Pan Jowialski/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Pan Jowialski
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PAN JOWIALSKI.
KOMEDYA
W CZTERECH AKTACH,
PROZĄ.

Głodnego żołądka bajką nie
zabawić, racyą nie odbyć.
And. Max. Fredro.
OSOBY.
PAN JOWIALSKI.
PANI JOWIALSKA, jego żona.
SZAMBELAN JOWIALSKI, ich syn.
SZAMBELANOWA, jego żona.
HELENA, córka Szambelana z pierwszego małżeństwa.
JANUSZ.
LUDMIR.
WIKTOR.
LOKAJ.
Rzecz dzieje się na wsi w domu P. JOWIALSKIEGO.


AKT I.


(OGRÓD).
SCENA I.
Ludmir, Wiktor.
(Obydwaj w dreliszkowych szpencerach, słomianych kapeluszach, tłómoczki na plecach. — Ludmir wchodzi na scenę, oglądając się na wszystkie strony)
Wiktor (za sceną).

Dokąd! dokąd! ja dalej nie idę.

Ludmir.

Jeszcze tylko kilka kroków, panie kolego — dwadzieścia nie więcéj. Tu, pod to drzewo. — Patrz co za boskie miejsce do spoczynku: chłód, trawnik, strumyk szemrzący....

Wiktor (wchodząc kulejąc z tłómoczkiem w ręku).

Chmury! góry! księżyc! gwiazdy! wszystko razem w twojej głowie. (rzucając kapelusz i tłómoczek pod drzewo) Dobrze mi tak! — Bardzo, bardzo dobrze. — Po kiego diabła mnie było wdawać się z poetą! Z tym szalonym człowiekiem! (kładzie się na ziemi koło tłómoczka, Ludmir chodzi nucąc) Kto dobrze wiersze pisze, myślałem że i dobrze w głowie mieć musi — ale gdzie tam! co inszego papier, co inszego świat. (po krótkiém milczeniu) Śpiewaj sobie, śpiewaj!

Ludmir.

Cóż mam robić?

Wiktor.

Nie słyszałeś com mówił?

Ludmir.

Słyszałem.

Wiktor.

Ja to do ciebie mówiłem.

Ludmir.

Wiem.

Wiktor.

Przeklęta flegma!

Ludmir.

Nie flegma, ale cierpliwość — Spocony napiłeś się nieostrożnie zimnej wody i paraliż tknął twój rozum, ale ja zaczekam: mam nadzieję że wróci do zdrowia.

Wiktor (zrywając się, siada).

Ja rozum straciłem? ja? — A to mi się podoba.

Ludmir.

Chwała Bogu, że ci się coś przecie podoba.

Wiktor.

Ale pewnie nie to, że ubrany jak na redutą, włóczę się od wsi do wsi — ,,[1] Ale na rozum nigdy zapóźno, rób więc sobie co chcesz, a ja wiem co zrobię.

Ludmir.

Naprzykład?

Wiktor.
Pójdę, najmę wózek...
Ludmir.

Z końmi, czy bez koni?

Wiktor.

Z końmi, czy osłami — najmę do pierwszéj poczty, a ztamtąd pocztą wracam do domu.

Ludmir.

A potém?

Wiktor (coraz niecierpliwiéj).

A potem wielkiemi literami napiszę...

Ludmir.

Wyrysuj lepiej, bo piszesz nie tęgo, a rysujesz ładnie.

Wiktor.

Więc wyrysuję, wyrysuję łokciowemi literami...

Ludmir.

Gotyckiemi zapewne, z różnemi....

Wiktor.

Jakiemibądź, nieznośny i przeklęty poeto — ale jak najwyraźniejszemi: że szalony i jeszcze raz szalony, kto się wdaje ze stworzeniami nazwanemi poety.

Ludmir.

A ten łokciowy.... wszak łokciowy?

Wiktor.

Sążniowy.

Ludmir.

Sążniowy, wyrysowany napis?

Wiktor.

Zostanie dla dzieci, wnuków, prawnuków.

Ludmir.

Więc chcesz się żenić?

Wiktor.

Być może.

Ludmir.

Bo przecie nie zechcesz mieć wnuków, prawnuków...

Wiktor.
Koniec końców, wracam do mojego cichego pokoiku, do moich obrazów, do moich ołówków.
Ludmir (śpiewa).

Niemądry, kto śród drogi
Z przestrachu traci męztwo...

Wiktor.

Powiedz mi: po co ja się włócze za tobą?

Ludmir.

Twoja teka napełniona rysunkami za mnie odpowie.

Wiktor (z przesadą).

Chodź ze mną Wiktorze — udamy się w odłogiem leżącą krainę — tam pierwotną naturę śledzić będziemy. — Zamki na śnieżnych szczytach Karpat, nieme świadki przeszłości — skały zwieszone, co chwila od wieków grożące upadkiem — potoki rwące, czarne świerki i kwieciste róże razem — do nowych dzieł natchną nas obu. Tam dalecy od świata... Ale gdzie ja mogę sobie przypomnieć te wszystkie słowa, któremi dnie całe jak Syrena...

Ludmir.

Tylko nie z Dniestru, bardzo proszę.

Wiktor.

Jak Syrena więc z Pełtewy, nęciłeś mnie do tej nieszczęsnej podróży. — I zamiast zamków, skał, potoków, jakiejś dzikiej, okropnej i zachwycającej razem natury, której nawet wyobrażenia mieć nie mogłem — włóczymy się od karczmy do karczmy. Tam podparty na ręku, słuchasz godzinami całemi rozmowy chłopów, żydów, furmanów i każesz mi rysować jakiegoś pijanego mularza, rachującego żyda, rozprawiającego organistę.

Ludmir.

Ach, organista, organista! ten wart miliona, ten cię unieśmiertelni — udał ci się doskonale — tylko trzeba abyś go trochę poprawił — podbródek za duży. Wyborny, wyborny organista! pokażno go.

Wiktor.

Daj mi święty pokój! — Wolisz ty pokazać salceson i wino.

Ludmir.

Aha! otóż i słowo zagadki — pan głodny — pan złego humoru. Zaraz panu służyć będę! (dostając) Ale to jednak zakała dla sztuk pięknych, że wy, penzlowi i ołówkowi panowie tak jesteście chciwi tego materyalnego pokarmu.

Wiktor.

A wy, kałamarzowi i piórowi tylko powietrzem żyjecie! tylko natchnieniem Muzy! Uderz więc w złoty bardon — wznieś pieśni wieszcze — niech kamyki tańcują — drzewa płaczą — a ja tymczasem jeść będę, (czas jakiś milczenie) Powiedz mi, mój kochany Ludmirze...

Ludmir.

Oho! kochany Ludmirze — salceson skutkował.

Wiktor.

Żart na stronę — powiedz mi, czego ty się dobrego spodziewasz w twoich brudnych karczmach? czego ty szukasz między prostym ludem?

Ludmir.

Prostego rozumu.

Wiktor.

Piękny rozum! piją i po pijanemu bają.

Ludmir.
Jedz jeszcze, jedz, kochany Wiktorze, bo z twojej uwagi miarkuję, żeś jeszcze diable głodny. — Każdy nasz spoczynek, każdy nocleg w karczmie, niebyłże godnym opisania?
Wiktor.

Szkoda pióra.

Ludmir.

Ach, kiedy też już zejdziemy z tych woskowanych posadzek, na których ciągle kręcimy się i kręcimy aż do nudzącego zawrotu głowy. — Znajdziesz, bądź pewny, między prostym ludem: rozsądek, dowcip, przenikliwość, przebiegłość, lecz inaczej wyrażone; może za ostro, ale za to lepiej. Tam wszystko właściwe nosi nazwisko: kmotr zowie się kmotrem, a łotr łotrem — tam w każdym wyrazie jest myśl, dobra czy zła, ale jest. Nie tak jak w naszych salonach: kwiaty na kwiaty sypią, a dmuchnij, niema nic, zupełnie nic. Dlatego też i my autorowie wolimy trzymać się kwiecistych nicości — łatwiej stroić niż tworzyć. — Ty wina pić nie będziesz?

Wiktor.

Dla czego nie będę pić?

Ludmir (wypiwszy).

Myślałem że nie będziesz dla złego humoru; nic tak nie szkodzi, jak wino na żółć wzburzoną.

Wiktor.

Dolejże.

Ludmir.

Jak te Van-Dyki piją! — Oddaj że mi szklaneczkę.

Wiktor.

Dopieroś wypił.

Ludmir.
Otóż... coś miałem mówić... (pije) Razem wydamy opis naszej podróży; do każdego rozdziału ty dołączysz rycinę.
Wiktor (zrywając się).

Otóżto! to rzecz cała! — Chciał rycin do swoich baśni i pokazał mi gruszki na wierzbie. A ja, ja głupi dałem się uwieść jakiemiś zamkami.

Ludmir.

Po części prawda.., ale i W Karpatach będziemy.

Wiktor.

Jakbym tam już był.

Ludmir.

Może nam się uda spotkać Szandora.

Wiktor.

Jakiego Szandora? Co za Szandora?

Ludmir.

No Szandora, romantycznego herszta rozbójników, o którym rozpowiadają cuda złego i dobrego razem, a którego nikt jeszcze dotąd nie widział.

Wiktor.

Nie jestem ciekawy poznać pana Szandora.

Ludmir.

Przekonasz się, że jest mnóstwo najpiękniejszych widoków, godnych twojego penzla.

Wiktor.

I mnie było być tak ślepym! mnie było jemu wierzyć! mnie o głodzie i chłodzie włóczyć się dla jego rycin.

Ludmir (z udanem zachwyceniem).

Patrz, i tu, nie boskiże to widok? ten dom w kwiatach — ta rzeka — drzewa — dalej, wioska — w głębi, sine Karpaty.

Wiktor.

W samej rzeczy — piękny widok — i światło jak ładnie pada na te świerki.

Ludmir (klękając).
Mam ci służyć za stolik. Połóż tekę na mojej głowie.
Wiktor (chwyta tłómoczek a potém rzuca).

Nie, nie — znowu mnie chcesz zbałamucić.

Ludmir (z udanem zachwyceniem).

To światło! to światło! A ten cień! ach, jestem w zachwyceniu.

Wiktor.

A ja nie. I rób co chcesz, ja wracam do domu.

Ludmir (prosząc).

Wiktorze zostań!

Wiktor.

Nie mogę.

Ludmir.

Wiktorku!

Wiktor.

Ledwie postąpić zdołam.

Ludmir.

Wiktoreczku! Van-Dyku! Rubensie!

Wiktor.

Daremne gadanie.

Ludmir (wstając).

Niechże cię kaci porwą, przeklęty bazgraczu! Ale przynajmniej przyrzekasz, że zastanę rysunki wykończone?

Wiktor.

Ja bazgracz.

Ludmir.

Nie, nie. Ty wiesz, że jesteś mój Van-Dyk, Salvator Rosa.

Wiktor.

Van-Dyk i Salvator Rosa — co ten plecie!

Ludmir.
Będą rysunki?
Wiktor.

Będą, będą. — Adieu!

Ludmir.

Bywajże zdrów, najupartszy człowieku, jakiego kiedy Bogowie na ten padół płaczu w nieprzebłaganym gniewie wyrzucili.

Wiktor (odchodząc).

Dobrze, doorze.

Ludmir (wołając za nim).

A organiście popraw podbródek. Pamiętaj.

Wiktor (za sceną).

Pamiętam, pamiętam.





SCENA II.
Ludmir (sam).

Poszedł — szkoda — za ostro z miejsca go zażyłem; wielka dla mnie strata. (siadając) Tak, od dziś dnia porzucam złocone komnaty, przenoszą się pod skromne strzechy; tam jeszcze człowiek jest przejrzystym. Ukształcenie za gęstym już werniksem przeciągnęło wyższe towarzystwa. Wszystkie charaktery jednę powierzchowność wzięły; niema wydatnych zarysów. Co świat powie, to jest teraz duszą powszechną. Skąpiec dawniej w przenicowanej chodził sukni, trzymał ręce w kieszeni. Teraz sknera, sknerą tylko w kącie: troskliwość o mniemanie przemogła miłość złota; i ubogiego hojnie obdarzy, byle świat o tém wiedział. Zazdrośny gryzie wargi i milczy. Tchórz mundur przywdziewa. Tyran się pieści; słowem wszystko zlewa się w kształty przyzwoitości. W każdym człowieku dwie osoby; sceny musiałyby być zawsze podwójne jak medale, mieć dwie strony. Komedya Moliera koniec wzięła... Ale jakaś para tu się zbliża — wybaczcie, podsłuchiwać muszę; jeszcze mi kilka rozdziałów trzeba. Udam śpiącego.

(Kładzie się pod drzewem).




SCENA III.
Szambelanowa, Janusz, Ludmir.
Janusz.

Helena kocha mnie, niema wątpienia. I dlaczegóżby nie miała kochać? — Jestem dobrze urodzony, jestem młody, przystojny, rozumny i mam wieś, jakiej daleko poszukać.

Ludmir (na stronie).

Ten widzę, chce zbijać moje rozumowanie.

Janusz.

Nie rozumiem zatém tej zwłoki, której żąda i to już po raz trzeci.

Szambelanowa (mówi powoli, ale zawsze decydująco).
Ja bardzo dobrze rozumiem; ale te wszystkie wykręty na nic się nie przydadzą. Pójdzie za Waćpana, ja za to ręczę. I już dawno byłaby panią Januszową, gdyby nie przeciwności, które ja tylko jedna zwalczyć jestem zdolną i które zwalczę. (zażywa czasami tabaczkę)
Janusz.

W ręku pani Szambelanowej szczęście moje.

Szambelanowa.

W całej rodzinie Jowialskich za grosz rozsądku, to jest rzeczą dowiedzioną i lubo mi nie chcą wierzyć, ja im zawsze powtarzam. Bo ja każdemu prawdę lubię powiedzieć powoli, grzecznie i wyraźnie. — Stary Jowialski nie pyta się co się dzieje, jak się dzieje w domu, byle tylko miał kogo, coby słuchał jego przysłów, bajek i dykteryjek. W jego ręku jednak majątek. — C’est la chose.

Janusz.

Bardzo mnie lubi.

Szambelanowa.

Co on lubi! jesteś wesoły, siadaj; jesteś smutny, idź za drzwi. — Stara zaś Jowialska, jestto tylko cień swojego najukochańszego małżonka; na nic nie ma już czucia i myśli, tylko na dowcipne słowa swojego bożyszcza, z których śmieje się od lat pięćdziesięciu po dziesięć godzin na dzień. — Cest une misère!

Ludmir (na stronie).

Ho ho! tu są charaktery.

Szambelanowa.

Mój mąż dobre stworzenie, ciele, głupkowaty — bez żadnego zdania i dla tego poszłam za niego po nieszczęśliwym przypadku mojego pierwszego męża ś. p. Jenerał-Majora Tuza. Nie wiem czy słyszałeś o przypadku, jakim utonął? Vous savez?

Janusz.
Słyszałem, słyszałem, Mościa Dobrodziejko.
Szambelanowa.

Mój mąż więc teraźniejszy, którego Paniczem w domu zowią, lubo ma lat pięćdziesiąt, nie ma żadnego zdania. U niego wszystko: dobrze, bardzo dobrze — byle nie trudnił się niczém jak tylko swojemi ptaszkami, byle jadł dobrze, spał jeszcze lepiej. To jest człowiek nie do obudzenia, jak worek grysu. Hélas!

Janusz.

Powiedział mi wczoraj, że bardzo będzie szczęśliwy mieć za zięcia tak rozumnego człowieka.

Szambelanowa.

Trzy razy w godzinie powie czarno, biało i znowu czarno, a nawet nie wie, że zmienił zdanie. Mon Dieu!

Janusz.

Zatem robi co Pani Dobrodziejka rozkaże.

Szambelanowa.

Robi co każę, niema wątpienia, bo robić musi; ale za chwilę zrobi także co mu jego strzelec każe. — Szczerze Waćpanu powiadam, że na wotywę dam, jak się z tego domu wydobędę. Co jednak prędzej nastąpić nie może, aż Helena za mąż pójdzie — gdyż stary Jowialski, który bez licznego towarzystwa obejść się nie może, przy naszym ślubie wieś nam wypuszczając położył warunek, iż póty przy nim mieszkać będziemy, póki Helena za mąż nie pójdzie. — Vous figurez-vous.

Janusz.

A natenczas.

Szambelanowa.

Ona z mężem tu bawić będzie. Ale trzeba powiedzieć: ni do dziada, ni do ojca nie podobna. Dobre dziecko moja pasierbica, lecz ma swoje wole i uporek, a ja tego nie lubię — przytém główka trochę romansami i poezyami zawrócona. I do tego, panie Januszu, należałoby się trochę stosować. — Je vous prie.

Janusz.

Mając dobrą wieś, mam być romansowym?

Szambelanowa.

Zdałoby się.

Ludmir (na stronie).

Romansowa! co za pole!

Szambelanowa.

Helena chciałaby jakiegoś smętnego wielbiciela, trawiącego noce śród grobowców. — Là!

Janusz.

Na to się nie piszę.

Szambelanowa.

Jakaś tajemna tęsknota, skargi na niesprawiedliwość ludzi, a nawet może i lekka zgryzota sumienia — jak to się dowiedziałam przypadkiem z jej dziennika — nie szkodziłyby wcale.

Ludmir (na stronie).

Jaromir, Alp, Lara. Rozumiem.

Janusz.

To być nie może — ja jestem uczciwym dziedzicem i honorowym Deputatem. — Ale zdaje mi się, że już czas będzie na śniadanie.

Szambelanowa.

W samej rzeczy, chodźmy.

Janusz.
Służę pani, (postrzegając Ludmira) A!...
Szambelanowa (przestraszona).

A! — Co? Żaba?

Janusz.

Nie, jakiś pan Sans-façons śpi sobie pod drzewem.

Szambelanowa.

Komuż ma spać, jeżeli nie sobie? Voyons!

Janusz.

Ale tu, w ogrodzie.

Szambelanowa.

Jakiś wędrownik.

Janusz.

I butelka próżna w krzaku. — Spił się więc obywatel.

Szambelanowa.

Niechże się wyśpi.

Janusz.

Trzebaby mu jaką sztuczkę spłatać.

Szambelanowa.

Ach, znowu! — Allons!

Janusz.

Trzeba się bawić — Pan Jowialski cieszyć się będzie.

Szambelanowa.

Tém się Helenie nie podobasz.

Janusz.

Dlaczego? dlaczego? byle co rozumnego — zaraz — co mu tu zrobić — żebym miał kłaki i papier.... Albo wodą go obleję.

Szambelanowa.

Na to nie pozwolę. — C’est malhonnête.

Janusz.
Albo... hm, hm... już wiem: każę go przenieść do pałacu.
Szambelanowa.

A to po co?

Janusz.

Widziałem podobną komedyą... wybornie!... śmiać się będziemy dzień cały.

Szambelanowa.

Mnie się to niepodoba. — C’est ordinaire.

Janusz.

Bądź Pani Dobrodziejka łaskawa, nie wzbraniać niewinnej zabawy — wszakże sama mówiłaś, że muszę starać się o łaskę pana Jowialskiego?

Szambelanowa.

Nareszcie rób co chcesz — Ale, ce n’est rien.

Janusz.

Wszystko dobrze będzie, ja ręczę. Każę go przenieść, przebrać w nasze teatralne suknie, wmówimy w niego, że jest.. że jest.. No, o tém naradzimy się wszyscy, tylko najpierwej przenieść go trzeba. Zaraz z ludźmi wrócę po niego — służę pani. Wyborna myśl! — I Heleną to zabawi. (odchodząc) Rozumny człowiek ze wszystkiego korzystać umie.





SCENA IV.
Ludmir (sam)

O Boże! czémże zasłużyłem na dobrodziejstw tyle! między jakichże ludzi wiedziesz mnie łaskawie! Jakiś pan Jowialski, coto za nieoszacowana figura być musi, i jego żona także dobra, i jego syn, i ten pan Janusz co ma rozum i wieś, także niezły. Macocha Jenerałowa i pasierbica romansowa. Skarby! Ach, skarby! I ja? ja mam zostać celem ich zabawy? Ach, dobrze, dobrze, będę, z duszy, serca. — I pod stół wlizę jeżeli każecie, bylem z wami dzień jeden przepędził. Niech mnie niosą — niech przebierają, spać będę jak zabity.

(Odmiana sceny — pokój z dwojgiem drzwi w głębi: jedne do pokoju pana Jowialskieqo, drugie od wchodu — dwoje drzwi bocznych. Okno po lewej stronie od aktorów)





SCENA V.
Helena (sama).

Trzy dni do namyślenia — trzy dni do namyślenia! Biada, biada tej, co tego czasu potrzebuje, której serce nie uderza radośnie do chwili, gdzie będzie mogła powiedzieć duszą ukochanemu: jestem twoją, twoją na zawsze. — Janusza mam zostać żoną, on moim mężem, on połową duszy mojej! On, on, którego umysł nigdy się nad poziom wznieść nie zdoła! któremu zamknięty świat ideałów! który znieważa czystą miłość, ściągając ją ze stref górnych w zmysłowości objęcie! — Ach Heleno! takieżto przeznaczenie twoje? Nie znajdąż twe uczucia oddźwięku nigdzie? Wszędzież zimny tylko rozsądek odwzajemniać będzie gorące uściski wyobraźni twojej? (p. k. m.) Nie, nie świetnego nadobnością kształtu, nie świetnego urodzeniem i majątkiem, nie, nie takiego pragnę. Duszy dusza moja szuka. Im bardziej świat go odtrąci, tém porywczej wyciągnę ku niemu zbawienną rękę, tém czulej do serca przycisnę. Ach, światem natenczas, całym światem ja mu się stanę! (p. k. m.) Ale wszystko to marzenie — zimni ludzi szaleństwem je zowią. — We wszystkiém szala rozsądnej rozwagi być musi. Wszędzie wytarte koleje; temi postępuj niewolniczo, albo samą zostaniesz, samą na ogromnej świata przestrzeni.





SCENA VI.
Helena, Szambelan.
Szambelan (wychodzi nucąc i podskakując; samotrzask w ręku).

Patrz Helusiu: to mi samotrzask — po dwa ptaszki naraz łapać będzie.

Helena (całując go w rękę).

Kochany ojcze, chciałabym z tobą pomówić, zasięgnąć twojej rady względem pana Janusza.

Szambelan.

Dobrze moje dziecie, bardzo dobrze.

Helena.

Sama nie wiem, co mam robić. Chciałabym stosować się ile możności do świata, w którym żyjemy, a z drugiej strony tam, gdzie idzie o szczęście całego mojego życia...

Szambelan (spuszczając samotrzask, na hałas wzdrygnęła się Helena).
Trzask! już w klatce, jak iskra!
Helena.

Słuchaj mnie ojcze: ja nie mogę, jak tylko...

Szambelan.

Zaraz, zaraz, tylko samotrzask zastawię; zaraz wrócę, na jednej nodze — interesa przed wszystkiém.

(wybiega nucąc)

Helena (sama).

O Nieba! jakże jestem samą! jednak z nim tylko jednym mogę mówić — przynajmniej czasem mnie słucha i pojmuje; przyznaje, że słuszne moje żądania. Macocha od jakiegoś czasu prawdziwą stała się macochą — bylem się jej tylko z domu umknęła! Ach, biedna Heleno!

Szambelan (wchodząc do Heleny).

Jestem słucham. (do siebie nawiasem) Pełno szczygłów i dzwoniec się odzywa. (do Heleny) Ale cóż to znaczy, że jesteś sama? gdzież niewolnik twoich wdzięków?

Helena.

Ach, niewolnik moich wdzięków!

Szambelan.

Jakieś bardzo kwaśne: Ach!

Helena.

Nienajsłodsze, kochany ojcze.

Szambelan.

Nie kochasz go, to nie idź za niego i kwita. Ja ojciec, ja ci to powiadam; rób co chcesz.

Helena.

Wszakże wczoraj inaczej mówiłeś.

Szambelan.

Inaczej?

Helena.
Kiedy matka wzbraniała i tych trzech dni mizernych zwłoki, o które błagałam.
Szambelan.

Prawda, moja żona życzy sobie, abyś poszła za Janusza.

Helena.

A więc?

Szambelan.

A więc?

Helena.

Cóż będzie?

Szambelan.

Czegoż ty chcesz?

Helena.

Rady, rady, kochany ojcze.

Szambelan.

Mojej rady? dobrze, bardzo dobrze; niech pierwiej słyszę, co ty myślisz.

Helena.

Ja myślę, że mam lat dwadzieścia.

Szambelan.

Za to ręczyć mogę.

Helena.

Że stosując się do poziomych ustaw społeczeństwa, czas iść za mąż.

Szambelan.

Zgadzam się z tobą zupełnie w tej mierze.

Helena.

Im starszą będę, tém mniej będę miała w czém wybierać. Tak gruby, ciężki rozsądek do mnie przemawia.

Szambelan.
Więc rada moja: idź za Janusza.
Helena.

Ale z drugiej strony, iść za mąż nie kochając, rzecz okropna.

Szambelan.

Zapewne, dobra uwaga.

Helena.

Janusza kochać nie mogę.

Szambelan.

Ani trochę?

Helena.

Ani trochę.

Szambelan.

Cóż masz przeciw niemu?

Helena.

Nic za nim.

Szambelan.

Przecie?

Helena.

Nie kocham go, więcej nic.

Szambelan.

Człowiek wesoły.

Helena.

Aż nadto.

Szambelan.

Nadto?

Helena.

Przynajmniej jego wesołość jest tak pozioma, tak plastyczna, że nie może wlać w duszę zdroju cichego zadowolnienia.

Szambelan.

Tego niekoniecznie rozumiem.

Helena.
Jest często płaskim trefnisiem.
Szambelan.

Płaskim? No, ale przez to może być dobrym mężem.

Helena.

Jak dla której.

Szambelan.

Ma piękny majątek.

Helena.

Tyle też wszystkiego.

Szambelan.

Rozum.

Helena.

Żadnego.

Szambelan.

On sam powiada.

Helena.

Żadnego, za to ręczę.

Szambelan.

Jednak zawsze uśmiejemy się, do rozpuku. Ale jak tylko ci się nie podoba, nie idź za niego. Niema co mówić; odpraw go, ja ci radzę.

Helena.

Ach, więc piekło domowe ciągle trwać będzie, bo matka nie tak łatwo odstąpi swojego zamiaru. Dziadunia, ciebie i mnie nieustannie dręczyć będzie.

Szambelan.

Wiesz co Helusiu, idź za Janusza, taka moja rada.

Helena.
Mnie się zdaje, że najlepiej będzie zwlekać ile możności. Nie uczynię mu żadnej nadziei, ale też i wzbraniać jej nie myślę. A tymczasem, kto wie — może nastąpi jaka zbawienna odmiana.
Szambelan.

Otóż tak będzie najlepiej. Będziemy zwlekać, a potém zobaczymy; taka moja rada.





SCENA VII.
Pan Jowialski, Pani Jowialska, Helena, Szambelan.
(Pan Jowialski siwy staruszek, ale rumiany i żwawy, równie jak i Pani Jowialska, która bardzo wyprostowana drepci chodząc. — Oboje ze staroświecka trochę ubrani, zwłaszcza Pani Jowialska)
Pan Jowialski (we drzwiach do żony).

Co się odwlecze, to nie uciecze.

P. Jowialska.

U Jegomości zawsze jeszcze figle w głowie.

P. Jowialski.

O, nie uciecze, ręczę Jejmości. I stary odmłodnieje, jak sobie podleje.

P. Jowialska.

Co też to Jegomość wygaduje! mój miły Boże, gdzie też to myśleć o tém.

P. Jowialski.

W starym piecu diabeł pali. Jak mówi przysłowie...

P. Jowialska (siadając).

Oj figle, figle! — (dobywa z torbeczki pończoszkę, wkłada okulary i zaczyna robotę. — Zawsze bardzo wyprostowana).

P. Jowialski.
(Szambelan i Helena całują w ręce Jowialskich)
Dzień dobry panie Janie; jak się masz Helusiu. — Co tam słychać?
Helena.

Nic, kochany Dziaduniu.

P. Jowialski.

Nic, to zbytku niema.

Szambelan.

Radziliśmy trochę.

P. Jowialski.

Gdy szukasz rady, strzeż się zdrady.

Helena.

Miedzy mną a ojcem tego lękać się nie można.

P. Jowialski.

Zapewne, zapewne, ale przezto przysłowie dobre. I o czémże była rada.

Szambelan.

O tém, czy ma iść za Janusza, czy nie iść.

P. Jowialski.

Na czémże stanęło ? bo: koniec dzieło chwali.

Szambelan.

Jeszcze na niczém, podobno, wszak prawda?

Helena.

Na niczém.

Szambelan.

Nie dość jeszcze zna, jak powiada — swojego czciciela.

P. Jowialski.

Zjesz beczkę soli, nim poznasz dowoli.

Helena.
Właśnie dla tego waham się jeszcze, i prosiłam o trzy dni do namyślenia się; a jeżeli Dziadunio Dobrodziej będzie łaskaw, to mi jeszcze na tydzień zezwoli.
P. Jowialski.

Ja nie mam nic przeciwko temu, ale nadto długo nie przewlekaj, moja panno, bo to: Czas płaci, czas traci.

Helena.

Wiem ja to dobrze.

P. Jowialski.

A jeżeli się oglądasz na to, że jaki może lepszy trafi się zalotnik — rzecz niepewna. Lepszy wróbel w garści, niż kanarek na powietrzu.

Helena.

Ja też zupełnie pana Janusza nie odprawiam — o zwłokę tylko proszę.

P. Jowialski.

Jak czasem przebieranie na złe wychodzi, nauczy mała bajeczka o Osiołku — znacie ją?

Wszyscy.

Znamy.

P. Jowialski.

Więc słuchajcie:

Osiołkowi w żłoby dano
W jeden owies, w drugi siano.
Uchem strzyże, głową kręci,
I to pachnie i to nęci;
Od któregoż teraz zacznie,
Aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda:
Chwyci siano, owsa szkoda,
Chwyci owies, żal mu siana.
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,

Że Oślina pośród jadła
Z głodu padła.

(Pani Jowialska zdjąwszy okulary, słuchała z wielką uwagą, jakto za każdą bajką — i śmieje się zawsze mocno, ale cicho)

P. Jowialska.

Bodaj Jegomości! Co też to zawsze uśmiać się trzeba! O dla Boga! (kładąc okulary) figle! figle! — (Pani Jowialskiej wykrzykniki i pochwały nic nie przerywają albo bardzo mało, toczącą się rozmowę)

Helena.

Jednak, kochany Dziaduniu Dobrodzieju, lepiej nie mieć męża, jak mieć niedobrego.

P. Jowialski.

To niedowiedzione — Lepszy rydz, niż nic.

Helena.

Nie chciałabym matki obrażać, a i o moję spokojność, o moje szczęście idzie mi także niemało.

P. Jowialski.

Między młotem a kowadłem.

Helena.

Może też i matka....

P. Jowialski (sens kończąc).

Nie będzie tak uparta. — O, tak! Im kot starszy, tém ogon twardszy.

Helena (całując go w rękę).

Mogę zatém mieć nadzieję, że Dziadunio Dobrodziej będziesz mnie bronił przeciw niecierpliwej natarczywości pana Janusza.





SCENA VIII.
Pan Jowialski, Pani Jowialska, Szambelan, Helena, Szambelanowa.
Szambelanowa (zatrzymawszy się we drzwiach).

O, tak najlepiej, słuchaj tylko Jegomość panny Heleny, a dobrze wyjdziemy. — Rozsądne szczęście w domowém zaciszu przy szlachetnym, gospodarnym mężu, za mało dla Jejmość Panny, która pod nieba lata, kiedy po ziemi chodzić trzeba. — Bronić przeciwko panu Januszowi? Vous figurez vous. Dziękować, dziękować Bogu powinnaś, że on chce ciebie zaślubić. Bo cóż mu zarzucić? młody, przystojny, ma wieś o trzech folwarkach....

P. Jowialski (który, kilka razy starał się przyjść do słowa).

Ależ Pani Synowo, tylko słuchaj. Mądrej głowie dość na słowie....

Szambelanowa (do męża).

I ty, ty zamiast córce prawdę powiedzieć, zamiast rzecz wystawić jak jest w istocie, potakujesz tylko wszystkiemu. C’est mal.

Szambelan.

Moja Basiu, wszak Jegomość był świadkiem...

Szambelanowa.

O, ja wiem co się święci, wiem bardzo dobrze....

P. Jowialski.
Czy nie mogę....
Szambelanowa.

Bylem powiedziała biało, cały dom krzyczy jak wrony: (udając) czarno! czarno!

P. Jowialski (biorąc za rękę syna i synową).

Za pozwoleniem, jedno słówko, parę wierszyków:

Kłódkę mąż żonie przywiózł na wiązanie,
Kłódka! co za myśl! na cóż to, kochanie?
Użyj jej jak chcesz, w jakimbądź sposobie,
Byleś użyła, ja zawsze zarobię.

P. Jowialska.

Dla Boga najsłodszego! co też ten Jegomość nie wygaduje!

Szambelanowa.

Dobrze, pięknie, rozumiem — kłódkę dla mnie — c’est bien. — (do męża) I ty cierpisz aby mnie znieważano do tego stopnia? — Ale daremna praca, ust mi nie zamkniecie i na dziesięć kłódek. — (do męża) Waćpan jesteś pantofel. (do Jowialskieqo) A Jegomości o nic w świecie nie idzie, tylko o sposobność umieszczenia swoich przysłowiów, które mi już kołkiem w gardle....

P. Jowialski.

Kością w gardle, mówi Knapiusz, nie kołkiem.

Helena.

Ja tylko proszę matki, aby tak lekce nie ważyła szczęścia mojego. Pan Janusz młody — prawda — ależ młodość nie jest rękojmią szczęścia dla żony.

P. Jowialski.

Stary ale jary, lepszy czasem od młokosa.

Helena.

Przystojny? to do gustu.

P. Jowialski.
De gustibus non disputandum.
Helena.

Ma majątek — nie przeczę. Ale ja nie dbam o złoto; czystą tylko miłość, niezawisłą od podłej rachuby szacować mogę.

P. Jowialski.

Miłość bez pieniędzy, wrota do nędzy.

Szambelanowa.

Otóż to Jegomość dobrze powiedział. — Trés bien.

P. Jowialski.

Jeśli moje zdanie, dobrze mówisz Janie.

Helena.

Nareszcie ja się nie sprzeciwiam — ale dla czego tak spieszyć.

P. Jowialski.

Co nagle, to po diable.

Szambelanowa.

Nagle moja panno? Wieleż jeszcze miesięcy, wiele lat jeszcze wzdychać ma u nóg srogiej wiejskiej Dulcynei człowiek rozumny, który bywał w świecie...

P. Jowialski.

Bywał Janek u dworu, wie jak w piecu palą.

Helena.

Ależ, kochana Matko, to jest krok stanowczy; łatwo słowo wymówić, ale co potém?

P. Jowialski.

Dobrze mówisz Helusiu. — Słówko wyleci wróblem, a wróci się wołem. Jak uczy, przysłowie.

Szambelanowa.
Przy największej cierpliwości trudno wytrzymać i na szaleństwie trzeba będzie skończyć. (do męża) Odezwijże się Waćpan przecie — czego stoisz?
P. Jowialski.

Jak na niemieckiem kazaniu, jak mówi...

Szambelanowa.

A dajże też mi Jegomość święty pokój z temi przysłowiami bez końca.

P. Jowialski (uradowany).

Prawda, że ich umiem bez końca.

Szambelanowa.

Prawdziwie, trzeba wierzyć, że Pan Bóg spuścił jakiś szał na całą familią Jowialskich.

P. Jowialska.

Oho! Pani Synowo.

Szambelanowa.

I ojciec i matka i syn i wnuczka za grosz rozsądku. — Bo lubię prawdę powiedzieć powoli, grzecznie i wyraźnie: za grosz, za grosz rozsądku.

P. Jowialski.

Powiem ci bajeczkę...

Szambelanowa (odsuwając rękę).

A ja powiem przysłowie. — Nie siej... wiecie co? — sami schodzą.

(odchodzi)





SCENA IX.
Pan Jowialski, Pani Jowialska, Helena, Szambelan.
P. Jowialski (wołając za Szambelanową).

Pewnie że wiem Adagium Knapiusza: Nie siej głupich, sami schodzą.

P. Jowialska (zdejmując okulary).

O, o, co toż to gada! — wszyscyśmy niby głupi — proszę Jegomości! co to za niedobra niewiasta! Wszyscy! hm! — Ja, jak ja. — Nasz pan syn — no, niema co mówić; ale Helusia i Jegomość! i Jegomość! Co to za niewstrzemięźliwy język!

P. Jowialski.

A zawsze: Powoli, a dowoli. Zupełnie takiego miałem szłapaka — często brał na kieł i jeźdzca unosił, ale zawsze stępią, zawsze stępią, noga za nogą.

Szambelan.

Basia jest niegrzeczna.

P. Jowialski.

Gniewa się baba na targ, a targ o tém nie wie.

Szambelan.

Ja wiem trochę.

P. Jowialski.

Dzięcioł w drzewo kuje a nos sobie psuje.

Szambelan (z westchnieniem).

Kuje! kuje!

P. Jowialski.

Wszystkie rozumy pojadła. — Głupi ten, kto nie tak rzeczy widzi jak ona. Szkoda że nie będzie słyszała bajeczki o Sowie, którę wam powiem; ale ja jej dziś jeszcze powtórzę. — Pewnie nie znacie tej bajeczki?

Helena i Szambelan.

Znamy.

P. Jowialski.

Słuchajcie więc:

Głupie wszystkie ptaki!
Rzekła sowa.
Na te słowa
Jaki taki
Dalej w krzaki:

Miłość własną ma i ptak.
Ale śmielszy stary szpak
Gwiźnie, skoczy
Jej przed oczy,
I zapyta Jejmość pani,
Z jakich przyczyn wszystkich gani? —
— Boście ślepi. — Bośmy ślepi?
A któż widzi lepiéj?
— Ja bez słońca pomocy
Widzę w nocy.
Na to odrzekł stary szpak:
— Widzieć zawsze wszystkim wspak,
To nie chluba,
Sowo luba.
Możeś mądra — niech tak będzie,
Lecz twą mądrość kryje cień,
A tymczasem słychać wszędzie:
Każda sowa głupia w dzień.

P. Jowialska.

O, dla Boga! Co też Jegomość dalej nie wymyśli. (kładąc okulary) figle! figle!

Szambelan.

Ja nic u niej nie znaczę — wszystkiém rządzi.

P. Jowialski.

Gdzie ogon rządzi, tam głowa błądzi.

Szambelan.

Powiada, że ja i miotła, obojeśmy sprzęty domowe.

P. Jowialski.
Biada temu domowi, gdzie krowa dobodzie wołowi, — dawne uczy przysłowie.
Helena.

Zatém, kochany Dziaduniu, mam twoję obietnicę, że mnie naglić nie będą?

P. Jowialski.

Krótko a węzłowato: nie chcesz Janusza?

Helena.

Tego nie wyrzekłam.

P. Jowialski.

Ale moja Helusiu, przysłowie mówi: Prędka odmowa, datku połowa.

Szambelan.

Prawda, i ja tak mówię.

Helena.

Jestże to w mojej mocy? zawisłamże tylko od siebie?

Szambelan.

Dobrze mówisz Helusiu, od ciebie nie od siebie, jak mówi przysłowie.

P. Jowialski.

Jakie przysłowie? gdzieś je czytał?

Szambelan.

Tak jakoś od śliny.

P. Jowialski.

Co Waćpan bałamucisz — mówi się: Plecie co mu ślina na język przyniesie; ale nie: jakoś od śliny. I co Waćpanu myśleć o przysłowiach! Ho, ho! także: kuchta do patelni. (do Heleny) A ty ani tak, ani siak. Oj dziewczęta, dziewczęta! wszystkieście szpakami karmione. Chcę, nie chcę — a ty kochanku stój na smyczy: trafi się jaki smuklejszy modniś, z loczkiem na czole, z zakręconym wąsikiem, z szlufowanym pazurkiem — a do budy, ty ze smyczy! — Ale jak się nic lepszego nie nadarzy, chodź i Waszeć do ołtarza — Dobry chleb, kiedy niema kołacza.

P. Jowialska.

Figle! figle!

P. Jowialski.

Róbcie sobie nareszcie jak chcecie. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Ale Janusz wesoły, ja lubię Janusza; z nim bawię się i śmieję, a śmiać się bardzo zdrowo. — Jednak niema co mówić. Każdy ma swoje wady, przymioty, widzimisię — słowem: Każdy Dudek ma swój czubek.





SCENA X.
Pan Jowialski, Pani Jowialska, Helena, Szambelan, Janusz za nim Lokaj.
Wszyscy (do wchodzącego Janusza w kaftanie tureckim).

A to co?

Janusz.

Czy pani Szambelanowa nic nie mówiła?

Szambelan.

Aj, gdzież tam nie mówiła!

P. Jowialski.

Ona i przez sen gada.

Szambelan (śmiejąc się).

Już widzę, że z czegoś śmiać się trzeba.

P. Jowialski.
Cóż znaczy to przebranie? Nasze stroje teatralne — czy grać będziecie dziś komedyą? Bezemnie?
Janusz.

I owszem, wszyscy razem grać będziemy i śmiać się do upadłego.

Szambelan (śmiejąc się głośno).

Wszakże mówiłem!

Janusz.

Sporządziłem naprędce arcy ucieszną komedyjkę.

Szambelan.

Mowże, jestem niecierpliwy.

P. Jowialski.

Ile kto ma cierpliwości, tyle ma mądrości, mówi przysłowie.

Janusz.

Wracałem z przechadzki przez ogród z panią Szambelanową, wtém patrzę, pod drzewem śpi jakiś chłopek czy wędrownik; zaraz mi na myśl przyszło sztuczkę mu jaką wypłatać.

Helena.

Najlepsza byłaby, mojem zdaniem, obudzić i dać wsparcie: może głodny, spragniony, we śnie nieborak szukał wypocznienia na dalsze trudy.

Janusz.

Wcale niespragniony, bo opodal w krzaku próżna leżała butelka.

P. Jowialski.

Corpus delicti.

Szambelan.

Hic, haec, hoc.

P. Jowialski.

A to co?

Szambelan.
Po łacinie. (Jowialski wzrusza ramionami)
Janusz.

I właśnie ta butelka naprowadziła mnie na myśl arcy szczęśliwą: kazać go tu przenieść i przebrać po turecku — co się najlepiej udało — śpi jak zabity.

Szambelan.

Wybornie! cóż dalej?

Janusz.

Przebierzemy się także wszyscy i wmówimy w niego, że jest Sułtanem albo Baszą w jakim nieznanym kraju. — Teraz proszę sobie wystawić jego zadziwienie przy obudzeniu.

P. Jowialski.

Dobry żart, tynfa wart.

Szambelan.

Czémże ja będę?

Janusz.

Przebierzemy się pierwej, potem urzędy porozdajemy. — Damy zechcą przychylić się do tej arcy dowcipnej zabawy.

P. Jowialski.

A niema gadania. — Wszystkie. (do Lokaja) Dajże kaftan. (ubiera się)

P. Jowialska.

Co też Jegomość nie wyrabia! Boże mój najsłodszy!

P. Jowialski.

No, pani Jowialska, dalej w szarawary.

P. Jowialska.

Fe, fe panie Jowialski! zaczynasz trzpiotować. — Nieprzystojności wspominasz.

P. Jowialski.
Ale Jejmość musisz być Turczynką.
P. Jowialska (żegnając się).

O dla Boga!

P. Jowialski.

Musisz się zbisurmanić, nic nie pomoże.

P. Jowialska.

Panie Jowialski, zaniechajże te psoty.

P. Jowialski (prosząc).

Moja Małgosiu.

P. Jowialska.

Mój Józieczku, nie nacieraj.

P. Jowialski.

Żwawo do niej, choć się broni. Jejmość zapomniała moje przysłowie?

P. Jowialska.

Oj figlarzu! figlarzu!

P. Jowialski.

Będziesz Sułtanką?

P. Jowialska.

Bron Boże.

P. Jowialski.

Tylko na dzisiaj.

P. Jowialska.

Ani na godzinę.

P. Jowialski (całując ją).

Małgosiu, jak mnie kochasz.

P. Jowialska.

Józieczku, Józieczku, nadużywasz mojego afektu. Chodź Helusiu, przebierzemy się.

Janusz (do Heleny).

I Pani raczysz....

Helena.
Widzę, widzę, że muszę.
Szambelan.

Dobrze, bardzo dobrze Helusiu, trzeba zawsze tak jak wszyscy.

P. Jowialski.

Wleziesz między wrony, krakaj jak i ony; ale pani Janowa?

Janusz.

Przyrzekła dzielić naszą zabawę.

P. Jowialski.

Pani Jowialska, pani Janowa, i Helusia wszystkie wdzięczyć się będą do niego.

P. Jowialska.

Co też Jegomość dalej nie wymyśli, ja stara.

P. Jowialski.

O, Turek o to nie pyta!

Helena.

Nie wiedzieć co to za człowiek.

Janusz.

Wszyscy przecie razem będziemy.

P. Jowialski.

Kiedy pan Janusz sam chce i prosi....

Janusz.

Sam chcę i proszę, bo to powiększy śmieszność mojego wynalazku.

P. Jowialski.

Nie masz się co namyślać, rób jak twój wielbiciel żąda.

Szambelan.
Chodźmy go obudzić.
Janusz.

Hola! Niech panie przebiorą się pierwej, a potém tu go przeniosą i tu w milczeniu wszyscy czekać będziemy, aż się sam obudzi.

Szambelan.

Aż się sułtanem obudzi.

Janusz.

Chodźmy, chodźmy.

Helena.

Ach, chodźmy!

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.
AKT II.


SCENA I.

Pan Jowialski, Janusz, Szambelan,
(po prawej stronie w rzędzie).
Pani Jowialska, Szambelanowa,
(po lewej siedzą)
Helena,
(za nimi przy stoliku, z książką w ręku)
Ludmir.

(w środku w głębi śpi, nawznak leżąc na kanapie. Wszyscy w kaftanach tureckich. Czas jakiś milczenie — na migi rozmawiają i poprawiają swoje ubiory)
Ludmir (ziewa głośno i przeciągając się).
Tom się wyspał, jaż mi w nosie wierci — oczów otworzyć nie mogę — musi już być het z południa. (ziewa) Austerya jak się patrzy nie ma co mówić, dobrze em sy dzień przepędziuł. — Wypiułem coś grubo; ba, nie bardzo na trzech. — Dwie kwarty wódki (zadziwienie wszystkich wzrastające) garniec miodu, dwa garnce piwa, i więcej nic... ba, prawda, kwartę krupniczku. (ziewa)
P. Jowialski (na stronie).

Niechże go Bóg ma w swojej opiece!

Ludmir.

Grześku! Jaśku! a co? Wy śpicie jeszcze basałyki! (tu spogląda na bok, a postrzegłszy siedzących siada. Wszyscy wstają i kłaniają się nisko, Ludmir przeciera oczy wstając i patrząc wkoło i na siebie) Ja bo taki nie śpię patrzam się oczami. (zdejmując turban) Moi Państwo Wielmożni... Czy ja... czy wy państwo?.. bo... niech mnie siarczyste pioruny... ja bo nic nie wiem co to jest. (śmiech ciągły ale tajony, mężczyzn czasem i kobiet w ciągu sceny)

Mężczyzni (kłaniając się)

Najjaśniejszy Panie!

Ludmir.

A Państwo sy drwicie ze mnie.

Janusz.

Jesteśmy twoi najuniżeńsi słudzy i podnóżki.

Szambelan.

Najniższe podnóżki, dobrze mówi pan...

P. Jowialski.

Pst!.. Cóż raczysz rozkazać Najjaśniejszy Panie?

Ludmir.

Ta bójcie się Boga, ja nie pan.

Janusz.

Zapewne sen jakiś trapiący odurzył Waszę Sułtańską Mość.

Ludmir.
Przepraszam Pana, ja nie miałem żadnego trapiącego snu, mnie się śniło tylko — z respektem mówiąc, dużo osłów — całe stado — a jeden z figlów na mnie wyskoczył, a ja go kijem sparzyłem — a więcej nic. (śmieje się).
P. Jowialski.

Sen mara, Bóg wiara, Najjaśniejszy Panie.

Ludmir.

Ale bo nie jestem żadny pan, proszę ta suplikuję Jegomościów i Jejmościanek. A ja jestem Ignac Kurek, szwiec. A byłem sy we Lwowie w terminie, u majstra... ba, nie u majstra bo pomarł, tylko taki terminowałem u majstrowy na Horoszczyznie, pod numerem sto jeden i trzy, kole szynku pana Mikołaja. (do starej Jowialskiej) Jejmościunia znają?

P. Jowialska (przestraszona).

Co? co? (przechodząc do męża) Panie Jowialski...

P. Jowialski.

Cichoże!

Janusz.

Wszystko to sen Najjaśniejszy Panie. —

Ludmir.

A teraz szedłem na wędrówkę, w dalekie drogie, na Węgry. — A mój pas w tłómoczek em sy schował, jak się patrzy — i jak sy teraz przypominam byłem gdzieś, hej w ogrodzie, w gienstwinie położyłem mój tłómoczek. (do Szambelanowej) Jejmościunia nie widzieli?

Szambelanowa.

Nie widziałam — Rien du tout.

P. Jowialski.

Najjaśniejszy Panie, pozwól abym powiedział bajkę.

Ludmir.

Powiedźcie mi lepiej prawdę jak bajkę, mój stary Jegomościuniu, bo ja nie wiem co się ze mną dzieje. A mnie się wszystko widzi, że ja zwaryował, i że (oglądając się) jestem u Pijarów na górze, w szpitalu

waryatów.
Szambelan.

Tam do kata!

Janusz.

Jesteś, Panie, między swemi.

Ludmir.

A to ja waryat?

P. Jowialski (na stronie).

Niedźwiedź acz głaśnie, to w krzyżach trzaśnie.

Ludmir.

A, moi państwo, powiedzcieże mi, gdzie jestem.

Janusz.

Kiedy taka wola Najjaśniejszego Sułtana żarty sobie stroić z wiernych swoich sług i poddanych, i pytać się o to, co mu aż nadto dobrze jest wiadomo, więc odpowiadać muszę. Jesteś panie w swojem królestwie.

Ludmir.

W mojém? a są w niém ludzie?

Szambelan (urażony).

Jegomość i ja, przecie nie jakowe zwierzęta.

P. Jowialski.

Ciszej, ciszej.

Ludmir.

A jak się zowie to królestwo?

Janusz.

Tambambuktuhan.

Ludmir.

Tambamban... to żaden uczciwy człowiek tego nie wymówi. — A mnie się widzi, że Państwo drwicie sy ze mnie nieboraka.

Helena (na stronie).
Biedny.
Ludmir.

A ja Panom nie zawadził w drodze.

Janusz.

Któżby się na to odważył — drwić!

Szambelan.

Z takiego człowieka!

P. Jowialski.

Nie pchaj rzeki, sama płynie; jak mówi przysłowie.

Helena (do Szambelanowej).

Dopókiż tego będzie?

Szambelanowa.

Dopóki się starszym podoba. — Vouz comprenez.

Ludmir.

A więc nie jestem Ignac Kurek?

Janusz.

Jesteś Mirza Ali Mustafa.

Ludmir.

Mustafa i Pan?

Mężczyzni (kłaniając się).

Pan, Pan Najjaśniejszy, Największy Sułtan.

Ludmir.

I mogę rozkazywać?

Janusz.

Możesz, Mirzo Ali Mustafo.

Ludmir.

I wszyćko co chcę?

Janusz.

Wszystko.

Szambelan.
Wszystko, wszystko.
P. Jowialski.

Ale kto źle rozkazuje, niedługo panuje; uczy przysłowie.

Ludmir.

A wy słuchać będziecie?

Janusz.

Jako najniżsi słudzy i podnóżki.

Ludmir (kładąc turban).

Ha, niechże i tak będzie.

Janusz (do Szambelana).

Dopièro będzie zabawa.

Szambelan.

I tak ledwo żyję z radości.

Ludmir (stawia krzesło na środku i siadając).

Jestem pan, Sułtan, słuchajcie co każę. — Jeść, pić, i pieniędzy —

P. Jowialski (na stronie).

Jakby się panem urodził!

Janusz.

Jeszcze nie czas obiadu, Najjaśniejszy Panie.

Ludmir.

Co to, nie czas? Ja, pan, mówię że czas — któż z poddanych powie: nie?

Janusz.

Zastanów się...

Ludmir.

Ani słowa, bo oberwiesz. — Jeść prędko i wina kwartę na ryńskiego — kiedym pan, tom pan.

P. Jowialski (kontent).

Wypełnij rozkazy Najjaśniejszego Pana.

(Janusz wychodzi)

Ludmir.

Stolik tu przedemnie! No! nie słyszycie? Ty (do Szambelana) w peruce, z czerwonym baranim nosem! stolik tu postawić.

Szambelan (do Jowialskiego).

A to...

P. Jowialski.

Kiedyś grzyb, leź w kosz — służ panu.

Ludmir.

Prędzej. (Szambelan stawia stolik) W samej rzeczy, mnie się śnić musiało, że byłem szewczykiem... Że byłem ubogi. — Chcę o tém zapomnieć. — Słyszycie, chcę zapomnieć. — A kto kiedykolwiek mi przypomni, każę mu łeb uciąć. — Rozumiesz jeden z drugim? co było, nie jest, nie pisać w regestr.

P. Jowialski (na stronie, jakby się obudził).

Co, co! przysłowie — czy diabeł przemówił przez niego. (wnoszą śniadanie, Janusz wraca)

P. Jowialska (na stronie do męża).

Niechże się Jegomość niebardzo przysuwa, bo to jakiś zawadyak.

P. Jowialski.

Tém większa zabawa.

Szambelanowa.

Nie wiem czy to żarty na dobrém się skończą.

Janusz.

Ja za to ręczę. Jest trochę zuchwały, ale tem śmieszniejszy.

Szambelanowa.

Jak to wino wypije!

Janusz.
Kazałem dać z wodą.
Ludmir (skosztowawszy)

Co to to za wino? słyszysz, ty stary Chińczyku!

P. Jowialski (do p. Jowialskiej serio).

Chińczyku!

P. Jowialska.

Widzisz Jegomość, że to burda.

P. Jowialski.

To jest krajowe.

Ludmir.

Dajcieże niekrajowego. (do Szambelanowej) Słyszysz klucznico, weź to wino, a przynieś innego.

Szambelanowa.

C’est impertinence.

P. Jowialski.

Weź, weź.

Szambelanowa.

Na takie żarty dłużej wystawiać się nie myślę.

Ludmir.

A to co? Czy i tu kobiety mają swoje widzimisię?

(Szambelanowa odbiera butelkę i wkrótce inną przynosi)
P. Jowialski.

Muchy w nosie, jak mówi przysłowie — mają, mają Najjaśniejszy Panie.

Ludmir.

Zaraz temu poradzę.

Szambelanowa.

Cóż poradzisz szalony chłopcze? — Usuwam się od prostackiej zabawy, wylęgłej w głowie godnego aspiranta na członka familii Jowialskich. Żałuję tylko, że tego od razu nie uczyniłam! Très humble servante!

P. Jowialski.

Lepiej późno, niż nigdy.

Szambelanowa (ze drzwi).

Dla Jegomości już zawsze zapóźno. (odchodzi)





SCENA II.
Ciż sami, bez Szambelanowej.
Ludmir.

Cóż to wszystko znaczy? — Ale szynki więcej!

(szturchają się łokciami, nareszcie Szambelan idzie i przynosi)
P. Jowialski.

Pozwolisz sobie, Najjaśniejszy Panie, zrobić uwagę, czyli raczej powtórzyć przysłowie: Kto doje, dopije, ten w rozum nie tyje. —

Ludmir.

Bajka! Kto pije długo żyje. Ale przybliżno się, staruszku.

P. Jowialska.

Ostrożnie panie Jowialski.

P. Jowialski.

Nie psujcieże nam zabawy, kobiety.

Ludmir.

Cóż wy wszyscy jesteście?

P. Jowialski.

Twój dwór.

Ludmir.

Któż ty jesteś?

P. Jowialski.

Wielki Kanclerz koronny.

Ludmir.
Kanclerz? cóż to jest?
P. Jowialski.

Jest to Effendi od pieczęci i stróż praw krajowych.

Ludmir.

Czy prawami w piecu palisz, że się stróżem zowiesz?

P. Jowialski.

Nie, u nas to, Najjaśniejszy Panie... (na stronie) Wyborny szewczyk!

Ludmir.

A pieczęcią co pieczętujesz?

P. Jowialski.

Rozkazy twoje.

Ludmir.

Chcę abyś wszystkim głowy popieczętował.

P. Jowialski.

A to na co?

Ludmir.

Aby wszystkie głowy były pod jedną cechą, moją własną; bez cechy pańskiej ścinać się będą. (do Janusza) A ty? co małpę udajesz, jaką raz widziałem w budzie na Krakowskiém.

Janusz.

Grzeczność jest tu prawem.

Ludmir.

Dla ciebie, sługo; nie dla mnie pana. Czém ty jesteś!

Janusz (do Jowialskiego).

To jest bardzo niegrzecznie.

P. Jowialski.

Trzeba trochę znosić dla ogólnej zabawy. Kto chce wygrać gąsiora, musi ważyć kaczora. Zresztą pamiętaj, że to szewczyk Kurek.

Janusz.
Jestem Wielki Ochmistrz.
Ludmir.

Co to Och i Mistrz? — Dla czego? Och, czy dla tego, że ty Mistrzem?

P. Jowialski.

Jest to urząd, Najjaśniejszy Panie.

Ludmir.

Cóż on robi?

P. Jowialski.

Strzeże, aby wszystko u dworu działo się przyzwoicie.

Ludmir.

I ty to potrafisz?


Janusz.

Tak jest.

Ludmir.

To jesteś wielki człowiek! cóż jeszcze robisz?

Janusz.

Przedstawiam wszystkich, którzy chcą być u dworu.

Ludmir.

Jakto przedstawiasz?

Janusz.

Powiadam ci, Najjaśniejszy Panie, kto jest ten lub ów, i jak się zowie.

Ludmir.

I powiadasz: dobry czy zły, mądry czy głupi, łotr czy poczciwy?

Janusz.

Nie, tego nie powiadam.

Ludmir.

To jesteś bardzo mały człowiek. — Czémże jeszcze jesteś?

Janusz.
Jeszcze? (po krótkiém milczeniu) Jestem Effendi finansów.
Ludmir.

Finansów? Ha! to ty oderznąłeś mój tłómoczek. — Zdaleka odemnie, bo jeszcze mam parę srebrników w kieszeni. — Ale prawda, on się teraz ze mną dzielić będzie. — (do Szambelana) A ty co się śmiejesz, a nic nie gadasz, masz także dwa rzemiosła?

Szambelan.

Jestem wielki Kuchmistrz koronny i Effendi wojny.

Ludmir.

A! do kuchni i do wojny — do siekaninki więc, do siekaninki. — Wojny nie chcę.

P. Jowialski.

Bardzo pięknie, Najjaśniejszy Panie; bo przysłowie mówi: Gdy panowie za łby chodzą, poddanemu włosy trzeszczą.

Ludmir.

Doprawdy?

P. Jowialski.

Czego panowie nawarzą, tém się poddani poparzą.

Ludmir.

Ale kuchnię lubię — siadaj kucharzu. — A dobrze ty gotujesz?

Szambelan.

Ja nie gotuję, to jest tylko tytuł.

Ludmir.

Musisz gotować. — Ale słuchajcie, gdzież jest Rozumnik koronny?

P. Jowialski.

Tego urzędu niema.

Ludmir.
Któż za nas rozum mieć będzie?
P. Jowialski.

Ten, komu ty każesz.

Ludmir.

Lubię być chwalonym, jest więc Chwalca koronny?

P. Jowialski.

Ten urząd, jest samym przez się, przy każdym innym...

Ludmir.

Któż są te panie? i tamta co się znarowiła?

P. Jowialski.

Sułtanki.

P. Jowialska.

Przecie Jegomość nie zechcesz...

Ludmir.

Moje żony?

P. Jowialski.

Tak jest.

Ludmir.

Jaż trzy!

Janusz.

Trzy zawsze nierozłączone.

Ludmir.

Chcę tylko jednę.

Janusz.

To być nie może, takie prawo.

P. Jowialski.

Co kraj, to obyczaj.

Ludmir.

Trzy! bagatela! Mój majster miał jednę, a Boże zmiłuj się... (surowo, wstając) Kto wspomniał o majstrze?

P. Jowialski.

Żaden dworak tego nie uczyni.

Ludmir (siadając znowu).
Nalejże wina. (wypiwszy) A teraz idźcie sy het — zostanę z żoną; (wskazuje na Helenę) z tą.
Janusz (do Jowialskiego).

Na to pozwalać nie można.

P. Jowialski.

Ale dlaczego, dlaczego?

(Rozmawiają przy stronie, Jowialski zdaje się być przeciwnego zdania, kiedy Ludmir przy drugiej stronie mówi z Heleną)
Ludmir (na stronie do Heleny).

Chciej Pani zostać, nie lękaj się, znam granice żartu i winne uszanowanie. Słowa nie mówiliśmy z sobą, a dusze nasze już się rozumieją.

Helena.

Cóż to jest? Co za mowa?

Ludmir.

O chwilę rozmowy śmiem błagać. Niech błogosławię Nieba za sposobność poznania pięknéj Heleny.

Helena.

Tak jestem zdziwiona, że słów brakuje...

Ludmir.

Słowo, dźwięk próżny; tajniejszy język dusza posiada, i tym z tobą, Pani, dawno już mówiłem.

Helena.

Czego Pan żądasz?

Ludmir.

Nie trwoż się moją przybraną rolą i zostań. — (głośno) No! jeszcze tu? (rozskakują się).

Janusz.

Odejść nie możemy.

P. Jowialski.

Ale chodźcie.

Szambelan.
Zostaniemy, podobno.
Ludmir.

A do stu piorunów! Precz! precz mówię!

P. Jowialska.

Panie Jowialski, Panie Jowialski, strzeż się Jegomość!

P. Jowialski (ku swoim drzwiom).

Coś brzękła kosa, pewnie kamień. Panie Ochmistrzu.

Janusz.

Pozwól Waćpan Dobrodziej.

P. Jowialski.

Powiedziałem że nie.

Ludmir.

Precz, bo basy! (chwyta za krzesło)

P. Jowialski (przy swoich drzwiach).

Kto niema zbroje, mijaj boje.

Janusz (cofając się).

To szaleństwo! to nadto! to strach!

(Ludmir z krzesłem w ręku postępuje. — Janusz cofa się za Szambelana, a Szambelan za Janusza, i tak aż za drzwi Szambelan w cofaniu powtarza każde słowo Janusza — Jowialski śmieje się).
P. Jowialski.

Chodźmy i my teraz, a miejmy oko przy szparze. — Dawnom się tak nie śmiał. (odchodzi).





SCENA III.
Ludmir, Helena.
Ludmir.

Pojmuję bardzo zadziwienie Pani, ale łatwo koniec mu położę, gdy powiem, że udawałem tylko spiącego w ogrodzie, kiedy pan Janusz wpadł na myśl arcyszczęśliwą, biednego wędrownika uczynić celem igraszki i szyderstwa.

Helena.

Takie to są zawsze prawie jego pomysły, taka wesołość zawsze: zawsze ją ktoś opłacić musi. Nieszczęściem dziadunio, aby miał tylko rozrywkę, niebardzo jest przebierający w sposobach do tejże.

Ludmir.

Pani zapewne będziesz mojego zdania: iż w oczach duszy szukającej upragnionej estetycznej piękności, każde uderzenie w ogniwo łączące ekscentrycznego uczucia zarzewie z kołem toczącem się zmysłowo w obrębie materyalizmu, wyrywa nas z mgły lubej tęsknoty, owej jutrzenki boskości.

Helena.

W samej rzeczy. Ileż to razy chroniłam się, uciekałam sama ze siebie przed zimnemi zarysami marmurowych kolei, w których mnie towarzyskość ołowianym więziła łańcuchem.

Ludmir.

Zdaje mi się, iż to: Jest, które działa w materyalnej bryle pana Janusza, pokryte zostało w pierwotném wyrobieniu pojętliwości, jakoby niejakim pyłkiem poziomych oddźwięków dotkliwego świata.

Helena.

Jest tylko tlejącém kagańca zarzewiem, nieoczyszczonym promieniem ognia, źródła niezgłębionej wieczności. — Zdaje się, iż jedynie dla plastyki został postawiony ręką natury w prądzie czasu.

Ludmir.
Na mnie teraz kolej nurzać się w mętnem morzu podziwienia.
Helena.

Jakichże przyczyn kołowrót mógł wyrzucić kostkę takiego skutku.

Ludmir.

To odlanie cieniów duszy w giętkie brzmienie mowy, którém raczysz pieścić ucho moje, odkrywa mi Pani, w tobie istotę wyższych pojąć skarbem udarowaną. Jakże się dzieje, że pan Janusz, którego odrętwiałość umysłowa młyńskim kamieniem do ziemi przyciska, mógł wznieść oko żądania ku twej wysokości? — A jeszcze więcej, jak mógł otrzymać z ust twoich różany promyk nadziei?

Helena.

Nie z moich ust, niestety! Mam macochę — więcej mówić nie potrzebują — jestem sama — od kolebki bez matki, idę w świat bez światła i rady. Pierwszy zaś rzut oka przekonał Pana zapewne, jak zresztą jestem otoczona dobremi ludźmi; ale tylko dobremi, dobremi i dla złych.

Ludmir (z prawdziwą czułością).

Bez troskliwych nauk matki zaczęłaś drogę życia, biedna Heleno. — Któż ci za złe mieć może mylne wyobrażenie rzeczy....

Helena.

W czémże mylne?

Ludmir.

Gdyby mylne były. — Sierota więc — między krewnemi a całkiem obcemi.

Helena.

Niestety!

Ludmir.

I moje usta nigdy nie wyrzekły: ojcze ani matko. Także sierota, od niemowlęcia sam w życie postępuję. Heleno! wybacz tę poufałość, ale szczerze teraz, szczerze serce moje przemawia za tobą — Heleno, przyjmij mnie za brata — rady moje zdać się mogą — więcej świata widziałem, więcej go doznałem.

Helena.

Któż jesteś dziwny człowieku? z jakiejże ciemnej nocy przemawia do mnie głos mi znany tylko przeczuciem?

Ludmir (na stronie).

Żal mi jej. — Widać że matkę za wcześnie straciła. O panny, panny! wolicie nie czytać, niż złe czytać.

Helena (na stronie).

Tajemnica jakaś cięży mu na sercu, usta głazem przyciska.

Ludmir.

Kto jestem, pytasz się Pani. — Ach gdybym to sam mógł wiedzieć!

Helena.

Słowa kształtem proste, splątane stają się zagadką.

Ludmir.

Cóż nie jest zagadką na tym świecie?

Helena.

Jednak Pan nie w swoim właściwym stroju podrożowałeś.

Ludmir.

Nie w zwyczajnym, ale może w najwłaściwszym, bo to był ubiór biednego.

Helena.

I jestżeś nim?

Ludmir.
Nie, źle się wyraziłem; biednym nie jestem, tylko ubogim.
Helena.

Może potrzebny wsparcia? — (porywczo ku stołowi) nie śmiem..., nie wiele.... ale chciej. (daje mu pieniądze)

Ludmir.

Dobrą więc jesteś, Heleno. — Jakżeś piękna teraz! Ale pieniędzy nie potrzebuję — dziękuję ci, stokroć dziękuje, —

Helena (prosząc).

Sierota sierocie.

Ludmir.

Nie, nie, ale ta czynność twoja w mojej pamięci nigdy nie zgaśnie — nigdy. (całuje ją w rękę)





SCENA IV.
Helena, Ludmir, Janusz.
Janusz.

Panno Heleno, co to znaczy?

Ludmir.

Ja się pytam, co to znaczy panu Sułtanowi przerywać rozmowę z panią Sułtanową.

Helena.

Wielki Ochmistrzu, znasz wolę moich rodziców.

Janusz.

Czy tak bardzo się podobało?

Helena.
Proszę pamiętać, że wszystko czynię na rozkaz dziadunia, a na prośbę pana Janusza.
Janusz (przymuszając się).

Jestem Ochmistrzem; do mnie należy przestrzegać wszelkich uchybień przeciw przyzwoitości.

Ludmir.

Ja ci radzę, nakryj głowę i idź za drzwi.

Janusz.

Ja za drzwi?

Ludmir.

I okno otwarte.

Janusz (hamując złość).

Racz, Najjaśniejszy Panie, pozwolić jedno słowo do tej pani.

Ludmir.

Mów a prędko. (odchodzi w głąb sceny)

Janusz.

Parmo Heleno, co Pani robisz? czemu ztąd nie odejdziesz?

Helena.

Nie chce mnie puścić.

Janusz.

Ależ to nieprzyzwoicie.

Helena.

Sam Pan tego żądałeś.

Janusz.

Ale teraz już nie żądam i dawno już byłbym skończył ten żart za daleko posunięty, gdyby nie pan Jowialski, którego mój kłopot jeszcze więcej bawi, niż ten z głupia-frant.

Helena.

I który bardzoby źle przyjął zerwanie tej niewinnej zabawy bez jego wyraźnego rozkazu.

Janusz.
Niewinnej! ależ ona staje się wcale winną.
Helena.

Ja tego nie widzę.

Janusz.

Tém gorzej dla Pani.

Helena.

Raczej dla Pana.

Ludmir.

Prędko koniec będzie?

Janusz.

Panno Heleno, ja od siebie odchodzę — ja się stałem celem pośmiewiska.

Helena.

Cóż ja mogę poradzić?

Janusz.

Nie pozwalać tyle poufałości temu prostakowi.

Helena.

Wcale nie prostak.

Janusz.

Coraz lepiej; i ja jeszcze grać muszę komedyą.

Helena.

Jeżeli cenisz przyjaźń dziadunia.

Janusz.

Podoba się więc szewczyk Kurek?

Helena.

Panie Januszu.

Janusz.

Podoba się?

Helena.

I jakiém prawem to pytanie?

Janusz.

Prawem, prawem, że Waćpannę kocham, że chcę żenić się z nią, że z kimkolwiek tak długie rozmowy sam na sam, żadnym sposobem podobać mi się nie mogą.

Helena.

Wszak sam Pan chciałeś.

Janusz.

Chciałem, chciałem... Bodajbym był nigdy nie chciał.

Ludmir.

Wynoś się Och i Mistrzu!

Janusz.

Zaraz, zaraz.

Ludmir.

A do stu piorunów siarczystych! (dobywa pałasza)

Janusz (cofając się szybko).

Poczekaj hultaju!

Ludmir.

Precz!

Janusz (wracając z za drzwi).

Panno Heleno!

Ludmir.

Jeszcze! (Janusz wychodzi)





SCENA V.
Helena, Ludmir.
Helena.

Nie mogę prawdziwie utrzymać się teraz od śmiechu. Sam zaplątał się w swoje sidła. — Niech w nich siedzi, przynajmniej tém zemszczę się za tysiączne nieprzyjemności doznane z jego powodu, a które gorzko zatruwają jasne dnie wiosny mojego życia.

Ludmir.

I ja bardzobym żałował, gdyby pan Jowialski już położył koniec temu żartowi.

Helena.

O! tą trwogą serca kołatać nie można. — Dziadunio nie tak łatwo zmienia przedmioty swoich zabaw. Nie raz to już pierwszy, że ledwie nie na klęczkach wszyscy błagać musimy, aby jakibądź żart zaprzestał.

Ludmir.

Mogą więc wpuścić do duszy nadzieję, iż jeszcze dzień cały ze mną bawić się będą?

Helena.

Wychodzi to z wszelkiego obrębu niepewności.

Ludmir.

Nie widzę zatém potrzeby odkrycia, iż nie jestem szewczykiem, coby popsuło zabawę dziadunia dobrodzieja.

Helena.

I mnie się zdaje, że niema potrzeby. Przytém i my, odwetem wzbudziwszy wesołość, jej rosą odświeżymy duszy spiekotę — Ale mogęż spytać o nazwisko?

Ludmir.

Ludmir.

Helena (na stronie).

Wdzięczne imie!

Ludmir.
Co się tyczy zkąd jestem, kto jestem, długiego potrzebowałbym czasu na opowiedzenie dla mnie tylko ważnych zdarzeń. A wkrótce nadejdzie Janusz, którego brać na męki zazdrość zaczyna.
Helena.

Zazdrość? być może — tém lepiej.

Ludmir.

Nie moglibyśmy wejść do ogrodu, odpocząć trochę.

Helena.

Dlaczegoż nie — ogród przed oknami — temi drzwiami.

Ludmir (podając rękę).

Służę Pani!

Helena.

Zazdrość! mnie to bawi. (odchodzą w drzwi lewe od aktorów)




SCENA VI.
Janusz (sam; zagląda, potém wchodzi).

Niema — gdzież się podzieli? — rzecz dziwna!... (otwiera drzwi prawe) Niema... (patrzy przez okno) A! otóż są w ogrodzie. Rękę jej podaje... brat za brat... nie trzebaż tu oszaleć! (chodzi) Panna Helena niech mi wybaczy, ale kaducznie nieostrożna... za daleko posuwa chęć zabaw... jeżeli tylko zabaw. (przy oknie) I chodzą sobie — chodzą — a ja głupi tu stoję, głupi mimo mego rozumu. (chodzi) Wszakże sam Pan chciałeś — prawda, że chciałem, ale... (przy oknie) O! o! nachylają się ku sobie... śmieją się! (chodzi coraz prędzej) śmieją się... Jak Boga kocham śmieją się... i wszyscy spokojni... i wszyscy...




SCENA VII.
Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Ach Pani, Pani Dobrodziejko łaskawa zmiłuj się, radź, ratuj — co się tu dzieje, to nie do wytrzymania!

Szambelanowa.

Sam Pan tego chciałeś.

Janusz.

Wszyscy dali sobie słowo jedno mi powtarzać.

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż ś. p. Jenerał-Major Tuz byłto człowiek charakteru...

Janusz.

Cóż byłby zrobił, co Mościa Dobrodziejko, w takim przypadku?

Szambelanowa.

Nie byłby nic zrobił, bo będąc charakteru przezornego, dziesięć razy się cofnął, nim raz naprzód ruszył. Nie byłby rozpoczynał. — C’est cela.

Janusz.

Mościa Dobrodziejko, łaskawa Mościa Dobrodziejko, ja źle zrobiłem, bardzo źle, ja głupi jestem, dam na piśmie; ale już się stało i o to idzie, jak przerwać ten kłopot. Oto patrz pani: panna Helena, panna Helena, którą kocham, przechadza się po ogrodzie sam na sam z tym hultajem, jak gdyby nic... jak gdyby nic.

Szambelanowa.
Proszę, proszę, romansowa panna Helena, której wszystko było za poziome, znajduje przyjemność w rozmowie z tym nieokrzesanym parobkiem. — C’est extraordinaire!
Janusz.

Wziął panią Szambelanową za klucznicę.

Szambelanowa.

Idź Waćpan i zawołaj tu Helenę. — Nous verrons!

Janusz.

Tak, zawołaj, kiedy ma pałasz i już raz dobył go na mnie; ledwie że uciekłem, powoli.

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż ś. p. Jenerał-Major Tuz byłby powiedział: ne fait rien.

Janusz (przy oknie).

O! O! patrz Pani, w rękę pocałował.

Szambelanowa.

Nic nie znaczy, może ją o co prosi.

Janusz.

Diabła tam prosi! dziękuje, dziękuje, Mościa Dobrodziejko, ja ztąd widzę.

Szambelanowa.

Jednak Helena będzie żoną Pana, wcześniej, później trochę.

Janusz.

Jakto później? tego sobie nie życzę.





SCENA VIII.
Szambelanowa, Janusz, Szambelan.
Szambelan (nucąc podskakuje jak zawsze).

Cóż, Wielki Ochmistrzu, gdzie jest nasz Sułtan?

Szambelanowa.
Powiedz, czego się śmiejesz?
Szambelan.

O! przepraszam, nie postrzegłem cię, Basiu.

Szambelanowa.

Nie wiesz; prawda?

Szambelan.

Tak dalece...

Szambelanowa.

Śmiechu tu niema, wkradł się w dom jakiś człowiek.

Szambelan.

Wkradł? — Pan Janusz kazał go przynieść, to ty nie wiesz, że to on sprawił nam...

Szambelanowa.

Słuchać proszę. Człowiek ten, prostak w najwyższym stopniu, znalazł jednak sposób, nie mówię podobania się, ale zajęcia Heleny.

Szambelan.

Ale wszakże ona pełni tylko wolę Janusza.

Janusz.

Jest! znowu moję wolę pełni!

Szambelan.

Wszakże sam chciałeś!

Janusz.

Chciałem, chciałem do stu czartów! chciałem i głupio chciałem, ale teraz nie chcę.

Szambelan.

A więc dobrze, jak się podoba.

(chce odejść)
Janusz.

Przez Boga żywego, panie Szambelanie, jesteś przecie ojcem.

Szambelan.
Wszyscy tak mówią.
Janusz.

Użyjże swojej powagi.

Szambelan.

Dobrze, bardzo dobrze.

Janusz.

Zakaż córce, by sam na sam z tym człowiekiem nie rozmawiała.

Szambelan.

Oho! sam na sam.

Janusz (prowadząc do okna).

Przypatrz się — przypatrz!

Szambelan.

Ha!

Janusz.

Prawda?

Szambelan.

Dwa szczygły w samotrzasku. (Wybiega).





SCENA IX.
Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Szczygły! oszaleję, oszaleję... szczygły! żebym przynajmniej nie był mu pałasza przypasać kazał — szczygły! Pani Dobrodziejko — Pani łaskawa — zmiłuj się nademną, radź.

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż śp. Jenerał-Major Tuz nauczył mnie postępować zawsze roztropnie i gdyby nie był, niestety, zawcześnie utonął... słyszałeś Waćpan kiedy o tym okropnym przypadku?

Janusz. (patrząc w okno).

Słyszałem, słyszałem już dwa razy, trzy razy słyszałem...

Szambelanowa.

Ale pewnie nie ze wszystkiemi szczegółami. Roku 1807 nocowaliśmy w karczmie nad samym brzegiem Wisły, gdyż kry idące przewozu na żaden sposób nie dozwalały. — Wtém, koło północy — hałas — łoskot, szum nadzwyczajny budzi nas i trwoży. — Woda! woda! krzyczą... Zrywamy się... woda już w sieni — noc najciemniejsza. — Służąca porywa kołyskę z naszym synkiem. — Wybiega — krzyczy. — Pierwszy mój mąż ś. p. Jenerał-Major Tuz który komenderował francuzką brygadą, złożoną du douxiéme et quinzième de chasseurs cheval, biegnie, morbleu! zkąd krzyk. — Ja mdleję! — Przyszłam do siebie na bliskiém wzgórzu, dzień już był — karczmy ani znaku — zaparte kry...

Janusz.

Weszli do altany.





SCENA X.
Pan Jowialski, pani Jowialska, Janusz, Szambelan.
Janusz (do Jowialskiego).
Weszli do altany, Mości Dobrodzieju! Zmiłuj się, pozwól, niech się to wszystko już skończy — dłużéj wytrzymać nie mogę.
P. Jowialski.

Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.

Janusz (prosząc).

Panie Dobrodzieju (do pani Jowialskiéj) Pani Dobrodziejko. (do Szambelanowéj) Pani Szambelanowo.

P. Jowialski.

Ale wszakże sam chciałeś.

Janusz.

A! już zginę, umrę, skonam z tém wieczném: sam chciałeś.

P. Jowialski (śmiejąc się).
Jakiegoś piwka nawarzył, takie wypij. — I to wszystko, nie stosując jednak do osób przywodzi mi stosowną jednę bajeczkę na pamięć.
Janusz.

Jeżeli mnie jutro nie pochowają, wiecznie żyć będę.

P. Jowialski.

Słuchajże panie Januszu.

Janusz.

Słucham, słucham. (na stronie) Ach, gdyby kto mnie w ten moment z armaty wypalił, w rękę bym go pocałował.

P. Jowialski.

Powtarzam jeszcze, że nie stosuję do osób — zaczynam:

Rada małpa, że się śmieli,
Kiedy mogła udać człeka,
Widząc panią raz w kąpieli,
Wlazła pod stół — cicho czeka.
Pani wyszła, drzwi zamknęła,
Małpa figlarz nuż do dzieła!

Wziąwszy pański czepek ranny,
Prześcieradło
I zwierciadło,
Szust do wanny! —
Daléj kurki kręcić żwawo
W lewo, w prawo,
Z dołu, z góry,
Aż się ukrop puścił z rury,
Ciepło — miło — niebo — raj!
Małpa myśli: w to mi graj;
Hajże kozły, nurki, zwroty,
Figle, psoty,
Aż się wody pod nią mącą.
Ale ciepła coś za wiele....
Trochę nadto... Ba, gorąco!..
Fraszka! Małpa nie ciele,
Sobie poradzi:
Zkąd ukrop ciécze,
Tam palec wsadzi.
Aj gwałtu! piecze!
Niema co czekać:
Małpa w nogi —
Ukrop za nią — tuż, tuż w tropy,
Aż pod progi.
Tu nie żarty, parzy stopy...
Daléj w okno... brzęk! — uciekła.
Że tylko palce popiekła,
Nader szczęśliwa. —
Takto zwykle małpom bywa.

P. Jowialska.
O dla Boga! Co też to w głowie!
Janusz.

Do kogóż to ma być zastosowane?

P. Jowialski.

Uderz w stół, nożyce się odezwą.

Janusz.

Widzę, że do mnie zmierza.

P. Jowialski.

Na złodzieju czapka gore.

Janusz.

Takażto wdzięczność za moje usiłowania, aby zabawić Waćpana Dobrodzieja?

P. Jowialski.

Nie gniewaj się, nie gniewaj; wiesz, że lubię pożartować; a potém: Co bardziej dokuczy, to rychlej nauczy.

Szambelanowa.

Aż nadto lubisz Jegomość żartować, powiem szczerze, bo lubię prawdę powiedzieć powoli, grzecznie i wyraźnie. Żartowi poświęcasz przyzwoitość, a może i co więcéj, cierpiąc, aby Helena w takiem znajdowała się towarzystwie. — C’est mal.

P. Jowialski (na stronie).

Woda jest, będziemy pytlować.

Janusz.

To jest prostak bez najmniejszej grzeczności.

Jowialski.

Zkądże chcecie aby ją miał? To tylko u Francuzów trafiają się przykłady nadzwyczajnéj grzeczności, jak to nas uwiadamia następująca dykteryjka.

Janusz.
Ach!
P. Jowialski.

Przebacz Waćpan niezgrabność, mówił kat łotrowi,
Pierwszy raz dzisiaj wieszam, jestem nowym katem.
— Proszę się nie żenować, łotr grzecznie odpowie,
Pierwszy raz mnie wieszają, nie poznam się na tém.

P. Jowialska.

Bodajże Jegomości! figle, figle!

Janusz.

Waćpan Dobrodziej może nie wiesz, że już od godziny ów pan Kurek z panną Heleną sam na sam rozmawia.

P. Jowialski.

Pewnie ją to bawi, albo raczej stosuje się do twojego żądania. Wszakże sam chciałeś.

Janusz.

Znowu! panie Jowialski: łaskawy panie! królu! nie powtarzaj tych słów: sam chciałeś, bo zmysły utracę.

P. Jowialski.

Zatém będę mówił! sam nie chciałeś, aby Helusia odsunęła się od tego żartu. Tak, dobrze?

Janusz.

Niema ratunku, muszę cierpieć. Ale proszę się zastanowić, że tu coraz gorzej...

P. Jowialski.

Im dalej w las, tém więcej drew.

Janusz.

Porwał się na mnie do pałasza.

P. Jowialski.

Doprawdy?

P. Jowialska.
Nie chodźże tam, panie Jowialski.
P. Jowialski.

Któż dał pałasz?

Janusz.

Ja kazałem.

P. Jowialski.

A więc sam chcia... nie, nie, sam nie chciałeś aby nie miał pałasza. Ale co to za dziecinna trwoga! Co w moim domu, śród tylu ludzi może zrobić biedny szewczyk? Rozumie on dobrze teraz co się z nim dzieje, ale zawsze mnie bawi. (na stronie) A więcej Janusz. — (głośno) Helusia zaś nie dziecko, wie co robi.

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż ś p. Jenerał-Major Tuz zwykł był mawiać: dowód dobrego wychowania, umiarkowanie w żartach. — Vous comprenez?

P. Jowialski.

Z żartem jak ze solą, nie przesadź bo bolą. Zatém obiecuję wam, że tylko do obiadu trwać będzie. Ale zato wy przyrzeknijcie, zwłaszcza Janusz, że swój plan własny...

Janusz.

Ach mój!...

P. Jowialski.

Troskliwie utrzymywać będzie. Przyrzekasz? inaczej aż do jutra.

Janusz (patrząc na zegarek).

Pół do pierwszej — godzina jeszcze — niech i tak będzie. (na stronie) Ale potém każę przeciągnąć hultaja za jego niewidzianą bezczelność.

P. Jowialski.

No, wypogódź czoło i pomagaj do zabawy, bo ja bawić się lubię — każde zaś uchybienie z twojej strony pociągnie za sobą jedną godzinę przedłużenia tej komedyi.





SCENA XI.
P. Jowialski, p. Jowialska, Szambelanowa, Janusz, Szambelan.
Janusz.

Gdzież są?

Szambelan.

Zamknąłem w moim pokoju.

Janusz.

Razem, razem?

Szambelan.

Razem.

Janusz.

Razem, panie Szambelanie! panie Jowialski, pani Szambelanowo, pani Jowialska, razem ich zamknął.

P. Jowialski.

To zanadto panie Janie. Zbytek kazi pożytek; jak mówi przysłowie.

P. Jowialska.

Panie Janie! panie Janie.

Szambelan.

Cóż złego Mamuniu?

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż ś. p. Jenerał-Major Tuz, r. 1807...

Janusz.
Może i tego chciałem — proszę państwa, proszę najpokorniej — czy i tego chciałem? Biegnę.
Szambelan.

Hola! po co?

Janusz.

Otworzyć.

Szambelan.

Może wypuścić.

Janusz.

Puść mnie Pan.

Szambelan.

Co Panu do moich szczygłów?

Janusz.

Tu nie o szczygłach mowa.

Szambelan.

O czémże?

P. Jowialski.

Jeden do Sasa, drugi do lasa. Hola, stójcie! Wielki Kuchmistrz koronny mówi o ptaszkach, które pewnie złowił, a wielki Ochmistrz pyta się o swojego pana, Sułtana Mirzę...





SCENA XII.
Pan Jowialski, pani Jowialska, Janusz, Szambelan, Ludmir.
(Helena i Szambelanowa po kilku słowach w głębi, wychodzą razem)
Ludmir.

Bardzom kontentny, że tu wszyscy jesteście. Kucharzu wielki — pan jeść chce — obiad gotów?

Szambelan.
Jeszcze nie, Najjaśniejszy Panie.
Ludmir.

Cóżeś robił dotychczas? każę cię połaskotać rzemieniem. (do Jowialskiego) Stróżu pieczętarzu, ckni mi się.

P. Jowialski.

Cóż rozkażesz?

Ludmir.

Baw mnie. (wyciąga się na dwóch krzesłach) Och i Mistrzu! fajki!

Szambelan.

Najjaśniejszy Pan woła.

Ludmir (do Janusza).

Zapominasz się w usłudze — każę cię w śniegach zakopać, fajki przynieś!

Janusz.

Przeklęty...

P. Jowialski (grożąc).

Godzina!

Janusz.

Zaraz przyniosę. (na stronie) Hultaj!

Ludmir.

A zatém, Pieczętarzu, gadaj mi co uciesznego, ja sy będę drzémał.

P. Jowialski.

Dobrze, Najjaśniejszy Panie. (na stronie) Ucieszne stworzenie! (do syna) Panie Janie, słuchaj:

Najczęściej sprzeczka z niczego się wznieci,
Jak to między małżeństwem raz poszło o dzieci.
Mąż utrzymywał że lubo nadobne,
Jednak do niego całkiem niepodobne;
Żona zaś powtarzała: podobne z urody
Do swego ojca, jak dwie krople wody.
O cóż im chodzi? wszystkich sprzeczką zadziwili,
Bo żona prawdę mówi, a mąż się nie myli.

P. Jowialska.

O mój Boże! co też ten Jegomość nie wygaduje! figle! figle!

Ludmir (do podającego fajkę Janusza, z odwróconą twarzą)

Hubka jest?

Janusz (przez zęby).

Jest.

Ludmir

Podmuchaj!

Janusz (na stronie).

Ach, dmuchnąłżebym cię, dmuchnął!

Ludmir

No, staruszku! więcej! — ładnie gadasz — gadaj dalej!

P. Jowialski (do Janusza i Szambelana).

Uważacie jakie wrażenie robi dowcipne słowo. Natura każe i prostakowi znajdować upodobanie w moim sposobie mówienia.

Szambelan.

Zamieniał stryjek, za siekierkę kijek.

P. Jowialski.

Co to?

Szambelan.

Przysłowie.

P. Jowialski.

Ale do czego stosujesz?

Szambelan.

Do niczego.

(P. Jowialski wzrusza ramionami)
Ludmir

Co wesołego staruszku.

P. Jowialski (po krótkiem milczeniu).

Ażeby dostać kawałek kiełbasy,
Zgodnym sposobem wziął chłopiec trzy basy.

Ledwie się strzepnął i skarbem nabytym
Łzy ocierając, powąchał go przytém,
Biegnie ze szkoły wygłodniały żaczek:
„Stój! krzyczy — nie jedz, odkupię przysmaczek.“
Mądryś! odpowie właściciel kiełbasy,
Dopiero za nią dostałem trzy basy.
— Dajże mi pięć, a daj ją zjeść.
Targ w targ, wyrzepił mu sześć,
I dał
Co miał.
Grosz na groszu — lichwa czysta,
Jednak kapitalista
Rozważywszy sobie,
Coś się w głowę skrobie. —
Nie tylko to szkolne żaki,
Biorą z handlów skutek taki
Często
Gęsto
Los szalony,
Gdy z rachubą pójdzie w tuzy,
Stratą — plony;
Zyskiem — guzy.

P. Jowialska.

O dla Boga! guzy! co też ten pan Jowialski daléj nie wymyśli.

Ludmir.

No, teraz kolej na ciebie, Och i Mistrzu! Co umiesz? tańczyć — śpiewać? co? — Pan zakazuje w swojém państwie smutku — kto dobrowolnie nie zechce być wesołym, będzie do tego przymuszony.

Janusz.
Ja nic nie umiem.
Ludmir.

Jesteś Hebes? Co? (wstając) Dosyć więc tego. (innym tonem) Usiłowania wasze, Panowie moi, miłemi są sercu naszemu ojcowskiemu. Staraliście się zabawić mnie wszelkiemi sposobami i trzymając się rzetelnej średnicy, zaspokoiliście zupełnie moje obawy, wynikające z położenia rzeczy. Przyjmijcie, Panowie moi, stokrotne podziękowanie i bądźcie przekonani o naszéj niezmiennej ku wam łasce i życzliwości.

(zadziwienie powszechne)
Dziwicie się, iż innym językiem przemawiam niż dotąd. Dotknięcie tronu zmienia człowieka. Czém byłem, nie jestem. — Bo szanowny Kanclerzu, zapewne jest ci znane przysłowie: Przybądź szczęście, rozum będzie.
(pan Jowialski zadziwiony nie mogąc słowa wymówić, cofa się krok, Ludmir za nim — za każdem przysłowiem toż samo)

Jak szczęście dogrzeje i kapłon zapieje! Ale też i przeciwnie, mój Kanclerzu: I mądry głupi, gdy go nędza złupi. Bo lepszy funt szczęścia, niż cetnar rozumu.

P. Jowialski (odurzony kłania się serio).

Najjaśniejszy Panie. (do żony) Małgosiu, to jakiś wielki człowiek.

Szambelan (na stronie)

Panie Januszu, co to znaczy?

Janusz (na stronie do Szambelana).

Źle znaczy — coraz gorzej — teraz rozumiem Helenę.





SCENA XIII.
Ciż sami, Lokaj.
Lokaj.

Wójt przyprowadził jakiegoś wędrownika.

P. Jowialski.

Po co? na co?

Lokaj.

Chciał we wsi konie najmować.

Ludmir (na stronie).

Co słyszę! Wiktor!

Lokaj.

Nie mając drobnych pieniędzy, chciał zmienić dukata.

Ludmir (na stronie).

Wybornie!

Lokaj.

Wójta to uderzyło w oczy — spytał się o paszportpaszportu nie było.

Ludmir (na stronie).

Wierzę, bo jest u mnie.

Lokaj.

Dla tego wójt pyta się, co Pan każe z nim zrobić.

Ludmir.

Niech tu przyjdzie.

Lokaj.

Pan każe?

Ludmir.

Ja każę.

Szambelan (do Janusza).

Może każesz go przebrać.

Janusz.

Dajże mi Pan pokój!





SCENA XIV.
Ciż sami, Wiktor.
(cofa się z zadziwienia, potém po wszystkich spogląda — chwila milczenia)
Ludmir.

Bliżej!

Wiktor.

I ty tu! Ale cóż to jest?

Ludmir.

Tambambuktuhan.

Wiktor.

Właśnie mnie żarty w głowie — kto jest gospodarzem?

Ludmir.

Mirza Ali Mustafa.

Wiktor (do drugich).

Proszę Panów...

Ludmir.

Kto jesteś?

Wiktor.

Szalony!

Ludmir.

Gdzie jest mój kassyer? Niech wyliczy temu młodzikowi dwieście bizunów w pięty.

Wiktor.

Oddaj mi mój paszport, potém szalej sobie do woli.

P. Jowialski.

Któż jesteś, przyjacielu?

Wiktor.
Jestem niczém, ale zowię się Wiktor. Podróżowałem diabli wiedzą po co z łaski tego szaleńca, który spokojnie gra komedyą, kiedy mnie jak łotra ze wsi przyprowadzono. Za pozwoleniem siądę, bo ledwie stoję.
Szambelan (do Janusza).

Brawo! drugi taki sam.

Janusz (do Szambelana).

Niedobrze, niedobrze.

Ludmir.

Dość tych żartów. — Tak jest, panowie, to jest mój przyjaciel i towarzysz.

P. Jowialski.

Ale kto Waćpan jesteś? bo nie urażając, przysłowie mówi: — Cygan świadczy się swojemi dziećmi.

Ludmir.

Ja jestem amator poezyi, on — malarstwa; ja zowię się Ludmir, on — Wiktor — resztę, jeżeli potrzeba, wyjaśnią nasze papiery. Teraz wypada mi przeprosić wszystkich Panów po kolei, iż pozwoliłem sobie użyć prawa odwetu.

P. Jowialski.

Wet zawet, darmo nic — Byka za indyka.

Ludmir.

Nie spałem w ogrodzie, ale dałem się przenieść, aby nie psuć zabawy.

Szambelan.

Ja się cieszę.

P. Jowialski.

Nie taki diabeł czarny, jak go malują.

Janusz.

Oj czarny, czarny, Mości Dobrodzieju.

P. Jowialski.
Nadto dobrze bawiliśmy się nie znając się, abym poznawszy zezwolił na prędkie rozstanie. Dzisiaj nie puszczę.
Janusz (na stronie).

Otóż macie!

P. Jowialski.

Koła każę pozdejmować.

Ludmir.

To za trudno — bo pieszo podróżujemy — ale musu nie potrzeba — chętnie w tak miłém towarzystwie parę dni zabawimy.

Janusz (na stronie).

Parę dni! Drugi powie tydzień.

Wiktor.

Nic jeszcze nie rozumiem — ale bylem dalej nie szedł, wszystko dobrze.

P. Jowialski.

Cóż Januszu? jeszcześ ponury. (do drugich) Ma na sercu, że mu się nie powiodło. A mnie się zdaje, że się bardzo powiodło. Nareszcie, mój kochany, najczęściej plany ludzi, jak i twój, na śnie zbudowane. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

Janusz.

Nim ta myśl przyszła, wolałbym żeby pioruny...

P. Jowialski.

Hola, hola! byś tak nie skończył, jak ów kłamca — słuchajcie:

Jeżeli kłamię, niech mnie piorun trzaśnie!
Tak zaczął kłamca — wtém zagrzmiało właśnie.
A on czém prędzej dokończając mowy:
Żem zawsze kłamał i kłamać gotowy.

P. Jowialska.

Figle, figle!

P. Jowialski.

Chodźmy rozbisurmanić się teraz. Panie Janie, pokaż Panom gościnne pokoje.

KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT III.


SCENA I.
Szambelan (sam).
(siedzi przy stoliku, na którym leży kilka patyczków i nucąc jeden struże — potém przymierza do już ustruganego).

Jeszcze trzeba strugać. (nuci i struże, po krótkiém milczeniu) Gruby można zestrugać, ale cienki, zje kaduka, kto grubszym zrobi. (po krótkiém milczeniu, rozśmiawszy się) Pewnie że nikt nie potrafi. (po krótkiém milczeniu) Z tego by nawet można przysłowie wymyśleć — naprzykład: Łatwo grubemu kijkowi... nie: Łatwiej cienki... źle: Gruby cienkiego kijka... nie, nie: Łatwo kijek grubowego.., Bodaj cię! z grubego na gruby... czy kaduk nadał! (śmieje się) Ani rusz! (przymierza patyki) Tymczasem dość będzie.





SCENA II.
Szambelan, Helena.
Helena.
(Wchodzi zamyślona i rzuca okiem jakby kogo szukała, potém oparłszy się na poręczy krzesła, patrzy na robotę ojca, po krótkiém milczeniu).
Co to będzie mój Ojcze!
Szambelan.

Klatka, moja córko.

Helena.

Byłabym nie zgadła.

Szambelan.

Tak będzie cztery kijki jak słupki — rozumiesz? A tu dwa, rozumiesz? A tu pręciki — rozumiesz?

Helena.

Teraz rozumiem.

Szambelan.

To dla tych kanarków, co to jeden z czubkiem, drugi z ciemną łatką. — Wiesz?

Helena.

Wiem.

Szambelan.

Co teraz wiszą nad mojém łóżkiem.

Helena.

To będzie bardzo ładnie.

Szambelan (zawsze strużąc i przymierzając).

Zobaczysz jak skończę.

Helena (po krótkiém milczeniu)

Pan Janusz nie potrafiłby tego.

Szambelan.

Wierzę.

Helena.

Nie cierpi ptaszków.

Szambelan.

Gbur.

Helena.

On nawet nie rozpozna gila od szczygła.

Szambelan.

Cymbał.

Helena.
Prawda, kochany ojcze, że ja nie pójdę za niego?
Szambelan.

Nie pójdziesz, nie pójdziesz jak tylko nie zechcesz, już ci raz powiedziałem — a co powiem, tom powiedział. (Helena chce go w rękę pocałować) Czekajno! bo sobie popsuję.

Helena (po krótkiém milczeniu).

Czy długo tu zabawi pan Ludmir?

Szambelan.

Zapewne parę dni, albo parę tygodni.

Helena.

Parę tygodni.

Szambelan.

Cieszy cię to?

Helena.

Przynajmniej nie smuci.

Szambelan (przypatrując się swojemu kijkowi).

Jeszcze nie oskrobany.

Helena.

Nieoskrobany! nieokrzesany, chcesz mówić, to jest zanurzony jeszcze w nocy nieukształcenia? Ach nie, drogi Ojcze. Jego uczucia już przechodzą w idealizm, dźwięki jego duszy są tak czyste, tak lube, iZ mimowolnie słuch zachwycony pociągają za sobą.

Szambelan.

Ty mówisz o Ludmirze?

Helena.

Tak jest.

Szambelan.

Bo ja mówiłem o kijku. (po krótkiém milczeniu) Podoba ci się więc?

Helena.

Kijek?

Szambelan.
Ludmir.
Helena.

Komuż, posiadającemu wyższe pojęcie dobrego, nie podobałby się taki człowiek?

Szambelan.

To idź za niego.

Helena.

Żartujesz, kochany Ojcze.

Szambelan.

Dlaczego żartuję?

Helena.

Nie wiemy kto on jest.

Szambelan.

Prawda, nie wiemy.

Helena.

Ale możemy się dowiedzieć.

Szambelan.

Nic łatwiejszego.

Helena.

Starać się będę poznać go dokładnie.

Szambelan.

Staraj się, moja córko, dokładnie.

Helena.

Powierzchowność ma ujmującą.

Szambelan.

W samej rzeczy, ma powierzchowność.

Helena.

Gdyby chciał odjeżdżać, nie pozwolisz na to; prawda, Ojcze?

Szambelan.

Nie pozwolę na żaden sposób.

Helena.

Będzie uciechą całego domu.

Szambelan.
Nic z niego nie będzie hm! hm!
Helena.

A to dlaczego?

Szambelan.

W jednym końcu nadpsuty — patrz. (pokazuje strugany kijek).

Helena.

Łatwo o inny.

Szambelan.

Łatwiej grubego kijka, który... tak, łatwiej gruby... gdzież idziesz?

Helena.

Przejdę się po ogrodzie.

Szambelan.

Idź moja Helusiu, przyślę ci Ludmira jak go zobaczę.

(Helena odchodzi w lewe drzwi).


Szambelan (sam).

Oho, ho!.. inaczej tu trzeba wziąść się do interesu. — Już dłużej wytrzymać nie mogę. — Myślisz, że ze mną można robić co ci się podoba? — nic z tego. — Pójdziesz mi panie gilu, do osobnej klatki! — Zięba zostanie z dzwońcem — czyżyk przejdzie do czeczotki — kosa dam na pieczyste.





SCENA III.
Szambelan, Janusz.
Janusz.

Dobrze, że Pana samego zastaję, właśnie chciałem z nim pomówić.

Szambelan.
Dobrze, bardzo dobrze, siadajże.
Janusz.

Nie może być dla mnie rzeczą przyjemną widzieć tę, którą za żoną sobie wybrałem, w towarzystwie ludzi z drogi zebranych.

Szambelan.

Bardzo dobrze mówisz.

Janusz.

Zwłaszcza gdy jeden z nich ośmiela się mnie, mnie pod nosem zalecać się do osoby, którą oddawna za narzeczoną uważałem.

Szambelan.

Zaleca się! pod nosem! proszę!

Janusz.

A co gorzej, że panna Helena uwłacza swojej godności, pozwalając na ogniste wejrzenia i rozmowy sam na sam.

Szambelan.

Doprawdy?

Janusz.

Wszak sam Pan widziałeś.

Szambelan.

Prawda, widziałeś.

Janusz.

Chciej zatém Pan przełożyć córce....

Szambelan.

Bardzo dobrze, wszystko jej przełożę.

Janusz.

Mogę więc spuścić się na jego obietnicę.

Szambelan.

Z wszelką pewnością.

Janusz (zatrzymując go).
Jeszcze jedno słowo.
Szambelan.

Nie mam czasu — muszę — muszę pójść po pręciki do ogrodu.

Janusz.

Po pręciki! Ależ tu o córkę idzie.

Szambelan.

Klatka córce nie przeszkadza.

Janusz.

Jedno tylko słowo.

Szambelan.

Chcesz, chodź ze mną — ja czasu tracić nie lubię — masz nóż przy sobie?

Janusz.

Idę więc, idę. (na stronie) Dobrze mówiła Szambelanowa.

(odchodzą w lewe drzwi).





SCENA IV.
Ludmir (ze środkowych), Wiktor (z lewych drzwi, późniéj trochę).
Ludmir.

A to co? Włócz się od kąta do kąta — nikogo spotkać nie mogę. Cóż oni myślą? że ja tu rok bawić będę dla ich opisania? (do Wiktora) Nie widziałeś jakiej gałązki ze szczepu Jowialskich?

Wiktor (złego humoru),

Spotkałem Szambelana i Janusza, poszli do ogrodu.

Ludmir.

Każda chwila spędzona bez kogokolwiek z tego domu, jest stratą dla mojego dzieła. Chodzę za niemi — szukam, nikogo znaleźć nie mogę. — Cóż mówisz na nasze dzisiejsze wypadki?

Wiktor.

Bardzo ucieszne.

Ludmir.

Ty gniewasz się jeszcze, a wcale niesłusznie.

Wiktor.

Mów co chcesz, ja nadto znam ciebie, abym mógł przypisać jedynie przypadkowi zatrzymanie mojego paszportu.

Ludmir.

Na honor że przypadkiem — ale wyznam szczerze, że byłbym pewnie to zrobił, gdyby mi przyszła była wtenczas myśl tak szczęśliwa. — (po kr. mil.) Miałem już rozdziałów jedenaście; teraz następuje rozdział XII: Przybycie do Pustakówki, i rozłączenie się z Wiktorem.

Wiktor.

Proszę mnie nie wymieniać.

Ludmir.

To się rozumie, to tylko tymczasem. — Dam ci inne, stosowne jakie nazwisko.

Wiktor.

Stosowne — jakieżto będzie?

Ludmir.

Naprzykład: — Płomieniec.

Wiktor (śmiejąc się).

Szalony!

Ludmir.

Rozdział XIII: Wniesienie Ludmira do domu Jowialakich.

Wiktor.
A Ludmir jak się zwać będzie? Ja go nazwę, albo rysunków nie dam.
Ludmir.

Dobrze, nazwij — tylko pamiętaj, że to bohater dzieła — śmiesznego nazwiska dać nie można.

Wiktor.

Wyszukam stosowne.

Ludmir.

Rozdział XIV. Maskarada i t. d. Rozdział XV. Helena... Wiesz ty, że Janusz zazdrośny — muszę dlatego do Heleny zalecać się trochę, to mi da Rozdział XVI.

Wiktor.

Godziż to się?

Ludmir.

Dlaczego nie? — ja zbieram kłosy na mojém polu, na polu śmieszności.

Wiktor.

Ale to nie śmieszność, różnić kochających się wzajemnie.

Ludmir.

Wcale nie wzajemnie. Helena Janusza nienawidzi, a ja ją za to więcej szanuję, bo cóż też nieznośniejszego jak ta figura, dubeltówka głupstwa — gdyż raz głupia, bo niema rozumu; a drugi raz, bo myśli, że ma rozum. Helena ładna, w głowie trochę przekręcona, ale zasoby są wielkie, możnaby je łatwo wykształcić.

Wiktor.

Podaj się za guwernera.

Ludmir.

Żeby mnie tylko przyjęto.

Wiktor.
Spróbuj, wszakże to dom waryatów.
Ludmir.

Helena romansowa, nawet kaducznie romansowa, ja także....

Wiktor.

Ty romansowy?

Ludmir.

Udawać muszę. — Nigdy nie dasz skończyć.

Wiktor.

Ależ bo ty i udać romansowego nie potrafisz. Ty miałbyś pojąć, coto jest uniesienie uczucia; ty, którybyś groby otwierał, gdybyś wiedział, że tam ziarnko śmieszności znajdziesz.

Ludmir.

Oho! widać żeś jeszcze zły na mnie — bo tak nie myślisz. — Wesołość uczucia nie wyłącza. Autor za swoje myśli odpowiadać jako człowiek nie może. Bo taką rzeczą za każdą kartką chłostałby go kto inny. A ty, kiedy naśladowałeś obraz sławnego Gnido Reni: Rzeź niewiniątek, byłżeś złym człowiekiem — byłże twój mistrz zabójcą?

Wiktor.

O, wymowa jest, i dlatego że jest, ja tu dzisiaj siedzę z bolącemi nogami. —

Ludmir.

Ale Rozdział XVII będzie koroną dzieła: Powrót mimowolny Płomieńca.

Wiktor (gniewnie).

Znowu zaczynasz?

Ludmir.

Utnij mi język albo mówić pozwól. Co za zdarzenie! nawet szkoda go na prozę. Jakże to było? powtórz. Ty chciałeś nająć ów wózek, który miał cię przenieść do twojego cichego, lubego pokoiku, do twoich ołówków, penzlów, obrazów, gdzie miałeś ów napis sążniowy wyrysować — ręczę, że kształt jego cały miałeś w głowie... Aż tu pan wójt: Hola! Cóż ty nato?

Wiktor.

Ludmirze!

Ludmir.

Znowu się gniewasz — No, już cicho, cicho.

Wiktor.

Ja ci tego nie daruję.

Ludmir.

Wiktorze! ty masz duszę z kamienia, kiedy tyle skarbów dotknąć jej nie może. Jowialski ów klejnot oryginałów; Jowialska cień jego — para doskonała, jak tych papug, które zowią: les inséparables; — Szambelanowa niegdy Jenerałowa, z przekręconą francuzczyzną, ale najrozsądniejsza; Szambelan ta nula, ten próżny pęcherz w peruce; Janusz z intrat rozumny; Helena w eterze krążąca. Wszystko to nie może wymazać z twojej pamięci małych przeciwności których przypadkiem, na honor, przypadkiem doznałeś.





SCENA V.
Ludmir, Wiktor, Helena.
Ludmir (na stronie, do Wiktora).

Helena nadchodzi — zostaw nas samych — wiesz, że w troje jakoś nie idzie. —

Wiktor (jakby nie słyszał).
Pani wracasz z ogrodu — używasz pięknej pogody.
Helena.

Tak jest, byłam u moich kwiatów; wzniosłam skromny fijołek, którego dumna róża zaćmiła. — Rezedę złączyłam z tulipanem; tu woń, tam kształt, razem będą jedną doskonałą całością. — Lilią czystej białości zasłoniłam od blasku: w cieniu szczęśliwa, równie jak niewinność której obrazem.

Wiktor.

Lube zatrudnienie, pielęgnowanie kwiatów.

Ludmir (na stronie).

Odejdź, proszę cię, Wiktorze.

Wiktor (jak wprzódy).

I tém więcej użycza przyjemności, im więcej kto jest zdolny, nadając im duszę stosowną, nowy świat uczucia koło siebie tworzyć.

Ludmir (na stronie).

Odejdźże mój Wiktorku.

Helena.

Dobra uwaga — między temi nowo utworzonemi duszami wyobraźnią naszą, można znaleźć rzetelne szczęście — Tam niema zdrady, obłudy, niewdzięczności.

Wiktor.

Nie trzeba zanadto...

Ludmir (na stronie).

Idźże do diabła, proszę cię!...

Wiktor.

Nie trzeba za nadto oddawać się myślom zbyt bolesnym, jakoby świat był tylko złem napełniony; a Pani do tego zdajesz się zmierzać.

Ludmir.

Przynieś Pani kilka kwiatów. — Jako znawca będziesz umiał najlepiej dobrać ich kolory i malowny nadać kształt wonnemu bukietowi. (na stronie) Idźże, idź do stu piorunów! —

Helena.

Ach nie, proszę kwiatów nie zrywać; i tak krótkie chwile ich życia — jeden tylko uśmiech wieczności — nacóż porywczą ręką przyśpieszać zniszczenie. — Kwiat, gdy raz opadnie, przyszłości już nie ma.

Wiktor.

Śmiejże się teraz Ludmirze.

Ludmir.

Z czegoż mam się śmiać?

Wiktor.

Wszak zawsze śmiałeś się, kiedy ja podobnie zachwycałem się pięknością natury.

Ludmir (cicho do Wiktora).

Zdrajco!

Wiktor.

Nazywałeś to szaloną romansowością.

Ludmir.

Ja? ja? (do Wiktora, na stronie) Co ty robisz? człowieku!

Wiktor.

Nie uwierzysz Pani, jakie między nami zawsze kłótnie, lubo pewnie niema w świecie lepszych przyjaciół. — Ludmir wszystko bierze tak, jak zmysły podają. (Ludmir trąca go łokciem) Nie przypuszcza żadnego uniesienia władz duszy za krańce dotykalnego, a przynajmniej zaocznego świata.

Ludmir (na stronie).

Morderco!

Helena.

Zdziwiasz mnie Pan niewymownie. Byłam wcale innego przekonania; i z rozmów, które miałam ukontentowanie mieć z panem Ludmirem, wcale inny wróżyłam charakter.

Ludmir.

Ale i tak jest w istocie.

Wiktor.

On teraz dla przypodobania się Pani gotów udawać.

Ludmir (na stronie).

Wiktorze, nadto tego.

Wiktor.

Gotów unosić się po najdalszym przestworze idealizmu, kiedy tymczasem po ziemi chodzi, aż w niej grząźnie.

Ludmir (do Wiktora).

Gubisz mnie.

Helena.

Pozwól Pan, że to wezmę za żart tylko, prześladujący przyjaciela. — Udawanie od prawdziwego uczucia łatwo rozpoznać, i dosyć być z kim pół godziny, aby uchwycić wątek jego sposobu myślenia. —

Wiktor.

Ale nie autora.

Ludmir (śmiejąc się głośno z przymuszeniem).
Co to za głowa! Co za pustota! Nieprzebrane koncepta! Pani nigdybyś nie zgadła, widząc tę dziką i ponurą fizys, że to jest jeden z najweselszych, z najrozpustniejszych, powiem, ludzi. — On jeden posiada dar rozpędzać chmury żalu, kiedy czasem opadną na horyzont uczucia mego. Bo któż nie zna owej błędnej tęsknoty, ogarniającej całą istotę naszę, a której przyczyny odgadnąć trudno — owego pragnienia, żądania czegoś, czego nawet przeczucie w przyszłości ledwie dostrzedz może, tak jak oko w mgłę rzucone, kiedy ściga światełko, co gdzieś... (oznaczając oddalenie) gdzieś... gdzieś...
Wiktor.

Scenę pisze, ręczę Pani.

Ludmir.

Wiktorze!

Wiktor.

I nie scenę, ale rozdział. — Który to XVIII czy XIX?

Ludmir (na stronie).

Czyś ty oszalał!

Wiktor.

Wie Pani co mi ciągle szepce?

Ludmir.

To głośno powtórzę. Czyś ty oszalał tak daleko żart posuwać przed osobą, której być znanemi nie mamy zaszczytu, a której dobre mniemanie zawsze liczyć będę za jednę z najkosztowniejszych zdobyczy w mojém życiu.

Helena.

Prawdziwie — teraz nie wiem co myśleć. — Dzień dzisiejszy zdaje się przeznaczony na same zawiłości, które tylko...

Ludmir.

Oddźwięk uczucia rozplątać może.





SCENA VI.
Ciż sami, Szambelan.
Szambelan.
(wbiega nucąc, z pękiem prętów w ręku)

Patrz Helusiu.

Ludmir (na stronie).
Zabiłeś, morderco, najlepszą sposobność z nią mówienia.
Wiktor (na stronie).

Doprawdy? czemuż nie powiedziałeś?

Ludmir (na stronie).

Dawnożeś ogłuchł?

Wiktor (na stronie)

Nie gniewaj się, to przypadkiem, prawdziwie przypadkiem.

Szambelan (do Heleny, kończąc rozmowę cichą).

Rozumiesz teraz? (kładzie pręty) Panowie wypoczęli sobie z podróży.

Ludmir.

Zupełnie.

Wiktor (na stronie, ironicznie).

Zapewne.

Szambelan.

Bardzo się cieszę, że jakiś czas zostaniecie z nami, bardzo mi miło będzie zabrać dalszą z nimi znajomość. — Pan Ludmir... (całuje go z obu stron) Pan książki piszesz?

Wiktor.

O, pisze! i teraz nawet...

Szambelan (niedając skończyć uściśnieniem).

Pan Wiktor...

Ludmir.

Jeden z najsławniejszych malarzy.

Szambelan.

Hm!

Ludmir.
Skończył niedawno wielkie dzieło. — Zostanie zaszczytem narodu, a nawet i wieku w którym żyjemy. — Jego kompozycya, penzel i koloryt zachwycają wszystkich znawców. — Jeżeli Pan Dobrodziej masz jakie obrazy, racz mu pokazać — niczém go więcej nie uszczęśliwisz.
Szambelan.

Obrazów tak dalece nie mam.

Ludmir.

Może ryciny.

Szambelan.

Cztery pory roku tylko i cztery części świata.

Ludmir.

Ach, to jego ulubione! idź Wiktorze! — zobacz. — (do Szambelana) Ale pan Szambelan niech nie myśli, że to przyjaźń każe chwalić. — To jest nowy Rafael-Tycian-Guido-Corregio-Salvator-Rosa.

Wiktor.

Sama przesada pochwał dowodzi żartu mojego przyjaciela.

Szambelan.

Więc nie malujesz?

Wiktor.

Owszem, maluję — przesadną byłoby skromnością zapierać się talentu, który uszczęśliwia moje życie. — Ale daleki od wzorów, które podobało się dowcipnie panu Ludmirowi wymieniać, jestem dopiero zaczynającym uczniem.

Szambelan.

No, ale przecie potrafisz pomalować klatki? —

Wiktor (do Ludmira obracając się).

A to co? czy to obelga?...

Ludmir.

Jakto, czy potrafi? On całe życie tylko to robił. —

Szambelan.

Doprawdy?

Wiktor.
Kto? Co? Ja?
Ludmir (do Wiktora, na stronie).

Chcesz się kłócić?

Szambelan (całując z obu stron Wiktora).

Bądźże Pan łaskaw nie urażać się zbytnią moją śmiałością i pomalować...

Ludmir.

Będzie najszczęśliwszy...

Wiktor (do Ludmira na stronie).

Milczże przeklęty człowieku!...

Szambelan (prosząc).

Parą klateczek; raczy Pan Dobrodziej?

Ludmir.

Parę? — Dziesięć pomaluje! — Jemu się już oczy śmieją na wspomnienie malowania.

Szambelan.

Zatem mogę się spodziewać tej wielkiej łaski.

Wiktor.

Ale penzlów nie mam. (na stronie) Nie chciałbym go urazić, a znowu...

Ludmir (do Wiktora na stronie).

Zmiłuj się nie zrób jakiej niegrzeczności — tak nam są radzi!

Wiktor (do Ludmira na stronie).

Przynajmniej ty nic nie mów.

Szambelan.

Penzle znajdziemy — niedawno posadzki woskowano.

Ludmir.

Niech Pan będzie tylko łaskaw pokazać mu klatki. On i ptaszki namiętnie lubi.

Wiktor (na stronie).
Boże nie opuszczaj mnie! zachowaj przy cierpliwości!
Szambelan.

A, tém mogę cię zabawić — I kiedy ptaszki lubisz, to lubisz i klatki, a kiedy lubisz klatki, to je pomalujesz, niema wątpienia — (całuje Wiktora)

Ludmir.

On jest jeden z najzawołańszych ptaszników. Niechże mu Pan pokaże swój zbiór ptaków; poradzi nawet, jeżeli któremu co brakuje — przekłuć umie, gdy tam co trzeba.

Wiktor (na stronie do Ludmira).

Poczekaj! odpłacę ci! na Boga, odpłacę.

Szambelan (bierze pręty i Wiktora pod rękę).

Służę ci, służę.

Wiktor.

Zmiłuj się Pan...

Szambelan (pociągając za sobą).

Zobaczysz krzywonosa rzadkiej piękności, jak mała papuga. Nie wiem także czy znasz ów gatunek wróbli z małemi czubkami. (odchodzą w prawo)

Ludmir.

Ha! przecie!





SCENA VII.
Helena, Ludmir.
Ludmir.

Cóż Pani na to?

Helena.
Ja się pytam.
Ludmir.

To jest jeden z najdziwaczniejszych oryginałów, jakie się znajdują pod słońcem. — Do wszystkiego i od wszystkiego, jak mu przyjdzie do głowy.

Helena.

Prawda, że dziwny człowiek.

Ludmir.

Duch sprzeciwieństwa w najwyższym stopniu.

Helena.

Jakto nigdy z pierwszego wejrzenia sądzić nie można.

Ludmir.

Kto okiem poznaje, myli się często; kto sercem, rzadko błądzi.

Helena.

Jak mam to rozumieć?

Ludmir.

Mówię to do sympatyi i antypatyi.

Helena.

W nic tyle nie wierzę, ile w sympatyą.

Ludmir.

Mnie dziś podobne uczucie wiodło do ogrodu. Ale tą razą zawiedziony zostałem.

Helena.

A to w czém?

Ludmir.

Spodziewałem się zostać tam kogoś, z którymby dusza moja rozmawiać mogła. Ach, to tak rzadko się wydarza, że powinnaś przebaczyć, piękna Heleno, jeżeli ci się natrętnym staję.

Helena.
Byłam w ogrodzie.
Ludmir.

Kiedy mnie już nie było. Janusz był szczęśliwszy.

Helena.

Ach Janusz; widziałam go zdaleka, rozmawiał z moim ojcem.

Ludmir.

Jak tłómaczyć to westchnienie?

Helena.

Nienajlepiej dla niego.

Ludmir.

Ma jednak nadzieję.

Helena.

Tylko też nadzieję.

Ludmir (radośnie).

Co słyszę! skończy się tylko na nadziei.

Helena.

Pewnie — jego miłość jest mi nieznośną.

Ludmir.

Na pierwszy rzut oka, zoczywszy go obok ciebie, Pani, głos tajemny przemówił we mnie: Nie, to być nie może — ona go nie kocha.

Helena.

Dawno już byłabym odmówiła jego rękę, gdyby nie macocha, która upiera się rzucić mnie koniecznie w jego poziome objęcie.

Ludmir.
A gdy cię lepiej trochę poznałem, poznałem razem jak czystej, wzniosłej, bez granic miłości trzeba, aby się twojej godną stała. Ale i jemu za złe mieć nie można; któżby się nie pokusił o tak wielkie szczęście, szczęście nad pojęcie.
Helena.

Pochlebstwo.

Ludmir.

Nie, Heleno, nie pochlebstwo. Pomny na lot i upadek Ikara, powinienbym uchodząc ztąd, jakby przed samym sobą, ujść od szalonej myśli. Ale nie mam już władzy. Kilka dni tu spędzonych, choćbym je potém miał wieczną wynagrodzić tęsknotą, będę uważał jak wykradzione z paszczy przeciwnego mi zawsze losu.

Helena.

Wesołe towarzystwo w domu moich rodziców ukoi zapewne smutek, którym Pan zdajesz się mieć duszę zranioną.

Ludmir.

Nie chcesz mnie Pani rozumieć.

Helena.

Może i nie wypada.

Ludmir.

Wszak niczego nie żądam, nie błagam, jak tylko przebaczenia, że nie mam władzy wyrwać się z miejsc uświetnionych przytomnością twoją.

Helena.

Na to przebaczenia nie trzeba — goście przyjemni rodzicom, dobrej córce przykremi być nie mogą.

Ludmir (całując ją w rękę).

Ach, gdyby mi wolno było wykryć głębią mojej duszy, gdybyś chciała odgadnąć zamęt jedném twém wejrzeniem sprawiony — pojęłabyś jak obok siebie mieścić się mogą i najsłodsza roskosz i najboleśniejsza męka.

Helena.

Panie Ludmirze, nadużywasz moich przyjaznych

uczuć. Ja odejdę.
Ludmir.

Zasłużyłżem na tę karę? Także zimna jest i ciężka żelazna ręka przyzwoitości tego poziomego świata, iż wzbrania wyjawienia najczystszego szacunku... przyjaźni... uwielbienia... Ach, nacóż próżnych słów szukać... najgorętszéj miłości!





SCENA VIII.
Helena, Ludmir, pan Jowialski, pani Jowialska.
P. Jowialski.

Dobre arcystaroświeckie polskie przysłowie: Gość w dom, Bóg w dom. Lepiéj mi kawałek chleba smakuje, kiedy go z kim dzielę.

Ludmir.

Gdzie taki gospodarz, o gości nie trudno.

P. Jowialski.

Nie każdy też to gość, miłym gościem. O nie jednym można powiedzieć: Głaszcz ty kotowi skórę, a on ogon w górę. Ale jeszcze nie widziałeś mojego ogrodu.

Ludmir.

Owszem, dopiéro tam byłem.

P. Jowialski.

Chodź więc. — Nigdy nie zapomnę dnia dzisiejszego. Jak nas zręcznie w pole wyprowadziłeś. Co téż ja się nie naśmiałem z kłopotów Janusza. Sam sobie biedy narobił. Bo kto w ul dmuchnie temu pysk spuchnie; jak mówi proste przysłowie. Gdyż zapewne miarkowałeś, że między nim a Helusią... Rozumiesz?

Ludmir.

A, tak, rozumiem.

P. Jowialski.

I zazdrosny trochę: ale to mój Panie chcieć dziewczynę na swoje kopyto przerobić, to jest: Sitem wodę czerpać.

Ludmir (spoglądając na Helenę).

Jednak kiedy jest szczera miłość.

P. Jowialski.

Miłość gorąca, sanna droga, krogulcze pole niedługo trwają; jak mówi przysłowie.

P. Jowialska.

Aj Józieczku! Józieczku!

P. Jowialski.

No, nie gniewaj się Małgosiu — ty jesteś feniksem ja to zawsze mówię. Życzę ci mieć taką żonką, panie Ludmirze. Ale to wszystko los. Niech Bóg radzi o swojéj czeladzi.

Ludmir.

Ach, oby dobrze o mnie poradził!

P. Jowialski.

Jest czego westchnąć i szczerze, bo to w małżeństwie: Jednemu gody, drugiemu głody.

Ludmir.

Zapewne, zapewne.

P. Jowialski.

Przysłowie mówi: Dobra żona, męża korona, ale zła, krzyż to wielki, mój Panie. Zła żona, zły sąsiad, djabeł trzeci — jednéj matki dzieci.

Ludmir.

Piękna familia!

P. Jowialski.

W tém to sensie następujące cztery wierszyki:

Miły deszczyk, rzekł rolnik, życie niesie wszędzie,
Wszystko nam z ziemi dobędzie.
Boże uchowaj! krzyknął sąsiad przestraszony,
Ja tam mam trzy żony.

P. Jowialska.

Bodaj też Jegomości! O dla Boga! przestraszony! figle, figle!

P. Jowialski.

Służę Panu do ogrodu.





SCENA  IX.
Helena (sama).

Cicho serce, cicho, bijesz za gwałtownie. Zamknijcie się oczy, nie poglądajcie w nowy świat, jeszcze dla was blask za ostry. Ludmirze! głos twój głosem anioła, echo jego w mojéj duszy wiecznie żyć będzie. Jakaż cię to dręczy tęsknota? Jaki smutek objął twoje młode życie? Czemuż mi ich nie zwierzysz? Ja ciebie zrozumiem. Ja wezmę chętnie połowę, większą połowę twoich trosk, byleś mi wdzięcznym nagrodził uśmiechem. Ach Janusz! przykre obudzenie.





SCENA X.
Helena, Janusz.
Janusz.

Panno Heleno!

Helena.

Panie Januszu!

Janusz.

Nie wiem od czego zacząć.

Helena.

Najlepiej nie zaczynać.

Janusz.

Ten ton nic mi dobrego nie wróży.

Helena.

Nie zwodzi.

Janusz.

Inaczéj wczoraj było.

Helena.

Dzień różnicy.

Janusz.

Takaż nagroda mojej miłości?

Helena.

Miłości!

Janusz.

Czy wątpisz?

Helena.

Wątpię.

Janusz.

Jednak liczne dowody...

Helena.

O które nigdy nie prosiłam.

Janusz.

Wola rodziców.

Helena.

Macochy.

Janusz.
I ojca.
Helena.

Wcale nie.

Janusz.

Dopiéro co z nim mówiłem.

Helena.

Widziałam.

Janusz.

Przyrzekł mi twoją ręką.

Helena.

Przyrzekł?

Janusz.

Solennie.

Helena.

A ja solennie odmawiam.

Janusz.

Zastanów się Pani, że Pani Szambelanowa...

Helena.

Wieczny postrach — któregoś Pan bardzo nieszlachetnie używał.

Janusz.

Jakto nie szlachetnie?

Helena.

Szlachetniej byłoby pierwej starać się o moję, niż o jej przychylność, i nie straszyć domu całego upartą macochą.

Janusz.

Zdawało mi się, ze godnie miejsce matki zastępowała.

Helena.

Prawda, aż do tego czasu.

Janusz.

Nie starałżem się podobać wszelkimi sposobami?

Helena.

Nienajlepszemi.

Janusz.
Kto inny znajdzie lepsze.
Helena.

Być może.

Janusz.

Ja wszystko widzę.

Helena.

Nie wątpię.

Janusz.

Mam przecie rozum...

Helena.

I wieś.

Janusz.

Rozumiem co się dzieje.

Helena.

Cóż się dzieje?

Janusz.

Ale Panno Heleno, ja kocham.

Helena.

Dziękuję.

Janusz.

Ja bardzo kocham.

Helena.

Jestem wdzięczna.

Janusz.

Niewdzięczna, powiedz.

Helena.

Skończmy tę rozmowę.

Janusz.

Zastanów się, że ten awanturnik...

Helena.

Kto?

Janusz.

Ten Ludmir.

Helena.

Cóż ten Ludmir?

Janusz.
Niewiedzieć zkąd jest, kto jest.
Helena.

Cóż mnie to obchodzi?

Janusz.

Ach, bardzo obchodzi na nieszczęście nas obojga.

Helena.

Panie Januszu!

Janusz.

Jest jakiś hultaj!

Helena.

Gość w domu moich rodziców więcej względów wymaga.

Janusz.

Taki gość wymaga karku skręcenia. — I ty, ty Heleno dajesz mu się bałamucić. —

Helena.

Bałamucić? (zmierzywszy go oczyma odchodzi).





SCENA XI.
Janusz (sam).

Niema wątpienia, ten przeklęty Ludmir zajechał jej w głowę. — Otóż to panny w tych czasach! — Przyjedzie w zaloty jaki uczciwy obywatel, cztery konie z kozła, kocz wiedeński, kozak z tyłu, extrakt tabularny czysty — krzywią się, przeglądają, przenicują. — Ale strać zdrowie w rozpuście, a majątek w karty, staniesz się ofiarą prześladującego losu i łatwo się podobasz. — Ja mam rozum i wieś — ona nie pyta, bo mam rumieniec, jem dobrze i śpię wyśmienicie. — Wczoraj miałem wszelką nadzieję — dziś żadnej. — Ale Szambelanowa przyrzekła — gdybym nie był... przeklęcie szczypałbym się, gryzłbym sobie palce ze złości... gdyby nie tak bolało.





SCENA XII.
Janusz, Wiktor.
Wiktor (z kilku klatkami).

A, już dłużej i anioł nie wytrzyma! — (rzuca klatki o ziemię w głąb sceny) Panie, jak się zowiesz! można tu koni dostać do najęcia? (Janusz spojrzawszy, dalej chodzi) (Wiktor głośniej) Czy tu dostanie koni do najęcia? (Janusz milczy) (Wiktor w złości) Panie, ja grzecznie pytam się po raz trzeci...

Janusz.

Pytaj się Waćpan furmana o konie, nie mnie.

Wiktor.

Można grzeczniej odpowiadać.

Janusz.

Jak mi się podobać będzie.

Wiktor.

O nie koniecznie!

Janusz.

Doprawdy?

Wiktor.

Niegrzecznych do grzeczności przymuszają.

Janusz.
Idźże sobie, (porywczo) proszę grzecznie.
Wiktor.

Pójdę jak mi się podoba.

Janusz.

Czego Waćpan chcesz odemnie?

Wiktor.

Żebyś Waćpan był grzeczny.

Janusz (ironicznie).

W samej rzeczy! mam być z kim.

Wiktor.

Z kim? z kim? co to z kim? co Waćpan rozumiesz przez to: z kim?

Janusz.

Oso! daj mi pokój.

Wiktor.

Ja się pytam, co znaczy to: z kim!

Janusz.

To znaczy, że nie potrzebuję być grzecznym z jakiemiś awanturnikami, którzy mącą pokój uczciwego domu.

Wiktor (wstrzymując passyą).

Awanturnikami! awanturnikami! powiadasz!

Janusz.

Najmniej.

Wiktor.

Najmniej! najmniej, powiadasz!

Janusz.

Powiadam.

Wiktor.

Ale Waćpan sam chciałeś....

Janusz (wybuchając złością, kłótnia coraz głośniejsza).
Co! i ty, ty mi będziesz dokuczał tém: sam chciałeś. — Chciałem, do stu piorunów, z drugiego takiego jak ty, zrobić igraszkę.
Wiktor (krzycząc).

Nie tak głośno, ty Mospanie.

Janusz (krzycząc).

Bo z takich zawsze żartowałem i żartować będę — ale nie wiedziałem, że wilka puszczam do owczarni.





SCENA XIII.
Janusz, Wiktor, Szambelan, (za nim) Szambelanowa.
Szambelan (wbiegając).

Co się tu dzieje?

Szambelanowa.

C’est vacarme!

Wiktor (do Januszu).

Wilk kąsa, pamiętaj!

Szambelanowa.

O co idzie? powoli, grzecznie...

Janusz (do Wiktora).

Precz ztąd! precz!

Szambelan (przez okno)

Jegomość! Tatuniu! Jegomość!

Wiktor (wstrzymując się).

Gdybym nie uważał na przytomność tej damy.

Janusz.

To co? to co?

Szambelan (przez okno).

Kłócą się. — Chcą się bić! —

Wiktor.
Nie, do tego stopnia nie zapomnę się nigdy. — Racz Pani przebaczyć — uniosłem się w jej przytomności. — Wyznaję moję winę. (do Janusza) Zobaczymy się.
Janusz.

Zobaczysz się, zobaczysz, wiem z kim.

Szambelanowa.

Januszu! ani słowa! Ja chcę, ja każę. — Cóż to za karczemne obyczaje? Wstydź się Pan! Ten pan pierwszy uznał swój błąd i przeprosił za uchybienie należytego uszanowania damie. — Taisez vous.





SCENA XIV.
Ciż sami, Pan Jowialski, Pani Jowialska, Ludmir.
(Pan Jowialski z żoną w środku, po lewej Wiktor i Ludmir, po prawej Janusz i Szambelanowa. W głębi Szambelan zbiera i ogląda klatki).
P. Jowialski.

Któż się kłóci? — Od fuków przyszło do puków. Co? kto z kim?

Szambelanowa.

Pan Janusz taki grzeczny — z tym panem — fi! C’est misère.

P. Jowialski.

Od słowa do słowa, aż boli głowa.

Wiktor.

Uniosłem się za nadto, to prawda.

P. Jowialski.

Zaraz wam powiem bajeczkę. — Słuchajcie:

Na dziedzińcu przy kurniku
Krzyknął kogut kukuryku;
Kukuryku krzyknął drugi,
I dalej w czuby. —

Biją skrzydła jak kańczugi,
Dziobią dzioby,
Drą pazury
Aż do skóry.
Już krew kapie, pierze leci —
(Z kwoczką uszedł rywal trzeci.)
A wtém indor dmuchnął: Hola! —
Stała się jego wola.
O co idzie, o co chodzi?
Indor was pogodzi.
Na to oba, każdy sobie:
Przedrzeźniał się mej osobie.
Moi panowie,
Indor powie:
Niepotrzebnie się czubiło,
Przedrzeźniania tu nie było;
Obydwa z jednej zapialiście nuty,
Boście obydwa koguty. —
Kiedy głupstwo jeden powie,
Głupstwo drugi mu odpowie;
Potém płacą życiem, zdrowiem:
Co rzec na to? Wiem — nie powiem.

P. Jowialska.

O mój Boże! Koguty! figle! figle!

Ludmir (do Wiktora).

Cóż się stało?

Szambelanowa (do Janusza).

O co poszło?

Wiktor (do Ludmira).

Wszystko to z twojej łaski.

Janusz (do Szambelanowej).
Powiedział: sam chciałeś.
Ludmir (do Wiktora).

Ale jakiżeś gorączka.

Wiktor (do Ludmira).

Ty mnie lodem dziś nie okładasz.

Szambelanowa (do Janusza).

Trzeba mieć przecie uwagę na jakowąś konweniencyą. — Mon Dieu!

P. Jowialski (cicho do Ludmira).

Coś twój przyjaciel diable prędki.

Ludmir (podobnie).

To tak na upał.

P. Jowialska.

Hę?

P. Jowialski.

To tak na upał?

P. Jowialska.

Proszę! proszę!

P. Jowialski.

Dawne przysłowie mówi: Mając gościa w domu, nie czyńmy gomonu. Nie pytając się o co poszło, zgoda Panowie.

Janusz.

Ja tylko prawdę powiedziałem.

Wiktor (do Ludmira).

Słyszysz?

P. Jowialski.

O mój Panie, nie zawsze prawda, co się prawdziwém wydaje. — A choćby też i tak było: Kto o prawdzie dzwoni, ten na guza goni. Ale inaczej trzeba tę rzecz skończyć — po staroświecku. — Panie Janie, każ Waćpan przynieść butelkę wina — z drugiej piwnicy — kasztelańskiego — wiesz?

Szambelan.
Wiem.
P. Jowialski.

Do mojego pokoju! pójdzie myszka między koty. — Kieliszek wadzi, kieliszek radzi. — Znacie tę piosneczkę?

Jak mnie kochasz, dolej szczerze,
Bo cię kuflem w łeb uderzę....

Wypijemy sobie po kieliszku i zgoda. — Rybom woda, ludziom zgoda, bez niej nic. Proszę do mnie, proszę.

Szambelanowa.

Bez kłótni, bardzo proszę, bo kwita z przyjaźni. — Vous comprenez?

P. Jowialski.

Pokażę drogę.(odchodząc)

Ludmir.
(chce zatrzymać Wiktora, który mu się wyrywa — zostając ostatni)

Ja wzbudzam zazdrość a ten mało guza nie dostał. Cóż ja winien? — dzień feralny dla niego. — Rozdział ośmnasty.

KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT IV.


SCENA I.
Wiktor, Ludmir.
(Wiktor rysuje, Ludmir chodzi zamyślony wzdłuż sceny)
Wiktor.

Przyznajże ex-Sułtanie, a Rzeczywisty Tajny Radco szaleństwa, iż jestem jeden z najpoczciwszych, z najłagodniejszych ludzi. — Zasłużyłeś na mój gniew, ogromnie zasłużyłeś, a ja dla ciebie pracuję. — (na stronie) Ale ci odpłacę, (po krótkiém milczeniu, oglądając się) Cóż tak rozmyślasz?

Ludmir (patrząc na rysunek Wiktora).

Nie — Jowialski nie udał ci się zupełnie — niema tego uśmiechu rozlanego po całéj twarzy — każdy zmarszczek u niego powiada, że ze śmiechu powstał.

Wiktor (zawsze rysując)

Ale pozwólże mój kochany — pierwéj przecie trzeba głowę zrobić, a potém włosy; pierwéj nos, a potém krostę na nosie — jeżeli notabene krosta jest, sine qua non.

Ludmir.

I pani Jowialska nie dość wyprostowana.

Wiktor.
Jeszcze włos, a w tył się wywróci.
Ludmir.

Zróbże jéj okulary.

Wiktor.

Idźże do kaduka! proszą cię! (Ludmir znowu chodzi) Od czasu swojego panowania nabrał jakiegoś tonu rozstrzygającego. — Ale dlaczegóż ty nie piszesz? Masz czas — bibuły tu dostaniesz.

Ludmir (stając przed Wiktorem, po krótkiém milczeniu).

Wiesz co Wiktorze?

Wiktor.

I nie jedno.

Ludmir.

Helena podoba mi się.

Wiktor.

A mnie nie.

Ludmir.

Jabym się z nią ożenił.

Wiktor.
(kładzie ołówek, obraca się i patrzy mu w oczy).
Ludmir. (wykrzywiając się).

A!! (chodzi znowu) Nie cierpię kiedy kto na mnie oczy wytrzeszczy. (Wiktor śmieje się coraz mocniéj za każdém słowem Ludmira) O, śmiej się — śmiej — jeszcze lepiej. — O tak! — do rozpuku. — Ha, ha, ha!

Wiktor.

Jakże? chciałbyś się ożenić? tak, ex abrupto, może dla zakończenia godnego dzieła?

Ludmir.

Powiedzże mi, dlaczego nie miałbym się ożenić?

Wiktor.

Czy ty żartujesz?

Ludmir.
Na honor, nie.
Wiktor.

Daj tu rękę.

Ludmir.

Cóż to będzie?

Wiktor.

Puls wolny — gorączki niema.

Ludmir (wyrywając rękę).

Rysuj! (chodzi znowu)

Wiktor.

Nie dziwiłbym się, gdybym mógł przypuścić podobieństwo, że ci się podobała.

Ludmir.

Dla czegoż nie, Mości Van-Dyku?

Wiktor.

Kto? ta górnolotnym stylem prosząca nawet o szklankę wody, ta miałaby ci się podobać!

Ludmir.

Smiesznym sposobem wyraża często dobre myśli, ale to wszystko łatwo zmienić.

Wiktor.

Jakież wielkie przymioty odkryłeś w niej, w tak krótkim czasie?

Ludmir.

Piękna.

Wiktor.

To do gustu.

Ludmir.

Dobra.

Wiktor.

Jak wiesz?

Ludmir.
Wiem — jestem pewny. — Ma przytem wiele pojęcia, i nie uparta. A gdzie jest pojęcie, a uporu niema, wszystko da się zrobić.
Wiktor.

Ale choćby była aniołem dobroci i piękności; choćby najrozsądniejszy pragnął ją na żonę, jeszcze przeto twoją nie będzie.

Ludmir.

Jeśli się podobam.

Wiktor.

Ma rodziców.

Ludmir.

Starego łatwo zawojować — parę bajek — i mój.

Wiktor.

Ojciec.

Ludmir.

Mniej niż nic.

Wiktor.

Macocha.

Ludmir.

To jeden orzech do zgryzienia.

Wiktor.

Trzebaby tęgich zębów.

Ludmir.

Ale trafiają się jednak przypadki.

Wiktor.

W romansach.

Ludmir.

Najgorzej....

Wiktor (po krótkiém milczeniu).

Najgorzej?

Ludmir.

Że nie wiem kto i zkąd jestem.

Wiktor.

I to fraszka u takich ludzi — a potem majątek!

Ludmir (chodząc).
Żebym miał tylko imie i majątek.
Wiktor.

Tak! żeby tylko — żeby, małe słówko.

Ludmir.

Probować jednak będę. — Bardzo by mi to było na rękę. — Pewny, że jedynie miłości winien jestem jej rękę, żyję najszczęśliwiej. — W tych pokojach mieszkamy — tam gdzie teraz stoimy, moja kancelarya. — Dalej nasze dzieci. — Ona trudni się gospodarstwem. — Ja piszę. — Ty z nami bawisz czas jakiś. — Jak mnie kochasz, zabawisz. — No, przyrzeknij — parę miesięcy — słowo.

Wiktor.

Za kogoż twoję córkę wydajesz? z kim się twój syn żeni? — Bodaj to być poetą: kocha się, żeni, obejmuje rządy domu, ma dzieci, zaprasza przyjaciół; wszystko jednym tchem.

Ludmir.

Jak tylko niema światła i cieniu, krések tu i ówdzie, to wszystko szaleństwo — prawda?

Wiktor.

Być może — i nigdy więcej jak w tej chwili nie chciałem, aby światło padało na ciebie. — W cieniu został Janusz z macochą, a po wszystkich stosunkowych przyzwoitościach towarzystwa, kréski tu i ówdzie pociągnięte były.

Ludmir.

Chciałbyś szczerze, aby mi się udało?

Wiktor.

Dla czegoż bym miał niechcieć.

Ludmir.

Poczciwy Wiktorze! Moje dzieła podadzą cię nieśmiertelności.

Wiktor.
Jeżeli tylko ręce dość długie mieć będą.
Ludmir.

Niema jak z malarzami mieć do czynienia; to są rodzeni bracia poetów. — Wiktorku! wyrysujesz mi portret Heleny?

Wiktor.

Wiesz, że portretów nie umiem robić, chyba w karykaturze.

Ludmir.

Co za myśl!

Wiktor.

Mogę ją umieścić w allegorycznym obrazie, wystawiającym naprzykład: przyjęcie ciebie na członka familii Jowialskich. — W środku Jowialski uwieńczony unosić się będzie na lekkiej chmurze; z jednej strony przy nim Geniusz: młodzieniec ze skrzydłami, płomieniem na głowie, u nóg księgi i orzeł. — Z drugiej strony Hilaritas jedną ręką potrząsa róg obfitości, drugą ciągnie za sobą, z pomocą ślepego Hymena, starą Jowialską — Dwoje dzieci uzupełni środek: jedno z nich trzymać będzie rószczkę palmową, po którą ty klęcząc w kaftanie tureckim, w udzwonkowanej czapce pokornie sięgasz. — Na przodzie obrazu Helena w postaci Imaginacyi: oczy w niebo zwrócone, ręce w krzyż złożone, włosy w nieładzie na barki spuszczone, korona na głowie z małych figurek wychodzących z jej mózgu, złożona. — Którym figurkom, notabene, będzie można dać twoją twarz, jeżeli zechcesz. — U nóg Heleny Melancholia: siedzi zamyślona nad trupią czaszką, wróbel na głowie. W głębi Janusz, jako Zawiść, w sukni nasadzonej oczami i uszami, w reku pęk cierni, na ramieniu kogut zdjęty złością. — Przy Januszu Szambelanowa z przepiórką, Szambelan z księżycem w ręku — pierwsza złośliwości, drugi głupstwa oznaka.

Ludmir.

A w kącie szyderstwo rysuje. Ale ty co tak biegły jesteś w allegorycznych obrazach, nie wiem czy wiesz jak Szyderstwo wystawiono? —

Wiktor.

Wiem, wiem.

Ludmir.

Jako osła z wyszczerzonemi zębami, jeśli się nie mylę.

Wiktor.

Podobno że tak. (śmieją się obydwa)

Ludmir.

Jowialscy nadchodzą; cofnij się wgłąb, popraw niektóre rysy. (Wiktor prędko zbiera rysunki, cofa się wgłąb sceny, przypatruje się i klęczący przy krześle rysuje, potem siada)





SCENA II.
P. Jowialski, P. Jowialska, Ludmir, Wiktor.
P. Jowialski.

Szukam cię, mój Panie, jak swój swego. Musisz mi przecie przeczytać co z dzieł swoich. Ja się znam trochę.

Ludmir.
Przeczytać nie mogę, bo nic nie mam tu ze sobą. Ale pierwsze dzieło, które wydam i które już jest blizkie końca, przypiszę Waćpanu Dobrodziejowi.
P. Jowialski.

Mnie?

Ludmir.

Jeżeli Waćpan Dobrodziej raczysz pozwolić, aby imie jego zaszczyciło pracę moję.

P. Jowialski.

Mnie? mnie? chcesz całe dzieło przypisać?

Ludmir.

Jeżeli pozwolisz.

P. Jowialski.

Jeżeli pozwolę? o człowieku, człowieku! czémże zasłużyłem na taki honor? ale prawda, nie zasłużony, ale szczęśliwy bierze. I wydrukujesz to dzieło?

Ludmir.

To się rozumie.

P. Jowialski (ściskając go).

Żądaj odemnie czego chcesz. Słyszysz pani Jowialska, będę wydrukowany.

P. Jowialska (zdejmując okulary).

Wydrukowany? proszę!

Ludmir.

Żądać tylko będę, abyś pozwolił spisać wszystkie przysłowia i wierszyki, których tyle umiesz i tak ładnie deklamujesz.

P. Jowialski.

Bierz pióro, pisz. Powiem ci zaraz jednę bajkę.

Ludmir.

Bardzo proszę.

P. Jowialski.

Dwie.

Ludmir.
Co za szczęście!
P. Jowialski.

Trzy.

Ludmir.

Zginę z radości.

P. Jowialski (odprowadzając na stronę i pokazując żonę).

Za jednę będzie się trochę gniewać.

Ludmir.

Oho!

P. Jowialski.

Ale to półżartem. Nie uwierzysz co to za nieoszacowana białogłowa! Co to za dowcip!

Ludmir.

Sam to uważałem.

P. Jowialski.

Poznać pana po cholewach; tak i rozumnego.

Ludmir.

W samej rzeczy.

P. Jowialski.

Jak tak długo z nią będziesz jak ja, to jeszcze lepiej ją poznasz.

Ludmir.

Jakże to długo?

P. Jowialski.

Pięćdziesiąt jeden lat.

Ludmir.

Tylko!

P. Jowialski.

Ale wracając do bajki — słuchajcie:

Z pięknej róży motyl płowy,
Wychyliwszy trochę głowy,
Zwołał braci rój niestały. —
Nuż prawić morały,

Stałość wychwalać,
Do cnoty zapalać,
I we wszystkiem co rozprawiał,
Siebie za przykład wystawiał;
Słowem, nagadał i nałajał tyle,
Że o poprawie myśleć zaczęły motyle.
Wtém jakiś młodzik na fijołku siada,
I tak powiada:
Nie wierzajcie co on prawi,
Ja powiem, czemu latać go nie bawi.
Oto przed kilku chwilami,
Gdy aż do znoju swawolił z kwiatkami,
Nadszedł starzec, co kosą wszystko w swojej drodze
Wycina i niszczy srodze,
Co ciągle idzie, nigdy nie odpocznie w trudzie,
Ten to sam, co go Czasem nazywają ludzie;
Nadszedł, a w koło ostrém tnąc żelazem,
Podciął i braciszkowi skrzydełka zarazem.
Dlatego stałość chwali, jednę lubi różę
Bo sam już latać nie może. —

(kłaniając się z pierwszym następującym wierszem żonie)

Nie jest tu moją myślą, młode, piękne panie,
Często zbyt płoche pochwalać latanie,
Ale słuchając nie jednej matrony,
Trzeba wyznać z drugiej strony,

Że i to motyl... (ciszej do Ludmira) ale motyl obarczony.

Ludmir.

Doprawdy?

P. Jowialski.
Assekuruję reputacyą.
P. Jowialska.

Boże zmiłuj się! co też Jegomość dalej na nas nie wymyśli.

P. Jowialski (głaszcząc pod brodę).

No, no, nie gniewaj się Małgosiu — ty jesteś motylkiem, ale moim motylkiem, moją przepióreczką. (całuje ją w czoło)

P. Jowialska.

Oj psotnisiu! psotnisiu! (grożąc okularami) tobie jeszcze w głowie chychotki, łaskotki.

P. Jowialski.

Ja na to, jak na lato; prawda pani Jowialska?

P. Jowialska (wkłada okulary).

Dajże pokój, Józieczku przy tym kawalerze!

P. Jowialski.

O, o, raczka spiekła — pokaż oczęta.

P. Jowialska (zdejmując okulary).

Cóż będzie?

P. Jowialski.

O! jakie figlarne! Oj ty.. ty.. ty.. (szczypiąc policzki) zjadłbym cię.

P. Jowialska.

Józieczku, miejże przecie kontenans.

Ludmir.

Ja odejdę, jeżeli przypadkiem...

P. Jowialski.

Nie, nie, pójdziemy razem do mego pokoju, bo ja w mojém krześle najlepiej deklamuję. A tobie miło co powiedzieć, ty słuchasz nie tak jak drudzy. Mnie z ust, a jemu mimo uszy: szust!

Ludmir.
I o czém inném myśli.
P. Jowialski.

Ja mu gadam o słońcu, a on myśli o słoniu; ja swoje on swoje. Mów wilku pacierz, a on woli kozią macierz. Ale chodźmy. Ułożymy sobie cały plan dokładnie — będziemy wspierać się wzajemnie, my autorowie. Bo to widzisz, kochanku, na tym świecie człowiek człowieka potrzebuje. Ręka rękę myje. — Jak ty czynisz, tak dla ciebie czynić będą.

Ludmir.

Jaką miarką mierzysz takąć odmierzą.

P. Jowialski.

Jak ty komu, tak on tobie. A propos tego przysłowia, znasz powiastkę o Gawle i Pawle?

Ludmir.

Znam.

P. Jowialski.

Słuchaj więc:

Paweł i Gaweł w jednym stali domu,
Paweł na górze, a Gaweł na dole,
Paweł spokojny, nie wadził nikomu,
Gaweł najdziksze wymyślał swawole.
Ciągle polował po swoim pokoju:
To pies, to zając — między stoły, stołki
Gonił, uciekał, wywracał koziołki,
Strzelał i trąbił i krzyczał do znoju.
Znosił to Paweł, nareszcie nie może;
Schodzi do Gawła i prosi w pokorze:
Zmiłuj się Waćpan, poluj ciszej nieco,
Bo mi na górze szyby z okien lecą.
A na to Gaweł: Wolnoć Tomku
W swoim domku.


Cóż było mówić? Paweł ani pisnął,
Wrócił do siebie i czapkę nacisnął.
Nazajutrz Gaweł jeszcze smacznie chrapie,
A tu z powały coś mu na nos kapie,
Zerwał się z łóżka i pędzi na górę:
Stuk! puk! zamknięte. Spogląda przez dziurę,
I widzi — cóż tam? cały pokój w wodzie,
A Paweł z wędką siedzi na komodzie.
— Co Waćpan robisz? — Ryby sobie łowię.
— Ależ Mospanie, mnie kapie po głowie.
A Paweł na to: Wolnoć Tomku
W swoim domku.

Z tejto powiastki morał w tym sposobie:
Jak ty komu, tak on tobie.

P. Jowialska.

O dla Boga! Co też on ma tego w głowie! figle! figle!

P. Jowialski.

No, chodź Jejmość.

P. Jowialska (chowając robotę).

Zaraz serdeńko.

P. Jowialski.

Służę ci mój Panie. (Odchodząc) I za parę miesięcy nie spiszesz wszystkiego. Zimować tu będziesz, ja ci przepowiadam.





SCENA III.
Wiktor (sam; jakby mówił do Jowialskiego).

Myślisz że nie będzie zimował? — Będzie, będzie tylko go poproś. Ale jeżeli myślisz, że cię do komedyi nie wsadzi z twoją Małgosią razem, to się bardzo mylisz. (Po krótkiém milczeniu) Szalona głowa! Ale ja ci mego nie daruję — zemścić się muszę. Siedziałem ja w kozie, będziesz i ty siedział. Dla mnie jeden Rozdział, dla ciebie drugi — papiery u mnie. Dobrze. Pokażę, że i ja umiem zawiązać i rozplątać intryżkę. Szkoda tylko, że świadkiem mego dzieła być nie mogę. Schowam się w ogrodzie i tam choćbym miał trzy godziny siedzieć w gęstwinie, będę siedział i cierpliwie czekał.





SCENA IV.
Wiktor, Szambelan.
Szambelan.

Powiedzże mi, panie Wiktorze, jakim sposobem te klatki zostały uszkodzone?

Wiktor.

Bo upadły.

Szambelan.

Aha — upadły! a długo tu zostaniecie?

Wiktor.

Wątpię.

Szambelan.

Jakież upodobanie mieć możecie w tak dziwnym sposobie podróżowania?

Wiktor.

Upodobanie?

Szambelan.
Ludmir powiadał, że to jedynie z upodobania.
Wiktor.

Ludmir! Zapewne, tak mówić wypada.

Szambelan.

Czy tak nie jest?

Wiktor.

Inaczej mają się rzeczy.

Szambelan.

Proszę Pana! inaczej?

Wiktor.

Wiele zagadek na tym świecie.

Szambelan.

Ja żadnej nigdy zgadnąć nie mogę.

Wiktor.

Czasem los zgadnąć przymusi.

Szambelan.

Przymusi?

Wiktor.

I krwawo, okropnie.

Szambelan.

Tylko proszę krwi nie wspominać, bo zaraz mi się słabo robi.

Wiktor.

I ja jestem zagadką, — igrzyskiem losu i nieszczęścia.

Szambelan (na stronie).

Coś do pieniędzy zmierza. (Głośno) Oj czasy, czasy teraz ciężkie. — Pszenica po niczemu — o wódkę nikt się nie spyta. — Nikt nie chce kupić.

Wiktor.

Ale wydrzeć, wydrze.

Szambelan (cofając się).
Oho, ho!
Wiktor.

Panie Szambelanie! — Dłużej milczeć sumienie mi nie każe. — Zwierzę ci straszną tajemnicę.

Szambelan.

Może...... lepiej mojej żonie.

Wiktor.

Mnie wszystko jedno — dla mnie los nie zmieni się przez to — zemsta mnie czeka — ale mówić będę.

Szambelan (cofając się).

Pan się zapalasz.

Wiktor (porywając go za rękę).

Ludmir — Ludmir — wiesz kto jest?

Szambelan.

Jest podobno.... pan Lu.. Ludmir.

Wiktor (oglądając się).

Jest — (wstrząsając mocno ręką) człowiek niebezpieczny. — Strzeżcie się! — Bo biada wam, biada! Karpaty blizko — biada! —





SCENA V.
Szambelan (sam).
(po długiém milczeniu, przyszedłszy do mowy).

Masz teraz! Biada. — Ale jak, co? jakże mi łydki latają. — I on sam nie bardzo bezpieczny, w oczach ma coś barbarzyńskiego — jakże mi się nogi trzęsą, (siada) Tajemnica, rzekł — ale ja tej tajemnicy zachować nie mogę. — Ja dawno mówiłem, mówiłem wyraźnie... to jest nie mówiłem, ale myślałem, myślałem... No, prawda nic nie myślałem, ale to jest jednak zdarzenie nie bardzo wesołe. — I co wiem pewnie, to, że się boję potężnie.





SCENA VI.
Szambelan, Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Racz tylko Waćpani Dobrodziejka wysłuchać mnie cierpliwie. — Wierzę, iż jej sposób postępowania najlepszy... ale.......

Szambelan.

Słuchajcie... (za każdą razą przebiega od Janusza do Szambelanowej)

Janusz.

Ale panna Helena dzisiaj wyraźnie mi rękę odmówiła i nie mogę wątpić, że ten Ludmir...,

Szambelan.

Za pozwoleniem...

Janusz.

Głowę jej zawrócił, i że ja z całą cierpliwością na lodzie osiędę.

Szambelan.

Rzecz arcy ważna.

Janusz.

Ludmir nie kryje się z tém, że mu się Helena podobała. — Panna Helena wcale go nie unika — i koniec końców, jeżeli Ludmir ma wieś, ja mam rywala niebezpiecznego.

Szambelan.
Niebezpiecznego właśnie...
Szambelanowa.

Nie widzę nic w tém dziwnego, że młody człowiek stara się podobać młodej pannie — masz rywala i cóż ztąd? — Rien du tout.

Szambelan.

Bójcie się Boga...

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż śp. Jenerał-Major Tuz, czy myślisz że tyle tylko miał przeciwności nim mnie zaślubił? — Comment?

Szambelan.

Rzecz okropna...

Szambelanowa (wskazując głową).

Za niego zaś, żem poszła, to mnie moi bracia namówili. — Bodaj im Pan Bóg tego nie pamiętał!

Szambelan.

Dziękuję ci, moja Basiu, ale słuchaj...

Janusz.

Ludmir wkręca się zręcznie w łaskę pana Jowialskiego.

Szambelan.

Daremnie proszę, za nic mnie mają.

Szambelanowa.

Dwie drogi masz Pan przed sobą: albo nakłonić starą bajkę w postaci pana Jowialskiego, aby oddalił z domu ulubionych gości, albo użyć ogólnego lekarstwa, jak mawiał pierwszy mój mąż świętej...

Janusz (porywczo kończąc).

Pamięci, Jenerał-Major Tuz.

Szambelanowa.

Tak jest. A tem ogólném lekarstwem jest: cierpliwość.

Janusz.
No, jeżeli ja nie jestem cierpliwy, to i te mury są niecierpliwe.
Szambelan.
(Niemogąc przerwać rozmowy, uderza kijem w stół).
Szambelanowa.

Ach!

Szambelan.

Inaczej nie można było przerwać waszego zacietrzewienia. — Słuchajcie mnie dla Boga! bo to nie są żarty — tu idzie o nas wszystkich. (staje między nich, patrzy w prawo i lewo i milczy).

Szambelanowa.

Cóż więc?

Janusz.

Słuchamy.

Szambelan.

Cóżem to miał mówić... na poczciwość, zapomniałem.

Szambelanowa (ironicznie).

Miły chłopiec.

Szambelan.

A, otóż wiem. — Wiecie kto jest Ludmir?

Szambelanowa.

Wiemy tyle co i ty.

Szambelan.

Przepraszam cię, Basiu, tą razą wiem więcej.

Janusz.

Proszę więc mówić — może mnie co pomoże.

Szambelan.

Diabła pomoże! — (oglądając się) Ludmir jest człowiek niebezpieczny. — Biada!

Szambelanowa.

Jakto niebezpieczny?

Szambelan.

Jego przyjaciel Wiktor dopiero ztąd odszedł —

przestraszył mnie, że aż usiąść musiałem i dotychczas jeszcze niepewnie stoję na nogach.
Janusz.

Cóż mówił? Ludmir ma wieś?

Szambelan.

Mówił: „Przestrzegam was — strzeżcie się — Ludmir człowiek niebezpieczny — lękam się zemsty. — Biada wam“ — i wiele innych rzeczy, których nie pamiętam, bo byłem, jak powiadam, arcy mocno pomieszany.

Szambelanowa.

Wiktor to mówił?

Janusz.

Przecie coś więcej musiał jeszcze powiedzieć.

Szambelan.

Nic ważnego — ile mi się zdaje, bo także nie był spokojny... Aha! jeszcze mówił, że kto nie da pieniędzy, temu wydrą.

Szambelanowa.

To jasno. C’est comprehensible.

Janusz.

Z jakiegoż powodu to mówił?

Szambelan.

Czyliż ja mogę powód zgadnąć? — ale wspomniał coś o sumieniu.

Szambelanowa.

Gdzież jest?

Szambelan.

Czyliż ja mogę zgadnąć, gdzie jest? — Wstrząsł mi rękę, aż w stawach trzasło i zniknął.

Szambelanowa.

Nie trzebaże tu prawdziwego nieszczęścia, aby koniecznie udał się ze swojem odkryciem do tego zera. C’est malheur!

Szambelan.

Radźcie teraz. — Do was radzić i zaradzić na leży; ja idę przestrzedz Helusię, że Ludmir człowiek niebezpieczny; — sam zaś uzbroję się dla osobistego bezpieczeństwa.





SCENA VII.
Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Pani Dobrodziejko! to nie są żarty.

Szambelanowa.

Zapewne, że nie żarty.

Janusz.

Cóż począć?

Szambelanowa.

Siadaj Pan na konia, we wsi stoją dragony; jeżeli ich jest dziesięciu, musi być kapral (ja to wiem doskonale od mojego pierwszego męża śp. Jenerał-Majora Tuza). Powtórz wyznanie jego własnego towarzysza; nareszcie rób jak chcesz, byleś tu sprowadził zbrojną siłę. — C’est ça.

Janusz (wracając).

Jeżeli to żart Wiktora?

Szambelanowa.

Je ne plaisante jamais — mawiał pierwszy...

Janusz (prędko kończąc.)

Mój mąż Jenerał-Major Tuz. — Ale jeżeli żart? dajmy na to.

Szambelanowa.
Żart nie żart, będą musieli złożyć papiery. Dowiemy się przynajmniej, co to są za ludzie.
Janusz.

Ale co powie pan Jowialski?

Szambelanowa.

Idę go o wszystkiem uwiadomić.

Janusz.

O Heleno! (odchodzi).

Szambelanowa.

Co z tego będzie? — sama nie wiem; ale odetchnę, jak mundur przy sobie zobaczę. — Co to za różnica Jenerał-Major, a ten Szambelan. — We wszystkiém — we wszystkiém! wielka różnica. — Sans comparaison!

(Odchodzi do pokoju pana Jowialskiego.)





SCENA VIII.
Ludmir (sam).
(Który spotkawszy we drzwiach Szambelanowę, nizko się ukłonił).

Kaducznie z góry na mnie spogląda pani Szambelanowa dobrodziejka. — I to jest podobno skała, o którą moję łódkę roztrzaskam. (Po krótkiém milczeniu) Jak do niej przystąpić? Co lubi? — czem ująć? (woła w lewe drzwi) Wiktorze! Wiktorze! gdzież się podział. — Z Jowialskim interesa idą jak najlepiej — szalenie we mnie zakochany. Historyą mego życia opowiedziałem mu dokładnie, słuchał z rozczuleniem i nad spodziewanie nie znalazłem w nim uprzedzeń tyczących się majątku i urodzenia. Kilka dni jeszcze, a śmiało o rękę Heleny będę mógł prosić. — Helena zaś, albo ja źle widzę, źle czuję, źle pojmuję, albo nie będzie od tego. — Otóż i ona.





SCENA IX.
Ludmir, Helena.
Helena (na stronie).

Otóż jest! Igraszka losu! Ojciec mój swojem odkryciem okropnie uderzył w serce, ukołysane najsłodszą nadzieją. Straszne przeczucia porywają mnie w nieprzejrzany zamęt.

Ludmir (na stronie).

Nie widzi mnie — w idealnym przestworze krąży jéj dusza.

Helena (na stronie).

Jeżeli tak jest — ratować go muszę — podam rękę nieszczęsnemu — którego kochać nie wolno a wiecznie kochać będę.

Ludmir (na stronie).

Jeszcze muszę być smętno romansowym — nie

pomoże — teraz ująć ją trzeba, a po ślubie poprawa. (Do Heleny, która wzdrygnęła się na jego głos). Pięknie dla mnie dzisiaj jutrzenka zajaśniała — łagodny wietrzyk szczęścia pieszczotliwie mnie owionął, kiedym wstępował w te progi. — Jak rószczką czarnoksięzką tknięty, innym się stałem jak byłem dotąd.
Helena (oczy ku niebu wznosząc).

Jak był dotąd!

Ludmir.

Pozwól, piękna Heleno, niech w mglistém życiu gwiazda nadziei dla mnie zaświeci.

Helena.

Ni pogodna jutrzenka pogodnego wieczora, ni spokojnie błyszcząca gwiazda pogodnego ranka, rękojmią być nie może. Chmury niosące burze zawsze są w odwodzie, zawsze nas trwożyć powinny.

Ludmir.

Ach, nie trwożyć; bo jeżeli pogoda, równie bu rza nie jest trwałą.

Helena.

Ale burza często niszczy.

Ludmir.

Zniszczenie i śród pogody uderzyć może — na to każdy człowiek przygotowany być powinien. — Nikomu może tyle, ile mnie, los cierni nie narzucał na drogę życia, jednak postępuję śmiało.

Helena.

Czy tylko nie zbyt śmiało?

Ludmir.

To wkrótce okazać się musi.

Helena (z trwogą).

Wkrótce? wkrótce? jestże jakie przedsięwzięcie?

Ludmir.

Wielkie przedsięwzięcie, którego skutek stanowić będzie całą moję przyszłość; który nagrodzi zdroje goryczy, pojącej mnie dotychczas. (Z przesadą) Albo wtrąci w czarną otchłań dzikiej rozpaczy. (Na stronie) O, tak!

Helena (niespokojnie).
Także wielkich doznawałeś Pan nieszczęść?
Ludmir.

Ja? czy wielkich nieszczęść doznawałem? (Na stronie) Bądźmy więc bohaterem nadzwyczajnych nieszczęść i zgryzot. — (Do Heleny) Na coż okropny obraz stawiać przed oczy, które nie znają, jak lube farby wiosennej tęczy — jak w harmonią zlane kolory kwiatów, co na dziewiczej piersi radośne serca liczą uderzenia.

Helena.

Okropny obraz?

Ludmir.

Tak jest, okropny. — Igrzyskiem szalonego losu wyrzucony z kolebki w odmęt świata — między milionami ludzi szukałem człowieka — daremnie — błagałem o serce, o jedno uderzenie serca. — Wszędzie głucho, wszędzie ciemno. — Odepchnięty, wzgardzony, napojony trucizną, rzuciłem się... rzuciłem...

Helena.

Gdzie? przebóg!

Ludmir.

Rzuciłem się na bryczkę i kazałem jechać gdzie konie pobiegną. (Na stronie) Potknąłem się podobno.

Helena.

I dokąd? dokąd?

Ludmir.

Udałem się w najniedostępniejsze góry.

Helena.

W Karpaty?

Ludmir.

W Karpaty.

Helena.
Nieba!
Ludmir.

Tam ni snu, ni spoczynku. — Błąkałem się po urwiskach; nieraz jak widmo stawałem się w nocy przestrachem spokojnych mieszkańców...

Helena.

Ha! Szandor!

Ludmir.

Co?

Helena.

Zbójco!

Ludmir.

Ja?

Helena.

Ty! (Ludmir parska śmiechem) Nieszczęsny! nie pokrywaj śmiechem — wyjawiłeś co, niestety, przeczułam. Nie daremnie wczoraj moja prababka spadła z kołka. Uchodź, uchodź nieszczęsny — za pół godziny już późno będzie.

Ludmir (na stronie).

Tego honoru nie spodziewałem się wcale.

Helena.

Za kwandrans może już Helena nic całkiem, nic dla ciebie uczynić nie potrafi.

Ludmir.

Dla czegóż za kwadrans?

Helena.

Twój towarzysz cię zdradził.

Ludmir.

Jaki towarzysz?

Helena.

Wiktor.

Ludmir.
Wiktor? zdradził?
Helena.

Zdradził cię — wyznał tyle ile potrzeba było, aby przedsięwzięto środki grożące twojej wolności.

Ludmir.

Cóż Wiktor powiedział?

Helena.

Że Ludmir, człowiek niebezpieczny — strzeżcie się — gdyż biada wam, biada!

Ludmir.

O Van-Dyku przeklęty!

Helena.

Van-Dyk się więc zowie?

Ludmir.

I gdzież jest?

Helena.

Zniknął.

Ludmir.

Zemścił się.

Helena.

Właśnie wspominał o zemście. — Uchodź, uchodź nieszczęśliwy, ofiaro czarnych losów. — Lecz w chwili wiecznego rozstania nie waham się wyznać, iż nie sam jeden ulegasz pod krwawym ciosem. — Serce Heleny towarzyszyć ci będzie. — Jej modły ulatywać będą nad twoją drogą głową. — Oby się stać mogły niezłomną tarczą! Oby mogły wyjednać dla ciebie przebaczenie i spokojne nadal życie!

Ludmir.

Heleno! serce więc twoje odpowiada mojemu. — Nie zwiodły mnie wejrzenia twoje. Ach, powtórz, powtórz, że kochasz, że wierzysz iż jesteś kochaną, pozwól mieć nadzieję...

Helena.
Żadnéj, żadnej, żadnéj; uchodź, nie trać czasu.
Ludmir.

Jedno tylko słowo: kochasz mnie?

Helena.

Niestety!

Ludmir.

Gdyby rodzice zezwolili...

Helena.

Ach nacoż wznawiać krótkie ułudzenie duszy! — Żegnam cię, żegnam ty, którego nazwać nie śmiem.

Ludmir.

Słuchaj mnie więc.

Helena.

Nie — każda chwila dla ciebie droga.

Ludmir.

Ależ pozwól...

Helena.

Uchodź — las w bliskości — przez ogród.

Ludmir.

Miejmy nadzieję.

Helena (wskazując na niebo).

Tam! (odchodzi).





SCENA X.
Ludmir (sam).

O bazgraczu! poczekaj! — Chciałeś mnie kłopotem nabawić, ale ci się nie udało; więcéj zyskałem niż straciłem. Wiem teraz, że mnie Helena kocha. — Czegóż mam się lękać? każą stawić mi się przed władzą miejscową.. mam papiery jasno świadczące... (szukując) Gdzież... cożto?... jeżeli... to znowu żart za gruby. — Łba mi nie utną, ale zawsze niemiło i parę godzin być źle uważanym — może odjechał. Nie, toby zanadto było... ale kto wie. Janusz mścić się będzie... ma za co... w saméj rzeczy żart trochę za gruby.





SCENA XI.
Ludmir, Szambelanowa.
(Szambelanowa wybiegłszy z pokoju pana Jowialskiego, jak w obłąkaniu chwyta Ludmira za piersi.)
Szambelanowa.

Masz myszkę na łopatce? masz myszkę na łopatce?

Ludmir (cofając się).

Za pozwoleniem...

Szambelanowa.

Człowieku odpowiadaj: masz myszkę na łopatce?

Ludmir.

Ależ Mościa Dobrodziejko! za pozwoleniem, mój surdut, ja nie rozumiem.

Szambelanowa.

Czy masz na prawej łopatce znak myszy, pytam cię się wyraźnie raz jeszcze.

Ludmir.

Rzecz dziwna!

Szambelanowa.

Odpowiadaj, na Boga jedynego, odpowiadaj.

Ludmir.
Jeżeli o to idzie koniecznie, mam.
Szambelanowa.

I wszystko prawda coś Jowialskiemu powiadał?

Ludmir.

Co do słowa.

Szambelanowa.

Przysięgniesz?

Ludmir.

Ależ za pozwoleniem...

Szambelanowa.

Mów, bo oszaleję.

Ludmir.

Przysięgnę jak tego trzeba będzie. (na stronie) Co to jest?

Szambelanowa.

Płynącego w kolebce Cyganie złapali?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Potem zostawili chorego?

Ludmir.

U pana Żaby na Litwie.

Szambelanowa.

I ten późniéj okupił u nich wiadomość zkąd cię wzięli?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Że z Wisły?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

I razem przedali krzyżyk, który miałeś na szyi?

Ludmir.

Krzyżyk?

Szambelanowa.
Srebrny?
Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Z literami B. B?

Ludmir.

Rzecz dziwna! tak jest w istocie.

Szambelanowa.

Pokaż, pokaż prędko — B. B. Barbara Bobkówna.

Ludmir.

Miałażby jaką wiadomość o moich rodzicach... (dając krzyżyk) Oto jest.

Szambelanowa (rzucając się na szyję).

Syn! syn mój!

Ludmir.

Ja jestem?

Szambelanowa.

Młody Tuz, syn Jenerała-Majora Tuza. O Charles, Charles! ja od siebie odchodzę, ty stoisz jak martwy. Mon fils!

Ludmir.

Zadziwienie. — W tym domu może żart...

Szambelanowa. (ściskając).

Ach, żartem serce tak nie bije. — to serce matki.

Ludmir.

Matko! (klękając) pobłogosław syna.

Szambelanowa (ściskając go).

Gdzież miałam oczy — wszakże to żywy portret mojego pierwszego męża ś. p. Jenerała-Majora Tuza. Mon Charles! ożenię cię z Heleną.

Ludmir.
Nie dziwuj się, Matko, że skąpo wyrażam uczucia moje — nadto, nadto ich wiele na raz.
Szambelanowa.

Wszak Helena ci się podobała?

Ludmir.

Kocham ją.

Szambelanowa.

Ona nie będzie przeciwną?

Ludmir.

Spodziewam się.

Szambelanowa.

Niechże cię jeszcze uściskam, żywy obrazie biednego Jenerał-Majora nieboszczyka. (ściska go).





SCENA XII.
Szambelanowa, Ludmir, Szambelan.
(Szambelan przy szpadzie, cofa się kilka kroków zobaczywszy uściśnienie żony).
Szambelan (na stronie).

A to co?

Szambelanowa.

Kochany Karolu!

Szambelan (na stronie).

Pójdę poskarżyć się Jegomości.

Szambelanowa.

Powiedzże mi, powtarzaj każdy szczegół twojego życia. Ach, ileż to ja szczęścia straciłam!





SCENA XIII.
Ciż sami, Pan Jowialski, Pani Jowialska.
P. Jowialski.

Nieśmiało wchodzę, bo nie wiem czy się smucą, czy się weselą.

Szambelan.

Smucą się.

Szambelanowa.

Weselą się. Oto jest Charles — mój syn, syn Jenerał-Majora...

Szambelan.

Co, słyszę!

P. Jowialski.

Bogu dzięki.

Szambelan.

Cuda, cuda!

P. Jowialski.

Przecie Waćpani teraz rozśmiejesz się czasem i drugim za złe wesołości brać nie będziesz.

Szambelanowa.

Wszystko teraz ze mną zrobicie.

Szambelan.

Wszystko? kochany synek i ja się cieszę, że się znalazł.

P. Jowialski.

Bardzo się cieszę, że z nami zostaniesz.

Szambelan.

Łatwiej kijek gruby... Łatwiej grubemu... Łatwiej kijek...





SCENA XIV.
Ciż sami, Helena.
Helena.

Nieba! czy go biorą?

Szambelanowa.

Nie, nie. On ciebie weźmie, jeżeli Dziadunio pozwoli.

Helena.

Pan... jakże mam nazwać?

Ludmir (śmiejąc się).

Nie Szandor, żarty to były Wiktora. Znalazłem, droga Heleno, matkę, a jeżeli pan Jowialski zezwoli znajdę ojca i żonę.

P. Jowialski.

Oddawna zostawiłem Helusi zupełną wolę w wyborze męża.

Szambelanowa.

Od ciebie więc, Heleno, zależy.

P. Jowialski.

Nie naglijcieże na nią. Wiecie jak się od tego wyprasza. Dajcież jéj przynajmniéj parę miesięcy do namyślenia.

Helena.

Jeżeli Dziadunio każe, to ja już zwłoki nie będę prosiła.

P. Jowialski.

Aha! Wyszło szydło z worka — ze smyczy kochanek do budy. Lepszy gil, niż motyl prawda?





SCENA XV.
Ciż sami, Janusz, Wiktor, dwóch żołnierzy.
Wiktor (papiery w ręku, kulejąc).

Jakiż obmierzły, przeklęty dzień dzisiejszy! Już drugi raz jak włóczęga jestem prowadzony. Pokazuję papiery — nie — chodź — czy wszyscy dziś zdrowe zmysły utracili? (siada; żołnierze na znak Jowialskiego odchodzą).

Janusz (do Szambelanowéj).

Wypełniłem rozkazy — teraz działać na Panią.

Ludmir (do Wiktora).

Cóż się z tobą działo?

Wiktor.

Zabrałem twoje papiery — przestraszyłem Szambelana i schowałem się w ogrodzie — ale przez ciekawość nie mogłem na miejscu usiedzieć. Wyglądałem z gęstwiny co moment, tak mnie téż ujrzał kapral.

P. Jowialski.

Zdybał jak czajkę na gnieździe.

Wiktor.

Osądził za postępowanie nader podejrzane i kazał iść z sobą.

P. Jowialski.

Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada.

Wiktor.

I proszę się — przekładam rzecz całą — nie — od furtki ogrodowej — przez całą ulicę — przez cały dziedziniec — prowadzą mnie między końmi jak ostatniego urwisza.

Ludmir.

Ale żebyś wiedział, jak mnie dokuczyłeś!

Wiktor.

Niech się przynajmniej tém pocieszę.

Ludmir.

Znalazłem matkę.

Szambelanowa.

A ja syna.

Janusz.

Tam do kata!

Szambelan.

I będzie można z nią robić co chcieć.

Wiktor.

Ten człowiek w czepku się urodził — a mnie...

P. Jowialski.

Tak to zawsze. Jednemu szydła golą, drugiemu i brzytwy nie chcą.

Ludmir.

I Helena będzie moją.

Janusz.

O, za pozwoleniem...

Helena.

Tak jest, dusze nasze zrozumiały się od pierwszego dotknięcia. Rodzice zezwalają na uzupełnienie ich światowego szczęścia.

Janusz (do Szambelanowéj).

Mościa Dobrodziejko, to może jakie oszukaństwo.

P. Jowialski (na stronie).
O, długo pokuka, kto babę oszuka.
Szambelanowa.

Ach, serce moje mnie nie zwodzi i podobieństwo jego do pierwszego mojego męża ś. p. Jenerała...

Janusz.

Ale obietnica Mościa Dobrodziejko.

P. Jowialski (na stronie).

Obiecanka cacanka, a głupiemu radość.

Szambelanowa (dawnym sposobem mówienia).

Dziwi mmie, ze Waćpan ośmielasz się żądać, abym z krzywdą własnego syna i wbrew jego dobru, dotrzymywała w innych stosunkach uczynionej obietnicy. C’est drôle.

Szambelan (na stronie).

Oj, coś znowu po dawnemu.

P. Jowialski.

Bliższa koszula, niż suknia ciała, mówi przysłowie.

Ludmir.

Pierwéj sobie, potem tobie.

P. Jowialski.

Pierwéj Sobkowi, a potém Dobkowi.

Janusz.

Widzą, ze wszyscy bawili się i bawią dotąd moim kosztem.

P. Jowialski.

Wszyscy tańcowali, a tyś skrzypka zapłacił.

Wiktor.

O, i mój grosz wpadł do skrzypców.

P. Jowialski.

Ale to oddane rzeczy, mój Panie. Nie turbuj się, i ty znajdziesz żonę, bo przysłowie mówi: Każda Marta,znajdzie Gotarta[2]

Janusz.

Mam wieś dobrą.

P. Jowialski.

I abym cię pocieszył, powiem ci bajeczkę. Znacie o Czyżyku i Ziębie?

Wszyscy.

Znamy.

P. Jowialski.

Słuchajcie więc.

Janusz.

Wiem, wiem.

P. Jowialski (przytrzymując go za rękę).

Słuchaj:

Na ciemnym jarzębie.
Młody czyżyk siadł przy ziębie,
A że zawsze myśl w nim płocha,
Ledwie zoczył jużci kocha.
Lecz uważa, prócz urody,
— W tém już baczny lubo młody —
Że ptaszyna ma w udziele
W swém mieszkaniu ziarna wiele.
Tém mieszkaniem domek mały:
Drobne kratki go składały,
I szczeblikiem drzwi podparte
Stały otwarte.

Szambelan (okazawszy iż zrozumiał)
Samotrzask.
P. Jowialski.

Uważał czyżyk dość długo, a potém
Lekkim zbliżył się lotem.
Nuci, śpiewa, bawi,
O miłości prawi,
Wzajemności żąda,
A na proso wciąż pogląda;
Zięba zaś swoim zwyczajem,
Wdzięczy się nawzajem.
Zięba nadobnéj była urody,
A czyżyk młody.
Pokarm był piękny, liczny, dorodny,
A czyżyk głodny.
Nie myśląc więc wiele,
Posunął się śmiele,
Lecz ledwie przy kratce...
Trzask! — Czyżyk w klatce.
Zrazu pieszczoty zięby, jéj głos miły,
Myśli niewoli z główki oddaliły,
Lecz niedługa
Ta usługa.
Jakby nie ta co z początku,
Dumała gdzieś w swoim kątku,
A gdy czyżyk, grzecznie, ładnie
O śpiewanie ją zagadnie;
Huknie,
Fuknie:
— Ja póty wabię, pókim sama w domu,
Póki mi trzeba podobać się komu. —
Choć westchnął czyżyk nad dzielnością mowy
Nie stracił głowy,

Wspomniał o prosie;
Wziął się do niego. Lecz o smutny losie!
O nadziejo marna!
Dużo tam łupek, a niewiele ziarna —
Westchnął jeszcze i wzdychał, ale nic nie zmienił
Nie jeden jest czyżykiem co się dziś ożenił.

P. Jowialska.

Figle! figle!

(Janusz odchodzi).
KONIEC.





  1. Miejsca zamknięte podwójnemi przecinkami, mogą być w grze wypuszczone.
  2. Tu koniec sztuki na scenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.