał i poznał głos króla.
— Tędy, tędy, mój synku! — zawołał z całej siły, chcąc przynajmniej na nogach postawić Gorenflota.
Oparł go przecież o drzewo.
Praca, jaką musiał podjąć na dokonanie tego, odjęła mu dźwięk głosu, tak, że Henryk sądził, że to jest głos bolejący.
Chicot przeciwnie myślał tylko, czy przebić na wylot ten tłuszcz chodzący, czy zostawić przy życiu tę ogromną beczkę.
Spojrzał na Gorenflota, jak August na Cynnę.
Gorenflot pomału przychodził do siebie i chociaż głupi, umiał rzeczywistość od złudzenia odróżnić.
Nie podobnym on był do owych zwierząt, które za dotknięciem ręki ludzkiej czują, że mają być bite, albo zjedzone.
W tem wewnętrznem usposobieniu umysłu, otworzył oczy.
— Panie Chicot — zawołał.
— A! to nie umarłeś — rzekł gaskończyk.
— A! panie Chicot — mówił mnich, zaledwie zdołając złożyć ręce dla otyłości, to być nie może, abyś mię wydał na prześladowanie!
— A! hultaju — mówił Chicot z wyrażam źle udanego współubolewania.
Gorenflot zaczął jęczeć.
Złożywszy ręce chciał je załamać.
— Czyż mnie masz zgubić — mówił zatykając się; mnie, który z tobą takie wyborne jadałem obiady, mnie, który jak sam mówiłeś, piłem jak gąbka; mnie, który kruszyłem pulardy pod Rogiem Obfitości, że z nich tylko kości zostawały.
Ostatni powód, uczynił Chicota łaskawszym.
— Boże sprawiedliwy! — zawołał Gorenflot usiłując się podnieść. Otóż nadchodzą! Zginąłem. Nie opuszczaj mnie, panie Chicot.
Mnich nie mogąc się podnieść, twarzą padł na ziemię.
— Podnieś się! — zawołał Chicot.
— Czy mi przebaczysz?
— Zobaczymy.
— Wszak mię się tyle nabiłeś.
Chicot parsknął śmiechem. Biedny mnich tak był pomieszany, że sądził jakoby otrzymał razy, które wydzielono panu Mayenne.
— Śmiejesz się, dobry panie Chicot?
— Wszak widzisz.
— Czy będę żył?
— Może.
— Tybyś nie śmiał, gdyby Gorenflot miał ginąć.
— To nie odemnie zawisło — odpowiedział Chicot; król sam ma władzę życia i śmierci.
Gorenflot z wielkiem wysileniem podniósł się na kolana.
W tej chwili światło rozjaśniło ciemności, i mnóstwo sukni haftowanych oraz błyszczących mieczy na raz się ukazało.
— A! Chicot! Chicot — mówił król, cieszy mnie, że cię zdrowym oglądam.
— Słyszysz panie Chicot — król mówi że go cieszy, iż cię zdrowym ogląda.
— Cóż z tego?
— Mógłbyś prosić dla mnie o łaskę.
— Wszakże on Herod?
— Ciszej, ciszej Chicot.
— A co, Najjaśniejszy panie — mówił Chicot wielu ich masz?
— Ani jednego — odpowiedział Crillon. Zdrajcy widać znaleźli jakieś wyjście, o którem, nie wiedzieliśmy.
— Być może — mówił Chicot.
— A ty ich widziałeś — zapytał król.
— A jakże, widziałem.
— Wszystkich?
— Od pierwszego do ostatniego.
— „Confiteor“ — mówił Gorenflot bijąc się w piersi.
— I poznałeś ich?
— Nie, Najjaśniejszy panie!
— Jakto, nie poznałeś ich?
— To jest... ja poznałem, ale jednego tylko.
— Jednego?
— I to nie z twarzy, Najjaśniejszy panie.
— Kogóż takiego?
— Pana de Mayenne.
— Pana de Mayenne, któremu byłeś dłużnym...
— Jużeśmy nic sobie nie winni, Najjaśniejszy panie.
— Opowiedz mi to Chicocie.
— Później, mój synku, później — o czem innem mamy teraz myśleć.
— „Confiteor“, — powtórzył Gorenflot.
— A! masz pan jeńca — rzekł Crillon spuszczając szeroką rękę na Gorenflota.
Mnich zaniemiał.
Chicot spóźnił się z odpowiedzią pragnąc, aby wszystkie cierpienia strachu dały mu się uczuć.
Gorenflot o mało powtórnie nie zemdlał, widząc około siebie tyle gołych mieczy i tyle strasznego gniewu.
Nakoniec po niejakiej chwili, odezwał się głos Chicota, który zdawał się mnichowi zwiastunem sądu ostatecznego.
— Najjaśniejszy panie, spojrzyj na tego mnicha.
Jeden z obecnych zbliżył pochodnię do twarzy Gorenflota — mnich zamknął oczy, aby łatwiej przejść z tego świata na drugi.
— Mówca Gorenflot? — zawołał Henryk.
— „Confiteor, confiteor, confiteor” — powtarzał mnich.
— On sam — odpowiedział Chicot.
— Ten, który...
— Ten sam — przerwał gaskończyk.
— A! — odezwał się król z wyrazem zadowolenia.
Pot łyżką można było zbierać z policzków Gorenfiota.
I było lękać się czego, bo szczęk mieczy rozlegał się w około.
Gorenflot drżał jak listek.
— Zaczekaj — rzekł, król powinien wiedzieć o wszystkiem.
I wziąwszy króla na bok — mówił:
— Mój synku, podziękuj Bogu, że się ten człowiek urodził, bo on nas wszystkich ocalił.
— Jakto? —.Bo on mnie wszystko od a do z opowiedział.
— Kiedy?
— Ośm dni temu. Gdyby go nieprzyjaciele Waszej królewskiej mości dostali, byłby najnieszczęśliwszym.
Gorenflot tylko ostatnie słowa dosłyszał.
— Godny człowiek — rzekł król, spoglądając na masę cielska, która dla każdego głębiej myślącego, najmniej obiecywała pojęcia; godny człowiek, potrzeba go osłonić protekcyą naszą.
Gorenflot słysząc tę mowę, był podobnym do owej starożytnej maski, wyszczerzającej zęby z jednej strony, a płaczącej z drugiej.
— I uczynisz to mój królu — rzekł Chicot, bo to wierny sługa.
— I cóż z nim robić? zapyta król.
— Myślę, że nie może pozostać w Paryżu, bez narażenia się na wielkie niebezpieczeństwo.
— A gdybym dodał mu wartę? — rzekł król.
Gorenflot posłyszał wyrazy króla.
— Dobrze — rzekł, w więzieniu przynajmniej będą mnie karmili.
— Nie — rzekł Chicot — królu, pozwól mnie wziąć go z sobą.
— Gdzie?
— Do siebie.
— Dobrze — weź a powracaj do Luwru, gdzie moich przyjaciół jutro przyjąć muszę.
— Wstań, czcigodny ojcze — mówił Chicot do mnicha.
— Żarty sobie ze mnie stroi — pomruknął Gorenflot.
— Wstawaj — powtórzył gaskończyk, uderzając go kolanem.
— A! zasłużyłem!.. — mówił Gorenflot.
— Co on tam mówi? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — przypomina wszystkie swoje trudy, wylicza męczarnie i kiedy mu przyrzekam protekcyę króla, mówi: zasłużyłem na to.
— Biedak!... pamiętaj o nim przynajmniej.
— Bądź spokojnym, Najjaśniejszy Panie, przy mnie na niczem mu nie będzie zbywało.
— A! panie Chicot! Najdroższy panie Chicot — wołał Gorenflot — gdzie mnie zaprowadzą?
— Zaraz się dowiesz. Tymczasem, potworo nieprawości, podziękuj królowi.
— Za co?..
— Mówię ci, podziękuj.
— Najjaśniejszy panie — jąkał Gorenflot — ponieważ Wasza królewska mość...
— Tak, wiem wszystko — rzekł król — co uczyniłeś w twojej podróży do Lyonu, w czasie wieczoru Ligi, i dzisiaj nakoniec. Bądź spokojnym, stosowną do twoich zasług otrzymasz nagrodę.
Gorenflot westchnął.
— Gdzie jest Panurgus?.. — zapytał Chicot.
— W stajni biedaczek.
— Idź po niego, wsiadaj i przyjeżdżaj tu natychmiast.
— Tu, panie Chicot? Mnich oddalił się jak mógł najśpieszniej, dziwiąc się, że straż za nim nie idzie.
— Teraz, mój synu — rzekł Chicot — weź z twojego orszaku dwudziestu ludzi, resztę oddaj pod dowództwo Crillona.
— Gdzież ich mam posłać?..
— Do pałacu Andegaweńskiego, po twojego brata.
— Na co?..
— Aby drugi raz nie uciekł.
— Alboż mój brat?...
— Czy ci źle dzisiaj poradziłem?...
— O! najlepiej.
— A zatem czyń, co mówię.
Henryk wydał rozkaz, aby mu przyprowadzono księcia Andegaweńskiego do Luwru.
Crillon nie bardzo przywiązany do księcia, ruszył natychmiast.
— A ty? — rzekł Henryk.
— Ja poczekam na mnicha.
— Ale przyjdziesz do Luwru.
— Za godzinę.
— Zatem bywaj zdrów.
— Żegnam cię, mój synu.
Henryk odjechał z orszakiem.
Chicot niecierpliwy i nie umiejący czekać, udał się ku stajniom i ujrzał Gorenflota na Panurgu.
Biedak nie miał nadziei ocalenia.
— Dalej!... — rzekł Chicot, biorąc za uzdę Panurga — czekają na nas.
Gorenflot najmniejszego nie stawił oporu, lecz wylewał obfite łzy, które go wychudzały w mgnieniu oka.
— Ktoby to był powiedział! — mówił mnich lamentując.
Chicot ciągnął za sobą Panurga, poruszając ramionami.


Rozdział XIII.
Chicot odgaduje dlaczego d’Epernon ma krew na nogach, a na twarzy jej nie widać.

Król powróciwszy do Luwru, zastał swoich przyjaciół śpiących spokojnie.
Wypadki historyczne mają to w sobie, że odbijają wielkość swoję w minionych okolicznościach.
Ci, którzy uważają na to, co ma się przytrafić rano i na to, co przed tem się stało, nie bez interesu patrzyli na króla, który przed chwilą o mało nie postradał korony, a teraz ucieka się do trzech swoich ulubieńców, mających nieść życie dla niego w ofierze.
Poeta, uprzywilejowana istota, zwykła odgadywać z pozorów, znalazłaby, jesteśmy pewni, niejaką sprzeczność w melancholijnych twarzach z żywym uśmiechem, u spoczywających spokojnie na łóżkach przy sobie stojących, jakby pod rodzicielską strzechą.
Henryk lekko przystąpił do śpiących, a za nim Chicot, który wpierw nim przyszedł do króla, umieścił mnicha w bezpiecznem miejscu.
Jedno łóżko było puste, łóżko d’Epernona.
— Szaleniec! jeszcze nie powrócił!... — pomrukami król, a! nieszczęśliwy głupiec! Bić się chce z Bussym, człowiekiem najwaleczniejszym w całej Francyi i najniebezpieczniejszym na całym świecie.
— Otóż go masz!... — rzekł Chicot.
— Szukać go i przyprowadzić!... — zawołał król. Potem przywołać Mirona, aby mi uśpił tego wartogłowa. Chcę aby sen wzmocnił go i uczynił zdolnym do obrony.
— Najjaśniejszy panie — rzekł odźwierny — oto wraca pan d’Epernon.
Rzeczywiście powracał.
Dowiedziawszy się, że król przybył, a nie spodziewając się jego odwiedzin, wśliznął się do wspólnej sali, sądząc, że nie będzie spostrzeżonym.
Lecz ponieważ czatowano na niego, więc o przybyciu zaraz doniesiono królowi.
Widząc, że nie może króla uniknąć, chociaż zmieszany, sam zbliżył się do niego.
— Pójdź, pójdź nieszczęsny — mówił król, i patrz na twoich przyjaciół.
D’Epernon spojrzał w około i wszystko odgadł.
— Patrz na twoich przyjaciół — mówił Henryk — oni roztropni, wiedzą jak jutrzejszy dzień ważny, ty zaś nieszczęsny! zamiast modlić się i spać jak oni, szalejesz po Paryżu, pięknie jutro będziesz wyglądał!
D’Epernon był bardzo blady i dopiero wyrzuty króla go zarumieniły.
— Dalej — mówił Henryk — kładź się i śpij. Czy tylko zaśniesz?
— Ja!.. — odpowiedział d’Epernon, jakby go podobne obrażało pytanie.
— Pytam, czy będziesz miał czas spać? Czy wiesz, że jutro masz pojedynek i że w tej porze, dzień robi się o czwartej godzinie? Druga teraz, zatem zaledwie masz dwie godziny snu...
— Dwie godziny dobrze użyte są dostatecznym odpoczynkiem.
— Czy będziesz spał?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie.
— Nie wierzę.
— Dlaczego?
— Bo jesteś wzruszony i myślisz o jutrze. Masz słuszność, bo to nie jutro, a dziś właściwie. Jednakże według mnie, jeszcześmy nie przyszli do dnia fatalnego.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — przyrzekam, że będę spał, tylko niech mi Wasza królewska mość spać pozwoli.
— Słuszna — rzekł Chicot.
W rzeczy samej, d’Epernon rozebrał się i położył z zadowoleniem, które królowi i Chicotowi zdawało się najlepszą wróżbą.
— Waleczny jak Cezar — rzekł król.
— Prawda — odpowiedział Chicot, drapiąc się w ucho! na honor, ja tego nie pojmuję.
— Patrzaj, już śpi.
Chicot zbliżył się do łóżka, bo w sen d’Epernona nie wierzył.
— Ho! ho! — rzekł.
— Co tam? — zapytał król.
— Patrz.
Chicot palcem pokazał buty d’Epernona.
— Krew — mruknął król.
— Chodził po krwi... jaki zuch!
— Czy raniony?... — zapytał król niespokojnie.
— Kto wie, może jak Achilles w piętę raniony.
— Patrzaj!... i jego suknia poplamiona. Co mu się stało takiego?
— Może kogo zabił — rzekł Chicot.
— Na co?
— Dla wprawy.
Chicot w ucho się podrapał.
— Hm! hm! — rzekł.
— Nie odpowiadasz?
— Hm! hm! to wiele znaczy.
— O! Boże — rzekł król — co się tu dzieje, i jaka przyszłość mnie czeka!.. Szczęściem, że jutro...
— Dzisiaj, mój synu, zawsze mieszasz...
— Tak, prawda.
— A więc cóż dzisiaj?
— Dzisiaj będę spokojnym.
— Dlaczego?
— Bo tych przeklętych Andegaweńczyków wybiją.
— Tak sądzisz, Henryku?
— Jestem nawet pewny; oni tacy waleczni....
— Nie myślę, ażeby Andegaweńczycy byli tchórze.
— Zapewne; ale patrz, jak moi są silni... patrz na rękę Schomberga, co za muskuły.
— Gdybyś królu widział Entragueta.
— Gdybyś zobaczył oczy Quelusa a czoło Maugirona! Tacy muszą zwyciężyć. Skoro tylko spojrzą, nieprzyjaciel już pokonany w połowie.
— Mój synku — rzekł Chicot wstrząsając głową, — są i czoła i oczy więcej nakazujące uszanowania; czy tylko na to liczysz?
— Nie, pójdź, coś ci pokażę.
— Gdzie? — W moim gabinecie.
— Czy to, co mi masz pokazać, daje ci pewność zwycięztwa?
— Tak.
— Pójdźmy więc.
— Zaczekaj.
Henryk zbliżył się do ulubieńców.
— Słuchaj, rzekł, dziś, czy tam jutro nie chcę ich zasmucać i rozczulać. Chcę się teraz z nimi pożegnać.
Chicot kiwnął głową.
— Pożegnaj się, mój synku — powiedział.
Ton głosu, jakim wymówił te wyrazy, tak był smutny, że króla dreszcze przeszły, a nawet i łzy w oczach stanęły.
— Zegnam was, moi przyjaciele — mówił — żegnam was.
Chicot odwrócił się, bo i on miał czułe serce.
Lecz wkrótce, prawie pomimowoli, oczy jego skierowały się na ulubieńców.
Henryk schylił się ku nim i jednego po drugim w czoło całował.
Różana świeca oświecała tę scenę i nadawała posępną barwę draperyom i twarzom.
Chicot nie był zabobonny; ale gdy patrzył, jak król dotyka czoła Maugirona, Quelusa i Schomberga, zdawało mu się, że jakiś duch z tamtego świata żegna leżących już w grobie.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — nigdy tego niedoświadczałem.
Zaledwie król skończył całować, aliści d’Epernon otworzył oczy, chcąc się przekonać, czy odszedł.
Król oddalił się wsparty na ramieniu Chicota.
D’Epernon wyskoczył z łóżka i zaczął wycierać krew z butów i sukni.
To zwróciło jego myśli ku scenie przy Bastylii.
— Nie było dosyć krwi dlatego człowieka, rzekł, tyle jej wylał sam jeden.
I położył się znowu.
Henryk zaprowadził Chicota do swojego gabinetu i otwierając hebanowe pudełko, wyłożone białym atłasem:
— Patrzaj, rzekł.
— Widzę szpady — odpowiedział Chicot — cóż z tego?
— Tak, szpady poświęcane.
— Przez kogo?
— Ojciec Święty uczynił mi tę łaskę. To pudełko jak je widzisz, kosztuje życie dwudziestu koni i czterech ludzi.
— Czy ostre?... — zapytał Chicot.
— Zapewne; ale to najwięcej, że poświęcane.
— Chciałbym przytem wiedzieć, czy są ostre...
— Poganinie!
— Dobrze, mój synku; ale mówmy o czem innem.
— Śpieszmy się więc.
— Czy chce ci się spać?
— Nie, będę się modlił.
— Kiedy tak, to prosto do rzeczy. Czy kazałeś przywołać księcia Andegaweńskiego?
— Kazałem, czeka na dole.
— Co myślisz z nim zrobić?
— Myślę go w Bastylii uwięzić.
— Bardzo rozumnie. Tylko obierz miejsce głębokie i dobrze zamknięte, naprzykład to samo, które zajmował Saint-Pôl, albo d’Armagnac.
— O! bądź spokojny.
— Wiem synku, gdzie sprzedają czarny aksamit.
— Chicot, to mój brat.
— Prawda, a dworska żałoba używa fioletu; czy będziesz z nim mówił?
— Zapewne; trzeba go uprzedzić, że jego sprawki odkryto.
— Hm!... — mruknął Chicot.
— Czy widzisz w tem co niestosownego?
— Bynajmniej; ale ja na twojem miejscu zaniechałbym tej rozmowy, a myślał o więzieniu.
— Niech przyprowadzą księcia Andegaweńskiego — rzekł król.
— To mi jest wszystko jedno — mówił Chicot — ja zawsze się trzymam pierwszego.
Po chwili wszedł książę.
Blady był i bez broni.
Crillon szedł za nim ze szpadą w ręku.
— Gdzieście go znaleźli?... — zapytał król Crillona, mówiąc takim tonem, jakby księcia nie było.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon — Jego książęca mość nie był u siebie; gdyśmy w imieniu Twojem zajęli jego pałac, powrócił i został przez nas bez oporu zatrzymany.
— To szczęście — rzekł król z pogardą.
A odwróciwszy się do księcia:
— Gdzie byłeś?... — zapytał.
— Gdziekolwiek byłem, Najjaśniejszy panie, bądź o tem przekonany, że o tobie myślałem.
— Nie wątpię — odpowiedział Henryk — twoje usprawiedliwienie dowodzi, że słusznie podobne miałem przekonanie.
Franciszek skłonił się spokojnie i z uszanowaniem.
— Gdzie byłeś?... — znowu zapytał król postępując ku bratu; gdzie byłeś, gdy miano pochwytać twoich wspólników?
— Moich wspólników?... — powtórzył Franciszek.
— Tak, twoich wspólników.
— Najjaśniejszy panie, źle wzglądem mnie jesteś uprzedzony.
— Tym razem nie ujdziesz mi paniczu a twój zawód intryganta skończony... Tym razem, nie będziesz po mnie następcą.
— Najjaśniejszy panie, pomiarkuj się; zapewne ktoś oburzył cię przeciwko mnie.
— Nędzniku!... — wykrzyknął król uniesiony gniewem — umrzesz z głodu w Bastylli.
— Posłuszny jestem twoim Najjaśniejszy panie rozkazom, choćby śmierć zwiastowały.
— A więc gdzie byłeś, obłudniku?
— Broniłem Waszej królewskiej mości i pracowałem nad sławą i spokojnością twojego panowania.
— Na honor, to bezczelność!... — zawołał król oburzony.
— Ha! ha! ha! opowiedz nam Mości książę, bo to musi być bardzo ciekawem — odezwał się Chicot.
— Powiedziałbym wszystko Waszej królewskiej mości, gdybyś się ze mną jak z bratem obchodził: tymczasem, niechaj za mnie mówią wypadki — odrzekł Franciszek.
— To mówiąc, ukłonił się znowu ale niżej jak pierwej i odwróciwszy się do Crillona — rzekł:
— Kto z was ma zaprowadzić do Bastylli, pierwszego księcia Francyi?
Chicot namyślał się; na raz zrozumiał wszystko.
— O!... teraz rozumiem — rzekł — dlaczego Epernon we krwi był powalany, a na twarzy krwi nie było widać!


Rozdział XIV.
RANEK WALKI.

Piękny dzień zaświtał; żaden mieszczanin nie wiedział o niczem, ale za to rojaliści i stronnicy Gwizyusza, czekali niecierpliwie wypadku i przedsiębrali stosowne środki, aby w czasie właściwym powinszować zwycięzcy.
Jak widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, król nie spał przez noc całą, modlił się, płakał, a ponieważ był doświadczonym w pojedynkach, wyszedł o trzeciej rano z Chicotem, aby przyjaciołom, ile było w jego mocy, usłużyć.
Poszedł zwiedzić pole walki.
Scena godną była uwagi; powtarzamy, bardzo godną.
Król ubrany w ciemną suknię, okryty szeroklin płaszczem, ze szpadą u boku, w kapeluszu naciśniętym na oczy, przeszedł ulicą Ś-go Antoniego, aż pod Bastyllę.
Przybywszy tam, ujrzał tłum ludu i nie chcąc się narażać, udał się ulicą Ś-tej Katarzyny i tyłami wszedł w obwód Tournelles.
Tłum, jak można się domyślać, liczył trupów po bitwie nocnej.
Król uniknął go dlatego nie wiedział, co się stało.
Chicot był obecny sprzeczce, albo raczej umowie, która się odbyła przed ośmiu dniami i dlatego mógł powiedzieć królowi tak o miejscu potyczki, jak równie o warunkach spotkania.
Henryk zaczął rozmierzać przestrzeń, patrzeć po drzewach i obliczać odbicie światła.
— Quelus będzie narażony — rzekł; będzie miał słońce wprost w prawe oko, jedyne, jakie mu pozostało[3]. Maugiron będzie w cieniu, Maugiron powinien stanąć na miejscu Quelusa, bo ma wzrok doskonały. Otóż co źle było postanowione. Schomberg, który ma słabe nogi, niech ma drzewo na wszelki wypadek. Otóż tak być powinno. Biedny, biedny Quelus.
I smutnie kiwnął głową.
— O co się troszczysz królu — rzekł Chicot.
Król wzniósł oczy ku niebu i westchnął.
— Boże widzisz — rzekł, jak on bluźni ale wiesz także, że to błazen tylko.
Chicot wzniósł ramiona.
— A Epernon — rzekł król, na honor, zapomniałem o nim. Epernon ma się bić z Bussym O! Boże, jakże on będzie narażony! Patrz na rozkład stanowisk: na lewo baryera, na prawo drzewo, z tyłu rów. Epernon potrzebuje być bacznym, bo Bussy to wąż, to tygrys, który skacze, uderza, cofa się i zwija.
— Ba! — rzekł Chicot, spokojny jestem o Epernona.
— Ja wcale nie; on zginie.
— O! nie tak on głupi — będzie umiał wykręcić się...
— Jakto rozumiesz?
— Rozumiem, że się nie będzie bił.
— Alboż nie słyszałeś?
— Prawda.
— A więc?
— Dlatego też bić się nie będzie.
— A! niedowiarku!
— Znam gaskończyków, Henryku; ale otóż dzień, powracajmy do Luwru.
— Czy myślisz, że w czasie walki w Luwrze pozostanę?
— Zapewne — bo gdyby cię tutaj widziano każdy powiedziałby jeśli twoi zwyciężą, żeś czarami przechylił na ich stronę zwycięztwo; w przeciwnym razie, jeśli będą, pokonani, żeś ty im przyniósł nieszczęście.
— Co mnie to obchodzi? ja zawsze będę ich kochał.
— Pragnąłbym, abyś był cokolwiek silniejszym, Henryku; bardzo życzę ci, abyś zawsze kochał twoich przyjaciół, ale także pragnę abyś samego księcia Andegaweńskiego w Luwrze nie zostawiał.
— Alboż tam nie ma Crillona?
— Crillon jest lew, dzik, nosorożec, co chcesz, twój zaś brat jest wężem, jaszczurką, grzechotnikiem, którego potęga nie w sile, ale w truciźnie.
— Masz słuszność; każę go zamknąć w Bastylli.
— Mówiłem, że nie potrzebnie się z nim widziałeś.
— Tak, pokonał ranie swoją pewnością, swojem twierdzeniem, że wyświadczył mi przysługę.
— Dlatego jeszcze więcej nie powinieneś mu wierzyć. Wracajmy, mój synku.
Henryk idąc za radą Chicota, udał się do Luwru, raz jeszcze spoglądając za siebie na pole walki.
W Luwrze wszystko już było na nogach, kiedy król z Chicotem powrócił.
Ulubieńcy powstawali i kazali się lokajom ubierać.
Król zapytał czem się bawią.
Schomberg robił plie, Quelus wódką oczy przemywał, a Maugiron pił wino hiszpańskie, Epernon zaś na kamieniu szpadę ostrzył.
Widzieć go było można, jak na brusie obtaczał broń.
— I mówisz, że ten człowiek nie jest Bayardem? — rzekł Henryk, spoglądając na niego miłosiernie.
— Ja tylko mówię, że szlifierz — odparł Chicot.
Epernon zobaczył Henryka i zawołał:
— Król!
Henryk mimo postanowienia jakie uczynił, nie mógł się powstrzymać i wszedł.
Mówiliśmy, że to był król, pełen powagi i wielką nad sobą mający siłę.
Twarz jego spokojna prawie uśmiechnięta, żadnego nie zdradzała uczucia.
— Dzień dobry, panowie — rzekł — jak widzę w dobrem znajduję was usposobieniu.
— Tak, Bogu dzięki, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Quelus.
— Maugiron, czegoś tak smutny?
— Złe sny miałem, Najjaśniejszy panie, a że jestem nieco zabobonny, chcę winem hiszpańskiem wzmocnić odwagę.
— Mój przyjacielu — rzekł król, trzeba pamiętać co mówi Miron, a to wielki jest lekarz, że sny zależą od wczorajszych wrażeń i na jutrzejsze nie wpływają wypadki, chyba gdy nam wolę Boga przepowiadają.
— Mnie, Najjaśniejszy panie — mówił Epernon, zupełnie widzisz uleczonym; prawda, źle spałem tej nocy, ale rękę mam silną a oko pewne.
I szpadą w mur uderzył.
— Tak, — rzekł Chicot, śniła ci się, że krwią powalałeś obuwie; to sen wcale dobry i znaczy, że w potyczce Aleksandra z Cezarem, zwyciężysz.
— Moi przyjaciele — rzekł Henryk, wiecie, że idzie o honor waszego monarchy, albowiem jego sprawy bronicie. Nie myślcie jednak o mnie, co dzisiejszej nocy silnie na tronie zasiadłem i nic mnie wstrząsnąć nie zdoła.
— Najjaśniejszy panie, bądź spokojnym — odrzekł Quelus; być może, że zginiemy, ale honor ocalemy.
— Panowie! — znowu się król odezwał, kocham was czule i szanuję także — pozwólcie więc dać sobie jednę radę: Bez brawury, bo nie ginąc, ale niszcząc nieprzyjaciół, zrobicie mi prawdziwą przysługę.
— Co do mnie — odezwał się Epernon, ja się nie ruszę ani na krok jeden.
— A ja za nic nie ręczę — rzekł Quelus, uczynię, co będę mógł; oto wszystko.
— A ja — mówił Maurignon, mogę za to zaręczyć, że chociaż zginę, przeciwnika zabiję.
— Tylko na same potykacie się szpady?
— Na szpady i na sztylety — odpowiedział Schomberg.
Król trzymał rękę na piersiach.
Może ręka i serce króla udzielały sobie obawy przez wspólne drżenie, lecz Henryk z pozoru był dumny, niewzruszony, zdawało się, że wysyła żołnierzy na wojnę, a nie swoich ulubieńców do walki.
— Naprawdę, mój królu — mówił Chicot, ślicznym jesteś w tej chwili.
Ulubieńcy byli już gotowi i nic im nie pozostało jak nizki ukłon oddać swojemu panu.
— Czy konno jedziecie — zapytał Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Quelus, pójdziemy pieszo, albowiem ruch dodaje życia a głowa, jak sam Najjaśniejszy panie utrzymujesz, najwięcej w walce stanowi.
— Masz słuszność moje dziecię — podaj mi rękę.
Quelus skłonił się i pocałował rękę królewską, — inni poszli za jego przykładem.
Epernon ukląkłszy, mówił:
— Najjaśniejszy panie, pobłogosław moję szpadę.
— Nie Epernonie — odpowiedział król. Oddaj twoję szpadę paziowi, ja dla ciebie mam lepszą. Chicot przynieś szpady.
— Wydaj ten rozkaz kapitanowi gwardyi mój synu; ja jestem tylko błaznem, nawet poganinem i błogosławieństwo mogłoby się w moich rękach w czary przemienić.
— Jakież to szpady, Najjaśniejszy panie? — zapytał Schomberg, rzucając okiem na pudło, które wnosił oficer.
— Szpady z Włoch, mój synu, szpady ukute w Medyolanie; gardy wyborne, a wy, co oprócz Schomberga, macie ręce delikatne, moglibyście łatwo być rozbrojeni.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy parne — mówili razem ulubieńcy.
— Idźcie, już czas — rzekł król, nie mogąc dłużej powstrzymać wzruszenia.
— Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — czy dla zachęcenia nas, Wasza królewska mość nie będziesz obecnym?
— To niestosowne, moi drodzy; bijecie się bez mojej wiedzy i bez mojego pozwolenia, niechaj to wygląda, jako skutek prywatnej kłótni.
I skinieniem, prawdziwie monarszem, pożegnał ich.
Gdy ulubieńcy, a za nimi służący ich Luwr opuścili, gdy ucichł brzęk szpad i ostróg, król opierając się o poręcz okna, mówił:
— Umieram!
— A ja!.. — mówił Chicoc — chciałbym widzieć pojedynek, bo jestem pewny, że d’Epernon zrobi coś ciekawego.
— Opuszczasz mnie, Chicot?... — rzekł król tonem żałosnym.
— Tak — odpowiedział Chicot — bo jeżeli który z nich zapomni o swojej powinności, ja muszę utrzymać honor króla.
— Idź więc — rzekł Henryk.
Gaskończyk, pożegnawszy króla, zniknął jak błyskawica.
Król wszedł do pokoju, kazał zamknąć okienice, zakazał w Luwrze najmniejszego hałasu i tylko Crillonowi polecił, aby doniósł co się stanie.
— Jeżeli nasi zwyciężą, Crillonie — rzekł — powiesz mi; jeżeli zaś ich pokonają, trzy razy do drzwi zapukasz.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon.


Rozdział XV.
PRZYJACIELE BUSSEGO.

Jeżeli rojaliści noc spokojnie spędzili, to samo uczynili stronnicy księcia Andegaweńskiego.
Po dobrej wieczerzy, na której się zgromadzili bez swojego pana, a nawet bez jego wiedzy, pokładli się w łóżka u Entragueta, którego mieszkanie obrano na punkt zborny, jako najbliższy pola bitwy położone.
Koniuszy pana Ribeirac, dobry strzelec i znawca przyborów wojennych, przez całą noc czyścił i ostrzył broń.
Prócz tego, polecono mu o świcie obudzić panów.
Taki był zwyczaj w dnie polowania, albo pojedynku.
Entraguet przed wieczerzą poszedł odwiedzić kupcowę, za którą szalał.
Ribeirac napisał list do matki.
Livarot zrobił testament.
Po uderzeniu trzeciej godziny, to jest kiedy ulubieńcy króla zaledwie się obudzili, oni byli już na nogach weseli i zbrojni.
Wdziali spodnie i pończochy czerwone, aby nieprzyjaciel krwi ich nie widział i aby oni sami jej niewidzieli.
Kaftany wdziali jedwabne, aby w czasie walki nie przeszkadzały im.
Nakoniec wzięli trzewiki bez korków i kazali nieść za sobą miecze, aby żadnego nie doznać utrudzenia.
Prześliczny był czas do kochania, bitwy, albo przechadzki.
Słońce złociło szczyty domów, na których połyskiwała rosa.
Woń przyjemna z ogrodów rozchodziła się po mieście.
Bruk był suchy i powietrze świeżo.
Nim wyszli z domu, wysłali do pałacu księcia Andegaweńskiego, aby się o Bussym dowiedzieć.
Odpowiedziano im, że wyszedł o dziesiątej wieczór i że dotąd nie wrócił.
Posłaniec dowiadywał się, czy wyszedł sam i czy był zbrojny.
Odpowiedziano, że wyszedł z Remym i że obadwa mieli szpady u boku.
Nie byli oni niespokojni o hrabiego, bo często go w nocy w domu nie bywało.
Prócz tego, wiedzieli, że jest zręcznym i silnym.
Trzej przyjaciele kazali sobie powtórzyć wszystkie szczegóły.
— Czy nie wiecie panowie — rzekł Entraguet — że król zalecił łowy na jelenia w lesie Compiègne, i że pan de Monsoreau wczoraj miał wyjechać?
— Tak, odpowiedzieli.
— Wtem zatem gdzie jest hrabia. Kiedy wielki łowczy tropi jelenia, on tropi jego łanię.
Bądźcie panowie spokojni, jest pewnie blisko placu spotkania i na czas przybędzie.
Entraguet wzniósł ramiona.
— Alboż to Bussy zmęczy się kiedykolwiek?... — odparł. Dalej w drogę panowie, pewnie go spotkamy.
I wszyscy wyruszyli.
Było to właśnie w tej chwili, kiedy Henryk swoim ulubieńcom broń wydzielał.
Wyprzedzili ich więc o dziesięć minut.
Ponieważ Entraguet mieszkał przy ulicy świętego Eustachego, udali się przez ulice Lombardów, Verrerie i świętego Antoniego.
Wszystkie te ulice były puste.
Wieśniacy jadący z Montreuil, Vincennes, albo z Saint-Maur-les-fosses z mlekiem i leguminami, śpiący na wozach, albo na mułach, spotykali trzech młodzieńców, z trzema paziami i trzema koniuszymi.
Nie było krzyku, hałasu i gróźb.
Kiedy się ma bić na śmierć, najwięcej roztrzepać stają się wtedy zamyślonymi.
Przybywszy na wysokość ulicy świętej Katarzyny, wszyscy ze znaczącym uśmiechem spojrzeli na domek pana de Monsoreau.
— Jestem pewny — mówił Entraguet — że Dyana nie raz pójdzie do okna.
— Patrzaj — rzekł Ribeirac — zdaje mi się, że już przyszła.
— Dlaczego?
— Okno otwarte.
— Prawda, ale dlaczego drabinka przy oknie, kiedy dom ma drzwi?
— To szczególniejsza!... — zakończył Entraguet.
Wszyscy trzej zbliżyli się do domku, ale z jakiemś smutnem przeczuciem.
— Nie my sami się dziwimy — rzekł Livarot — patrzcie jak wieśniacy stają na wozach i patrzą.
I podstąpili pod balkon.
Ogrodnik tam stał i opatrywał ziemię.
— A! panie de Monsoreau!... — zawołał Entraguet — patrz na nas. Spiesz się, bo my wpierw przyjdziemy.
Czekali, lecz nadaremnie.
— Co tutaj robisz?... — rzekł Livarot do ogrodnika. Czy ty postawiłeś drabinkę?
— Boże uchowaj, panowie — odpowiedział.
— A na co stoi?... — zapytał Entraguet.
— Patrzcie panowie w górę.
Wszyscy trzej wznieśli głowy.
— To krew, a nawet zczerniała — rzekł wieśniak.
— Do drzwi się dobijano — mówił paź Entragueta.
Entraguet spojrzał na drzwi i na okno i w jednej chwili był już na balkonie.
Spojrzał po pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytali drudzy widząc jak drży i blednieje.
Straszny krzyk był jego odpowiedzią.
Livarot wszedł za nim.
— Trupy, śmierć, śmierć wszędzie!... — wykrzyknął młodzieniec.
Obadwa weszli do pokoju.
Ribeirac pozostał na dole.
Tymczasem, ogrodnik swojemi krzykami zatrzymywał przechodzących.
W pokoju pozostały ślady okropnej walki nocnej.
Plamy, albo raczej strumienie krwi widniały na posadzce.
Obicia były porąbane pałaszami i podziurawione kulami.
Sprzęty, suknie, ozdoby leżały potłuczone i we krwi powalane.
— O! Remy! biedny Remy!.. — nagle zawołał Entraguet.
— Umarł?... — zapytał Livarot.
— Już zimny.
— Chyba pułk dragonów musiał tędy przechodzić!... — wykrzyknął Entraguet.
W tym czasie, Livarot ujrzał w sieni ślady krwi, co oznaczało, że i tutaj odbyła się walka.
Dziedziniec był pusty i cichy.
Entraguet udał się do sąsiedniego pokoju.
Wszędzie była krew i krew go zaprowadziła do okna.
Schylił się i spojrzał w mały ogródek.
Kraty żelazne utrzymywały jeszcze martwe zwłoki Bussego.
Ten widok nie krzyk, ale ryk z piersi Entragueta wydarł.
Livarot przybiegł.
— Patrzaj — rzekł Entraguet — Bussy zginął.
— Bussy, zamordowany, wyrzucony przez okno. Pójdź, pójdź, Ribeirac!
Tymczasem Livarot wybiegł na dziedziniec i spotkał na schodach Ribeiraca, którego z sobą przyprowadził.
Małe drzwi wychodzące na dziedziniec służyły im za przejście.
— To on!... — wykrzyknął Livarot.
— Ucięto mu rękę — rzekł Ribeirac.
— Ma dwie kule w piersiach.
— Przeszyty sztyletem.
— Biedny Bussy!... — zawołał Entraguet — zemsta, zemsta?...
Odwracając się, Livarot dotknął drugiego trupa.
— Monsoreau!... — zawołał.
— Co! i Monsoreau także?
— Tak, Monsoreau, przebity i głowę ma o mur strzaskaną.
— Tak więc wszystkich naszych przyjaciół wymordowano tej nocy?
— A jego żona?... — zawołał Entraguet.
Nikt nie odpowiedział, lud krążył koło domu.
W tej chwili, król i Chicot przybyli na ulicę świętej Katarzyny i zawrócili, aby uniknąć zebranego ludu.
— Biedny, biedny Bussy!... — zawołał Ribeirac z rozpaczą.
— Tak — rzekł Entraguet — chciano się pozbyć najniebezpieczniejszego.
— To nikczemność! to podłość!... — wykrzyknęli wszyscy.
— Pójdźmy na skargę do księcia — zawołał jeden.
— Nie — rzekł Entraguet — nikomu nie poruczamy zemsty, sami się mścijmy.
Entraguet zeszedł i połączył się z Livarotem i Ribeiracem.
— Przyjaciele — rzekł — patrzcie na tę szlachetną postać najwaleczniejszego z ludzi, patrzcie na te krople krwi jeszcze czerwonej; patrzcie i mścijcie się, Bussy! my się za ciebie pomścimy.
To mówiąc, przyłożył usta do ust Bussego i dobywszy szpadę, we krwi ją umaczał.
— Bussy — rzekł — przysięgam na twoje zwłoki, że się pomszczę na nieprzyjaciołach za krew twoję.
— Przysięgamy zwyciężyć, albo umrzeć — mówili inni.
— Panowie — rzekł Entraguet kładąc szpadę do pochwy — nie ma przebaczenia, wszak prawda?
Dwaj młodzieńcy położyli ręce na ciele Bussego.
— Nie ma przebaczenia!... — powtórzyli.
— Ale — przerwał Livarot — teraz nas tylko trzech przeciwko czterem.
— Tak, aleśmy nie zamordowali nikogo — odpowiedział Entraguet.
— Bóg opiekuje się niewinnymi. Żegnam cię, Bussy.
— Żegnam cię, Bussy!... — powtórzyli inni towarzysze.
I wyszli z tego przeklętego domu ze zgrozą w duszy, bladością na czołach.
Widok śmierci zrodził w nich rozpacz, która podwaja siły; uczuli oburzenie szlachetne, które wysżzym czyni człowieka.
Przybywszy na plac walki zastali nieprzyjaciół swoich, którzy na nich czekali; jedni siedzieli na kamieniach, drudzy oparci byli o baryerę.
Pospieszyli wstydząc się, że późno przybywają; ulubieńcy mieli z sobą czterech masztalerzy.
Cztery szpady leżące na ziemi, zdawały się oczekiwać i spoczywam jak oni.
Przecisnęli się przez tłum, który znacznie się powiększył.
— Panowie — rzekł Quelus podnosząc się i kłaniając z dumą — czekamy więc na was.
— Przebaczcie panowie — odpowiedział Entraguet — bylibyśmy przed wami przybyli, gdyby się jeden z naszych nie spóźnił.
— Zapewne pan de Bussy — odezwał się d’Epernon. Zdaje się, że go dzisiaj potrzeba wytargać za uszy.
— Czekaliśmy do tego czasu — rzekł Schomberg — to jeszcze poczekamy.
— Pan de Bussy nie przyjdzie — odpowiedział Entraguet.
Podziwienie malowało się na wszystkich twarzach.
Epernon był pomieszany.
— Nie przyjdzie!... — rzekł — a więc stchórzył?
— Może nie dlatego — odezwał się Quelus.
— Masz pan słuszność — rzekł Livarot.
— A dlaczego nie przyjdzie?... — zapytał Maugiron.
— Bo nie żyje — odparł Entraguet.
— Umarł!... — zawołali ulubieńcy.
D’Epernon nic nie mówił, ale bladł coraz bardziej.
— Zamordowano go!... — mówił Entraguet. Czy nie wiecie o tem panowie?
— Nie — rzekł Quelus — zkądbyśmy wiedzieli?
— Czy to pewna?... — zapytał d’Epernon.
Entraguet dobył szpady.
— Tak pewna, jak to, że krew jego na mojej szpadzie.
— Zamordowany!... — wykrzyknęli trzej ulubieńcy królewscy. Pan Bussy zamordowany!
D’Epernon kiwnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Ta krew woła o pomstę — rzekł Ribeirac — czy pojmujecie to panowie?
— Rzecby można, że przymawiacie komuś — odezwał się Schomberg.
— Niestety! — odpowiedział Entraguet.
— Co to znaczy? — zawołał Quelus.
— Szukaj komu zbrodnia korzystną. — pomruknął Livarot.
— A!... panowie, wytłumaczcie się jaśniej — rzekł Maugiron głosem piorunującym.
— Dlategośmy przybyli — odpowiedział Ribeirac i teraz więcej niż kiedykolwiek mamy powodów mordowania się...
— A więc prędzej szpady do ręki — rzekł d’Epernon.
— Pilno ci panie gaskończyku — rzekł Livarot — nie tak śmiało śpiewałeś, kiedy nas było czterech przeciwko czterem.
— Alboż nasza wina, że was trzech tylko? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wasza wina — odpowiedział Entraguet — on zginął, boście woleli, aby był w grobie, niż na ziemi; ucięto mu rękę, aby nic mógł utrzymać szpady; potrzeba było zgładzić go ze świata aby jego oczy was wszystkich nie olśniewały. Czy rozumiecie teraz, wszak mówię jasno..
— Dosyć, dosyć panowie — odpowiedział Quelus.
— Oddal się, panie d’Epernon, trzech będziemy z trzema walczyli; ci panowie przekonają się, czy chcemy korzystać z nieszczęścia, jakie opłakujemy. Pójdźcie panowie — zawołał, rzucając kapelusz i lewą rękę wznosząc do góry — pójdźcie i przekonajcie się, czy walcząc w obliczu Boga, jesteśmy mordercami.
— Nienawidziłem cię — rzekł Schomberg — teraz tobą się brzydzę.
— A ja — odpowiedział Entraguet — przed godziną miałbym litość nad tobą, a teraz żadnej.
— Jak walczymy: w sukniach, czy bez sukien? — zapytał Schomberg.
— Nawet bez koszul — odpowiedział Entraguet — niechaj nagie potykają się piersi.
Młodzi ludzie zrzucili suknie z siebie i zerwali koszule.
— Otóż masz — rzekł Quelus — zgubiłem sztylet. Źle siedział w pochwie i zapewne zginął mi w drodze.
— Może go pan, panie Quelus, zostawiłeś u pana de Monsoreau, przy Bastylli — rzekł Entraguet.
Quelus zapienił się ze złości i stanął gotów do spotkania.
— Ale on nie ma sztyletu przy sobie, panie Entraguet — zawołał Chicot donośnie, przybywając w tej chwili na pole walki zapaśników.
— To jego, nie moja wina — odpowiedział Entraguet.
I lewą ręką pochwyciwszy sztylet, stanął do walki.


Rozdział XVI.
WALKA.

Miejsce, na którem odbywało się straszne spotkanie, było w oddaleniu, jakeśmy powiedzieli, i ocienione drzewami.
We dnie, dzieci przychodziły tu bawić się, a w nocy pijaki i złodzieje spać się tu kładli.
Baryery postawione przez handlarzy koni, tamowały przystęp pospólstwu, które podobne do strumienia, pędzi gdzie go pchają.
Przechodzący obchodzili ten plac i nie zatrzymywali się na nim.
Prócz tego, było bardzo rano i cały tłum oblegał dom pana de Monsoreau.
Chicot z drżącem sercem, chociaż nie bardzo czuły, siedział przed lokajami i paziami na balustradzie drewnianej.
Nielubił on Andegaweńczyków i nienawidził ulubieńców, jednak wiedział, że obiedwie strony są waleczne i że szlachetna krew popłynie niebawem.
Epernon chciał udawać zucha.
— Jakto! czy się mnie boją?
— Milcz, gaduło, — odpowiedział Entraguet.
— Ja mam moje prawa — mówił Epernon, wszak warunki ułożono przed ośmiu dniami.
— A więc ze mną — rzekł Ribeirac zastępując mu; odwrócił się i dobył szpadę.
— Pójdź kochanku — rzekł Chicot, tylko nie powalaj trzewików, jak wczoraj.
— Co tam gada ten błazen?
— Mówię, że niedługo będzie tu krew i będziesz chodził po niej, jak wczoraj w nocy.
Epernon stracił przytomność.
Usiadł o dziesięć kroków od Chicota i nie śmiał spojrzeć na niego.
Ribeirac i Schomberg, po zrobieniu ukłonu zbliżyli się.
Quelus i Entraguet skrzyżowali szpady i postąpili naprzód.
Maugiron i Livarot oparci o baryery, spoglądali na siebie.
Walkę rozpoczęto, gdy piąta wybiła u Ś-go Pawła.
Wściekłość malowała się na twarzach walczących; ze ściśniętych ust, ze strasznej bladości, z pomimowolnego drżenia ręki, łatwo się było domyśleć, że wściekłość jest tylko miarkowaną a gdy wybuchnie, wielkie zrządzi zniszczenie.
Przez kilka minut szpady się tylko ścierały, ani jednego nie zadano ciosu.
Ribeirac strudzony, albo raczej zadowolony, że drasnął przeciwnika, opuścił rękę i czekał przez chwilę.
Schomberg poskoczył i zadał cios, który pierwszą krew wywołał.
Ribeirac był raniony.
Twarz jego zzieleniała i krew popłynęła z ramienia, porwał się, aby raną za ranę odpłacić.
Schomberg chciał cios powtórzyć — ale Ribeirac odbił mu szpadę i pchnął w bok.
Każdy z nich był raniony.
— Teraz spoczniemy — rzekł Ribeirac.
Quelus i Entraguet także się zapalali.
Ale Quelus nie mając sztyletu, nie małą poniósł szkodę i przymuszony zastawiać się lewą ręką, dużo w nią ran otrzymał.
Chociaż nie ciężkie były te rany, miał jednak rękę bardzo zakrwawioną.
Entraguet umiejący korzystać z położenia przeciwnika, zadał mu trzy rany; krew popłynęła z piersi Quelusa.
Za każdym razem powtarzał:
— To nic!
Livarot i Maugiron byli roztropniejsi.
Ribeirac zaciekły z bólu i czując, że z upływem krwi i sił mu ubywa, rzucił się na Schomberga.
Schomberg nie cofnął się i poprzestał na odparciu szpady przeciwnika.
Znowu nowe uderzenie.
Ribeirac był pchnięty w piersi, Schomberg raniony w szyję.
Schomberg silny jeszcze, powtórny zadał cios, który Ribeiraca na wylot przeszył.
Ale Ribeirac prawą ręką pochwycił rękę przeciwnika i sztylet utopił w jego piersiach aż po trzonek.
Ostra klinga dostała serca.
Schomberg jęknął i upadł w znak, ciągnąc za sobą przeciwnika.
Livarot widząc, że jego towarzysz upada, zrobił krok w tył i podbiegł ku niemu.
Maugiron ścigał go.
Przybiegłszy, wydobył szpadę z piersi Ribeiraca.
Ale gdy go dopędził, Maugiron stracił korzyść stanowiska, bo ziemia była śliska pod jego stopami i słońce świeciło mu w same oczy.
W sekundzie, głowa Livarota była rozplatany, wypuścił z ryk szpadę i upadł na kolana.
Maugiron pchnął go jeszcze.
Tak więc Entraguet miał przeciw sobie Quelusa i Maugirona.
Quelus cały był zakrwawiony, ale lekkie odebrał rany.
Maugiron prawie był cały.
Entraguet pojął całe niebezpieczeństwo, chociaż nie był tknięty, czuł się jednak strudzonym; niepodobna było żądać chwili wypoczynku od jednego ranionego i zaciekłego, od drugiego zapalonego do rzezi.
Odbił więc szpadę Quelusa i korzystając z odbicia, przeskoczył baryerę.
Quelus chciał go pchnąć, lecz jego szpada utkwiła w drzewie.
W tej chwili Maugiron z boku napadł na Entragueta.
Entraguet odwrócił się, a tymczasem Quelus podlazł pod baryerę.
— Zginął — rzekł Chicot.
— Niech żyje król! — zawołał Epernon.
— Śmiało, śmiało, odważny lwie.
— Ciszej, panie — rzekł Entraguet — nie lżyj człowieka, który się będzie bił do ostatniego tchu.
— I który żyje jeszcze, krzyknął Livarot.
W tym czasie, gdy nikt się niespodziewał Livarot powstał nagle, przybiegł i sztylet swój utopił pomiędzy ramionami Maugirona.
— Jezus! Marya! zginąłem.
Livarot upadł omdlały, wysilenie resztę mu, sił odjęło.
— Panie Quelus — rzekł Entraguet, zniżając szpadę — jesteś walecznym, poddaj się, daruję ci życie.
— Ja się mam poddać!... wszak jeszcze stoję.
— Jesteś pokaleczony, a ja zdrów i cały.
— Niech żyje król!... — zawołał Quelus — jeszcze mam szpadę.
I rzucił się na Entragueta, który spiesznie odparł natarcie.
— Nie, nie masz jej — rzekł Entraguet, ręką chwytając ostrze szpady przeciwnika.
Wykręcił rękę Quelusa, a ten szpadę wypuścił.
Entraguet tylko sobie palce u ręki skaleczył.
— Szpady! szpady! — wołał Quelus.
I rzuciwszy się na Entragueta jak tygrys, objął go rękami.
Entraguet zwinnie ujął szpadę w lewą, a sztylet w prawą rękę i zaczął uderzać w Quelusa, liczne mu robiąc rany.
Quelus za każdą krzyczał.
— Niech żyje król! Udało mu się pochwycić rękę, która go raniła i ująć przeciwnika pomiędzy ręce i nogi.
Entraguet czuł, że mu oddechu nie staje.
Zachwiał się i upadł.
Ale padając, jakby mu wszystko tego dnia sprzyjało, przywalił sobą nieszczęśliwego Quelusa.
— Niech żyje król! — wołał ostatni konając.
Entraguet uwolnił się z jego objęć i uderzył sztyletem w piersi.
— Teraz ci dosyć! — rzekł.
— Niech żyje k... — wyjąkał Quelus z zamrużonemi oczami.
Już koniec; na polu walki ucichło wszystko.
Entraguet podniósł się zakrwawiony, lecz krwią nieprzyjaciół, jak powiedzieliśmy, bo tylko się w rękę skaleczył.
Epernon strwożony, przeżegnawszy się, uciekał, jakby go straszydła ścigały.
Entraguet spojrzał na poległych i konających towarzyszy i nieprzyjaciół, jak spojrzał Horacyusz po walce, która losy Rzymu rozstrzygnęła.
Chicot przybiegł i podniósł Quelusa, który dziewiętnastu ranami krew sączył.
Ruch ożywił go.
Otworzył oczy.
— Na honor — rzekł — jam nie winien śmierci Bussego.
— Wierzę ci — odpowiedział Entraguet rozczulony.
— Uciekaj — rzekł Quelus — król ci nie przebaczy.
— A ja cię nie opuszczę, choćby mię czekało rusztowanie — odpowiedział Entraguet.
— Uciekaj — mówił Chicot — i nie kuś Boga. Cudem ocaliłeś życie i dwa razy nie probuj.
Entraguet zbliżył się do Ribeiraca, który jeszcze oddychał.
— I cóż? — zapytał.
— Zwyciężyliśmy — odpowiedział cicho Entraguet, aby nie obrażać Quelusa.
— Dzięki ci — rzekł Riberac i omdlał.
Entraguet podnosił szpady swoich towarzyszy.
— Dobij mię — rzekł Quelus — albo broń powróć.
— Oto ją masz, panie hrabio — odpowiedział Entraguet z uszanowaniem, szpadę mu podając.
Łza zabłysła w oczach ranionego.
— Może bylibyśmy przyjaciółmi — rzekł.
Entraguet podał mu rękę.
— Nie można być większym rycerzem — mówił Chicot — ale uciekaj panie Entraguet, bo godnym jesteś życia.
— A moi towarzysze? — zapytał młodzieniec.
— Ja o nich będę miał staranie.
Entraguet odział się płaszczem, który mu podał masztalerz, a zostawiwszy poległych i ranionych staraniom lokajów i paziów, oddalił się przez ulicę świętego Antoniego.


Rozdział XVII.
ZAKOŃCZENIE.

Król blady z niepokoju i drżący za najmniejszym szelestem, chodził po sali broni, obliczając jak człowiek doświadczony, czas, jakiego potrzebowano na walkę i korzyści, jakie mogli jego ulubieńcy osiągnąć.
— Teraz — mówił — przechodzą przez ulicę świętego Antoniego. Teraz stają na stanowiskach... teraz potykają się.
Biedny król cały drżący, zaczął się modlić.
W głębi serca miał jakieś smutne przeczucia i wyrazy tylko prześlizgiwały się po jego ustach.
Po kilku sekundach powstał.
— Byle tylko Quelus pamiętał pchnięcie, któregom go nauczył!... Schomberg i powinien zabić Ribeiraca. Maugiron gdyby mu szczęście posłużyło, nie długo się z Livarotem zabawi. Ale d’Epernon! ten zginął. Szczęściem, że jego najmniej kocham. Byle tylko Bussy nie wpadł pomiędzy nich!... A! mój biedny Quelus, mój biedny Schombergl mój kochany Maugiron!
— Najjaśniejszy panie — odezwał się głos Crillona.
— Co tam?... — zapytał król.
— Żadnej nie przynoszę wiadomości, tylko książę Andegaweński chce mówić z Waszą królewską mością.
— Po co?... — zapytał król ciągle przezedrzwi rozmawiając.
— Mówi, że chce powiedzieć jaką to przysługę zrobił Waszej królewskiej mości i upewnia, że jego rozmowa uspokoi Waszą królewską mość.
— A więc dobrze — rzekł król.
W chwili, gdy Crillon się odwracał, słychać było głos:
— Chcę mówić z królem natychmiast.
Król poznał głos i sam otworzył.
— Pójdź, pójdź, mój drogi. Co tam takiego, czy poginęli?
Saint-Luc blady, bez szpady i kapelusza, powalany krwią, wszedł do królewskiego pokoju.
— Najjaśniejszy panie!... — zawołał padając na kolana. Zemsta! przyszedłem prosić o pomszczenie się...
— Biedny Saint-Luc — rzekł król — co tam takiego? mów, co cię do rozpaczy przywodzi?
— Najjaśniejszy panie, jeden z twoich najszlachetniejszych poddanych, jeden z twoich najwaleczniejszych żołnierzy...
Wyrazów mu zabrakło.
— Co?... — odezwał się Crillon, który sądził mieć prawo do ostatniej pochwały.
— Dzisiejszej nocy zdradziecko zamordowany — zakończył Saint-Luc.
Król jedną myślą zajęty uspokoił się.
Ktoś zamordowany, ale nie żaden z jego ulubieńców, bo wszyscy byli rano.
— O kim mówisz Saint-Luc?
— Wiem o tem, że go nie lubiłeś, Najjaśniejszy panie; ale był tobie wiernym i gotowym krew przelać dla ciebie, inaczej nie byłby moim przyjacielem.
— A!... — rzekł król, który pojmować zaczynał.
I coś, jak błyskawica, ale nie nadzieja, ani radość rozjaśniło twarz jego.
— Zemsty, Najjaśniejszy panie za Bussego — wołał Saint-Luc.
— Za Bussego!... — powtórzył król.
— Za Bussego, którego dwudziestu morderców zabiło tej nocy. Musiało ich być najmniej dwudziestu, bo zabił czternastu.
— Bussy zginął?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Zatem się dzisiaj nie bije?... — rzekł król uniesiony główną myślą swoją.
Saint-Luc rzucił na króla spojrzenie, którego ten nie mógł wytrzymać.
Odwróciwszy się, widział, że Crillon stojący przy drzwiach czekał na rozkazy.
Król dał znak, aby mu przyprowadzono księcia.
— Nie, Najjaśniejszy panie — dodał Saint-Luc — Bussy się dzisiaj nie bije i otóż właśnie dlaczego przyszedłem żądać nie zemsty, ale sprawiedliwości, bo kocham mojego króla i jego honor, a jestem przekonany, że zabijając Bussego okropną Waszej królewskiej mości zrobiono przysługę.
Książę Andegaweński przyszedłszy do drzwi, stanął jak posąg nieporuszony.
Słowa Saint-Luca objaśniły króla i przypomniały mu przysługę, z jaką się brat jego oświadczał.
Wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem księcia i nie było wątpliwości, że się zrozumieli.
— Czy wiesz, Najjaśniejszy panie, co teraz powiedzą?... — mówił Saint-Luc. Oto jeżeli zwyciężą, powiedzą, że zwyciężyli, bo nie było Bussego.
— A kto to powie?... — zapytał król.
— Wszyscy — odezwał się Crillon, mieszając się jak zwykle do rozmowy.
— Nie, tego nie powiedzą — odpowiedział król — bo ty mi wskażesz zabójcę.
W tej chwili, książę Andegaweński odwrócił się.
— Wskażę — rzekł Saint-Luc — bo pragnę Waszą królewską mość uwolnić od winy.
— A więc powiedz.
Książę zatrzymał się i czekał spokojnie.
Crillon stał za nim i kiwał głową.
— Najjaśniejszy panie — zabrał głos Saint-Luc — tej nocy zrobiono na Bussego zasadzkę. Kiedy udał się do kobiety, która go kochała, mąż uwiadomiony przez zdrajcę przyszedł z mordercami. Mówię z mordercami, bo ich pełno było w domu, na dziedzińcu i na ulicy.
Gdyby nie było ciemno w pokoju króla, możnaby było widzieć jak książę zbladł.
— Bussy bronił się jak lew, lecz liczba przemogła i...
— I zginął — dodał król — a zginął słusznie, i mścić się nie myślę za uwodziciela.
— Jeszcze nie skończyłem, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Luc. Nieszczęśliwy broniąc się przez pół godziny w pokoju, ocalił się raniony; trzeba mu było dać pomoc i ja ją przynieść pragnąłem, ale mię związano i zatkano usta. Nieszczęście, że mi nie odjęto wzroku, jak już morzę odjęto. Widziałem więc, Najjaśniejszy panie, jak się zawiesił u kraty żelaznej, słyszałem jak dwóch przyjaciół wzywał pomocy. I cóż Najjaśniejszy panie, to okropna mówić, jeden kazał dać ognia, a drugi wystrzelił.
Crillon ścisnął pięści i brwi zmarszczył.
— A znasz mordercę?... zapytał król pomimowoli wzruszony.
— Znam — odpowiedział Saint-Luc.
I zwróciwszy się ku księciu — rzekł z po gardą:
— Książę jest tym mordercą, książę tym przyjacielem.
Król spodziewał się tego, a książę był na to przygotowany.
— Tak — rzekł spokojnie — pan Saint-Luc dobrze widział i słyszał, ja kazałem zabić Bussego i Wasza królewska mość wdzięcznym mi będzie za to, on albowiem dzisiaj rano, miał podnieść broń przeciw Waszej królewskiej mości.
— Kłamiesz morderco!... — wykrzyknął Saint-Luc. Bussy przeszyty razami, Bussy z obciętą ręką, Bussy wiszący u kraty, w najzaciętszych nieprzyjaciołach litośćby wzbudził. Ale ty morderco La Mola i Coconasa, ty go zabiłeś, jak tamtych. Ty zamordowałeś Bussego nie dlatego, aby był nieprzychylnym królowi, ale że posiadał twoje tajemnice. O! Monsoreau wiedział, dlaczego tę zbrodnię popełniłeś.
— A! czemuż królem nie jestem!... — zawołał Crillon.
— Znieważają mnie bracie nawet u ciebie — rzekł książę drżący z przestrachu — albowiem pod ręką Crillona i pod spojrzeniami Saint-Luca nie czuł się bezpiecznym.
— Wyjdź Crillonie — rzekł król.
Crillon wyszedł.
— Sprawiedliwości, Najjaśniejszy panie, sprawiedliwości!... — wołał Saint-Luc.
— Najjaśniejszy panie — mówił książę — ukarz mnie za to, żem szalę zwycięztwa przechylił na stronę twoich ulubieńców i pomógł twojej sprawie, która jest i moją.
— A ja mówię, — odparł Saint-Luc nie mogąc się wstrzymać, — że twoja sprawa jest przeklętą, i że na każdym kroku zemsta Boga ścigać cię powinna; biada tym, którym pomagałeś! Króla dreszcz przeszedł.
W tej chwili, dał się słyszeć hałas, później szybkie bieganie, a w końcu liczne pytania.
Nastąpiło milczenie.
W pośród tego milczenia, jakby głos z nieba potwierdzał zdanie Saint-Luca, drzwi zadrżały pod trzema silnemi stuknieniami Crillona.
Zimny pot potoczył się po skroniach Henryka, a rysy jego zmieniły się strasznie.
— Zwyciężeni!... — zawołał — moi biedni przyjaciele zwyciężeni.
— Wszak mówiłem?... — zawołał Sain-Luc.
Książę z przestrachu złożył ręce.
— Patrzaj!... — zawołał Saint-Luc — jak twoje morderstwa ocalają monarchę... Pójdź mnie zabij, bo jestem bezbronny.
I rzucił na pokój jedwabną rękawiczkę.
Franciszek zapienił się ze złości i zzieleniał.
Król nic nie widział i nic nie słyszał, bo twarz zakrył rękami.
— A! moi biedni przyjaciele! pokonani, mówił, kto mi o nich powie co pewnego!
— Ja, Najjaśniejszy Panie, odezwał się Chicot.
Król poznał głos i ręce naprzód wyciągnął.
— I cóż? rzekł.
— Dwóch umarło, a trzeci kona...
— Któryż żyje jeszcze?
— Quelus, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzie on jest?
— W pałacu Bussego, gdzie go przenieść kazałem.
Król nie słuchał więcej, wybiegł z pokoju żałosne wydając jęki.


Saint-Luc Dyanę odprowadził do żony; otóż dlaczego tak późno przybył do Luwru.
Joanna trzy dni i trzy noce spędziła na czuwaniu nad nieszczęśliwą kobietą, będącą w stanie najokropniejszego obłąkania umysłu.
Czwartego dnia, Joanna poszła nieco spocząć; kiedy powróciła, w pokoju swojej przyjaciółki nie zastała nikogo.
Jak wiemy, jeden Quelus z obrońco w króla został żyjący, a i ten w krotce umarł w pałacu Bussego, gdzie go Chicot zanieść kazał.
Król był nie pocieszony.
Trzem ulubieńcom wspaniały pomnik kazał postawić, na którym w naturalnej postaci z kamienia byli wykuci.
Postanowił fundusze na nabożeństwa za ich dusze, a sam w codziennych modlitwach dodawał:
— Panie! ulituj się duszom: Quelusa, Schomberg i Maugirona.
Przez trzy dni, Crillon pilnował księcia Andegaweńskiego, któremu król wieczną zaprzysiągł nienawiść i któremu nigdy nie przebaczył.
Przy końcu września, wczasie, w którym chciałby króla pocieszyć, gdyby się dało, gaskończyk odebrał list datowany z opactwa Beaune.
Był on świecką ręką pisany:

Kochany panie Chicot!

„Powietrze jest przyjemne w naszej prowincyi i winobranie w Burgundyi powinno być cudowne; powiadają, że król, nasz pan Najjaśniejszy, któremu jak się zdaje, ocaliłem życie, jest smutny.
Przywieź go panie Chicot do mojego opactwa, a poczęstuję go winem z roku 1550, które w mojej piwnicy odkryłem, a które każę o największych smutkach zapomnieć. Pismo święte mówi; wino rozwesela serce człowieka.
Przyjedź panie Chicot, a przyjedź z królem, panami Epernonem i Saint-Lucem, a zobaczysz, że wszyscy potyjemy.

Opat dom Gorenflot
który się pisze twoim pokornym sługą.

P. S. Powiedz królowi, że nie miałom czasu modlić się za jego przyjaciół, jak mi polecił, ale skoro się skończy winobranie, szczerze zajmę się niemi.”
— Amen! rzekł Chicot. On ich dobrze Bogu poleci.[4]

Koniec.




  1. Gatunek bulionu.
  2. Komedyanci włoscy, którzy grywali w pałacu Burgundzkim.
  3. Quelus w poprzedzającym pojedynku utracił lewo oko.
  4. Autor opowie co się stało z Dyaną (panią de Monsoreau) w przyszłym romansie pod tytułem Czterdziestu pięciu, gdzie znajdzie się wiele osób należących do obecnego opowiadania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.