Nocleg w Apeninach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Nocleg w Apeninach
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NOCLEG
W APENINACH.
OPERETKA
W JEDNYM AKCIE.

Żaden morza przebrnąć nie usiłuje, bo widzi niepodobność: w kałużę łatwo każdy wpadnie, bo się spodziewa przejechać.

And. Max. Fredro.

OSOBY:
ANZELMO, właściciel małéj gospody w Apeninach.
ANTONIO, syn  ANZELMA.
LIZETA, córka
FABRICIO, Toskańczyk.
ROZYNA, jego narzeczona.
BOMBALO, szarlatan.
PODRÓŻNI, ŻANDARMY.
 
Rzecz dzieje się w gospodzie ANZELMA, w Apeninach na granicy Toskanii.





NOCLEG W APENINACH.


SCENA I.
(Duża izba — Drzwi dwoje — Okno po lewéj stronie aktorów. Stół na środku, na nim lampa — Krzesła duże z poręczami. W głębi przy drzwiach łóżko.)
Anzelmo, Lizeta, Podróżni, Antonio.
(na stronie, z tłómoczkiem na plecach).
Wszyscy (śpiewają).

Co za zjazd! co za ścisk nieba dziś dały!

Anzelmo (w środku, świeca w ręku).

Choćbym rad, choćbym chciał, pełny dom cały.

Podróżni (po prawéj stronie Anzelma).

Łóżka dla mnie!

Anzelmo.

Niema.

Podróżni (po lewéj stronie Anzelma).

Łóżka.

Anzelmo.

Niema.

Podróżni wszyscy.

Łóżka, łóżka.

Anzelmo (obracając się na wszystkie strony).

Niema, niema, niema.
Wszakże macie przed oczyma.
Niema miejsca, niema, niema.

Wszyscy.

Co za zjazd! co za ścisk nieba dziś dały!

Choćbym rad, choćbym chciał,
Choćby rad, choćby chciał,

 pełny dom cały.

macie
Wszakże
mamy

 przed oczyma,

Niema miejsca, niema, niema. —

(Wszyscy odchodzą za Anzelmem, prócz Antonia).




SCENA II.
Antonio, Lizeta.
Antonio.

Lizeto!

Lizeta (po krótkiém milczeniu).

Antonio! (rzucając się w objęcia). Antonio kochany! Ty że to jesteś?

Antonio.

Ja to, ja twój brat, ów zbieg, ów trzpiot niegodziwy.

Lizeta.

Kochany bracie... Ale czemuż nie śpieszysz do ojca. (biegnąc ku drzwiom) Ojcze, ojcze!

Antonio (zatrzymując ją)

Co czynisz, dla Boga!

Lizeta.

Nie lękaj się, wszystko puścił w zapomnienie, wszystko ci przebaczył. O, jak się ucieszy! jak się ucieszy!

Antonio (zatrzymując ją).
Słuchaj mnie wprzódy.
Lizeta.

Ach Antonio, wyrzutów ci nie robię, ale ileż ty nam zgryzot nie sprawiłeś! Porzuciłeś nas tajemnie i przez trzy lata, niegodziwy, ani słowa wiadomości nie dałeś o sobie.

Antonio.

Alboż to moich głupstw tylko tyle?

Lizeta.

Zrazu ojciec czas długi nie przestawał ci złorzeczyć, później nie chciał wspominać, na końcu tylko płakał.

Antonio.

Z duszy, serca chciałbym mu wynagrodzić sprawione zmartwienia.

Lizeta.

Chciałbyś? Alboż to nie od ciebie zależy?

Antonio.

Sam nie wiem.

Lizeta.

Wszystko przebaczył, powiadam, długi twoje popłacił i pisał za tobą na wszystkie strony. — Ale powiedz mi, co się z tobą działo? gdzież byłeś? jak żyłeś? co robiłeś? —

Antonio.

Ha, gdzie byłem? co robiłem? jak żyłem? słuchaj.

Antonio (śpiewa).

Jedna suknia, pończoch para,
Trzy bajoki i gitara,
Wszystko było com wziął z domu,
Kiedym drapnął pokryjemu —
Ale miłość w sercu biła,
Miłość w podróż mnie wabiła.

Dla miłości jawnie, skrycie
Poświęcałem moje życie:

Kochany, kochałem;
Zdradzany, zdradzałem;
Pieszczony, pieściłem;
Czubiony, czubiłem.
Dla miłości jawnie, skrycie
Poświęcałem moje życie.
Ale miłość choć się śmieje,
Nie nakarmi, nie ogrzeje,
I, per Bacco, z mą gitarą
Wyschłem, siostro, jak cygaro.
Trzeba było coś dochodu,
By nie umrzeć jak pies z głodu.
Próbowałem różne stany,
Byłem wszystkiém na przemiany:
Handlarzem, Aktorem,
Kucharzem, Faktorem,
Muzykiem, Tancerzem,
Laikiem, Żołnierzem.
Próbowałem różne stany,
Byłem wszystkiém na przemiany.
Ponętą fałszywą wiedzeni,
Szukamy dalekich kolei,
Lecz wkrótce burzami strudzeni,
Wracamy z ostatkiem nadziei —
Wracamy, wracamy po szkodzie
Spoczywać w ojczystej zagrodzie.

Antonio.
Wracałem więc w szczeréj chęci rzucenia się do nóg ojca i wynagrodzenia mu przeszłych trosk życiem jak najprzykładniejszém, gdy w Bolonii znalazłem przeszkodę, która mój chwalebny zamiar jeżeli nie niszczy, to przynajmniej odłożyć przymusza.
Lizeta.

A ta przeszkoda?

Antonio.

Ty mnie łajać będziesz.

Lizeta.

Pewnie miłość.

Antonio.

Ale jaka miłość! Jaka! Ach Lizeto, trzeba czuć by ją pojąć można.

Lizeta.

Zawsze jedna piosnka, nie odmieniłeś się jak widzę. Któż więc jest tym nowym przedmiotem nowych westchnień?

Antonio.

Kto? Ach gdybym wiedział!

Lizeta.

Nie wiesz?

Antonio.

Nie wiem.

Lizeta.

Jest wolną przynajmniej?

Antonio.

Nie wiem.

Lizeta.

Jak się zowie?

Antonio.

Nie wiem.

Lizeta.

Jesteś szalony, Antonio.

Antonio.

Szalony, ale z miłości.

Lizeta.

Zawsze więc miłość przyczyną będzie błędów twoich, a zgryzot ojca.

Antonio.

Właśnie dla oszczędzenia mu zgryzot, nie chcę się z nim jeszcze widzieć. — Jeśli osoba, którą kocham; może być moją — jak się spodziewam — rzucę mu się do nóg i wezwę pomocy; — jeśli nie, na cóż go zasmucać? Ja tu nie zostanę, ja bez niej żyć nie mogę.

Lizeta.

Bez wielu ty już żyć nie mogłeś! Ale niechże się dowiem jak? co?

Antonio.

Przybywając do Bolonii postrzegłem młodą osobę, której twarz... Ach Lizeto, jaka twarz! Czy tylko będę w stanie opisać ci ją dokładnie.

Lizeta.

Już, już, już wystawiam ją sobie, tylko do rzeczy?

Antonio.

Będziesz ją widzieć, sama osądzisz, czy nie kochać się w niej jest podobieństwem.

Lizeta.

Nie jest podobieństwem; ale do rzeczy.

Antonio.

Spotkałem wiec młodą, lubą, śliczną osobę, której twarz cudna, anielska, boska...

Lizeta.

Jak gdybym ją widziała — cóż dalej?

Antonio.

Której twarz głęboki smutek wyrażała. Nieśmiało a bardziej niechętnie szła obok człowieka starego, brzydkiego, obrzydłego... I wiesz co, Lizeto, ja ręczę, i przysiągłbym nawet, że to wielki łotr być musi.

Lizeta.

Zapewne.

Antonio.
Możnaby go powiesić na pierwsze wejrzenie.
Lizeta.

Bardzo sprawiedliwie.

Antonio.

Zdawał się strzedz ją pilnie.

Lizeta.

Co za zbrodnia!

Antonio.

Lizeto! tu niema żartów — słuchaj, albo mówić przestanę.

Lizeta.

Choćbyś i przestał, wiem już wszystko. Był to pewnie rozsądny ojciec, który postrzegłszy czute, wzajemne wejrzenia, zamknął córkę, a sinior Antonio, straciwszy kilka bezsennych nocy pod oknami, musiał odejść z niczém.

Antonio.

Ojciec czy nie ojciec, tego nie wiem; ale że sinior Antonio nie odszedł z niczém, to wiem doskonale. Mimo wszelkiej jego uwagi, widywaliśmy się codzień, wprawdzie zdaleka, wprawdzie ani słowa nie przemówiliśmy do siebie, ale wejrzenia nasze wszystko powiedziały, co nam tymczasem wiedzieć było potrzeba, to jest, że się kochamy, że ona pomocy wzywa, a ja pomódz mam ochotę.

Lizeta.

Czy tak?

Antonio.

Po sześciu dniach nareszcie, gdy przodsiewziąłem bądź co bądź, drzwiami, oknem czy kominem wejść do strzeżonego mieszkania, postrzegłem ją wychodzącą w podróżnym ubiorze, z innym mężczyzną mniej starym, ale równie...

Lizeta.
Brzydkim, obrzydłym, okropnym i łotrem pewnie?
Antonio.

Nie inaczej. Chciałem się już rzucić na niego, gdy jej oczy zapłakane wznoszą się na mnie, a ręce złożone zdają się wzywać pomocy ale i roztropności razem.

Lizeta.

I cóż zrobiłeś? zaczynam być niespokojną — cóż się stało z tą nieszczęśliwą?

Antonio.

Daje znak, że jej nie odstąpię, że ją chcę ratować i postępuję zdaleka za niemi; a przekonawszy się, że idą drogą ku Florencyi, wracam, zbieram tłómoczek, wyprzedzam ich niebawem i tu staję przed niemi. Burza powstaje, tu muszą nocować, znajdę zatém z twoją pomocą sposobność dowiedzenia się o wszystkiém i zaradzenia nieszczęściu.

Lizeta.

Jeżeli tylko jest do zaradzenia.

Antonio.

Nie wzywałaby pomocy, gdyby podobieństwa nie było.

Lizeta.

Cóż mam czynić?

Antonio (po krótkiém milczeniu).

Dom pełny, nigdzie miejsca. — Niech w tym pokoju nocują.

Lizeta.

Chyba na tych krzesłach, ale i tu sami nie będziecie: to łóżko już zajęte. — Bombalo Szarlatan położył na niém swoje rzeczy.

Antonio.

Rzeczy?

Lizeta.
Swój parasol.
Antonio.

Czy nie ten, co przed domem na środku drogi wysławiał swoje cudne leki?

Lizeta.

Ten sam.

Antonio.

Nic nie szkodzi, nawet lepiej, uwaga mojego wroga podzieloną będzie.

Lizeta.

Pomagać będę, ale Antonio, jeśli to twoje zwykłe miłostki?

Antonio.

Nie, przysięgam ci, nic w świecie tej mojej miłości nie zmieni. Tu w lubych Apeninach z moją kochanką żyć i umrzeć pragnę.

Lizeta.

Litością wiedziona jedynie
Chcę być pomocną tobie,
Jeżeli z czasami nie minie,
Co w tej przysięgasz dobie.

Antonio.

Miłością wiedziony jedynie,
Co już przysiągłem sobie,
Co nigdy z czasami nie minie,
To dziś powtarzam tobie.

Lizeta.

Zostaniesz na zawsze już z nami?

Antonio.

Ach, pragnę pozostać już z wami.

Razem.
 

Zostaniesz, zostaniesz z nami,

Zostanę, zostanę z wami,

Mówi mi to skryty głos —

Miłość zmieni srogi los,
Mówi skryty serca głos.
Tak, tak, głos serca nie mami:

 

Zostaniesz, zostaniesz z nami,

Zostanę, zostanę z wami,

(Antonio składa swój tłómoczek po prawéj stronie od aktorów)




SCENA III.
Lizeta, Antonio, Bombalo.
Bombalo (trzymając w jednej ręce szkatułkę, w drugiej ząb).

Ecco lo! Ecco lo! to mi ząb! Biały i czysty jak marmur di Carrara — Co za korzeń, proszę patrzeć. Siedział w szczęce, jak dąb w opoce. — Jak pielgrzymy pielgrzymami, żaden jeszcze takiego zęba nie miał, i żadnemu tak zręcznie nie był extyrpowany. (wszystko co mówi, pokazuje gestami) Siadłem na beczce, pielgrzym na fasce, jak go pocisnę... on w gwałt — niebój się mówię. — Aj, aj! Nie aj, aj — czekaj — będziesz zdrów — I trzask, ecco lo! ząb w ręku. Zapłać teraz bratku! Ha, ha, ha! zapłać, zapłać! — Proszę tylko patrzeć, co to za ząb — to nie ząb, to kieł! i to u pielgrzyma. Chè diavolo!... Jeżelibyś pan miał także... (dostaje instrument ze szkatułki)

Antonio.

Nie, nie, zdrów jestem zupełnie.

Bombalo.
Jeden moment bolu. (staje na krześle) Proszę bliżej.
Antonio.

Ani myślę.

Bombalo.
(zeskakuje i przyciąga go do krzesła, na które znowu wstępuje).

Może i bolu nie będzie.

Antonio.

Bardzo wierzę.

Bombalo.

Niech tylko pomacam.

Antonio (wyrywając się).

Dziękuję — niema potrzeby.

Bombalo (przybiegając do Lizety).

Niech tylko pomacam.

Lizeta.

Nic z tego.

Bombalo.

Pokaż, pokaż zęby.

Lizeta.

Nie do panny z taką prośbą.

Bombalo.

Prędko, prędko, nie mam czasu.

Lizeta.

Ależ proszę uspokoić zbytnią gorliwość — oboje, Bogu dzięki, zdrowi jesteśmy.

Bombalo.

Zdrowi? Ha, ha, ha! zdrowi! Żaden człowiek nie jest zdrów, bo na to są lekarze. — Zdrowi!... Ale może nie wierzycie, nie ufacie mojej sztuce? (otwierając szkatułkę) Oto cudne leki na wszystkie choroby i niektóre inne.

Bombalo (śpiewa).

Oto cudny, przedni sok!
Kogo boli głowa, bok,

Kolki męczą,
Wiatry dręczą,
Kaszel krztusi,
Czkawka dusi,
Febra, poty,
Żółć, suchoty,
Et caetera,
Et caetera,
Niech zażyje, pomoc szybka:
Raz, dwa, trzy! zdrów jak rybka.

Oto woda z cudnych ziół!
Kto się objadł, kto się struł,
Kto się zdyma,
Kto snu niema,
Kto usycha,
Ciężko dycha,
Ma złą cerę,
Mizererę,
Et caetera,
Et caetera,
Niech zażyje, pomoc szybka:
Raz, dwa, trzy! zdrów jak rybka.

Oto cudna, przednia maść!
Jak na szpilkę tyle kłaść.
Czy kto zbity,
Czy przebity,
Czy zwichnięty,
Czy pęknięty,
Prosty, krzywy,
Zmarły, żywy,

Et caetera,
Et caetera,
Niech się natrze, pomoc szybka:
Raz dwa, trzy! zdrów jak rybka.

Antonio.

Doskonałe leki i nigdy tyle nie żałowałem, ile w tej chwili, że nieba mnie dobrém udarowały zdrowiem.

Bombalo (biorąc go na stronę).

Proszek miłośny? co?

Antonio.

Hm! hm!

Bombalo.

Za bezcen —

Antonio.

Proszę!

Bombalo.

Za cekina rozkochasz dwadzieścia jedną panien.

Antonio.

Tego sobie nie życzę.

Bombalo.

Rozdzierać cię będą.

Antonio.

Miła mi całość moja.

Bombalo.

Ale to w honorowym sposobie.

Antonio.

Nie wątpię.

Bombalo.

Nie chcesz? — Dwadzieścia jedna za cekina? Co? — za pół? — nie?

Antonio.

Nie, nie i nie.

Bombalo (biorąc na stronę Lizetę).
Krople panieńskie za skuda.
Lizeta.

Dziękuję.

Bombalo.

Bezsenność cierpisz, hm? o, ja to rozumiem. — Panny zwykle sypiać nie mogą — ziewają, ruszają się — przewracają na wszystkie strony. A jak matka zapyta: co ci to córuniu? — Pchła mamuniu. — Nieprawda, nie pchła, ja wiem lepiej. — Pchła! — Trzy krople, a sen nastąpi spokojny. —

Lizeta.

Dziękuję, dziękuje. Na dole u stołu już miejsca niema, zatém panowie pozwolą tu sobie służyć.

Bombalo.

Mniejsza z tém. — Razem jeść będziemy. (do Antonia) Dobrze?

Antonio.

Razem jeść będziemy — rozumiesz Lizetko?

Lizeta.

Rozumiem.

Bombalo.

Ale każdy za siebie zapłaci.

Antonio.

Oczywiście.

Bombalo.

Jakiemiż nas łakociami, prócz swojej twarzyczki, uczęstujesz Lizetko? nie zaszkodzi wiedzieć.

Lizeta.

Będzie zupa z fasoli.

Bombalo.

Bravo!

Lizeta.

Karczochy z oliwą.

Bombalo.

Bravo!

Lizeta.
I sałata.
Bombalo.

Hola! czym ja muł, żebym tyle jadł; parę karczochów, e basta.

Lizeta.

Na wety groch i koper.

Bombalo.

Koper! bravissimo! królewski stół mieć będziemy, byle tylko prędko. — Pielgrzym zmęczył mnie kaducznie. —

Lizeta.

Wkrótce będzie wszystko.





SCENA IV.
Antonio, Bombalo.
Bombalo.

Hm, hm! mój młody paniczu... jakże się zowiesz?

Antonio.

Antonio.

Bombalo.

Mój Antonio, diabelnieś mi się sentymentalnie zawijało koło Lizetki.

Antonio.

Nic nie szkodzi.

Bombalo.

Szkodzi, szkodzi, to nie dobrze, pod mojém okiem nie spodziewaj się... O ho, ho! ja przez szparę patrzeć nie lubię.

Antonio (na stronie).

Będzie mi przeszkadzać, jak uważam.

Bombalo (chodząc z powagą)
Bo człowiek, który złemu nie przeszkadza, staje się współ-winowajcą. —
Antonio (na stronie).

Chciałem go właśnie uprzedzić.

Bombalo.

Nie dosyć samemu być dobrych obyczajów, trzeba i drugich do nich skłaniać.

Antonio (na stronie).

Czy oszalał?

Bombalo.

Trzeba karcić rozwiązłość.

Antonio.

Niech cię licho porwie z twojemi morałami.

Bombalo.

Zwykła mowa trzpiotów. —

Antonio (na stronie).

Przeszkadzać mi będzie.

Bombalo.

Są tacy, którzy chętnie jedno oko zamykają.

Antonio.

Żebyś mógł i oba zamknąć.

Bombalo.

Za kogoż to mnie masz?

Antonio.

Nie zamykaj więc i noc całą.

Bombalo.

A gdybym i zamknął, jakążbym ztąd miał korzyść?

Antonio.

Aha! O to idzie — korzyść z mojej sakiewki.

Bombalo.

Biedny młodzieńcze, ty pomocy potrzebujesz; lituję się.

Antonio.
Jeśli mi zechcesz pomagać.
Bombalo (nastawiając rękę).

Niech słyszę.

Antonio.

Tu nie o Lizetę idzie.

Bombalo.

Jak chcesz.

Antonio.

Niema nic nie uczciwego.

Bombalo (przybliżając rękę).

Niech widzę.

Antonio.

Ja się chcę żenić.

Bombalo.

Jak chcesz.

Antonio.

Trzeba mi twojej zręczności, abyś uśpił...

Bombalo.

Hm, hm, jakiegoś Argusa — rozumiem —

Antonio.

Obiecujesz więc?

Bombalo.

Niech widzę...

Antonio.

Dołóż wszelkiego starania, abym mógł z nią mówić.

Bombalo.

Co dasz, u kaduka?

Antonio (śpiewa).

Masz trzy pawły, miej staranie...

Bombalo.

Hę, trzy pawły, mój ty panie,
Za ząb jeden zwykli płacić,
A ja cztery mogę stracić.
Nie, nie, nie, nie, rzecz skończona:

Daj całego franczeskona.[1]

Antonio.

Ach, ubóstwo miej na względzie,
Niech sześć pawłów dosyć będzie.

Bombalo.

Franczeskona, franczeskona!

Antonio.

O ty duszo niezwruszona!

Bombalo.

Daj, daj, daj, daj, nie pomoże.

Antonio.

Więc ci jeszcze dwa dołożę. —
Wszakże i mnie żyć potrzeba.

Bombalo.

Miłość syci i bez chleba.
Franczeskona!

Antonio (prosząc).

Lubciu drogi!

Bombalo.

Franczeskona.

Antonio.

Sępie srogi!

Bombalo.

Franczeskona! franczeskona!

Antonio.

Na, masz diable.

Bombalo.

Rzecz skończona.


Razem.

Antonio.
Miłości, miłości święta,

Zwróć na dół miłe oczęta.
Antonio twój sługa stały
Los ci swój powierza cały!

Bombalo.
Zręczności, zręczności święta,

Zwróć na dół miłe oczęta,
Bombalo twój sługa stały
Grzbiet ci swój powierza cały!

Bombalo.

O cóż więc idzie?

Antonio.

Chodźmy na dół, wszystko ci opowiem.

Bombalo.

Czemuż nie tu?

Antonio.

Aby ptaszka nie spłoszyć.

Bombalo.

Nie rozumiem.

Antonio.

Chodź, chodź, wszystko zrozumiesz.

Bombalo.

Ale jedzenie?

Antonio.

Wkrótce wrócimy.

Lizeta.
(z koszem, z talerzami i świecą w ręku).

Precz! precz temi drzwiami! (Antonio i Bombalo odchodzą bocznemi drzwiami) Tu, tu. (Lizeta wołając za sobą) Tu, tu proszę za mną. —





SCENA V.
Fabricio, Rozyna, Lizeta.
(Fabricio i Rozyna z tłómoczkami)
Fabricio.

Przeklęta burza! niepodobieństwo przejść granicę. (do Lizety) Ależ ja mówiłem dwa łóżka.

Lizeta.

Nie tylko dwóch, ale i jednego łóżka niema!

Fabricio.

Ani jednego?

Lizeta.

Ani jednego.

Fabricio.

To mi oberża!

Lizeta.

Burza powstająca wstrzymała wszystkich podróżnych w naszym niewielkim domu!

Fabricio.

Co mnie do tego.

Lizeta.

Zapewno nic mu do tego, ale dom cały pełny — wszystko zajęte, nawet to jedno krzesło.

Fabricio.

Jakże będzie?

Lizeta.

Jeszcze te dwa krzesła są na usługi.

Fabricio.

Piękny nocleg.

Lizeta.

Od pana woli zależy zostać lub iść dalej.

Fabricio.
Tak, iść dalej! Jak iść dalej na taką burzę?
Lizeta.

Ha, więc w miękkiém szerokiém krześle lepiej noc przedrzémać, niż brnąć i błądzić po śniegu.

Fabricio.

Przeklęta burza! (rzucając tłómoczek po lewej stronie) Żebym choć już był za granicą. Przeklęta burza i taka karczma z nią razem!

Lizeta.

Zkądże Pan Bóg prowadzi?

Fabricio.

Z Bolonii, z Bolonii.

Lizeta.

Zapewne pana żona?

Rozyna.

O nie, nie, nie żona.

Fabricio.

Rozyno! ciszej!

Lizeta (na stronie).

Rozyna, nie żona.

Rozyna.

Milczeć nie będę.....

Fabricio.

Paroksyzm, widzę, nadchodzi.

TRIO.
Rozyna.

Już się groźby twej nie boję,
Powiem wszystkim sprawy twoje.

Fabricio.

Dobrze, dobrze, serce moje,
Powiedz wszystkim co ja broję.

Rozyna.

Będę żale moje głosić.

Fabricio.

Możesz żale twoje głosić.

Razem.

Rozyna.
Będę, będę, będę głosić,

I o pomoc wszystkich prosić.

Fabricio.
Możesz, możesz, możesz głosić,

Ja cierpliwie będę znosić.

Fabricio (biorąc na stronę Lizetę).

Moja żona, biada, biada,
Zdrowych zmysłów nie posiada.

Rozyna (do Lizety).

Nie wierz temu co powiada,
W każdém słowie sroga zdrada.

Lizeta.

Tu szaleństwo, a tu zdrada,
Któż z was prawdę mi powiada?

Razem.

Rozyna.
Nie wierz, nie wierz etc. etc.
Fabricio.
Moja żona etc. etc.
Lizeta.
Któż z was prawdę etc. etc.
Rozyna.

Niech się ze mną co chce dzieje,
Ani kroku ztąd nie zrobię.

Fabricio.

Zrobisz, zrobisz, mam nadzieję,
Poradzę ja przecie sobie.

Rozyna.

Nie, nie, nie, nie, nie, nie zrobię.

Fabricio.

Wiem, wiem, wiem, wiem, wiem co zrobię.

Razem.

Rozyna.
Nie, nie, nie, nie, nie, nie zrobię,

Wolę umrzeć w tejże dobie.

Fabricio.
Wiem, wiem, wiem, wiem, wiem co zrobię,

Poradzę ja przecie sobie.

Lizeta.
(do Fabricia) Krwi daremnie nie psuj sobie

(do Rozyny) Pomyślimy o sposobie.

Fabricio.

Przeklęta, przeklęta burza!

Lizeta (do Rozyny, nakrywając do stołu).

Miej nadzieję.

Fabricio.

Co za nadzieję?

Lizeta.

Że burza ustanie.

Fabricio.

A jutro w śnieg po kolana!

Lizeta (do Rozyny).

Pomoc blizka.

Fabricio.

Co za pomoc?

Lizeta.

Do przekopania śniegu.

Fabricio.

Przeklęta burza!

Lizeta (do Rozyny).
Antonio tu jest.
Fabricio.

Co, Antonio?

Lizeta.

Sant Antonio nasz Patron wspierać was będzie.

Fabricio.

Ale dla kogoż cztery nakrycia?

Lizeta.

Alboż jeść nie chcecie?

Fabricio.

Owszem, ale nas tylko dwoje.

Lizeta.

A dwóch podróżnych, którzy tu także nocować będą — więc cztéry.

Fabricio.

Podróżni? tu nocować? starzy? młodzi?

Lizeta.

Nie uważałam.

Fabricio.

Ale przecie?

Lizeta.

W średnim wieku podobno.

Fabricio.

Ja chcę jeść osobno.

Lizeta.

Nigdzie miejsca niema.

Fabricio (na stronie).

W średnim wieku! O przeklęta burza! (głośno) Żeby się te domy pozapadały, gdzie łóżka, ani miejsca osobnego u stołu niema. (na stronie) W średnim wieku.

Lizeta.
Dom mały, gości dużo, zresztą róbcie jak chcecie.
(odchodzi)





SCENA VI.
Fabricio, Rozyna.
Fabricio.

Siniorina znowu swoje komedyą zaczyna — ale, przysięgam, gorzko żałować będzie.

Rozyna.

Już powiedziałam i powtarzam, jednego kroku ztąd nie zrobię.

Fabricio.

Koszt mi tylko zrobisz, więcej nic; będę musiał nająć muła, wsadzić cię na niego, przywiązać nawet w potrzebie, i tak zawieść do domu.

Rozyna.

.Opowiem rzecz całą.

Fabricio.

Nie probowałażeś tego już razy kilka?

Rozyna.

Niestety!

Fabricio.

Mam paszport.

Rozyna.

Fałszywy.

Fabricio.

Ale skuteczny. Mąż z żoną swoją chorą na pomieszanie zmysłów, wraca od doktora z Bolonii do domu swego we Floroncyi. — Każdy czyta i milczy.

Rozyna.

Ach, czemuż mnie nieba skarały tym niewielkim majątkiem, kiedy się stał przyczyną mego nieszczęścia i łotrostwa waszego.

Fabricio.
Rozyno!
Rozyna.

Opiekun mnie przedaje.

Fabricio.

Twój opiekun jest człowiek uczciwy, lepiej zna nad twoję młodą głowę, istotne dobro; — dla twego szczęścia powierzył mi ciebie jako synowcowi i przyjacielowi swojemu!

Rozyna.

Przeklęta niech będzie godzina, w której sztyletem waszym zastraszona, pierwszy krok z Bolonii uczyniłam. Ale coście we dwóch mogli wykonać w zakątnym domu, tego ja się tu już nie lękam.

Fabricio.

I nie masz się czego lękać. — Uważana jako pozbawiona zdrowych zmysłów, litość tylko możesz wzbudzić, a papiery moje tak są dostateczne, że wzywając pomocy, wezwiesz ją tylko przeciw sobie.

Rozyna.

Spodziewaszże się, srogi, okrutny człowieku, że ja w Toskanii dobrowolniej rękę ci oddam?

Fabricio.

Potém o tém. Ciemna komórka i kawałek chleba chłodzi krew, i upór łagodzi.

Rozyna.

Boże! w jakiém ja jestem ręku!





SCENA VII.
Ciż sami, (w głębi) Antonio, Lizeta, Bombalo.
Rozyna.

O, z tyrana srogich rąk
Choćby zgonem wybaw Boże!

Takich strapień, takich mąk
Dłużej serce znieść nie może.

Razem.
Rozyna.  
Lizeta.
Antonio.
Bombalo.
Fabricio (ironicznie z gniewem).
Dłużej serce znieść nie może.
Dłużej męki znieść nie może.
Wybawże mnie, wybaw Boże!
Wybawże ją, wybaw Boże!
Wybawże ją, wybaw Boże!
Dłużej męki znieść nie może. Cierpliwości daj mi Boże!
Rozyna.

Jak samotny w polu kwiat
Nie mam żadnej już opieki:
Ledwie widzę co to świat,
A już cierpię całe wieki.

Razem.
Rozyna.  
Lizeta.
Antonio.
Bombalo.
Fabricio.
Nie mam żadnej już opieki.
Nie ma żadnej już opieki.
I już cierpię całe wieki.
I już cierpi całe wieki.
Jak nie uzna mej opieki, Cierpieć będzie całe wieki.
(pierwsza zwrotka powtórzona)
(Lizeta odchodzi)
Rozyna (postrzegłszy Antonia).
Ach!
Bombalo.

Co to? Czy słabo? (biorąc ją za puls) Doktor Bombalo jestem ja. (cicho) Będziemy cię ratować. Ale co mi dasz?

Fabricio (wbiegając między nich).

Cospetto! Doktor! Chorych dobijaj, a zdrowym daj pokój.

Antonio (do Rozyny cicho).

Jesteś w domu mego ojca. — Bądź cierpliwa — myślę o ratunku.

Fabricio (wbiegając między nich).

A Waszeć co mówisz? Czy może cyrulik?

Bombalo (cicho do Rozyny).

Nie chciej ztąd iść dalej — gwałtu nie użyje — ale co mi dasz?

Fabricio (wbiegając między nich).

Cóż to znowu, u licha! recepty niepotrzeba.

Antonio (do Rozyny cicho).

Możemy być szczęśliwi, jeżeli mnie kocha Rozyna.

Bombalo.
(zatrzymując Fabricia, który mu się chce wyrwać).

Lizeta mówiła, że Rozyna chora.

Antonio (do Rozyny).

Winnaś mi odpowiedź.

Fabricio (do Bombala).

Chora, to sobie chora.

Rozyna (do Antonia).

Ach, czytaj ją w oczach moich.

Bombalo (szarpiąc Fabricia).
Ja jestem doktor! Bombalo! Ja pomogę na wszystkie słabości! za mierną cenę! możeś także słaby, możeś chory?
Fabricio.
(wyrwawszy się, porywa Rozynę za rękę, i odprowadza na stronę).

(do siebie) Ha, bryganty! — Rozyno, tu stój! — nie patrz się! (do siebie) Gdzie ja jestem! O przeklęta burza!

Antonio.

Ha, ha, ha! Zazdrośny, zazdrośny!

Fabricio.

Być może.

Bombalo.

Słyszeliśmy o nieszczęściu Rozyny i chcemy być pomocni, każdy tém czém może. Ja dam lekarstwo bardzo tanio.

Fabricio.

Obejdzie się, obejdzie. (na stronie) O łotry jak się patrzą! jak jastrzębie — przeklęta burza! Oka nie zmrużę. (Lizeta przynosi jedzenie)

Bombalo.

Bravo! zupa na stole.

Lizeta.

Dobrego apetytu. (do Antonia) Dowiedziałeś się czego?

Antonio.

Nic jeszcze niewiem. (Lizeta odchodzi)

Bombalo.

Ja będę gospodarzem, nota bene, każdy za siebie zapłaci — proszę więc siadać, — Bez ceremonii, siniore, jak mam nazwać?

Fabricio.

Fabricio, Fabricio.

Bombalo.

Tu, tu sinior Fabricio.
(Antonio chce siąść koniecznie koło Rozyny, co mu Bombalo ułatwia, ale zawsze nadaremnie, nareszcie odmieniając miejsce, siadają od lewéj strony: 1-sza Rozyna, 2-gi Fabricio, 3-gi Bombalo, 4-ty Antonio.)

Antonio (podając talerz).

Piękna Rozyna pozwoli sobie służyć?...

Fabricio (wyrywając)

Nie pozwoli, nie pozwoli.

Bombalo (do Antonia).

O che bestia!

Fabricio (na stronie).

O bryganty! (do Rozyny) Gdzie się patrzysz?

Bombalo.

Złe czasy, sinior Fabricio, kto co ma, chce mieć tylko dla siebie.

Fabricio.

Głupi, kto się dzieli. (do Rozyny) Czemu nie jesz?

Bombalo.

Z ludźmi jednak żyć potrzeba.

Fabricio.

Jak z jakiemi. (do Rozyny) Gdzie się patrzysz? (na stronie) Przeklęta burza!

Antonio.

Piękna Rozyna tak smutna.

Rozyna.

Ach, gdybym..,

Fabricio.

Cicho! (do Bombalo) Złe, złe więc czasy, sinior Bumbola.

Bombalo.

Bombalo, nie Bumbola.

Antonio.
Ten tylko może być smutnym, co już żadnéj nie ma nadziei.
Bombalo.

Sinior Antonio dobrze mówi, trzeba mieć nadzieję.

Fabricio.

Sinior Antonio wolałby jeść, niż gadać.

Antonio.

Jak mi się podoba.

Fabricio.

Ja tylko radzę.

Antonio.

Piękna Rozyna...

Fabricio.

Co u licha z tą piękną Rozyną i Rozyną piękną! nie dać komu pokoju! (na stronie) O łotr! o jastrząb!

Rozyna.

Muszę być cierpliwą.

Fabricio.

Tra la la, tra la la.

Rozyna.

Ale już nie długo...

Fabricio.

Tra la la, tra la la.

Antonio.

Sinior Fabricio lubi śpiewać.

Fabricio.

Bardzo lubię.

Rozyna (do Fabricia).

Nie lękaj się jeszcze...

Fabricio.

Tra la la, trala la la.

Bombalo.

Tra la la, tra la la, cóż to za śpiewanie, u licha!

Antonio.
Zaśpiewajmy co lepszego i nalejmy szklanki. —
Bombalo.

Dobrze, śpiewajmy tymczasem. — Śpiewajmy, pijmy, bo w winie pociecha i rada.

Antonio.

Kiedy żal, smutek, bieda,
Lub się zrobi jaki błąd,
Kiedy mózg pomysł wyda,
A nie wiedzieć zacząć zkąd:
Wina, wina, wina dzban,
To mi radca! to mi pan!

Bombalo.

Kiedym dał, co ma sztuka,
Ą mój chory nie chce wstać,
Kiedy śmierć we drzwi puka,
A ja nie wiem co już dać:
Wina, wina, wina dzban,
To mi radca! to mi pan!

Fabricio.

Kiedy kto mego łaknie,
I wymierza na mnie cios,
A mnie w tém myśli braknie,
Jak mu szczutka palnąć w nos:
Wina, wina, wina dzban,
To mi radca! to mi pan!

Bombalo.

Hola! hej! wina!

Antonio.

Teraz niech nam Rozyna zaśpiewa!

Fabricio.

Rozyna później swoje godzinki odśpiewa.





SCENA VIII.
Ciż sami, Lizeta (z winem).
Bombalo.

Jeszcze szklaneczkę, szanowny podróżujący obywatelu Toskanii. (do Antonia) Pije jak smok.

Fabricio (na stronie).

Chce mnie upoić. (do Bombala) Dolewaj, dolewaj, zobaczymy kto z nas lepszy. Rozyno, nie wstawać.

Lizeta (do Antonia cicho).

Prosiłam żandarmów, aby tego panicza mieli na oku.

Antonio (podobnież do Lizety).

Ale jak się dowiedzieć od Rozyny, co czynić potrzeba, kiedy jej słowa nie da wymówić?

Lizeta.

Wiesz co, idź na ganek pod okno, ona ztąd się przybliży; tak będziecie mogli pomówić z sobą, kiedy Bombalo flaszką zabawiać go będzie.

(wskazuje Rozynie okno, ta daje znak, że rozumie).
Antonio (udając pijanego).

Napełnijcie moją szklankę, ja wam zaraz służyć będę. — Lizetto, jeszcze wina! Wina najlepszego zaraz, zaraz wrócę. (odchodzi z Lizetą).





SCENA IX.
Fabricio, Bombalo, Rozyna, (późniéj) Antonio.
Fabricio (na stronie).
To do Rozyny, to do Lizety, o łotr!
Bombalo (na stronie).

Teraz pomyślmy osobie.

Fabricio (na stronie).

Wszystko sidła, wszędzie sidła. O burzo przeklęta!

Bombalo.

Ztąd i ztąd wziąść pieniądze, to nie głupio! Ja tak zrobię, a cudze interesa Bogu powierzę. — Niech się dzieje wola święta; nie mnie w nią się mieszać.

(Rozyna wstaje.)
Fabricio.

Dokąd?

Rozyna.

Nie zabłądzę.

Fabricio.

Pocoż do okna?

Rozyna.

Odmówię pacierze.

Fabricio.

Zaraz wrócić.

(Rozyna otwiera zasuwkę okna).
Rozyna.

Zaraz, zaraz.

Fabricio.

Na tę stronę, Rozyno! na tę stronę, mówię!

Rozyna.

O cierpliwości! (wraca i siada trochę w głębi po prawej stronie).

Bombalo.

Szanowny Fabricio, mówmy z sobą szczerze.

Fabricio.

Naprzykład?

Bombalo.
Jeśli umiesz być wdzięcznym, mogę ci znaczną usługę wyrządzić.
Fabricio.

O, chcesz mi usłużyć, ja to dobrze widzę, ale na każdą usługę mam stosowną nagrodę — stosowną, (Antonio otwiera okno, kiwa na Rozynę, ta mu daje poznać, że nie może się zbliżyć) rozumiesz szanowny Bombalo. Ale cóż tu za ciąg, u licha! Okno otwarte.

Rozyna.

Zaraz zamknę.

Fabricio.

I ja potrafię. (Antonio ukryty tłucze szybę)

Bombalo.

Nie ja stłukłem — nie ja zapłacę — nie ja — nie ruszyłem się z miejsca — mam świadka.

Fabricio.

Anim się dotknął — Rozyny sprawka — okno otwierać na taki wicher, trzeba być prawdziwie szaloną — (Zamyka i wraca — Antonio pokazuje głowę przez stłuczoną szybę i stara się na znaki rozmawiać z Rozyną. W ciągu tej sceny sprzątają ze stołu i stół ku lewej stronie cofają)

Fabricio.

(mówiąc z Bombalem po lewej stronie, stoi obrócony tyłem do okna)
Jakaż to ma być usługa?

Bombalo.

Ale nagroda?

Fabricio.

Kota w worze nie kupują.

Bombalo.

Niech i tak będzie. Ów młodzieniec Antonio zna się z Rozyną jeszcze w Bolonii.

Fabricio.
Tam do kata!
Bombalo.

Kochają się wzajemnie.

Fabricio.

To być nie może.

Antonio.

O łotrze przeklęty!

Bombalo.

Jak to święty?

Fabricio.

W uszach ci szumi, mów dalej. —

Bombalo.

Szuka tylko sposobności zdmuchnięcia ci jej zręcznie i już, i już... teraz co dasz?

Fabricio.

Co już? mów prędzej.

Bombalo.

Co dasz?

Fabricio.

Na, masz; gadaj.

Bombalo.

Mało.

Fabricio.

Więcej potem — gadaj.

Bombalo.

Wiele?

Fabricio.

Drugie tyle.

Antonio.

I kijów bez miary.

Bombalo.

Hę?

Fabricio.
Co?
Bombalo.

Nie dajesz wiary?

Fabricio.

Nie, słucham.

Bombalo.

Chciał mnie więc panicz przekupić, abym mu był pomocnym w zatrzymaniu ciebie.

Fabricio.

Tego się nie boję.

Bombalo.

Ale ja nie lubię w takie rzeczy wchodzić; udałem jednak, że się daję przekupić, a to dla tego, abym był w stanie wiedzieć jego zamiary i zapobiedz wszelkim niemoralnym i nieobyczajnym wypadkom.

Antonio.

Kości mu połamię. —

Bombalo.

Hę?

Fabricio.

Co?

Bombalo.

Co mówisz o damie?

Fabricio.

W uszach ci dzwoni. Cóż dalej?

Bombalo.

Miej się na ostrożności.

Fabricio.

Mam ja się na ostrożności przeciw wszystkim i wszystkiemu.

Bombalo.

Uważaj.

Fabricio.
Uważam, żem darmo zapłacił.
Bombalo.

Straciłeś przeciwnika, zyskałeś przyjaciela.

Fabricio.

Pierwszego się nie lękam, drugiego mi nie trzeba.

Bombalo.

Nie trzeba, nie trzeba — Hm, hm! interes twój jednak nie bardzo czysty.

Fabricio.

Doprawdy?

Bombalo.

Ta żona, która nie jest żoną — ta szalona, która nie jest szaloną...

Fabricio.

Mam na wszystko dowody.

Bombalo.

Dowody, dowody. Hm, hm! Sinior Fabricio, żandarmy są w domu.

Fabricio.

Żandarmy?

Bombalo.

Żandarmy jak z marmuru, niezmiękczone ani prośbą, ani datkiem.

Fabricio.

Żandarmy?

Bombalo.

Będą jutro papiery przezierać.

Fabricio (na stronie).

Przeklęta burza!

Bombalo.

To czas jakiś zabawi.

Fabricio (na stronie).
Przeklęty nocleg!
Bombalo.

Jak co dostrzegą, hm, hm, hm! (po krótkiém milczeniu) możnaby wszystkiemu zapobiedz... ale obiecanka?

Fabricio.

Kto w szponach diabła, z diabłem w drogę. — (daje mu pieniądze)

Bombalo.

Słuchaj więc. Daj się niby zwodzić temu trzpiotowi, a kiedy on tobą będzie zatrudniony, ja wezmę Rozynę i dalej przez granicę.

Fabricio.

Ho! ho!

Antonio.

Wprzód kark skręcisz.

Bombalo.

Hę? co skręcisz, jak to skręcisz? nie skręcę, bo w tém o mnie idzie.

Fabricio.

Co temu się marzy! ale dalej, dalej. —

Bombalo.

Będzie myślał, że dla niego ją uprowadzam i nie uzna za rzecz potrzebną zatrzymywać się dłużej.

Fabricio.

A jak mnie zdradzisz?

Bombalo.

Jestem człowiek uczciwy! — Zresztą rób jak chcesz. Masz czas do rana... Albo zatrzymasz przy sobie Rozynę, nim cię puszczą lub nie puszczą żandarmy; albo mi ją powierzysz i nim się ułatwisz, ona już będzie za granicą.

Fabricio.
Hm, hm! (chodzi w głębi zamyślony)
Bombalo (na stronie).

Niech żyje Bombalo! dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Antonio.

Hultaj jesteś.

Bombalo (do Fabricia).

Kto hultaj?

Fabricio.

Nie głupiec, to pewnie.

Bombalo.

Hultaj, kto mnie hultajem zowie?

Fabricio.

Któż cię zowie?

Bombalo.

Za moje rady tak przymawiać!

Fabricio.

Któż przymawia? Idź spać, idź doktorze - wino trochę za mocne było.

Bombalo.

Spać idę, idę. (na stronie) Bo mi więcej nic nie dasz. (głośno) Ale pamiętaj, będziesz żałował. (idąc do łóżka) Hultaj! hultaj! proszę! (mrucząc kładzie się i wkrótce zasypia)

(Antonio cofa się z okna)
Fabricio.

Przeklęta burza! Jak poznają? - piekło prawdziwe! (po krótkiém milczeniu) Nie, nie, nie; Rozyna nie zwierzę. Stary lis, niema mu co ufać.

Nie ufam, nie wierzę
Nikomu w tej mierze:
Niech co chce się stanie,
Rozyna zostanie
Przy mnie tę noc.

Choć żandarm mnie schwyci,
Jak dukat zaświeci,
I chętnie i skoro,
Czy zdrową, czy chorą
W moją da moc. —
Że stary, jak młody,
Chcą oba mej szkody,
Że mogę zapłacić,
Rozynę utracić,
Pewna to rzecz. —
Wet za wet im sprawię,
Sidełka zastawię.
Nim minie pół nocy,
Wypadnie jak z procy
Jeden stąd precz. —[2]

(Stawia stolik między dwoma krzesłami po lewej stronie i wskazując Rozynie krzesło od sceny)
Proszę siadać, oczy zamrużyć i spać — (zdejmuje suknią, kładzie na stole, zawija się w płaszcz i siada na krześle od ściany)
Nazwę się gapiem, jeśli tak wszyscy rana doczekamy.

Antonio (wchodząc).

Wina! Hola! Wina! (śpiewa)

Wina, wina, wina dzban,
To mi radca, to mi pan!

Cóż to? gdzie moja szklanka? wszyscy śpią.
Fabricio.

Jeszcze nie śpią, ale chcieliby spać.

Antonio (siadając na krześle po prawej stronie).

Co tam spać. I tak krótkie życie, jeszcze na sen tracić.

Fabricio.

Dobrej nocy, Sinior Antonio.

Rozyna.

Dobrej nocy, Antonio.

Fabricio.

Jeszcze to nie śpisz?

Antonio.

Śpijcie kiedy chcecie, ja sobie jeszcze zaśpiewam.

Fabricio.

Przeklęty nocleg!

Antonio (śpiewa).

Tam na górze wysoko,
Patrzy dziewczę przez kratę;
Zapłakane ma oko,
Czarne włosy za szatę.
Płacze, płacze, w głos:
Smutnyż, smutny jest mój los,
Stary pan kocha mnie,
A ja nie, a ja nie.
A tam w sukni bogatej
Jedzie panicz doliną,
Rzucił okiem na kraty,
Zrozumiał się z dziewczyną.
Skłonił, skłonił, skłonił dłoń,
I uderzył potem w broń:

Kochaj mnie, a twój dziad
Pójdzie w kąt, rad nie rad.
Kogut pieje gdzieś w chacie,
A przy oknie drabinka,
Stary chrapie w komnacie,
A przy młodym dziewczynka.
Hopa, hopa, hopsasa!
Niechaj stary w dudki gra,
A my w lot z domu w las;
Tyleś miał dziadku nas!

Fabricio.

I nuta niemądra i słowa głupie.

Antonio.

Czy się nie podoba?

Fabricio.

Dobranoc, dobranoc. Dam ja ci drabinkę!

Antonio (na stronie).

O bóstwo dobroczynne coś mnie zawsze strzegło, co nie raz w mniej szlachetnej wyprawie wspierało na dachach! spuszczało z okien — przesadzało przez mury i parkany — nie opuszczaj mnie w tej potrzebie! — Uśpij prędko Argusa, niech z Rozyną kilka słów pomówię.

Fabricio (na stronie).

Mówi pacierz — a czy się ukoi. Zawija się w płaszcz. Śpijże łotrze. Jastrzębiu na drób cudzy, śpij choćby do sądnego dnia. (gasi światło)

Antonio.
Przecie! — tylko cierpliwości Antonio! Rozyna z tej strony — wszystko dobrze — tylko cierpliwości. Tu o twój los idzie.
Rozyna (na stronie).

Serce mi bije.

Fabricio.

Była ponęta, teraz będzie samostrzał. — (wstaje cicho) Rozyno! (Rozyna udaje śpiącą) Rozyno! — śpi jak kamień. Rozyno! (budzi)

Rozyna.

Ha!

Fabricio.

Pst! na tamte krzesło.

Rozyna.

Tu mi dobrze...

Fabricio (zatykając usta).

Pst...

Rozyna.

Przeklęcie! (siada na krześle od ściany, Fabricio na jej miejscu i bierze laskę w rękę, którą był położył przy fraku na stole — Antonio, który się był trochę zbliżył, wraca)

Antonio.

Zdało mi się, że coś mówili — ale cicho, nic nie słychać.

Fabricio (ironicznie na stronie).

Teraz śpijmy.

Antonio.

Antonio, cierpliwości!

(tu muzyka trwa czas jakiś, co raz ciszej)
Antonio.

Jeżeli teraz już nie śpi, to nigdy spać nie będzie.Teraz, miłości, powierzam się opiece twojej.

Antonio (chrząka).

Hm, hm.

Fabricio (udanym głosem),
Hm, hm.
Antonio (wstając).

Już mnie słyszy, już mnie czeka,
Chodźmy śmiało, czas ucieka.
Ukoj, serce, drżenie twoje,
Z drugiém sercem ciebie spoję.

(między zwrotkami słychać chrapanie Bombala)
Antonio (zbliżając się).

Pst, pst.

Fabricio.

Pst, pst.

Antonio (zbliżając się).

Zbliż się do mnie, zbliż kochanie,
Stałych uczuć weź wyznanie,
Z ust kochanka weź ustami,
Noc nam sprzyja, szczęście z nami.




(Antonio zbliża się, lewa ręka naprzód. Fabricio ku niemu, chwyta go lewą ręką, za rękę, a prawą uderza kijem po plecach, odskakuje zaraz w tył i machając ciągle, cofa się aż we drzwi mówiąc:
Fabricio.

Masz znak! — Złodziej! Złodziej! (czas jakiś milczenie)

Rozyna (cichym głosem).

Co się stało?

Antonio.
Nic dobrego — ale to mniejsza! — wróci z ludźmi. Kto z dwóch, łatwo pozna. Czy ucieknę teraz czy mnie wyprowadzą — zawsze tu nie zostanę — co tu robić? Ha! dobrze! Bądź spokojna. (biegnie do Bombala, daje mu mocny policzek i prędko wraca na swoje miejsce)
Bombalo (zrywając się)

Ho! ho!

Antonio (chrapie).

Hrr... hrr...

Bombalo.

Gwałtu, gwałtu, co to było,
Ni to piorun, ni się śniło,
To policzek był wybity,
I wyraźny, i obfity,

Czuję palców pięć na twarzy,

Jakże szczypie, jakże parzy.


 bis



Ale zkąd ten policzek? zkąd u diabła? Hej? kto mi dał policzek? Hej, słyszycie! powiedzcie! kto mnie uderzył?

Fabricio (wbiegając ze świecą).

Ja, ja uderzyłem.

Bombalo.

Ty, ty?

Fabricio.

Ja, ja ale... to... nie... (chwytają się za barki, szamoczą i wywracają na łóżko)

(Anzelmo wpół ubrany ze świecą wbiegł za Fabriciem, a wkrótce za nim następnie podróżni, czeladź, — żandarmy z różną bronią i narzędziami, wszyscy w dziwacznych strojach)
Anzelmo.

Ale mości panowie... ale mości panowie... wstydźcie się... cóż u kaduka... w moim domu... takie gwałty, takie krzyki.

Żandarm.
Rozerwać ich!
Drugi Żandarm.

Puśćcie się! spokojność! zgoda!

Żandarm.

Muszą być pijani.

Antonio (ze swego miejsca).

Do aresztu! niech nie budzą uczciwych ludzi.

Wszyscy.

Do aresztu! do aresztu!

(żandarm i czeladź rozrywają bijących się)
Fabricio.

Ha, łotrze! ale to nie...

Bombalo.

Ha, hultaju!

Żandarm.

Precz! precz! z niemi! —

(wszyscy odchodzą z hałasem i krzykiem: do aresztu. Światło zostaje w głębi)




SCENA X.
Rozyna, Antonio.
Antonio.

Rozyno!

Rozyna.

Antonio.

Razem.

O rozkoszy! o radości!
Wolno sercu bić miłości,
Wolno ustom dać wyznanie,
Wieczną, wieczną że zostanie.

Antonio.

Gdyśmy się w chwili
Pierwszej zoczyli,
Wzięłaś mi duszę.

Rozyna.

Wzięłam ci duszę,
Gdyśmy się w chwili
Pierwszej zoczyli?

Antonio.

Przysiągłem skrycie.

Rozyna.

Przysiągłeś skrycie?

Antonio.

Że całe życie.

Rozyna.

Że całe życie?

Antonio.

Kochać cię muszę.

Rozyna (rzucając mu się w objęcie).

Kochać cię muszę.

Razem.

O rozkoszy, o radości!
Wolno sercu bić miłości,
Wolno ustom dać wyznanie,
Wieczną, wieczną że zostanie.





SCENA XI.
Anzelmo, Lizeta, Rozyna, Antonio.
Anzelmo.

Antonio! Antonio!

Antonio.

Ojcze kochany!

Anzelmo.

Przyciskam cię nareszcie do serca mojego.

Antonio.

Przebaczasz...

Anzelmo.

Przebaczam, wszystko przebaczam, byleś nas nie odstępował.

Antonio.

Na to Rozyna odpowie.

Anzelmo.

Lizeta ile wiedziała, już mi powiedziała. Ale jeszcze nam potrzeba twojego objaśnienia.

Rozyna.

Fabricio jest synowiec mojego opiekuna, który mnie oddał jemu w ręce, za odstąpienie połowy dość znacznego posagu.

Antonio (do Lizety).

Wszak mówiłem.

Lizeta.

Miłość przeczuła.

Rozyna.

W Bolonii, gdzie moi rodzice czas jakiś mieszkali, bali się przymusem spełnić moje nieszczęście; uradzili zatem przeprowadzić mnie do Toskanii, gdzie nieznana nikomu, od nikogo pomocy spodziewaćbym się nie mogła.

Antonio.

Nie, nie, nie pójdziesz z nim — prawda ojcze?

Anzelmo.

Ale nie przerywaj.

Rozyna.

Aby zaś w drodze skargi moje nie były słuchane, Fabricio ma fałszywy paszport, jako niby mąż ze swoją żoną pomieszanych zmysłów, od doktora, do domu wraca.

Lizeta.

Co za przebiegłość!

Antonio.

Co za zbrodnia!

Rozyna.

Tak, do kogokolwiek się udałam, zawsze napróżno, bo wszelkie świadectwa przeciw mnie mówiły.

Anzelmo.

Ale jakże i teraz władzę tutejszą przekonamy o postępkach tego złoczyńcy?

Rozyna.

Ma przy sobie pulares... Ale może. (szuka w sukni pozostałej na stole) Oto jest! oto jest! W nim się znajduje układ między nim a stryjem, a co więcej, listy, które wprzód do siebie pisali. (przegląda papiery) To wszystko mając w ręku, już go się teraz nie lękam, zwłaszcza przy waszej opiece.

Anzelmo (składając papiery).
Więcej niż potrzeba, aby go na lat kilka do więzienia zasadzić.
Rozyna.

Nie chcę, nie pragnę jego kary, niech tylko wolność odzyskam.

Antonio.

A jak odzyskasz?

Rozyna.

Tobie ją oddam — jeśli twój ojciec zezwoli.

Anzelmo.

Ach, dzieci moje, szczęścia tylko waszego pragnę.

Lizeta.

A siostra błaga o to.

Anzelmo.

Niech cię jeszcze uściskam, Antonio luby, kochany.

Anzelmo.

Ciebież widzę synu drogi?
Ledwie oczom moim wierzę.

Antonio.

Tyle trosek, tyle trwogi,
Przebacz ojcze, przebacz szczerze.

Anzelmo.

Dziś się troski już ukoją,
Dziś cierpienia los opłaca.

Antonio.

Niech zostanie córką twoją,
Ta co syna ci powraca.

Anzelmo, Antonio.

twoją
Będzie, będzie córką
moją

 bis razem.

ci
Ta co syna
mi

 powraca.
Razem.

Niech miłości czysty kwiat,

nasza
Co dziś zrywa
wasza

 dłoń,

I w przeciągu dalszych lat

naszę
Zawsze wieńczy
waszę

 skroń.
Anzelmo.

Bądźcie spokojni, wszystko się jutro dobrze skończyć musi.

Antonio.

Dlaczegoż aż jutro?

Anzelmo.

Chceszże i wesele tej nocy odprawić?

Antonio.

Ale ojcze...

Lizeta (przedrzeźniając).

Ale Antonio — nie bądź szalony.





SCENA XII.
Ciż sami, Fabricio i Żandarm,
(który przy drzwiach zostaje).
Fabricio.

Gdzie Rozyna? Gdzie mój frak? Jest. — Ha, jesteś!

Antonio.

Ani kroku.

Anzelmo.

Powoli, sinior Fabricio.

Fabricio.
Co tam powoli. — Chodź żono.
Wszyscy.

Żono. Ha, ha, ha!

Fabricio.

W ten moment ztąd wychodzę, nikt nie ma prawa mnie przytrzymywać; to są moje... Ha, mój pulares! jestem okradziony.

Anzelmo.

Bynajmniej, pulares w mojém ręku.

Fabricio.

Proszę o niego. (chce go nagle schwycić)

Anzelmo.

Powoli. — Wkrótce go dostaniesz, tylko wprzód przejdzie przez ręce komendanta żandarmów.

Fabricio (na stronie).

Przeklęta burza! (głośno) Ja sam złożę potrzebne papiery.

Antonio.

A niepotrzebne schowam.

Anzelmo (biorąc go niby na stronę).

Jest tu pewien układ z opiekunem Rozyny, są tu pewne listy...

Fabricio.

Jestem zdradzony! tyś mnie zdradziła, Rozyno.

Antonio.

Co za niewdzięczność!

Lizeta.

To z pomieszania zmysłów.

Fabricio (na stronie).

Biłbym, tłukłbym, szarpałbym — a nie mogę.

Anzelmo.
Skończmy zgodnym sposobem. Dowody twego poatępowania są jasne. — Więzienie cię czeka. — Ale Rozyna nie pragnie zemsty. — Chce ci przebaczyć. — Idź sobie do domu szczęśliwie i popraw się, jeśli możesz.
Fabricio.

Mam iść bez Rozyny?

Lizeta.

A co gorzej, bez posagu.

Fabricio.

Bez Rozyny?

Antonio.

Jeszcze się pyta! Dziękuj Bogu; że cię samego wypuszczamy.

Anzelmo.

Jeżeli nie chcesz, to i tak dobrze będzie. (do żandarma) Proszę...

Fabricio.

Stój! stój! Gorączko; na wszystko przystaję — teraz gdzie mój pulares.

Anzelmo.

Oto jest.

Fabricio.

A papiery?

Anzelmo.

Przy mnie zostaną.

Fabricio (na stronie).

Niema ratunku — pięćset skudów jak w błoto rzucił. — Przeklęty nocleg w Apeninach.





SCENA XIII.
Ciż sami, Bombalo z Żandarmem,
(który przy drzwiach zostaje).
Bombalo.

Cóż to znaczy? wybili mnie i zamknęli?

Antonio.
Dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Bombalo.

Któż mi za to zapłaci?

Lizeta.

Już wziąłeś zapłatę.

Anzelmo.

Co się stało, to się stało; tu masz nagrodę za doznaną nieprzyjemność. (daje mu pieniądze) Niech ta chwila dla wszystkich będzie chwilą radości.

Bombalo.

Dzięki, dzięki stokrotne. — To mi noc! lepsza niż dzień. — (do Fabricia) Mam więc winszować?

Fabricio.

Idź do diabła.

Bombalo (do Antonia).

Mam więc winszować?

Antonio.

Winszuj.

Lizeta.

Winszuj nam wszystkim, bośmy bardzo szczęśliwi.

FINAŁ.
Anzelmo, Antonio, Lizeta, Bombalo.

Z radości serce me bije:
Radość, radość niech nam żyje!
Niech nam żyje długi czas!
Przez lubą, lubą Rozynę.
Zwiedza naszą dziś rodzinę,
I zostanie pośród nas.
Z radości serce mi bije:
Radość, radość niech nam żyje!
Niech nam żyje długi czas.

Rozyna.

Z radości serce me bije:
Radość, radość niech nam żyje!

Niech nam żyje długi czas!
Przez wdzięczną, wdzięczną Rozynę,
Jeśli wraca dziś w rodzinę,
Niech zostanie pośród was.
Z radości serce mi bije:
Radość, radość niech nam żyje!
Niech nam żyje długi czas!

Fabricio.

Ze złości serce mi bije:
Ledwie w sobie wściekłość kryję,
Że szczęśliwych widzę was.
Przeklętą burzy godzinę,
I ten nocleg, i Rozynę
Nie zapomnę długi czas
Ze złości serce mi bije,
Ledwie w sobie wściekłość kryję,
Że szczęśliwych widzę was.

Bombalo.

Z radości serce me bije,
Radość, radość niech nam żyje!
Choć nad basy był to bas.
Przez wdzięczność waszą rodzinę
Chciałbym liczyć co godzinę,
Wyliczyłbym wszystkich was.
Z radości serce me bije,
Radość, radość niech nam żyje!
Choć nad basy był to bas.






  1. Franczeskon, talar zawierający dziesięć pawłów.
  2. Jeśli przypadnie powtórzyć ostatnią zwrotkę, zacznie się tak:
    Tak, tak, tak zostawię,
    Wet za wet im sprawię etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.