Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOSTOJEWSKI

ZBRODNIA
I
KARA
TOM I

BIBLIOTEKA RODZINNA
WARSZAWA 1928

DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.







CZĘŚĆ PIERWSZA[1]
ROZDZIAŁ I

W początku lipca, w dzień nadzwyczaj skwarny, pod wieczór pewien młodzieniec wyszedł ze swej komórki, którą odnajmował od lokatorów w zaułku S., na ulicę, i zwolna, jakby niezdecydowany, skierował się w stronę mostu K.
Szczęśliwie uniknął spotkania ze swą gospodynią na schodach. Jego komórka mieściła się pod samym dachem wysokiego czteropiętrowego domu i podobna była raczej do szafy, niż do mieszkania. Gospodyni zaś jego, od której najmował tę komórkę z obiadem i usługą, mieszkała o jedno piętro niżej w osobnym lokalu, a za każdym razem, przy wychodzeniu z domu, wypadało mu koniecznie przechodzić tuż przy jej kuchni, prawie zawsze otwartej naoścież od strony schodów. I za każdym razem młodzieniec, mijając ją, doznawał uczucia jakby słabości czy strachu, co go niepomiernie gniewało i wzruszało: okropnie był zadłużony u gospodyni i lękał się z nią spotykać.
Nie dlatego, żeby był istotnie tchórzliwym i zahukanym, bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie; lecz od pewnego czasu był niezwykle rozdrażniony i znękany; jakgdyby cierpiał na hopochondrję. Tak się zagłębił sam w sobie, że usunął się od wszystkich i lękał się jakiegokolwiek spotkania, nietylko spotkania z gospodynią.
Zgnębiła go bieda; ale nawet ta szczupłość funduszów przestała mu dokuczać ostatniemi czasy. Swemi powszedniemi sprawami przestał i nie chciał się zajmować wcale. Żadnej gospodyni zgoła się nie lękał, bodajby nawet najgorsze miała względem niego zamiary. Ale zatrzymać się na schodach, słuchać byle gadaniny o tych codziennych, drobiazgach, które go nic a nic nie obchodzą, wszystkie te natrętne domagania się zapłaty, groźby, skargi, a przytem samemu kręcić się, przepraszać, wyłgiwać, — nie, lepiej już, jak kot, prześlizgnąć się przez schody i drapnąć, nie widząc się z nikim.
Zresztą tym razem obawa spotkania się z wierzycielką nawet jego samego uderzyła po wyjściu na ulicę.
„Takiego czynu chcę się dopuścić, a lękam się takich głupstw!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. „Hm... tak, człowiek ma wszystko w ręku i wszystko ucieka mu z przed nosa jedynie przez tchórzostwo to tak... Ciekawym, czego się też ludzie najbardziej lękają? Nowego kroku, nowego własnego słowa lękają się najbardziej... A zresztą, za dużo gadam. Dlatego nic nie robię, że gadam. Lepiej powiem: dlatego gadam, że nic nie robię. W tym to ostatnim miesiącu nauczyłem się gadać, leżąc po całych dniach w kącie i myśląc... o niebieskich migdałach. Ale poco idę teraz? Czym zdolny do tego? Czy to na serjo? Wcale nie na serjo. Tak, dla fantazji sam sobie płatam figle? Bardzo być może, że figle.
Na ulicy straszna była spiekota, a przytem duszność, tłok, wszędzie wapno, rusztowania, cegła, kurz i ten szczególny letni swąd, tak znany każdemu mieszkańcowi Petersburga, nie mogącemu mieć willi, — wszystko to razem nieprzyjemnie dotknęło bardzo rozdrażnione nerwy młodzieńca.
Nieznośny zaś odór z traktjerni, których w tej części miasta niezwykłe mnóstwo, i pijani, spotykani co krok, pomimo że był dzień powszedni, uzupełniali wstrętny i smutny koloryt obrazu. Uczucie najgłębszej ohydy błysnęło na chwilę w delikatnych rysach młodzieńca. A był on bardzo przystojny, o ślicznych, ciemnych oczach, szatyn, wzrostu więcej niż średniego, szczupły i zgrabny. Ale wkrótce wpadł jakby w głęboką zadumę, a nawet, mówiąc ściślej, jakby w zapomnienie i poszedł już, nie widząc nic dokoła siebie, bo i nie pragnąc nic widzieć. Zrzadka tylko szeptał coś do siebie, z przyzwyczajenia do swych monologów, do którego przyznał się przed chwilą. W tej chwili czuł on zarazem, że myśli mu się niekiedy mącą i że jest bardzo słaby: już drugi dzień jak nic prawie nie jadł.
Ubrany był tak nędznie, że inny człowiek, nawet przyzwyczajony, wstydziłby się w dzień wychodzić w takich łachmanach na ulicę. Zresztą ta część miasta była taka, że ubraniem byłoby tu trudno kogoś zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych zakładów i ludność przeważnie cechowa i rzemieślnicza, skupiona w tych środkowych ulicach i zaułkach Petersburga, pstrzyły niekiedy ogólną panoramę takiemi osobnikami, że dziwnem byłoby się zdumiewać przy spotkaniu z którą z tych figur. Ale tyle zjadliwej pogardy skupiło się już w duszy młodzieńca, że, nie bacząc na całą swą, niekiedy arcymłodą drażliwość, on najmniej się wstydził swych łachmanów na ulicy. Co innego, przy spotkaniu z pewnymi znajomymi lub z byłymi kolegami, z którymi wogóle spotykać się nie lubił... A jednak, gdy jakiś pijak, którego niewiadomo poco i dokąd wieziono naówczas przez ulicę na ogromnym wozie, zaprzężonym w olbrzymiego konia od ciężarów, krzyknął doń nagle, w przejeździe: „Ej ty! szwabski kapelusznik!“ i zaśmiał się na całe gardło, wskazując nań ręką — młodzieniec nagle przystanął i gorączkowo złapał się za kapelusz. Był to wysoki, okrągły, zimmermanowski cylinder, ale już strasznie zniszczony, cały zrudziały, pogięty i poplamiony, bez taśmy i najbezecniej przyklapnięty z jednego boku. Ale nie wstyd, lecz jakieś zupełnie inne uczucie, podobne nawet do przerażenia, owładnęło nim wtedy.
— Wiedziałem o tem! — mruknął ponuro — wiedziałem! To właśnie najgorzej! Oto takie głupstwo, taki drobiazg marny i cały plan na nic! Tak, kapelusz zanadto krzyczący... Śmieszny, dlatego zwraca uwagę... Do moich łachmanów potrzebuję koniecznie czapki, starego jakiego grata, byle nie to paskudztwo... Nikt takich nie nosi, o wiorstę go spostrzegą... będą pamiętać... to właśnie, że będą pamiętać i wydadzą. W takich razach trzeba dawać jaknajmniej powodów... Drobiazgi, najgłówniej drobiazgi...! Te drobiazgi właśnie gubią zawsze i wszystko...
Iść miał niedaleko, wiedział nawet ile kroków od bramy jego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Jakoś razu pewnego zliczył je najmimowolniej w zamyśleniu. Wówczas sam nie wierzył w te swoje mrzonki i tylko drażnił siebie ich okropną, ale ponętną śmiałością. Teraz zaś, po miesiącu, zaczynał już patrzeć inaczej i pomimo wszystkich drażniących monologów o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimowoli jakoś ową „okropną“ mrzonkę przyzwyczaił się uważać za przedsięwzięcie do urzeczywistnienia, lubo ciągle jeszcze nie dowierzał samemu sobie. Nawet teraz szedł zrobić próbę swego przedsięwzięcia, a z każdym krokiem wzruszenie jego wzrastało silniej i silniej.
Z zamierającem sercem, drżąc nerwowo, zbliżył się do olbrzymiego domu, wychodzącego z jednej strony na kanał, a z drugiej na ulicę — ...ą. Dom ten składał się z maleńkich lokali i był zaludniony przez rozmaitych pracowników — krawców, ślusarzy, kucharki, różnych niemców, dziewczęta tolerowane, drobnych urzędników i t. p. Wchodzący i wychodzący tłumnie — co chwila mijali obie bramy i kręcili się na obu podwórzach domu. Nadzór spełniało trzech czy czterech stróżów. Młodzieniec był bardzo kontent, nie spotkawszy się z żadnym z tych ostatnich i niepostrzeżenie prześlizgnął się zaraz z bramy na prawo na schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne“, ale on już wiedział o tem, wszystko już zbadał, zmierzył, i całe to otoczenie bardzo mu odpowiadało: w takiej ciemności nawet ciekawy wzrok nie był niebezpieczny. „Jeżeli teraz tak się boją, cóżby to było, gdyby istotnie miało dojść co do czego?“ pomyślał mimowoli, zdążając na trzecie piętro. Tu zagrodzili mu drogę dymisjonowani żołnierze, tragarze, wynoszący meble z jednego z lokali. Wiedział on już przedtem, że w tym lokalu mieszkał jakiś familijny niemiec, urzędnik: „zatem ten niemiec przenosi się, więc na trzeciem piętrze i na tym placyku, przez jakiś czas, będzie zajęte tylko mieszkanie starej. To dobrze... na wszelki wypadek...“ pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania starej. Dzwonek brzęknął słabo, jakgdyby ulany był z blachy nie z miedzi. W małych lokalach takich domów wszędzie prawie są takie dzwonki. Zapomniał już dźwięku tego dzwonka i teraz ten dziwny brzęk jakby mu coś przywiódł na pamięć i jasno przedstawił... Zadrżał, zanadto miał już osłabione nerwy tym razem. Wkrótce potem drzwi otworzyły się na maleńką szparkę: mieszkanka oglądała przybyłego z widocznem niedowierzaniem i widać tylko było jej oczki, połyskujące w ciemności. Ujrzawszy jednak na placyku dużo ludzi, nabrała odwagi i otworzyła drzwi naoścież. Młodzieniec wstąpił przez próg do ciemnego przedpokoju, oddzielonego przepierzeniami od maleńkiej kuchenki. Stara stała przed nim w milczeniu i spoglądała nań pytająco. Była to drobna, sucha staruszeczka, lat sześćdziesięciu, o złem i ostrem wejrzeniu, o małym zaostrzonym nosku, z gołą głową. Jej brudno blond włosy, niezbyt siwe, były obficie wyłojone tłuszczem. Na jej cienkiej i długiej szyi, przypominającej kurzą łapę, wisiała jakaś flanelowa szmata, plecy zaś — pomimo upału — ustroiła sobie w wytarty i pożółkły futrzany kaftan. Młodzieniec spojrzał widać na nią jakimś dziwnym wzrokiem, gdyż w oczach jej nagle błysnęło znowu poprzednie niedowierzanie.
— Raskolnikow, student, miesiąc temu byłem u pani, — spiesznie wycedził przybyły z półukłonem, przypomniawszy sobie, że trzeba być uprzejmiejszym.
— Pamiętam, dobrodzieju, pamiętam bardzo dobrze, że pan byłeś — odparła staruszka — ani na chwilę nie spuszczając zeń swych przenikliwych oczek.
— Otóż... znowu przychodzę po to samo... zaczął Raskolnikow, trochę zmęczony i zadziwiony niedowierzaniem staruszki.
„A może ona zawsze taka, możem wówczas nie uważał na to“, pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara zamilkła, jakby się namyślając, potem odeszła na stronę i, wskazując na drzwi do pokoju, wyrzekła, puszczając gościa naprzód:
— Wejdź pan.
Nieduża izba, do której wszedł młodzieniec, o żółtem obiciu, z geranją i perkalowemi firankami w oknach była w tej chwili jasno oświetlona promieniami zachodzącego słońca.
„A więc i wtedy będzie także słońce“, najmimowolniej błysnęło w umyśle Raskolnikowa, i bystrym wzrokiem rozejrzał się po całej izbie, ażeby jak najdokładniej wszystko zbadać i zapamiętać. Ale w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Meble bardzo stare, jesionowe, żółte, składały się z kanapy z ogromnem wygiętem oparciem drewnianem, z okrągłego stołu formy owalnej, tualety ze zwierciadłem pomiędzy oknami, krzeseł przy ścianach, z dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, wyobrażających panny niemieckie z ptaszkami w rękach — oto całe umeblowanie. W kącie, przed niewielką kapliczką płonęła lampka. Wszędzie było nadzwyczaj czysto: meble i podłogi aż błyszczały od wycierania. „To praca Elżbiety“ pomyślał młodzieniec. Najmniejszego kurzu nie można było dostrzec w całem mieszkaniu. „Taka czystość bywa tylko u złych i starych wdów“ myślał dalej Raskolnikow i ciekawie zanurzył wzrok poza perkalową portjerę do drugiej maleńkiej izdebki, mieszczącej w sobie pościel staruszki i komodę. Jeszcze nigdy tam nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokojów.
— Czego pan chcesz? — srogo zapytała staruszka, wchodząc do izby i, jak poprzednio, stając przed nim, ażeby mu patrzeć prosto w oczy.
— Chciałem zastawić... to! — Wyjął z kieszeni stary płaski srebrny zegarek. Na jego tylnej kopercie był wyryty globus. Łańcuszek był stalowy.
— Ale i na tamten zastaw już dawno minął termin. Trzy dni temu upłynął już miesiąc.
— Zapłacę pani procent jeszcze za miesiąc: cierpliwości.
— A to już moja dobra wola: być cierpliwą, albo sprzedać zastaw choćby zaraz.
— Wiele mi pani da za zegarek?
— Z drobiazgami przychodzisz, dobrodzieju; nic prawie nie warte. Na pierścionek dałam wówczas dwa papierki, a u jubilera możnaby taki sam kupić za półtora rubla.
— Daj pani ze cztery ruble, wykupię zegarek po ojcu. Wkrótce przyślą mi pieniądze.
— Półtora rubelka i procent zgóry, jeżeli łaska.
— Półtora rubla! zawołał młodzieniec.
— Wolna wola. — I stara podała mu zegarek. Młodzieniec wziął go i tak się rozgniewał, że chciał już odejść; ale zaraz opamiętał się, przypomniał bowiem sobie, że nie miał już dokąd iść i że przyszedł jeszcze po coś innego.
— Dawaj pani! — rzekł szorstko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiej izby za portjery. Młodzieniec, zostawszy sam jeden na środku pokoju, ciekawie przysłuchiwał się i rozważał. „Widocznie górna szuflada, myślał, klucze nosi tedy w prawej kieszeni... Wszystkie na jednem kółku, w jednym pęku... I tam jeden klucz jest większy od innych, trzy razy, z zębatą główką, oczywiście nie od komody... A więc jest jeszcze jakaś szkatułka lub skrytka... To właśnie grunt. Do skrytek zawsze bywają takie klucze... A zresztą, wszystko to podłe“...
Stara powróciła.
— Tak oto, dobrodzieju; licząc po grzywnie na miesiąc od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek, na miesiąc zgóry. A za tamte dwa rubelki należy się od pana jeszcze dwadzieścia kopiejek, to razem będzie trzydzieści pięć. A więc za zegarek dostanie pan wszystkiego rubel i kopiejek piętnaście. Oto są.
— Jakto! Więc już teraz tylko rubel piętnaście!
— Tak jest.
Młodzieniec nie sprzeczał się i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie śpieszył się z odejściem, jakgdyby chciał coś powiedzieć, czy zrobić, ale jakby sam nie wiedział, czego chciał właściwie...
— Może ja pani w tych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... śliczną... papierośnicę... jak wrócę od przyjaciela... — zaciął się i urwał.
— A to wtedy pogadamy, mój dobrodzieju.
— Bądź pani zdrowa... A pani zawsze sama siedzi w domu, siostrzyczki niema? Zapytał, jak mógł, najprzychylniej, wchodząc do przedpokoju.
— A tobie co do niej, dobrodzieju?
— Nic szczególnego. Tak się pytam... Pani bo zaraz... Bądź pani zdrowa!
Raskolnikow wyszedł zupełnie zgnębiony. Stan ten pogarszał się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, zatrzymał się nawet kilka razy, jakby go coś nagle uderzyło. I nareszcie, już na ulicy, zawołał:
— O Boże! Jakie to wszystko wstrętne! I miałżebym ja... nie, nie! To żarty! To szaleństwo! — Dodał stanowczo: I czyż taka okropność mogła mi przyjść do głowy? Ach do jakiej nędzy zdolne jest moje serce!... Przecież to brud, podłość, ohyda, srom!... Ja przez cały miesiąc!...
Ale nie mógł ani słowami, ani wykrzyknikami wyrazić swego wzruszenia. Uczucie nieskończonego wstrętu, które zaczęło dręczyć i mącić mu serce jeszcze wówczas, gdy szedł do starej, doszło teraz do takich rozmiarów i stało się tak rażące, że nie wiedział, jak uciec od swej troski. Szedł po trotuarze, jak pijany, nie zwracając uwagi na przechodniów i potrącając ich, aż opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Obejrzawszy się, zauważył, że stoi tuż przy jakimś szynku, do którego wejście było z trotuaru po schodach na dół, do suteryny. Z drzwi akurat w tej chwili wychodziło dwóch pijanych, którzy, podtrzymując jeden drugiego i wymyślając sobie nawzajem, wdrapywali się na ulicę. Raskolnikow bez namysłu zszedł na dół. Nigdy dotąd nie bywał w szynkach, ale teraz w głowie mu się kręciło, a przytem dręczyło go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tembardziej, że nagle swe osłabienie tłumaczył sobie głodem. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, przy lepkim stole, zażądał piwa i chciwie wychylił pierwszą szklankę. Zaraz wszystko odeszło i myśli mu się wyjaśniły. „Wszystko głupstwo“, ozwał się z nadzieją „nie było się czem trapić! Poprostu rozstrój fizyczny! Jedna, druga szklanka piwa, kawał suchara — i oto w jednej chwili umysł krzepnie, myśl jaśnieje, zamiary się utrwalają! Tfu! Jakaż to marność!...“ Pomimo jednak tak pogardliwego splunięcia, patrzał już wesoło, jakby pozbywszy się nagle jakiegoś ciężaru, i przyjaźnie ogarnął wzrokiem otoczenie. Ale nawet i w tej chwili przeczuł niejasno, że cała ta otucha była także chorobliwa.
W szynku o tej porze mało już było ludzi. Oprócz owych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, tuż za nimi wyszła cała zgraja, coś z pięciu ludzi z jedną dziewką i z harmonją. Po ich wyjściu było cicho i przestronnie. Pozostali tylko: jakiś z pozoru mieszczanin podchmielony, ale nie bardzo, siedzący przy piwie; jego towarzysz, tłusty olbrzym, w sybirce z siwą brodą, dobrze cięty, drzemiący na stołku i kiedy niekiedy, znienacka, zaczynający prztykać palcami, rozrzuciwszy ręce w różne strony, i podrzucać wierzchnią część korpusu, nie wstając ze stołka, przyczem pośpiewywał jakiś nonsens, usiłując przypomnieć sobie wiersze, w rodzaju:

Przez rok cały żonę ściskał,
Przez rok ca-ły żonę ści-skał...

Albo, nagle ocknąwszy się znowu:

Przez Podjacką szedł ulicę,
Tam odnalazł swą dziewicę...

Ale nikt nie współczuł jego rozpromienieniu, milczący towarzysz spoglądał na te wybryki nawet niechętnie i z niedowierzaniem. Był tam jeszcze pewien człowiek, z pozoru wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Siedział on osobno przed flaszką gorzałki, pijąc co kilka minut i rozglądając się dokoła. I on także zdawał się być bardzo wzruszony.

ROZDZIAŁ II

Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i, jak się rzekło wyżej, unikał wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza ostatniemi czasy. Ale teraz nagle coś go ciągnęło do ludzi. Działo się w nim coś nowego i zarazem rodziło się jakieś pragnienie ludzi. Tak się znużył przez ten miesiąc swych zamkniętych w sobie utrapień, że bodaj na jedną chwilę chciało mu się odetchnąć w innym świecie, w jakimkolwiek bądź, to też pomimo całego brudu otoczenia, chętnie i z upodobaniem siedział teraz w szynku.
Gospodarz zakładu był w drugiej izbie, ale często wchodził do głównej, wpadając skądciś do niej po schodkach, przyczem najprzód ukazywały się jego eleganckie buty z czerwonemi sztylpami. Miał on na sobie kolorową koszulę i strasznie zatłuszczoną czarną atłasową kamizelę, bez krawata, cała zaś, twarz jego była jakby wylana olejem, niby kłódka rdzewiejąca. Za ladą znajdował się chłopak lat czternastu; był też drugi chłopiec młodszy, który podawał, gdy czego żądano. Stały kwaszone ogórki, czarne suchary i ryby pokrajane w dzwonka, wszystko to miało fatalny odór. Było duszno, tak że trudno było wytrzymać, a wszystko do takiego stopnia tchnęło spirytusem, że już, zdaje się, od samego tego zapachu można było w pięć minut stać się pijanym.
Bywają pewne spotkania, nawet z zupełnie nam nieznanymi ludźmi, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś nagle, raptownie, zanim jeszcze powiemy słowo. Takie wrażenie wywarł właśnie na Raskolnikowie ów gość, siedzący opodal i wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Młodzieniec kilkakrotnie potem wspominał to pierwsze wrażenie i nawet przypisywał je przeczuciu. Bezustannie spoglądał on na urzędnika, naturalnie i z tej przyczyny, iż tamten patrzał uparcie na niego i widać było, że chciał był zacząć z nim gawędę. Na pozostałych zaś, będących w szynku, nie wyłączając gospodarza, urzędnik spoglądał obojętnie i nawet wzrokiem znudzonym, a zarazem z odcieniem pewnego poczucia wyższości, pewnej pogardy, jakgdyby na ludzi niżej położonych społecznie, z którymi nie warto było gadać. Był to człowiek lat pięćdziesięciu z górą, średniego wzrostu, silnej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, z nalaną od ciągłego pijaństwa, żółtą, a nawet zielonkawą twarzą i z podpuchniętemi powiekami; z głębi połyskiwały drobniutkie, jak szparki, ale żywe czerwone ślipki. Ale było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku widniało nawet jakby zachwycenie — może nawet był i rozum i sens — ale zarazem błyszczał także nierozsądek. Ubrany był w stary, zupełnie podarty czarny frak z oberwanemi guzami, jeden z nich tylko trzymał się jakoś i na niego zapinał się, widocznie pragnąc być w zgodzie z przyzwoitością. Z pod nankinowej kamizelki wyglądał gors koszuli, cały zmięty, zbrukany i zlany wódką. Twarz była wygolona po urzędniczemu, ale już dawno, tak że już gęsto zaczęła występować różnobarwna szczecina. Ale i w ruchach jego było coś solidnie urzędniczego. Był jednak bardzo niespokojny, targał sobie włosy i podpierał niekiedy, w strapieniu, obiema rękoma głowę, stawiając przedarte łokcie na zalanym i lepkim stole. Nakoniec spojrzał wprost na Raskolnikowa i głośno i wyraźnie wyrzekł:
— Czy mogę do pana dobrodzieja zwrócić się z przyzwoitą rozmową? Gdyż lubo nie w znacznym stanie, atoli doświadczenie moje odróżnia w panu człowieka wykształconego i do napitku nienawykłego. Sam zawsze ceniłem wykształcenie, połączone z serdecznemi uczuciami, a krom tego jestem radcą honorowym. Marmeladow — moje nazwisko; radca honorowy. Śmiem spytać, czyś pan służył?
— Nie, uczę się... — odparł zagadnięty — poczęści zdziwiony i niezwykłym biblijnym tonem mowy i tem, że tak wprost, natrętnie, zwrócono się do niego. Pomimo, że tak niedawno pragnął jakiegobądź towarzystwa, lecz zaraz przy pierwszem istotnie do niego zwróconem słowie, dotknęło go nagle zwykłe przykre i drażniące uczucie wstrętu do każdej obcej twarzy, dotykającej się lub chcącej się dotknąć jego osoby.
— Student tedy, lub były student! — zawołał urzędnik — tak sobie właśnie myślałem! Doświadczenie, panie dobrodzieju, niejednokrotnie doświadczenie! — i na znak pochwały przytknął palec do czoła. — Był pan studentem, albo przechodził pan szkołę uczoną. Pozwoli pan... — Wstał, zatoczył się, porwał swoją flaszkę, i przysiadł się do młodzieńca, trochę doń ukosem. Był już podchmielony, ale mówił kwieciście i ostro, zrzadka tylko miejscami jąkając się nieco i wałkując gawędę. Z niejaką nawet chciwością narzucił się Raskolnikowi, jakgdyby już z miesiąc z nikim nie mówił.
— Panie dobrodzieju — zaczął prawie uroczyście — bieda nie grzech, to fakt. Wiem ja, że pijaństwo nie cnota, to też właśnie tem bardziej. Nędza jednak, panie dobrodzieju, nędza — grzech; w biedzie zachowujemy jeszcze szlachetność uczuć przyrodzonych, w nędzy zaś nikt i nigdy. Za nędzę nawet nie kijem wyganiają, ale miotłą wymiatają z kompanji ludzkiej, żeby jaknajdotkliwiej ubliżyć; i sprawiedliwie, gdyż w nędzy ja sam pierwszy gotów jestem ubliżać sam sobie. Stąd pije się! Panie dobrodzieju, miesiąc temu moją małżonkę zbił pan Lebieziatnikow, a moja małżonka nie to, co ja! Pojmuje pan? Pozwól się pan jeszcze zapytać, tak tylko, z prostej ciekawości: czyś pan nocował kiedy na Newie na gabarach z sianem?
— Nie, nie zdarzało mi się — odparł Raskolnikow. — Cóż to jest takiego?
— Otóż to właśnie ja stamtąd, i to po piątej nocy...
Napełnił lampkę, wypił, i zamyślił się. Istotnie na jego ubraniu i we włosach gdzieniegdzie widniały źdźbła siana. Bardzo prawdopodobne było, że już przez pięć nocy nie rozbierał się i nie mył. Zwłaszcza ręce były brudne, tłuste, czerwone, z czarnemi paznogciami.
Jego rozmowa zwróciła, zdaje się, ogólną lubo leniwą uwagę. Malcy za ladą jęli chichotać. Gospodarz, zdaje się, umyślnie zszedł z górnej izby, żeby posłuchać „zabawnika“ i usiadł opodal, leniwie, ale poważnie ziewając. Oczywiście, Marmeladow był tu znany oddawna. A i skłonność do biblijnego stylu musiał snać zdobyć wskutek przyzwyczajenia do częstych gawęd szynkownianych z różnymi nieznajomymi. Przyzwyczajenie to staje się u niektórych pijaków potrzebą, zwłaszcza zaś u tych, z którymi w domu obchodzą się surowo i którymi pomiatają. Dlatego też w pijącej kompanji starają się oni zawsze jakby o pozyskanie otuchy, a jeżeli się uda, to i szacunku.
— Baj baju! — głośno przemówił gospodarz. — A dlaczego nie pracujesz! Dlaczego nie służysz, kiedyś urzędnik.
— Dlaczego nie służę, panie dobrodzieju, podchwycił Marmeladow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakgdyby on mu zadał to pytanie — dlaczego nie służę? A czyliż serce moje nie znosi mąk, że pełzam, jak gadzina. Skoro pan Lebieziatnikow, miesiąc temu, małżonkę moją zbił własnoręcznie, ja zaś leżałem pijaniuteńki, to czyżem nie cierpiał. Pozwól, młodzieńcze, czy ci się nie zdarzało... hm... oto naprzykład beznadziejnie prosić kogo o pożyczkę.
— Zdarzało się... to jest, jakto beznadziejnie?
— No niby beznadziejnie zupełnie, to jest, wiedząc zawczasu, że nic z tego nie będzie. Więc wiesz pan, dajmy na to, z góry i doskonale, że ten człowiek, ten obywatel najprawomyślniejszy i najpożyteczniejszy, za nic nie da panu pieniędzy, gdyż, pytam, poco miałby dać? Wszak wie, że mu nie oddam. Z litości? Ależ pan Lebieziatnikow, idąc za owym prądem, tłumaczył nie tak dawno, że litość w naszych czasach zabroniona jest nawet przez naukę i że tak nawet dzieje się w Anglji, gdzie istnieje ekonomja polityczna. Dlaczegóż, pytam, miałby dać? I oto, wiedząc z góry, że nie da, ruszasz pan w drogę i...
— Dlaczegóż mam ruszać? — spytał Raskolnikow.
— No, bo niema do kogo, bo niema już gdzie iść. A przecie potrzeba, żeby każdy człowiek miał pójść choćby gdziekolwiek. Bywa bowiem taka chwila, że chciałoby się pójść, bądź co bądź, gdziekolwiek, byle tylko pójść! Gdy moja córka jedynaczka poszła za żółtym biletem, i ja wtedy także poszedłem... (gdyż córka moja mieszka za żółtym biletem) — dodał nawiasem, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. — To nic, panie dobrodzieju, to nic! — pospieszył dodać, uspokojony widocznie, a chłopcy za ladą parsknęli śmiechem i uśmiechnął się nawet sam gospodarz. — To nic! Tem kiwaniem głów ja się nie zrażam, albowiem wszystkim wiadomo, wszystko i wszystko tajne staje się jawne, i nie z pogardą, lecz z poddaniem raczej stosuję się do tego. Niech tam, niech! „Oto człowiek!“ Pozwól, młodzieńcze; czy możesz, ale nie... wyrażę się jaśniej i dokładniej: nie czy pan możesz, lecz czy się ośmielisz, patrząc ma mnie w tej chwili, twierdzić stanowczo, że nie jestem świnią?
Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
— Otóż — ciągnął mówca poważnie i nawet z wymuszoną tym razem godnością, przeczekawszy nowe chichoty w izbie. Otóż, niechże ja sobie będę świnią, ale ona — dama! Ja jestem stworzon na obraz bydlęcia, ale Katarzyna, małżonka moja, osoba wykształcona i urodzona córka sztabs-oficera. Niech tam, niech ja sobie będę podlecem, ale ona — to niewiasta i podniosłego serca i pełna uczuć, wychowaniem uszlachetnionych. A jednak... o gdybyż zlitowała się nade mną. Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju, wszak każdy człowiek powinien mieć bodaj jedno miejsce, gdzieby się nad nim zlitowano! Ale małżonka moja, lubo dama wspaniałomyślna, atoli niesprawiedliwa... A chociaż ja sam pojmuję, że gdy ona targa mnie za włosy, to targa mnie jeśli tylko z żalu serdecznego (gdyż, powtarzam bez wstydu, ona mi targa włosy, młodzieńcze, potwierdził z pyszną godnością, usłyszawszy nowe śmiechy w izbie) lecz, Boże, cóżby jej szkodziło, choćby raz... Ale nie! Nie! Wszystko to napróżno i nie ma o czem mówić! Napróżno!... nieraz już bowiem było to pożądane i już nie jeden raz litowano się nade mną, ale... taki to już mój los, ja zaś z natury jestem bydlakiem!
— Oj, racja! — mruknął gospodarz.
Marmeladow uderzył pięścią w stół ze stanowczością.
— Taki mój los! Czy pan wiesz, czy pan wiesz, dobrodzieju mój, że ja jej pończochy nawet przepiłem? Nie trzewiki, gdyż toby choć jako tako przypominało zwykły porządek rzeczy, ale pończochy, pończochy jej przepiłem!... Kaftanik z koziego puchu także jej przepiłem, jej własny, dawny, nie mój; mieszkamy zaś w zimnym kącie i ona tej zimy przeziębiła się i zaczęła kaszleć, krwią nawet. A małych dzieci mamy troje i Katarzyna krwawo pracuje od rana do nocy, pierze i dzieci obmywa, do czystości bowiem od dzieciństwa przyzwyczajona, a piersi ma słabe i skłonne do suchot. O, ja to czuję! Mamże nie czuć tego? I im więcej piję, tem bardziej czuję. Dlatego właśnie piję, że w tem piciu szukam współczucia i czucia... Piję, bo pragnę ciężko cierpieć! — I jakby w rozpaczy spuścił głowę na stół.
— Młodzieńcze — ciągnął dalej, unosząc znowu głowę do góry — na pańskiej twarzy widać jakby troskę. Gdyś pan tu wszedł, wyczytałem ją zaraz i dlatego niezwłocznie zwróciłem się do pana. Komunikując panu bowiem dzieje mojego życia, nie na hańbę chcę siebie wystawić przed tymi nierobami, którzy i tak wiedzą o wszystkiem, a raczej szukam człowieka uczuciowego z edukacją. Dowiedzże się pan, iż małżonka moja kształciła się w szlacheckim instytucie gubernjalnym i przy wyjściu tańczyła z szalem wobec gubernatora i wobec innych osób, za co też złoty medal i list pochwalny miała zaszczyt otrzymać. Medal... no, co do medalu, tośmy go już dawno... sprzedali... hm... ale pochwała do dziś dnia leży u niej w kufrze i jeszcze niedawno pokazywała ją gospodyni. A lubo z gospodynią kłócą się nieustannie, ale korciło ją pochwalić się bodaj przed kimkolwiek i opowiedzieć o szczęśliwych minionych chwilach. Ja nie potępiam, nie potępiam, gdyż to ostatnie, to cała pozostałość jej wspomnień, a wszystko inne poszło w niwecz! Tak, ta dama gorąca, dumna i nieugięta podłogę myje sama i zadawalnia się razowcem, ale nie da sobie w kaszę dmuchać. Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie chciała darować jego ordynarności, a gdy pan Lebieziatnikow zbił ją za to, to nie tyle z pobicia poszła do łóżka, ile z ambicji. Wziąłem ją już, jako wdowę z trojgiem dzieci, jedno mniejsze od drugiego. Wyszła za pierwszego męża, za oficera piechoty, wyszła z miłości; i uciekła z nim z domu rodzicielskiego. Męża kochała nadzwyczaj, ale wziął się do kart, poszedł pod sąd i tak mu się zmarło. Bijał ją on pod koniec; a ona, lubo mu nie ustępowała, o czem wiadomo mi jest dokładnie i z dokumentów, atoli dotąd wspomina go ze łzami i mnie nim usta wyciera, i ja kontent jestem, kontent, albowiem chociaż w wyobrażaniu bodaj niech sobie będzie szczęśliwa... I została po nim z trojgiem maleńkich dziatek w powiecie dalekim i zezwierzęconym, gdzie i ja byłem naonczas, i została w takiej nędzy beznadziejnej, że ja choć już dużo widziałem na świecie różnych różności, tego opisać się nie podejmuję... Cała zaś rodzina opuściła ją... A była dumna, zanadto dumna.... Wtedy to, panie dobrodzieju, wtedy ja, także wdowiec, i z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, rękę jej swoją ofiarowałem, albowiem nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Możesz pan stąd wnosić, do jakiego stopnia nieszczęście jej dochodziło, skoro ona, z edukacją, ze znanego rodu, z wychowaniem, zgodziła się wyjść za mnie. Ale wyszła! Płacząc i jęcząc i ręce załamując — wyszła! Albowiem nie miała się gdzie podziać. Czy pan pojmujesz, pojmujesz pan, panie dobrodzieju, co to znaczy, gdy się już nie ma gdzie podziać? Nie! Tego pan jeszcze nie pojmujesz... I przez cały rok ja wypełniałem swoje obowiązki uczciwie i święcie i nie dotykałem się tego (wskazał palcem na flaszkę), albowiem ja mam uczucie. Atoli i tem nie mogłem jej dogodzić, a i posadę straciłem, i nie z własnej winy, ale wskutek zmiany etatów, i wtedy... dotknąłem się!... Będzie już temu z półtora roku, jakeśmy się znaleźli nareszcie, po wędrówkach i niezliczonych troskach, w tej wspaniałej i ozdobionej licznemi pomnikami stolicy. I tu dostałem posadę... Dostałem i znowu straciłem. Pojmujesz pan? Tym razem straciłem ją z własnej winy, gdyż kres mój już przyszedł... Mieszkamy zaś teraz w kącie u gospodyni Amilji Lippewechsel, a z czego żyjemy i czem płacimy — nie wiem. Toć i inni żyją... Sodoma... najobrzydliwsza... hm... tak... A tymczasem podrosła i córka moja, z pierwszego małżeństwa, a co wycierpiała ta córeczka moja od swej macochy, podrastając, o tem zamilczę. Albowiem, lubo pani Katarzyna pełna jest uczuć wspaniałomyślnych, atoli dama to gorąca i prędka, więc i oberwie... bywało... Tak! Ale niema o czem gadać! Edukacji, jak pan możesz sobie wyobrazić, Zosia nie odebrała żadnej. Próbowałem, coprawda, przed czterema laty, przechodzić z nią geografję i historję, ale że sam nie byłem nazbyt pewny siebie w tej mierze, a i podręczników nie było dobrych, albowiem jakieśmy tylko mieli książki... hm! no ale teraz już ich niema... i tak się skończyła edukacja. Stanęliśmy na Cyrusie Perskim. Następnie, doszedłszy do wieku dojrzałego, przeczytała kilka książek romansowej treści, a niedawno nawet, z poręki pana Lebieziatnikowa pewną książkę, Fizjologję Louis‘a — znasz ją pan? — czytała z wielką ciekawością i nawet niektóre kawałki nam głośno odczytywała: oto jej cała oświata. A teraz zwrócę się do pana dobrodzieja, sam od siebie, z pytaniem prywatnem: wiele może, zdaniem pana, biedna ale uczciwa dziewczyna zarobić uczciwą pracą?... Piętnastu kopiejek na dobę, dobrodzieju, nie zarobi, jeżeli uczciwa i nie ma talentów nadzwyczajnych, i to np. jeśli pracuje bez wytchnienia. Ale i tak nawet taki pan Klopstok, radca stanu — nie znasz go pan? — nietylko pieniędzy za uszycie pół tuzina koszul do tego czasu nie oddał, lecz nawet z urazą wypędził ją, tupiąc nogami i nazywając bezczelną, pod pozorem niby, że kołnierzyki miały być uszyte nie według miary i krzywo. A tu dzieciaki głodne... A tu pani Katarzyna, załamując ręce chodzi po izbie, a czerwone plamy występują na jej policzkach — co w owej chorobie zawsze bywa: „Darmozjadko jedna! Mieszkasz u nas, jesz, pijesz i z ciepła korzystasz“, a co ona tam je i pije, kiedy dzieciaki po trzy dni kromki chleba nie widzą! A ja leżałem wtedy... bo i cóż! leżałem pijaniusieńki, i słyszę, mówi Zosia (milcząca bo ona i głosik ma taki cieniutki... blondyneczka, twarzyczka blada, szczupła) mówi: „Ach czyż mam się puścić na taką?...“ A już pewna aktorka, kobieta zła i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy wywiadywała się przez gospodynię. „A cóż, odpowiada moja małżonka na przekór — jest co pielęgnować? Jaki mi skarb!“ Ale nie obwiniaj jej pan, nie, nie, panie dobrodzieju, nie obwiniaj pan! Nie było to powiedziane ze zdrowego rozsądku, ale ze wzburzenia wewnętrznego, więcej dlatego, ażeby dokuczyć, jak pchnąć na złą drogę... Albowiem moja małżonka to już niewiasta takiego charakteru, że, jak rozbeczą się dzieci, to — choćby z głodu — zaraz je bić zaczyna. I widzę raz, tak jakoś o szóstej popołudniu, Zosieczka wstała, włożyła chustkę na głowę, burnusik i wybiegła z mieszkania, zaś o dziewiątej była już z powrotem. Wróciła i idzie prosto do żony i kładzie na stole trzydzieści papierków. I ani słowa przytem nie rzekła, choćby spojrzała, wzięła tylko naszą wielką bajową zieloną chustkę (mamy taką ogólną płachtę bajową), nakryła się nią całkiem z głową i padła na łóżko, twarzą do ściany, tylko plecy i całe ciałko drgało jej co chwila... Ja zaś, jak dawniej, ciągle leżałem w takim stanie... I widziałem wtedy, młodzieńcze, widziałem, jak moja żona, także nie mówiąc ani słowa, zbliżyła się do pościółki Zosinej i przez cały wieczór klęczała przy jej nogach, i całowała jej nożynki i wstać nie chciała, a potem obie zasnęły tak razem, w objęciach... obie... obie... tak... a ja... leżałem pijaniusieńki.
Marmeladow zamilkł, jakgdyby mu głos odmówił posłuszeństwa.
Potem nagle i raptownie nalał sobie wódki, wypił i chrząknął.
— Odtąd, mój dobrodzieju — ciągnął po chwili milczenia — odtąd, dzięki pewnemu przypadkowi i doniesieniom złych ludzi, gdyż owa faktorka, jakoby za brak należytego szacunku dla siebie najwięcej intrygowała, — odtąd moja córka Zofja, zmuszoną była wziąć bilet żółty i już wskutek tych samych powodów nie mogła z nami dłużej pozostawać. Albowiem i gospodyni, pani Amalja, nie chciała na to pozwolić (a sama przedtem dopomagała faktorce) a i pan Lebieziatnikow... hm... Właśnie o Zosię poróżnił on się z moją małżonką. Z początku sam do niej się zabierał, ale potem nabrał ambicji: „Jakto — powiada — ja taki oświecony człowiek mam żyć w jednem mieszkaniu z taką tam?“ A Katarzyna nie wytrzymała, ujęła się... i nastąpił wybuch... I odwiedza nas Zosia teraz tylko o zmierzchu i pomaga mojej małżonce i środków do życia dostarcza... Mieszka zaś na stancji u krawca Kapernaumowa, a ten Kapernaumow kuleje i sepleni i cała jego liczna rodzina także sepleni. I żonę nawet też ma sepleniącą... Mieszczą się w jednej izbie, a Zosia ma kąt oddzielny za przepierzeniem.. Hm.. tak.. ludzie bardzo biedni a niezaradni... Tylko oto wstałem wonczas zrana, wciągnąłem na się łachmany, podniosłem ręce do nieba i poszedłem do pana generała. Znasz go pan? Nie? O to pan nie znasz najlepszego z ludzi!.. To wosk... wosk... na obraz Boży niby wosk roztapia się!... Pan generał aż łzy miał w oczach, wysłuchawszy wszystkiego. „No — powiada — Marmeladow, raz już zawiodłeś moje oczekiwania... Biorę cię jeszcze raz na swoją osobistą odpowiedzialność“ — tak mówił — „pamiętaj, pamiętaj!“ Ucałowałem jego stopy, w myśli, albowiem nigdyby na to nie pozwolił, jako dygnitarz i mąż nowych państwowych i oświeconych zasad; wróciłem do domu, a gdym powiedział, że znowu zaliczono mnie w poczet urzędników, Boże, co to było...
Marmeladow znów się zatrzymał w silnem wzruszeniu. W tej chwili weszła zulicy cała partja pijaków, już i tak pijanych, i dały się słyszeć przy wejściu dźwięki wynajętej katarynki i dziecięcy, piskliwy siedmioletni głosik, śpiewający Chateczkę. Zaczęło być gwarno. Gospodarz i służba zajęli się gośćmi. Marmeladow, nie zwracając uwagi na przybyłych, ciągnął swoje opowiadanie. Zdawało się, że już bardzo osłabł, ale im bardziej był podchmielony, tem chętniej prawił. Wspomnienia o niedawnem powodzeniu na służbie jakgdyby dodały mu życia i nawet odbiły się na jego twarzy pewnym blaskiem. Raskolnikow słuchał z uwagą.
— Było to temu, panie dobrodzieju, z pięć tygodni... Tak... Jak się tedy dowiedziały obydwie, małżonka moja i Zosia, Boże, dostałem się niby do raju. Leżę, bywało jak bydlę, nic, tylko wymysły! A dziś: chodzą na paluszkach, uciszają dziatwę: „Ojciec zmęczył się w biurze, odpoczywa, tss!“ Przed biurem dają mi kawę, gotują śmietankę! Prawdziwą śmietankę, kupowały, uważasz pan dobrodziej! A skąd się zdobyły na nowe umundurowanie dla mnie, zawszeć to jedenaście rubli z połową, nie rozumiem? Buty, mankiety perkalowe — przepyszne, wice-mundur, wszystko za jedenaście z połową nabyły w najwytworniejszym stanie. Gdym po raz pierwszy wrócił na obiad z biura, patrzę, a tu pani Katarzyna stawia przede mną dwie potrawy, zupę, panie, pekeflajsz z chrzanem, panie, pojęcia się o tem dawniej nie miało. Sukien nie ma wcale, ale to wcale żadnych, a tu, panie, jakby gdzie szła w gościnę, przybrana i to niebylejak, mości dobrodzieju; z niczego umie zrobić coś: to się przyczesze, jakiś tam, panie, czyściutki kołnierzyk, narękawki, i zupełnie inna osoba, odmłodniała, wypiękniała, aż miło! Zosia, moja gołąbka, dostarczała tylko funduszów, sama zaś, powiada, mnie teraz u państwa bywać nie wypada, chybaby o zmierzchu, żeby nikt nie widział. Uważa pan dobrodziej? Czy pan uważa? Przyszedłem przespać się po obiedzie, i, co pan powie, małżonka moja nie wytrzymała. Jeszcze przed tygodniem wykłóciły się z panią gospodynią ząb za ząb, a dziś zaprosiła ją na kawę. Siedziały przez dwie godziny i gaworzyły pocichutku: „Mąż teraz urzęduje i pensję dostaje, chodził sam do generała, a pan generał sam wyszedł, innym czekać kazał, a jego wziął za rękę i przy wszystkich zaprowadził go do swego gabinetu“. Uważa pan dobrodziej? „Ja, powiada, naturalnie pamiętam pańskie zasługi, a chociaż pan postępowałeś sobie trochę lekkomyślnie, ale że pan teraz przyrzeka, no a wreszcie bez pana źle nam tu było, (uważasz pan!) to ufam powiada, teraz pańskiemu słowu“ — wszystko, powiadam panu memu, wzięła i wymyśliła sobie i to nie przez lekkomyślność, nietylko dla pochwalenia się przed tamtą. Gdzie zaś, ona sama w to wierzy, sama siebie pociesza własnemi słowami, dalibóg! I ja jej nie dziwię się wcale; bynajmniej!... Gdy zaś, przed sześciu dniami, przyniosłem jej pierwszą moją pensję w całości, dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek, nazwała mnie cacuchną. „Ach ty mój cacuchna!“ powiada. I to sam na sam, panie, pojmuje pan dobrodziej? No a przecie nie ma się czem we mnie zachwycać: bo zresztą jaki mąż ze mnie!... A jednak, uszczypnęła mnie w policzek: „Moje ty śliczności!“ powiada.
Marmeladow zatrzymał się, chciał się uśmiechnąć, lecz nagle podbródek mu zaczął skakać. Zapanował jednak nad sobą. Ten szynk, ten obraz rozpusty, pięć nocy na gabarach z sianem i wódką, a zarazem ta chorobliwa miłość dla żony i rodziny — wszystko to źle usposabiało słuchacza. To też Raskolnikow słuchał z naprężeniem, doznając jednak arcyprzykrego uczucia. Zły był na siebie, że tu przyszedł.
— Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju! — zawołał Marmeladow, wstrząsając się znowu — o mój drogi panie, panu się to wszystko śmieszne wydaje, jak i innym, i nudzę pana tylko opowiadaniem o tych wszystkich mizernych szczegółach mojego domowego życia, ale dla mnie to nie śmieszne! Albowiem ja wszystko to mogę odczuwać... I w ciągu tego rajskiego dnia mojego życia i całego owego wieczoru, ja sam roiłem sobie błogo, cudnie: jak to ja wszystko urządzę i dzieciaki przystroję i jej dam odpoczynek, i córkę moją z drogi hańby nawrócę na łono rodziny... Czego bom nie roił!... To mi przecie wolno, panie mój. Otóż, mości dobrodzieju (Marmeladow nagle jakgdyby zadrżał, podniósł głowę i uważnie spojrzał w oczy słuchacza) otóż, nazajutrz, po tych wszystkich marzeniach (to jest będzie temu akurat pięć dni) na wieczór, ja chytrym podstępem, niby lis podły, zdobyłem klucz od żoninego kufra, wyjąłem wszystko co się z pensji zostało, wiele tam było nie pamiętam, i oto patrzcie na mnie, wszyscy! Piąty dzień z domu, a tam mnie szukają i już po urzędowaniu, i wice-mundur leży przy moście Egipskim, w zamian za który dano mi oto to odzienie — i wszystko przepadło!...
Marmeladow uderzył się pięścią w czoło, zacisnął zęby, przymknął oczy i silnie oparł się łokciem o stół. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła, spojrzał na Raskolnikowa z jakąś zmyśloną chytrością i nienaturalnem natręctwem, roześmiał się i wyrzekł:
— A dziś byłem u Zosi, chodziłem prosić na otrzeźwienie... ha, ha, ha!
— Czyżby dała? — zawołał ktoś z przybyłych, zawołał i zaśmiał się na całe gardło.
— A oto właśnie tę samą flaszkę za jej pieniążka kupiłem — wymówił Marmeladow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. — Trzydzieści kopiejek wyniosła, własnoręcznie, ostatnie, jakie tylko miała, samem widział... Nic nie rzekła, tylko w milczeniu popatrzała na mnie... Tak nie na ziemi... lecz tam... dbają o ludzi, troszczą się, płaczą, lecz nie winują! A to więcej boli, więcej dolega, gdy nie winują!... Trzydzieści kopiejek... tak... A przecie i ona ich teraz potrzebuje, co? Jak pan myślisz, drogi panie? Wszak teraz ona musi dbać o czystość. A to kosztuje, ta czystość wyszukana, pojmuje pan? To kupić pomadki trzeba, to, panie, spódniczki krochmalone, bucik taki figlarny, panie, żeby to nóżkę pokazać, przechodząc przez kałużę w czasie deszczu. Pojmujesz pan, panie dobrodzieju, co to jest ta czystość? I oto ja, rodzony ojciec, ściągnąłem jej owe trzydzieści kopiejek na otrzeźwienie! I piję! Już przepiłem!... No i któż polituje się nad takim, jak ja, któż? Żałujesz mnie pan teraz, czy nie? Mówże pan, czy żałujesz, ha, ha, ha!
Chciał nalać, ale już nic nie było. Flaszka była pusta.
— Za co cię tam żałować? — krzyknął gospodarz, stanąwszy znowu przy nich.
Dał się słyszeć śmiech, a nawet wymysły. Śmieli się i wymyślali słuchający i niesłuchający, tak, patrząc tylko na figurę byłego urzędnika.
— Żałować! Za co mnie żałować! — zaskamlał nagle Marmeladow, wstając z wyciągniętą naprzód ręką, w stanowczem natchnieniu, jakgdyby tylko czekał na te słowa. — Za co mnie żałować? Mnie ukrzyżować trzeba, przybić do krzyża, a nie żałować. Ah przybij, sędzio, przybij, ale, przybiwszy, żałuj. I wtedy sam przyjdę do ciebie na przybicie, albowiem nie wesołości szukam, lecz smutków i łez!... Czy ty sądzisz, kupcze, że ten sznaps twój poszedł mi na zdrowie? Goryczy, smutków szukałem jeno na dnie flaszki, smutków i łez, i znalazłem je; a pożałuje nas Ten, który wszystkich pożałował i który wszystkich i wszystko ogarnął, On Jedyny, On Sędzia! Przyjdzie w on czas i zapyta: „Gdzie córa, co dla złej macochy — suchotnicy i dla dzieci maleńkich, cudzych dzieci się poświęciła? Gdzie córa, co ojca swego, zbytecznego pijanicę, nie lękając się jego zezwierzęcenia, pożałowała?“ I rzeknie: „Przybywaj! Przebaczyłem ci raz... Raz ci przebaczyłem... Odpuszczam ci i teraz twe mnogie winy, albowiem ukochałaś wiele...“ I przebaczy mojej Zosi, przebaczy, o, ja wiem, że przebaczy... Jam to przeczuł dawniej, kiedym był u niej, w mojem sercu! I wszystkich osądzi i przebaczy, i dobrych i złych, i najmędrszych i głupich... A gdy już skończy ze wszystkiem, wtedy zawoła i do nas: „Przybądźcie i wy! Przybądźcie, pijani, słabi, nędzni!“ I my pójdziemy, bez wstydu, i staniemy. A On zawoła: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwa zwierza; atoli przybądźcie i wy!“ I oburzą się najmędrsi i oburzą się mądrzy. „Panie! Dlaczego ich przyjmujesz?“ A on odrzecze: „Dlatego ich przyjmuję, najmędrsi, dlatego ich przyjmuję, rozumni, że żaden z nich nie uważał się za godnego tej łaski“... I poda nam swoje dłonie i my upadniem... i zapłaczem... i pojmiemy wszystko! Wtedy wszystko pojmiemy! i wszyscy zrozumieją... I moja małżonka zrozumie... Panie! Bądź Królestwo Twoje!
Opadł na ławkę, wyczerpany i znużony, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o otoczeniu, w głębokiej zadumie. Jego słowa zrobiły pewne wrażenie; na chwilę wszyscy zamilkli, ale wkrótce dały się słyszeć nowe śmiechy i wymysły.
— Skombinował!
— Załgał się!
— Urzędnik!
I t. d. I t. d.
— Chodźmy stąd, drogi panie — rzekł nagle Marmeladow, podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa — odprowadź mnie pan... Dom Kozela w podwórzu... Czas już... do Katarzyny...
Raskolnikow miał już dawno chęć odejść; pomóc zaś jemu, sam nawet zamyślał. Marmeladow, jak się okazało, słabszy był w nogach, niż w języku, i silnie wsparł się na ramieniu młodzieńca. Mieli przed sobą dwieście do trzystu kroków. Strapienie i trwoga coraz bardziej przejmowały pijaka w miarę zbliżania się do domu.
— Ja nie Katarzyny się lękam — mruczał we wzruszeniu — i nie tego, że mnie rwać zacznie za włosy! Co mi tam włosy! Głupstwo, powiadam! Lepiej nawet, że mi je potarga... nie tego się boję... ja... jej wzroku się boję... tak... wzroku... Czerwonych plam na twarzy także się boję... i jeszcze — jej oddechu się boję... Czyś pan widział, jak oddychają tacy chorzy... przy wzruszeniu? I płaczu dziatwy także się boję... Albowiem, jeśli Zosia nie nakarmiła, to nie wiem, za co!... Nie wiem!... A kułaków nie boję się... Dowiedz się, pan dobrodziej, że takie kułaki to mi nawet przyjemność robią... i wcale nie bolą... Albowiem ja nawet nie mógłbym się bez nich obejść... Tem lepiej... Niech zbije, duszę zbawi... tem lepiej... Otóż i dom... Dom Kozela, ślusarza bogatego niemca... Prowadź pan!
Weszli z podwórza na trzecie piętro. Schody, im dalej, tem były ciemniejsze. Była już prawie jedenasta, a chociaż o tym czasie w Petersburgu niema prawie nocy, ale na szczycie schodów było bardzo ciemno.
Malutkie zakopcone drzwi u szczytu schodów, na samej górze, stały otworem. Ogarek oświetlał nędzną izbę, mającą z dziesięć kroków długości; Widać ją było całą z sieni. Wszystko tam było porozrzucane i w nieładzie, szczególniej zaś rozmaite szmaty dziecinne. Przez tylny kąt izby przyciągnięte było podarte prześcieradło. Za niem widocznie mieściło się łóżko. W samym zaś pokoju były jedynie dwa krzesła i ceratowa kanapa, strasznie poszarpana, przed którą stał stary kuchenny stół sosnowy, niemalowany i niczem niekryty. Na brzegu stołu stał dogorywający ogarek łojówki w żelaznym lichtarzu. Widocznie Marmeladow musiał mieszkać w oddzielnym pokoju, a nie w kącie, ale pokój jego był przechodni. Drzwi do dalszych pokojów, a raczej klatek, na które podzielone było mieszkanie Amalji Lippewechsel, były otwarte. Szumno tam było i gwarno. Śmiano się. Zdaje się, że grano w karty i popijano herbatę. Dolatywały nieraz wyrazy najbezceremonjalniejsze.
Raskolnikow odrazu poznał panią Katarzynę. Była to strasznie wychudła kobieta, cienka, dość wysoka i zgrabna, z pięknemi dotąd jeszcze ciemnoblond włosami i z twarzą istotnie plamisto-czerwoną. Chodziła ona tam i napowrót po swej niewielkiej izbie, z rękami na piersiach, ze spalonemi ustami i oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej błyszczały, jak w gorączce, ale wzrok był ostry, i nieruchomy, i chorobliwe wrażenie robiła ta twarz wzruszona, suchotnicza, przy dogasającem świetle ogarka, które drgało na jej policzkach. Raskolnikowowi wydała się kobietą lat trzydziestu i w istocie nie była odpowiednią dla Marmoladowa... Wchodzących nie widziała i nie spostrzegła; zdawało się, że była w jakiemś zapomnieniu, głucha i martwa. W izbie było duszno, ale okna nie otworzyła; ze schodów szedł zaduch, ale drzwi na schody były niezamknięte; z wewnętrznych pokojów przez otwarte drzwi wpadały kłęby dymu z tytoniu, ona kasłała, ale drzwi nie zamknęła. Najmniejsza dziewczynka, najwyżej sześcioletnia, spała na podłodze, jakoś siedząc, kucnąwszy i wsparłszy główkę o kanapę. Chłopczyk, o rok starszy, drżał w kącie i płakał. Widocznie wybito go przed chwilą. Starsza dziewczynka, dziewięcioletnia, wysoka i cienka, jak szczapa, w jednej lichej podartej koszulinie i w narzuconym na gołe plecy starym bajowym burnusiku, który uszyto dla niej pewnie przed dwoma laty, nie sięgał jej bowiem nawet do kolan, stała w kącie przy braciszku, wziąwszy go za szyję swą długą, wyschłą, jak zapałka, ręką. Chciała go, snać, utulić, szeptała mu coś, uspakajała najrozmaiciej, ażeby tylko znowu nie zaczął płakać, i zarazem z trwogą spoglądała na matkę swemi ogromnemi ciemnemi oczyma, które wydawały się jeszcze większe na jej wychudłej i wystraszonej twarzyczce. Marmeladow, nie wchodząc do pokoju, ukląkł w samych drzwiach, a Raskolnikowa wepchnął naprzód. Kobieta, ujrzawszy obcego, niedbale stanęła przed nim, ocknąwszy się na chwilę, jakgdyby namyślając się: po co on przeszedł? Ale widać pomyślała sobie zaraz, że on idzie do dalszych pokojów, ich bowiem izba była przechodnia. Tak pomyślawszy sobie i nie zwracając już nań wcale uwagi, poszła ku drzwiom, wiodącym do sieni, ażeby je zamknąć i nagle krzyknęła, ujrzawszy na progu klęczącego męża.
— A! — wrzasnęła z gniewem — wróciłeś, łotrze! nędzniku! Gdzie pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I ubranie inne! Gdzie masz swoje? Gdzie pieniądze! Mówże!...
I zaczęła go rewidować. Marmeladow z całą pokorą i posłuszeństwem rozsunął obydwie ręce, ażeby ułatwić tym sposobem przeszukiwanie kieszeni. Pieniędzy nie było ani grosza.
— Gdzie pieniądze? — wołała — o Boże, miałżeby w istocie wszystko przepić? Wszak w kufrze zostało dwanaście rubli!... I nagle, rozwścieczona, porwała go za włosy i wciągnęła do izby. Marmeladow sam ułatwiał jej wysiłki, bez oporu pełzając za nią na klęczkach.
— To mnie cieszy! To mnie cieszy, pa-nie do-bro-dzieju, — wołał, targany za włosy, raz nawet uderzając głową o podłogę. Dziecko, śpiące na podłodze, przebudziło się i zaczęło płakać. Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadrżał, krzyknął i przytulił się do siostry w okropnej trwodze, prawie w omdleniu. Najstarsza dziewczynka trzęsła się, jak listek jesienny.
— Przepił! Wszystko, wszystko przepił! — wołała w rozpaczy biedna kobieta — i ubranie inne! Głodne! (i załamując ręce, wskazywała na dzieci). O przeklęte życie! A pan, pan, czy się nie wstydzisz! — wpadła raptem na Raskolnikowa — z szynku! Czy i ty z nim piłeś? I ty! i ty piłeś! Precz stąd!
Młodzieniec wyszedł skwapliwie, nie mówiąc ani słowa. Przytem, drzwi wewnętrzne otwarły się naoścież i wyjrzało z nich kilku ciekawych. Wyciągały się czelnie śmiejące się głowy w jarmułkach — z papierosami i fajkami. Widać było postacie w szlafrokach lub w zupełnym negliżu, w letnich do nieprzyzwoitości kostjumach, niektórzy z kartami w rękach. Najzabawniej śmieli się wtedy, gdy Marmeladow, targany za włosy, krzyczał, że to go cieszy. Zaczęli nawet wchodzić do izby, nareszcie, dał się słyszeć pisk złowieszczy: to sama Amalja Lippewechsel przedzierała się naprzód, żeby zarządzić po swojemu i po raz setny nastraszyć biedną kobietę urągliwym rozkazem, ażeby jutro zaraz wyprowadziła się z mieszkania. Wychodząc, Raskolnikow zdążył wsunąć rękę do kieszeni, ujął ile się dało miedziaków, które mu dano przy zmianie rubla w szynku i nieznacznie położył je na oknie. Potem już na schodach namyślił się i chciał powrócić.
„Także! Głupstwo zrobiłem, pomyślał, oni mają Zosię, a mnie samemu potrzeba“. Ale doszedłszy do przekonania, iże cofnąć już niepodobna i że tak, czy owak, jużby ich nie odebrał, machnął ręką i udał się do swego mieszkania.
„Zosia przecie także potrzebuje pomady, mówił dalej, idąc przez ulicę i uśmiechnął się złośliwie: to kosztowna czystość... Hm! A może Zosia sama dziś zbankrutuje, toć to także ryzyko, łowy na grubego zwierza, na Kalifornję... a więc jutro mogliby wszyscy bez moich pieniędzy palce lizać... Ależ bo i ta Zosia!... To sobie studnię znaleźli! No, no! I czerpią z niej! Czerpią! Przyzwyczaili się! Popłakali i przywykli! Podły człowiek do wszystkiego przywyknie!“.
Zamyślił się.

— No, a jeślim skłamał — zawołał nagle mimowoli — jeżeli istotnie nie podły człowiek, a cały wogóle, caluteczki ród ludzki... więc, to znaczy, że reszta to nic, tylko przesądy, nic tylko strachy na lachy, niema żadnych krańców, i tak być właśnie powinno!

ROZDZIAŁ III

Nazajutrz obudził się już późno, po niespokojnej nocy, ale go sen nie pokrzepił. Obudził się zły, zirytowany, rozdrażniony i z nienawiścią spojrzał na swoją komórkę. Była to malenieczka klatka, około sześciu kroków długości, wyglądająca jaknajnędzniej ze swemi żółtemi, zakurzonemi i wszędzie odstającemi od ścian tapetami, i tak niska, że byle mężczyzna większego wzrostu co chwila musiał się lękać, ażeby nie stuknąć głową o sufit... Meble były zastosowane do miejsca: trzy stare krzesła nieco kulawe, stół malowany w kącie, a na nim kilka kajetów i książek; już z samego ich zakurzenia można było wnosić, że dawno nikt się ich nie dotykał; i nareszcie niekształtna duża sofa, zajmująca niemal całą ścianę i połowę szerokości całego pokoju, ongi obita perkalem, dziś cała w łachmanach. Było to łóżko Raskolnikowa, często sypiał on na niem tak, jak był, nierozebrany, bez prześcieradła, przykrywając się starem, zniszczonem paltem studenckiem i z jedną poduszeczką pod głową, pod którą podkładał wszystko, co było, z bielizny, czystą i brudną, żeby podwyższyć wezgłowie; przed sofą stał mały stoliczek.
Trudno było bardziej się opuścić i zaniedbać, lecz dla Raskolnikowa było to nawet przyjemne w obecnym stanie jego ducha. Zerwał najzupełniej ze wszystkimi, usunął się, jak żółw do swej skorupy, i nawet twarz kobiety, która miała mu usługiwać i od czasu do czasu zaglądała do jego pokoju, wzbudzała w nim wstręt i wybuchy gniewu.
Zdarza się to u pewnego typu manjaków, którzy zanadto przejęli się czemkolwiek. Jego gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu wydawać jedzenie, a on nie pomyślał jeszcze do tego czasu o tem, żeby się z nią ugodzić, chociaż siedział bez obiadu. Anastazja, kucharka i jedyna sługa gospodyni, rada była po części z takiego usposobienia lokatora i zupełnie przestała u niego sprzątać i zamiatać; i niekiedy tylko raz na tydzień brała miotłę od niechcenia. Właśnie go teraz obudziła.
— Wstawaj pan, czego pan śpisz? — zawołała nad nim — już po dziewiątej, przyniosłam herbatę. Chcesz pan herbatki? Wygłodziłeś się, niebożę?
Lokator otworzył oczy, wstrząsnął się i poznał Nastkę.
— Co to? herbata? Od gospodyni? — zapytał zwolna, z osłabieniem podnosząc się na sofie.
— Gdzie tam od gospodyni!
Postawiła przed nim swój własny nadpęknięty czajnik, z zagotowaną już herbatą i położyła dwa żółte kawałki cukru.
— Masz tu, Nastusiu, przynieś mi bułkę — rzekł, poszukawszy w kieszeni (spał bowiem w ubraniu) i wyciągnąwszy garstkę miedziaków. — A weź także u rzeźnika jakiej kiełbasy, byle nie drogiej.
— Bułkę przyniosę zaraz, ale czy zamiast kiełbasy nie lepszy byłby kapuśniak? Mam dobry kapuśniak, wczorajszy. Jeszcze wczoraj zostawiłam dla pana, ale pan późno przyszedł. Dobry kapuśniak.
Gdy zupa została przyniesiona i zabrał się do jedzenia, Nastka usiadła przy nim na sofie i jęła gawędzić. Była to prosta baba ze wsi, okrutnie gadatliwa.
— Pani chce skarżyć pana na policję — rzekła.
On zmarszczył się ponuro.
— W policji, za co?
— Pieniędzy pan nie płaci, a mieszka pan. Wiadomo za co!
— E! tego tylko jeszcze brakowało — wyszeptał, zgrzytnąwszy zębami — nie, to mi teraz nie na rękę... Głupia ona — dodał głośno. Zajdę do niej i pogadam.
— Głupia, może i głupia, taka ona, jak i ja, ale pan leżysz sobie, jak worek, i nic jakości od pana nie widać. Dawniej ponoć dzieci pan uczył, a dziś bez co pan nic nie robi?
— Ja i dziś robię... niechętnie, i surowo wymówił Raskolnikow.
— Co niby?
— Robotę...
— Jaką robotę?
— Myślę — poważnie odparł po chwili milczenia...
Nastka aż się zatoczyła od śmiechu. Należała do rzędu śmieszek, a gdy ją rozśmieszono, śmiała się po cichu, kołysząc się i trzęsąc całem ciałem dopóty, dopóki mogła wytrzymać.
— Może pieniędzy paneś dużo wymyślił? — zdołała wymówić nareszcie.
— Bez butów nie można dzieci uczyć. A zresztą pluję na to.
— Nie pluj w studnię!
— Za dzieci miedzią płacą. Co można zrobić za kopiejki? — ciągnął z niechęcią, jakby odpowiadając na własne myśli.
— A panbyś chciał odrazu mieć kapitał?
Dziwnie spojrzał na nią.
— Tak, kapitał — odparł stanowczo, po chwili milczenia.
— Zwolna, zwolna, paniczu, bo się przestraszę, wysoko sięgasz! — Po bułkę pójść, czy nie?
— Jak chcesz.
— Ale, byłabym zapomniała. List przyszedł do pana wczoraj.
— List? Do mnie? Od kogo?
— Od kogo, nie wiem. Trzy kopiejki dałam pocztyljonowi, swoich własnych. Może mi pan odda.
— Ależ przynoś, kobieto, przynoś go! — zawołał Raskolnikow wzruszony.
Za chwilę zjawił się list: od matki, z gubernji R. Aż pobladł, biorąc go do ręki. Dawno już nie odbierał listów; ale teraz coś jeszcze innego ścisnęło mu serce.
— Nastusiu, odejdź, proszę cię; masz swoje trzy kopiejki, tylko na litość boską, odejdź!
List drżał mu w rękach, nie chciał go rozpieczętowywać przy niej i chciał zostać z nim sam na sam. Gdy Nastka wyszła, szybko podniósł go do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał się w niego (od tak dawna już nie otrzymał listu!) ale inne względy wstrzymywały go od otwarcia koperty w obecności obcej osoby.
Zaledwie też dziewczyna wyszła, przycisnął list do ust i długą chwilę wpatrywał się w ukochane trochę ukośne pismo matki.
Długi czas nie mógł się odważyć na otwarcie listu, jakgdyby się go obawiał. — Były to tylko dwie gęsto zapisane stronice.
„Kochany mój synu! — przeczytał wreszcie — już osiem tygodni upłynęło od czasu, kiedy ostatni raz do Ciebie pisałam. Nie gniewaj się jednak, kochany Rodziu, za to na swoją matkę, której jesteś najdroższą nadzieją, bo wierzaj mi, że nie mogłam inaczej. Wiesz przecież najlepiej, jak ja i Dunia Cię kochamy, jesteś bowiem dla nas wszystkiem, naszą jedyną nadzieją, wyłącznym przedmiotem naszych snów! — Co za męczarnie sprawia mi wiadomość, że musiałeś studja swe przerwać jedynie z tego powodu, że pieniądze, które otrzymywałeś za lekcje prywatne, zaledwie mogły ci wystarczyć na jakie takie utrzymanie! — ale pomyśl sam, czy ja mogłam Ci coś posłać z moich biednych 120 rubli pensji? Przed czterema miesiącami posłałam Ci wprawdzie piętnaście rubli, ale to była niestety pożyczka od kupca Waszruszyna, który, chociaż serdeczny przyjaciel Twego ś. p. ojca, nie pożyczył mi inaczej, jak pod zastaw mej pensji. — Musiałam przeto czekać aż do spłacenia tych piętnastu rubli. Teraz jednak spodziewam się, że będę Ci coś mogła posłać.
„U Duni bowiem zmieniło się niejedno od ostatniego Twego listu do mnie. Na twe pytanie jak się jej powodzi u Świdrygajłowych, nie mogłam Ci dać odpowiedzi, znam Cię bowiem dobrze i wiem, że gdybyś się dowiedział, że siostra Twa jest przez obcych poniżona i dręczona, przyszedłbyś do domu choćby i pieszo! Sama byłam zrozpaczona, lecz cóż mogłam poradzić? Dunia wzięła bowiem przy objęciu posady w poczet swej płacy 100 rubli zaliczki, które w ratach miesięcznych są jej ściągane, a to właśnie było trudnością nie do zwalczenia w całej tej sprawie. — Potrzebowałeś przecie wówczas koniecznie sześćdziesięciu rubli, a niestety w żaden inny sposób dostać ich nie mogłyśmy. — Następstwem tego było, że przez cały rok musiała pozostać u Świdrygajłowych. Pisałyśmy ci wówczas wprawdzie, że Dunia zaoszczędziła sobie tę kwotę, jednak nie było to prawdą, ale jest to najlepszym dowodem, jak Cię Dunia kocha, bo, wierzaj mi, u Świdrygajłowych rozkoszy wcale nie zaznała!! Pocóż jednak mam Ci to wszystko detalicznie opisywać? Toby Cię tylko niepotrzebnie bolało i podniecało, tembardziej, że już stosunki szczęśliwie się inaczej ułożyły. Wszystkie te cierpkie przejścia na jakie Dunia u tych ludzi była narażona, puszczamy w niepamięć, bo Dunia jest już teraz, kochany Rodziu, narzeczoną. A już o to nie gniewaj się, że bez poradzenia się Ciebie przyjęła radcę dworu Piotra Piotrowicza Łużyna, gdyż poprostu nie można było tak długo zwlekać, ażby Twego zdania można było zasięgnąć. Łużyn jest bowiem krewnym Świdrygajłowych i to Ci wytłumaczy, jak pani Marta Piotrowna Świdrygajłowa całą sprawę umotała i zaaranżowała. — Łużyn ma bardzo wiele interesów i właśnie teraz ma przed sobą podróż do Petersburga, to też, — rzecz zupełnie naturalna, — każda minuta jest mi droga. Jest to człowiek w całem tego słowa znaczeniu solidny, zajmuje dwa urzędy i ładny kapitalik sobie uskładał. Ma lat pięćdziesiąt jeden i jest wcale przystojny, wprawdzie nieco rubaszny i szorstki, ale może nam tylko się tak zdaje. Gdy Łużyn — co prawdopodobnie wkrótce nastąpi — zejdzie się z Tobą w Petersburgu, nie wyrabiaj sobie o nim za prędkiego albo też złego sądu. Chcąc sobie wyrobić zdanie o człowieku musi się bardzo uważnie poczynać, bo inaczej następuje albo rozczarowanie, albo nawet krzywdzi się drugiego. Mogę Ci tylko powiedzieć, że Łużyn wedle mego mniemania zasługuje pod każdym względem na szacunek. Uprzedził nas, że jest nieprzyjacielem wszelkich przesądów, liczy się chętnie z nowymi kierunkami, jednak niełatwo z raz zajętego stanowiska da się sprowadzić. Mówił wówczas wiele, z czego wnioskuję, że nie jest wolny od próżności i lubi mówić; Dunia sądzi jednak, że chociaż nie posiada gruntownego wykształcenia, to jednak jest człowiekiem rozsądnym i dobrym. Ty, oczywiście, znasz Dunię, wiesz, jaka ona jest roztropna i jak silny ma charakter. Wiele może znieść i nawet w najostateczniejszych razach umie znaleźć tyle siły ducha, że się niczem nie da pokonać.
„Mnie nawet nie doniosła o wszystkiem, żeby mnie nie zaniepokoić, a przecie często korespondowałyśmy ze sobą. Epilog nastąpił niespodziewanie.
„Pani Marta niechcący podsłuchała męża w chwili, gdy błagał Dunieczkę w ogrodzie, a, zrozumiawszy wszystko naodwrót, całą winę zwaliła na nią, sądząc, że ona właśnie jest przyczyną złego. — Wynikła stąd pomiędzy niemi w ogrodzie okropna scena: pani Marta nawet uderzyła Dunię, nie chciała o niczem słyszeć, krzycząc przez całą godzinę, aż nareszcie kazała Dunię zaraz odwieść do mnie, do miasta, na zwyczajnej chłopskiej furze, na którą wrzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, ubranie, słowem wszystko, jak było: niepowiązane i nieułożone. Wtem, zaczął padać ulewny deszcz, a Dunia, znieważona i zniesławiona musiała jechać z chłopem siedemnaście wiorst drogi, na otwartym wozie. Pomyśl teraz, com mogła do Ciebie pisać, w odpowiedzi na twój list, otrzymany dwa miesiące temu. O czem miałam pisać? — Sama byłam w niepewności; prawdy ci napisać nie śmiałam, gdyż mógłbyś z tego względu być bardzo nieszczęśliwy, przygnębiony i smutny, nawet nie wiem, co byś uczynić był w stanie? Jeszczebyś siebie samego zgubił, a przytem i Dunieczka mi wzbroniła; pisać zaś list o niczem lub o głupstwach, gdy w sercu tak wielki smutek, tego nie mogłam uczynić. Przez cały miesiąc po mieście słychać było plotki o tej historji, a nawet już do tego przyszło, żeśmy do kościoła nie mogły chodzić z Dunią, tak pogardliwie na nas patrzano i szeptano, a byli nawet tacy, co i na głos przy nas o tem mówili. Wszyscy znajomi porzucili nas, wszyscy przestali się kłaniać, a ja dowiedziałam się nadto, że subjekci handlowi i niektórzy kanceliści zażartowali sobie z nas nikczemnie, wymazali bowiem dziegciem bramę naszego domu, wskutek czego gospodarz zażądał, abyśmy się wyniosły z mieszkania. A wszystkiemu temu winna była pani Marta, która zdążyła oskarżyć i zmieszać z błotem Dunię we wszystkich domach. Nic dziwnego, ma ona tu bowiem masę znajomych, i w tym miesiącu co chwila przyjeżdżała do miasta, a ponieważ jest bardzo gadatliwa i lubi opowiadać o swych familijnych interesach, a w szczególności skarżyć się na swojego męża wszystkim i każdemu, co jest rzeczą wcale niedobrą, przeto rozniosła całą historję w krótkim czasie nietylko po mieście, ale i po powiecie. — Ja zasłabłam, ale Dunieczka była o wiele silniejsza. Ach, gdybyś widział, jak ona wszystko znosiła, pocieszając i dodając mnie otuchy! — To anioł opiekuńczy! Ale z łaski Bożej męki nasze zostały ukrócone; pan Świdrygajłow rozmyślił się i pewnie przez współczucie dla Duni, przedstawił samej pani zupełne i widoczne dowody kompletnej niewinności Dunieczki, a mianowicie list, jaki Dunia jeszcze przedtem, nim sama pani zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisać i wręczyć mu, ażeby zapobiec osobistym rozmowom i potajemnym schadzkom, do jakich on ją usilnie nakłaniał, a który przy wyjeździe Dunieczki pozostał w rękach pana Świdrygajłowa.
W tym liście, najszczegółowiej, z niewypowiedzianem zgorszeniem wytykała jego nieuczciwy postępek względem żony, przedstawiała mu, że jest ojcem, człowiekiem familijnym i w końcu pisała, że to jest niegodziwe z jego strony męczyć i czynić nieszczęśliwą bezbronną dziewczynę. Jednem słowem, drogi Rodziu, list ten tak był uczciwie napisany, tak wzruszająco, że czytając go zalewałam się gorzkiemi łzami i do dziś trudno mi go czytać bez płaczu. Na usprawiedliwienie Duni wpłynęło nadto świadectwo sług, które widziały i wiedziały o wiele więcej, aniżeli przypuszczał sam pan Świdrygajłow. — Pani Marta była, jak sama się przyznawała, rażona tem i „ponownie zabita“, ale za to zupełnie przekonała się o niewinności Duni; zaraz nazajutrz w niedzielę przyjechawszy wprost do soboru, na kolanach i ze łzami w oczach błagała Wszechmocnego, by dał jej moc znieść tę nową próbę i wypełnić swój obowiązek. — Następnie wprost z soboru, nie wstępując nigdzie przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, gorzko płakała i, obejmując Dunię, prosiła ją o przebaczenie. Tego samego dnia, wprost od nas poszła do wszystkich domów po mieście i wszędzie w najlepszych wyrazach dla Duni, wylewając łzy, przedstawiała jej niewinność i szlachetność jej uczuć i postępowania. Nie dość tego, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnoręczny list Dunieczki do pana Świdrygajłowa, a nawet pozwalała przepisywać go na pamiątkę (co zdaje się było zbyteczne). Tym sposobem musiała kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, gdyż pominięci byliby się poobrażali. Urządzone były kolejki, tak, że w każdym domu czekano swojej, a wszyscy wiedzieli, że tego i tego dnia pani Marta będzie tam i tam czytać ten list, a na każde czytanie zbierali się nawet ci, którzy list już po kilka razy słyszeli zarówno u siebie, jak i u znajomych po porządku.
„Mojem zdaniem, wiele w tem, bardzo wiele było zbytecznego; ale pani Marta ma już taki charakter. — Przynajmniej w zupełności wskrzesiła dobrą sławę Duni, i cała nikczemność tej sprawy spadła hańbą na jej męża, jako na głównego winowajcę, tak że aż mi go żal: zbyt surowo postąpiono z tym narwańcem. Dunia zaraz otrzymała kilka ofert na dawanie lekcji, ale odmówiła. Wogóle wszyscy naraz zaczęli się zwracać ku niej ze szczególnym szacunkiem. Wszystko to przyczyniło się również najbardziej do niespodzianego wypadku, wobec którego zmienia się obecnie całe nasze położenie. Dowiedz się więc, mój drogi Rodziu, że Dunia ma starającego i że zdążyła już odpowiedzieć mu przychylnie, o czem też spieszę cię zawiadomić. A lubo stało się to bez naradzenia z tobą, to pewno nie będziesz miał pretensji ani do mnie ani do siostry, ponieważ sam zobaczysz, z tej całej sprawy, że czekać i odkładać aż do otrzymania od ciebie odpisu, było niepodobieństwem. Wreszcie sam nie mógłbyś nic stanowczego o tem powiedzieć zaocznie.
„A było to tak. On już radca dworu, pan Piotr Łużyn, i daleki kuzyn pani Świdrygajłowej, która wiele przyczyniła się do tego. Zaczął od tego, że przez nią wyraził chęć poznania się z nami, został przyjęty, jak się należy, pił kawę, a zaraz nazajutrz przysłał list, w którym bardzo grzecznie oświadczył się o rękę Duni, prosząc o prędką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to ruchliwy, pracowity, jedzie do Petersburga, tak że mu każda chwila jest droga. Naturalnie, nie wiedzieliśmy na razie, co począć, wszystko to bowiem stało się nadzwyczaj prędko i niespodzianie. Rozprawiałyśmy o tem; rozmyślały przez cały ten dzień. Człowiek to dobrej opinji i zamożny, służy w dwóch miejscach i ma już spory kapitalik. Coprawda, ma już około czterdziestu pięciu lat, ale powierzchowność ma dosyć przyjemną i może się jeszcze podobać kobietom, zresztą wogóle jest bardzo poważny i przyzwoity, cokolwiek tylko ponury i jakby dumny. Ale to się tak może tylko zdaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam cię nawet, drogi Rodziu, że jak się zobaczysz z nim w Petersburgu, co nastąpi niebawem, to nie bądź zbyt prędki i surowy, jak to masz we zwyczaju, jeżeli ci się co w nim nie spodoba na pierwszy rzut oka. Mówię to na wszelki wypadek, choć przekonana jestem, że, widząc go, doznasz bardzo przyjemnego wrażenia. Zresztą, żeby poznać kogo, trzeba postępować z nim stopniowo i ostrożnie, ażeby się nie pomylić i nie uprzedzić, co potem bardzo jest trudne do naprawienia i wygładzenia. A pan Piotr, sądząc z wielu oznak, jest człowiekiem bardzo szanowanym. Zaraz na pierwszej wizycie, oświadczył nam, że jest stanowczy, ale pod wieloma względami, jak sam się wyraził, „podziela poglądy naszych nowszych pokoleń“ i jest wrogiem wszelkich przesądów. Mówił jeszcze więcej, ma bowiem trochę pod tym względem jakby próżności i bardzo lubi, ażeby go słuchano, to trzecie nie wada. Ja tam, oczywiście, nie wiele zrozumiałam, ale rozsądny i, zdaje się, dobry. Ty znasz przecie, Rodziu, charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna z taktem, rozważna, cierpliwa i wspaniałomyślna, chociaż ma serce gwałtowne, com doskonale w niej poznała. Oczywiście, ani z jej, ani z jego strony niema tu wielkiej miłości, ale Dunia, nie dość, że jest panienką rozsądną, jest ona zarazem istotą szlachetną, jak anioł, i uważać będzie za swój obowiązek uczynić szczęśliwym męża, któryby ze swej strony dbał o jej szczęście, a co do tego, to, jak dotąd, nie mamy jeszcze żadnych powodów wątpić, chociaż cała rzecz stała się tak pręciutko. Przytem, jest to człowiek bardzo dobrze wychowany i oczywiście sam zobaczy, że jego szczęście małżeńskie tem będzie trwalsze, im Dunia będzie z nim szczęśliwsza. A co się tyczy jakichś tam nierówności w charakterze, jakichś starych przyzwyczajeń, a nawet pewnych różnic w poglądach (czego niepodobna uniknąć nawet w najszczęśliwszych stadłach), to co do tego, Dunia sama mi powiedziała, że rachuje na siebie; że niema się czego obawiać i że ona może dużo znieść, pod warunkiem, żeby dalsze stosunki były uczciwe i sprawiedliwe. On i mnie, naprzykład, z początku wydał się trochę szorstki, ale to właśnie może być następstwem jego szczerości, otwartości i bezwątpienia, tak jest. Naprzykład, podczas drugiej wizyty już po przyjęciu go wyraził się w rozmowie, że już i dawniej, nie znając Duni, postanowił wziąć panienkę uczciwą, ale bez posagu i bezwarunkowo taką, która już dużo wycierpiała biedy, albowiem, jak objaśnił, mąż nigdy nie powinien nic zawdzięczać żonie, a lepiej jest zawsze, ażeby żona widziała w mężu swego dobroczyńcę. Winnam dodać, że się wyraził oględniej i delikatniej, niż ja napisałem, alem już zapomniała, jak się właściwie wyrażał, a pamiętam samą tylko myśl, a przytem wypowiedział to bez żadnego celu, ot tak z rozmowy, tak, że nawet potem starał się złagodzić wrażenie i poprawić się: mnie jednak w każdym razie wydało się to jakoś nieprzystojnem i powiedziałam o tem Duni. Ale Dunia z urazą nawet odparła mi, że „słowa, to jeszcze nie uczynek“ i ma oczywiście słuszność. Przed zdecydowaniem się, Dunieczka nie spała całą noc, a sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i przez całą noc chodziła tam i z powrotem po pokoju; nareszcie uklękła i długo i gorąco modliła się przed obrazem, a nazajutrz oznajmiła mi, że się zdecydowała.
Wspomniałam ci już, że pan Piotr wyjeżdża do Petersburga. Ma on tam ogromne sprawy i zamierza otworzyć w Petersburgu publiczne biuro porad prawnych. Oddawna już jest on adwokatem spraw najprzeróżniejszych i w tych dniach wygrał pewien znaczny proces. W Petersburgu ma podobno przeprowadzić jakąś sprawę w senacie. Tym sposobem, drogi Rodziu, on i tobie nawet może być bardzo pomocny we wszystkiem; my z Dunią uradziłyśmy, że Ty zaraz z miejsca mógłbyś rozpocząć swoją przyszłą karjerę i uważać swój los za zupełnie wyjaśniony. O gdybyż to mogło nastąpić! Byłoby to tak doskonale, że wszystko możnaby było wziąć za wyraźną łaskę Najwyższego. Dunia myśli tylko o tem. Jużeśmy zaryzykowały napomknieć coś o tem panu Piotrowi. Wyraził się na to ostrożnie i powiedział, że oczywiście, ponieważ trudno mu obejść się bez sekretarza, to lepiej przecie płacić pensję kuzynowi, niż obcemu, jeżeli tylko okaże zdolności do pracy (także! Tybyś nie miał okazać się zdolnym!) ale wyraził zaraz wątpliwość, czy Twoje zajęcia uniwersyteckie zostawią ci dość czasu do zajmowania się u niego. Na teraz na tem się skończyło, ale Dunia o niczem innem odtąd nie myśli. Znajduje się ona poprostu już od paru dni jakby w gorączce i zbudowała już nawet cały szereg dalszych projektów, jak to Ty będziesz towarzyszem i nawet wspólnikiem pana Piotra w jego sprawach sądowych, tembardziej, że sam jesteś na wydziale prawnym.
„Ja, Rodziu, we wszystkiem się z nią zgadzam i podzielam całkiem jej plany i nadzieje, widząc w nich zupełne prawdopodobieństwo; nie bacząc na teraźniejszą, bardzo wytłumaczoną obojętność pana Piotra (dlatego, że on Cię jeszcze nie zna), Dunia jest jaknajpewniejsza, że osiągnie wszystko swoją dobrocią względem przyszłego małżonka. Naturalnie, wystrzegałyśmy się choć w czemkolwiek zdradzić przed panam Piotrem dalsze nasze zamiary, zwłaszcza zaś co do tego, żebyś był jego przyszłym wspólnikiem. Jest to człowiek stanowczy i gotów byłby to przyjąć bardzo oschle, wszystko bowiem uważałby tylko za złudzenie. Prócz tego ani ja, ani Dunia, nawet pół słowa nie mówiłyśmy z nim o stałej naszej nadziei, że on pomoże nam wspierać Cię pieniędzmi, dopóki nie skończysz uniwersytetu; dlategośmy nic nie mówiły, gdyż po pierwsze samo przez się da się to zrobić w przyszłości, i on napewno, bez niczego, sam zaproponuje (czyż bo takiej drobnostki miałby odmówić Duni?), tembardziej, że Ty możesz być jego prawą ręką w kantorze i będziesz otrzymywał pomoc nie tytułem dobrodziejstwa, lecz zapracowanej pensji. Tak pragnie urządzić Dunia, a ja zgadzam się z nią w zupełności. Powtóre, dlategośmy nie mówiły o tem, że chciałam przy pierwszem spotkaniu się Twojem z tym człowiekiem, postawić Cię na równem z nim stanowisku. Kiedy Dunia mówiła mu o Tobie z uniesieniem, on odpowiedział, że każdego człowieka nasamprzód trzeba poznać samemu bliżej, zanim się o nim wyda sąd i że on sam pragnie, zaznajomiwszy się z Tobą, wyrobić sobie należytą o Tobie opinję.
„Wiesz co, mój najukochańszy syneczku, mnie się zdaje, z pewnych kombinacyj (które zresztą wcale nie dotyczą pana Piotra, ale są jedynie moim, osobistym, być może babskim kaprysem staruszki), mnie się zdaję, że może lepiej zrobię, zamieszkawszy po ich ślubie osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem pewna, że on będzie na tyle wdzięczny i delikatny, że sam mnie zaprosi i zaproponuje, ażebyśmy się z córką nie rozłączały, a jeśli dotąd o tem jeszcze nie mówił, to jedynie dlatego, że to samo z siebie wypływa; ale ja odmówię. Zauważyłam już nieraz w życiu, że teściowe bywają solą w oku dla zięciów, ja zaś nietylko nie pragnę być jakimkolwiek ciężarem, ale nadto sama chcę mieć swobodę, dopóki mam choć jaki taki własny kawałek chleba i takie dzieci, jak Ty i Dunia. Jeżeli będzie można, osiedlę się w pobliżu was obojga, ponieważ, Rodziu, najprzyjemniejszą wiadomość zachowałam ma koniec listu: dowiedz się tedy, mój najdroższy, że może już bardzo niedługo znowu wszyscy spotkamy się ze sobą i uściskamy się wszyscy troje po trzyletniej nieomal rozłące! Już stanowczo zdecydowano, że ja i Dunia wyjeżdżamy do Petersburga, kiedy, jeszcze napewno nie wiem, ale w każdym razie, bardzo prędko, może już nawet za tydzień. Wszystko zależy od rozrządzenia pana Piotra, który, jak tylko rozejrzy się po Petersburgu, da nam znać niezwłocznie. Pragnie on, dla pewnych widoków, przyspieszyć jak można najbardziej ceremonję zaślubin, i, jeżeli to będzie możliwe, wyprawić weselisko jeszcze w bieżącym karnawale, gdyby się zaś to nie udało dla krótkości terminu, to zaraz po Wielkiejnocy. O, z jakąż radością przycisnę Cię do serca! Dunia aż skacze z radości, że Ciebie zobaczy i raz nawet żartem powiedziała, że już dla tego samego wyszłaby za mąż za pana Piotra. Aniołek! Nie przypisuje się ona teraz do mego listu, ale kazała Ci napisać, że ma tak wiele z Tobą do pomówienia, tak wiele, że teraz nawet pióro odmówiłoby jej posłuszeństwa, w kilku bowiem wierszach nic się nie napisze i tylko się człowiek nairytuje; kazała natomiast serdecznie Cię uściskać i załączyć Ci pocałunków bez liku. Pomimo jednak, że zapewne wkrótce same przyjedziemy, wyślę Ci w tych dniach pieniędzy, ile tylko będę mogła. Teraz, gdy się dowiedziano, że Dunia wychodzi za mąż, mój kredyt się powiększył i wiem napewno, że pan Atanazy zaufa mi teraz na książkę emerytalną nawet do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak, że Ci może poślę jakie dwadzieścia pięć do trzydziestu rubli. Przysłałabym więcej, ale się lękam o nasze wydatki w podróży; chociaż pan Piotr był tak grzeczny, że przyjął na siebie pewną część wydatków w czasie naszego wyjazdu do stolicy, mianowicie sam się oświadczył, że przewiezie nasze bagaże i duży kufer (jakoś podobno przez znajomych), ale wypada nam zawsze myśleć o tem, że przyjedziemy do Petersburga, gdzie przecie nie można się pokazać bez grosza, choćby w pierwszych dniach tylko. Zresztą, obrachowałyśmy wszystko z Dunią co do joty i wypadło, że podróż niewiele pochłonie. Do drogi żelaznej mamy wszystkiego dziewięćdziesiąt wiorst i zgodziłyśmy na wszelki wypadek jednego z tutejszych wieśniaków; a potem pojedziemy sobie jaknajlepiej trzecią klasą. Tak, że może dla Ciebie napewno nie dwadzieścia pięć, a trzydzieści rubelków wyskubię. No, ale dość: dwa arkusze zapisałam do szczętu i brak mi już miejsca; bo też i wszystko, co miałam Ci donieść; ileż bo i wypadków zaszło! A teraz, najdroższy mój Rodziu, całuję Cię serdecznie, zanim Cię sama uściskam i błogosławię, jak matka. Kochaj Dunię, Twoją siostrę, Rodziu; kochaj ją tak, jak ona Ciebie kocha, a wiedz, że ona Cię kocha bez granic, więcej, jak samą siebie. Ona, to anioł, a Ty, Rodziu, Ty jesteś dla nas wszystkiem, całą naszą obroną, naszą nadzieją. Jeśli Ty będziesz szczęśliwy, i my szczęśliwe będziemy. Czy Ty się modlisz, Rodziu, jak dawniej, czy wierzysz: w dobroć Stwórcy i Zbawcy naszego? Lękam się, ażeby się do Twego serca nie wkradła ta nowa modna niewiara! Jeśli tak, to ja modlę się za Ciebie. Przypomnij sobie, mój miły, jak jeszcze za czasów Twego dzieciństwa, za życia ojca, powtarzałeś za mną modlitwy, siedząc u mnie na kolanach i jakeśmy wówczas wszyscy byli szczęśliwi. Żegnam Cię, a raczej — do widzenia! Ściskam Cię serdecznie, z całego serca i całuję po tysiąc razy.

Twoja do grobu
Pulcheria Raskolnikowa“.
Prawie przez cały ciąg czytania listu twarz Raskolnikowa mokra była od łez; ale gdy skończył, twarz miał bladą, skrzywioną konwulsyjnie i ciężki, żółciowy, zły uśmiech zawitał na jego wargach. Przyłożył głowę do biednej zmęczonej poduszczyny i myślał, długo myślał. Silnie biło mu serce i silnie wzruszone były jego myśli. Nareszcie zaczęło mu być duszno i ciasno w tej żółtej komórce, podobnej do szafy czy kufra. Wzrok i myśl domagały się szerszej przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem nie lękając się spotkać kogokolwiekbądź na schodach; zapomniał o tem. Udał się w kierunku wyspy Wasilewskiej przez prospekt W—j., jakby spiesząc tam w jakiejś sprawie, lecz według swego zwyczaju, szedł nie wybierając drogi, szepcząc do siebie, a nawet rozmawiając głośno z samym sobą, co bardzo dziwiło przechodniów. Wielu z nich brało go za pijanego.

ROZDZIAŁ IV

List matki zmęczył go. Ale co do najgłówniejszego, kapitalnego jego punktu, ani na chwilę nie było wątpliwości, nawet wówczas jeszcze, gdy czytał list. Najważniejsze postanowienie zapadło w jego głowie, zapadło stanowczo: „Nic z tego związku, dopóki ja żyję, precz z panem Łużynem!“
— Rzecz to bowiem oczywista — mruczał do siebie, uśmiechając się złośliwie i przesądzając zawczasu triumf swojego postanowienia. — Nie, mateńko, nie, Duniu, wy mnie nie oszukacie!... I jeszcze przepraszają, że nie prosiły mojej rady, a całą sprawę ukartowały beze mnie! Ale! Myślą, że teraz klamka zapadła: zobaczymy! A jakie wyborne tłumaczenie: „ten pan Piotr tak zapracowany, ale tak zapracowany, że się żenić inaczej nie może, jak extra-pocztą lub koleją żelazną“.
— Nie, Duniu, wszystko widzę i wiem, o czem ty tak wiele masz do pomówienia; wiem, o czem myślałaś, przez noc całą chodząc po izbie, i o co modliłaś się przed Kazańską Matką Boską, wiszącą w sypialni mamy. Ciężko wchodzić na Golgotę. Hm... Tak więc wszystko już zdecydowane: za zapracowanego i racjonalnego człowieka raczy pani wychodzić zamąż, panno Eudoksjo, za mającego swój fundusz (już mającego fundusz, to brzmi bardziej przekonywająco, poważniej), mającego posadę w dwóch miejscach i podzielającego zdania naszych nowych pokoleń (jak pisze mamunia) i zdaje się dobrego, jak podaje sama Dunia, przez to zdaje się wychodzi za mąż!... Pysznie!... Wyśmienicie!...
„...Ciekawa rzecz jednak, dlaczego mamusia pisze mi o tych „nowych pokoleniach“? Czy poprostu dla charakterystyki osoby, czy też w widokach dalszych: czy nie chce mnie zjednać dla pana Łużyna? O chytra! Ciekawem byłoby także wyjaśnienie jednego punktu: do jakiego stopnia one obydwie posunęły otwartość względem siebie wzajemnie owego dnia i owej nocy i w ciągu całego następnego czasu? Czy wszystkie wyrazy wymawiały otwarcie, czy też obydwie pojęły, że i ta i tamta mają to samo w sercu i w myślach, niema więc poco wypowiadać wszystkiego głośno i zdradzać się niepotrzebnie. Zapewne, tak było po części; z listu widać: mamie wydał on się cokolwiek szorstki, a naiwna mateczka zwróciła się do Duni ze swemi uwagami. Ta zaś, oczywiście, rozgniewała się i „zbyła ją oschle“. Zapewne! któż się nie rozgniewa, skoro rzecz jest jasna bez pytań naiwnych i skoro postanowiono, że już nie ma o czem mówić! Ale bo co ona mi pisze: „Kochaj Dunię, Rodziu, bo ona kocha cię więcej, niż siebie samą“; czy ją aby wyrzuty sumienia nie dręczą samą za to, że córkę postanowiła złożyć na ofiarę dla syna. „Tyś nasza nadzieja, tyś wszystkiem dla nas!“ O, mateczko!!!
Złość potęgowała się w nim coraz bardziej i gdyby spotkał teraz pana Łużyna, zabiłby go chyba!
„Hm, to prawda — ciągnął dalej — idąc za prądem myśli, krążących mu w głowie — to prawda, że „chcąc pognać człowieka, trzeba go badać zwolna, stopniowo, ostrożnie; ale pan Łużyn jest jasny. Nadewszystko „człowiek czynu i zdaje się dobry“: albo to żarty, bagaże, duży kufer przewozi swoim kosztem! Czyż to nie dobroć! One zaś, narzeczona i matka, godzą się z chłopem, pojadą na wozie krytym rogożą (o! znam ja tę jazdę)! Niczego sobie! Bagatela, wiorst dziewięćdziesiąt „a potem najwygodniej przejedziemy się trzecią klasą, wiorst tysiąc“. Rozsądnie, ani słowa: tak krawiec kraje, jak mu materji staje; ale pan, pan, panie Łużyn, cóż pan na to? Toż to pańska narzeczona... Miałżebyś pan nie wiedzieć, że matka zastawia na drogę swoją emeryturkę? Rozumiem, to wspólny wasz obrót handlowy, przedsiębiorstwo, oparte na zyskach wzajemnych i równych kosztach, więc też i wydatki po połowie; kochajmy się, jak bracia, rachujmy się, jak żydzi — słusznie mówi przysłowie. Ale i tu człowiek czynu okpił je krzynkę, bo przewóz bagaży jest tańszy od ich przejazdu, a może nic nie będzie kosztował. Miałyżby one tego nie widzieć, a może umyślnie nie widzą? A przecie kontente, zadowolone. I pomyśleć, że to są dopiero kwiatki, owoce zaś będą później! Ale co jest wtem najważniejszego: to nie skąpstwo, nie sknerstwo, lecz najważniejszy jest ton tego wszystkiego. A wszak to przyszły ton po ślubie, proroctwo... Ale bo i matka, czego ona tak hula! Z czem przyjedzie do Petersburga? Z trzema rublami, lub dwoma „papierkami“, jak mówi ta... ta stara... hm! i z czego spodziewa się żyć potem w Petersburgu? Wszakże już z niektórych względów zdążyła się przekonać, że nie będzie mogła mieszkać z nimi po ślubie, nawet w pierwszych dniach. Zacny człowiek bąknął pewnie coś o tem, dał się poznać, choć mamusia obydwiema rękami odpędza tę myśl od siebie: „Sama, mówi, odmówię“. Co to jest, na co ona rachuje; na sto dwadzieścia pięć rubli emerytury, za odliczeniem długu na rzecz pana Atanazego? Wprawdzie dłubie ona swoje te chusteczki, haftuje narękawki, psując stare oczy. Ale przecie chusteczki dodają rocznie ledwie dwadzieścia rubli do owych stu dwudziestu pięciu — to wiem z pewnością.
— A więc tak, czy owak, łudzi się szlachetnością uczuć pana Łużyna. „Sam, powiada, zaproponuje, będzie prosił“. „A juści! Tak to zawsze bywa u tych szyllerowskich pięknych dusz: do ostatniej chwili stroją człowieka w pawie piórka, do ostatniego momentu łudzą się dobrem, a nie złem; a chociaż przeczuwają odwrotną stronę medalu, za nic nie wypowiedzą przed sobą z góry ostatniego słowa; kurczą się na samą myśl; obiema rękami odpychają prawdę, do tej samej chwili, dopóki już ceniony jegomość sam im w nos finfy nie puści. Ciekawym też, czy pan Łużyn posiada ordery; gotówem się założyć, że ma Annę w dziurce od guzika i że stroi się w nią na obiady do dostawców i kupców. Może ją weźmie i na wesele! A zresztą, niech go tam djabli!...
— Przypuśćmy jednak, matka, no, Bóg z nią, taka już jest, ale Dunia?... Luba siostrzyczko, znam cię, kochanie! Wszak już dwudziesty roczek miałaś, jakeśmy się ostatni raz widzieli ze sobą? Poznałem już twój charakter! Mateczka pisze właśnie, że „Dunia dużo strawi“. Wiedziałem o tem. Przed półtrzecia rokiem wiedziałem to dobrze, iż „Dunia może dużo strawić“. Już, jeżeli pana Świdrygajłowa, ze wszystkiemi następstwami, strawić może, to istotnie strawną ma naturę. A teraz wyobraziły sobie właśnie z mamusią, że można strawić i pana Łużyna, wykładającego teorję o wyższości żon, wziętych z nędzy i obdarzanych dobrodziejstwami przez mężów, i to głoszącego prawie na pierwszej wizycie. Ale przypuśćmy, że mu się to „wymknęło“, choć niby jest to człowiek racjonalny (tak że może wcale mu się nie wymknęło, lecz chciał z góry wyłożyć swoje zasady), lecz Dunia, Dunia? Wszak dla niej ten człowiek jest zrozumiały, i żyć z takim? Wszakże chleb tylko czarny jeść będzie i wodą go popijać, ale duszy swej nie sprzeda, ale swej moralnej swobody nie odda za komfort; za całe księstwo Szlezwig-Holsztyńskie nie odda, a cóż dopiero za pana Łużyna. Nie, Dunia nie była taką, gdy ją znałem, i oczywiście nie jest taką i teraz!... Co tu gadać. Kością stoją Świdrygajłowie. Ciężko za dwieście rubli włóczyć się na guwernerce po gubernjach, ale wiem ja jednakże, iż siostra moja pójdzie raczej za niewolnicę do plantatora, lub za Łotysza do Kurlandczyka, zanim spodli swego ducha i uczucie moralne związkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego — na wieki, dla osobistej wygody! I niechby nawet pan Łużyn był ze szczerego złota lub z najdroższego brylantu i wtedy jeszcze nie zgodzi się być prawną nałożnicą pana Łużyna! Dlaczegóż teraz się zgadza? Na czem sztuka polega? Gdzie rozwiązanie? Rzecz jasna: dla siebie, dla swego komfortu, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, ona się nie sprzeda, ale właśnie sprzedaje się dla czegoś innego. Dla miłego, dla ukochanego człowieka! Wszystko sprzeda! O, skorzystamy z okazji i zmiażdżymy nasze uczucie moralne; swobodę, spokój, nawet sumienie, wszystko, wszystko zaniesiemy na targowisko. Przepadnij, życie! Byle tylko te nasze ukochane istoty były szczęśliwe. Nie dość tego, wymyślimy naszą własną kazuistykę, nauczymy się od jezuitów, i na czas pewien, może się nam i uda i samych siebie uspokoić, przekonać, że tak trzeba, istotnie trzeba dla dobrej sprawy. Tacy to właśnie jesteśmy, i wszystko jasne, jak dzień. Jasne, że tu nikt inny, jeno Rodjon, syn Romana, Raskolnikow górą, na pierwszym planie. No jakże, można mu dać szczęście, utrzymać na uniwersytecie, zrobić wspólnikiem w biurze, cały los mu zabezpieczyć; a może z czasem, zakończy swój żywot, jako bogacz, powszechnie czczony i szanowany, a może nawet i sławny! A matka? Aleć tu Rodzio, najukochańsze dziecko, pierworodny synek! No jakże dla takiego benjaminka nie oddać ma ofiarę choćby takiej córeczki! O lube i niesprawiedliwe serca! Ha cóż: zdecydujemy się może i na los Zosi! Zosia, Zosia Marmeladówna, odwieczna Zosia, jak świat stary! Lecz czyście obie zmierzyły do gruntu waszą ofiarę? Czy tak? Czyż to nie przechodzi sił waszych? Czy to korzystne, rozumne? Czy wiesz, Duniu, że los Zosi nic a nic nie jest gorszy od losu z panem Łużynem? „Miłości tam być nie może“, pisze mama. A jeżeli prócz miłości, nie może być i szacunku, lecz przeciwnie, jest już wstręt, pogarda, obrzydzenie, cóż wtedy? Wynika wówczas, że znowu wypadłoby „dbać o czystość“. Czyż nie tak? Czy pojmujecie, czy rozumiecie wy, co znaczy ta czystość? Czy pojmujecie, że czystość Łużyny to zupełnie to samo, co czystość Zosi, a może nawet i gorsza, podlejsza, lichsza, u ciebie bowiem, Duniu, wszak bądź co bądź nie zbytek komfortu stanowi ambicję, lecz poprostu idzie o śmierć głodową! „Drogo, drogo kosztuje, Duniu, ta czystość!“ No, a jeśli potem sił nie stanie, rozczarujesz się? Ileż smutku, trosk, przekleństw, łez, ukrywanych przed wszystkimi, ileż ich? Wszakżeś ty nie pani Marta? A cóż z matką stanie się wtedy? Wszak ona już teraz niespokojna, trapi się; a wtedy, gdy wszystko jasno zobaczy? A ze mną?... Ach doprawdy, co też — żeście sobie o mnie pomyślały? Nie chcę ja waszej ofiary, Duniu, nie chcę, mateczko! Nic z tego, dopóki ja żyję, nic z tego, nic z tego! Nie przyjmuję!“
Ocknął się nagle i przystanął.
„Nic z tego? A cóż ty poradzisz na to? Zabronisz? A jakie masz prawo? Cóż ty przyrzec im możesz ze swej strony, ażeby mieć jakieś prawo! Cały los twój, całą przyszłość im poświęcisz, skończywszy kurs i otrzymawszy posadę? Słyszeliśmy o tem, ale to kiedyś, a dziś? A wszak to trzeba zaraz coś zrobić, czy ty to rozumiesz? A ty co teraz robisz? Obdzierasz je same. Wszak pieniądze dostają im się za fant sturublowej emerytury lub rekomendację pp. Świdrygajłowych? Od Świdrygajłowych takich, od takich pp. Atanazych czem ich obronisz? ty przyszły miljonerze, Zeusie, rozporządzający ich losem? Za lat dziesięć? Ależ za dziesięć lat matka zdąży oślepnąć od haftów, a może i od łez, posty wysuszą; a siostra? No, pomyśl, co może być z siostrą za lat dziesięć, lub w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?“
Tak dręczył siebie i drażnił pytaniami, jakby z upodobaniem. Wreszcie, wszystkie te pytania, były nienowe, nienagłe, lecz stare, wybolałe, dawne. Oddawna go już dręczyły one, i udręczyły mu serce. Oddawna już wylęgała się w nim cała ta jego troska, wzrastała, olbrzymiała i w ostatnich czasach dojrzała i koncentrowała się, przyjąwszy kształt strasznego, dzikiego i fantastycznego pytania, które zamęczyło mu serce i rozum, domagając się uparcie odpowiedzi. Teraz zaś list matki uderzył weń, jak gromem. Jasna rzecz, iż teraz nie należało gryźć się, nie cierpieć biernie, jednemi tylko rozprawianiami o tem, że pytania nie dają się rozwiązać, a raczej zrobić coś bądź co bądź i to zaraz, jaknajspieszniej. Niech, co chce, będzie, potrzeba się zdecydować, choćby na cokolwiek, albo...
„Albo wyprzeć się życia — zawołał nagle rozwścieczony — posłusznie przyjąć los taki, jaki jest, raz na zawsze i zdusić w sobie wszystko, wyparłszy się wszelkiego prawa działania, życia i miłości’!“
„Czy pan rozumie, czy rozumiesz pan, panie dobrodzieju, co znaczy, gdy się już nie ma gdzie iść?“ przyszło mu nagle na myśl wczorajsze pytanie Marmeladowa: „każdy bowiem człowiek potrzebuje pójść choćby gdziekolwiek...“
Nagle zadrżał: pewno także wczorajsza myśl znowu przebiegła mu po głowie. Ale zadrżał nie wskutek tej myśli. Wszak wiedział, przeczuwał, że ta myśl przyjdzie mu do głowy i czekał już na nią, chociaż myśl ta nie była zgoła wczorajszą. Różnica była w tem, że przed miesiącem, a nawet jeszcze wczoraj, była ona tylko marzeniem, a teraz... teraz zjawiła się nagle, nie jako marzenie, ale w formie jakiejś nowej, groźnej i obcej mu zupełnie, i nagle sam to przyznał... Stuknęło mu coś w głowie i ściemniało w oczach.
Obejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść i szukał ławki; przechodził właśnie przez bulwar K. Ławkę widać było nieopodal, o sto kroków. Poszedł, jak mógł, najspieszniej; ale po drodze spotkał go mały wypadek, który na kilka minut zwrócił całą jego uwagę.
Upatrując ławkę, spostrzegł przed sobą, o dwadzieścia kroków idącą kobietę, ale z początku nie zwrócił na nią żadnej uwagi, jak i na wszelkie inne przedmioty, spotykane po drodze. Nieraz mu się już zdarzyło powracać, naprzykład, do domu i wcale nie pamiętać drogi, po której szedł, i przyzwyczaił się już tak chodzić. Ale w idącej kobiecie było coś tak dziwnego i od pierwszego wejrzenia coś tak rzucającego się w oczy, że powoli jego uwaga zaczęła się do niej przykuwać — z początku niechcący i jakby z niechęcią, potem zaś coraz bardziej i bardziej. Nagle zapragnął odgadnąć, co w tej kobiecie jest tak niezwykłego? Przedewszyskiem ona, zapewne dziewczyna bardzo młodziutka, szła w taki upał z gołą głową, bez parasolki i bez rękawiczek, jakoś uciesznie machając rękoma. Miała na sobie jedwabną, z lekkiej materji („z marseliny“) sukienkę, ale także jakoś dziwacznie ułożoną, nad spódnicą, rozdartą; cały kawał materji odstawał i wisiał, chwiejąc się. Mała chusteczka była narzucona na gołą szyję, ale zawiązana jakoś krzywo i na boku. Nadomiar wszystkiego, dziewczyna szła krokiem niepewnym, potykając się i nawet zataczając się na wszystkie strony. To spotkanie przykuło nareszcie całą uwagę Raskolnikowa. Zetknął się z dziewczyną przy samej ławce, ale ona, doszedłszy do ławki, runęła na nią, w kąt, odrzuciła w tył głowę i zamknęła oczy — widocznie ze strasznego zmęczenia. Wpatrzywszy się w nią, Raskolnikow odrazu poznał, że była zupełnie pijana. Miał przed sobą bardzo młodziutką twarzyczkę lat szesnastu, może nawet i piętnastu, ale całą w ogniu i jakby napuchniętą nieco. Dziewczynka, napozór, mało już miała świadomości; jedną nogę założyła na drugą, przyczem wystawiła je daleko więcej, niż wypadało, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, wcale prawie nie czuła, że się znajduje na ulicy.
Raskolnikow nie siadł i nie chciał odejść, lecz stał przed nią w zdumieniu. Ten bulwar zawsze bywał pusty, teraz zaś o godzinie drugiej i w taki upał, nie było prawie nikogo. A jednak z boku, o jakie piętnaście kroków, na brzegu bulwaru, przystanął jakiś jegomość, któremu, jak widać było ze wszystkiego, chciało się bardzo podejść do dziewczyny z jakiemiś zamiarami. On także, widać, spostrzegł ją zdaleka i doganiał, ale przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał nań gniewne spojrzenia, starając się zresztą, żeby ten ich nie dostrzegł, i niecierpliwie czekał na swoją kolej, gdy nieznośny oberwus odejdzie. Rzecz była łatwa do zrozumienia. Jegomość ten miał do trzydziestu lat, pełny, pulchny, krew z mlekiem, z różowemi ustami i wąsikami, odziany bardzo wykwintnie. Raskolnikow strasznie się rozgniewał; zachciało mu się nagle w jakikolwiek sposób zelżyć tego tłustego franta. Opuścił na chwilę dziewczynę i zbliżył się do jegomościa.
— Ej, mości Świdrygajłow! A panu czego tu potrzeba? — krzyknął, zaciskając pięści i śmiejąc się swemi spienionemi ze złości ustami.
— Co to ma znaczyć? — surowo zapytał jegomość, zmarszczywszy brwi i dumnie dziwiąc się.
— Ruszaj pan, ot co!
— Jak śmiesz, łotrze?...
I zamierzył się laską. Raskolnikow rzucił się nań z pięściami, nie bacząc na to, że tęgi jegomość mógł poradzić dwu takim, jak on. Ale w tej chwili ktoś silnie chwycił go z tyłu; pomiędzy nimi stał stójkowy.
Panowie — rzekł — proszę się nie bić w miejscu publicznem. Czego pan chcesz? Co za jeden? — surowo ozwał się do Raskolnikowa, oglądając jego łachmany.
Raskolnikow spojrzał nań z uwagą. Była to zacna twarz żołnierska, o siwych wąsach i bokobrodach i z rozumnem wejrzeniem.
— Pana, pana chcę właśnie — zawołał — chwytając go za rękę.
— Jestem były student, Raskolnikow... To i pan możesz wiedzieć, zwrócił się do jegomościa: — a wy, mój bracie, chodźcie, coś wam pokażę...
I, wziąwszy stójkowego za rękę, pociągnął go ku ławce.
— Oto, patrzcie — zupełnie pijana — szła tylko co przez bulwar! kto ją tam wie z jakich, ale jakoś nie wygląda, żeby z rzemiosła. Najpewniej gdzie napoili i puścili na ulicę. Zobaczcie tylko, jak ma suknię podartą, spójrzcie jak włożona ta suknia: widocznie ją ubierano, a nie sama się ubierała, i to ubierały ją nieumiejętne ręce mężczyzny. To widoczne. A teraz spójrzcie tu: ten frant, z którym o małom się nie pobił, jest mi obcym, pierwszy raz go widzę: ale on ją także spostrzega na drodze, pijaną, nieświadomą tego, co robi, i strasznie chce mu się teraz podejść do niej i porwać ją — ponieważ ona w tym stanie — zawlec gdzie... Niezawodnie tak; wierzcie mi, że się nie mylę. Sam widziałem, jak śledził za nią, tylko ja mu przeszkodziłem, a teraz czeka, dopóki ja nie odejdę. Patrzcie, patrzcie — odrzekł — niby kręci sobie papierosa... Żeby też mu jej nie dać? Możebyśmy ją odstawili do domu — pomyślcie tylko!
Strażnik wszystko zrozumiał i szybko ogarnął. Intencje tłustego jegomościa były rzeczywiście łatwe do zrozumienia; pozostawała dziewczyna. Służaka schylił się ku niej, aby się bliżej jej przyjrzeć, i szczere współczucie wyraziło się w rysach jego twarzy.
— Ach, jaka szkoda! — ozwał się, kiwając głową — toż to jeszcze prawie dziecko. Oszukano ją, to pewne. Panienko, panieneczko — zaczął ją wołać — gdzie panienka mieszka?
Dziewczyna otworzyła zmęczone i osowiałe oczy, błędnie spojrzała na pytających i machnęła ręką.
— Posłuchaj pan — rzekł Raskolnikow — oto (poszukał w kieszeni i wyjął dwadzieścia kopiejek; znalazły się) oto weź pan dorożkę każ ją odwieźć do domu. Żeby się tylko o jej adres dowiedzieć!
— Panienko, panieneczko? — zaczął znowu strażnik, przyjąwszy pieniądze — wezmę zaraz dorożkę dla panny i sam odwiozę. Gdzie panienka każe. A? Gdzie panna mieszka?
— Precz!... Nie zawracaj... — wyszeptała dziewczyna — i znowu machnęła ręką.
— A, pfe, to nieładnie! Ach wstyd, wstyd, panienko! — znowu pokręcił głową, wstydząc, żałując lub gniewając się. — A to zadanie! — Zwrócił się do Raskolnikowa i zarazem, niby niechcący, obejrzał go od stóp do głowy. Znać i on wydał mu się bardzo podejrzany: w takich łachmanach, a sam pieniądze wydaje!
— Czyś pan ją stąd daleko spotkał? — zapytał go.
— Toż mówię panu: szła naprzeciwko mnie, chwiejąc się, tu po bulwarze. Doszła do ławki i odrazu runęła na nią.
— Ach! Cóż to za wstyd teraz na świecie, Boże Wielki! Taka smarkata i już pijana! Oszukano ją, to pewna! O, i sukienka podarta... Ach, jaka to dzisiaj rozpusta!... A może to z jakiej szlachty, zbiedniałej... Oho, dzisiaj takich wiele... Napozór dość delikatna — istna szlachcianeczka — i znowu schylił się ku niej.
Może i on miał także córki — „szlachcianki i z delikatnych“, edukowanych z zacięciem i z ową przejętą modną kokieterją...
— Główna rzecz — zabiegał Raskolnikow — żeby temu łajdakowi jej nie dać! Taki to ją jeszcze obedrze! Odrazu widać, że ma chrapkę; a łotr, nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i wprost wskazywał nań ręką. Tamten usłyszał i chciał był znowu się rozgniewać, ale dał spokój i ograniczył się jedynie do pogardliwego spojrzenia. Poczem zwolna odszedł o jakie dziesięć kroków i znowu stanął.
— Nie dać mu jej, to można — odparł podoficer w zamyśleniu. — Żeby tylko chciała powiedzieć, gdzie mieszka... Panienko, paniusiu! — schylił się znowu.
Dziewczyna nagle całkiem otworzyła oczy, spojrzała uważnie, jakgdyby coś zrozumiała, wstała z ławki i poszła napowrót w tę stronę, skąd przyszła. — Pfu, bezwstydni! Zaczepiają! — wyrzekła i znowu machnęła ręką. Poszła prędko, ale, jak poprzednio, zataczając się silnie. Frant poszedł za nią, ale drugą stroną bulwaru, nie spuszczając jej z oczu.
— Nie bój się pan, nie dam jej — stanowczo rzekł wąsacz i udał się za nimi.
— Ech, jaka dzisiaj rozpusta! — powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakgdyby coś ukłuło Raskolnikowa; zatrząsł się gorączkowo i zawołał za strażnikiem:
— Czekaj pan, hej!
Ten odwrócił się.
— Daj mi pan pokój!, Rzuć pan! Niech się zabawi (wskazał na franta). Co się panu w to wtrącać?
Strażnik nie rozumiał i wytrzeszczył oczy. Raskolnikow roześmiał się.
— E-ech! — wyszeptał służaka — machnąwszy ręką i poszedł za frantem i za dziewczyną, przyjąwszy zapewne Raskolnikowa albo za warjata, albo za co gorszego jeszcze.
„Moje dwadzieścia kopiejek porwał“ — gniewnie wyszeptał Raskolnikow, zostawszy sam. — Niechże i od tamtego także co weźmie, potem puści z nim dziewczynę i na tem się skończy... Pocom ja się w to wtrącił!... Ja mam pomagać? Czyż mam prawo pomagać? A niech się połykają wzajemnie żywcem — co mnie do tego? I jak śmiałem oddać te dwadzieścia kopiejek. Czy one moje?“
Pomimo tych dziwnych słów, ciężar go opanował. Siadł na opuszczonej ławce. Chaotycznie myślał o tych sprawach. Zresztą, w tej chwili o niczem nie mógłby myśleć spokojnie. Chciałby pogrążyć się w niebyt, zapomnieć o wszystkiem a potem, obudziwszy się wszystko zacząć od nowa. Biedna dziewczynka — szepnął, spojrzawszy na opustoszałe miejsce. — Ocknie się, popłacze, potem matka się dowie... Z początku zbije pięścią, potem rózgą, dotkliwie, boląco, a może i wygna ją... A nie wygna, to przewąchają takie faktorzyce i dopieroż to zacznie włóczyć się moja dziecinka, to tudy to siudy... Potem zaraz szpital (i to zawsze spotyka te, które mieszkają u najuczciwszych matek i pocichutku przed niemi figlują), a potem... potem znowu szpital... wódka... szynkownia... i znowu szpital... za jakie dwa, trzy lata kalectwo, razem życia lat dziewiętnaście albo osiemnaście wszystkiego... Czyż nie widziałem takich? A jak się kształtowały. W taki właśnie sposób, rychtyk... Tfu! Niech tam! To ponoć tak trzeba.
Toć mówią, że taki procent musi odpaść gdzieś, pewnie do djabła, ażeby pozostałych umacniać i nie przeszkadzać im. Procent! Pyszne, doprawdy, są te ich frazesy: takie uspokajające, pouczające. Powiedziano, procent, więc niema się czego trwożyć. A gdyby tak inny wyraz — wówczas może byłoby cokolwiek niespokojniej... A nuż i Dunia stanie się kiedy procentem!... Nie tym, to innym!
„Ale gdzie to ja idę? — pomyślał nagle. — Dziwna rzecz. Wszak po coś szedłem. Przeczytałem list i poszedłem... Na wyspę Wasiljewską do Razumichina szedłem, tak, tak, teraz... pamiętam. Ale poco właściwie? I jakim sposobem myśl pójścia do Razumichina strzeliła mi teraz właśnie do głowy? To szczególne!“

Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego dawnych kolegów uniwersyteckich. Ciekawe, że Raskolnikow, będąc w uniwersytecie, nie miał prawie kolegów, stronił od wszystkich, nie chodził do nikogo i u siebie niechętnie przyjmował. Ani w ogólnych zebraniach, ani w rozmowach, ani w zabawach, ani w niczem nie brał udziału. Pracował gorliwie, nie szczędząc siebie i szanowano go za to, ale nikt go nie lubił. Był on bardzo biedny i jakoś pysznie dumny i nietowarzyski; jakby coś ukrywał przed ludźmi. Niektórym z kolegów zdawało się, że on patrzy na nich wszystkich, jak na dzieci, — z góry, jakgdyby ich wszystkich wyprzedził rozwojem i wiedzą i przekonaniami, i że na ich przekonania i sprawy patrzy, jak na coś niższego.
Z Razumichinem jednak zbliżył się jakoś, to jest nietyle zbliżył się, ile żył z nim jakoś chętniej, otwarciej. Zresztą z Razumichinem nie można było żyć inaczej. Był to chłopiec niezwykle wesoły i towarzyski, dobry aż do naiwności. Zresztą, pod tą prostotą kryło się uczucie głębsze, godność. Lepsi z jego kolegów rozumieli to, wszyscy go lubili. Był on wcale niegłupi, chociaż istotnie niekiedy był prostakiem. Powierzchowność miał wyrazistą — wysoki, chudy, zawsze źle wygolony, brunet, niekiedy hulał i słynął, jako siłacz. Pewnej nocy, w kompanji, jednym zamachem strącił z nóg jakiegoś stróża, sążniowego draba. Pić mógł do nieskończoności, ale mógł i wcale nie pić. Razumichin tem się jeszcze odznaczał, że żadne niepowodzenia nigdy go nie martwiły i żadne niepomyślne okoliczności, jak się zdawało, nie były w stanie go zgnębić. Mógł mieszkać bodaj na dachu, znosić głód piekielny i niezwykłe zimno. Był bardzo biedny i zupełnie sam jeden, a utrzymywał się z przeróżnych przypadkowych robót. Znał całą masę źródeł, z których mógł czerpać, oczywiście, drogą zarobku. Zdarzyło się raz, że przez całą zimę nie opalał swej izdebki i twierdził, że to nawet przyjemniej, bo w zimnie lepiej się śpi. Obecnie zmuszony był także opuścić uniwersytet, ale nie na długo i wszelkiemi siłami starał się poprawić warunki swego życia, ażeby móc dalej uczęszczać na wykłady. Raskolnikow nie był u niego ze cztery miesiące, a Razumichin nie wiedział nawet, gdzie on mieszka. Raz — jakoś przed dwoma miesiącami spotkali się wprawdzie ze sobą na ulicy, ale Raskolnikow odwrócił się nawet i przeszedł na drugą stronę, ażeby tamten go nie spostrzegł. A Razumichin choć go i spostrzegł, ale minął go, nie chcąc zabierać czasu przyjacielowi.

ROZDZIAŁ V

„Istotnie, nie tak dawno jeszcze chciałem prosić Razumichina o dostarczenie mi jakiej roboty, jakich lekcyj, lub czegoś podobnego...“ domyślał się Raskolnikow... „ale czem on teraz może mi dopomóc? Dajmy na to, że lekcje dostanie, przypuśćmy nawet, że się podzieli ostatnim groszem, tak że się uda nawet buty kupić i ubranie poprawić, żeby chodzić na lekcje... hm... No, a dalej? Co można zrobić za dyski? Czy mnie teraz tego trzeba? Doprawdy zabawne, żem poszedł do Razumichina...“
Pytanie, dlaczego szedł do Razumichina, niepokoiło go więcej, niż mógł nawet przypuszczać; z trwogą dopatrywał się jakiejś złej wróżby w tym, napozór, najzwyczajniejszym postępku.
„Jakto? Czyliż istotnie chciałem naprawić wszystko przez jednego Razumichina? Miałże Razumichin być jedynym moim zbawcą?“ zapytywał siebie ze zdziwieniem.
Myślał i pocierał sobie czoło, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, tak sama z siebie przyszła mu do głowy myśl arcydziwna.
— Hm „do Razumichina“ — wyszeptał nagle całkiem spokojnie, jakby w stanowczem zdecydowaniu — do Razumichina pójdę, to fakt... ale — nie teraz... Pójdę do niego nazajutrz po tamtem, gdy się już tamto ukończy i gdy wszystko pójdzie nową drogą.
I nagle zatrząsł się.
„Po tamtem“ — zawołał, zrywając się z ławki — „a czyż tamto będzie? Miałożby być istotnie?“
Opuścił ławkę i poszedł, prawie pobiegł; chciał zrazu zawrócić w stronę domu, ale myśl o powrocie do domu przejęła go wstrętem: tam właśnie, w kącie, w owej fatalnej szafie dojrzewało to wszystko już przeszło od miesiąca, i poszedł na oślep.
Jego drżenie nerwowe zamieniło się niebawem w gorączkę; czuł nawet omdlenie; na takim skwarze robiło mu się zimno. Jakby z wysiłkiem, jął się, prawie nieprzytomnie, dla jakiejś wewnętrznej potrzeby, wpatrywać we wszystkie napotykane przedmioty, jakgdyby szukając wymuszonej rozrywki, ale źle mu się to udawało i co chwila wpadał w zadumę. Gdy zaś znowu, drgając, podnosił głowę i oglądał się dokoła, to zaraz zapominał, o czem myślał przed chwilą, a nawet którędy przechodził. W ten sposób przeszedł całą wyspę Wasiljewską, wyszedł na Małą Newę, przebył most i skręcił na Wyspy. Zieloność i chłodek spodobały się zrazu jego znużonym oczom, przyzwyczajonym do pyłu miejskiego, do gliny i do olbrzymich, ścieśnionych i gniotących się wzajemnie domów. Tu nie było ani swędu, ani duszności, ani szynków. Ale wkrótce i te nowe, przyjemne uczucia przeszły w chorobliwe i rozdrażniające. Niekiedy stawał przed jaką umajoną willą, spoglądał za ogrodzenie, widział z oddali, na balkonach i tarasach, wystrojone damy i dziatwę, biegającą po ogrodzie. Szczególnie zajmowały go kwiaty; patrzał na nie najdłużej. Spotykał także wspaniałe powozy, jeźdźców i amazonki; odprowadzał ich wzrokiem ciekawie i zapominał o nich pierw, zanim znikli mu z oczu. Raz zatrzymał się i przeliczył swoje pieniądze: miał około trzydziestu kopiejek. „Dwadzieścia strażnikowi, trzy Natce za list, a więc Marmeladowom dałem wczoraj coś czterdzieści siedem kopiejek, czy pięćdziesiąt“, pomyślał, rozliczając, ale zapomniał wkrótce, poco pieniądze wyjął z kieszeni. Dopiero, gdy przechodził koło jakiejś traktjerni, przypomniało mu się, że jest głodny. Wszedł, wypił kieliszek wódki i zjadł nadziewany czemś pierożek. Dojadał go jeszcze po drodze. Dawno już nie pił wódki, to też, chociaż wypił jeden tylko kieliszek, podziałało to nań odrazu. Nogi mu nagle ociężały i poczuł niepomierną chęć snu. Zawrócił do domu, ale doszedłszy już do wyspy Piotrowskiej, stanął w zupełnem wyczerpaniu, zeszedł z drogi, upadł na trawę i natychmiast zasnął.
W stanie chorobliwym sny odznaczają się często niezwykłą jaskrawością, plastycznością i nadzwyczajnem podobieństwem do prawdy. Składa się niekiedy obraz dziwaczny, ale otoczenie i całe przedstawienie procesu noszą przy tem tyle cech prawdopodobieństwa i odznaczają się takiemi subtelnemi, niespodzianemi, ale odpowiedniemi do całości obrazu szczegółami, że sam śpiący nie wymyśli ich na jawie, choćby był takim artystą, jak Puszkin albo Turgienjew. Takie sny, sny chorobliwe, zwykle pamiętne bywają na długo i wywierają silny wpływ na znękany i pobudzony już organizm człowieka.
Raskolnikow miał sen straszny. Przyśniło mu się jego dzieciństwo w rodzinnem miasteczku. Ma lat siedem i przechadza się w letni dzień z ojcem swoim za miastem. Czas szarawy, dzień duszny, miejscowość zupełnie taka sama, jak ta, która ocalała w jego pamięci; nawet w jego pamięci zatarła się ona daleko więcej, aniżeli ta, którą widział teraz we śnie. Miasteczko stoi odkryte, jak na dłoni, dookoła ani krzaku; gdzieś daleko, ma samym skraju nieba, czerni się lasek: o kilka kroków od ostatniego ogrodu miejskiego stoi karczma, duża karczma, zawsze wywołująca w nim, najprzykrzejsze wrażenie, a nawet trwogę, gdy mijał ją, spacerując z ojcem. Był tam zawsze taki tłum ludzi, tak tam krzyczano, śmiano się, wymyślano, tak obrzydliwie i ochryple śpiewano i tak często się bito; dookoła karczmy kręciły się zawsze takie pijane i straszne twarze... Spotykając się z niemi, przyciskał się do ojca i drżał na całem ciele. Przed karczmą droga, gościniec wiejski, zawsze pełen pyłu, a kurz zawsze gęsty, czarny. Gościniec ciągnie się kręto i o jakie trzysta kroków na prawo okrąża cmentarz miejski. Na cmentarzu cerkiew murowana z zieloną wieżyczką, gdzie raz czy dwa razy do roku bywał z ojcem i z matką na mszy za duszę babki, która już dawno umarła, a której on nigdy nie widział. Wówczas brali ze sobą „kutję“ na białym półmisku, w serwecie, a „kutja“’ była słodka z ryżu i rodzynków, wtłoczonych w ryżu na krzyż. Lubił tę cerkiewkę i stare w niej obrazy, po większej części bez ram, i starego popa z trzęsącą się głową. Obok grobu babki, na którym leżał kamień, była mała mogiłka jego braciszka, który zmarł mając sześć miesięcy, a którego również wcale nie znał i nie mógł pamiętać: ale powiedziano mu, że miał braciszka, więc też za każdym razem, odwiedzając cmentarz, przykładnie i bogobojnie żegnał się nad mogiłką, kłaniał się jej i całował ziemię. I oto śni mu się: idą z ojcem po gościńcu ku cmentarzowi i mijają karczmę; on trzyma ojca za rękę i z trwogą ogląda się na karczmę. Niezwykła okoliczność zwraca jego uwagę: tym razem odbywa się tu jakby jakaś zabawa, tłum wystrojonych mieszczanek, bab, ich mężów i wszelkiej gawiedzi. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają pieśni, a przed gankiem karczmy stoi wóz, ale wóz dziwny. Jest to jeden z tych wielkich wozów, do których wprzega się wielkie szkapy i przewozi się niemi towary i beczki z winem. Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie pociągowe z długiemi grzywami, muskularnemi nogami, gdy szły równym stępem i ciągnęły za sobą istną górę towarów — bez żadnego wysiłku, jak gdyby, nawet z temi wozami było im lżej iść, niż bez nich.
Ale teraz, rzecz dziwna, do takiego wielkiego wozu zaprzężono maleńką chudą, zbiedzoną, chłopską szkapę, jedną z tych, które widywał nieraz, jak mordują się z byle wysokim wozem drzewa lub siana zwłaszcza, gdy wóz ugrzęźnie w błocie lub bruździe, i przytem tak je okrutnie, tak boleśnie biją chłopy batami, niekiedy nawet po samym pysku i po ślepiach, a jemu tak ich żal, tak przykro patrzeć na to, że omal nie płacze, a matka zawsze, bywało, odprowadza go od okna. Aż oto nagle zaczyna być gwarno: z karczmy wychodzą takie wielkie draby z krzykami, ze śpiewami, z harmonjami, pijani, jak bele, w krasnych lub niebieskich rubaszkach, z narzuconemi na plecy armiakami.
— Siadajcie, wszyscy siadajcie! — wola jeden, jeszcze młody, z taką grubą szyją i z mięsistą twarzą, jak marchew — wszystkich odwiozę, siadajcie!
Ale zaraz daje się słyszeć śmiech i wykrzykniki.
— Taki kuc ma nas zawieźć!
— Czyś przy zdrowych zmysłach, Mikołaju: taką kobyłkę zaprząc do takiego wozu?
— Ależ chudzizna musi już mieć chyba ze dwadzieścia latek, moi drodzy!
— Siadajcie! Wszystkich dowiozę — woła znów Mikołajek i, pierwszy siadając na wóz, chwyta za lejce i staje, jak długi na froncie. — Gniady dawniej poszedł z Mateuszem — woła z wozu — a ta kobyłka, moi drodzy, tylko mi serce podrywa: takbym ją, zda się, i zabił, darmo chleb żre, bestja. Mówię siadajcie! Cwałem popędzę!
I bierze do ręki biczysko, z lubością gotując się do oćwiczenia szkapy.
— Ta i siadajmy! Co tam! — śmieją się w tłumie. — Słyszycie, cwałem pojedzie!
— Ona cwałem już z dziesięć Iat nie skakała.
— Poleci!
— Nie żałujcie, moi drodzy, bierz każdy bat i jazda!
— Dobra! Wal ją!
Wszyscy pakują się na wóz Mikołajka ze śmiechem i konceptami. Wpakowało się coś ze sześcioro i jeszcze można posadzić. Biorą sobie jakąś babę, tłustą i czerwoną. Świeci się ona od paciorków na piersiach, gryzie orzeszki i chichocze. Dokoła w tłumie także się śmieją, bo, oczywiście, dlaczegóżby się nie śmiać: taka oto licha klaczynka, a taki ciężar ma powieźć cwałem? Dwóch parobczaków na wozie bierze po bacie, ażeby pomagać Mikołajkowi. Daje się słyszeć: „a nu!“ szkapa szarpie z całej siły, ale nietylko cwałem, lecz nawet stępa zaledwie może podołać, grzebie tylko nogami, kurczy się i przysiada pod ciosami trzech batów, spadających na nią, jak grad. Śmiech na wozie i w tłumie podwaja się, ale Mikołajek zły i coraz wścieklej obdarza ciosami konia, jakgdyby istotnie wierzyli w to, że popędzi cwałem.
— Puśćcie i mnie — woła z tłumu jakiś znęcony parobczak.
— Siadaj! Siadajcie wszyscy! — drze się Mikołajek — wszystkich wytrzyma. Zaćwiczę!
I łoi ją, łoi i nie wie już czem i jak bić w rozjuszeniu.
— Tatusiu! Tatusiu! — woła malec do ojca — tatusiu, co oni robią? Tatusiu, biednego konika biją!
— Chodźmy, chodźmy — odpowiada ojciec — to pijani, dokazują głupcy! Chodźmy, nie patrz!
I chce go odprowadzić, ale on mu się z rąk wyrywa i bezwiednie biegnie do konika. Ale źle już z biedaczką. Ledwie dysze, staje, znów rusza, o mało nie padnie.
— Wal ją na śmierć! — woła Mikołajek — niech się, co chce, dzieje. Zaćwiczę!
— A czy krzyża nie nosisz, człowieku! — wyrywa się głos jakiegoś starca z tłumu.
— Widziane to rzeczy, żeby taka szkapa taki ciężar wiozła — dodaje drugi.
— Zamordujesz! — odzywa się trzeci.
— Co wam do tego! Moje dobro! Co chcę, to i robię. Siadajcie jeszcze! Wszyscy siadajcie! Chcę, żeby koniecznie cwałem poszła!...
Nagle wybucha śmiech ogólny i pokrywa wszystko: szkapa nie wytrzymała coraz częstszych ciosów i w niemocy zaczęła wierzgać. Nawet stary nie wytrzymał i uśmiechnął się. Bo i w istocie; taka licha szkapa, a jeszcze wierzga.
Dwaj parobcy z tłumu zdobywają jeszcze po bacie i pędzą do szkapy ćwiczyć ją z boków. Każdy biegnie na swoją stronę.
— Po pysku ją, po ślipiach ćwiczcie, po ślipiach! — wrzeszczy Mikołajek.
— Śpiewajmy, dalej! — woła ktoś z wozu i wszyscy na wozie podchwytują. Daje się słyszeć wesoła pieśń, brzęczy bęben, w przyśpiewkach świst. Babinka gryzie orzeszki i chichocze.
...On biegnie obok konia, zabiega naprzód, widzi, jak go biją po oczach! Serce mu faluje, łzy ciekną. Jeden z bijących uderza go po twarzyczce; on nie czuje, załamuje rączyny, krzyczy, rzuca się do starca z siwą brodą, który kiwa głową i potępia to wszystko. Jakaś baba bierze go za rękę i chce porwać: ale on się wyrywa i znowu biegnie do konika. Szkapa już ostatnich sił dobywa, ale znowu zaczyna wierzgać.
— A żeby cię djabli! — woła wściekły Mikołajek.
Rzuca bat, nachyla się i wyciąga z dna wozu długą i grubą hołoblę, bierze ją za koniec obiema rękoma i z całej siły zamierza się nad nieszczęsną.
— A to jej zada! — wołają dokoła.
— Zabije.
— Moje dobro! — drze się Mikołajek i z rozmachem opuszcza hołoblę. Daje się słyszeć ciężki cios.
— Wal ją, wal! Cóżeśta stanęli! — krzyczą głosy z tłumu. A Mikołajek rozmachuje się powtórnie i drugi cios z całej siły spada na grzbiet nieszczęsnej klaczy. Ona osiada całym tyłem, ale podskakuje i szarpie, szarpie ze wszystkich sił w różne strony, ażeby wywieźć; ale ze wszystkich stron przyjęta jest przez sześć batów, a hołobla znowu się wznosi i spada po raz trzeci, potem czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołajek wściekły jest, że nie może zabić od jednego razu.
— Wytrzymała! — wołają dokoła.
— Zaraz napewno padnie, moi drodzy, to jej koniec! — woła z tłumu jakiś amator.
— Toporem ją, co tam! Od razu skończyć — woła trzeci.
— Ech! Zjesz licha! Rozstąp się! — dziko wykrzykuje Mikołajek, rzuca hołoblę, znowu schyla się do wozu i wywłóczy żelazny drąg. — Na bok! — woła — i co sił razi z rozmachem biedną szkapinę. Cios spadł; kobyła zatrzęsła się, kucnęła, chciała szarpnąć, ale drąg ponownie z rozmachem spada jej na grzbiet i naraz koń, jakby mu od razu podcięto wszystkie cztery nogi, runął na ziemię.
— Dobijaj! — woła Mikołajek — i zeskakuje jak szalony z wozu. Kilku parobków, także czerwonych i pijanych, chwyta co pod ręką, baty, kije, hołoblę, i biegnie do zdychającej kobyły.
Mikołajek staje z boku i zaczyna ją walić drągiem wprost po łbie. Klacz wyciąga mordę, wydaje ciężkie westchnienie i zdycha.
— Dobił swego! — krzyczą w tłumie.
— A czemu nie szła cwałem!
— Moje dobro! — woła Mikołajek, z drągiem w rękach i z zalanemi krwią oczyma. Stoi, jakby żałując, że już nie ma kogo bić.
— Oho! Znać, że nie masz krzyża na sobie! — krzyczą z tłumu liczne już głosy.
Ale biedny malec jest już w rozpaczy. Z krzykiem przebija się przez tłum do szkapy, obejmuje jej martwą, skrwawioną mordę i całuje w ślipia, w nozdrza... Potem zrywa się nagle i z wściekłością rzuca się z piąstkami na Mikołajka. W tej chwili, ojciec, który go już dawno gonił, chwyta go nareszcie i wynosi z tłumu.
— Chodźmy! Chodźmy — mówi doń — pójdźmy do domu!
— Tatusiu! Za co oni... biednego konika... zabili... wybucha łzami, które tamują mu oddech, a słowa wyrywają mu się w krzyk ze stłumionej piersi.
— Pijani... dokazują... to nie nasz interes... chodźmy — mówi ojciec. — On obejmuje ojca rączkami, ale w piersiach pali mu, pali. Chce odetchnąć, krzyknąć i budzi się.
Obudził się cały spocony, z włosami mokremi od potu, ciężko oddychając, i podniósł się z przestrachem.
— Dzięki Bogu, to tylko sen! — rzekł, siadając pod drzewem z głębokiem westchnieniem. — Ale co to jest? Miałażby mnie znowu opanować gorączka: taki okropny sen!
Całe jego ciało było, jak rozbite; w duszy smutno i ponuro. Oparł łokcie o kolana i podparł głowę obiema rękami.
— Boże! — zawołał — miałżebym w istocie, w istocie wziąć topór, miałżebym ją uderzyć w głowę, zmiażdżyć jej czaszkę... stąpać w lepkiej, ciepłej krwi, wyłamywać zamek, kraść i drżeć; chować się, cały krwią zalany... z toporem!... Boże czyż byłbym zdolny do tego?... — to mówiąc, drżał, jak listek.
— Co też mi przychodzi do głowy? — mówił dalej, cofając się znowu i jakby w głębokiem zdziwieniu — wszak wiedziałem, że tego nie zniosę, dlaczegóż więc męczyłem siebie dotąd? Wszak jeszcze wczoraj, gdy poszedłem zrobić tę... próbę wszak wczoraj dokładnie zrozumiałem, że nie wytrzymam... Dlaczegóż teraz, dlaczegóż dotąd jeszcze wątpiłem? Wszak wczoraj schodząc ze schodów, sam mówiłem, że to źle, podle, nędznie, nędznie... wszak mnie na samą myśl na jawie dreszcz przeszedł i trwoga.
— Nie, nie wytrzymam, nie wytrzymam! Dajmy nawet na to, że niema żadnych wątpliwości we wszystkich tych rachunkach, niech sobie nawet będzie to wszystko, co postanowiłem owego miesiąca, jasne, jak dzień, sprawiedliwe, jak arytmetyka. Boże! Wszak bądź co bądź nie zdecyduję się! Ach nie wytrzymam, nie wytrzymam!... Czegóż się więc dręczę... dotąd...
Wstał na równe nogi, w zdumieniu rozejrzał się dokoła, jakby dziwiąc się i temu, że się tu znalazł i poszedł na most T. Był blady, oczy mu pałały, znużenie przejmowało wszystkie jego członki, ale oddech zrobił mu się nagle jakby lżejszy. Poczuł, że zrzucił już z siebie to straszne brzemię, które go gnębiło tak długo i w duszy zrobiło mu się nagle błogo i lekko. „Panie, modlił się, — wskaż mi moją drogę, a wyrzeknę się, tej przeklętej.... myśli mojej!“
Mijając most, z całym spokojem patrzał na Newę, na jaskrawy zachód świetnego słońca. Tak jakby wrzód zbierający mu się oddawna na sercu, pękł nagle. Wolność, wolność! Wolny jest teraz od tych czarów, od podszeptów, od złych duchów, od guseł i zamawiań.
Później, gdy przypomniał sobie ten czas i wszystko, co się z mim stało w te dni, chwilę za chwilą, punkt po punkcie, linję za linją, uderzała go aż do zabobonu jedna okoliczność, choć w istocie nawet niebardzo nadzwyczajna, ale która zawsze wydawała mu się jakby przeznaczeniem losu.
Mianowicie: nie mógł żadną miarą zrozumieć i wytłómaczyć sobie, dlaczego on, zmęczony, znużony, dla którego najdogodniej było powrócić do domu najkrótszą i prostą drogą, wrócił przez plac Sienny, przez który wcale nie powinien był przechodzić. Koło niewielkie, ale najwyraźniejsze i zupełnie zbytecznie. Prawda, że mu się dziesiątki razy zdarzało wracać do domu, nie pamiętając ulic, przez które przechodził. Ale dlaczego, zapytywał zawsze, dlaczego właśnie tak ważne, tak dlań stanowcze i tak zarazem w najwyższym stopniu wypadkowe spotkanie ma placu Siennym (gdzie nie miał najmniejszego interesu), zdarzyło się właśnie teraz w takiej godzinie, w takiej minucie jego życia, w takim nastroju jego ducha i przy takich okolicznościach, przy których jedynie właśnie mogło wywrzeć stanowczy i najostrzejszy wpływ na cały los jego? jakgdyby go umyślnie tam czekało!
Było około dziewiątej wieczorem, gdy przechodził przez plac Sienny. Wszyscy handlarze po kramach, stołach, w sklepach i w sklepikach, zamykali swoje zakłady, lub zdejmowali i układali towary i rozchodzili się do domów, zarówno jak i ich kupujący. Obok traktjerni w niższych piętrach, na brudnych, cuchnących podwórzach domów placu Siennego, a najwięcej przed bawarjami, tłoczyło się wielu różnych przekupniów i wszelkiego rodzaju spekulantów. Raskolnikow nadewszystko lubił te miejsca, zarówno jak i wszystkie pobliskie uliczki, gdy wychodził bez celu na ulicę. Tu jego łachmany nie zwracały niczyjej dumnej uwagi i można było chodzić w jakimkolwiek stanie, nie gorsząc nikogo. Przy samej uliczce K., na rogu, mieszczanin i baba, jego żona, handlowali na dwóch stołach towarem: nićmi, tasiemkami, chustkami i. t. p. Zabierali się już także do domu, ale wstrzymała ich rozmowa ze znajomą. Tą znajomą była panna Elżbietka, jak ją nazywano, młodsza siostra tej samej starej Aliny, registratorowej kolegjalnej i lichwiarki, u której wczoraj był Raskolnikow, w celu zastawienia zegarka i zrobienia owej próby... On już oddawna wiedział wszystko o tej Elżbiecie, a nawet i ona znała go trochę. Była to wysoka, niekształtna, nieśmiała i potulna dziewczyna, prawie idjotka, lat trzydziestu pięciu, będąca w zupełnej niewoli u siostry, pracująca na nią dzień i noc, drżąca przed nią i znosząca nawet jej szturchańce. Stała w zamyśleniu z węzełkiem przed mieszczaninem i babą i słuchała ich z uwagą. Ci coś do niej gadali z niezwykłem ożywieniem. Gdy ją Raskolnikow ujrzał znienacka, ogarnęło go jakieś dziwne uczucie, podobne do najgłębszego zdumienia, chociaż w tem spotkaniu nie było nic nadzwyczajnego.
— Mogłaby panna Elżbieta postanowić sama — głośno mówił mieszczanin. — Przychodź panna jutro o siódmej godzinie. I tamci przybędą.
— Jutro? — przeciągle i w zamyśleniu odparła Elżbietka, jakby niezdecydowana.
— A to pannie siostra strachu zadała! — zaśmiała się żona handlarza, dzielna babinka. — Patrzeć na pannę, to, jak na dzieciaka. I żeby to jeszcze siostra rodzona, ale przyrodnia, no...
— Ale tym razem, niech panna nic nie powiada siostrze — przerwał mąż — oto moja rada, a zachodź panna do nas, nie pytając się o pozwolenie. To interes korzystny. Potem i siostra sama przystanie.
— Może i zajdę.
— Jutro, o siódmej; i od tamtych przyjdą; osobiście panna postanowi.
— Podamy i samowarek — dodała żona.
— Dobrze, przyjdę — odparła Elżbieta, ciągle zadumana, i zwolna jęła się ruszać z miejsca.
Raskolnikow już ich właśnie minął i nie słyszał nic więcej. Przechodził spokojnie, nieznacznie, starając się nie uronić ani jednego wyrazu. Jego pierwotne zdumienie zamieniało się powoli w trwogę, jakby mu mróz przeszedł po plecach. Dowiedział się nagle znienacka i całkiem niespodzianie, dowiedział się, że jutro, punkt o siódmej wieczorem, Elżbiety, siostry staruszki i jedynej jej współlokatorki, nie będzie w domu i że tedy stara punkt o siódmej zostanie w domu sama jedna.

Do domu miał już tylko kilka kroków. Wszedł do siebie, jakby skazany na śmierć. O niczem nie myślał, jakgdyby nie mógł myśleć o niczem; ale całą swoją istotą poczuł nagle, że niema już ani swobody rozsądku, ani woli i że wszystko skończyło się ostatecznie.
Oczywiście, gdyby mu nawet całe lata wypadało czekać na lepszą sposobność, to i wtedy, mając plan, nie można byłoby rachować na okazję lepszą, niż ta, co mu się teraz nadarzała. W każdym razie trudno byłoby dowiedzieć się w przeddzień i napewno, z większą ścisłością i z najmniejszem ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych badań i poszukiwań, że jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka staruszka, na której całość się czycha, będzie w domu sama jedna.

ROZDZIAŁ VI

Z czasem, Raskolnikow dowiedział się wypadkiem, poco właściwie mieszczanin i baba zapraszali do siebie Elżbietę. Sprawa była bardzo zwyczajna i nie miała w sobie nic szczególniejszego. Przyjezdna i podupadła rodzina sprzedawała rzeczy, ubranie i t. p., wszystko kobiece. Ponieważ na rynku sprzedawać niema interesu, szukano więc handlarki, a Elżbieta tem się zajmowała: brała komisy, chodziła za interesami i miała znaczną praktykę, ponieważ była bardzo uczciwa i zawsze żądała ceny stałej: jaką cenę powie, od tej za nic nie odstąpi. Mówiła zaś wogóle mało, i jak już powiedziano, była nadzwyczaj nieśmiała i potulna...
Ale Raskolnikow ostatniemi czasy zaczął być zabobonny. Ślady przesądów zostały w nim i później jeszcze na długo, prawie na zawsze. I w całej tej sprawie skłonny był zawsze dopatrywać się jakiejś nadzwyczajności, tajemniczości, jakby wszystko stać się miało przy współdziałaniu nadzwyczajnych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze zimą pewien znajomy student, niejaki Pokorew, wyjeżdżając do Charkowa, dał mu w rozmowie adres starej Aliny, na wypadek, gdyby chciał co kiedy zastawić. — Przez długi czas nie chodził do niej, miał bowiem lekcje, i jakoś się żyło. Ale przed półtora miesiącem przypomniał sobie jej adres; miał on dwie rzeczy, nadające się do zastawu: stary srebrny zegarek po ojcu i mały złoty kolczyk z trzema jakiemiś czerwonemi kamyczkami, który mu siostra przy pożegnaniu ofiarowała na pamiątkę. Postanowił zanieść kolczyk; odszukawszy starą, od pierwszego wejrzenia, nic jeszcze o niej nie wiedząc szczególnego, poczuł do niej wstręt niepohamowany, wziął dwa „papierki“ i po drodze zaszedł do jakiejś nędznej bawaryjki. Zażądał herbaty, siadł i głęboko się zamyślił. Dziwna myśl kluła mu się z głowy, jak z jajka kurczę, i bardzo, bardzo go zajmowała.
Prawie obok niego na drugiem krześle siedział student, którego wcale nie znał i nie przypominał sobie, w towarzystwie młodego oficera. Pograli w bilard i zaczęli pić herbatę. Nagle usłyszał, że student opowiada oficerowi o lichwiarce Alinie, sekretarzowej kollegjalnej, i daje mu jej adres. Już to samo wydało się Raskolnikowi nieco dziwnem, idzie akurat stamtąd, a tu właśnie mówią o niej. Oczywiście, wypadek, ale odtąd nie może on się już pozbyć osobliwego urojenia, a okoliczności jakby na złość podszczuwają go ciągle: student nagle zaczyna opowiadać towarzyszowi różne szczegóły o starej Alinie.
— Pyszna baba — mówi — tam zawsze można dostać pieniędzy. Bogata, jak żyd, może odrazu wydać pięć tysięcy, a nie pogardza nawet fantem rublowym. Naszych wielu już było u niej, tylko bestja twarda...
I jął opowiadać, jaka ona zła, kapryśna, że dość jeden dzień uchybić terminu, a zastaw przepadnie. Daje zaledwie czwartą część wartości przedmiotu, a procent bierze po pięć a nawet po siedem od sta na miesiąc i t. d. Student rozgadał się i dodał nadto, że stara ma siostrę Elżbietę, którą tamta, taka mała i nędzna, co chwilę bije i trzyma w bezwarunkowej niewoli, jak małe dziecko, podczas gdy Elżbieta ma conajmniej osiem werszków wzrostu...
— To mi okaz! — zawołał student i zaśmiał się. Zaczęli mówić o Elżbiecie. Student opowiadał o niej ze szczególnem upodobaniem i śmiał się ciągle, a oficer z wielką ciekawością słuchał i prosił studenta, aby mu przysłał tę Elżbietę pod pozorem reperacji bielizny. Raskolnikow nie stracił ani słowa i odrazu dowiedział się wszystkiego; Elżbieta była młodszą, przyrodnią (z innej matki) siostrą starej i miała już do trzydziestu pięciu lat. Pracowała za siostrę dzień i noc, była w domu zamiast kucharki i praczki i nadto szyła na sprzedaż, wynajmowała się nawet do mycia podłóg i wszystko oddawała siostrze. Żadnego obstalunku i żadnej roboty nie śmiała przyjąć, bez zezwolenia starej. A stara zrobiła już testament, o czem Elżbieta już była powiadomiona, mocą którego miała ona dostać jedynie ruchomości, krzesła i t. p., pieniędzy zaś ani grosza, te bowiem wszystkie były przeznaczone na rzecz pewnego klasztoru w gubernji N. na wieczną pamiątkę duszy zmarłej. Była Elżbieta i mieszczanką, a nie urzędniczką, panną, strasznie niezgrabną, wzrostu nadmiernie wysokiego, z długiemi, jakby wywróconemi, pedałami, zawsze w wydeptanych koszlawych trzewikach, ale ubrana czyściutko. Co najwięcej jednak dziwiło i bawiło studenta, to to, że Elżbieta co chwila bywała brzemienną...
— Jakto? Wszak mówiłeś, że to monstrum? — zauważył oficer.
— Tak, sztywna, niby żołnierz przebrany, ale wcale nie monstrum. Ma taki dobry wyraz twarzy i oczu. Nawet bardzo. Dowodem, że się niejednemu podoba. Taka cicha, łagodna, milcząca, zgodna, na wszystko zgodna. A uśmiech ma nawet bardzo miły.
— Widzę, że i tobie się podobała! — zaśmiał się oficer.
— Dla oryginalności. Nie, wiesz, co ci powiem. Jabym tę starą kwokę zabił i zrabował, i wierzaj mi, bez najmniejszego wyrzutu sumienia — dodał z zapałem student.
Oficer znowu się roześmiał, a Raskolnikow zadrżał. Jakie to szczególne!
— Pozwól, pragnę ci zadać pytanie poważne — z zapałem mówił student. — Przed chwilą żartowałem sobie, to prawda, ale uważaj tylko: z jednej strony głupia, bezsensowna, nędzna, zła, chora staruszka, całkiem zbyteczna dla świata, przeciwnie nawet, całkiem szkodliwa, sama nie wiedząca poco żyje i która jutro bądź co bądź umrze. Rozumiesz ty to?
— No, no, rozumiem — odparł oficer, z uwagą wpatrując się w rozgorączkowanego towarzysza.
— Słuchaj dalej. Z drugiej strony, młode, świeże siły, marnujące się, bez pomocy, i to tysiącami, i to wszędzie! Sto, tysiące dobrych czynów i spraw, które można urządzić lub naprawić za pieniądze starej, przeznaczone na klasztor! Setki, tysiące być może istot, skierowanych, na dobrą drogę; dziesiątki rodzin, wybawionych od nędzy, od gnicia, od zguby, od rozpusty, od szpitalów wenerycznych — i wszystko to za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z warunkiem, abyś za ich pomocą poświęcał potem siebie na usługę całej ludzkości i dobra społecznego: jak sądzisz, czy jednej martwej zbrodni nie zatrze tysiące dobrych czynów? Za jedno życie — tysiące istnień, zbawionych od gnicia i rozkładu? Jedna śmierć i sto istnień wzamian — toć to arytmetyka! Bo i cóż warte na wagach społecznych życie tej suchotniczej, złej i głupiej staruszeczki? Nie więcej od życia pchły, karalucha, a nawet nie warte i tego, bo stara jest szkodliwa. Ona morduje cudze życie! ona onegdaj Elżbietce palec ugryzła ze złości; o mało jej go nie odjęli!
— W istocie, nie warta, że żyje — odparł oficer — ale wszak to natura.
— Ech, mój bracie, wszak naturę ulepszają, doskonalą, a gdyby nie to, wypadałoby utonąć w przesądach. Bez tego, nie byłoby ani jednej wielkości na świecie. Powiadają: „obowiązek, sumienie“ — nie mam zamiaru powstawać przeciwko sumieniu i obowiązkowi — ale czyż my je należycie pojmujemy? Czekaj, zadam ci jeszcze jedno pytanie, słuchaj!
— Nie, ty czekaj; ja ci zadam pytanie. Słuchaj!
— No?
— Oto mówisz, rozprawiasz, dowodzisz, a czy sam zabiłbyś tę lichwiarkę?
— Oczywiście, nie! Głosuję tylko za sprawiedliwością... Ale cóż tam, ja...
— A mojem zdaniem, skoro się sam nie decydujesz, to niema tu żadnej sprawiedliwości! Zagrajmy jeszcze partję!
Raskolnikow był w nadzwyczajnem wzburzeniu. Oczywiście, były to najzwyczajniejsze i najczęstsze, nieraz już przezeń słyszane, tylko w innych formach i na inny temat, młode rozmowy i myśli. Ale dlaczego właśnie teraz wypadło mu wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, gdy w jego własnej głowie rodziły się akurat... takie same myśli? I dlaczego właśnie zaraz, jak tylko wyniósł zarodek swojej myśli od lichwiarki, akurat trafia na rozmowę o niej?... Ten zbieg okoliczności wydawał mu się zawsze dziwny. Ta rozmowa nic nieznacząca, knajpiana, wywarła nań wpływ nadzwyczajny przy dalszym rozwoju sprawy; jakgdyby istotnie tkwiło w niej jakieś przeznaczenie, wskazówka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróciwszy z placu Siennego, rzucił się na sofę i całą godzinę przesiedział nieruchomo. Tymczasem ściemniło się; świecy nie miał, lecz nawet na myśl mu nie przyszło zapalać światło. Nie mógł nigdy sobie potem przypomnieć, czy myślał o czem wówczas? Wreszcie, uczuł dawną gorączkę, osłabienie i z rozkoszą domyślił się, że na sofie można się także położyć. Wkrótce twardy, ołowiany sen spadł nań, przygniótł go niejako.
Spał niezwykle długo i bez snów. Anastazja, wszedłszy do niego nazajutrz o dziesiątej zrana, ledwie że się go dobudziła. Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata znowu była wystała i znowu w jej własnym imbryku.
— A to śpi! — zawołała ze zgorszeniem — i to śpi bez przestanku!
Podniósł się z wysiłkiem. Głowa go bolała; zerwał się na nogi, pokręcił się po swojej komórce i znowu upadł na sofę.
— Znowu spać! — zawołała Anastazja — ale czyś nie chory?
Nic nie odpowiedział.
— Herbaty chcesz?
— Później — wymówił z wysiłkiem, zamykając znowu oczy i odwracając się do ściany. Anastazja postała nad nim.
— Może i doprawdy chory — rzekła, zawróciła się i wyszła.
Po dwóch godzinach, weszła znowu z zupą. Leżał, jak przedtem. Herbaty ani dotknął Anastazja aż się obraziła i zaczęła go gniewnie poruszać.
— Coś pan taki ospały? — zawołała, patrząc nań ze wstrętem.
Podniósł się i usiadł, ale nic nie powiedział i patrzał w ziemię.
— Chory, czy co? — zapytała Anastazja i znowu nie otrzymała odpowiedzi.
— Wyszedłby pan choćby na ulicę — rzekła po chwili milczenia — choćby wiatru trochę zaczerpnąć. A jeść się chce?
— Później — słabo wyszeptał — idź sobie! — i machnął ręką.
Postała jeszcze trochę, spojrzała nań z współczuciem i wyszła.
Po upływie kilku minut, podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i na zupę. Potem wziął chleb, wziął łyżkę i zaczął jeść.
Zjadł trochę bez apetytu, trzy czy cztery łyżki, prawie machinalnie. Głowa mniej go bolała. Nasyciwszy się, wyciągnął się znowu na sofie, ale zasnąć już nie mógł, leżał nieruchomo na brzuchu, z twarzą, ukrytą w poduszkę. Roiło mu się ciągle, a straszne były to mary: coraz częściej zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, na jakiejś oazie. Karawana odpoczywa, wielbłądy leżą spokojnie; dokoła rosną palmy i wszyscy obiadują. On zaś, ciągle pije wodę, prosto ze strumienia, który tuż obok płynie i szemrze. I tak chłód panuje, i cudna, taka cudna niebieska woda zimna, biegnie po różnobarwnych kamyczkach i po tak czystym ze złotemi odblaskami piasku... Wtem wyraźnie usłyszał, że zegar bije. Zadrżał, ocknął się, podniósł głowę, spojrzał w okno, zorjentował się co do czasu i nagle zerwał się zupełnie przytomnie, jakby go ktoś ściągnął z sofy. Na palcach zbliżył się do drzwi, uchylił je nieco i jął nasłuchiwać na dół po schodach. Serce strasznie mu biło. Ale na schodach było zupełnie spokojnie, jakby wszyscy spali... Dziwne i zagadkowe mu się zdało, że mógł przespać w takiem zapomnieniu od wczoraj i nic jeszcze nie robił, nic nie przygotował... A tymczasem może to była już szósta... I zamiast snu i martwoty, opanował go niezwykły gorączkowy, nieprzytomny pośpiech. Przygotowań zresztą było niewiele. Wytężał wszystkie myśli, żeby ogarnąć wszystko i niczego nie pominąć; a serce ciągle biło, waliło tak, że aż ciężko było oddychać. Przedewszystkiem, trzeba było zrobić pętlę i przyszyć ją do palta — rzecz jednej chwili. Zapuścił rękę pod poduszkę i odszukał w napchanej pod nią bieliźnie, starą, całkiem podartą, niepraną koszulę. Z jej łachmanów, wyrwał taśmę szeroką na kilka cali i długą na kilkanaście. Tę taśmę złożył we dwoje, zdjął z siebie szerokie, mocne z jakiegoś grubego wełnianego materjału palto letnie (swoją jedyną zwierzchnią odzież) i zaczął przyszywać obydwa końce taśmy pod lewą pachą z wewnątrz. Ręce mu się trzęsły przy szyciu, ale wykonał robotę tak, że z zewnątrz nic znać nie było, gdy palto włożył napowrót. Igłę i nici miał już przygotowane oddawna w stoliku, zawinięte w papierek. Co się zaś tyczy pętli, to był to jego własny zręczny wynalazek: pętla była przeznaczona dla siekiery. Wszakże nie można było mieć w ręku, idąc przez ulicę. A gdyby ją schować pod palto, to i tak trzebaby było podtrzymywać ręką, co zwracałoby przecie uwagę. Ale teraz mając pętlę, dość jest tylko włożyć w nią rękojeść siekiery i będzie sobie wisiała spokojnie, wewnątrz pod pachą, przez całą drogę. Włożywszy zaś rękę do bocznej kieszeni palta, mógł nawet koniec rękojeści podtrzymywać, żeby się nie ruszała, a ponieważ palto było dość szerokie, istny worek, to zzewnątrz nie można było wcale spostrzec, że się podtrzymuje coś ręką, przez kieszeń. Tę pętlę wymyślił już także przed dwoma tygodniami.
Skończywszy to jedno, wsunął palce w maleńką szparkę pomiędzy swoją sofą „turecką“ a podłogą, poszperał około lewego kąta i wyciągnął przygotowany już oddawna i schowany tam fant. Fant ten, nie był, zresztą, wcale fantem, lecz poprostu, drewnianą, gładko obstruganą deszczułką, wielkości i grubości nie większej od zwykłej srebrnej papierośnicy. Tę deszczułkę znalazł on wypadkowo, w czasie jednej ze swych przechadzek, na pewnem podwórzu, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już następnie dodał do deszczułki gładką i cienką blaszkę — pewno jakiś odłamek od czegoś — którą także znalazł tego samego dnia na ulicy. Złożywszy obydwie deszczułki, z których blaszana była mniejsza od drewnianej, związał je razem silnie, krzyż na krzyż, nitką; potem starannie i elegancko zawiązał je w czysty biały papier i zawiązał tak, żeby jaknajtrudniej było rozwiązać. To dlatego, żeby na chwilę odwrócić uwagę starej, gdy zacznie dłubać węzełek i tym sposobem przygotować wybuch. Blaszka była dodana, ażeby stara choćby w pierwszej chwili nie domyśliła się, że ten „przedmiot“ jest drewniany. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Zaledwie wydobył fant, gdy wtem dał się słyszeć na podwórzu jakiś głos:
— Już dawno po szóstej!
— Dawno! O Boże!
Rzucił się do drzwi, posłuchał, porwał czapkę i jął schodzić na dół przez swoje trzynaście stopni, ostrożnie, niedosłyszalnie, jak kot. Miał przed sobą rzecz najważniejszą — ukraść siekierę z kuchni. To, że sprawę należy załatwić siekierą, postanowił już oddawna. Miał jeszcze przy sobie nóż ogrodniczy składany: ale nożowi, a szczególniej swoim siłom nie ufał i dlatego też wybrał ostatecznie topór. Dodajemy przy sposobności jeden szczegół z powodu wszystkich ostatecznych postanowień, już powziętych przezeń w tej sprawie. Miały one jedną dziwną cechę: im były ostateczniejsze, tem głupsze, bezsensowniejsze stawały się w jego własnych oczach. Pomimo całej męczącej, wewnętrznej walki swojej nigdy ani na chwilę, w ciągu tego całego czasu nie mógł uwierzyć w możliwość spełnienia się swych planów.
I gdyby nawet zdarzyło się kiedykolwiek tak, że wszystko, aż do ostatniej godziny byłoby przezeń zbadane i postanowione ostatecznie, i nawet wątpliwości nie byłoby już żadnych — to w tej chwili, zdaje się, wyparłby się wszystkiego, jako niedorzeczności, głupoty i fantazji. Ale punktów nierozwiązanych i zwątpień zostawało jeszcze mnóstwo! Co się zaś tyczy tego, skąd wziąć siekierę, to ten drobiazg wcale go nie niepokoił, nie było bowiem nic łatwiejszego. Wszak Anastazji, szczególniej wieczorami, co chwila nie było w domu; to pobiegnie do sąsiadów, to do sklepiku, a drzwi zostawiała zawsze naoścież. Gospodyni tylko właśnie za to miewała z nią sprzeczki. I tak, należało tylko wejść po cichutku, we właściwym czasie, do kuchni i wziąć siekierę, a za godzinę (gdy się już wszystko skończy) wejść i położyć napowrót. Ale były także wątpliwości. Przyjdzie, dajmy na to, za godzinę, żeby położyć napowrót, a Anastazja akurat wróci do kuchni. Oczywiście, wypadnie minąć kuchnię i wyczekać dopóki nie wyjdzie. A jeżeli właśnie zacznie szukać siekiery, krzycząc — otóż i podejrzenie, albo przynajmniej okazja do podejrzenia.
Ale były to jeszcze drobiazgi, o których nie zaczynał myśleć, zresztą nie było i kiedy. Myślał o głównej rzeczy, a drobiazgi odkładał dotąd, aż się sam przekona o wszystkiem.
Ale to ostatnie wydawało się nie do urzeczywistnienia. Tak przynajmniej jemu samemu się zdawało. Żadną miarą, naprzykład, nie mógł sobie wyobrazić, że kiedyś przestanie myśleć, zerwie się — i pójdzie wprost tam... Nawet niedawno swoją próbę (to jest wizytę z zamiarem ostatecznego obejrzenia wszystkiego) usiłował tylko zrobić, lecz wcale nie na serjo, a tak: „co tam, pójdę sprobuję, dość „marzeń“! — i zaraz nie wytrzymał, splunął i uciekł, wściekły na samego siebie. A tymczasem, zdawałoby się, cała analiza, w znaczeniu moralnego rozwiązania kwestji, była już przezeń dokonana: jego kazuistyka zaostrzyła się, jak brzytwa, i sam w sobie nie znajdował już przekonywujących zaprzeczeń. Ale ostatecznie poprostu nie ufał sobie, lecz uparcie, niewolniczo, szukał zaprzeczeń na stronie i poomacku, jakgdyby go kto przymuszał i pociągał ku temu. Dzień zaś ostatni, który tak niespodzianie nastąpił i zadecydował wszystko odrazu, oddziałał nań zupełnie mechanicznie: jakgdyby go kto wziął za rękę i pociągnął za sobą, bez oporu, ślepo, z nadludzką siłą, machinalnie. Zupełnie tak, jakby mu koło maszyny porwało połę surduta i zaczęło ją wciągać w siebie. Z początku — wreszcie już daleko dawniej — zajmowało go jedno pytanie: dlaczego z taką łatwością daje się odnaleźć i zdemaskować prawie każda zbrodnia i dlaczego tak jasno ujawniają się ślady wszystkich prawie przestępców? Doszedł stopniowo do licznych i ciekawych wniosków, i zdaniem jego, najgłówniejsza przyczyna zawiera się nie tyle w materjalnej niemożliwości ukrycia przestępstwa, ile w samym przestępcy; sam bowiem przestępca, i to prawie każdy, w chwili zbrodni poddaje się jakiemuś upadkowi woli i rozsądku, które natomiast ustępują jakiejś dziecinnie fenomenalnej lekkomyślności, i to właśnie w tej chwili, gdy najbardziej potrzeba rozsądku i ostrożności. Według jego przekonania, wypadało, że to zaćmienie rozsądku i upadek woli opętują człowieka, jak choroba, rozwijają się stopniowo i dochodzą do swego najwyższego punktu niebawem przed samym aktem zbrodni; trwają w tym samym stanie w trakcie spełnienia zbrodni i jeszcze przez kilka chwil po spełnieniu, zależnie od osoby przestępcy; poczem przemijają tak, jak przemija każda choroba. Kwestji zaś: czy choroba wytwarza samo przestępstwo, czy też samo przestępstwo jakoś dla swej szczególnej natury zawsze ma za towarzyszkę coś w rodzaju choroby — tej kwestji nie umiał rozwiązać.
Doszedłszy do takich wniosków, uznał, że z nim osobiście, w jego sprawie, nie mogą istnieć podobne chorobliwe przewroty, że rozsądek i wola zostaną przy nim, bezwarunkowo, przez cały czas trwania tego, co zamierzył, jedynie dla tej przyczyny, że to co zamierzył — „nie jest zbrodnią...“ Opuszczamy cały ten proces, dzięki któremu doszedł do takiej konkluzji, jużeśmy i tak zaszli za daleko... Dodamy tylko, że faktyczne, czysto materjalne przeszkody w całej tej sprawie, grały w jego umyśle rolę drugorzędną. Dość tylko opanować je całą siłą woli i rozsądku, a wszystkie, w swoim czasie, zostaną pokonane, gdy wypadnie poznać się do najmniejszej drobnostki ze wszystkiemi szczegółami sprawy... Ale sprawa nie zaczynała się. Swym ostatecznym postanowieniom w dalszym ciągu coraz mniej ufał — i, gdy wybiła godzina, wszystko stało się zgoła inaczej, jakoś znienacka, nawet prawie niespodziewanie.
Pewien nic nieznaczący wypadek zmieszał go okrutnie, zanim jeszcze zeszedł ze schodów. Zrównawszy się z kuchnią gospodyni, otwartą, jak zwykle, naoścież, ostrożnie skierował na nią oczy, ażeby przedewszystkiem skonstatować: czy niema tam, w nieobecności Anastazji, samej gospodyni, a jeżeli niema, to czy dobrze są zamknięte drzwi od pokoju, żeby ona także w jaki sposób stamtąd nie wyjrzała, w chwili gdy on wejdzie po siekierę? Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy nagle spostrzegł, że Anastazja nietyllko jest na ten raz w domu, u siebie, w kuchni, ale jeszcze zajęta jest robotą: wyjmuje z kosza bieliznę i wiesza ją na sznurach! Ujrzawszy go, sługa przestała rozwieszać, odwróciła się doń i patrzała na niego przez cały czas, dopóki nie przeszedł. On spuścił oczy i minął kuchnię, niby nie zwracając na nią uwagi. Ale fakt nastąpił: siekiery niema! To go strasznie zmieszało.
„I skąd mogłem przypuszczać“, myślał, zbliżając się do bramy — skąd mogłem wnosić, że jej bezwarunkowo o tej porze nie będzie w domu? Dlaczego, dlaczego tak stanowczo w to wierzyłem?“
Był znękany i nawet niejako poniżony. Chciał sam ze siebie śmiać się ze złości... Dziki, zwierzęcy gniew go opanował.
Zatrzymał się w zamyśleniu przy bramie. Iść na ulicę, tak, bez celu, było dlań wstrętnem, do domu — tembardziej. I jaką sposobność straciłem na zawsze! szepnął bezmyślnie, stojąc przed bramą, akurat nawprost ciemnej komórki stróża, także otwartej. Nagle, drgnął. Z komórki stróża będącej o dwa kroki od niego z pod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy... Obejrzał się dokoła — nikogo. Na palcach zbliżył się do komórki, zszedł po dwóch schodkach i słabym głosem zawołał stróża. — „Zgadłem, niema go! Jest gdzie, blisko zapewne, bo i drzwi otwarte naoścież“. Rzucił się bez namysłu na topór (bo to był topór) i wyciągnął go zpod ławki, gdzie leżał pomiędzy dwoma polanami; zaraz go nie wychodząc, przyczepił do pętli, obie ręce wsunął do kieszeni i wyszedł z mieszkania stróża; nikt go nie widział! „Nie rozum, to djabeł!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. Ten wypadek dodał mu wiele ducha.
Szedł drogą powoli i ociężale, nie spiesząc się, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Mało spoglądał na przechodniów, starał się nawet wcale nie patrzeć im w oczy i być, jak tylko można, niedostrzegalny. Wtem przyszedł mu na myśl jego kapelusz.
„Ach mój Boże! I pieniądze były trzy dni temu i nie mogłem zamienić na czapkę!“ Przekleństwo wyrwało mu się z duszy.
Zajrzawszy wypadkiem, jednem okiem, do sklepiku, zobaczył, że tam, na zegarze ściennym, już jest dziesięć minut na ósmą. Należało się spieszyć i zarazem zrobić krąg: wejść do domu od tyłu...
Dawniej, gdy mu się zdarzyło wyobrażać sobie to wszystko, myślał, że się będzie bał strasznie. Ale nie bardzo się bał teraz, a nawet wcale się nie bał. Zajmowały go w tej chwili nawet jakieś inne myśli, tylko zawsze nie na długo. Przechodząc obok ogrodu Jusupowa, zajął się nawet bardzo myślą o urządzeniu wysokich wodotrysków i o tem, jakby to one dobrze odświeżyły powietrze na wszystkich placach. Stopniowo, doszedł do przekonania, że gdyby rozszerzyć ogród Letni na całe pole Marsowe i nawet połączyć je z zamkowym ogrodem Michajłowskim, to byłaby to rzecz cudowna i olbrzymiego pożytku dla miasta. To zainteresowało go nagle: dlaczego właśnie, we wszystkich wielkich miastach, człowiek nietyle z potrzeby, ile dla jakiejś szczególnej właściwości musi mieszkać i osiedlać się w takich właśnie częściach miasta, gdzie niema ani ogrodów, ani wodotrysków, gdzie błoto i wyziewy i wszelka nieczystość. Tu przyszły mu na myśl jego własne spacery po placu Siennym i ocknął się na chwilę. „A do licha, szeptał, już lepiej o niczem nie myśleć“.
„Tak zapewne ci, których prowadzą na śmierć, przylepiają się myślami do wszystkich przedmiotów, napotykanych, po drodze“ błysnęło mu w głowie, ale tylko błysnęło na sekundę; sam jaknajspieszniej myśl tę przytłumił. Gdzieś nagle zegar uderzył raz. „Co to, miałożby to już być w pół do ósmej? To być nie może, zegar kłamie!“
Na jego szczęście, w bramie udało mu się pomyślnie. Nie dość tego, nawet jakby z umysłu, w tej samej chwili — tuż przed nim, wjechał w bramę ogromny wóz z sianem, który go zasłonił na cały czas przejścia przez bramę, i zaledwie wóz zdążył wyjechać z bramy na podwórze, on szybko prześliznął się na prawo. Tam z tamtej strony wozu, słychać było kilka głosów krzyczących i spierających się, ale jego nikt nie spostrzegł i nikt nie szedł naprzeciw niemu. Wiele okien, wychodzących na to ogromne kwadratowe podwórze, było naówczas otwartych, ale nie podniósł głowy — nie miał siły. Schody do starej były blisko, zaraz z bramy na prawo. Był już na schodach...
Tamując oddech i przycisnąwszy ręką bijące serce, namacawszy zarazem i umocowawszy jeszcze raz topór, jął ostrożnie i spokojnie wchodzić na górę, nasłuchując co chwila. Lecz i schody o tej porze całkiem były puste; wszystkie drzwi były zamknięte; nie spotkał ani żywej duszy. Na pierwszem piętrze jedno puste mieszkanie, co prawda, było otwarte naoścież: pracowali w nim malarze, ale i ci nawet go nie spostrzegli. Postał, pomyślał i poszedł dalej. — „Naturalnie, byłoby lepiej, gdyby ich tu wcale nie było, ale... nad nimi jeszcze dwa piętra“.
Otóż i trzecie piętro, otóż i drzwi, otóż i mieszkanie naprzeciwko; to puste. Na drugiem piętrze, według wszelkich oznak, mieszkanie, co akurat pod mieszkaniem starej także puste: bilet wizytowy, przybity do drzwi gwoździkami, zdjęty — wyjechali. Przez chwilę przyszło mu na myśl: „czy nie uciec?“ Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać w stronę pokoju starej: martwa cisza. Potem jeszcze raz, nasłuchiwał w dół po schodach, słuchał długo, uważnie... Następnie obejrzał się po raz ostatni, poprawił się, wstrząsnął całem ciałem, i jeszcze raz popróbował topór w pętli. „Czym nie blady... zanadto? — myślał — czym nie bardzo wzruszony? Ona podejrzliwa... Możeby jeszcze poczekać... dopóki serce przestanie?...“
Ale serce nie przestawało. Przeciwnie, jakby umyślnie, biło coraz silniej, silniej, silniej... Nie wytrzymał, powoli wyciągnął rękę do dzwonka i zadzwonił. Po chwili zadzwonił jeszcze raz, głośniej.
Milczenie. Dzwonić ciągle niema potrzeby, zresztą i nie wypada. Stara, rozumie się, jest w domu, ale podejrzliwa i sama jedna. Poniekąd znał jej przyzwyczajenia... i jeszcze raz ściśle przyłożył ucho do drzwi. Czy słuch miał już tak zaostrzony (co wogóle trudno przypuścić) czy też w istocie było lepiej słychać, dość, że nagle rozróżnił jakby ostrożny szelest ręki przy klamce i jakby szmer sukni, dotykającej drzwi. Ktoś pocichutku stał przy samej klamce i tak samo, jak on nazewnątrz, nasłuchiwał przytajony zwewnątrz i, zdaje się, także przyłożywszy ucho do drzwi...
Poruszył się umyślnie i coś głośniej mruknął, ażeby nawet pozoru nie dać, że ma złe zamiary; potem zadzwonił po raz trzeci, ale powoli, poważnie i zupełnie bez jakiegokolwiek zniecierpliwienia. Gdy przypomniał sobie o tem później, trzeźwo, chwila ta została w nim na wieki; nie mógł pojąć, skąd się w nim wzięło tyle przebiegłości, zwłaszcza, że umysł zaćmiewał mu się niekiedy, a ciała swego prawie że nie czuł na sobie...

Po chwili dało się słyszeć otwieranie zamku.

ROZDZIAŁ VII

Drzwi, jak i wówczas, uchyliły się na malenieczką szparkę, i znowu dwa ostre i niedowierzające spojrzenia utkwiły weń z ciemności. Tu Raskolnikow zmieszał się i popełnił ważny błąd.
W obawie, iż stara zlęknie się tego, że są sami, i nie spodziewając się, że jego widok wzbudzi w niej zaufanie, ujął za drzwi i pociągnął je ku sobie, ażeby starej nie przyszło na myśl znowu je zamknąć. Ujrzawszy to, ona nie porwała drzwi ku sobie napowrót, ale też nie wypuściła z rąk klamki, tak, że o mało nie wyciągnął jej, razem z drzwiami, na schody. Widząc zaś, że stoi wpoprzek drzwi i nie puszcza go do środka, poszedł wprost na nią. Ta odskoczyła w przestrachu, chciała coś powiedzieć, ale jakby nie mogła i tylko wytrzeszczyła oczy.
— Dobry wieczór pani — zaczął jak najuprzejmiej, ale głos go nie słuchał, urwał się i zadrżał — przyniosłem pani... fancik... ale lepiej chodźmy dalej, do światła... I opuściwszy ją nieproszony, wszedł do pokoju. Stara podreptała za nim; język jej się rozwiązał.
— Na Boga! Czego pan chcesz? Co pan sobie życzy?
— Ależ, droga pani, znajomy... Raskolnikow... przyniosłem fancik, o którym pani wspominałem onegdaj... I wyciągnął do niej fant.
Stara spojrzała na przedmiot, ale zarazem zmierzyła bystrym wzrokiem nieproszonego gościa. Patrzyła uważnie, gniewnie i podejrzliwie. Minęła chwila; wydało mu się nawet w jej oczach coś w rodzaju drwiny, jakgdyby domyśliła się już wszystkiego. Czuł, że się miesza, że mu prawie straszno, tak straszno, że, zdaje się, niech jeszcze popatrzy nań, niech tak pomilczy jeszcze z pół minuty, to uciekłby od niej.
— Cóż się pani tak patrzy, jakbyś mnie pani nie poznała? — wymówił nareszcie także z gniewam. — Chcesz pani, to pani bierz, a nie, to pójdę do kogo innego, nie mam czasu.
Nie myślał nawet mówić tego, a tak, samo się powiedziało znienacka.
Stara odzyskała zimną krew, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej odwagi.
— Ale co pana tak przypiliło... co to jest? — zapytała patrząc na fant.
— Srebrna papierośnica: przecież mówiłem zeszłym razem.
Wyciągnęła rękę.
— Lecz coś pan taki blady? O! i ręce drżą panu! kąpałeś się pan, czy co?
— Gorączka — odparł krótko. — Mimowoli można zblednąć, gdy niema co jeść — dodał, ledwie wymawiając wyrazy. Siły znów go opuszczały. Ale odpowiedź wydała się prawdopodobną; stara wzięła fant.
— Co to takiego? — zapytała, jeszcze raz uważnie mierząc Raskolnikowa i ważąc fant w ręku.
— Przedmiot... papierośnica... srebrna... niech pani obejrzy.
— Jakoś mi się nie zdaje, może i nie srebrna?... A to zawinął.
Starając się rozwinąć sznurek i odwróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były zamknięte, pomimo zaduchu), na kilka sekund opuściła go i stanęła doń tyłem. On rozpiął palto i uwolnił topór z pętli, ale jeszcze nie wyjął zupełnie, lecz podtrzymał go tylko ręką pod ubraniem. Ręce miał bardzo słabe; sam czuł, jak mu co chwila drętwiały i cierpły.
Bał, się, żeby nie upuścić toporu... gdy wtem, jakgdyby zakręciło mu się w głowie.
— Ale kto tu poradzi! — z gniewem zawołała stara i usiłowała się doń odwrócić.
Nie było ani chwili do stracenia. Wyjął topór zupełnie, chwycił go w obie ręce, ledwie czując siebie, i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie, podniósł go do góry i spuścił z impetem na głowę lichwiarki. Dotąd sił prawie nie miał, ale gdy raz uderzył toporem, już go siły nie odstąpiły.
Stara, jak zawsze, była z gołą głową. Jej jasne z siwizną, rzadziutkie włosy, zazwyczaj obficie wyłojone tłuszczem, splecione były w „mysi ogonek“ i podebrane rogowym grzebieniem, sterczącym ztyłu. Cios spadł na samo ciemię, czemu dopomógł jej wzrost niewielki. Krzyknęła, ale bardzo słabo, i nagle przysiadła na podłogę, chociaż zdążyła jeszcze podnieść obydwie ręce do głowy, W jednym ręku trzymała jeszcze „fant“. Wtedy on znowu z całej siły uderzył raz i drugi zawsze z impetem i zawsze po ciemieniu. Krew bryznęła, jak z przewróconej szklanki; ciało runęło nawznak. On odstąpił, pozwolił upaść i niezwłocznie nachylił się ku jej twarzy: już nie żyła. Oczy stały słupem, jakby chciały wyskoczyć, a czoło i cała twarz były zmarszczone i wykrzywione konwulsyjnie.
Położył topór na podłogę, przy umarłej, i zaraz dobrał się do jej kieszeni, starając się nie zawalać płynącą krwią — do tej samej prawie kieszeni, z której tamtym razem wyjmowała klucze. Działał z całą świadomością, żadnych zaćmień ani nieprzytomności nie doznawał, chociaż ręce ciągle mu jeszcze drżały. Przypomniał sobie później, że był nawet bardzo ostrożny, uważny i że ciągle starał się rąk nie zawalać... Klucze niebawem wyjął; wszystkie, jak i wówczas, były w jednym pęku na kółku stalowem. Niezwłocznie udał się z niemi do sypialni.
Była to bardzo niewielka izdebka, z mnóstwem obrazów świętych. Przy ścianie stało łóżko, zasłane bardzo czysto i pokryte jedwabną, skleconą z kawałków, kołdrą watową. Pod drugą ścianą stała komoda. Rzecz dziwna, zaledwie zaczął dobierać kluczy do szuflady, zaledwie usłyszał ich szczęk w zamku, przebiegł go jakby dreszcz. Zachciało mu się nagle rzucić wszystko i uciec. Ale był to tylko moment; uciekać było już za późno. Uśmiechnął się nawet sam nad sobą, gdy nagle inna przerażająca myśl przyszła mu do głowy. Wydało mu się nagle, że stara może jeszcze żyje i ocknie się. Porzuciwszy klucze i komodę, pobiegł napowrót do trupa, porwał topór i zamierzył się znowu na starą, ale go nie opuścił. Nie było wątpliwości, że umarła. Zgiąwszy się i przypatrując się jej znowu bliżej, ujrzał dokładnie, że czaszka była strzaskana i nawet nieco skręcona na bok. Chciał dotknąć się palcem, ale cofnął rękę; wszak i bez tego było widać. Krwi tymczasem napłynęła spora kałuża. Wtem spostrzegł na jej szyi sznurek, targnął nim, ale sznurek był mocny i nie dał się zerwać, a przytem nasiąknął krwią. Spróbował wyciągnąć go tak z zapazuchy, ale coś przeszkadzało, tkwiło. Zniecierpliwiony, zamierzył już toporem, ażeby rąbnąć po sznurku, po ciele, z góry, ale nie miał odwagi, i z trudnością, zawalawszy ręce i topór, po dwuminutowej pracy, przeciął sznurek, nie dotknąwszy toporem ciała i zdjął; nie pomylił się — woreczek. Na sznurku były dwa krzyże, cyprysowy i miedziany i nadto medalik błyszczący: ale tuż przy nich wisiał niewielki, zamszowy, wytłuszczony woreczek, ze stalową obwódką i kółkiem. Woreczek był dobrze wypchany; Raskolnikow wsunął do kieszeni nie oglądając, krzyże rzucił starej na piersi i zabrawszy tym razem topór ze sobą, wpadł napowrót do sypialni.
Śpieszył się strasznie, przypadł do kluczy i znowu jął je dobierać. Ale jakoś mu się nie udało: nie pasowały do zamków. Nie dlatego, żeby mu ręce drżały, ale poprostu mylił się: widzi, naprzykład, że klucz zły, a jednak pcha go gwałtem. Nagle przypomniał sobie i zorjentował się, że ten duży zębaty klucz, który wisiał wraz z innemi mniejszemi, najwyraźniej nie jest od komody (tak jak to mu i poprzednio przychodziło na myśl), ale od jakiejś skrzyni, i w tej skrzyni właśnie musi być wszystko schowane. Porzucił komodę i sięgnął pod łóżko, wiedząc, że skrzynie bywają zwykle u starych pod łóżkami. W istocie: była tam spora skrzynka, mająca około arszyna długości, z wypukłem wiekiem, obita czerwonym safjanem, ozdobionym stalowemi gwoździkami. Klucz zębaty przydał się wybornie i otworzył zamek. Z wierzchu pod białem prześcieradłem, leżała szubka zajęcza, pokryta czerwoną materją, pod nią była suknia jedwabna, potem szal, a dalej, w głębi, leżały napozór same rupiecie. Przedewszystkiem zaczął wycierać o czerwone pokrycie szubki swoje ręce umaczane we krwi.
„Czerwona, więc na czerwonem znać nie będzie“, pomyślał i nagle drgnął; „Boże! Zwarjowałem! czy co?“ — szepnął w przerażeniu.
Ale zaledwie dotknął się owych rupieci, gdy nagle, z pod sukni, wysunął się złoty zegarek. Jął więc skwapliwie przewracać wszystko. Istotnie — pomiędzy rzeczami leżało mnóstwo złotych przedmiotów, najwyraźniej same fanty, wykupione i niewykupione — bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilki i t. p. Niektóre były w futerałach, inne poprostu zawinięte w papier gazetowy, ale starannie i dokładnie, w podwójnych arkuszach i obwiązane wkoło tasiemeczkami. Nie tracąc ani chwilki, jął napełniać niemi kieszenie spodni, palta, nie rozwiązując paczek, ani nie otwierając pudełek: ale nie zdążył nabrać wiele...
Nagle usłyszał, że po pokoju, w (którym leżała stara, ktoś chodził! Zatrzymał się i ucichł, jak grób. Ale wszystko było spokojnie, więc tylko mu się zdawało. Wtem wyraźnie usłyszał lekki krzyk, czy też jakgdyby ktoś cicho i nagle jęknął i zamilkł. Potem znowu grobowa cisza w ciągu jednej czy dwóch minut. Siedział na palcach przy kufrze i czekał, ledwie dysząc, ale nagle zerwał się, porwał topór i wybiegł z sypialni.
Na środku pokoju stała Elżbietka, z dużym węzełkiem w rękach i spoglądała w przerażeniu na zabitą siostrę, blada, jak płótno, i jakby sił jej brakło do wołania o pomoc. Spostrzegłszy go, gdy wybiegł zadrżał, jak listek, drobnem drżeniem, a po całej jej twarzy przebiegły konwulsje. Podniosła rękę, otworzyła usta, ale jednak nie krzyknęła i powoli tyłem zaczęła odsuwać się od niego w kąt, prosto, uporczywie patrząc na niego, ale wcale nie krzycząc, tak jakby jej tchu brakło do krzyku. On rzucił się na nią z toporem: usta jej wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy się zaczynają czego lękać, uważnie patrzą na przerażający je przedmiot i gotowią się do krzyku.
I do tego stopnia ta biedna Elżbietka była zahukana, trwożliwa i nieśmiała raz na zawsze, że nawet ręki nie podniosła dla zakrycia sobie twarzy, chociaż byłby to ruch najpospolitszy, zwłaszcza w takiej chwili, gdy topór wisiał nad jej głową. Ledwie ledwie, tylko podniosła nieco lewą rękę, daleko jednak od twarzy, i zwolna wyciągnęła ją ku niemu, jakby chciała go odsunąć. Cios trafił ją prosto w czaszkę ostrzem i odrazu przerąbał cały wierzch czoła, prawie do ciemienia. Ciało runęło na ziemię. Raskolnikow stracił zupełnie przytomność, porwał jej węzeł, rzucił go znowu i pobiegł do przedpokoju.
Trwoga przejmowała go coraz bardziej i bardziej, zwłaszcza zaś po tej drugiej, wcale niespodziewanej zbrodni. Pragnął jak najprędzej uciec stamtąd. I gdyby w owej chwili zdolny był prawidłowiej widzieć i myśleć, gdyby był mógł ogarnąć całą trudność położenia, całą jego ohydę i bezecność, zrozumieć przytem, ile jeszcze przeszkód, a może i zbrodni ma do zwalczenia i popełnienia, ażeby się wyrwać stąd i dostać się do domu, to bardzo być może, że byłby rzucił wszystko i natychmiast udałby się z denuncjacją sam na siebie, i to nie z obawy o siebie, lecz jedynie wskutek grozy i wstrętu do popełnionego czynu. Wstręt zwłaszcza podnosił się i wzrastał w nim co chwila. Za nic w świecie nie poszedłby teraz do kufra, a nawet do pokojów.
Ale jakieś roztargnienie, jakgdyby zaduma, jęła go powoli ogarniać: chwilami jakby zapominał się, albo raczej, zapominał o najważniejszem, a przyczepiał się do drobiazgów. Atoli, zajrzawszy do kuchni i spostrzegłszy na ławce wiadro, do połowy napełnione wodą, rzucił się, by wymyć obie ręce i topór. Ręce były pokrwawione i lepkie. Topór zanurzył żelazem w wodę, porwał leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałek mydła i jął, prosto w wiadrze, myć sobie ręce. Umywszy je, wyjął z wody topór, wymył żelazo i długo, ze trzy minuty, odmywał drzewo, gdzie się pokrwawiło, próbując nawet mydłem. Następnie otarł wszystko bielizną, która tuż obok schła na sznurze, przeciągniętym przez kuchnię, i potem długo, z uwagą, oglądał topór przy oknie. Śladów się nie zostało, tylko drzewo było nieco wilgotne. Starannie włożył topór w pętlę pod paltot, następnie, o ile pozwalało światło w ciemnej kuchni, obejrzał palto, spodnie i buty. Zzewnątrz, na pierwszy rzut oka, jakby nic nie było; tylko na butach były plamy. Umoczył gałganek i otarł buty. Wiedział, zresztą, że niedobrze ogląda, że może jest coś rzucającego się w oczy, czego nie widzi. W zamyśleniu stanął na środku pokoju. Męcząca, ponura myśl trapiła go — myśl, że traci zmysły i że w tej chwili nie jest w stanie ani zastanowić się, ani się obronić, że może wypada robić teraz co innego, aniżeli to, co on robi... Boże! Trzeba uciekać!“ wyszeptał i wpadł do przedpokoju. Ale tu przejęła go taka zgroza, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznał.
Stał, patrzał i nie wierzył własnym swoim oczom: drzwi zewnętrzne, z przedpokoju na schody, te same, do których tak dzwonił, wchodząc, stały otworem, uchylone nieomal na szerokość dłoni; ani zamku, ani haczyka przez cały czas, przez cały ten straszny czas! Stara nie zamknęła za nim, może powodowana ostrożnością. Ale Boże! Wszak widział potem Elżbietkę! I jak mógł, jak mógł się nie domyśleć, że przecie weszła którędyś! Wszak nie przez ścianę!
Dopadł do drzwi i założył haczyk.
— Ale nie, znowu nie to! Trzeba iść, iść...
Zdjął haczyk, otworzył drzwi i jął słuchać na schody.
Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, widać w bramie, głośno i piskliwie krzyczały czyjeś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. „A do licha!...“ Czekał niecierpliwie. Nareszcie, wszystko odrazu ucichło, jak nożem uciął, odeszli. Chciał już wyjść, gdy wtem o piętro niżej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i ktoś jął schodzić na dół, przyśpiewując jakąś melodię. „A to hałasują!“ — błysnęło mu w głowie. Przymknął znowu drzwi za sobą i przetrzymał. Nareszcie, wszystko umilkło, ani żywej duszy. Dał już krok na schody, lecz nagle znowu dały się słyszeć czyjeś kroki.
Te kroki dały się słyszeć z bardzo daleka, jeszcze na samym początku schodów, ale pamiętał bardzo dobrze i wyraźnie, że od pierwszego stąpnięcia, zaraz jął przypuszczać nie wiadomo dlaczego, że to koniecznie tutaj, na trzecie piętro, do starej. Dlaczego? Czy dźwięki były tak szczególne, niezwykłe? kroki były ciężkie, równe, powolne. Oto tamten przeszedł pierwsze piętro, oto wstępuje dalej i coraz głośniej, głośniej! Dał się słyszeć ciężki oddech wchodzącego. Otóż i trzecie piętro. Tutaj! I nagle zdało mu się, jakgdyby skostniał, jakby to było we śnie, kiedy to śni się, że dopędzają, blisko, chcą zabić, a sam jakby przyrósł do miejsca, ani ręką ani nogą!
I wkońcu, gdy gość zaczął już wchodzić na trzecie piętro, dopiero wtedy wstrząsnął się cały i zdążył jednak bystro i zręcznie wślizgnąć się napowrót z sieni do mieszkania i zamknąć drzwi za sobą. Potem, schwycił za haczyk i cichutko zatknął go na skobel. Instynkt pomagał. Skończywszy wszystko, stłumił oddech i przyczaił się tuż przy drzwiach. Nieznajomy zbliżył się także do drzwi. Stali teraz nawprost siebie, jak on wtedy ze starą, gdy drzwi ich rozdzielały i nasłuchiwali.
Gość kilkakrotnie ciężko sapnął. „Widać gruby i tłusty“, pomyślał Raskolnikow, ściskając topór w ręku W istocie, wszystko jakby snem było. Gość ujął za dzwonek i targnął nim silnie.
Zaledwie rozległ się głuchy brzęk dzwonka, wydało mu się, że coś się rusza w pokoju. Przez kilka sekund przysłuchiwał się nawet z całą uwagą. Nieznajomy zadzwonił jeszcze raz, jeszcze poczekał, i nagle z niecierpliwością jął targać za klamkę. Z trwogą patrzył Raskolnikow na skaczący w skoblu haczyk i z przerażeniem czekał, że oto lada chwila koniec haczyka wyskoczy. I istotnie, było to bardzo możliwe: tak silnie szarpano. Chciał przytrzymać haczyk ręką, ale tamten mógł się domyśleć. W głowie zaczęło się znowu mącić „Ach upadnę!“ pomyślał, ale nieznajomy zaczął mówić i to go otrzeźwiło.
— Co im się stało, czy je kto podusił? Przeklęte! — zaryczał, jak z beczki. — Ej, stara wiedźmo! Elżbietko, ślicznotko! Otwierajcie! Uf, przeklęte, śpią czy co?
I znowu, rozwścieczony, z dziesięć razy targnął za dzwonek. Oho! Musiał to być człowiek despotyczny i stanowczy.
W tej samej chwili, dały się słyszeć niedaleko na schodach drobne kroczki. Zbliżył się ktoś jeszcze. Raskolnikow z początku nie dosłyszał.
— Jakto? Niema nikogo? — dźwięcznie i wesoło zawołał przybyły, zwracając się wprost do pierwszego gościa, który wciąż jeszcze szarpał za dzwonek. — Jak się pan ma, panie Koch!
„Sądząc po głosie, musi być bardzo młody,“ pomyślał nagle Raskolnikow.
— A licho tam wie, o małom drzwi nie wywalił — odparł Koch. — A pan skąd mnie zna?
— Jakto? A toż trzy dni temu, w Gambrynusiee trzy partyjki wygrałem od pana na bilardzie!
— A a a...
— Więc ich niema? To dziwne. A i djablo nieprzyjemne! Gdzieżby się stara podziała? Mam do niej interes.
— A i ja mam także interes.
— Ha! Cóż począć? Trza rejterować. E-ech! A ja myślałem, że dostanę groszy! — zawołał młodzieniec.
— Naturalnie, idźmy, ale poco było fatygować. Sama mnie wiedźma naznaczyła godzinę. A mam kawał drogi. Ale gdzie się to ona włóczy — nie rozumiem. Jak rok okrągły, siedzi, wiedźma, kwasi się, nogi ją bolą, a dziś, jak na złość, spaceru jej się zachciało!
— Może się spytać stróża?
— O co?
— Dokąd poszła i kiedy wróci?
— Hm... do czarta... spytać się... Ale wszak ona nigdzie nie chodzi... I znowu szarpnął za klamkę. — Djabli nadali, niema co, idźmy!
— Czekaj-no pan! — zawołał nagle młodzieniec — patrz pan: widzisz pan jak drzwi odstają, jeśli szarpać?
— No?
— A więc nie są zamknięte na zamek, lecz na haczyk! słyszysz pan, jak haczyk skacze?
— No?
— Jeszcze pan nie rozumiesz? Więc ktoś jest w domu. Gdyby wszyscy wyszli, toby zzewnątrz zamknęli na klucz, a nie na haczyk zwewnątrz. A tu — słyszysz pan, jak haczyk skacze? Ażeby się zamknąć na haczyk zwewnątrz, trzeba być w domu, rozumiesz pan? A więc są w domu i nie otwierają!
— A prawda! — zawołał zdumiony Koch. — Cóż więc do licha! I zaczął wściekle targać drzwiami.
— Czekaj pan! — zawołał znowu młodzieniec — nie szarp pan! Tu się coś święci... wszak pan dzwoniłeś, szarpałeś — nie otwierają; a więc albo obie pomdlały, albo...
— Co?
— Wiesz pan co: chodźmy po stróża: niech je sam obudzi.
— Dobrze!
Obaj ruszyli na dół.
— Czekaj pan! Zostań pan tutaj, a ja pobiegnę po stróża.
— Pocóż mam zostać?
— Bywają wypadki.
— Ha, no...
— Ja bo kształcę się na śledczego! Tu wyraźnie, wyraźnie coś jest! — gorąco zawołał młody i pędem zbiegł ze schodów.
Koch został, ruszył jeszcze raz po cichutku dzwonkiem i ten brzęknął raz: potem, jakby rozmyślając i oglądając, jął ruszać klamką, przyciągając ją, dla przekonania się, że w istocie drzwi są zamknięte tylko na haczyk. Potem, sapiąc, nachylił się i zaczął patrzeć przez dziurkę od klucza; ale w zamku z wewnątrz tkwił klucz, to też nic nie mógł zobaczyć.
Raskolnikow stał i ściskał topór. Był, jak w febrze. Gotów był nawet bić się z nimi, gdy wejdą. Gdy stukali i umawiali się, kilka razy przychodziło mu do głowy skończyć wszystko odrazu i krzyknąć do nich z za drzwi. Niekiedy chciał ich zwymyślać, podrażnić, zanim otworzą. „Żeby już prędzej!“ błysnęło mu w głowie.
— A to siedzi!...
Czas mijał, minuta, druga — nikt nie szedł. Koch zaczął się ruszać.
— A niech go licho!... — zawołał nareszcie i, zniecierpliwiony, opuścił swoje stanowisko, ruszył po schodach, śpiesząc się i tupiąc butami.
Kroki ucichły.
— Boże, co począć!
Raskolnikow zdjął haczyk, uchylił drzwi — nic nie słychać, i nagle, wcale nie myśląc, wyszedł, zamknął drzwi za sobą, jak mógł najlepiej, i zbiegł na dół.
— Ej, djable rogaty! Trzymaj! Łapaj!
Z krzykiem wyrwał się ktoś na dole z jakiegoś mieszkania i nie pobiegł, ale jakgdyby spadł na dół, po schodach, drąc się na całe gardło:
— Michał! Michał! Michał! Zjedzże djabła!
Krzyk skończył się świstem: ostatnie dźwięki dały się słyszeć już ze dworu; wszystko ucichło. Ale w tej samej chwili kilku ludzi, rozmawiając żywo i głośno, zaczęło wchodzić na schody. Było ich trzech czy czterech. Poznał dźwięczny głos młodego. Oni!
W zupełnej rozpaczy pobiegł na ich spotkanie; niech co chce będzie! zatrzymają, wszystko przepadło, przepuszczą, także wszystko przepadło: poznają!
Już się schodzili; oddzielało ich ledwie jedno piętro, gdy wtem zbawienie! O kilka stopni od niego, na prawo, mieszkanie puste i otwarte naoścież, to samo mieszkanie drugiego piętra, w którem malowali robotnicy, a teraz wyszli, jakby umyślnie. Oni to widocznie wybiegli przed chwilą z takim wrzaskiem. Podłogi tylko co pomalowane, w pośród pokoju stoi szkopek i garnek z farbą i pędzlem. Jednym susem skoczył do pokoju i stanął za drzwiami, a był czas wielki po temu: oni byli już na piętrze. Następnie skręcili do góry i przeszli obok niego na trzecie piętro, głośno rozmawiając. On przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł na dół.
Nikogo na schodach! W bramie także nikogo. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo.
Wiedział dobrze, wiedział doskonale, że oni, w tej samej chwili, są już w mieszkaniu, że się bardzo zdziwili, że jest otwarte, podczas gdy niedawno było zamknięte, że już patrzą na trupy, i że lada sekunda domyślą się i pojmą dokładnie, że tu tylko co był morderca i zdążył gdzieś się ukryć, prześlizgnął się obok nich, uciekł, domyślą się może i tego, że był nawet w pustem mieszkaniu, gdy oni wchodzili na górę. Atoli pod żadnym pozorem nie mógł przyspieszyć kroku, chociaż do pierwszego zakrętu zostawało jeszcze z jakie sto kroków.
— Czyby nie wpaść do jakiej bramy i przeczekać gdziekolwiek na obcej ulicy? Nie! Okropność! A możeby gdzie rzucić topór? Może wsiąść w dorożkę? Okropność! Okropność!
Nareszcie uliczka! skręcił w nią ledwo żywy; tu był już w połowie uratowany i wiedział o tem; mniej podejrzeń, wreszcie ruch ludzi był tu znaczny, a on znikł w tłumie, jak ziarnko. Ale wszystkie te męczarnie tak go zmordowały, że ledwie stąpał. Pot spływał mu z czoła, całą szyję miał mokrą.
— A to się schlał! — krzyknął mu ktoś, gdy wyszedł nad kanał.
Czuł się bardzo niedobrze; im dalej, tem gorzej. Pamiętał jednak, że, gdy wszedł na nadbrzeżną kanału i spostrzegł, że tam mało ludzi, przeraził się bardzo i chciał wrócić napowrót w uliczkę. Pomimo że siły mu nie dopisywały, nałożył olbrzymi kawał drogi i przyszedł do domu z wprost przeciwnej strony.
Niezupełnie przytomny wszedł w bramę swego domu, przeszedł bowiem już na schody, gdy wtedy dopiero przypomniał sobie o siekierze.
A przecie miał przed sobą ważne zadanie: i trzeba było położyć ją napowrót i to jak można najzręczniej. Oczywiście, nie był już w stanie wyrozumować sobie, że może byłoby daleko lepiej wcale nie kłaść toporu na dawne miejsce, lecz podrzucić go, choćby później, gdziekolwiek na cudze podwórze.
Ale wszystko wypadło pomyślnie. Drzwi do izby stróża były zamknięte, ale nie na klucz, widocznie więc stróż był w domu. Ale on już do tego stopnia stracił świadomość swoich postępków, że prosto poszedł ku drzwiom i otworzył je. Gdyby go stróż zapytał: „kto tam?“ byłby mu może poprostu oddał siekierę. Lecz stróża znowu nie było w domu, zdążył więc położyć siekierę na poprzednie miejsce pod ławkę; nawet polanem zakrył ją po dawnemu.

Nikogo, ani żywej duszy, nie spotkał potem aż do samego mieszkania, nawet drzwi do gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na sofę tak, jak był. Nie spał, ale był bez czucia. Gdyby ktokolwiek wszedł był do jego mieszkania, byłby się zerwał i krzyknął, majaczył, i szczątki jakichś myśli kręciły mu się po głowie; ale nic z nich nie mógł pochwycić, przy żadnej nie mógł się zatrzymać, nawet pomimo wysiłków...

CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ I

W tym stanie przeleżał bardzo długo. Niekiedy jakby się budził i wówczas dostrzegał, że to już noc oddawana, ale o wstaniu wcale nie myślał. Nareszcie, spostrzegł, że już dobrze świta. Leżał na sofie nawznak, jeszcze sztywny po niedawnem omdleniu. Dochodziły go dość wyraźnie straszne, rozpaczliwe jęki z ulicy, których, zresztą, co noc wysłuchiwał ze swego okna, około godziny trzeciej. One to zbudziły go i teraz.
— „A! Już i pijani wychodzą z bawaryj“, pomyślał — „już po drugiej“ — i nagle zerwał się, jakby go kto ściągnął z sofy. — „Jakto, już po drugiej!“ siadł na sofie — i wszystko sobie przypomniał!... Odrazu, nagle, wszystko stanęło mu w oczach.
W pierwszej chwili, sądził, że zwarjuje. Straszne zimno go objęło; ale zimno było także następstwem gorączki, którą już oddawna miał we śnie. Teraz nagle tak go zatrzęsła febra, że o mało zęby mu nie powyskakiwały, i wszystko się w nim trzęsło. Otworzył drzwi i zaczął słuchać; w domu wszystko mocno spało. Ze zdumieniem oglądał siebie i wszystko dokoła w pokoju. Zrozumiał: jak mógł wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi za sobą, rzucić się na sofę, nietylko nie rozbierając się, ale nawet w kapeluszu: ten ostatni stoczył się na podłogę; leżał tam tuż obok poduszki. — „Gdyby kto wszedł, coby pomyślał? Że jestem pijany, lecz“... Rzucił się do okna. Światła było dosyć, jął więc co żywo oglądać siebie, całego od stóp do głowy, całe swoje ubranie: drżąc więc z febry, jął zdejmować z siebie wszystko i znowu oglądać dokoła. Przewrócił wszystko, do ostatniej nitki i kawałka i niedowierzając sobie, powtórzył oględziny ze trzy razy. Ale nic nie było, zdaje się żadnych śladów; tylko na tem miejscu, gdzie pantalony wystrzępiły się u dołu, wisiały frendzle, na tych frendzlach zostały gęste ślady krwi zastygłej. Porwał duży scyzoryk i obciął frendzle. Więcej, zdaje się, nic nie było. Wtem przypomniał sobie, że woreczek i przedmioty, które wyciągnął z kufra starej, wszystkie dotąd leżą w jego kieszeniach! — Nie pomyślał dotąd, aby je wyjąć i schować! — Nie przyszło mu to nawet teraz na myśl, gdy oglądał ubranie! Cóż to jest? Natychmiast jął je wyciągać i wyrzucać na stół. Wybrawszy wszystko, wywróciwszy nawet kieszenie dla przekonania się, że już nic nie zostało — całą tę masę zaniósł w kąt. Tam, w samym kącie na dole, w jednem miejscu było oddarte od ściany obicie, zaraz więc jął wszystko pchać w ten otwór, pod papier: „weszło! wszystko z oczu, nawet woreczek!“ — z radością szepnął, wstawszy i błędnie spoglądając na jeszcze bardziej widoczny otwór. Nagle aż zadrżał z przerażenia:
— „Boże mój“ szeptał w rozpaczy — „co się ze mną dzieje? Czyż to schowane? Czyż tak się chowa?...“
Prawda, nie liczył on na przedmioty; myślał, że będą tylko same pieniądze, dlatego też nie przygotował zawczasu miejsca — „ale teraz, teraz z czego się cieszę“? — myślał. — „Czyż tak się chowa? Doprawdy, rozum mnie opuszcza!“ W znużeniu usiadł na sofie i znowu opanowała go straszna febra. Machinalnie przyciągnął ku sobie swoje stare studenckie palto zimowe, leżące na krześle, całe prawie w łachmanach, nakrył się niem i sen z maligną objęły go prawie jednocześnie. Zemdlał.
W pięć minut potem zerwał się znowu i znowu gwałtownie rzucił się do swego palta. „Jak mogłem zasnąć, skoro nic nie zrobione! Akurat, a jakże, dotąd pętli nie zdjąłem! Zapomnieć, o takiej ważnej rzeczy zapomnieć! Taki dowód!“ Zerwał pętlę i co żywo jął ją drzeć na kawałki, zapychając pod poduszkę w bieliznę. „Kawałki podartego płótna nigdy nie obudzą podejrzeń; tak się zdaje, tak się zdaje!“ powtarzał, stojąc pośród izby i wpatrując się z naprężoną aż do bólu uwagą, w podłogę, wszędzie, czy jeszcze czego nie zapomniał, świadomość, że nawet pamięć, nawet najprostsze pojęcia go opuszczają, zaczynała go męczyć niewymownie. „Co to, czyżby już się zaczęło, czy to już się kara zaczyna? A tak, a tak, nic innego!“ Istotnie, kawałki frendzli, które odciął od spodni, leżały na samym widoku! „Co się ze mną robi?“ zawołał znowu, jak nieprzytomny.
Wtem przyszła mu do głowy dziwna myśl: że może i całe jego ubranie jest we krwi, że może jest dużo plam, których tylko nie widzi, nie dostrzega, bo mu się wzrok zaćmił, bo... stracił rozum!... Nagle przypomniał sobie, że i na woreczku była krew.
— Ba! A więc i w kieszeni jest także, bom przecie mokry jeszcze woreczek wsunął wtedy do kieszeni! Natychmiast wywrócił kieszeń i — w istocie, na podszewce kieszeni są ślady, plamy.
„A więc nie całkiem go jeszcze opuścił rozum, a więc ma jeszcze pojęcie i pamięć, skoro sam spostrzegł się i domyślił!“ Szepnął z triumfem, głęboko, radośnie westchnąwszy pełną piersią: „poprostu, chwilowe osłabienie, febra, gorączka;“ i wyrwał całą lewą kieszeń ze spodni.
W tej chwili promień słońca oświetlił mu but lewy: na skarpetce, wyglądającej z buta, pokazały się jakby znaki. Zdjął but: — w istocie znak! Cały koniec skarpetki przesiąknięty krwią; widać w tamtą kałużę stąpnął nieostrożnie... „Ale co z tem począć teraz! Gdzie podziać skarpetkę, frendzle, kieszeń!“
Ścisnął wszystko to w ręku i stał pośród izdebki, „W piec? Ależ w piecu przedewszystkiem zaczną szukać. Spalić? Ale czem spalić? Nie ma nawet zapałek. Nie lepiej wyjść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić. Tak, najlepiej wyrzucić!“ — powtórzył, znowu siadając na sofie — „i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!...“ Ale zamiast tego, głowa mu znowu opadła na poduszkę i znowu skostniał pod wpływem strasznej febry: znowu przykrył się szynelem. I długo, przez kilka godzin ciągle mu się marzyło, że „trzebaby zaraz, nie odkładając, pójść gdziekolwiek i wszystko wyrzucić, żeby już oddalić z oczu coprędzej, coprędzej!“ Zrywał się z kanapy kilka razy, chciał wstać, ale już nie mógł. Ostatecznie zbudziło go silne stukanie do drzwi.
— Otworzyć! Umarł, czy co? Ciągle śpi wołała Anastazja, stukając we drzwi pięścią: — całe boże dnie wyleguje się, jak pies! Boć to i pies! Otworzyć! Dziesiąta godzina.
— A może go niema w domu — ozwał się głos męski.
„Ba! to głos stróża... Czego ten chce?“
Zerwał się i siadł na sofie. Serce tak mu skakało, że aż ból uczuł.
— A na haczyk kto się zamknął? — spytała Nastka — widzicie go! Zamyka się! Chyba go samego ukradną! — Otworzyć, hej, otworzyć!
— Czego oni chcą? Poco stróż. Wiedzą o wszystkiem. Bronić się czy otworzyć. A, niech tam...
Nachylił się ku drzwiom, i zdjął haczyk.
Cały pokój był tak mały, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z łóżka.
Rzeczywiście: stróż i Anastazja.
Anastazja dziwnie jakoś spojrzała na lokatora. On rozpaczliwym i wyzywającym wzrokiem zmierzył stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, złożony we dwoje papier, zapieczętowany butelkowym lakiem.
— Awizacja, z biura — wymówił, podając papier.
— Z jakiego biura?
— Do policji pana żądają. Do biura. Wiadomo, jakie biuro!
— Do policji!... Po co?...
— A mnie tam co do tego. Żądają, to pan idź. I uważnie spojrzał na niego, rozejrzał się dokoła i zaczął odchodzić.
— Ej, coś mi pan choruje! — Zauważyła Anastazja, nie spuszczając zeń oczu. Stróż także na chwilę odwrócił głowę.
— Od wczoraj w gorączce — dodała.
On nic nie odpowiedział i trzymał w ręku papier, nie łamiąc pieczęci.
— Nie wstawaj pan, nie wstawaj — ciągnęła Anastazja ze współczuciem, widząc że lokator spuszcza nogi z kanapy. Choryś pan, to pan nie chodź: toć się nie pali. A co to pan ma w ręku?
Spojrzał: w prawej ręce trzymał szczątki frendzli, skarpetka i kieszeń wyrwana ze spodni. Tak więc spał z niemi. Później już, rozmyślając o tem, przypomniał sobie, że i budząc się w gorączce, silnie bardzo silnie wszystko to ściskał w ręku i znowu zasypiał.
— Patrzcie, jakich gałganów nazbierał i śpi z niemi, jak ze skarbem jakim...
I Anastazja wybuchnęła swoim chorobliwie nerwowym śmiechem.
Szybko wsunął wszystko pod palto i wlepił w nią oczy. Chociaż się bardzo mało mógł naówczas orjentować, czuł jednak, że nie tak się z nim będą obchodzić, gdy go przyjdą brać. — „Ale... policja?“
— A może herbaty? Chcesz pan — przyniosę? Jest trochę...
— Nie... wychodzę; zaraz wychodzę, — odburknął.
— Zda się i ze schodów pan się nie zwlecze.
— Pójdę...
— Jak się panu podoba.
Wyszła za stróżem. On natychmiast rzucił się do światła dla obejrzenia skarpetki i frendzli. — „Plamy są, ale nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i wybladło. Kto o niczem nie wie, ten się niczego nie domyśli. A więc Anastazja nic nie mogła spostrzec zdaleka, dzięki Bogu!“ Wtedy ze drżeniem rozpieczętował akwizację i zaczął czytać; długo czytał aż nareszcie zrozumiał. Była to zwyczajna awizacja z cyrkułu, wzywająca go na dzisiaj, na pół do dziesiątej do biura cyrkułowego nadzorcy.
„Co to może być? Wszak ja żadnych interesów nie mam z policją? I dlaczego właśnie dziś“ — myślał w męczącem zakłopotaniu. — „Boże, żeby to się już raz skończyło“! Upadł na kolana, z zamiarem modlitwy, ale aż sam się roześmiał, nie z modlitwy, lecz z siebie samego. Zaczął się śpiesznie ubierać. — „Przepadnę to przepadnę, wszystko mi jedno! — Włożyć skarpetkę! pomyślał nagle — jeszcze się więcej zatrze w kurzu i ślady przepadną“. Ale ledwie włożył, gdy natychmiast ściągnął ją ze zgrozą i wstrętem. Ściągał, ale zorjentowawszy się, że innej nie ma, wziął i włożył ją, i znowu się roześmiał. — „Wszystko to względne, warunkowe, same tylko formy“, pomyślał nawiasem, samym tylko brzeżkiem myśli, ale drżąc na całem ciele, „wszak przecie włożyłem ją! Wszak skończyło się na tem, żem włożył!“ Atoli śmiech zastąpiła niebawem rozpacz.
— „Nie, to nad moje siły“... pomyślał. Nogi mu drżały. — „Ze strachu“, szepnął do siebie. W głowie mu się kręciło — paliło go żarem. — „To podstęp! Chcą mnie przynęcić podstępem i potem stropić ze wszystkiem“, ciągnął do siebie, wychodząc na schody. — „Źle, że jestem prawie w gorączce... mogę palnąć jakie głupstwo“...
Na schodach przypomniał sobie, że zostawił wszystkie rzeczy na łasce opatrzności, w otworze ściennym, „a może właśnie umyślnie w czasie jego nieobecności... rewizja...“ przypomniał sobie i stanął. Ale taka rozpacz i taki, rzec można, cynizm zguby owładnęły nim nagle, że machnął ręką i poszedł dalej.
— „Ach, żeby prędzej!“
Na ulicy znowu panował skwar nieznośny; żeby choć kropelka deszczu w ciągu tych wszystkich dni. Znowu kurz, cegła i wapno, znowu swąd ze sklepików i bawaryj, znów co chwila pijani, czuchny — roznosiciele i rozbite dorożki. Słońce jaskrawo biło go w oczy, tak że aż bolało od patrzenia i w głowie zupełnie mu się zakręciło — zwykłe uczucie człowieka w gorączce, wychodzącego nagle w jasny dzień słoneczny na ulicę.
Doszedłszy do skrętu na wczorajszą ulicę, z męczącą trwogą spojrzał na nią, na ów dom... i zaraz odwrócił oczy.
„Jeżeli spytają, może i powiem“, pomyślał, zbliżając się do biura.
Do biura miał jeszcze z ćwierć wiorsty. Przenieśli je niedawno na nowe miejsce, do nowego domu, na trzecie piętro; w dawnym lokalu był kiedyś wypadkiem, ale to już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, ujrzał na prawo schody, po których schodził jakiś prosty człowiek z książką w ręku: „widocznie, stróż, a więc to tu biuro“, i zaczął wchodzić na schody. Pytać się nikogo o nic nie chciał.
„Wejdę, uklęknę i wszystko opowiem“ — pomyślał, wchodząc na trzecie piętro.
Schody były wąskie, spadziste i całe oblane pomyjami. Wszystkie kuchnie wszystkich pięter otwierały się na te schody i były otwarte prawie przez cały dzień. Wskutek tego swąd był straszny. Z góry na dół i z dołu na górę schodzili i wchodzili stróże z książkami pod pachą, strażnicy i różni ludzie płci obojej — interesanci. Drzwi do samego biura były także otwarte naoścież. Wszedł i stanął w przedpokoju. Czekało tam mnóstwo różnych ludzi. Tu także był skwar straszny i nadto aż do mdłości biło w nos świeżą, jeszcze niewywietrzoną farbą na starym oleju, ze świeżo zaciąganych podłóg. Wyczekawszy chwilkę, postanowił ruszyć naprzód, do sąsiedniego pokoju. Pokoje wszystkie były maleńkie i niziutkie. Straszna niecierpliwość pchała go coraz dalej i dalej. Nikt ani spojrzał na niego. W drugim pokoju siedzieli jacyś pisarze, ubrani niby staranniej, ale dziwni jacyś ludzie. Zwrócił się do jednego z nich.
— Czego tam?
Pokazał wezwanie.
— Pan jesteś student? — Spytał tamten, rzuciwszy okiem na awizację.
— Tak, były student.
Pisarz obejrzał go, zresztą, bez żadnej ciekawości. Był to jakiś napuszony człowiek, z twarzą bez wyrazu.
„Od tego nic się nie dowiem, bo jemu wszystko jedno“ — pomyślał Raskolnikow.
— Idź pan tam, do referenta — rzekł pisarz, i wskazał palcem na ostatni pokój.
Wszedł do tego pokoju (czwartego z rzędu), ciasnego i przepełnionego interesantami, ludźmi, odzianymi nieco czyściej, niż w poprzednich izbach. Pomiędzy nimi były dwie damy. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy biurku naprzeciwko referenta i pisała coś. Druga zaś dama, bardzo otyła i fioletowo-czerwona, z plamami, okazała kobieta, i coś za bogato ubrana, z broszką wielkości spodka do szklanki na piersiach, stała na uboczu i czekała na coś. Raskolnikow podał referentowi swoją awizację. Ten ledwie spojrzał na nią, rzekł — „proszę zaczeka“ — i zajął się znowu żałobną damą.
Odetchnął swobodniej. — „Napewno nie tamto!“ Zwolna zaczynał nabierać otuchy, i z całych sił wmawiał w siebie spokój i odwagę.
„Jakieś głupstwo, jakaś najmniejsza nieostrożność i sam się mogę wydać!... Hm... szkoda, że tu niema powietrza“ — dodał — „duszno... W głowie jeszcze się bardziej kręci... i w umyśle także...“
Czuł w całym sobie straszny nieład. Bał się stracić panowanie nad sobą.
Starał się przylgnąć do czegoś i myśleć o czemkolwiek zupełnie obojętnem, ale wcale mu się to nie udawało. Referent zresztą bardzo go zajmował: strasznie mu się chciało odgadnąć coś z jego twarzy, rozgryźć. Był to bardzo młody człowiek, lat dwudziestu dwóch, z pociągłą i ruchliwą twarzą, wydającą się starszą, niż była w istocie, ubrany modnie i z pretensją, z rodziałkiem na tyle głowy, ulizany i wypomadowany, z mnóstwem pierścieni i obrączek na białych starannie utrzymanych palcach i złotemi łańcuszkami na kamizelce. Z jednym z obecnych tam cudzoziemców rozmawiał nawet po francusku i to dość poprawnie.
— Niech pani spocznie — rzekł, zwracając się do otyłej fioletowo-czerwonej damy, która wciąż stała, jakby nie śmiała usiąść, chociaż krzesło stało tuż obok.
— Ich danke — odparła — i powoli, z szelestem jedwabiu opuściła się na krzesło. Jej jasno niebieska, ubrana białą koronką suknia, niby balon rozpostarła się naokoło krzesła i zajęła prawie pół pokoju. Rozszedł się zapach perfum. Ale damę krępowało widocznie, że zajmuje pół pokoju i że ją tak czuć pachnidłami, to też uśmiechała się bojaźliwie i natrętnie zarazem, ale z widocznym niepokojem.
Nareszcie, żałobna dama skończyła i zaczęła wstawać. Wtem, z pewnym szumem, z wielką brawurą i jakoś szczególnie poruszając na każdym kroku plecami, wszedł oficer, rzucił czapkę z gwiazdką na biurko i siadł na fotelu. Pyszna dama aż podskoczyła z miejsca, ujrzawszy go, i z jakimś niezwykłym zachwytem zaczęła przysiadać; ale oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś nie śmiała już usiąść w jego obecności. Był to pomocnik nadzorcy cyrkułu, z poziomo sterczącemi w obie strony ryżawemi wąsami i bardzo drobnemi rysami twarzy, o tyle tylko wymownej, o ile czelnej. Niechętnie i nawet nieco gniewnie spojrzał on na Raskolnikowa; nazbyt bo miał już nędzne ubranie, a pomimo całej biedy i poniżenia, wygląd miał wcale nieodpowiedni do kostjumu; Raskolnikow, przez nieostrożność zbyt prosto i długo popatrzał na niego, tak że się aż tamten obraził.
— Czego chcesz? — krzyknął, zdziwiony zapewne, że taki oberwus nie myśli lękać się jego błyskawicznego wzroku.
— Miałem wezwanie... — wykrztusił Raskolnikow.
— To w sprawie ściągnięcia od tego pana pieniędzy, od studenta — pospieszył referent, odrywając się od papierów. — Oto jest! — i pokazał Raskolnikowowi książkę, wskazując na niej miejsce: — czytaj pan!
„Pieniądze? Jakie pieniądze? — myślał Raskolnikow — „ale... więc najwyraźniej ani mowy o tamtem!“ i zadrżał z radości. Zrobiło mu się nagle strasznie, niewymownie błogo. Ciężar spadł mu z piersi.
— A o której to panu kazano się zjawić? — krzyknął porucznik, coraz bardziej obrażając się niewiadomo za co: — napisano o dziewiątej, a teraz już po jedenastej!
— Otrzymałem wezwanie kwadrans temu — głośno i niedbale odparł Raskolnikow, także ni stąd ni zowąd najmimowolniej rozgniewany i nawet znajdujący w tem pewne upodobanie. — I tak dobrze, że chory na febrę przyszedłem jednak.
— Proszę nie krzyczeć.
— Ja też nie krzyczę, mówię spokojnie, to pan na mnie krzyczy; jestem student i krzyczeć na siebie nie pozwolę.
Pomocnik rozgorączkował się do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie mógł nawet wymówić ani słowa i tylko bryzgał śliną. Nareszcie zerwał się z miejsca.
— Proszę m-m-milczeć! Pan jesteś w biurze. Proszę nie być grubijaninem.
— To i pan jesteś w biurze — zawołał Raskolnikow — a oprócz tego, że pan krzyczysz, to pan jeszcze palisz, a więc pan wszystkim nam ubliżasz.
Co powiedziawszy, Raskolnikow uczuł niewymowne zadowolenie.
Referent z uśmiechem spoglądał na nich. Gorący porucznik był widocznie zmieszany.
— To do pana nie należy! — zawołał nareszcie jakoś nienaturalnie głośno: — oto lepiej zechciej pan dać zobowiązanie, którego od pana żądają. Pokaż mu pan, panie Aleksandrze! Skargi na pana! Dłużków się nie płaci! Widzicie go, jaki mi mędrzec!
Ale Raskolnikow już nie słuchał i chciwie wczytał się w podany mu papier, szukając co żywo rozwiązania. Przeczytał raz, drugi i nie zrozumiał.
— O cóż to idzie? — zapytał referenta.
— O pieniądze, które pan jesteś winien. Masz pan, albo dług uiścić ze wszystkiemi kosztami, karami itp., albo dać zobowiązanie na piśmie, kiedy pan zapłacisz, a zarazem zapewnienie, że dopóki dług uiszczony nie będzie, ani pan ze stolicy nie wyjedziesz, ani nie będziesz ukrywał swego mienia. A wierzyciel ma prawo sprzedania pańskich ruchomości i postąpienia z panam według prawa.
— Ależ ja... nikomu nie jestem winien.
— To już do nas należy. Do nas przysłano tylko dla wyegzekwowania kwit pański nieopłacony w terminie na sumę piętnastu rubli, któryś pan wydał wdowie asesorowej kolegjalnej Zarnicynowej przed dziewięcioma miesiącami, a który od niej przeszedł na własność radcy dworu Czebarowa — na tej więc zasadzie my wezwaliśmy pana do siebie.
— Ależ to moja gospodyni!
— Cóż stąd, że gospodyni?
Referent patrzał nań z pobłażliwym uśmiechem współczucia, a zarazem i niejakiego triumfu, jak na nowicjusza, którego zaczyna się zaledwie ostrzeliwać: „A co? Jakże się teraz czujesz?“ Ale co go teraz, co go mógł obchodzić jakiś tam kwit, dług, zobowiązania? Czy warte było to jakiegoś niepokoju, albo nawet jakiejkolwiek uwagi? Stał, czytał, słuchał, sam zadawał nawet pytania, ale to wszystko machinalnie. Triumf samoobrony, wybawienie z grożącego niebezpieczeństwa — oto, co przepełniało owej chwili całą jego istotę, bez przewidywania, bez analizy, bez przyszłych, dalszych domysłów i dociekań, bez wątpień i pytań. Była to chwila zupełnej bezpośredniej, czysto zwierzęcej radości. Ale w tej samej chwili w biurze stało się coś w rodzaju gromu i błyskawicy. Porucznik, jeszcze przejęty nieuszanowaniem, cały gniewny i widocznie pragnący podtrzymać swój honor i ambicję wpadł wszystkiemi piorunami na nieszczęsną „pyszną damę“, patrzącą nań od czasu, jak się tylko pokazał, z najgłupszym w świecie uśmiechem.
— A ty, taka — siaka, owaka, krzyknął nagle na całe gardło, (dama żałobna już wyszła) co się tam znów u ciebie w nocy porobiło? A? Znowu niepokój awantura na całą ulicę. Znowu bójka i pijaństwo. Koza ci pachnie! Wszak ci już mówiłem, wszak cię już z dziesięć razy uprzedzałem, że na jedenasty nie daruję! A ty znowu, ty taka, siaka, owaka!
Aż papier wypadł z rąk Raskolnikowa, który patrzał dziko na pyszną damę, z którą postępowano tak bez ceremonji, ale wkrótce zrozumiał, o co chodzi, i cała ta historja zaczynała mu się nawet bardzo podobać. Słuchał z zadowoleniem tak, że aż mu się chciało śmiać, śmiać się... Wszystkie nerwy dziwne wyprawiały w nim harce.
— Poruczniku! — zaczął referent z zakłopotaniem, ale wolał przeczekać wybuch, gniewnego bowiem porucznika można było powstrzymać ledwie za ręce, o czem już wiedział z własnego doświadczenia.
Co się zaś tyczy pysznej damy, to z początku aż zadrżała od gromu i błyskawicy; ale rzecz dziwna: im liczniejsze i dosadniejsze stawały się wymysły, — tem twarz jej przybierała wyraz uprzejmiejszy, tem milszy stawał się jej uśmiech, zwrócony do groźnego porucznika. Przestępowała z nogi na nogę i przysiadała, z niecierpliwością wyczekując, rychło li jej pozwolą wtrącić swoje słówko, i doczekała się.
— Żaden awantor ani bitwa u mnie nie był, pan kapitan — zapiszczała nagle, jakby kto grochu rozsypał, akcentując mocno z niemiecka, chociaż wcale biegle po rosyjsku — i żadna, żadna szkandal, i oni przyszla pijan, i to ja wszystko powiedzieć, pan kapitan, ja niewinna... u mnie dom porządna, pan kapitan i porządne goście, a ja, pan kapitan, ja sama zawsze nie chciał żadna skandal. A oni całkiem przyszla pijan i potem znowu trzy flaszki żądal, a potem jeden podniósł nogi i zaczynal nogą na fortepian gral i to wcale niedobrze w porządny dom, i on cały fortepian slamal i to calkiem, calkiem nie dobre maniery. Ja to powiedzial, a on flaszkę wziąl i zaczynal wszystkich flaszką z tylu popychal. I tu, jak ja prędko zaczynal stróża wolać i Karl przyśla, on wziąl Karl i oko wybila i Henrietta także oko wybila a mnie pięć razy po twarzy bila. A on na kanal okno otwieral i zaczynal glośno krzyczal, jak maleńka świnka? Pfuj, pfuj, pfuj! i Karl z tylu go za frak od okna ciągnęla i tu, to prawda, pan kapitan, jemu sein rock zerwala. I wtedy ona krzyczala, co jemu man mus piętnaście rubli placić za jego frak. I ja sama, pan kapitan, pięć rubli jemu sein rock placila. I to nie porządny gość, pan kapitan, i taki skandal robiła. Ja, mówil, na was dużo satyry gedrukt będzie, bo ja we wszystkich gazetach mogę wszystko o was pisal.
— To on redaktor?
— Tak, pan kapitan, i to bardzo nieporządny gość, pan kapitan, kiedy w porządny dom...
— No, no, no! Dosyć! Ja ci już mówiłem, nieraz mówiłem...
— Poruczniku! — znowu znacząco ozwał się referent.
Porucznik bystro spojrzał nań, referent z lekka kiwnął głową.
— ...Otóż raz jeszcze i to po raz ostatni, ostatni, rozumiesz — ciągnął porucznik: — niech mi jeszcze w twoim porządnym domu choć jeden jedyny raz zdarzy się coś podobnego, to pójdziesz na cugunder, jak się mówi górnym stylem. Rozumiesz? Więc literat, redaktor, pięć rubli w „porządnym domu“ za połę wziął? Otóż to, panowie redaktorzy! — i pogardliwym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa. — Przed trzema dniami w restauracji także awantura: zjadł obiad i płacić nie chce: „ja, powiada, w satyrze was wszystkich opiszę za to“. Na statku także inny, w zeszłym tygodniu, szanowną rodzinę radcy stanu zobelżył w najpodlejszych wyrazach. Z cukierni onegdaj pięściami wypędzono jednego. Tacy to są redaktorzy, literaci, studenci, heroldowie... tfu. A ty ruszaj! Ja kiedy sam zajdę do ciebie. Wtedy strzeż się! Rozumiesz?
Tłusta niemka z przyspieszoną uprzejmością jęła przysiadać na wszystkie strony i przysiadając cofała się ku drzwiom; ale we drzwiach natknęła się na pokaźnego oficera, z pogodną świeżą twarzą i pysznemi gęstemi jasno-blond faworytami. Był to sam naczelnik cyrkułu.
Niemka przysiadła skwapliwie nieomal do samej podłogi i po chwili drobnym kroczkiem, podskakując, wybiegła z biura policji.
— Znowu gwałt, znowu pioruny, błyskawice, gromy, huragany! — uprzejmie i życzliwie zwrócił się przybyły do porucznika — znowu draśnięte serce, znowu wybuch. Już na schodach słyszałem!
— E, kiedy bo... — z szlachetną niedbałością odparł zagadnięty, przechodząc z jakiemiś papierami do drugiego stołu i charakterystycznie poruszając ramionami za każdym krokiem — gdzie krok, tam i ramię: — oto patrz pan: pan redaktor, to jest niby student, były wprawdzie, długów nie płaci, weksle wystawia, z mieszkania się nie wyprowadza, ciągłe skargi, a raczył wystąpić z pretensją, żem papierosa przy nim zapalił! Sami głu... głupstwa robią, a oto proszę spojrzeć: to ich najponętniejszy wygląd.
— Bieda nie hańbi, kochanie, ale co tam o tem! Wiadomo, proch, nie mógł znieść obrazy. Musiałeś się pan sam pewnie na niego obrazić za co i nie wytrzymałeś pan — ciągnął naczelnik, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa — ale szkoda, żeś się pan, nie powstrzymał: człowiek, powiadam panu, najszlachetniejszy, ale proch, proch! — Wybuchnął, zakipiał, spłonął — i basta! i w pułku przezwano „porucznikiem prochem“...[2]
— A jaki to był p-pułk! — zawołał porucznik, bardzo zadowolony, że mu tak przyjemnie pochlebiono, ale wciąż jeszcze z gniewem.
Raskolnikow powziął raptem ochotę powiedzenia im wszystkim czegoś bardzo przyjemnego.
— Ależ na miłość boską, kapitanie — zaczął bardzo swobodnie, zwracając się do naczelnika — wejdźcież panowie i w moje położenie... Gotów jestem prosić tego pana o przebaczenie, jeżelim mu w czemkolwiek uchybił, jestem biedny i chory student, udręczony (tak się wyraził: „udręczony“) przez biedę. Jestem były student, ponieważ obecnie nie mogę się utrzymać, ale ja dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w gubernji... Przyślą mi i... zapłacę. Moja gospodyni dobra kobieta, ale do tego stopnia rozgniewała się, żem stracił lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że mi nawet obiadu nie przysyła... I nie pojmuję nawet, jaki to kwit! A teraz domaga się ode mnie na zasadzie kwitu, cóż ja jej zapłacę, osądźcie sami panowie...
— Ale to nas nic nie obchodzi... — znowu wtrącił referent.
— Dobrze, pozwól pan, zgadzam się z panem w zupełności, ale niechże i ja powiem swoje — podchwycił znowu Raskolnikow, zwracając się nie do referenta, lecz ciągle do naczelnika, starając się jednak wszelkiemi siłami zwracać się także i do porucznika, chociaż ten uparcie udawał, że przegląda jakieś papiery i pogardliwie nie zwracał nań uwagi — pozwól pan i mnie wyjaśnić z kolei, że ja mieszkam u niej blisko trzy lata, od samego przyjazdu z prowincji i kiedyś... kiedyś... zresztą, dlaczego mam się nie przyznać — z samego początku obiecałem ożenić się z jej córką; przyrzeczenie słowne, zupełnie swobodne... Była to panienka... zresztą podobała mi się nawet... chociaż nie byłem zakochany... jednem słowem, młodość, t. j., chcę przez to powiedzieć, że u gospodyni miałem wówczas duży kredyt i prowadziłem po części takie życie... byłem bardzo lekkomyślny...
— My wcale nie żądamy od pana takich zwierzeń, wreszcie i czasu niema na to — oschle i z wyższością przerwał porucznik, ale Raskolnikow powstrzymał go z zapałem, chociaż zaczęło mu nagle być bardzo przykro.
— Ale pozwól pan, pozwól mi pan choć w części opowiedzieć wszystko, jak było i... w kolei rzeczy... chociaż, zgadzam się z panem, że te szczegóły zupełnie są zbyteczne — ale przed rokiem ta panna umarła na tyfus, ja zaś zostałem nadal lokatorem, jak byłem, i gospodyni, gdy się przeniosła na teraźniejsze mieszkanie, powiedziała mi... i powiedziała po przyjacielsku... że ufa mi zupełnie, ale czy jej nie zechcę dać tego oto kwitu na sto piętnaście rubli, to jest tyle naliczyła długu mego. Pozwól pan: powiedziała mianowicie, że skoro tylko dam jej ten kwitek, to znowu mi będzie kredytować, ile zażądam, i że nigdy, nigdy, ze swej strony — to są własne jej słowa — nie skorzysta z tego kwitu dopóki ja sam nie zapłacę... I oto teraz, gdym stracił lekcje, gdy nie mam co jeść, ona skarży mnie... Cóż panowie na to?
— Wszystko to są bardzo czułe szczegóły, ale nas one nic nie obchodzą — ostro odciął porucznik — powinieneś pan dać zobowiązanie, a żeś pan tam raczył być zakochany i wszystkie te tajemnicze szczegóły — to nam nic do tego.
— No, no, jesteś bez litości... — szepnął naczelnik, siadając za stołem i także zaczynając podpisywać papiery. Jakgdyby się zawstydził.
— Pisz pan — rzekł referent do Raskolnikowa.
— Co pisać? — zapytał jakoś niezwykle szorstko.
— Podyktuję panu.
Raskolnikowi wydało się, że referent postępował z nim jakby niedbalej po jego spowiedzi — ale, rzecz dziwna — zrobiło mu się nagle samemu wszystko jedno, jakiego kto jest o nim zdania, a ta przemiana nastąpiła w nim jakoś w jeden moment, w jednej chwili. Gdyby się chciał nieco zastanowić, to oczywiście byłby zdziwiony, jak mógł w ten sposób rozmawiać z nimi, a nawet narzucać się ze swojemi uczuciami? I skąd się wzięły te uczucia? Przeciwnie, teraz, gdyby pokój zapełnił się nie policjantami, ale jego najszczerszymi przyjaciółmi, to i wtedy nawet, zdaje się, nie znalazłby w sobie dla nich ani jednego ludzkiego słowa, do tego stopnia opróżniło mu się serce. Ponure uczucia męczącego, nieskończonego osamotnienia i obcości ujawniły się nagle jasno w jego duszy. Nie poddańczość jego wynurzeń sercowych przed porucznikiem, nawet nie lichota triumfu porucznika nad nim, wywróciły w nim serce tak nagle! O, co mu teraz do własnej podłości, do tych wszystkich ambicyj poruczników, niemek, odpowiedzialności, biur i t. p. i t. p.! Gdyby nawet został w tej chwili skazany na osiedlenie, to i wtedy jeszcze nie ruszyłby się, a nawet kto wie, czyby uważnie wysłuchał wyroku. Działo się w nim coś całkiem mu nieznanego, nowego, nagłego i nigdy niebywałego. Nietyle rozumiał, ile wyraźnie czuł, całą siłą czucia, że nietylko z czułostkowatemi zwierzeniami, jak dawniej, ale nawet z czemkolwiek innem, nie może już zwracać się do tych ludzi, w biurze policyjnem, i choćby to byli sami jego rodzeni bracia lub siostry, nie zaś porucznicy cyrkułowi, to i wówczas nie miałby potrzeby zwracać się do nich i nawet za nic na świecie; nigdy jeszcze do tej chwili nie doznawał równie dziwnego i strasznego uczucia. Co najgorsze, że było to raczej uczucie, niż świadomość, niż pojęcie; uczucie bezpośrednie, uczucie najbardziej męczące ze wszystkich, jakich kiedykolwiek doznawał w życiu.
Referent zaczął mu dyktować formę zwyczajnego w takich razach skryptu, t. j. „zapłacić nie mogę, obowiązuję się wtedy (kiedykolwiek) z miasta się nie wydalę, rzeczy nie sprzedam ani nie podaruję“ i t. p.
— Ależ pan nie możesz pisać, pióro panu z rąk wypada — zauważył referent, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. — Czyś pan chory?
— Tak... w głowie mi się kręci... dyktuj pan dalej.
— Już wszystko; podpisz się pan.
Referent odebrał papier i zajął się innymi.
Raskolnikow oddał pióro, ale zamiast wstać i wyjść, oparł oba łokcie o stół i ścisnął głowę rękoma. Jakby mu gwóźdź wbijano w ciemię. Dziwna myśl przyszła mu nagle: wstać natychmiast, zbliżyć się do naczelnika cyrkułu i opowiedzieć mu o wszystkiem wczorajszem, i o wszystkiem do najdrobniejszego szczegółu, następnie udać się z nim do mieszkania i pokazać przedmioty, leżące w kącie pod tapetą.
Pokusa była tak silna, że wstał już z miejsca, aby myśl tę wykonać.
— „Czyby jednak nie zastanowić się chwilkę?“ błysnęło mu w głowie. — „Nie, najlepiej bez namysłu, i z głowy! Ale nagle stanął, jak wryty: naczelnik rozmawiał żywo z porucznikiem i do jego uszu doleciały te słowa:
— To być nie może, obydwóch uwolnią. Najprzód, wszystko zaprzecza temu; pomyśl pan tylko: poco mieliby wołać stróża, jeśli to ich sprawka? Denuncjować siebie, czy co? Czy dla podstępu? Nie, toby już było za podstępnie! I nareszcie, studenta Piestrajkowa widzieli przy samej bramie obaj stróżowie i mieszczanka, w tej chwili, kiedy wchodził: szedł z trzema kolegami i rozstał się z niemi przed samą bramą, a o mieszkanie dopytywał się stróża jeszcze przy kolegach. Miałżeby się dopytywać o mieszkanie, idąc z takim zamiarem? A Koch, to nawet zanim się udał do starej, odsiedział całe półgodziny u jubilera na dole i punkt o trzy kwadranse na ósmą poszedł dopiero od niego do starej. Stąd, jasny masz pan wniosek, że...
— Za pozwoleniem, skądże się wzięła taka niedokładność w ich zeznaniach? Sami dowodzą, że stukali i że drzwi były zamknięte, a w trzy minuty potem, gdy powrócili ze stróżem, drzwi stały już otworem?
— Właśnie na tem cała sztuka: morderca musiał tam być i zamknął się na haczyk, i złapanoby go tam bezwarunkowo, gdyby nie pośpiech Kocha, który sam udał się po stróża. A on właśnie w tej chwili zdążył zejść po schodach i jakoś prześlizgnąć się koło nich. Koch żegna się obiema rękoma: „Gdybym tam był — powiada — został, on byłby wtedy wyskoczył i zabiłby mnie toporem“. Chcę dać na mszę ha, ha!...
— Mordercy nikt nie widział?
— Ale gdzie tam! Dom — istna Arka Noego — zauważył referent, przysłuchujący się ze swego miejsca.
— Rzecz jasna, jasna! — gorąco wymówił naczelnik.
— Nie, wcale nie jasna — dodał porucznik.
Raskolnikow ujął za kapelusz i skierował się ku drzwiom, ale do drzwi nie doszedł...
Gdy się ocknął, ujrzał, że siedzi na krześle, że go podtrzymuje z prawej jakiś człowiek, że z drugiej strony stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką, pełną żółtej wody, i że naczelnik stoi przed nim i uporczywie nań patrzy; wstał z krzesła.
— Co to panu? Paneś chory? — dość szorstko zapytał naczelnik.
— I przy podpisywaniu ledwie pióro mógł utrzymać — zauważył referent, siadając na swoje miejsce i zabierając się znowu do swych papierów.
— A dawno pan jesteś chory? — krzyknął porucznik ze swego miejsca i także przerzucając papiery. — On, oczywiście, także przyglądał się choremu wówczas, gdy ten był nieprzytomny, ale zaraz odszedł, gdy odzyskał przytomność.
— Od wczoraj... — wyszeptał w odpowiedzi Raskolnikow.
— A wczoraj wychodziłeś pan na miasto?
— Wychodziłem.
— Chory?
— Chory.
— O której godzinie?
— O ósmej w wieczór.
— A dokąd, pozwól się pan zapytać?
— Na ulicę.
— Krótko i węzłowato.
Raskolnikow odpowiadał prędko, urywanie, cały blady, jak chusta, i nie spuszczając czarnych zaognionych oczu pod wzrokiem porucznika.
— On ledwie stoi na nogach, a ty... — wtrącił naczelnik.
— Nic nie szkodzi! — dziwnie jakoś wymówił porucznik. Naczelnik chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na referenta, który także bardzo dwuznacznie patrzył na niego, zamilkł. Wszyscy nagle zamilkli. Dziwnie było.
— No, dobrze — zakończył porucznik — nie zatrzymujemy pana.
Raskolnikow wyszedł. Mógł jeszcze słyszeć, jak po jego wyjściu zaczęła się nagle ożywiona rozmowa, w której najgłośniej rozlegał się pytający głos naczelnika... Na ulicy ocknął się zupełnie.

„Rewizja, rewizja, zaraz rewizja!“ powtarzał do siebie, przyspieszając kroku — „złodzieje! podejrzewają!“ — Dawny strach znowu go przejął od stóp do głowy.

ROZDZIAŁ II

„A jeżeli już była rewizja? A jeżeli ich akurat zastanę u siebie?“
Ale otóż jego pokój. Nic i nikogo; nikt nie zaglądał. Nawet Anastazja nie dotykała się. Lecz, Boże! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy pod tapetą?
Rzucił się do kąta zapuścił rękę w otwór i jął wyciągać przedmioty i napełniać niemi kieszenie. Wszystkiego okazało się osiemnaście sztuk: dwa małe pudełeczka z kolczykami, albo z czemś w tym rodzaju — nie rozróżniał dobrze; następnie cztery niewielkie futerały safjanowe. Jeden łańcuszek był zawinięty w gazetę, jeszcze coś w gazecie, zdaje się order...
Pokładł wszystko do rozmaitych kieszeni palta i w jedną ocalałą kieszeń spodni, starając się, ażeby było jak — najnieznaczniej. Wziął również woreczek. Poczem, wyszedł z pokoju, zostawiając go tym razem całkiem naoścież.
Szedł prędko i krokiem pewnym; choć czuł, że jest zgnębiony, ale był całkiem przytomny. Lękał się pogoni, lękał się, że za pół godziny, za kwadrans nawet wydany zostanie rozkaz śledzenia go, a więc bądź co bądź trzeba było póki czas zrobić, co się da. Trzeba było coś postanowić dopóki jeszcze zostawało choć trochę sił i choć jaki taki sens w głowie... Gdzież pójść tedy?
To już było zdecydowane oddawna: „rzucić wszystko w kanał i basta“. Tak postanowił jeszcze w nocy, w febrze, w owej chwili, kiedy to — pamięta wybornie — zrywał się i chciał iść: „prędzej, prędzej, i wszystko wyrzucić“. Ale wyrzucić okazało się wcale niełatwo.
Chodził nad brzegiem kanału Katarzyny już od pół godziny, a może i dłużej, i kilka razy spoglądał na schody do kanału, jak tylko je napotykał. Ale nawet pomyśleć nie było można o wykonaniu zamiaru: albo ławki stały nad samą wodą i na nich praczki płukały bieliznę, albo łódki tuż przy brzegu, i wszędzie taki tłok ludzi, zewsząd, z obu brzegów, wszystko widać, jak na dłoni, może kto spostrzec, boć to i podejrzanie wygląda, że człowiek schodzi do kanału i coś w wodę rzuca. A jeśli futerały nie zatoną i popłyną? A naturalnie — każdy zobaczy. Już i bez tego ludzie tak mu się przyglądają, jakby on ich tylko zajmował.
— „Co oni się tak patrzą, a może mi się tylko tylko tak zdaje?“ — pomyślał.
Nareszcie, przyszło mu do głowy, czy nie lepiej będzie pójść gdziekolwiek nad Newę? Tam i ludzi mniej i nie tak zwraca się uwagę i w każdym razie wygodniej, a co najważniejsze — od tych miejsc daleko. I nagle zdziwił się: jak to się stało, że przez całe pół godziny włóczył się w strapieniu i trwodze, po tak niebezpiecznych miejscach, a tego nie mógł wcześniej wymyśleć! I dlatego tylko całe pół godziny zmarnował, że to już raz we śnie zostało postanowione! Stawał się strasznie roztargniony, zapominał się, i wiedział o tem. Stanowczo trzeba się było spieszyć!
Poszedł ku Newie przez prospekt W-j; ale w drodze przyszła mu nagle myśl: „Poco nad Newę? Poco w wodę? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, znowu bodaj na wyspy i tam gdziekolwiek w ustroniu w lesie pod krzakiem zakopać to wszystko i, dajmy na to, zapamiętać drzewo?“ A chociaż poczuł, że nie jest w stanie ogarnąć tego wszystkiego w tej chwili, ale myśl wydała mu się nieomylna.
Ale i na wyspy nie było mu sądzone dobrnąć; wypadło co innego: wychodząc z prospektu W. na plac, spostrzegł nagle na lewo wejście na podwórze, obstawione ślepym murem. Z prawej, zaraz po wejściu w bramę, głęboko w podwórze ciągnęła się ślepa nietynkowana ściana sąsiedniego trzypiętrowego domu. Z lewej, równolegle do ślepej ściany i także zaraz do bramy, szedł parkan drewniany, na jakie dwadzieścia kroków w głąb podwórza i potem już łamał się na lewo. Było to głuche odgrodzone miejsce, gdzie leżały jakieś materjały. Dalej, w zagłębieniu podwórza, wyglądał z za parkanu kąt niskiego, okopconego, murowanego zabudowania, widocznie części jakiegoś warsztatu. Był tam widać jakiś zakład powoźniczy czy ślusarski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie, prawie od samej bramy widniało dużo pyłu węglowego. „O tu podrzucić i drapnąć!“ pomyślał nagle. Nie widząc nikogo na dworze, przeszedł bramę i zaraz na wstępie, tuż przy bramie spostrzegł żłób (jakie często bywają urządzane w takich domach, gdzie jest wielu fabrycznych robotników, wyrobników, dorożkarzy i t. p.), a nad żłobem, tuż obok na płocie, napisany, był kredą następujący zwykły koncept: „Tu stać wzbroniono“. A więc, już to samo uchyla podejrzenie, że zaszedł i stanął. „Rzucić tu wszystko tak razem i uciec“.
Obejrzawszy się jeszcze raz, wsunął już rękę do kieszeni, gdy nagle przy samym zewnętrznym murze, pomiędzy bramą a żłobem, gdzie cała przestrzeń miała łokieć szerokości, spostrzegł olbrzymi, nieociosany kamień, z półtora puda wagi, przylegający tuż do muru ulicznego. Za tym murem była ulica, chodnik, słychać było, jak biegali przechodnie, których zazwyczaj bywa tu bardzo wielu; ale za bramą nikt go nie mógł widzieć, chybaby kto zaszedł z ulicy, co zresztą bardzo łatwo mogło nastąpić, a więc należało się spieszyć.
Schylił się do kamienia, schwycił go obiema rękoma z całej siły i odwalił. Pod kamieniem uformował się niewielki otwór, zaraz też jął w ten otwór wrzucać wszystkie przedmioty z kieszeni. Woreczek wypadł na sam wierzch, a pomimo to w zagłębieniu było jeszcze miejsce. Następnie, znowu objął kamień, jednym obrotem zawrócił go na dawne miejsce, i akurat trafił na zagłębienie, tylko kamień wydawał się nieco wyższy. Podgrzebał ziemi i przytłukł ją z boków kamienia nogą. Nic znać nie było.
Wtedy wyszedł i skierował się w stronę placu. Znowu niesłychana, olbrzymia radość, jak niedawno w biurze, ogarnęła go na chwilę. „Ani śladu! I komuż, komu może przyjść do głowy szukać pod tym głazem? On może leży tam od czasu postawienia tego domu i jeszcze długo może leżeć! Niema poszlak!“ I roześmiał się. Tak, przypomniał sobie później, że się roześmiał nerwowym, drobnym, niedosłyszalnym, długim śmiechem i śmiał się ciągle przez cały czas, gdy przez plac przechodził. Ale gdy wstąpił na bulwar K., gdzie to spotkał był ową dziewczynę, śmiech opuścił go nagle. Inne myśli przyszły mu do głowy. Wydało mu się naraz, że mu jest strasznie przykro mijać właśnie tę ławkę, na której wówczas, po odejściu dziewczyny, siedział i przemyśliwał, i strasznie przykro mu będzie spotkać się z tym wąsalem, któremu wówczas dał 20 kopiejek: „Niech go licho!“
Szedł, patrząc dokoła wzrokiem gniewnym i roztargnionym. Wszystkie myśli jego krążyły teraz wokół jednego jakiegoś głównego punktu — i sam czuł, że to istotnie jest taki główny punkt, i teraz, właśnie teraz został sam na sam z tym głównym punktem — i to w dodatku po raz pierwszy w ciągu tych dwóch miesięcy.
„A niech djabli wezmą to wszystko!“ pomyślał nagle w napadzie niewypowiedzianej złości. „No, zaczęło się, to się zaczęło, pal djabli ją i nowe życie“. Boże, jakie to głupstwo!... A ilem to ja nałgał i nakrzywdził dzisiaj! Jak nędzniem paplał i drażnił się z tym djabłem porucznikiem! A zresztą — i to głupstwo! Pluję na nich wszystkich, a i na to, com napaplał i nadrażnił się. Zupełnie co innego, co innego!“
Nagle stanął: nowe, całkiem niespodziane i nadzwyczaj proste pytanie stropiło go odrazu i gorzko go zastanowiło:
„Jeżeli istotnie wszystko to było zrobione rozumnie, a nie głupio, jeżeli miałeś istotnie cel stały, ściśle określony, to dlaczegoś dotąd nie zajrzał do woreczka i nie wiesz nawet, co ci się dostało, za jakie trzy grosze przyjąłeś na siebie te wszystkie męki i świadomie szedłeś na tak podłą lichą, nędzną sprawę? Wszakżeś go przed chwilą chciał rzucić w wodę razem z innemi rzeczami, którychżeś także nie oglądał... Jakże to?“
A tak, tak jest. On zresztą wiedział o tem i dawniej, i wcale nie było to dlań nowe pytanie; wówczas jeszcze wiedział, kiedy to w nocy obmyślał i decydował tak, jakby już inaczej być nie mogło, nie powinno było być... Tak, on to wszystko wiedział; kto wie nawet, czy to już nie było postanowione jeszcze wczoraj, gdy siedział nad skrzynką i wyjmował z niej futerały... Tak było, tak!...
— To przez to, że jestem bardzo chory — ponuro wyszeptał nareszcie — sam zmęczyłem, zagryzłem siebie, i sam nie wiem, co robię... I wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten czas mordowałem siebie... Wyzdrowieję i... nie będę się już męczył... A jeśli wcale nie wyzdrowieję? Boże! Tak mi to wszystko zbrzydło!...“
Szedł, nie zatrzymując się. Strasznie pragnął rozerwać się, ale nie wiedział, co zrobić, co przedsięwziąć. Pewne nowe niezwalczone uczucie opanowywało go coraz bardziej i bardziej, prawie za każdą minutą: był to jakiś nieskończony, prawie fizyczny wstręt do wszystkiego, co napotykał na drodze, co go otaczało, uporczywy, zły, nienawistny. Wstrętni dlań byli wszyscy przechodnie — wstrętne były ich twarze, chód, ruchy. Poprostu plunąłby na kogobądź, ugryzłby, zdaje się, gdyby go kto zaczepił.
Stanął nagle, gdy wyszedł nad brzeg Małej Newy na wyspie Wasiljewskiej, przy moście. „Tu on mieszka, w tym domu“ — pomyślał. „Co to, a toć sam przyszedłem do Razumichina! Znowu ta sama historja, co wówczas... A jednak, to bardzo ciekawe: sam przyszedłem, czy poprostu szedłem... i jestem? Wszystko jedno, powiedziałem onegdaj..., że nazajutrz po tem pójdę do niego, i pójdę! Niby to już teraz zajść nie mogę...“
Wszedł do Razumichina na czwarte piętro.
Ten był w domu, w swojej izdebce, i w tej chwili pracował, pisał, i sam mu otworzył. Nie widzieli się ze sobą ze cztery miesiące.
Razumichin siedział u siebie w połachmanionym szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, potargany, nieogolony, nieumyty. Na twarzy jego malowało się zdziwienie.
— Cóż to? — zawołał, oglądając od stóp do głowy przybyłego kolegę; poczem zamilkł i zagwizdał.
— To już tak źle? Oho, bratku, przeszedłeś elegancją nas biedaków — dodał, patrząc na łachmany Raskolnikowa. — Siadajże, pewnieś się zmęczył! I gdy ten rzucił się na ceratowy szezląg, gorszy jeszcze od jego sofy, Razumichin spostrzegł nagle, że jego gość jest chory.
— Ależ tyś na serjo chory, czy wiesz o tem? — Wziął go za puls; Raskolnikow wyrwał rękę.
— Puść — rzekł — przyszedłem... widzisz: nie mam lekcyj żadnych... chciałem... wreszcie wcale nie chcę lekcyj...
— A wiesz ty co? tyś w gorączce — zauważył Razumichin, nie spuszczając zeń oczu.
— Nie, nie, w gorączce... Raskolnikow wstał z kanapy. Podnosząc się do Razumichina, nie pomyślał o tem, że musi stanąć mu oko w oko. Teraz zaś, w jednej chwili, domyślił się, już przez doświadczenie, że jest teraz właśnie jaknajmniej usposobiony stawać z kimkolwiek oko w oko. Cała żółć wzburzyła się w nim. O mało się nie zaksztusił ze złości na samego siebie, zaledwie przestąpił próg Razumichina.
— Bądź zdrów! — rzekł nagle i poszedł ku drzwiom.
— Ależ stój, czekaj, dziwaku!
— Daj mi spokój!... — powtórzył znowu, wyrywając rękę.
— A więc po jakiego licha przylazłeś? Zwarjowałeś czy co? Ależ to nareszcie... obraza, ja cię tak nie puszczę.
— Niechaj więc: przyszedłem do ciebie dlatego, że oprócz ciebie nie znam nikogo, ktoby pomógł... zacząć... bo tyś najlepszy z nich wszystkich, t. j. najmądrzejszy i możesz osądzić... A teraz widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz, zupełnie nic... niczyich usług i udziału! ja, sam... jeden. No i dosyć!... Zostawcie mnie w spokoju!...
— Ależ poczekaj chwilkę, narwańcze! Zupełnie warjat! Ze mną rób, jak chcesz. Lekcyj, uważasz, niema, ale, pal je licho, za to na Tołkuczce jest księgarz Heruwimow, to już sam lekcja w swoim rodzaju. Ja go teraz nie zamienię na pięć kondycyj kupieckich. On się bawi w tanie wydanka i wypuszcza książeczki popularno naukowe — jak się rozchodzą! tytuły ile warte! O widzisz, tyś zawsze dowodził, żem ja głupi, dalibóg, są głupsi ode mnie! Ten naprzykład ma już kierunek! Sam, oczywiście, o niczem pojęcia nie ma, a ja, naturalnie, basuję mu. Masz oto zgórą dwa arkusze niemieckiego tekstu, szarlatanizm najlichszy, jednem słowem rozstrząsa się kwestję, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie? No i oczywiście, triumfująco się dowodzi, że jest człowiekiem. Heruwimow przygotowuje to do kwestji kobiecej; ja tłómaczę, on rozwałkuje te dwa z połową arkuszy na sześć, obmyślimy przepyszny tytuł na pół strony i puścimy po półrubelku. Ujdzie! Za tłomaczenie dostanę po sześć rubli za arkusz: za całość więc piętnaście rubli, z których sześć wziąłem zgóry. Skończymy to, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, potem z drugiej części Confensions, jakieś najnudniejsze bajdurzenia także są w planie, będziemy tłumaczyć! Heruwimowi ktoś powiedział, że Rousseau to w swoim rodzaju Radiszczew. Ja, naturalnie, nie zaprzeczam, pal go licho! No chcesz drugi arkusz: Czy kobieta jest człowiekiem? — do tłomaczenia? Jeśli chcesz, to bierz zaraz tekst, pióro, papier — wszystko to rządowe — i bierz trzy ruble: ponieważ ja za całe tłomaczenie wziąłem zgóry za pierwszy i za drugi arkusz, to te trzy ruble akurat przypadną tobie. Ale jeszcze słówko, proszę cię, nie uważaj tego za jakąś przysługę z mojej strony. Przeciwnie, ledwie wszedłeś, już zaraz pomyślałem, czem byś mógł mi pomóc. Przedewszystkiem, ja na punkcie ortografji szwankuję, a powtóre w niemieckim bywam niekiedy szwach, tak że więcej komponuję od siebie i tylko tem się pocieszam, że dziełko na tej kompozycji zyskuje nawet. Ale kto go tam wie, może i nie zyskuje... Bierzesz, czy nie?
Raskolnikow milcząc, wziął arkusze niemieckie, wziął trzy ruble i nie mówiąc ani słowa, wyszedł. Razumichin dziwnie jakoś spoglądał za nim. Doszedłszy do pierwszej przecznicy, Raskolnikow nagle zawrócił, wszedł znowu do Razumichina i, położywszy na stole i arkusze niemieckie i trzy ruble, znowu nic nie mówiąc, wyszedł.
— Ale ty oszalałeś! — ryknął zniecierpliwiony Razumichin. — Co za komedje odgrywasz? Nawet mnie zbił z pantałyku... Pocóżeś więc przychodził, djable jeden?
— Nie chcę... tłumaczeń... — mruknął Raskolnikow, spuszczając się już ze schodów.
— Czego więc chcesz? krzyknął z góry Razumichin.
Ten milcząc, schodził dalej.
— Ej, ty! Gdzie mieszkasz?
Odpowiedzi nie było.
— Zjedzże djabła!...
Ale Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Mikołajewskim Raskolnikow nagle ocknął się zupełnie, wskutek pewnego arcy dlań przykrego zdarzenia. Zdzielił go tęgo po plecach batem stangret jakiegoś ekwipażu za to, że o mało co nie dostał się pod konie, pomimo, że stangret ostrzegał go ze trzy, czy cztery razy. Cios bata tak go rozgniewał, że odskoczył do barjery (niewiadomo dlaczego szedł środkiem mostu, gdzie jeżdżą, a nie tędy, gdzie chodzą) i zgrzytnął ze złości zębami. Dokoła, naturalnie, śmiano się.
— Słusznie!
— Hultaj jakiś!
— Wiadomo, udaje pijanego i umyślnie lezie pod konie, a ty za niego odpowiadaj.
— To ich zawód, dobrodzieju, zawód...
Ale w chwili, gdy stanął przy barjerze i ciągle jeszcze bezmyślnie i gniewnie patrzył za niknącym w oddali powozem, pocierając plecy, uczuł nagle, że ktoś mu wtyka w rękę pieniądze. Spojrzał, starsza kupcowa w kapturze i trzewikach kozłowych, a z nią dziewczynka w kapelusiku z zieloną parasolką, widocznie córeczka. „Przyjm, biedny człowieku, w imię Chrystusa“. Wziął, a one poszły dalej. Dwadzieścia kopiejek! Z ubrania i z wyglądu łatwo mogły go wziąć za zawodowego żebraka ulicznego, ofiarowanie całej monety dwudziestokopiejkowej zawdzięczał napewno uderzeniu bata, które obudziło w nich takie współczucie.
Ścisnął monetę w ręku, przeszedł z dziesięć kroków i zwrócił się twarzą ku Newie, w kierunku pałacu cesarskiego. Niebo było bez najmniejszej chmurki, a woda prawie niebieska, co na Newie bywa bardzo rzadko. Kopuła soboru, który najlepiej zarysowuje się ze strony mostu, nie dochodząc dwudziestu kroków do kaplicy, aż płonęła światłem, a przez czyste powietrze można było wyraźnie rozejrzeć nawet każdą jej ozdobę. Ból od bata zmniejszył się i Raskolnikow zapomniał już o uderzeniu; jedna niespokojna i niezupełnie jasna myśl zajmowała go teraz wyłącznie. Stał i patrzył w dal długo i uważnie, to miejsce było mu szczególnie znane. Gdy chodził do uniwersytetu, to zazwyczaj — najczęściej, wracając do domu — zdarzało mu się, że może z jakie sto razy, wpatrywać się w tę istotnie wspaniałą panoramę i zawsze dziwić się pewnemu niejasnemu i nie dającemu się uchwycić wrażeniu. Jakiś chłód niewytłómaczony wiał nań zwykle z tej wspaniałej panoramy; duchem niemym i głuchym był dla niego ten pyszny obraz... Dziwił się za każdym razem swemu ponuremu i zagadkowemu wrażeniu i odkładał jego wyjaśnienie, nie dowierzając sobie, na przyszłość. Teraz nagle żywo przypomniał sobie te swoje dawne pytania i wątpliwości i zdało mu się, że nie mimowoli przypomniał sobie teraz o nich. Już to jedno wydało mu się dzikiem i cudownem, że się zatrzymał na tem samem miejscu, co dawniej, jakgdyby istotnie przypuszczał, że może myśleć teraz o tem samem, o czem myślał dawniej i zajmować się takiemi samemi tematami i obrazami, jakie zajmowały go... jeszcze tak niedawno!
O mało nawet nie parsknął śmiechem, ale zaraz piersi ścisnęły mu się z bólu. W jakiejś głębi, na dole, gdzieś het, pod nogami, pokazała mu się teraz cała ta odległa przeszłość i dawne myśli, i dawne zadania, i dawne tematy, i dawne wrażenia, i cała ta panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... Zdawało mu się, że wzlatał gdzieś do góry, a wszystko nikło mu w oczach... Uczyniwszy mimowolny ruch dłonią, uczuł nagle w garści zaciśniętą czterdziestkę. Roztworzył rękę, uważnie spojrzał na pieniądz, zamierzył się i rzucił go w wodę; poczem odwrócił się i poszedł do domu. Wydało mu się w tej chwili, że odciął sam siebie nożyczkami od wszystkiego i wszystkich nazawsze.
Przyszedł do domu już wieczorem, stracił więc razem około sześciu godzin. Jak i którędy szedł z powrotem, wcale tego nie pamiętał. Rozebrawszy się, i cały drżący, jak zmachany koń, położył się na sofie, przykrył się szynelem i zaraz stracił przytomność...
Ocknął się o dobrym zmroku, wskutek strasznego krzyku. Boże! co to za krzyk! Takich nienaturalnych dźwięków, takiego wycia, łkania, jęków, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. Nie mógł nawet wyobrazić sobie takiego zezwierzęcenia, takiej wściekłości. Ze zgrozą podniósł się i siadł na pościeli, cały drżący. Ale kłótnie, bicia i wymysły stawały się coraz silniejsze. I oto, ku wielkiemu zdumieniu, usłyszał nagle głos swojej gospodyni. Ona to wyła, piszczała i wybuchała w pośpiechu takim potokiem słów, że ani jej zrozumieć nie było można. Błagała o coś — oczywiście o to, ażeby ją przestano bić, bito ją, bowiem, straszliwie i męczono bez litości na schodach. Głos bijącego stał się tak straszny ze złości i gniewu, że już ochrypł, ale pomimo to i bijący także coś mówił, i także prędko, niewyraźnie, spiesząc się i ledwie dysząc. Nagle Raskolnikow zadrżał, jak liść: poznał ten głos, to był głos porucznika. Porucznik jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją nogami, tłucze głową o schody — to jasne, to słychać po dźwiękach, po płaczu, po uderzeniach! Co to jest, czy świat się przewrócił? Słychać było, jak na wszystkich piętrach, po całych schodach gromadził się tłum, słychać było głosy, wykrzykniki, schodzono, stukano, trzaskano drzwiami, zbierano się. „Ale za co, za co, i jak można w ten sposób?“ powtarzał, na serjo myśląc, że całkiem zwarjował. Ale nie, zanadto wyraźnie słyszy!... A więc i do niego przyjdą zaraz, jeżeli tak... „bo to... napewno wskutek tamtego... wczorajszego... Boże!“ Chciał zamknąć się na haczyk, ale ręka się nie podniosła..., a wreszcie byłoby to i zbyteczne! Strach, jak lód obłożył jego duszę, zamęczył go...
Lecz oto, nareszcie, cały ten hałas, trwający pewno z dziesięć minut, jął powoli ucichać. Gospodyni jęczała i stękała, porucznik wciąż jeszcze groził i wymyślał... Ale oto nakoniec i on, zdaje się, uciekł: już go wcale nie słychać; miałżeby odejść? Boże! Tak, oto i gospodyni odchodzi, ciągle jeszcze z jękiem i płaczem..., oto już i drzwi jej się zatrzasnęły... Oto tłum rozchodzi się po mieszkaniach — spierają się, dziwią się, wołają, to podnoszą mowę — krzyczą, to zniżają do szeptu. Musiało ich być dużo; o mało cały dom się nie zleciał. „Ale, Boże, czy to wszystko możliwe? I poco, poco on tu przychodził?“
Raskolnikow w niemocy upadł na sofę, ale już nie mógł zamknąć oczu; przeleżał z pół godziny, w takiej męce, z takiem nieznośnem uczuciem bezgranicznej trwogi, jakiego jeszcze nigdy nie doznawał. Nagle jasne światło oblało izdebkę. Weszła Anastasja ze świecą i z talerzem zupy. Spojrzawszy nań z uwagą, i przekonawszy się, że nie śpi, postawiła świecę na stole i zaczęła rozkładać to co przyniosła: chleb, sól, talerz, łyżkę...
— Pewnie od wczoraj pan nie jadł. Cały dzień pan przespacerował, febra pana trzęsie.
— Anastasjo... za co bili gospodynię?
Ona spojrzała nań z uwagą.
— Kto bił gospodynię?
— Niedawno... z pół godziny temu. Porucznik, pomocnik naczelnika cyrkułu, na schodach... Za co on ją tak zbił? i... poco przychodził?
Anastazja, milcząc i chmurząc brwi, przyglądała mu się i długo tak patrzyła. Zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie od tych oględzin, nawet strasznie.
— Nastusiu, dlaczego nic nie mówisz? — szepnął nieśmiało, słabym głosem.
— To krew — odpowiedziała nareszcie, cicho i jakby mówiąc do siebie.
— Krew!... Jaka krew?... — zawołał, blednąc i usuwając się do ściany.
Anastasja nie przestawała wpatrywać się w niego.
— Nikt nie bił gospodyni — wyrzekła znowu surowym i stanowczym głosem.
On patrzył na nią, ledwie dysząc.
— Sam słyszałem... ja nie spałem... siedziałem — jeszcze bojaźliwiej zaprzeczył Raskolnikow. — Długom słuchał... Przychodził porucznik naczelnika... Wszyscy zbiegli się na schodach, ze wszystkich mieszkań...
— Nikt nie przychodził. To krew krzyczy w panu. To zawsze, jak krew niema którędy wyjść i aż się zapiekać zacznie, to się roją cuda... Będziesz pan jadł?
On nie odpowiedział. Anastazja wciąż stała przed nim, uważnie spoglądała nań i nie odchodziła.
— Daj mi pić... Nastusiu.

Zeszła na dół i po upływie paru minut wróciła z wodą w małym glinianym garnuszku; ale on już nie pamiętał co było dalej. Pamiętał tylko, jak łyknął nieco zimnej wody i wypluł ją na piersi. Potem padł nieprzytomny.

ROZDZIAŁ III

Ale nie był całkowicie nieprzytomny w ciągu całej choroby: był to stan gorączkowy, z maligną i półświadomością. Wiele sobie potem przypomniał. To zdawało mu się, że się zbiera przy nim tłum ludzi, że go chcą wziąć i gdzieś wynieść, że się bardzo o niego spierają i kłócą. To nagle sam jest w pokoju, wszyscy wyszli i boją go się, śmieją się i drażnią go. Anastazję często pamiętał przy sobie; przypominał sobie jeszcze jednego człowieka, dobrze mu znanego, ale kogo mianowicie — żadną miarą nie mógł odgadnąć i smucił się tem, aż nawet płakał. Raz zdawało mu się, że już z miesiąc leży, innym razem — że to ciągle jeden i ten sam dzień. Ale o tamtem — o tamtem zupełnie zapomniał; za to co chwila przypominał sobie, że o czemś zapomniał, o czem nie należało zapominać — dręczył się, męczył, przypominając, jęczał, wpadał w wściekłość, albo w okropną trwogę nie do zniesienia. Wtedy zrywał się z miejsca, chciał uciekać; ale zawsze ktoś go zatrzymywał siłą i znowu zapadał w niemoc i nieprzytomność. Nareszcie całkiem przyszedł do siebie.
Było to zrana, o dziesiątej. O tej godzinie, w dnie jasne, słońce zawsze długą smugą przechodziło po jego prawej ścianie i oświetlało róg przy drzwiach. Przy jego posłaniu stała Nastka i jeszcze jeden, jakiś obcy człowiek, przyglądający mu się bardzo ciekawie. Był to młody chłopiec w kurtce z bródką i wyglądał na robotnika. Z nawpół uchylonych drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow podniósł się.
— Kto to, Nastusiu? — zapytał, wskazując na nieznajomego.
— Nareszcie, ocknął się! — rzekła.
— Ocknął się — odezwał się robotnik. Usłyszawszy, że przyszedł do przytomności, gospodyni zaglądająca przez drzwi, natychmiast je zamknęła i skryła się. Była ona zawsze wstydliwa i z trudnością znosiła rozmowy i wyjaśnienia; miała lat czterdzieści, była gruba i otyła, czarnobrewa i czarnooka, dobra z otyłości i lenistwa; nawet niebrzydka była. Wstydliwa zaś, aż do przesady.
— Czego to? — pytał dalej, zwracając się do nieznajomego. Ale w tejże chwili drzwi otworzyły się naoścież i nachylając się nieco, bo był wysoki, wszedł Razumichin.
— A to kajuta morska — zawołał wchodząc — zawsze głową uderzę; i to ma być mieszkanie! A, toś się ocknął, bracie? Mówiła mi właśnie gosposia.
— Ocknął się przed chwilą — rzekła Nastka.
— Przed chwilą — potaknął robotnik z uśmieszkiem.
— A pan co za jeden? — zapytał, zwracając się doń nagle Razumichin. — Ja bo, chciej pan wiedzieć, jestem Wrazumichin, nie Razumichin jak mnie zowią, lecz Wrazumichin, student, syn szlachecki, a on mój przyjaciel. No, a pan coś za jeden?
— A ja w naszem biurze jestem robotnikiem, od kupca Szełopajewa i tu z interesem.
— Siadaj no pan na tem krzesełku — sam Razumichin usiadł na drugim, z drugiej strony stołu.
— Dobrześ bracie zrobił, żeś się ocknął — ciągnął dalej, zwracając się do Raskolnikowa. — Od czterech dni prawie, że nie jesz i nie pijesz. Doprawdy, herbatę łyżeczką musieliśmy mu dawać. Przyprowadzałem do ciebie dwa razy Zosimowa. Pamiętasz Zosimowa? Obejrzał cię uważnie i odrazu orzekł, że wszystko fraszki, że to niby jakieś uderzenie do głowy. Głupstwo jakieś nerwowe, żywność była kiepska, piwa i chrzanu mało się jadło, z tego i choroba, ale że nic, przejdzie i śladu nie będzie. Dzielny ten Zosimow! Pysznie zaczął leczyć. No, to ja pana nie zatrzymuję — zwrócił się znowu do robotnika — może pan raczysz wyłuszczyć cel przybycia. Wyobraź sobie, Rodziu, z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko poprzednio inny jakiś był tutaj; myśmy tu z nim rozmawiali. Kto tu przed panem przychodził?
— A to pewno trzy dni temu? Tak, to był pan Aleksy, także pracujący w naszym kantorze.
— On mi się jakoś lepiej zaprezentował od pana.
— Tak, poważniejszy, oczywiście.
— To chwalebnie; no, mów pan dalej.
— A oto, od pana Atanazego Wachruszyna, o którym zapewne słyszał pan nieraz, na prośbę pańskiej mamy, na nasz kantor nadszedł przekaz dla pana — zaczął kupczyk, zwracając się wprost do Raskolnikowa. — W razie więc, gdyby pan już był przytomny, mamy panu wręczyć trzydzieści pięć rubli, bo o tem już dawniej, na prośbę pańskiej mamy, pan nasz otrzymał wiadomość od pana Wachruszyna. Czy pan zrozumiał o co chodzi?
— Pamiętam... pamiętam... Wachruszyn... — wyszeptał Raskolnikow w zamyśleniu.
— Słyszysz pan: kupca Wachruszyna zna! — zawołał Razumichin. — Więc przytomny. A zresztą widzę, że i pan mi się nieźle przedstawiasz. Jak kto do rzeczy mówi, to przyjemnie posłuchać.
— Ten sam właśnie, Wachruszyn, pan Atanazy, na skutek prośby pańskiej mamy, która już przez niego kiedyś w taki sam sposób przysyłała pieniądze, nie odmówił i tym razem i prosił mojego pana, aby panu wypłacił trzydzieści pięć rubli, zanim nie będzie więcej.
— O i to „zanim nie będzie więcej“ wybornieś pan powiedział, i ta „pańska mama“ niczego sobie. No, jakże pan myślisz, czy on odzyskał przytomność, czy też nie? Co?
— Dla mnie, to cóż tam! Tylko żebym karteczkę dostał, kwitek.
— Napiszę. Co pan tam masz, książkę?
— Książka, oto jest.
— Dawaj pan ją tutaj. No, Rodziu, podnieś się. Ja cię przytrzymam; podpiszże mu Raskolnikowa, bierz pióro, bo, bracie, pieniądz teraz dla nas to zbawienie.
— Nie trzeba — rzekł Raskolnikow, odpychając pióro.
— Czego nie trzeba?
— Nie będę podpisywał.
— Pfuj, do djabła, jakże to bez podpisu?
— Nie trzeba... pieniędzy...
— Pieniędzy nie trzeba? Furda, braciszku, łżesz, ja świadek!... Cierpliwości, mój panie, on tylko tak... znowu wojażuje. To się z nim zresztą zdarza i na jawie... Pan jesteś człowiek rozsądny, my nim pokierujemy, tak jest, poprowadzimy jego ręką, a on podpisze. Bierz no się pan...
— E, to już lepiej przyjdę drugim razem.
— Nie, nie; poco się pan ma fatygować. Pan jesteś człowiek rozsądny... No, Rodziu, nie zatrzymuj gościa... widzisz czeka — i zaczął na serjo prowadzić rękę Raskolnikowa.
— Czekaj, ja sam... wymówił ten.
Wziął pióro i podpisał się w książce.
Kupczyk odliczył pieniądze i wyszedł.
— Brawo! A teraz bratku, chcesz jeść?
— Chcę — odparł Raskolnikow.
— Macie zupę?
— Wczorajsza — odparła Anastazja, która przez cały ten czas stała opodal.
— Z kartoflami i kaszą perłową?
— Z kartoflami i kaszą.
— Wiem na pamięć. Nieś ją tutaj i herbaty dawaj.
— Przyniosę.
Raskolnikow patrzył na wszystko z głębokiem zdziwieniem i z niemą bezmyślną trwogą. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej?
— Zdaje się, nie jestem w gorączce — myślał — zdaje się, że się to wszystko istotnie odbywa...
W parę minut, Nastka wróciła z zupą i oznajmiła, że zaraz będzie i herbata. Do zupy dodane były dwie łyżki, dwa talerze i cały przyrząd: solniczka, pieprzniczka, musztarda do mięsa i t. p., czego przedtem już dawno nie było. Obrus był czysty.
— Nieźle byłoby, Nastusiu, żeby pani dała ci na dwie buteleczki piwa. Wypijemy.
— O, jaki to skory! — mruknęła Nastka i poszła spełnić rozkaz.
Dziko i z naprężeniem przyglądał się nadal wszystkiemu Raskolnikow. Tymczasem Razumichin przysiadł się do niego na sofę, niezgrabnie, jak niedźwiedź, objął lewą ręką jego głowę, pomimo, że Raskolnikow i sam mógłby się podnieść, a prawą podał mu do ust łyżkę zupy, dmuchnąwszy uprzednio, ażeby się Raskolnikow nie sparzył. Ale zupa ledwie że była ciepła. Raskolnikow chciwie połknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Ale podawszy kilka łyżek, Razumichin zatrzymał się nagle i oznajmił, że o dalszem trzeba się naradzić z Zosimowem.
Weszła Anastazja, niosąc dwie butelki piwa.
— Chcesz herbaty?
— Chcę.
— Dawajże prędzej herbatę, Nastusiu, bo co do herbaty, to zdaje się można bez porady. Ale oto i piwo!
Przesiadł się na swoje krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął jeść z takim apetytem, jakgdyby ze trzy dni nie jadł.
— Ja tu u was, Rodziu, teraz tak codzień jadam — wymówił, na ile mu pozwoliły usta, zapchane jedzeniem — i to wszystko twoja gosposia tak rządzi, tak mnie częstuje. Ja naturalnie nie nalegam, ale też i nie protestuję. A otóż i Nastka z herbatą. Prędko, ani słowa; Nastusiu, chcesz piwa?
— I, co się pana tam figle trzymają?
— A herbatki?
— Herbatki, to i owszem.
— Nalewaj. Albo nie, czekaj, sam ci naleję; siadaj przy stole.
Co mówiąc, zaczął się krzątać. Nalał jedną, potem drugą filiżankę, rzucił swoje śniadanie i przesiadł się znowu na sofę. Objął, jak przedtem, lewą ręką głowę chorego, podniósł go i zaczął go poić herbatą po łyżeczce, znowu nieustannie i nader sumiennie dmuchając na łyżkę, jakgdyby od tego dmuchania zależało wyzdrowienie chorego.
Raskolnikow milczał i nie sprzeciwiał się, pomimo, że czuł w sobie tyle sił, iż mógł nietylko podnieść się, usiąść na kanapie bez żadnej obcej pomocy, utrzymać w ręku łyżeczkę, lub filiżankę, ale nawet może i chodzić. Ale wskutek jakiejś dziwnej, prawie zwierzęcej chytrości, przyszło mu nagle do głowy ukryć do czasu swoje siły, przyczaić się, udawać, że jest jeszcze nie zupełnie przytomny, a tymczasem wysłuchać i dowiedzieć się, co się tu dzieje. Zresztą, nie mógł panować nad swoim wstrętem: wypiwszy około dziesięciu łyżeczek herbaty, nagle uwolnił swoją głowę z ręki przyjaciela, kapryśnie odepchnął łyżkę i powalił się znowu na poduszkę.
Pod głową miał teraz, rzeczywiście, prawdziwe poduszki puchowe i w czystych powłoczkach; spostrzegł to i wziął to pod uwagę.
— Trzeba, żeby pani przysłała nam dziś konfitur malinowych, trzeba mu napój przygotować — rzekł Razumichin, siadając na swoje miejsce i znowu biorąc się za zupę i za piwo.
— A skądże ona weźmie ci malin? — spytała Nastka, trzymając spodek i pijąc herbatę.
— Malin, kochanku, weźmie ze sklepu. Widzisz, Rodziu, tu przez ciebie zaszła cała historja. Kiedyś tak niecnie umknął ode mnie, nie powiedziawszy gdzie mieszkasz, taka mnie złość wzięła nagle, żem postanowił cię odszukać i ukarać. Przystąpiłem natychmiast. Chodziłem, chodziłem, pytałem, rozpytywałem! To teraźniejsze twoje mieszkanie wyszło mi z pamięci; zresztą, nigdym go nie pamiętał, bom tu nigdy nie był. No, a dawne mieszkanie — pamiętam tylko, że przy Pięciu Węgłach, dom Charłamowa. Szukałem, szukałem tego domu Charłamowa, a jednak wyszło potem, że to wcale nie dom Charłamowa, lecz Bucha — jak to się niekiedy człowiek przesłyszy! No, i rozgniewałem się. Rozgniewałem i poszedłem, niech co chce będzie, nazajutrz do biura adresowego i wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut znaleźli mi tam ciebie. Jesteś tam zapisany.
— Zapisany!
— A naturalnie; zato generała Kobielewa żadną miarą nie mogli tam przy mnie odszukać. Więc tedy, co długo opowiadać. Ledwiem tu wpadł, wnet się dowiedziałem o wszystkich twoich sprawkach; o wszystkich, bratku, o wszystkich, wszystko wiem; a i ona wiedziała: poznałem się i z naczelnikiem cyrkułu i porucznika mi pokazywano, i ze stróżem, i z panem Zamietowem, panem Aleksandrem, referentem tutejszego cyrkułu, a nareszcie i z Pasiunią, twoją gospodynią, to korona, o i ona wie...
— Słodki przydomek — wyszeptała Nastusia, uśmiechając się filuternie.
— Dlaczego to pani cukierka do szklaneczki sobie nie włoży, panno Anastazjo, córko Nicefora?
— Oj, figlarz, figlarz! — krzyknęła Anastazja i parsknęła śmiechem. — A toć ja córka Piotra nie Nicefora — dodała nagle, przestawszy się śmiać.
— Przyjmujemy do wiadomości. Więc tedy, bracie, żeby nie gadać po próżnicy, chciałem tu z początku puścić prąd elektryczny, tak, ażeby wszelkie przesądy w tej miejscowości wykorzenić odrazu, ale Pasiunia zwyciężyła. Wiesz bracie, iż wcale nie przypuszczałem, żeby ona była taka... przyjemniutka... co? Jak myślisz?
Raskolnikow milczał, choć ani na chwilę nie spuszczał z niego swego strwożonego wzroku i teraz uporczywie wciąż się weń wpatrywał.
— I bardzo nawet — ciągnął Razumichin, nic sobie nie robiąc z milczenia i jakby, potakując otrzymanej odpowiedzi.
— Paskudnik! — zawołała znowu Nastusia, której rozmowa ta sprawiała, widać, niewysłowioną radość.
— Źle jest to, żeś ty, bracie, odrazu nie umiał się wziąć do rzeczy. Z nią trzeba było inaczej. Boć to, że tak powiem, najniespodziewańszy charakter. No, ale mniejsza o jej charakter... Ale jednak, doprowadzić do tego, żeby ona ci śmiała nie przysłać obiadu. Albo naprzykład ten weksel? Oszalałeś, czy co, podpisywać weksle? Lub ten, naprzykład, ślub zamierzony, kiedy to jeszcze żyła nieboszczka jej córka, Natalka. — Wiem o wszystkiem! Zresztą, widzę, że to drażliwa strona i żem osioł: przebacz mi. Ale à propos głupoty: jak sądzisz, wszak pani Praskowja wcale nie taka głupia, jakby się na pierwszy rzut oka mogło zdawać, co?
— Tak... — wycedził Raskolnikow, patrząc się na bok, i rozumiejąc, że lepiej jest podtrzymywać rozmowę.
— Nieprawdaż? — zawołał Razumichin — widocznie ucieszony, że mu odpowiedziano, ale wszak i nie mądra, co? Wcale, wcale niespodziewany charakter!... Ja bo, bracie, trochem zgłupiał, doprawdy... Ze czterdziestkę będzie miała z pewnością. Ona powiada trzydzieści sześć i ma do tego zupełne prawo. Zresztą, przysięgam ci, że wnioskuję o niej raczej intelektualnie, zapomocą metafizyki; bo to u nas, bracie, zawiązał się taki emblemat, kiep, twoja algebra! Nic nie rozumiem! Ale to wszystko fraszki, a tylko ona, widząc, żeś ty już nie student, że nie masz ani lekcji, ani ubrania i, że po śmierci panny niema co marzyć o powinowactwie z tobą, nagle zlękła się; a ponieważ ty, ze swej strony, cofnąłeś się, i nie podtrzymywałeś dawnego, przyszło jej na myśl, wykurzyć cię z mieszkania. Oddawna już nosiła się z tym zamiarem, ale jej weksla szkoda było. Zresztą, sam zapewniałeś, że mama zapłaci...
— Mówiłem to przez swoją podłość... Matka moja sama o mało nie żebrze... a ja łgałem, ażeby mnie trzymano na mieszkaniu i... karmiono — wymówił głośno i wyraźnie Raskolnikow.
— Tak, to bardzo rozsądnie z twojej strony. Sztuka tylko w tem, że się tu nawinął pan Czebarow, radca dworu i człowiek obrotny. Pasiunia nicby nie wymyśliła bez niego, nazbyt bo już wstydliwa; no a obrotny człeczek nie wstydliwy, i przedewszystkiem, naturalnie, zadał pytanie: czy jest nadzieja zrealizowania kwitku? Odpowiedź! jest, bo taka mama żyje, co ze stu dwudziestu pięciu rubli emerytury, choć sama jeść nie będzie, ale za swego Rodzię duszę odda, żyje i siostra, co w piekło pójdzie za braciszka. Tego mu było dość... Czego się ruszasz? Ja teraz, bracie, wszystko wiem o tobie, co do joty, nie darmoś z Pasiunią bawił się w otwartość, kiedy jeszcze mowa była o powinowactwie waszem, a teraz, lubiąc cię, mówią... Tak się to zwykle dzieje: zacny i czuły człowiek wywnętrza się, a obrotny słucha i je, a potem, zje. Zcedowała wtedy weksel, pod pozorem jakiejś zapłaty, temu Czebarewowi, a ten formalnie pozwał cię, ani się zmieszał. Chciałem mu, gdym się o tem wszystkiem dowiedział, puścić także finfę, już dla samego spokoju sumienia, ale właśnie wówczas zapanowała pomiędzy mną i Pasią harmonja, żem się ograniczył zaleceniem ażeby niezwłocznie sprawę umorzyć, to jest w samym zarodku, ręcząc, że zapłacisz. Ja poręczyłem bracie za ciebie, słyszysz? Wezwaliśmy Czebarewa, dziesięć papierków dostał w zęby, a dokumencik z powrotem i oto mam go panu zaszczyt przedstawić, wierzą panu teraz na słowo, bierz pan, przedarty przeze mnie jak się należy.
Razumichin położył weksel na stole; Raskolnikow spojrzał nań i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się do ściany. Nawet Razumichin zmieszał się.
— Widzę, bratku — wymówił po chwili — żem znowu palnął głupstwo. Sądziłem, że cię rozerwę i zabawię rozmową, a zdaje się, żółć ci tylko poruszyłem.
— Czy to ciebie nie poznawałem w gorączce? — spytał Raskolnikow, także po chwilowem milczeniu i nie odwracając się od ściany.
— Mnie, i nawet do wściekłości cię to doprowadzało, zwłaszcza, gdym przyprowadził Zamietowa.
— Zamietowa?... Referenta?... Poco? Raskolnikow szybko się odwrócił i wlepił oczy w Razumichina.
— Co ci jest... Czegoś się zerwał? Chciał cię poznać; sam chciał, bośmy dużo o tobie z nim rozmawiali... Inaczej, od kogóżbym tyle się o tobie dowiedział. Dzielny chłop, bratku, wyśmienity... w swoim rodzaju, ma się rozumieć. Jesteśmy teraz przyjaciółmi; prawie codzień się widujemy. Wszak ja się przeniosłem do tego cyrkułu. Nie wiedziałeś o tem? Niedawno. U niemki Lawizy byliśmy z nim ze dwa razy. Pamiętasz niemkę?
— Gadałem co w malignie?
— O, i jak jeszcze! Całkiem od rzeczy.
— Cóżem gadał?
— Także! Cóżeś miał gadać? Wiadomo, o czem się gada w malignie... No bratku, teraz, żeby czasu nie tracić, do rzeczy.
— Com gadał?
— A to uparty! Może się lękasz o jaki sekret! Nie bój się, o hrabinie nie było ani słowa. Raczej o jakimś buldogu, o kolczykach, o jakichś łańcuszkach, o wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o komisarzu, poruczniku, dużo było mowy. A przytem, raczyłeś się mocno zajmować własną skarpetką, mocno! Żałośliwie mówiłeś: dajcie mi ją, dajcie. Zamietow sam we wszystkich kątach szukał twej skarpetki i własnemi naperfumowanemi rączkami, w pierścionkach, podawał ci to paskudztwo. Wtedyś się dopiero raczył uspokoić i przez całą dobę trzymałeś ją w ręku i niepodobna było jej wyrwać. Pewnie dotąd jeszcze leży gdzie pod kołdrą. A przytem prawie ze łzami prosiłeś o jakieś frendzle od spodni. Wpadaliśmy na różne domysły, jakie to mają być frendzle? Ale nic nie można było się dowiedzieć... No więc do rzeczy! Otóż jest trzydzieści pięć rubli; z nich dziesięć biorę, a za jakie dwie godzinki przedstawię rachunek. Tymczasem dam znać i Zosimowi, chociaż i tak już dawno powinienby być tutaj, bo już dwunasta. A ty, Nastusiu, dowiaduj się tu jak najczęściej, jak mnie nie będzie, może mu się pić zechce, albo co innego... A Pasiuni powiem zaraz co potrzeba. Do widzenia!
— Pasiunią nazywa! Ach urwis, urwis! — rzekła w ślad za nim Nastusia: poczem, otworzyła drzwi i zaczęła podsłuchiwać, ale nie wytrzymała i sama zbiegła na dół. Ciekawa była strasznie, co też on powie gospodyni; wogóle widać było, że Razumichin ją oczarował.
Ledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy chory zrzucił z siebie kołdrę i jak półwarjat wyskoczył z pościeli. Z palącą konwulsyjną niecierpliwością czekał on, żeby poszli jaknajprędzej, żeby zaraz bez nich przystąpić do rzeczy. Ale do jakiej, do jakiej rzeczy! — jakby naumyślnie, zapomniał teraz. — Boże! Powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą już o wszystkiem, czy jeszcze nie wiedzą i tylko udają, drażnią, dopóki ja leżę, a potem nagle wejdą i powiedzą, że wszystko wiadome jest oddawna i że oni tylko tak... Co teraz począć? Otóż i zapomniałem, jakby naumyślnie; zapomniałem nagle, przed chwilą jeszcze wiedziałem!
Stał na środku pokoju i w męczącej niewiadomości rozglądał się dokoła; poszedł ku drzwiom, otworzył posłuchał; ale to nie to. Nagle, jakby przypomniał, przypadł do kąta, gdzie pod obiciem była dziura, zaczął wszystko oglądać, zapuścił rękę w otwór, poszperał, nie, i to nie to. Poszedł do pieca, otworzył go i jął rozgarniać popiół, i kawałki frendzli od spodni i szczątki podartej kieszeni leżały tak samo, jak je wówczas rzucił, a więc nikt nie zaglądał! Wtem przyszła mu na myśl skarpetka, o której Razumichin opowiadał przed chwilą. Prawda, toć ona leży na sofie, pod kołdrą, ale już zatarła się i zabrudziła do tego stopnia, że oczywiście Zamietow nic nie mógł dostrzec.
„Ba, Zamietow... cyrkuł!... A poco mnie wołał do cyrkułu?... Gdzie awizacja? Ba!... Poplątałem: to wtedy mnie wołano! Wtedy także oglądałem skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. A poco Zamietow przychodził? poco go przyprowadził Razumichin?...“ szeptał w niemocy, siadając na sofie. — Co to jest? Czy gorączka ciągle mnie jeszcze trapi, czy doprawdy? Zdaje się, że doprawdy... A, pamiętam: uciekać! Tak... ale gdzie? A gdzie moje ubranie? Butów niema! Zabrali! Schowali! Rozumiem! A, oto palto — przetrząsnęli! Oto i pieniądze na stole, dzięki Bogu! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i ucieknę, i najmę inne mieszkanie, nie odnajdą mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec... daleko... do Ameryki i wtedy pal ich djabli! I weksel wziąć... on tam się przyda... Cóż wziąć jeszcze? Oni myślą, żem chory? Nie wiedzą, że mogę chodzić, ha, ha, ha!... Po oczach ich poznałem, że wszystko wiedzą! Gdyby tylko zejść ze schodów. A jeśli tam stoją stróże, policjanci! Co to, herbata? A, oto i piwa się zostało, pół flaszki, zimne!“
Porwał butelkę, w której zostało jeszcze piwa na całą szklankę, i z upodobaniem wypił duszkiem, jak gdyby gasząc ogień w piersiach. Ale nie przeszła minuta, jak piwo uderzyło mu do głowy, a po plecach przebiegły lekkie, lecz przyjemne dreszcze. Położył się i zakrył się kołdrą. Myśli jego, już i tak chore i bez związku, zaczęły się mącić coraz bardziej i bardziej, i wkrótce sen, lekki i przyjemny, zamknął mu oczy. Z rozkoszą wyszukał sobie głową miejsce na poduszce, dokładniej okręcił się miękką watową kołdrą, która zastępowała teraz miejsce dawnego podartego palta, cicho westchnął, i usnął snem głębokim, twardym, pokrzepiającym.
Obudził się, usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego, otworzył oczy i ujrzał Razumichina, otwierającego drzwi naoścież i stojącego na progu, nie wiedząc, wejść czy nie? Raskolnikow szybko powstał i patrzał nań, jakby usiłując coś sobie przypomnieć.
— A, nie śpisz, no otóż i ja! Nastusiu, daj mi pakunek! — krzyknął na dół Razumichin. — Zaraz zdam ci sprawę...
— Która godzina — zapytał Raskolnikow, rozglądając się bojaźliwie.
— Pysznieś spał, bratku, już wieczór na dworze, będzie pewno szósta. Przeszło sześć godzin spałeś...
— Boże! Co się ze mną stało?...
— A cóż? Na zdrowie! Gdzie ci pilno? Schadzka, czy co? Czas do nas należy. Czekam tu już ze trzy godziny; zaglądałem ze dwa razy, ale spałeś. Dowiadywałem się dwa razy do Zosimowa: niema w domu i tyle! Ale to nic, przyjdzie!... Za swojemi interesami także chodziłem. Bom się dziś przeprowadził, zupełnie się przeprowadziłem, z wujaszkiem. Mam teraz wujaszka... Ale co tam, do rzeczy!... Dawaj pakunek, Nastusiu. Zaraz go rozwiążemy. Jakże się czujesz, bracie, co?
— Zdrów jestem; nie jestem chory... Razumichin, czyś ty tu już dawno?
— Mówię, że od trzech godzin czekam.
— Nie, ale przedtem.
— Co, przedtem?
— Od jak dawna przychodzisz tutaj?
— Wszakżem ci już opowiadał: czy nie pamiętasz?
Raskolnikow zamyślił się. Jak we śnie roiła mu się przeszłość.
Sam nie mógł sobie przypomnieć i pytającym wzrokiem patrzał na Razumichina.
— Hm! — rzekł ten ostatni: — zapomniałem. Mnie się też i wtedy zdawało, żeś jeszcze nie zupełnie oprzytomniał... Teraz po śnie zrobiło ci się lepiej... Doprawdy, aż lepiej ci z oczu patrzy. Zuch jesteś! No, ale do rzeczy. Zaraz sobie przypomniesz. Spojrzyj no tutaj, kochanku.
Zaczął rozwiązywać pakunek, którym interesował się snać nadzwyczaj.
— To bracie, nie uwierzysz jak mi leżało na sercu. Bo przecie trzebać zrobić z ciebie człowieka. Przystąpmyż: zacznijmy od góry. Widzisz ten kaszkiecik? — zaczął, wyjmując z paczki dość zgrabną ale zarazem bardzo zwyczajną i tanią czapkę: — pozwól, to ci go przymierzę.
— Potem, później — odparł Raskolnikow, odmachując się szorstko.
— Nie, mój drogi Rodziu, nie sprzeciwiaj się, potem będzie późno, odbierzesz mi sen na całą noc, bom kupował na chybił trafił, bez miary! Ubranie głowy to bratku najważniejsza rzecz w kostjumie, jest to w swoim rodzaju rekomendacja. Tołstjakow, mój przyjaciel, musi za każdym razem zdejmować czapkę, wchodząc do jakiego publicznego miejsca, gdzie inni chodzą w kapeluszach i czapkach. Wszyscy myślą, że on to robi przez nieśmiałość, a to poprostu dlatego, że się wstydzi swego ptasiego gniazda; taki wstydliwy młodzian! No, Nastusiu, oto są dwa wspaniałe nakrycia głowy, porównaj ten palmerston (dobył z kąta pomięty okrągły kapelusz Raskolnikowa, który niewiadomo dlaczego nazwał palmerstonem), czy też to cacko? Jak myślisz, Rodziu, com dał za to? A ty, Nastusiu? — zwrócił się do niej, widząc, że Raskolnikow milczy.
— Ze dwie grzywny dałeś nieboże — odparła Nastka:
— Dwie grzywny, patrzcie ją! — zawołał zgorszony, — dziś za dwie grzywny i ciebie nie kupię — osiem grzywien. I to tylko dlatego, że noszona. Prawda, że to z wymówieniem; ta się zniszczy, to na drugi rok nową dadzą, dalibóg! No, przystąpmy teraz do Amerykańskich „Sztanów“ Zjednoczonych, jak to u nas nazywano w gimnazjum. Uprzedzam, że się tem kupnem szczycę! I rozdwoił przed Raskolnikowem szare spodnie z lekkiego wełnianego materjału: — ani dziurki, ani plamki, a jednak wcale znośne, chociaż już noszone, taka sama kamizelka, jednej barwy, jak każe moda. A że noszone, to nawet, prawdę mówiąc, lepiej: bo miększe, delikatniejsze... Widzisz, Rodziu, ażeby zrobić na świecie karjerę, dosyć jest stosować się do sezonu; jeżeli nie zachcę ci się szparagów w styczniu, to ocalisz kilka rubli w kieszeni; to samo stosuje się i do tego sprawunku. Obecnie mamy sezon letni, więcem też kupił rzecz letnią, bo sezon jesienny i tak i tak będzie wymagał cieplejszego ubrania... tembardziej, że to rozlezie się do tego czasu, jeśli już nie przez powiększenie się wykwintności wyglądu, to z powodu wewnętrznych nieporządków. No, oceń! Ile dałem? — Dwa ruble i dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że także z takim samym warunkiem: te się zedrą, na drugi rok inne darmo dostajesz! W sklepie Fiedjajewa inaczej nie handlują: raz zapłaciłeś i masz na całe życie, bo drugi raz sam nie pójdziesz. No, a teraz przystąpmy do butów — a co? Odrazu widać, że noszone; a przecie na dwa miesiące wystarczą, bo to robota zagraniczna i towar zagraniczny; sekretarz poselstwa angielskiego w zeszłym tygodniu spuścił na rynku; całego kramu nosił je przez sześć dni, gdy mu raptem zabrakło pieniędzy. Cena jeden rubel kopiejek pięćdziesiąt. Nieźle? Hę?
— A może nie w porę? zauważyła Nastusia.
— Nie w porę? A to co? — i to mówiąc, wyciągnął z kieszeni stary, koszlawy, oblepiony dokoła zaschłem błotem, dziurawy but Raskolnikowa; ja chodziłem i właśnie na miarę tego dziwoląga dostałem to oto obuwie. Jak się do czego wezmę, to już z całego serca. A co się tyczy bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto przedewszystkiem trzy koszule perkalowe, ale z modnym gorsem... Tak tedy: osiem grzywien kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek reszta ubrania, razem trzy ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt buty — o bo są bardzo dobre — razem cztery ruble pięćdziesiąt kopiejek, a pięć rubli cała bielizna — kupiona hurtem — suma równo dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć kopiejek. Czterdzieści pięć kopiejek reszty, miedzianemi dziesiątkami, oto racz pan przyjąć — i w ten sposób, Rodziu, masz teraz kompletny kostjum, bo według mego zdania, twoje palto nietylko może jeszcze służyć, ale ma nawet pozór szczególnej dystynkcji: co to jednak znaczy obstalowywać u Szarmera! Co się tyczy skarpetek i reszty rzeczy, to już zostawiam do twojej woli; pieniędzy zostało się nam rubli srebrem dwadzieścia pięć, a o Pasiunię i zapłacenie za komorne nie turbuj się; jak mówiłem: kredyt nieograniczony. A teraz, bracie, pozwól, że ci zmienię bieliznę, bo może choroba właśnie siedzi teraz w koszuli...
— Daj spokój! Nie chcę! Opędzał się Raskolnikow, ze wstrętem słuchający naciąganie figlarną relację Razumichina o sprawunkach...
— Nic nie pomoże, bratku! pocóżbym darł buty! — nalegał Razumichin. — Nastusiu, nie wstydź się i pomóż — o tak! i pomimo oporu Raskolnikowa, zdołał jednak zmienić mu bieliznę. Ten powalił się na wezgłowie i przez parę minut nie mówił ani słowa.
„Kiedyż się odczepią nareszcie!“ myślał. — Za jakie to pieniądze wszystko kupione? — zapytał nakoniec, patrząc w ścianę.
— Pieniądze? otóż masz! Ależ za twoje własne. Był przecie kupczyk, od Wochruszyna, mama przysłała; czyś i o tem zapomniał?
— Teraz pamiętam... — wymówił Raskolnikow po długiem i ponurem milczeniu. Razumichin spoważniał i z niepokojem wpatrywał się w niego.
Drzwi otworzono, i wszedł wysoki i tęgi mężczyzna, jakby także znany trochę z widzenia Raskolnikowi.

— Zosimow! Nareszcie! — zawołał ucieszony Razumichin.

ROZDZIAŁ IV

Zosimow był to wysoki i otyły mężczyzna, z nalaną i bezbarwnie bladą, gładko wygoloną twarzą, o jasno blond gładkich włosach, w okularach, i dużym złotym sygnetem na nabrzękłym od tłuszczu palcu. Miał lat dwadzieścia siedem. Ubrany był w szerokie, wykwintne, lekkie sakpalto, w jasne letnie spodnie, i wogóle wszystko co miał na sobie było eleganckie, wygodne i prosto z igły: bielizna bez zarzutu, łańcuch u zegarka massiw. Ruchy miał powolne, jakby leniwe, ale zarazem jakby wyuczone; zresztą, pretensjonalność, usilnie ukrywana, zdradzała się w nim co chwila. Wszyscy znający go, mówili o nim, że jest ciężki, ale że fach swój zna.
— A ja do ciebie zachodziłem dwa razy... Patrz, odzyskał przytomność! — zawołał Razumichin.
— Widzę, widzę; no jakże się mamy teraz, co? — zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, uważnie wpatrując się w chorego i siadając u nóg jego na sofie, gdzie zaraz rozwalił się, jak mógł najwygodniej.
— Ciągle nudzi — ozwał się Razumichin — przed chwilą zmienialiśmy mu bieliznę, to o mało się nie rozpłakał.
— Bardzo słusznie; z bielizną można się było wstrzymać, skoro sam nie chce... Puls wyborny. A głowa ciągle jeszcze boli, co?
— Zdrów jestem, zdrów zupełnie! z uporem i rozdrażnieniem wymówił Raskolnikow, podnosząc się nagle na sofie i błysnąwszy wzrokiem, ale zaraz znowu spadł na wezgłowie i odwrócił się do ściany. Zosimow bacznie go śledził.
— Bardzo jest dobrze... wszystko w porządku, — niedbale wymówił. — Jadł co?
Odpowiedziano mu i zapytano co można dawać.
— Ależ wszystko można... Zupę, herbatę... Grzybów i ogórków, oczywiście, nie dawać, no i mięsa także nie trzeba, i... no ale co tu gadać... Spojrzał na Razumichina. Lekarstwo precz i wszystko precz! Jutro zobaczę... Możnaby było i dzisiaj, lecz...
— Jutro wieczorem prowadzę go na spacer! Zadecydował Razumichin: — do ogrodu Jasupowa, a potem zajdziemy do „Palais de Cristal“.
— Jutrobym go jeszcze nie ruszał, zresztą... nie na długo... no, to się jeszcze zobaczy.
— Ach, jak mi przykro, bo dziś właśnie wyprawiam przesiedlmy, o dwa kroki stąd; i on byłby... Niechby choć na sofie poleżał między nami! A ty będziesz? — zwrócił się nagle Razumichin do Zosimowa — proszęż cię, nie zapomnij, wszak przyrzekłeś.
— Może, ale chyba późno. Cóżeś tam przygotował?
— A nic, herbata, wódka, śledź. Pierog podadzą: wszyscy będą swoi.
— Któż mianowicie?
— A wszyscy tutejsi i wszyscy prawie nowi, doprawdy — oprócz chyba jednego starego wujka, chociaż i ten nowy: wczoraj dopiero przyjechał do Petersburga za jakiemiś interesami; raz na pięć lat się widujemy.
— Co on za jeden?
— Ha, przebałaganił całe życie na poczmajsterce powiatowej... emeryturkę pobiera, lat sześćdziesiąt pięć, niema co i gadać... Ja go zresztą lubię. Przyjdzie i pan Porfirjusz, tutejszy komisarz do spraw śledczych... wychowaniec akademji prawniczej. Ale ty go znasz...
— Czy to także twój krewny?
— Jakiś bardzo daleki; czegóż się marszczysz? Żeście się tam raz posprzeczali, to może już dlatego nie przyjdziesz?
— A co mi to przeszkadza...
— Tem lepiej. No, a dalej — studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden muzyk, oficer, Zamietow...
— Powiedz też mi, co może być wspólnego pomiędzy tobą, albo nim — Zosimow wskazał na Raskolnikowa — a tym jakimś tam Zamietowem?
— Ach, wy wybrednisie!? Zasady!... tak siedzisz cały na tych zasadach, jak na sprężynach i odwrócić się nie śmiesz z własnej woli; a mojem zdaniem, człowiek dobry — oto zasada, ja więcej nie potrzebuję. Zamietow jest człowiekiem najwyborniejszym.
— Łapy grzeje.
— No więc cóż z tego, no lubi wziąć! Więc cóż że lubi! — zawołał nagle Razumichin, niecierpliwiąc się jakoś nienaturalnie — czyż ja to chwalę? Mówiłem tylko, że człowiek dobry w swoim rodzaju! O gdyby tak przenicować wszystkich ludzi pod każdym względem, to czyż wielu zostanie się dobrych? Jestem przekonany, że za mnie całego razem ze wszystkiemi mojemi cnotami, nie dadzą nawet jednej cebuli pieczonej, a i to jeszcze z tobą w dodatku.
— To mało; ja za ciebie jedną tylko! Podowcipkuj no jeszcze! Zosimow jeszcze młokos, ja mu jeszcze włosków naderwę, bo jego trzeba przyciągać, a nie odpychać. Z młokosem trzeba postępować dwa razy ostrożniej. Tem, że odepchniesz człowieka — nie naprawiasz go, tembardziej młokosa. Oj wy mędrcy postępowi, nic wy nie rozumiecie! Człowieka nie szanujecie, siebie krzywdzicie... A jeśli chcesz wiedzieć, to ja z nim zawiązaliśmy spółkę.
— No, no, jaką?
— Ciągle w sprawie tego malarza, to jest malarza pokojowego... Musimy go wyratować! Zresztą, teraz nie ma już wiele kłopotów. Sprawa jasna, zupełnie już teraz jasna! Dodamy tylko pary!
— Jaki tam znowu malarz?
— Jakto, czyżem ci nie opowiadał? A może i nie? Prawda, opowiedziałem ci tylko początek... o tej zbrodni, o tem zamordowaniu starej fanciarki, urzędniczki no, więc teraz właśnie zamieszał się tam malarz...
— O tej zbrodni słyszałem ja jeszcze przed tobą i nawet obchodzi mnie ona... po części... dla pewnego powodu... i w gazetach czytałam! Ale...
— Elżbietę także zabili! — pisknęła nagle Nastka, zwracając się do Raskolnikowa. Stała ona ciągle w pokoju, oparta o drzwi, i słuchała.
— Elżbietę? — wyszeptał Raskolnikow tak cicho, że go ledwie słychać było.
— A Elżbietę, handlarkę, czy ją to pan nie zna? Chodziła tu na dół. Jeszcze panu koszulę poprawiała.
Raskolnikow odwrócił się do ściany, gdzie na brudnem żółtem obiciu z białemi kwiatkami, wybrał jeden niezgrabny, biały kwiatek z jakiemiś brązowemi kreskami, i zaczął badać ile w nim listków, jakie są ząbki na listkach i ile kresek? Czuł, że mu znieruchomiały ręce i nogi, jakby mu to odjęto, ale nie usiłował nawet ruszyć niemi i uporczywie patrzył na kwiatek.
— No więc cóż ten malarz? — z jakiemś szczególnem niezadowoleniem przerwał Zosimow pisk Nastki. Ta westchnęła i zamilkła.
— A tak, że zrobili go zabójcą! — gorąco ciągnął Razumichin.
— Były jakie dowody, czy co?
— Jakie tam dowody? A zresztą, właśnie wskutek dowodu, ale ten dowód nie jest dowodem i właśnie tego trzeba dowieść! Zupełnie tak samo, jak z początku zabrali i mieli w podejrzeniu tych jak tam... tego Kocha i Piestrjakowa. Ptfu! Jak się to wszystko głupio robi, aż się obcemu człowiekowi na płacz zbiera! Pietrjakow może do mnie dziś zajdzie... No, a ty Rodziu, ty wiesz już o tem? to się jeszcze stało przed chorobą, akurat w wilję tego dnia, jakeś zemdlał w cyrkule, gdy tam o tem opowiadano...
Zosimow ciekawie spojrzał na Raskolnikowa; ten ani się ruszył.
— A wiesz co, Razumichin? Patrzę na ciebie, jak ty jednak przejąłeś się tem wszystkiem — zauważył Zosimow.
— Niech tam, ale bo widzisz muszę go wybawić! — zawołał Razumichin, stuknąwszy pięścią w stół. — Bo tu co najwięcej gniewa? Nie to, że oni się mylą: pomyłki są zawsze do przebaczenia: pomyłki rzecz nawet pożądana, bo naprowadza na drogę prawdy. Mnie to gniewa, że się mylą a jednak obstają przy swojem. Ja Porfirjusza szanuję, lecz... Bo co ich najprzód zbiło z tropu? Drzwi były zamknięte, a gdy wrócili ze stróżem — otwarte; no, więc znaczy się, Koch i Piestrjakow zabili! Taka to ich logika!
— Nie gorączkuj no się; ich poprostu zatrzymano; to przecie konieczne... A wiesz, ja tego Kocha spotykałem; on, jak się okazało, skupował nieprolongowane fanty u starej?... Prawda?
— A tak, łotr jeden! On i weksle także skupuje. Spekulant. Ale pal go licho! Mnie co do pasji przyprowadza, rozumiesz ty? Oto ich rutyna, stara, podła, bezsensowna... A tu w tej jednej sprawie można odnaleźć cały nowy kierunek. Na podstawie samych danych psychologicznych można pokazać, jak należy trafiać na ślad prawdziwy. „My, powiadają mamy fakty!“ Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa rzeczy na tem polega, jak umiesz obchodzić się z faktami!
— A ty umiesz obchodzić się z faktami?
— Toć nie można przecie milczeć, kiedy się czuje, kiedy się wie namacalnie, że dałoby się pomóc sprawie, gdyby... Ech!... Znasz szczegóły sprawy?
— Właśnie czekam... o tym malarzu.
— Widzisz więc, posłuchaj opowieści: akurat w trzeci dzień po zabójstwie, zrana, kiedy to jeszcze cackano się z Kochem i Piestrjakowem — chociaż tamci dowiedli swego każdego kroku — oczywistość krzyczy! — okazuje się nagle fakt wcale niespodziany. Niejaki Duszkin, chłop, utrzymujący bawarję naprzeciwko tego samego domu, zgłasza się do cyrkułu, przynosi pudełko jubilerskie z kolczykami złotemi i opowiada co następuje: „Przybiegł do mnie wieczorem, onegdaj, mniej więcej zaraz po ósmej“ — dzień i godzina! uważasz? — „robotnik malarz, który i przedtem w ciągu dnia zabiegał do mnie. Mikołaj, i przyniósł mi to pudełko ze złotemi kolczykami i kamykami, i prosił, żeby mu dać na zastaw za nie dwa ruble, a kiedym go zapytał, skąd wziął? — oznajmił że znalazł na chodniku. Więcej go nie rozpytywałem się“, to mówi Duszkin, „a wyniosłem mu papierek“ — tojest niby rubla — „bo myślałem, że jeżeli nie u mnie to u drugiego zastawi, wszystko jedno — przepije, to już niech lepiej u mnie ta rzecz będzie: dalej położysz, jak to powiadają, bliżej weźmiesz, a okaże się co, pójdą pogłoski jakie, to ja przedstawię.“ — No, naturalnie zawraca on tam gitarę, łże jak koń, bo ja tego Duszkina znam, sam fanciarz i przechowuje kradzione, a trzydziestorublowej rzeczy nie brałby dlatego od Mikołaja, żeby ją miał „przedstawić“. Poprostu zląkł się. No, ale pal go licho — słuchaj; mówił dalej Razumichin: — A chłopa tego, Mikołaja, znam ja od dziecka, bo on z naszej guberni i powiatu Zarajskiego, bo my oba razańscy. A Mikołaj choć i nie pijak, ale pić lubi, i wiadomo nam było, że on w tym samym domu pracuje, maluje niby, razem z Michałem, a z Michałem oni z jednych miejsc. I otrzymawszy papierek, on zmienił go zaraz, wypił od jednego razu dwie lampki, wziął resztę i poszedł, a Michała to ja z nim wtenczas nie widziałem. A na drugi dzień usłyszeliśmy, że starą Alinę i jej siostrę Elżbietkę toporem zamordowano, a my ich uznawaliśmy i zaraz też wzięło mnie zwątpienie co do onych kolczyków, bo wiadomo nam było, że nieboszczka dawała pieniądze na zastaw. Poszedłem ja do onego domu i zacząłem powoli, po swojemu, wybadywać, przepatrywać co i jak, a zaraz najsamprzód spytałem, czy jest Mikołaj? I mówił mi Michał, że Mikołaj zahulał się, przyszedł do domu o świcie, pijany, w domu przebył nie dłużej, jak dziesięć minut i znowu wyszedł, a Michał go już potem nie widział i robotę sam wykończa. A robotę mają oni na jednych schodach z zabitemi, na pierwszem piętrze. Dowiedziawszy się tego wszystkiego, nicem nikomu nie mówił — to mówi Duszkin — „a o zabójstwie wszystko dowiedziałem się co mogłem i wróciłem do domu, coraz to większe mając zwątpienie. A dziś zrana o godzinie ósmej“ — to jest niby na trzeci dzień; uważasz? — „widzę, wchodził do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale też i nie bardzo pijany, gadać z nim można. Siadł na ławce i milczy. A oprócz niego w sklepie był tylko jeden obcy człowiek, ale jeszcze spał na ławce, po znajomości, a i dwóch naszych malców. — Widziałeś, pytam, Michała? — Nie, powiada, nie widziałem. — I tu nie byłeś? — Nie byłem, mówi, od onegdaj. — A dziś gdzieżeś, nocował? — A na Piaskach, powiada przy Kołomeńskich. — A gdzie ty, mówię, wziąłeś wtenczas kolczyki? — A znalazłem na ulicy — i mówi to tak, jakby niepodobna, i nie patrząc. — A słyszałeś, mówię, że tak i tak, stało się tego samego wieczoru i na tych samych schodach? — Nie, powiada nie słyszałem — a sam słucha wytrzeszczywszy oczy i zbielał nagle, jak kreda. Ja tu mu opowiadam, patrzę, a on za czapkę i zaczął wstawać. Wtedy chciałem go przytrzymać: czekaj, Mikołaju, może wypijesz? A sam mignąłem na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał i wychodzę z za lady; jak wtedy ode mnie nie pryśnie i na ulicę, galop, za węgiel — i tylem go widział. Tom się i zwątpienia mojego pozbył, bo on ma grzech, tak jest“...
— Naturalnie!... — wymówił Zosimow.
— Czekaj! Słuchaj do końca! Zaczęli, naturalnie, szukać na wszystkie strony, Mikołaja i Duszkina, zatrzymali i zrobili rewizję, Michała także; poturbowali i Kołomeńskich — aż oto na trzeci dzień przyprowadzają samego Mikołaja: zatrzymano go przy rogatkach X., w szynku. Przyszedł tam, zdjął z siebie krzyż srebrny, i poprosił za krzyż wódki. Dano mu. W kilka minut potem, baba poszła do chlewka i widzi przez szparę; on w sąsiedniej komórce pas przywiązał do belki i zrobił pętlę; stanął na pniaku i chce sobie pętlę założyć na szyję; baba w krzyk, ludzie się zbiegli: „Takiś ty!“ — „A prowadźcie mnie, powiada, do takiego to cyrkułu to się do wszystkiego przyznam!“ Więc go też z należnemi honorami przyprowadzono do naszego właśnie cyrkułu. No, jak, skąd, co, ile lat — dwadzieścia dwa“ — i t. p., i t. p. Pytanie: — „czy robiąc z Michałem, nie widzieliście kogo na schodach, w tej a w tej godzinie?“ Odpowiedź: — „Wiadomo, przechodzili może jacy ludzie, ale co nam do nich“ — „A czyście nie słyszeli jakiego hałasu, stuku“. — „Nie, niceśmy takiego nie słyszeli“. — „A czyś ty, Mikołaj, wiedział tego samego dnia, że taką to wdowę w takim to dniu i godzinie, wraz z jej siostrą zamordowano?“ — „Nic nie słyszałem, o niczem nie wiem. Dopiero pan Atanazy na trzeci dzień w szynku mi powiedział pierwszy raz“. — „A skądeś wziął kolczyki?“ — „Znalazłem na ulicy.“ — „Dlaczegoś na drugi dzień nie przyszedł z Michałem do roboty?“ — „A bom się trochę zahulał.“ — „A gdzie hulał?“ — „A tam i tam“. — Dlaczegoś uciekał od Duszkina?“ — „Bom się zląkł wtedy strasznie.“ — „Czegoś się zląkł?“ — „A że zasadzą.“ — „Jakieś się mógł zlęknąć tego, kiedy czujesz, że jesteś niewinny?...“ No, wierz nie wierz, Zosimow, to pytanie było zadane, i dosłownie w takich samych wyrażeniach! wiem dokładnie, bo mi powtórzono z całą wiernością. No co? No cóż ty na to?
— Tak, ale przecie poszlaki istnieją.
— Ale co mi tam poszlaki, mnie idzie o to, o to, jak oni pojmują istotę rzeczy! Ale niech ich tam!... Parli go tedy, do muru, przyciskali, trapili, no i przyznał się: — „nie na chodniku, powiada, znalazłem, a w mieszkaniu znalazłem, w tem mieszkaniu, gdzieśmy malowali z Michałem.“ — „A to jakim sposobem?“ — „A takim właśnie sposobem, że malowaliśmy z Michałem przez cały dzień, od ósmej rano, i jużeśmy mieli wychodzić, gdy Michał wziął pendzel i mnie po twarzy maznął farbą, maznął mnie po twarzy farbą i uciekł, a ja za nim. I lecę duchem za nim, a sam drę się na całe gardło; a jak się wychodzi ze schodów do bramy — wpadłem z rozpędu na stróża i na panów, a wielu z nim było panów nie pamiętam, stróż mnie za to nawymyślał, a drugi stróż także wymyślał, i stróżka wyszła i także nas skrzyczała, i pan jakiś z damą wchodził w bramę i także nas skrzyczał, bośmy z Michałem upadli w poprzek bramy: ja Michała złapałem za łeb i jąłem go walić, ale nie ze złości, tylko tak z miłości, dla żartów. A potem Michał uwolnił się i wybiegł na ulicę, a ja za nim, alem go nie dogonił i wróciłem do mieszkania sam jeden — bo już i czas było do domu powracać. Zacząłem się ubierać i czekam na Michała, może nadejdzie. I wtedy przy drzwiach w sieni, za ścianą, w kącie, nastąpiłem na pudełko. Patrzę, leży w papier obwinięte. Ja papier zdjąłem, patrzę haczyczki takie maluśkie, haczyczki, otworzyłem w pudełku kolczyki...“
— Za drzwiami? Za drzwiami leżało? Za drzwiami? — zawołał nagle Raskolnikow, błędnym, przerażonym wzrokiem patrząc na Razumichina i powoli podniósł się, opierając się ręką o sofę.
— Tak... a co? Co tobie? Coś się tak zerwał? — Razumichin także wstał z miejsca.
— Nic, nic!... — wyszeptał Raskolnikow, opuszczając się znowu na poduszkę i znowu odwracając się do ściany. Wszyscy milczeli przez chwilę.
— Zdrzemał się widać, to ze snu — wymówił nareszcie Razumichin, pytająco patrząc na Zosimowa; ten zrobił lekki, przeczący ruch głową.
— No, mów dalej — rzekł Zosimow — cóż dalej?
— A cóż ma być dalej? Ledwie zobaczył kolczyki, gdy zaraz, zapomniawszy i o mieszkaniu, i o koledze, złapał za czapkę i pobiegł do Duszkina, jak wiadomo, dostał od niego rubla, a skłamał mu, że znalazł na trotuarze, i zaraz jął hulać. A co się tyczy zbrodni, potwierdza to co dawniej: — „nic nie słyszałem, o niczem nie wiem, dopierom się na trzeci dzień dowiedział.“ — „A dlaczegożeś dotąd się nie zjawił?“ — „Ze strachu.“ — „A dlaczegożeś chciał się wieszać?“ — „Z myśli“. — „Z jakich myśli?“ — „A że zasadzą.“ — Oto i wszystko. Teraz jak myślisz, jakie stąd wnioski wyprowadzono?
— A cóż tu myśleć, ślad jest, choć jaki taki, zawsze jest. Fakt. Nie mogą przecież wypuścić na wolę takiego malarza?
— Ależ oni go poprostu mają za zbrodniarza! Nie wątpią ani odrobiny...
— Ech, nieprawda, przesadzasz. No, a kolczyki? Zgodźże się sam, że skoro tego samego dnia i o tej samej godzinie kolczyki z kufra starej dostają się do rąk Mikołaja — zgódź się sam, że przecie musiały którędyś dojść do niego? To nie drobiazg przy takiem śledztwie.
— Jak doszły, jak się dostały? — zawołał Razumichin, i miałżebyś ty, który przedewszystkem winieneś studjować człowieka, i masz sposobność, prędzej niż kto inny, poznać naturę ludzką — miałżebyś nie zrozumieć, tych wszystkich danych, co to za natura ten Mikołaj? Czyż nie widzisz, od pierwszego rzutu oka, że całe jego zeznanie jest najświętszą prawdą? Co do joty tak wpadły mu w ręce jak zeznał. Nastąpił na pudełko i podniósł je!
— Święta prawda! Jednakże przyznał się, że pierwszym razem zełgał?
— Słuchaj mnie, słuchaj uważnie: i stróż, i Koch, i Piestrjakow, i drugi stróż, i żona pierwszego stróża, i mieszczanka, co o tej porze siedziała u niej w izbie, i radca dworu Kriukow, który w tej chwili wstał z dorożki i wchodził w bramę pod rękę z damą, wszyscy, to jest ośmiu czy dziesięciu świadków jednozgodnie zeznają, że Mikołaj przycisnął Michała do ziemi, leżał na nim i walił go, a tamten wpił mu się we włosy i także go walił. Leżą oni w poprzek drogi i tamują przejście; wymyślają im ze wszystkich stron, a oni „jak małe dzieci“ (dosłowne wyrażenie świadków), leżą jeden na drugim, piszczą, biją się, chichoczą, obaj drą się w niebogłosy z najpocieszniejszemi minami i jeden drugiego dopędza, jak dzieci, aż wybiegli na ulicę. Uważasz? Teraz więc rozważ sobie: ciała na górze jeszcze nie zastygłe, uważasz, jeszcze ciepłe, tak je znaleziono! Jeżelić oni zabili, albo sam tylko Mikołaj, a przytem zrabowali kufer z włamaniem, albo tylko przyjmowali jakikolwiek udział w rabunku, to pozwól że sobie zadać pytanie: czy godzi się takie usposobienie ducha, to jest krzyki, hałas, śmiech, bójka dziecinna w bramie — z toporami, z krwią, z zbrodniczym podstępem, ostrożnością rabunkiem? Zaledwie dokonali morderstwa, wszystkiego jakich pięć lub dziesięć minut temu — bo tak wypada, ciało jeszcze ciepłe, i nagle, porzuciwszy trupy w mieszkaniu otwartem, i wiedząc, że ludzie właśnie tam poszli, i, rzuciwszy zdobycz, oni, jak małe dzieci, tarzają się po ziemi chichoczą, zwracają na siebie powszechną uwagę i jest na to aż dziesięciu jednozgodnych świadków!
— Naturalnie, że to dziwne! Oczywiście niemożliwe, ale...
— Nie bracie, tu nie ma ale, a jeśli kolczyki, które w tym samym dniu i o tej samej godzinie znalazły się w rękach Mikołaja, stanowią rzeczywiście ważny dowód przeciwko niemu — dowód jednak, dający się obalić jego zeznaniem, a więc sporny dowód, to przecie należy wziąć na uwagę fakty łagodzące, zwłaszcza, że są to fakty jaknajpewniejsze. A jak sądzisz, według zasad naszej jurisprudencji, czy przyjmą, czy są zdolni przyjąć taki fakt — oparty jedynie tylko na prawdopodobieństwie psychologicznem, na samym tylko nastroju duchowym — fakt pewny i obalający wszystkie fakty oskarżające jakiekolwiekby one były? Nie, nie przyjmą za nic, nie przyjmą, bo pudełko znaleziono i człowiek chciał się powiesić „co nie mogłoby nastąpić, gdyby nie uważał się za winnego“. Oto pytanie kapitalne, oto dlaczego ja się zapalam! Uważasz!
— Tak, widzę, że się zapalasz. Czekaj, zapomniałem się zapytać: jak dowiedziono, że pudełko istotnie pochodzi z kufra starej?
— To dowiedzione — odparł Razumichin, marszcząc brwi i jakby niechętnie. — Koch poznał przedmiot i wskazał na tego, kto zastawił, a tamten niezbicie dowiódł, że przedmiot był jego własnością.
— Źle. Teraz jeszcze: czy kto nie widział Mikołaja wówczas, gdy Koch i Piestrjakow przeszli na górę i czyby tego nie można byłoby dowieść.
— Właśnie, że go nikt nie widział — odparł Razumichin z niezadowoleniem — to źle właśnie; nawet Koch z Piestrjakowem nie spostrzegli ich, wchodząc na górę, chociaż ich świadectwo niewieleby teraz znaczyło. „Widzieliśmy, mówią, że mieszkanie otwarte, że tedy musiano w niem prowadzić jakąś robotę, ale, przechodząc, nie zwróciliśmy uwagi i nie pamiętamy, czy byli tam wówczas robotnicy, czy nie“.
— Hm. Tyle więc tylko jest na uniewinnienie, że bili się ze sobą i śmieli się. Przypuśćmy, że jest to dowód silny, lecz... Pozwól — że teraz: jakże ty sam objaśniasz ten fakt? Czem tłumaczysz znalezienie kolczyków, skoro istotnie on je tak znalazł, jak zeznaje?
— Jak ja tłumaczę? Ale co tu tłumaczyć: rzecz jasna! Przynajmniej droga, po której trzeba prowadzić sprawę, jest jasna i dowiedziona, i właśnie dowiodło jej pudełko. Rzeczywisty morderca upuścił te kolczyki. Morderca był na górze wtedy, gdy Koch z Piestrjakowem stukali, i siedział zamknięty. Koch pośpieszył się i zeszedł na dół; wtedy morderca wyskoczył i pobiegł także na dół, bo już nie miał innego punktu wyjścia. Na schodach schował się przed Kochem, Piestrjakowem i stróżem do pustego mieszkania w tej właśnie chwili, kiedy Michał i Mikołaj wybiegli stamtąd, przeczekał za drzwiami, podczas gdy stróż i tamci przechodzili na górę, przeczekał aż kroki ucichły i zeszedł na dół jak najspokojniej akurat w tej samej chwili, gdy Michał z Mikołajem wybiegli na ulicę, wszyscy się rozeszli i nikogo nie było w bramie. Może go i widziano, ale nie zwrócono nań uwagi; alboż to mało ludzi przechodzi? A pudełko upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami i nie spostrzegł tego, bo nie miał na to czasu. Pudełko jasno dowodzi, że on tam stał właśnie. Oto wszystko!
— Zręcznie! Nie, bracie, to za zręcznie! Za zręcznie!
— Ale dlaczego, dlaczego?
— Dlatego, że wszystko się złożyło za pomyślnie... i związało się, jak w teatrze.

— E-ech — zawołał Razumichin, ale w tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła osobistość nowa, nikomu z obecnych nieznana.

ROZDZIAŁ V

Był to niemłody już mężczyzna, czupurny, okazały, z fizjognomją ostrożną i wyrazistą, który zaczął od tego, że się zatrzymał we drzwiach, oglądając się dokoła, z nieukrywanem wcale zgorszeniem wzroku, jakgdyby zadając sobie pytanie: „gdziem to ja się dostał?“ Z niedowierzaniem i nawet z przesadną jakąś obawą, prawie nawet odrazą, oglądał on ciasną i niską „kajutę morską“ Raskolnikowa. Z takiem samem zdziwieniem skierował i zatrzymał wzrok na samym Raskalnikowie, nieubranym, rozczochranym, nieumytym, leżącym na swojej nędznej brudnej sofie i także spoglądającym nań nieruchomie. Następnie z takąż samą powolnością, jął rozglądać roztrzepaną, nieogoloną i nieuczesaną figurę Razumichina, który ze swej strony, śmiało i badawczo patrzył mu prosto w oczy, nie ruszając się z miejsca. Naprężone milczenie trwało przez chwilę, aż nareszcie, jak się należało spodziewać, nastąpiła maleńka zmiana dekoracji. Zrozumiawszy, widocznie, z niektórych bardzo zresztą jaskrawych przejawów, że przesadnie surową postawą tu, w tej „morskiej kajucie“ nic a nic nie wskóra, przybyły jegomość zmiękł nieco i grzecznie, lubo nie bez szorstkości, wymówił, zwracając się do Zosimowa i wybijając każdą sylabę swego pytania:
— Czy tu pan Rodjon Raskolnikow, pan student, lub były student? — Zosimow poruszył się zwolna i możeby i odpowiedział, gdyby go nie był uprzedził Razumichin, który wcale nie pytany, zawołał:
— To on właśnie leży na sofie! Jaki pan ma interes?
To poufałe „jaki pan ma interes?“ aż podniosło czupurnego gościa; chciał już nawet zwrócić się do Razumichina, zdążył jednak zapanować nad sobą i co żywo zwrócił się do Zosimowa.
— To jest Raskolnikow! — wymówił Zosimow, kiwnąwszy na chorego, poczem ziewnął, niezwykle jakoś rozdziawiwszy usta i niezwykle długo trzymając je w tym stanie. Następnie sięgnął do kieszeni kamizelki, wyjął olbrzymi wypukły kryty złoty zegarek, otworzył, spojrzał i równie powoli i leniwie jął go znowu chować do kieszeni.
Sam Raskolnikow przez cały ten czas leżał na wznak milcząc i uporczywie, lubo bez żadnej myśli, patrzał na przybyłego. Twarz, którą odwrócił teraz od ciekawego kwiatka na obiciu, miał nadzwyczaj bladą, wyrażała ona niezwykłe cierpienie, jakgdyby przed chwilą dokonano mu bolesnej operacji, albo wypuszczono go z tortur. Ale przybyły jegomość stopniowo zaczynał obudzać w nim coraz więcej i więcej zajęcia, potem zdziwienia, potem podejrzenia, a następnie, jakby obawy. Kiedy zaś Zosimow, wskazując nań, wymówił: „To jest Raskolnikow“, on nagle, bystro podniósł się, jakby podskoczył, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale urywanym i słabym głosem wymówił:
— Tak! Ja jestem Raskolnikow! Czego pan chcesz?
Gość uważnie spojrzał i przekonywająco wymówił:
— Jestem Piotr Łużyn. Mam niepłonną nadzieję, że moje nazwisko nie jest panu obce.
Ale Raskolnikow, spodziewając się czegoś innego, błędnie i w zamyśleniu spojrzał nań i nic nie odpowiedział, jakgdyby nazwisko Piotra Łużyna słyszał stanowczo po raz pierwszy.
— Jakto? Miałżebyś pan dotąd nie otrzymać żadnych wiadomości? — zapytał pan Piotr, nieco zmieszany.
W odpowiedzi na to, Raskolnikow opadł znowu na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i zaczął patrzyć w sufit. Przygnębienie wyraziło się na twarzy Łużyna, Zosimow i Razumichin z większą jeszcze ciekawością zaczęli mu się przyglądać, aż się biedak ostatecznie zbił z tropu.
— Sądziłem, mniemałem — zaczął, że list wysłany już dziewięć dni temu, już nawet dwa tygodnie...
— Zaczekaj no pan, co pan masz stać przy drzwiach! — przerwał mu nagle Razumichin — jeżeli pan masz co do powiedzenia, to siadaj pan, bo tak to wam tam obojgu z Nastusią za ciasno. Nastusiu, usuń się, daj przejść! Chodźże pan, masz pan krzesło, no siądźże pan!
Odsunął krzesło od stołu, zrobił trochę miejsca pomiędzy stołem i swemi kolanami i czekał chwilkę w naprężonym stanie, ażeby gość wślizgnął się w tę szparkę. Chwila była tak wybraną, że nie można było odmówić, i gość wlazł w ciasną przestrzeń, spiesząc się i potykając. Doszedłszy do stołu siadł i z pewnością spojrzał na Razumichina.
— Niech się pan nie krępuje — mruknął ten ostatni — Rodzio już piąty dzień choruje, a przez trzy dni miał malignę, teraz zaś przyszedł do przytomności i nawet jadł z apetytem. To właśnie jego doktór, dopiero go co obejrzał, ja zaś jestem jego kolegą, także były student, i teraz niańczę go; więc nie krępuj się pan nami i mów pan, czego pan żądasz.
— Dziękuję panu. Czy tylko nie zaszkodzę choremu swoją obecnością i rozmową? — zwrócił się pan Piotr do Zosimowa.
— N-nie — mruknął Zosimow — może go pan nawet rozerwać — i znowu ziewnął.
— O, on już dawno przytomny, od rana! — ciągnął Razumichin, którego poufałość miała pozór takiej niekłamanej prostoty, że pan Piotr namyślił się i zaczął być śmielszym, może po części i dlatego, że ten oberwaniec i natręt zdążył przecie zarekomendować się jako student.
— Mama pańska... — zaczął Łużyn.
— Hm! — głośno chrząknął Razumichin. Łużyn spojrzał nań pytająco.
— Nic, ja tylko tak; mów pan...
Łużyn wzruszył ramionami.
— ...Mama pańska, jeszcze podczas bytności mojej u nich, zaczęła list do pana. Przybywszy tutaj, umyślnie przeczekałem kilka dni i nie przychodziłem do pana, ażeby ostatecznie już nabrać pewności, że pana uwiadomiono o wszystkiem; ale teraz, ku wielkiemu zdziwieniu...
— Wiem, wiem! — wymówił nagle Raskolnikow z największem zniecierpliwieniem. — To pan? Konkurent? No, wiem... i dosyć!...
Pan Piotr stanowczo się obraził, ale zamilkł. Usilnie starał się pojąć, co to wszystko znaczy? Milczenie trwało przez chwilę.
Tymczasem Raskolnikow, który był się nieco obrócił doń przy odpowiedzi, jął go znowu uważnie oglądać i z jakąś niezwykłą ciekawością, jakby go przedtem nie zdążył jeszcze obejrzeć całkowicie, lub też jagdyby go w nim uderzyło coś nowego: nawet podniósł się w tym celu na poduszce. Istotnie, w zewnętrznym wyglądzie pana Piotra uderzało, jakby coś szczególnego, a mianowicie coś, co niejako usprawiedliwiało nazwę „konkurenta“, daną mu przed chwilą tak bez ceremonji. Przedewszystkiem, znać było, i nawet bardzo znać było, że pan Łużyn nie omieszkał skorzystać z kilkodniowego pobytu w stolicy i zdążył wystroić i przyozdobić się w oczekiwaniu narzeczonej, co zresztą było całkiem niewinne i dające się przebaczyć.
Nawet własna może i zbyt kokieteryjna, świadomość swej przyjemnej zmiany na lepsze, mogłaby być mu przebaczoną, skoro pan Piotr grał rolę konkurenta. Całe jego ubranie było prosto od krawca, bardzo eleganckie, i raziło tem tylko chyba, że było zbyt nowe i zanadto ujawniało cel wiadomy. Nawet wykwintny okrągły nowiutki kapelusz świadczył o tym celu: pan Piotr jakoś nazbyt już starannie się z nim obchodził i za ostrożnie trzymał go w ręku. Nawet para przepysznych prawdziwych jelonkowych, od Jovina, rękawiczek świadczyła o tem samem, choćby tylko dlatego, że ich nie wkładano, lecz noszono w ręku od parady.
W ubrania pana Piotra przeważały barwy jasne i młodzieńcze. Miał on na sobie zgrabny letni żakiet jasno kawowego koloru, jasne lekkie spodnie, takąż kamizelkę, cieniutką bieliznę dopiero co kupioną, batystowy leciutki krawacik w różowe centki, a co najważniejsze, że w tem wszystkiem było nawet do twarzy panu Piotrowi. Twarz jego bardzo świeża i nawet piękna, już i bez tego wydawała się młodszą od czterdziestu pięciu lat, jakie miał w istocie. Ciemne faworyty mile zdobiły ją po obu stronach w formie dwóch kotletów i bardzo się pięknie zgęszczały przy gładko wygolonym błyszczącym podbródku. Nawet włosy ledwie siwawe, uczesane i zafryzowane u fryzjera nie wyglądały śmiesznie, ani nawet nie nadawały mu głupiego wyglądu, jak zwykle bywa przy ufryzowanych włosach, które nadają twarzy nieuniknione podobieństwo do żeniącego się niemca. Jeżeli zaś co było nieprzyjemnego i odpychającego w tej dość pięknej i poważnej fizjognomji, to wynikało już z innych przyczyn.
Obejrzawszy bez ceremonji pana Łużyna, Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie, opadł znowu na poduszkę i zapatrzył się w sufit.
Ale pan Łużyn zobojętniał i zdaje się postanowił do czasu nie zwracać uwagi na te wszystkie dziwactwa...
— Bardzo, ale to bardzo żałuję, żem znalazł pana w takim stanie — zaczął znowu z wysiłkiem, przerywając milczenie. — Gdybym wiedział o pańskiej niedyspozycji, odwiedziłbym pana wcześniej. Ale, pan wie, kłopoty... Mam przytem bardzo ważną sprawę w senacie, jako adwokat. Pomijam już te zabiegi, których się pan domyśla. Pańskiej mamy i siostrzyczki wyglądam lada chwila...
Raskolnikow poruszył się i chciał coś powiedzieć; twarz jego wyrażała wzruszenie. Pan Piotr zatrzymał się, przeczekał, ale, że nic nie usłyszał, mówił więc dalej:
— ...Lada chwila. Wynalazłem im nawet mieszkanko...
— Gdzie? — słabo wyszeptał Raskolnikow.
— Bardzo niedaleko stąd, w domu Bakalejewa...
— To na Wozniesieńskim — przerwał Razumichin, — tam całe dwa piętra są zajęte przez lokatorów: utrzymuje to kupiec Juszyn. Bywałem tam.
— Tak, lokatorzy....
— Dziury szkaradne: błoto, smród, a i miejsce podejrzane; zdarzały się tam awantury, ale bo i kto tam nie mieszka!... Ja nawet sam tam zachodziłem dla awanturki... Wprawdzie, nie drogo.
— Co do mnie, to oczywiście jako człowiek nowy, nie mogłem zebrać tylu wiadomości — odparł pan Piotr nieco urażony, ale zresztą, dwa bardzo czyste pokoiki, a ponieważ to nie na długo.... Wyszukałem już prawdziwe, to jest przyszłe nasze mieszkanie... — zwrócił się do Raskolnikowa — i teraz właśnie je odnawiają: a tymczasem sam gnieżdżę się w numerach o dwa kroki stąd, u pani Lippewechsel w mieszkaniu mojego młodego przyjaciela, pana Andrzeja Liebieziatnikowa; on to mi właśnie wskazał dom Bakalejewa...
— Lebieziatnikowa? — zwolna wymówił Raskolnikow, jakby coś sobie przypominając.
— Tak, Andrzej Lebieziatnikow, urzędnik z ministerjum. Czy pan go zna?
— Tak... Nie.... — odparł Raskolnikow.
— Przepraszam, wnioskowałem to z pańskiej odpowiedzi. Byłem kiedyś jego opiekunem... Bardzo miły młodzian... i inteligentny... Ja bardzo lubię spotykać się z młodzieżą: od nich można się dowiedzieć, co jest nowego na świecie. — Pan Piotr z nadzieją obejrzał wszystkich obecnych.
— Pod jakim niby względem nowego? — zapytał Razumichin.
— Pod względem rzeczy najpoważniejszych; od panów można się dowiedzieć o istocie życia — odparł pan Piotr, jakgdyby ucieszony był pytaniem. — Ja bo od lat dziesięciu nie odwiedzałem Petersburga. Wszystkie te nasze nowe sprawy, reformy, ideje, wszystko to obiło się trochę i o prowincję, ale żeby wiedzieć wszystko, trzeba być w Petersburgu... A ja właśnie jestem zdania, że najwięcej można zobaczyć i nauczyć się, śledząc za naszemi młodemi pokoleniami. I przyznam panom, żem się ucieszył...
— Z czego?
— Pytanie pańskie jest bardzo obszerne. Mogę się mylić, ale zdaje mi się, że znajduje bardzo jasny pogląd, więcej, że tak powiem, krytyki; więcej czynów...
— To prawda — wycedził Zosimow.
— Kłamiesz, czynów niema — wmieszał się Razumichin. — O czyny trudno, a z nieba darmo nie spadną. My zaś na jakie dwieście lat oduczeni jesteśmy od czynów... Ideje, te może się i kręcą — zwrócił się do pana Piotra — i dobre chęci są, ale dziecinne, i uczciwość się znajdzie, pomimo, że łotrów mamy moc nieprzejrzaną, ale czynów niema! Czyny w butach chodzą.
— Nie zgodziłbym się z panem — zaprzeczył pan Piotr — z widocznem zadowoleniem. — Oczywiście jest gorączka, błędy, ale trzeba też być pobłażliwym; gorączka świadczy o rzetelnem przejęciu się sprawą i o tem błędnem kole, w którem znajduje się sprawa. Jeżeli zaś mało zrobiono, to wszakże i czasu było niewiele. O środkach nie mówię nawet. Według mego osobistego poglądu, jeśli pan chcesz, nawet coś zrobiono: rozpowszechniono nowe, pożyteczne myśli, rozpowszechniono nowe, pożyteczne dzieła, zamiast dawnych marzycielskich i romantycznych; literatura przyjmuje odcień bardziej dojrzały; wykorzeniono i ośmieszono wiele szkodliwych przesądów... Jednem słowem, jesteśmy bezpowrotnie odcięci od przeszłości, a to, mojem zdaniem, już coś warte...
— Wyrecytował!... Rekomenduje się — wymówił nagle Raskolnikow.
— Co? — zapytał pan Piotr, nie dosłyszawszy, ale odpowiedzi nie otrzymał.
— To wszystko racja — pospieszył wstawić Zosimow.
— Nieprawdaż? — ciągnął pan Piotr, mile spojrzawszy na Zosimowa. — Zgódź się pan sam — mówił dalej — zwracając się do Razumichina, ale już z odcieniem pewnego triumfu i wyższości, i o mało nie dodał: „młodzieńcze“ że istnieje dobrobyt, czyli, jak dziś mówią, postęp, choćby w imię nauki i prawdy ekonomicznej.
— Ogólnik!
— Nie, nie ogólnik! Jeśli mnie, naprzykład, mówiono dotąd: „kochaj“ i pokochałem, to co stąd wynikło? — ciągnął pan Piotr może ze zbytnim pośpiechem — wynikło to, że darłem szatę na wpół, dzieliłem się nią z bliźnim, i obaj zostawaliśmy do połowy goli, czyli, jak mówi przysłowie: „przy jednym ogniu dwóch pieczeni się nie upiecze“. Nauka zaś twierdzi: kochaj przedewszystkiem samego siebie, bo wszystko na świecie opiera się na interesie osobistym. Ukochasz samego siebie, to i wygodę mieć będziesz i szaty całe. Zaś prawda ekonomiczna dodaje, że im więcej jest w społeczeństwie interesów prywatnych i, że tak powiem, szat całych, tem więcej ma ono twardych podstaw i tem prędzej dają się w niem przeprowadzić sprawy ogólne. Tak więc, pracując wyłącznie i jedynie dla siebie, już tem samem właśnie pracuję jakby dla wszystkich, i zmierzam do tego, ażeby mój bliźni otrzymał trochę więcej, niż podartą szatę, i to już nie z ofiar prywatnych, lecz wskutek dobrobytu powszechnego. Myśl prosta, ale na nieszczęście, nazbyt długo nie dająca się przeprowadzić, przesłonięta zachwytami i marzycielstwem, a przecie, niewiele zdaje się, potrzeba dowcipu, ażeby się domyślić...
— Daruj pan, ja także nie mam zbyt wiele dowcipu — ostro przerwał Razumichin — i dlatego dajmy temu pokój. Ja bo nawet umyślnie zacząłem o tem mówić, całe bowiem to gadulstwo, pocieszanie siebie, wszystkie te nieskończone, nieustanne ogólniki, i ciągle jedno wkoło, do tego stopnia mi zbrzydły, że dalibóg rozumie się, gdy i inni, nietylko ja sam, rozprawiają jeszcze o tem. Pan, oczywiście, chciałeś nam wykazać swój sposób myślenia, i to chętnie panu się przebacza, ja tego nie potępiam. Chciałbym tylko się teraz dowiedzieć, kto pan jesteś, bo widzi pan, do sprawy ogólnej ostatniemi czasy przyczepiło się tylu różnych przemysłowców, i do tego stopnia zbrzydzili oni wszystko, czego się tylko nie tknęli, dla zysków osobistych, że stanowczo cała sprawa jest spaskudzona. No, dosyć!.
— O proszę pana — zaczął pan Łużyn, prostując się z nadzwyczajną godnością — czy pan tylko nie masz ochoty zaznaczyć również bez ceremonji, że i ja...
— Ale, gdzież znowu... Czyżbym śmiał... No dosyć o tem! — odciął Razumichin i zwrócił się nagle do Zosimowa dla prowadzenia przerwanej rozmowy.
Pan Piotr był o tyle mądry, że nie zaraz uwierzył temu wyjaśnieniu. Zresztą, postanowił za parę minut odejść.
— Mam nadzieję, że nasza znajomość — zwrócił się do Raskolnikowa — po pańskiem wyzdrowieniu, i ze względu na wiadome panu okoliczności, stanie się niebawem ściślejszą... Życzę więc panu nadewszystko zdrowia...
Raskolnikow nie odwrócił się nawet od ściany. Pan Piotr zaczął wstawiać z krzesła.
— Zabójcą jest bezwarunkowa ktoś z zastawiających rzeczy! — stanowczym głosem mówił Zosimow.
— Bezwarunkowo zastawiający! — potaknął Razumichin. — Porfirjusz swoich planów nie zdradza, ale pomimo to bada ich...
— Zastawiających bada? — głośno zapytał Raskolnikow.
— Tak, albo co?
— Nic...
— Skąd on ich bierze? — spytał Zosimow.
— Niektórych wskazał Koch; nazwiska innych były napisane na opakowaniach rzeczy, a inni sami przyszli, jak usłyszeli...
— Sprytny i wytrawny musiał być łotr! Co za śmiałość! Co za odwaga!
— Właśnie, że nie! — przerwał Razumichin. — To was wszystkich zbija z tropu. A ja powiadam: niezręczny, niewytrawny, musiał to być napewno pierwszy krok! Dopuśćmy przebiegłego i zręcznego łotra, wyjdzie nieprawdopodobieństwo. Wystawmy zaś sobie niewytrawnego nowicjusza, a przekonamy się, że zbawił go tylko wypadek, czegóż to wypadek nie zrobi? Zlituj się. toć on przeszkód nawet może nie przewidział! a jak prowadzi rzecz całą? bierze przedmioty dziesięcio, dwudziesto rublowe, napycha niemi kieszenie, szpera w babskim kufrze, w gałganach — a w komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, znaleziono samej gotówki około półtora tysiąca, oprócz listów! To wykazuje niezbicie, że morderca nie umiał rabować! Jak mówiłem morderstwo to było jego pierwszym występkiem i nie uchroniła go przed odkryciem przebiegłość, tylko zwykły przypadek.
— A pan mówi o zabiciu starej wdowy po urzędniku? — wmieszał się Łużyn do rozmowy, zwracając się jednak znowu do Zosimowa, przystanął we drzwiach z kapeluszem i rękawiczkami w rękach, widocznie w celu pozostawienia po sobie znośnego wrażenia.
— Czy pan już także słyszał o tem? — zapytał go Zosimow.
— Wszyscy przecież tylko o tem mówią, to chcąc nie chcąc, słyszeć się o tem musi.
— Czy zna też pan i szczegóły bliższe?
— Tych wprawdzie nie znam, ale interesuje mnie inna okoliczność, a właściwie całe zagadnienie. Nie mówię już o tem, że przestępstwa w niższych sferach w przeciągu ostatnich lat pięciu coraz częściej się zdarzają. Nie wspominam o grabieży i podpaleniach, zdarzających się ciągle i wszędzie, najdziwniejszem dla mnie to, że przestępstwa i w wyższych sferach zdarzają się coraz częściej i poprostu, że tak powiem, równolegle. Słyszy się, że gdzieś ex-student urządził napad na szosie, tam znów ludzie wybitni w społeczeństwie podrabiają banknoty, to znów w Moskwie zatrzymano całą szajkę fałszerzy dowodów ostatniej pożyczki premjowej i jednym z prowodyrów okazuje się, jest lektor historji powszechnej na uniwersytecie, to znów morderstwo naszego sekretarza za granicą, z przyczyn materjalnych, tajemniczych zresztą. I jeżeli teraz ta fanciarka zamordowana została przez inteligenta, boć chłopi nie zastawiają drogocenności, to czem wyjaśnić ten upadek obyczajów wśród naszego społeczeństwa?
— Możliwe, że przyczyną tego jest zmiana stosunków ekonomicznych — odparł Zosimow.
— Czem wyjaśnić — wmieszał się Razumichin — a przecież właśnie zbyt zakorzenionem pasożytnictwem.
— Niby jakto?
— A pamięta pan, co odpowiedział ten lektor na pytanie, poco fałszował papiery? „Wszyscy bogacą się na różne sposoby, i ja też chciałem jaknajprędzej wzbogacić się“. Dokładnie słów nie pamiętam, ale sens ten sam: jaknajprędzej zostać rentjerem. Przyzwyczaili się zdobywać bez pracy, przyjmować pomoc innych, oczekiwać, aż im pieczone gołąbki same wlecą do gąbki. I przyszła godzina, że każdy z nich ukazał się w całej swej nagości.
— A jednak moralność, przepisy etyczne...
— A pan się o co martwi — niespodziewanie wtrącił się Raskolnikow — ten fakt potwierdza pańską teorję.
— Niby jak potwierdza?
— Niech pan konsekwentnie przeprowadza swoje rozumowanie do końca, to okaże się, że każdy ma prawo mordować, o ile mu to jest na rękę!
— Co pan mówi? — krzyknął Łużyn.
— To mi coś nie tak wygląda — odezwał się Zosimow.
Raskolnikow leżał blady, wargi mu drżały, oddychał z trudnością.
— Wszystko ma swoje granice — wyniośle ciągnął Łużyn — teorje ekonomiczne nie uprawniają morderstw, jeśli tylko przypuścić...
— A propos! — przerwał szorstko Raskolnikow. — Pan zdaje się z pewnych względów doszedłeś do przekonania, że lepiej ożenić się z biedną dziewczyną, ponieważ ta da się łatwiej tyranizować, niż posażna.
— Tego za dużo, mój panie — zawołał wzburzony Łużyn — pan przekręcasz sens mych słów w złym zamiarze. Zapewne słyszałeś pan o mnie rzeczy nie mające cienia prawdy, i jak mi się zdaje, znam źródło tych bajek... Pańska matka... muszę przyznać, że zapatrywania jej są zanadto romantyczne.
— A wiesz pan? — zawołał Raskolnikow, podnosząc się z poduszki i patrząc nań uporczywie badawczym, błyszczącym wzrokiem — wiesz pan?
— Co? — Łużyn zatrzymał się i czekał obrażony i wyzywający. Przez kilka chwil trwało milczenie.
— A to, że jeżeli pan jeszcze raz... ośmielisz się wspomnieć bodaj jedno słówko... o mojej matce... to pana, na łeb strącę ze schodów.
— Co ty mówisz! — zawołał Razumichin.
— To tak! — Łużyn zbladł i zagryzł wargi. — Słuchajże pan — zaczął dobitnie, powstrzymując się wszelkiemi siłami, ale zapalając się jednak — już dawniej, przy pierwszym kroku domyśliłem się pańskiej nieżyczliwości, alem się umyślnie tu zatrzymał, ażeby się więcej trochę dowiedzieć. Wiele mógłbym przebaczyć choremu i krewniakowi, ale teraz... panu... nigdy...
— Ja nie jestem chory! — zawołał Raskolnikow.
— Tembardziej....
— Wynoś się pan do djabła!
Ale Łużyn już sam wychodził, nie kończąc rozmowy, przełażąc znowu pomiędzy stołem a krzesłem; Razumichin tym razem wstał, ażeby go przepuścić. Nie patrząc na nikogo i nawet nie kiwnąwszy głową Zosimowowi, który już od dawna mrugał nań, ażeby dał spokój choremu. Łużyn wyszedł, podniósłszy przez ostrożność wraz z ramieniem swój kapelusz, kiedy, schylając się, przechodził przez drzwi. Nawet w zgięciu plec czuło się wyraźnie, że unosił z sobą straszną obrazę.
— Czy się godzi, czy się tak godziło? — mówił zgorszony Razumichin, kręcąc głową.
— Daj mi spokój, dajcie mi wszyscy spokój! — wściekle zawołał Raskolnikow. — Ach, czyż pozbędę się was, dręczyciele! Ja się was nie boję! Nikogo, nikogo, nie boję się teraz! Precz ode mnie! Chcę być sam! Sam chcę być; sam jeden, sam jeden!
— Chodźmy! — rzekł Zosimow, skinąwszy na Razumichina.
— Zlituj się, czyż go można tak zostawić?
— Chodźmyż! — nalegająco powtórzył Zosimow i wyszedł. Razumichin pomyślał i pobiegł za nim.
— Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali — rzekł Zosimow, już na schodach. — Drażnić nie można...
— Cóż mu jest?
— Jedno jakie licho i dałby on nam... To silny chłop... Wiesz, on ma coś na wnętrzu! Coś co mu ciąży, gniecie... Ja się tego bardzo boję: doprawdy!
— No, ale ten jegomość, może to ten pan Piotr właśnie!... Z rozmowy widać, że on ma się żenić z jego siostrą i że Rodzio dostał właśnie list o tem przed samą chorobą...
— A tak; djabli go tu przynieśli teraz; może wszystko zepsuł. A czyś zauważył, że on obojętnym jest na wszystko, nic go nie zajmuje, oprócz jednego punktu, który go wścieka poprostu: właśnie to morderstwo...
— Tak, tak! — zawołał Razumichin — i bardzo zauważyłem! Ono go zajmuje, przestrasza. To go tak w pierwszym dniu choroby przerażono w cyrkule, aż zemdlał.
— Opowiedz mi to wieczorem szczegółowo, a ja ci potem coś powiem. Interesuje mnie on bardzo! Za pół godziny przyjdę się dowiedzieć... Zapalenia, zresztą, nie będzie.
— Dziękuję ci! A ja tymczasem przeczekam u Pasiuni i będę śledził przez Anastazję.
Raskolnikow zostawszy sam niecierpliwie i ze zdenerwowaniem patrzył na Anastazję, ale ta zwłóczyła z odejściem.
— Herbatki pozwoli pan teraz? — spytała.
— Później! Spać mi się chce! Odejdź...

Konwulsyjnie odwrócił się do ściany; Anastazja wyszła.

ROZDZIAŁ VI.

Ale zaledwie tylko wyszła, on wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał przyniesiony przez Razumichina i znowu przezeń związany pakunek z ubraniem, i zaczął się ubierać. Rzecz dziwna: zdawało się, że nagle uspokoił się zupełnie: nie miał ani półszalonej maligny, jak dawniej, ani strachu panicznego, jak przez cały czas ostatni. Była to pierwsza chwila jakiegoś dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał pewne i jasne, malował się w nich stały zamiar. „Dziś jeszcze, dziś!...“ szeptał do siebie. Pojmował atoli, że jeszcze jest słaby, ale silniejsze duchowe naprężenie, które doszło aż do spokoju, do idei nieruchomej dodawało mu sił i pewności siebie; miał wreszcie nadzieję, że nie upadnie na ulicy. Ubrawszy się we wszystko świeże, spojrzał na pieniądze, leżące na stole, pomyślał i włożył je do kieszeni. Było tam dwadzieścia pięć rubli. Wziął także i wszystkie miedziane monety, resztę z dziesięciu rubli wydanych przez Razumichina na ubranie. Następnie cicho zdjął haczyk, wyszedł z pokoju, zszedł ze schodów i zajrzał do otworzonej naoścież kuchni: Anastazja stała tyłem do niego i zgiąwszy się rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nic nie słyszała. Bo i kto mógł przypuścić, że on wyjdzie? Za chwilę był już na ulicy.
Była godzina ósma; słońce zachodziło. Duszność panowała jak dawniej; ale z chciwością zaczerpnął w siebie tego woniejącego, dymnego, zakażonego powietrza. Głowa zaczęła mu się zlekka kręcić i jakaś dzika energja błysnęła nagle w jego rozognionych oczach i na jego wyschłej blado-żółtej twarzy. Nie wiedział i nie myślał o tem, gdzie iść; wiedział o jednem tylko: „że wszystko to trzeba skończyć dziś jeszcze, za jednym razem, natychmiast; że do domu inaczej nie wróci, bo on tak nie chce żyć. Jak zakończyć? Czem zakończyć? O tem nie miał nawet pojęcia i nie chciał nawet myśleć. Odpędzał myśl: myśl dręczyła go. Czuł tylko i wiedział, że trzeba, ażeby wszystko się zmieniło, tak albo owak „bodaj jakkolwiek“, powtarzał z rozpaczliwą, nieruchomą pewnością siebie i stanowczością.
Starym zwyczajem, skierował się wprost na plac Sienny zwykłą drogą swych dawnych przechadzek. Nie dochodząc do placu, na bruku, przed sklepikiem wiktuałów stał młody śniady kataryniarz i kręcił jakiś arcyczuły romans. Akompanjował on stojącej przed nim na trotuarze dziewczynce, lat piętnastu, ubranej jak panienka, w krynolinie, w mantylce, w rękawiczkach i słomianym kapelusiku z ogniowej barwy piórem; wszystko to było stare i zniszczone. Ulicznym, piskliwym, ale dość miłym i silnym głosem wyśpiewywała ona romans, w oczekiwaniu na czterogroszniak ze sklepiku. Raskolnikow przystanął z dwoma, czy trzema słuchaczami, posłuchał, wyjął pięć kopiejek i położył na ręku dziewczynki. Ta nagle urwała śpiew na najczulszej i najwyższej nucie, jakby ucięła, ostro krzyknęła do kataryniarza: „dosyć“ i oboje powędrowali dalej, do następnego sklepiku.
— Czy pan lubi śpiew? — zwrócił się nagle Raskolnikow do pewnego, już niemłodego przechodnia, stojącego obok niego przy katarynce i mającego pozór gapia. Ten dziko spojrzał nań i zdziwił się. — Ja lubię, — ciągnął Raskolnikow, ale takim tonem, jakby wcale nie mówił o śpiewie ulicznym — ja lubię, gdy śpiewają przy katarynce w chłodny, ciemny i wilgotny dzień jesienny, koniecznie wilgotny, kiedy to wszyscy przechodnie mają blado zielone i słabowite twarze: albo jeszcze lepiej, gdy śnieg mokry pada, zupełnie prosto, bez wiatru, wie pan, a przez niego latarnie gazowe błyszczą...
— Nie wiem... Daruje pan... — odparł zagadnięty przerażony i pytaniem i dziwnym wyglądem Raskolnikowa, i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Raskolnikow poszedł prosto i przybył do tego rogu na placu Siennym, gdzie prowadzili handel ów mieszczanin i baba, którzy to wówczas rozmawiali z Elżbietką; ale ich teraz nie było. Poznawszy miejsce, stanął, obejrzał się i zwrócił się do młodego chłopca, w krasnej rubaszce, ziewającego na progu sklepu z mąką.
— Wszak to tu mają kramik mieszczanin i baba, jego żona, co?
— Różni tu mają kramy — odparł chłopak, z góry mierząc Raskolnikowa.
— Jak oni się nazywają?
— Jak ich ochrzczono, tak się i nazywają.
— Czy i ty aby nie jesteś zarajski? Z której gubernji pochodzisz? — chłopak znowu spojrzał na Raskolnikowa.
— U nas, wielmożny panie, nie ma gubernjii tylko powiat, ale jeździł mój brat, a jam w domu siedział, więc i nie wiem... Daruj mi, pan wielmożny, wspaniałomyślnie...
— Co tam na górze, garkuchnia?
— Restauracja, i bilard jest; i panienki się znajdą... owa!
Raskolnikow przeszedł przez plac. Tam na rogu stał tłum ludzi, samych chłopów. Wszedł w sam środek tego tłumu, zaglądając w oczy każdemu. Ale chłopi nie zwracali nań wcale uwagi i wszyscy przekomarzali się tylko pomiędzy sobą, zbierając się w grupy. On postał, pomyślał, i poszedł na prawo po trotuarze, w kierunku prospektu W. Minąwszy plac, trafił w zaułek...
Dawniej też często przechodził tą króciutką uliczką, tworzącą łuk i wiodącą z placu na ulicę Sadową. Ostatniemi czasy coś go nawet ciągnęło w te strony, bo jak mówił, kiedy wstrętnie człowiekowi, „niech-że mu jeszcze wstrętniej będzie“. Teraz zaś wszedł, nie myśląc o niczem. Jest tam duży dom, cały zajęty przez piwiarnie i różne zakłady trunkowo-jadłodajne; z nich co chwila wybiegały kobiety, ubrane „po sąsiedzku“ — bez kapeluszy i w samych tylko sukniach. W dwóch, trzech miejscach gromadziły się one na chodniku grupami, najwięcej przy schodkach do suteryn, gdzie po dwóch stopniach, można było zejść do różnych bardzo wesołych zakładzików. W jednym z tych ostatnich, w tej chwili, dawał się słyszeć hałas i gwar na całą ulicę, brzęczała gitara, śpiewano pieśni, i było tam bardzo wesoło.
Spora grupa kobiet tłoczyła się przy wejściu; jedne siedziały na stopniach, inne znowu stały i rozmawiały. Na ulicy, wlókł się, głośno wymyślając, żołnierz pijany z papierosem i zdawało się, że chce gdzieś wejść, ale jakby zapomniał gdzie. Jakiś oberwus wymyślał jakiemuś ulicznikowi, a jakiś na śmierć pijany leżał w poprzek ulicy. Raskolnikow stanął przy dużej grupie kobiet. Rozmawiały ochrypłemi głosami; wszystkie były w perkalowych sukniach, w trzewikach kozłowych i z gołemi głowami. Niektóre miały już z górą po lat czterdzieści, ale były także siedemnastoletnie; wszystkie prawie z podbitemi oczami.
Niewiadomo dlaczego, zajmował go śpiew i w ogóle ten cały hałas, gwar i szum na dole... Słychać było stamtąd, jak wśród wybuchów śmiechu i wrzasków, przy akompanjamencie piskliwego falsetu jakiejś arcyochoczej melodji, ktoś zamaszyście tańczył, wybijając takt obcasami. On uważnie, ponuro i w zamyśleniu słuchał, schyliwszy się ku wejściu i ciekawie zaglądając z trotuaru do sieni.
Z głębi dolatywał cienki głos śpiewaka. Raskolnikow pragnął bądź co bądź dowiedzieć się co śpiewają; jakgdyby mu właśnie tylko na tem zależało.
„Czy by nie zajść?“ — pomyślał. — „Śmieją się! Pijani. A gdyby tak upić się?“
— Może kawaler zajdzie? — spytała jedna z kobiet dość dźwięcznym i nie całkiem jeszcze zmęczonym głosem. Była młoda i nawet nie odstręczająca — jedyna z całej grupy.
— A jaka ładniutka! — odparł, podniósłszy się i spojrzawszy na nią.
Roześmiała się; komplement bardzo jej przypadł do gustu.
— Pan sam także ładniutki — rzekła.
— Jaki chudy! — wtrąciła basem inna — czyś się pan ze szpitala wypisał?
— Niby to wszystko córki generalskie, a nosy same kurnose! — przerwał nagle jakiś chłop, zbliżając się w armjaku rozpiętym i z chytrze śmiejącą się twarzą. — Oj, jak tu wesoło!
— Idź no swoją drogą!
— Pójdę, cukiereczku!
I zbiegł na dół.
Raskolnikow ruszył dalej.
— Za pozwoleniem pana! — zawołała dziewica.
— Co takiego?
Zmieszała się.
— Z panem zawsze rada będę spędzić chwilkę czasu, a teraz doprawdy czegoś aż się wstydzę. Niechno mi kawaler podaruje ze sześć kopiejek na wódkę.
Raskolnikow wyjął ile się wyjęło: trzy pięcio kopiejkówki.
— Ach, jaki dobry pan!
— Jak ty się nazywasz?
— Duklidę pan spytaj.
— A jak to tak można — wtrąciła nagle jedna z grupy, kręcąc głową na Duklidę. — Już doprawdy nie wiem, jak to można prosić! Jabym chyba z samego wstydu pod ziemię się zapadła...
Raskolnikow ciekawie spojrzał na mówiącą. Była to piegowata dziewka, cała w sińcach, z przypuchniętą wierzchnią wargą. Mówiła i rezonowała spokojnie i z powagą.
„Gdziemto“, — pomyślał Raskolnikow, idąc dalej, — „gdziemto ja czytał, że jakiś skazany na śmierć, na godzinę przed śmiercią, mówi czy też myśli, iż gdyby mu wypadło żyć gdzieś na wysokości, na skale i na tak wąskim placyku, że się tylko dwie nogi mogłyby na nim pomieścić — a dokoła będą przepaście, głębie oceanu, mrok wieczny, wieczne osamotnienie i burza wieczna, i tak stać na tej łokciowej przestrzeni w ciągu całego życia, tysiące lat, wieczność, to lepiej tak żyć, aniżeli zaraz umierać! Byleby żyć, żyć i żyć! Wszystko jedno jak żyć, byle żyć!... Co to za prawda! Boże, jakaż to prawda. Podły człowiek!... I podłym jest ten, kto go podłym nazywa“, — dodał po chwili.
Wyszedł na inną ulicę: „Ba! Pałac kryształowy!“ Niedawno Razumichin wspomniał o „pałacu kryształowym!“ Ale, czegom to ja chciał? A, przeczytać!... Zosimow mówił, że czytał w gazetach...
— Są gazety? — zapytał wchodząc do rozległej i schludnej restauracji o kilku izbach, dość zresztą pustych. Dwóch czy trzech gości piło herbatę, zaś w jednym z dalszych pokojów siedziała grupa z czterech mężczyzn, którzy pili szampana. Raskolnikowowi wydało się, że poznaje wśród nich Zamietowa. Zresztą, zdaleka trudno było poznać.
„Niech tam!“ — pomyślał.
— Mam służyć wódeczką? — zapytał garson.
— Herbaty! A przynieś mi też gazet: starych, tak z przed pięciu dni, dostaniesz na wódkę.
— Słucham. Oto i dzisiejsze. Czy i wódki pan każe?
Stare gazety i herbata zjawiły się, Raskolnikow usiadł i zaczął szukać: „Polityka, Wiadomości urzędowe. Polityka, Mędrkowanie, Urzędowe, Polityka... tam do licha, a otóż i wypadki: spadnięcie ze schodów, śmierć z pijaństwa, pożar na Piaskach, pożar na Petersburskiej, Polityka, Polityka, Polityka... A, otóż jest“...
Znalazł nareszcie to, czego pragnął i zaczął czytać; wiersze skakały mu w oczach, ale doczytał całą wiadomość i chciwie jął odszukiwać w następnych numerach późniejszych doniesień. Ręce mu drżały, gdy przewracał arkusze w konwulsyjnej niecierpliwości. Nagle, ktoś siadł przy nim, przy jego stole. Spojrzał, Zamietow, ten sam Zamietow i tak samo wyglądający, z pierścieniami, łańcuszkami, z przedziałem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w wykwintnej kamizelce i w nieco wytartym surducie i nieświeżej bieliźnie. Był wesół; a przynajmniej uśmiechał się bardzo wesoło i dobrodusznie. Jego blada twarz rozgrzała się nieco szampanem.
— Jakto? Pan tutaj? — zaczął ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali od wieków — a mnie jeszcze wczoraj mówił Razumichin, że pan leżysz w gorączce. To dziwna! Byłem nawet u pana...
Raskolnikow wiedział, że on się zbliży. Odłożył gazety i zwrócił się do Zamietowa. Na jego ustach był uśmiech, i jakieś nowe rozdrażnienie wyglądało z tego uśmiechu.
— Wiem, żeś pan był — odparł — słyszałem o tem. Szukałeś pan mojej skarpetki... A wiesz pan, że Razumichin szaleje za panem, mówi, żeś pan z nim chodził do niemki. I mrugałeś pan wtedy do porucznika Procha, a on pana nie rozumiał, pamiętasz pan? A przecie, co to trudnego było do zrozumienia, rzecz jasna... co?
— A jaki to krzykacz!
— Kto, Proch?
— Nie, pański przyjaciel, Razumichin...
— A dobrze się panu żyje, panie Zamietow; do miejsteczek przyjemnych wchód bezpłatny! Kto to poił pana szampańskiem przed chwilą?
— A tośmy... wypili... Zaraz poił?
— Honorarjum! Ze wszystkiego korzystacie! — Raskolnikow roześmiał się. — Niezły sobie człowiek z pana, niezły! — dodał, klapnąwszy Zamietowa po plecach, nie mówię tego w złości, a tylko „z miłości, dla zabawy“, tak jak to ten wasz robotnik mówił, gdy walił Michała, w tej sprawie fanciarki.
— A pan skąd o tem wie?
— O ja może i więcej wiem od pana.
— Jakoś mi pan dziwny się wydaje... Widać pan jeszcze bardzo chory. Niepotrzebnieś pan wyszedł.
— A! ja się panu dziwny wydaję?
— Tak. Co to, pan czyta, gazety?
— Gazety.
— Dużo piszą o pożarach.
— Nie, ja nie o pożarach. — Tu zagadkowo popatrzał na Zamietowa. — A przyznaj się piękny, młodzieńcze, że bardzo się panu chciało dowiedzieć o czem czytałem?
— Wcale nie pragnę; tak się spytałem. Nie wolno się zapytać? Co to pan ciągle...
— Posłuchaj pan, pan jesteś człowiek inteligentny, wykształcony, prawda?
— Wyszedłem z szóstej klasy gimnazjum — odparł Zamietow z pewną dumą.
— Z szóstej! Ach ty mój wróbelku! Z przedziałkiem, w pierścionkach — bogaty człowiek! Ach, co za rozkoszny chłopuś! — Tu Raskolnikow wybuchnął nerwowym śmiechem prosto w twarz Zamietowowi. Ten odskoczył, i nietyle się obraził, ile zdziwił niepomiernie.
— A to dziwadło! — powtórzył Zamietow bardzo poważnie. — Mnie się widzi, że pan jesteś jeszcze w malignie.
— W malignie? Kłamiesz, wróbelku!... Dziwadło ze mnie? No, a czy ja też pana zaciekawiam? Co? Zaciekawiam?
— Bardzo.
— Więc powiedzieć o czem czytałem, czegom szukał? Patrz pan, wielem to numerów kazał przynieść! Podejrzane, co?
— No, powiedz pan.
— Uszy zabolą!
— Z czego?
— Potem powiem z czego, a teraz, mój najmilszy objawiam panu... nie, lepiej: „przyznaję się“... Nie, jeszcze nie tak: „zeznaję, a pan przyjmuj zeznanie“ — o tak! Zeznaję tedy, żem czytał, żem się interesował, szukał... przeszukiwał — Raskolnikow zmrużył oczy i wyczekał — i dlategom tu przyszedł — o zabójstwie starej fanciarki, — wymówił nareszcie, prawie szeptem, przysunąwszy nader swoją twarz do twarzy Zamietowa. Zamietow patrzył mu prosto w oczy, ani drgnąwszy, i nie odsuwając swojej twarzy od jego twarzy. Najdziwniejsze zdało się potem Zamietowowi, że akurat przez całą minutę trwało ich milczenie i akurat przez całą minutę patrzyli tak sobie nawzajem oko w oko.
— No i cóż stąd, żeś pan to czytał? — zawołał nagle z niecierpliwością i zdziwieniem. — A mnie co do tego? Cóż stąd?
— To ta sama fanciarka — ciągnął Raskolnikow tym samym szeptem i nie ruszając się pomimo wykrzyknięcia Zamietowa — ta sama, o której pamiętasz pan, jak zaczęli opowiadać w cyrkule, a ja zemdlałem. Co, rozumiesz pan teraz?
— Ale co? Co... czy rozumiesz? — wymówił Zamietow prawie ze strachem.
Nieruchoma i poważna twarz Raskolnikowa zmieniła się w jednej chwili, i nagle wybuchnął znowu tym samym nerwowym śmiechem, jak poprzednio, jakgdyby sam nie miał sił wstrzymać się. I w jednej chwili przypomniał mu się z nadzwyczajną wyrazistością pewien moment, kiedy to stał pode drzwiami, z toporem, haczyk skakał, oni za drzwiami wymyślali i debatowali, a jemu nagle zachciało się krzyknąć do nich, zwymyślać ich, pokazać im język, podrażnić ich i śmiać się, śmiać się, śmiać się.
— Alboś pan warjat, albo... — wymówił Zamietow — i zatrzymał się, jakgdyby nagle uderzony myślą, która znienacka przyszła mu do głowy.
— Albo? Co „albo?“ No, co? No, powiedz-że pan!
— Nic? — z dreszczem odparł Zamietow — głupstwo!
Obaj zamilkli. Po nagłym, konwulsyjnym wybuchu śmiechu, Raskolnikow stał się znowu zamyślony i smutny. Oparł się o stół i podparł ręką głowę.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie o Zamietowie. Milczenie trwało dość długo.
— Dlaczego pan nie pijesz herbaty? — Ostygnie, rzekł Zamietow.
— Co? Herbata... a dobrze... — Raskolnikow popił ze szklanki, włożył do ust kawałek chleba i nagle, spojrzawszy na Zamietowa, zdawało mu się, że wszystko sobie przypomniał i jakby się, wstrząsł: znowu twarz jego przybrała dawny drwiący wyraz. Pił dalej herbatę.
— Dziś dużo takich łotrostw się zdarza — rzekł Zamietow. — Niedawno czytałem w „Moskiewskich Wiedomostiach“, że w Moskwie złapano całą szajkę fałszerzy pieniędzy. Stanowili oni stowarzyszenie. Podrabiali banknoty.
— O, to już dawno! Czytałem to jeszcze przed miesiącem — odparł spokojnie Raskolnikow. — Więc to łotry, zdaniem pana! — dodał, uśmiechając się.
— Naturalnie, że łotry.
— To? To dzieci, smarkacze, a nie łotry! Aż pół setki ludzi zbiera się w tym celu! Czyż to podobieństwo? Tu i trzech za wiele, i wówczas trzeba żeby jeden drugiemu ufał więcej, niż samemu sobie! Dość niech się jeden tylko wygada i wszystko w niwecz pójdzie! Smarkacze! Najmują ludzi niepewnych do wymiany banknotów w kantorach: taki interes powierzać pierwszemu lepszemu! Ale dajmy na to, że się udało smarkaczom, dajmy na to, że każdy nawymieniał papierów za miljon, no a potem? Przez całe życie? Przez całe życie jeden od drugiego zależy! Ach, lepiej się powiesić! A oni nawet wymienić nie potrafili: zaczął zmieniać w kantorze, otrzymał pięć tysięcy i ręce zadrżały. Cztery przeliczył, a piąty przyjął nie licząc, na wiarę, żeby tylko w kieszeń i w nogi jaknajprędzej. No i wzbudził podejrzenie. I pękło wszystko przez jednego durnia! Czyż to możliwe?
— Że ręce zadrżały? — podchwycił Zamietow — nie, to bardzo możliwe! Nie, zupełnie jestem przekonany, że to możliwe. Można nieraz nie wytrzymać.
— Tego niby?
— A pan to niby wytrzymasz? Nie, jabym nie wytrzymał! Za sto rubli nagrody iść na taką okropność! Iść z banknotem fałszywym — i dokąd? — do kantoru weksli, gdzie zęby na tem zjedli — nie, jabym się zmieszał. A pan się nie zmieszasz?
Raskolnilkowi znowu strasznie zachciało się „pokazać język“. Dreszcze co chwila przebiegały po plecach.
— Jabym nie tak zrobił — zawołał zdaleka. — Jabym tak zaczął zmieniać, że przeliczyłbym pierwszy tysiąc, tak ze cztery razy ze wszystkich końców, wpatrując się w każdy papierek, i wziąłbym się za drugi tysiąc; zacząłbym go liczyć, doliczyłbym do środka, potem wyjąłbym jaki pięćdziesięciorublowy banknot i do światła, obróciłbym go i znowu do światła — czy nie fałszywy? „Boję się, mówiłbym, moja kuzynka niedawno w ten sam sposób straciła dwadzieścia pięć rubli“, i opowiedziałbym całą historję. A jakbym zaczął trzeci tysiąc liczyć — nie, pozwól pan: zdaje się, że w tamtym drugim tysiącu źle przeliczyłem siódmą setkę, mam wątpliwość, rzucam więc trzeci, chwytam znowu drugi — i tak wszystkie pięć. A jakbym skończył, z piątego i z drugiego wyjąłbym po banknocie i znowu do światła i znowu z wahaniem, „zmień pan, bądź pan łaskaw“, — do siódemgo potu doprowadziłbym wekslarza, tak, że nie wiedziałby jak się mnie pozbyć! Skończyłbym wszystko, nareszcie, poszedłbym, drzwi bym otworzył — a, nie, przepraszam, znowu bym się wrócił spytać się o co, zażądać jakiego objaśnienia — oto, takbym zrobił!
— Ach, jakie też pan straszne rzeczy mówi! — rzekł, śmiejąc się, Zamietow — tylko, że to wszystko dobre w rozmowie, ale gdyby przyszło co do czego, tobyś się pan napewno potknął. Tu, podług mnie, nie tylko ja z panem, ale najbardziej wytrawny człowiek nie mógłby ręczyć za siebie. Ale poco sięgać daleko, oto przykład: w naszym cyrkule zamordowano fanciarkę. Wszak już zdaje się, straszna bestja! pośród białego dnia na wszystko zaryzykował, cud go tylko ocalił — a jednak ręce mu drgnęły; okraść nie potrafił, nie wytrzymał; ze sprawy widać...
Raskolnikow jakby się obraził.
— Widać! A to złapcież go teraz, aha! — zawołał drwiąco, drażniąc Zamietowa.
— I cóż, złapią.
— Kto? Wy? Wy złapiecie? Nalatacie się! Wszak u was najważniejsza kwestja, czy człowiek traci pieniądze czy nie? Pieniędzy nie było, a tu nagle zaczyna hulać — a więc to on! Takie oto dziecko zmyli was z tropu, jeżeli zechce.
— Właśnie, że tak oni wszyscy robią — odparł Zamietow — zabije zręcznie, życie naraża, a potem zaraz do szynku, i wpadnie. Właśnie na hulance ich się łapie. Nie wszyscyż tacy przebiegli, jak pan. Pan byś naturalnie nie poszedł do szynku?
Raskolnikow zmarszczył brwi i bacznie spojrzał na Zamietowa.
— A toś pan, widzę, rozsmakował i chciałbyś się dowiedzieć, jakbym ja postąpił w tym wypadku? — zapytał z niechęcią.
— Chciałbym — poważnie i serjo odparł zagadnięty. Jakoś już za poważnie zaczął mówić i patrzeć.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Dobrze. Otóż tak bym postąpił — zaczął Raskolnikow, znowu nagle przybliżając swoją twarz do twarzy Zamietowa, znowu patrząc mu oko w oko i znowu mówiąc szeptem, tak że tamten aż drgnął tym razem. — Oto tak bym zrobił: wziąłbym pieniądze i rzeczy i zaraz, jakbym tylko stamtąd wyszedł, udałbym się, nie wstępując nigdzie, w jakie głuche miejsce, gdzie same tylko płoty i gdzie niema prawie nikogo — gdzie jaki ogród, lub coś w tym rodzaju. Upatrzyłbym sobie jeszcze przedtem na owym placu jaki kamień, tak z pud lub półtora puda wagi, gdzie w kącie, pod płotem, leżący może od postawienia domu; uniósłbym ten kamień, pod nim zrobiłoby się zagłębienie — w to właśnie zagłębienie złożyłbym rzeczy i pieniądze. Złożyłbym, i przywaliłbym kamieniem tak, jak leżał poprzednio, przydeptałbym nogą i poszedłbym sobie. Przez rokbym nie brał, dwa lata, trzy lata — no, i szukajcie! Był, ale drapnął!
— Szalony pan jesteś — mówił niewiadomo dlaczego Zamietow także szeptem prawie i usuwając się nagle od Raskolnikowa. Temu zabłysły nagle oczy, zbladł strasznie; górna warga skrzywiła się i zaczęła drgać. Przechylił się do Zamietowa jak mógł najbliżej i zaczął ruszać ustami, nie mówiąc ani słowa; tak trwało przez pół minuty; wiedział co robił, ale nie mógł się powstrzymać. Straszne słowo, jak ów haczyk we drzwiach, skakało mu na ustach; chwilka, a zerwie się, już już tylko go spuścić, tylko wymówić!
— A co, jeślim to ja zabił starą fanciarkę i Elżbietkę? — wymówił nagle i — oprzytomniał.
Zamietow dziko spojrzał nań i zbladł, jak płótno. Twarz wykrzywiła mu się uśmiechem.
— Czy to możliwe? — wymówił zcicha.
Raskolnikow gniewnie zmierzył go wzrokiem.
— Przyznaj się pan, żeś pan uwierzył? Co? Wszak tak?
— Wcale nie! Teraz bardziej, niż kiedykolwiek nie wierzę! — skwapliwie wyrzekł Zamietow.
— Złapał się, nareszcie! Złapano ptaszynkę. A więc wierzyłeś pan dawniej, skoro teraz „nie wierzysz pan bardziej, niż kiedykolwiek?“
— Ależ bynajmniej! — oponował Zamietow, widocznie zmieszany. — Więc to pan dlatego mnie tak straszył, żeby mnie zmusić do przyznania?
— Więc pan nie wierzysz? A o czem to mówiliście wtedy kiedym wychodził z cyrkułu? A dlaczego mnie porucznik Proch badał po zemdleniu. — Ej, garson, zawołał, wstając — ile się należy?
— Razem trzydzieści kopiejek — odparł ten, przybiegając.
— Masz tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na wódkę. Widzisz pan, ile pieniędzy — wyciągnął do Zamietowa swoją drżącą rękę z banknotami — czerwone, niebieskie, dwadzieścia pięć rubli. Skąd? A skąd się wzięło nowe ubranie? Wszak pan wiesz, że nie było ani kopiejki! Gospodynię, pewnieście, już badali, co?... No, ale dosyć! Assez cause! Do widzenia... do miłego!...
Wyszedł cały drżący wskutek jakiegoś dzikiego uczucia histerji, w którem zarazem tkwiła część niewypowiedzialnej rozkoszy, zresztą ponury, strasznie znużony. Twarz miał wykrzywioną, jakby po jakim napadzie chorobliwym. Zmęczenie szybko w nim wzrastało. Siły przychodziły teraz nagle, odradzały się, przy pierwszem podrażnieniu, i równie szybko znikały, w miarę jak słabło owe podrażnienie.
A Zamietow, zostawszy sam, długo jeszcze siedział na tem samem miejscu, w zamyśleniu, Raskolnikow znienacka pokiełbasił mu wszystkie myśli, na pewnym punkcie i ostatecznie zniweczył jego zdanie.
„Porucznik — bałwan!“ zdecydował nareszcie.
Zaledwie Raskolnikow otworzył drzwi od ulicy, gdy nagle na ganku zetknął się z wchodzącym Razumichinem. Obaj o krok jeszcze nie spostrzegli siebie wzajemnie, nie widzieli jeden drugiego, tak, że się nieomal uderzyli głowami o siebie, przez jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin był w najwyższem zdumieniu, lecz nagle gniew, prawdziwy gniew groźnie błysnął w jego oczach.
— A więc to tutaj jesteś! — zawołał na całe gardło — Z łóżka uciekłeś! A jam go tam szukał, aż pod sofą! Na strych chodziliśmy przecie! Nastki o małom nie zbił za ciebie... A on tutaj! Rodziu! Co to ma znaczyć? Mów całą prawdę! Przyznawaj się! Słyszysz?
— A to znaczy, żeście mi wszyscy śmiertelnie dokuczyli i chcę być sam — odparł spokojnie Raskolnikow.
— Sam? Kiedy jeszcze chodzić nie możesz, kiedy jeszcze fizys masz bladą, jak płótno, i ledwo oddychasz, durniu jeden? Cóżeśto robił w „Pałacu Kryształowym?“ Przyznawaj się zaraz!
— Puść mnie! — rzekł Raskolnikow i chciał odjeść.
To wyprowadziło Razumichina z cierpliwości i silnie schwycił go za ramię.
— Puść? Ty śmiesz mówić, „puść“? A czy wiesz, co ja z tobą zaraz zrobię? Wezmę cię za bary, zwiążę i odniosę pod pachą do domu i pod klucz!
— Słuchaj, Razumichin — zaczął powoli i napozór całkiem spokojnie Raskolnikow — czyliż nie widzisz, że ja nie pragnę wcale twoich przysług? Co za dziwactwo być dobroczyńcą dla tych, co... plują na to? Dla tych, wreszcie, którzy bezwarunkowo znosić tego nie mogą? Pocoś mnie odszukał w początkach mojej choroby? A może śmierć byłaby mi bardzo na rękę? I czyż nie dosyć nagadałem ci dzisiaj, że mnie dręczysz, żeś mi... zbrzydł! Dziwna chęć — męczyć ludzi! Zapewniam cię, że to wszystko poważnie przeszkadza mojemu wyzdrowieniu, bo nieustannie rozdrażnia mnie. Wszak Zosimow wyszedł wtedy, żeby mnie nie drażnić! Odczep się więc i ty, na litość Boską! Jakie masz wreszcie prawo zatrzymywać mnie gwałtem? Czem, czem, naucz mnie, czem cię mam ubłagać, nareszcie, ażebyś dał mi spokój i uwolnił mnie od swoich dobrodziejstw? Niech ja sobie będę niewdzięczny, niech będę podły, ale odczepcie się, na Boga, odczepcie się wszyscy ode mnie: Odczepcie się! odczepcie!
Zaczął był spokojnie, zawczasu ciesząc się z jadu, który miał wysączyć z siebie, a skończył zniecierpliwiony i tracąc oddech, jak wtedy z Łużynem.
Razumichin powstał, pomyślał i wypuścił jego rękę.
— Ruszaj więc do djabła! — rzekł zcicha i prawie w zamyśleniu. — Stój! — ryknął nagle, gdy Raskolnikow ruszył z miejsca — posłuchaj mnie. Oświadczam ci, żeście wszyscy co do jednego — frazesowicze, fanfarony! Byle słabostka — nosicie się z nią, jak kura z jajkiem! Nawet tu rabujecie obcych autorów. Ani śladu w was życia samodzielnego! Z pianki jesteście ulepieni, a zamiast krwi macie serwatkę! Żadnemu z was nie wierzę. Na pierwszym planie macie — ażeby tylko nie być podobnym do człowieka! Stó-ój — krzyknął z podwójną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znowu zabiera się do odejścia — słuchaj do końca! Wiesz, że dziś u mnie zbierają się na przesiedliny, może już są w tej chwili, alem zostawił tam wujka — bo byłem tam przed chwilą — żeby przyjmował gości. Otóż gdybyś nie był durniem, ostatnim z durniów, skończonym durniem, nie przekładam z obcego... uważasz, Rodziu, przyznaję, żeś chłopczyk rozumny, aleś dureń! — otóż, gdybyś nie był durniem, tobyś oto lepiej przyszedł do mnie spędzić wieczorek, zamiast po próżnicy drzeć buty. Wyszedłeś, to już trudna rada! Jabym tam o fotelik miękki postarał się dla siebie, jest u gospodarzy... Herbatka, kompanja... Albo wiesz — ułożę cię na kozetce — zawsze poleżysz sobie między nami... I Zosimow będzie. — No cóż, przyjdziesz?
— Nie.
— Łż-żesz — niecierpliwie krzyknął Razumichin — kiedy ty sam nie wiesz! Ty nie możesz za siebie odpowiadać!... Nie masz sensu za grosz... Ja po tysiąc razy w ten sam sposób plułem na ludzi i znowu lgnąłem do nich... wstyd będzie — bo ty także wrócisz do człowieka! Pamiętaj, że dom Poczynkowa, drugie piętro...
— Widzę z tego, panie Razumichin, że pan się nawet bić pozwolisz, aby tylko wyjeżdżać ze swemi przysługami.
— Kto? Ja? Za samą chęć nos urwę! Dom Poczynkowa, Nr. 47, w mieszkaniu urzędnika Babuszkina...
— Nie przyjdę, Razumichin! — Raskolnikow odwrócił się i odszedł.
— O zakład, że przyjdziesz! — krzyknął mu w ślad Razumichin. — Inaczej... inaczej znać cię nie chcę! Czekaj, hej! Czy jest tam Zamietow?
— Jest.
— Widziałeś go?
— Widziałem.
— I rozmawiałeś?
— Rozmawiałem.
— O czem? Ale pal cię licho, możesz nie mówić. Poczynkowa 47, Babuszkina, pamiętaj!
Raskolnikow doszedł do Sadowej i skręcił za węgieł. Razumichin śledził go w zamyśleniu. Nareszcie, machnął ręką, wszedł do domu, ale stanął w połowie schodów.
— „Niech licho porwie!“ — ciągnął prawie na głos „mówi do rzeczy, a jednak jakgdyby... Osioł ze mnie! Czyż warjaci mówią do rzeczy? A zdaje mi się, że Zosimow tego się właśnie lęka!“ Uderzył palcem w czoło. — „No, a jeżeli tak... jakże go puszczać samego? Jeszcze się utopi... Ech, palnąłem głupstwo! Źle jest!“ i pobiegł na dół, pogonił za Raskolnikowem, ale już ani śladu. Splunął i szybkim krokiem wrócił do „Pałacu Kryształowego“, ażeby coprędzej wybadać Zamietowa.
Raskolnikow udał się prosto na most...ski, stanął na środku, przy barjerze, oparł się o nią łokciami i jął patrzeć w dal.
Pożegnawszy się z Razumichinem, osłabł on do tego stopnia, że ledwie tu doszedł. Chciał usiąść gdzie, lub się położyć na ulicy. Zgiąwszy się nad wodą, machinalnie spoglądał na ostatni różowy odcień zachodu, na szereg domów, rysujących się w coraz większym mroku, na jakieś odległe okienko, gdzieś w facjatce, na lewem wybrzeżu, błyszczące, jak w ogniu, pod wpływem ostatnich promieni słońca, które spadły na niego i na ciemniejącą wodę. Nareszcie zakręciły mu się w oczach jakieś czerwone koła, domy nikły, przechodnie, wybrzeża, ekwipaże — wszystko to zakręciło się, zahasało dokoła. Nagle zadrżał, może znowu wyratowany z omdlenia przez jakąś dziką i wstrętną marę. Poczuł, że ktoś stanął tuż przy nim, z prawej strony; spojrzał — i zobaczył kobietę, wysoką, w chustce na głowie, z żółtą, podługowatą, spitą twarzą i z czerwonemi zapadniętemi oczyma. I ona nań patrzyła, ale snać nic nie widziała, nie rozróżniała nikogo. Nagle oparła się prawą ręką o barjerę, podniosła prawą nogę i założyła ją za sztachety, następnie lewą, i rzuciła się w kanał. Brudna woda plusnęła, pochłonęła na chwilę ofiarę, ale po chwili topielica wyjrzała z pod fali, która ją cicho uniosła z prądem, głową i nogami w wodzie, plecami na wierzchu, z wzniesioną i wydętą jak balon spódnicą.
— Utonęła! Utonęła! — wołały dziesiątki głosów; ludzie się zbiegli, oba wybrzeża zapełniły się tłumem widzów, na moście, dokoła Raskolnikowa tłoczył się naród, napierając i przyciskając go z tyłu.
— Ludzie! A toż to nasza Fruzia! — dał się słyszeć nieopodal płaczliwy głos kobiety. — Ludzie, ratujcie! Dobrodzieje, wyciągnijcie ją!
— Łódki! Łódki! — krzyczano w tłumie.
Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegi po stopniach do kanału, zrzucił z siebie szynel, buty, i wszedł do wody. Pracy miał niewiele: prąd niósł topielicę o dwa kroki od zejścia, schwycił ją więc prawą ręką za spódnicę, lewą zaś zdążył pochwycić drąg, który wyciągnął doń kolega i po chwili topielica znalazła się na granitowych płytach schodów. Ocknęła się wkrótce, podniosła się, usiadła, zaczęła kichać i pryskać nosem, bezmyślnie ocierając mokrą odzież rękoma. Nic nie mówiła.
— Djabelsko się spiła, ojcowie, djabelsko — wył ten sam głos żeński, już obok Fruzi — a toć niedawno powiesić się chciała, ze sznuraśmy ją zdjęli. Poszłam tylko co do sklepiku, a przy niej dziewczynkę zostawiłam — a tu i grzech! Mieszczanka, ojcowie, nasza mieszczanka, tuż zaraz mieszka, drugi dom od rogu, o tam...
Gawiedź zaczęła się rozchodzić, policjanci krzątali się jeszcze około topielicy, ktoś bąknął o cyrkule... Raskolnikow spoglądał na wszystko z dziwnem uczuciem zobojętnienia i niedbałości. Wstręt go ogarnął.
— „Nie, brzydko... woda... nie warto“ — szeptał do siebie. — „Nic z tego“ — dodał — „niema co czekać. Co to, cyrkuł... A dlaczego Zamietow nie jest w cyrkule? Cyrkuł do dziesiątej otwarty...“ Odwrócił się tyłem do barjery i rozejrzał się dokoła.
„No i cóż! Niech i tak będzie!“ wymówił stanowczo, opuścił most i udał się w stronę cyrkułu. Serce miał puste i głuche. Myśleć nie chciał. Nawet smutek minął, ani śladu poprzedniej energji, kiedy to wyszedł z domu „ażeby wszystko zakończyć!“ Zupełna apatja zastąpiła jej miejsce.
„Cóż, i to punkt wyjścia!“ myślał, zwolna i leniwie idąc nad brzegiem kanału. — „Bądź co bądź, skończę, bo chcę... Czy to jednak punkt wyjścia? A wszystko jedno! Będzie łokieć przestrzeni — he! jakiż to jednak koniec! Czyżby koniec? Powiem im, czy nie powiem? E... do licha! Ale żem się i zmachał, ach, żeby gdzie położyć się lub usiąść jak najprędzej! Największy wstyd, że wszystko tak głupie! Lecz pluję i na to. Pfu, jakie głupstwa przychodzą do głowy...“
Do cyrkułu trzeba było iść wciąż prosto i przy drugim rogu skręcić na lewo: stąd był już o dwa kroki. Ale doszedłszy do pierwszego zakrętu, Raskolnikow stanął, pomyślał, zawrócił w uliczkę i poszedł naokoło, przez dwie ulice — może bez żadnego celu, a może dlatego, ażeby choć z minutkę jeszcze przetrzymać i wygrać na czasie. Szedł i patrzył w ziemię. Nagle, jakby mu ktoś szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i spostrzegł, że stoi przy owym domu, tuż przy bramie. Od owego wieczoru nie był tutaj i nie przechodził tędy.
Niezwalczona i niewyjaśniona chęć pociągała go. Wszedł do domu, minął całą sień, potem wszedł w pierwsze drzwi na prawo i zaczął podnosić się po znanych nam schodach, na trzecie piętro. Na wąskich i spadzistych schodach było bardzo ciemno. Zatrzymywał się na każdym placyku i rozglądał się ciekawie. Na placyku pierwszego piętra w oknie rama była całkiem wystawiona: „Tego wówczas nie było“ pomyślał: Otóż i mieszkanie, gdzie pracowali Mikołajek i Michał. „Zamknięte, i drzwi odmalowane świeżo; znaczy się, do wynajęcia“. Otóż i drugie... i trzecie piętro... „Tu!“ Ogarnęło go zdziwienie; drzwi tego mieszkania były otwarte naoścież, wewnątrz byli ludzie, słychać było głosy; wcale się tego nie spodziewał. Zawahawszy się nieco, przebył ostatnie schody i wszedł do mieszkania.
Odświeżano je także; byli w niem robotnicy; to go jakby uderzyło. Wyobrażał sobie, niewiadomo dlaczego, że zastanie wszystko tak, jak zostawił wówczas, a może nawet trupy na tych samych miejscach na podłodze. A teraz: gołe ściany, żadnych mebli; dziwnie jakoś! Podszedł do okna i siadł na parapecie.
Wszystkiego było dwóch robotników, obaj młode chłopaki, jeden starszy, a drugi daleko młodszy. Oklejali ściany nowemi tapetami, białemi w liljowe kwiatki, zamiast dawniejszych żółtych, podartych i poniszczonych. Nie podobało się to jakoś strasznie Raskolnikowowi; spoglądał nieprzyjaźnie na te nowe obicia, jakby mu żal było, że dawne zmieniono.
Robotnicy snać spóźnili się, i teraz na prędce zawijali rolki i zabierali się do domu. Zjawienie się Raskolnikowa prawie wcale nie zwróciło ich uwagi. Rozmawiali o czemś. Raskolnikow skrzyżował ręce i jął się przysłuchiwać.
— Przychodzi ona do mnie, tak raniuśko — mówi starszy do młodszego — raniusieczko, wystrojona, co się zwie. „I co ty — mówię, tak się mizdrzysz do mnie, tak oczekujesz?“ — Ja chcę — powiada, — do pana Tytusa odtąd wcałości należeć“. — Tak to! A jak wystrojona! Żurnal, poprostu, żurnal!
— A co to takiego żurnal? — spytał młody. Widocznie uczył się od starszego.
— A żurnal, to uważasz bratku, takie obrazki, malowanki, co to przychodzą do tutejszych krawców pocztą co sobota z zagranicy, i pokazują, jak się kto ma ubierać, czy to mężczyźni, czy kobiety. Taki rysunek niby o! Dla mężczyzn to tam jeszcze nic, ale dla kobiet, to przychodzą takie ci „suflery“, że proszę siadać!
— Czego bo w tym Pitrze niema! — z zachwytem wyrzekł młody — krom ojca — matki wszystko jest!
— Krom tego, bratku, wszystko się znajdzie — potwierdził mentor.
Raskolnikow wstał i poszedł do drugiej izby, gdzie dawniej stała szafka, komoda i łóżko; izba wydała mu się niezmiernie mała bez mebli. Obicie było jeszcze to samo; w kącie na obiciu wyraźnie odznaczały się ślady po kapliczce. Popatrzał i wrócił do okna. Starszy robotnik przyglądał się z ukosa.
— Czego to panu? — zapytał nagle, zwracając się doń.
Zamiast odpowiedzi, Raskolnikow wstał, wyszedł na korytarz, ujął za dzwonek i szarpnął. Ten sam dzwonek, ten sam dźwięk blaszany! Szarpnął drugi raz, trzeci; wsłuchiwał się i przypomniał. Dawne, męczące, straszne, okropne uczucie zaczynało mu się coraz jaśniej i żywiej przypominać, drżał przy każdem uderzeniu, i zaczynało mu się robić coraz przyjemniej i milej.
— Ale czego tam? Ktoś ty taki? — zawołał robotnik, wychodząc do niego. Raskolnikow znowu wszedł do mieszkania.
— Mieszkanie chcę wynająć — rzekł — oglądam.
— Mieszkania po nocy się nie ogląda; a zresztą trzeba było panu przyjść ze stróżem.
— Podłoga wymyta; będą malować? — ciągnął Raskolnikow. — Krwi nie ma?
— Jakiej krwi?
— A toć tu lichwiarkę zabito z siostrą. Tu była cała kałuża.
— Ale coś ty za jeden? — zawołał niespokojnie robotnik.
— Ja?
— Aha.
— Chcesz wiedzieć?... Chodź do cyrkułu, tam powiem.
Robotnicy w zdumieniu spojrzeli nań.
— Czas już wychodzić, spóźniliśmy się. Chodźmy, Aleksy. Trzeba zamknąć — rzekł starszy robotnik.
— No to chodźmy! — odparł Raskolnikow obojętnie, i wyszedłszy pierwszy, zwolna spuszczając się ze schodów. — Stróżu! — zawołał, wchodząc do bramy.
Kilku ludzi stało przy samem wejściu od ulicy, gapiąc się na przechodniów; obaj stróże, baba, mieszczanin w chałacie i jeszcze ktoś. Raskolnikow poszedł prosto ku nim.
— Co tam? — odezwał się jeden ze stróży.
— Chodziłeś do cyrkułu?
— Byłem co tylko, abo co?
— Tam siedzą?
— Siedzą.
— I pomocnik jest?
— Był chwilkę. A co panu po tem?
Raskolnikow nie odpowiedział, stanął obok niego w zamyśleniu.
— Mieszkanie chodził oglądać — rzekł, zbliżając się stary robotnik.
— Jakie mieszkanie?
— A tam, gdzie my robimy. „Pocoście — mówi — krew zmyli? Tu — powiada — zabójstwo się stało, a ja przyszedłem nająć“. I za dzwonek szarpał, omało nie urwał. A chodźmy — powiada — do cyrkułu, tam wszystko powiem. Przyczepił się.
Stróż ze zdziwieniem i pochmurnie przyglądał się Raskolnikowowi.
— Coś pan za jeden? — krzyknął groźnie.
— Jestem Rodjon Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Szyła, tu w zaułku, stąd niedaleko, mieszkania Nr 11. Zapytaj u stróża... zna mnie. — Raskolnikow wymówił to jakoś w zamyśleniu i leniwie, nie odwracając się i uważnie wpatrując się w ściemniającą się ulicę.
— A pocoś pan przychodził do mieszkania?
— Obejrzeć.
— Co tam oglądać?
— Wziąć go i zaprowadzić do cyrkułu! — wtrącił nagle mieszczanin i zamilkł.
Raskolnikow przez ramię skierował nań oczy, spojrzał uważnie i rzekł równie powoli i leniwie.
— Chodźmy!
— Zaprowadzić! — powtórzył mieszczanin, nabrawszy otuchy. — Co go tamto tak obchodzi? On ma coś na myśli?
— Pijany, nie pijany, Bóg go raczy wiedzieć — ozwał się robotnik.
— Czegóż pan chcesz? — krzyknął znowu stróż, zaczynający się gniewać na serjo — ty czegoś się przyczepił?
— Zląkłeś się, do cyrkułu? — drwiąco odparł Raskolnikow.
— Co się mam bać? Czegoś się przyczepił?
— Łobuz! — krzyknęła baba.
— Co z nim długo gadać — zawołał drugi stróż, ogromne chłopisko, w rozpiętym armiaku i z kluczami za pasem. — Wynoś się!... Bo i prawda — łobuz!... Wynoś się!
I porwawszy za kark Raskolnikowa, wyrzucił go na ulicę. Ten potknął się, ale nie upadł, wyprostował się, milcząc popatrzał na wszystkich widzów i poszedł dalej.
— Dziwny człowiek — wymówił robotnik.
— Dziwny się dzisiaj naród zrobił — rzekła baba.
— A warto byłoby jednak do cyrkułu — dodał mieszczanin.
— Niema co się paskudzić — odparł duży stróż. — Widać, że łobuz! Sam na to lezie, wiadomo, a wdasz się z nimi, oho, przepadło... Wiemy my!

„Więc iść, czy nie iść“ — myślał Raskolnikow; stanąwszy na środku ulicy i rozglądając się dokoła, jakby oczekując skądciś na ostatnie słowa. Ale nic się znikąd nie odezwało, wszystko było głuche i martwe, dla niego samego... Wtem, daleko, o jakie dwadzieścia kroków, przy końcu ulicy, w zgęszczającym się mroku rozróżnił tłum ludzi, gwar, krzyki... Wśród tłumu stał jakiś ekwipaż... Zabłysnął tuż ponad brukiem płomyk. „Co to takiego?“ Raskolnikow skręcił na prawo i skierował się w tłum. Chwytał się jakby wszystkiego, i chłodno uśmiechnął się, pomyślawszy o tem, bo już napewno postanowił być w cyrkule i wiedział, że zaraz wszystko się skończy.

ROZDZIAŁ VII

Na środku ulicy stał powóz, wykwintny, pański, zaprzężony w parę dzielnych siwoszów, w powozie nie było nikogo, a stangret, zlazłszy z kozła, stał opodal; konie trzymano za uzdy. Dookoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, a na czele wszystkich policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę, którą, schylając się, oświetlał coś na bruku, przy samych kołach. Wszyscy mówili, krzyczeli, dowodzili; stangret zdawał się być zdziwiony i powtarzał niekiedy:
— Nieszczęście! Boże, jakie nieszczęście!
Raskolnikow przecisnął się, jak mógł, i ujrzał nareszcie, przedmiot wszystkich tych zabiegów i ciekawości. Na ziemi leżał tylko co stratowany przez konie człowiek, bez zmysłów, widocznie bardzo nędznie odziany, ale w ubraniu „szlacheckim“, cały we krwi. Z twarzy, z głowy sączyła się krew; twarz miał rozbitą, rozdartą, zmiażdżoną. Widać było, że rozjechano go nie na żarty.
— Ludzie! — narzekał stangret — jak się ustrzec! Gdybym choć pędził, albo nie krzyczał na niego, aleć jechałem powoli, równo. Wszyscy widzieli. Ale co z pijanym! Wiadomo. Widzę go, przechodzi przez ulicę, zatacza się, o mało nie upadnie — krzyknąłem raz, drugi trzeci, i przytrzymałem konie; a on prościutko im pod nogi, tak i upadł! Naumyślnie, czy co, a może już był i bardzo nietrzeźwy... Konie młode, lękliwe — szarpnęły, on krzyknął — one jeszcze więcej... ot i nieszczęście.
— Tak, tak było! — dał się słyszeć w ciżbie głos jakiegoś świadka.
— Wołał na niego, to prawda, trzy razy wołał — ozwał się inny głos.
— Akurat trzy razy, wszyscy słyszeli — zawołał trzeci.
Zresztą, stangret niebardzo był strwożony i zmartwiony. Widać było, że ekwipaż należał do bogatego i znacznego pana, oczekującego gdzieś na jego przybycie i policjanci naturalnie starali się, ażeby jakoś załagodzić tę ostatnią okoliczność. Stratowanego wypadało zabrać do cyrkułu i do szpitala. Nikt nie wiedział jego nazwiska.
Tymczasem Raskolnikow przecisnął się i nachylił się jeszcze bliżej. Nagle latarka jasno oświetliła twarz ofiary: poznał go.
— Ja go znam, znam! — zawołał, przedostając się całkiem naprzód — to urzędnik dymisjonowany, radca honorowy, Marmeladow! On tu mieszka, niedaleko, w domu Kozela... Po doktora prędzej! Zapłacę, o! — Wyciągnął z kieszeni pieniądze i pokazał je policjantowi. Był niepomiernie wzruszony.
Policjanci byli kontenci, że się dowiedzieli, kim był przejechany. Raskolnikow podał im swój adres, i wszelkiemi siłami, jakby mu szło o rodzonego ojca, namawiał, ażeby jak najspieszniej przeniesiono omdlałego Marmeladowa do jego mieszkania.
— O tu, o trzy domy stąd — mówił — dom Kozela, niemca bogatego... Widać teraz, pijany, wlókł się do domu. Ja go znam... Pijak... Ma rodzinę, żonę, dzieci, i córkę dorosłą. Zanim się go do szpitala odwiezie, może się i doktór znajdzie! Ja zapłacę!... Zawszeć swoi go dojrzą, pomogą zaraz, a tak może umrzeć, zanim się doczeka szpitala...
Zdążył nawet nieznacznie wsunąć w łapę; sprawa, wszakże była jasna i prawna; w każdym razie pomoc była już prędsza. Stratowanego podniesiono i podźwignięto: znaleźli się pomocnicy. Dom Kozela był o trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymywał głowę i pokazywał drogę.
— Tutaj! Tutaj! Na schody trzeba wnosić głową do góry; zawracajcie, o tak! Ja zapłacę, podziękuję — mówił.
Pani Katarzyna, skoro tylko miała czas wolny, zaraz zaczynała chodzić tam i z powrotem po swej małej izdebce, od okna do pieca i napowrót, skrzyżowawszy ręce na piersiach, mówiąc sama do siebie i kaszląc. Ostatniemi czasy zaczynała coraz częściej i dłużej rozmawiać ze swoją starszą córeczką, dziesięcioletnią Polcią, która lubo jeszcze wielu rzeczy nie rozumiała, ale za to wiedziała doskonale, że jest matce potrzebna i dlatego też śledziła zawsze za nią swemi dużemi rozumnemi oczkami i starała się wszelkiemi siłami pokazać, że wszystko rozumie. Tym razem Polcia rozbierała braciszka, który przez cały dzień niedomagał, chcąc ułożyć go do snu. W oczekiwaniu, zanim mu nie zmienią koszulki, którą trzeba było wyprać jeszcze tej nocy, malec siedział na krześle, milcząc z poważną minką, prosto i nieruchomo, z wyciągniętemi naprzód nóżkami, ściśniętemi szczelnie ze sobą. Słuchał, o czem rozmawiały mama z siostrzyczką, wydąwszy usteczka, wytrzeszczywszy oczki i nie ruszając się, właśnie tak, jak powinny siedzieć wszystkie grzeczne dzieci, kiedy je rozbierają na noc do łóżeczka. Jeszcze mniejsza od niego dziewczynka, w łachmanach, stała przy parawanie i czekała na swoją kolej. Drzwi na schody były otwarte, ażeby choć trochę zapobiec napływowi dymu tytoniowego, wpadającego kłębami z innych pokojów i zmuszającego co chwila do coraz częstszego i coraz bardziej męczącego kaszlu biedną suchotnicę. Pani Katarzyna jakgdyby jeszcze bardziej schudła w ciągu tego tygodnia, a czerwone plamy na jej policzkach gorzały jeszcze jaskrawiej, niż poprzednio.
— Nie uwierzysz, nie umiesz sobie wyobrazić, Polciu — mówiła, chodząc po pokoju — do jakiego stopnia wesoło i pysznie spędzaliśmy czas w domu u papusia i jak ten pijak mnie zgubił i was wszystkich zgubi! Papuś był radcą stanu, pułkownikiem i już prawie gubernatorem; byłby nim napewno, już mu bardzo niewiele brakowało, wszyscy doń jeździli i mówili: „My już pana radcę wszyscy uważamy za swego gubernatora“. Kiedym... kche! kiedym... kche, kche, kche... a przeklęte życie! — zawołała, spluwając i chwytając się za piersi — kiedym... ach, kiedy na ostatnim balu... u marszałka... ujrzała mnie księżna Bezziemielna, która mi później dawała błogosławieństwo, kiedym wychodziła za mąż za twego papusia, Polciu, — to się zaraz spytała: „Czy to nie ta sama miła panienka, co to tańczyła z szalem na popisie?“... (Dziurę trzeba zaszyć; o wzięłabyś igłę i zarazbyś scerowała, jakem cię uczyła, bo jutro... kche! jutro... kche, — kche — kche! jeszcze więcej rozedrze! — krzyknęła z wysiłkiem)... — Wtedy to przybył z Petersburga tylko co kamerjunkier książę Szczegolskij... przetańczył ze mną mazura i zaraz na drugi dzień chciał przyjechać z oświadczynami; ale ja sama podziękowałam w pochlebnych słowach i rzekłam, iż serce moje należy już dawno do innego. Ten inny, to był twój ojciec, Polciu; papuś strasznie się gniewał... A czy woda gotowa? No, dawaj koszulkę; a pończoszki?... Lida, zwróciła się do maleńkiej córeczki, prześpij już tę noc bez koszulki; jakkolwiek... a pończoszki zdejm także... to już razem się wypierze... Co ten gałgan nie idzie, pijak! Z koszuli ścierkę zrobił, całą podarł... Trzeba zebrać wszystkie razem, żeby się przez dwie noce z rzędu nie męczyć! Boże! Kche-kche-kche-kche! Znowu Co to? — zawołała, spojrzawszy na tłum w sieni i na ludzi, przeciskających się z jakimś ciężarem do jej pokoju. — Co to? Co oni niosą? Boże!
— Gdzież tu położyć — pytał policjant, rozglądając się dokoła, gdy już wniesiono do izby pokrwawionego i nieprzytomnego Marmeladowa.
— Na kanapę! Kładźcie prosto na kanapę, o tu głową — pokazywał Raskolnikow.
— Przejechali! Pijanego! — krzyknął ktoś z sieni.
Pani Katarzyna stała blada ledwie dysząc. Dzieci się poprzestraszały. Mała Lidzia krzyknęła, przypadła do Polci, objęła ją i cała się zatrzęsła.
Ułożywszy Marmeladowa, Raskolnikow przypadł do jego żony.
— Na Boga, uspokój się pani, niech się pani nie lęka! — mówił prędko — przechodził przez ulicę, powóz najechał nań, nie trwóż się pani, on przyjdzie do siebie, kazałem tutaj go zanieść... ja tu kiedyś byłem, pani pamięta... On wróci do przytomności; ja zapłacę!
— Ot do czego doszło! — z wściekłością zawołała suchotnica i rzuciła się do męża.
Raskolnikow rychło zauważył, że ta kobieta nie należy do rzędu tych, które o byle co mdleją. W jednej chwili pod głową nieszczęśliwego znalazła się poduszka, o której nikt dotąd nie pomyślał; pani Katarzyna zaczęła go rozbierać, krzątała się, nie tracąc głowy, zapomniawszy o samej sobie, zagryzłszy wargi i tłumiąc krzyki, gotowe wyrwać się z jej piersi.
Raskolnikow tymczasem namówił kogoś, ażeby poszedł po doktora. Doktór, jak się okazało, mieszkał w sąsiednim domu.
— Posłałem po doktora — mówił do Katarzyny — nie kłopocz się pani, ja zapłacę. Czy niema wody?... i daj pani serwetkę, ręcznik, coś byle prędzej, jeszcze niewiadomo, jak jest ranny... Bo on ranny tylko, a nie zabity, wierzaj mi pani... Co też powie doktór!
Pani Katarzyna przypadła do okna; tam, na wytłoczonem krześle, w kącie, stała duża gliniana miednica z wodą, przygotowaną do wyprania bielizny dziecinnej i mężowskiej tej właśnie nocy. To nocne pranie było dokonywane przez panią Katarzynę własnoręcznie, przynajmniej dwa razy na tydzień, a niekiedy i częściej, doszli bowiem do tego stanu, że bielizny na zmianę prawie już wcale nie mieli, i każdy członek rodziny posiadał tylko po jednej sztuce, a pani Katarzyna nie mogła znosić brudu i wolała raczej męczyć się nad siły po nocach, gdy wszyscy spali, ażeby wydążyć do rana z przesuszeniem mokrej bielizny na wyciągniętym sznurze i podać czystą, aniżeli widzieć brud w domu. Porwała miednicę, chcąc ją zanieść według żądania Raskolnikowa, ale o mało nie upadła z ciężarem. Ten jednak zdołał już znaleźć ręcznik, zmoczył go w wodzie i jął obmywać zalaną krwią twarz Marmeladowa. Żona stała obok, z bólem oddychając i trzymając się rękami za piersi. Sama potrzebowała pomocy. Raskolnikow zaczynał pojmować, że może źle zrobił, kazawszy przynieść tu ofiarę. Strażnik stał także w niepewności.
— Polciu! — krzyknęła matka — leć do Zosi, prędzej. Jeżeli jej nie zastaniesz w domu, to nic, powiedz, że ojca konie stratowały i żeby zaraz tu przychodziła... jak wróci. Prędzej, Polciu! Masz, okryj się chustką!
— Biegnij co maś sil! — zawołał nagle chłopczyk z krzesła i powiedziawszy to, pogrążył się znowu w poprzednie milczące siedzenie na krześle, wytrzeszczywszy oczki i wysunąwszy ściśnięte ze sobą nóżki.
Tymczasem izba napełniła się tak, że jabłkoby się nie zmieściło. Policjanci wyszli, oprócz jednego, który został na chwilę i usiłował wypędzić widzów, zgromadzonych ze schodów, napowrót na schody. Natomiast, z zewnętrznych pokojów sypnęli się niemal wszyscy lokatorzy pani Lippewechsel, i z początku tłoczyli się tylko we drzwiach, ale potem hurmem wdarli się do izby. To doprowadziło panią Katarzynę do wściekłości.
— Żebyście choć umrzeć dali spokojnie! — wrzasnęła do tłumu — czy tu teatr, czy co? Z papierosami! Kchekche-kche! Może w czapkach wejdziecie!... Jest jeden w czapce... Won! Choć dla trupa miejcie szacunek!
Kaszel zadusił ją, ale krzyk zrobił swoje. Obawiano się trochę pani Katarzyny; lokatorowie, jeden za drugim, przecisnęli się z powrotem do drzwi z tem szczególnem wewnętrznem uczuciem zadowolenia, które daje się zawsze dostrzegać, nawet u najbliższych krewnych, przy nagłem nieszczęściu bliźniego, uczuciem, od którego nie jest wolny żaden człowiek, bez wyjątku, pomimo nawet najszczerszego popędu do litości i współczucia.
Za drzwiami dały się zresztą słyszeć głosy o szpitalu i że tu nie miejsce na to, aby zbytecznie niepokoić ludzi.
— Nie miejsce umierać? — krzyknęła pani Katarzyna i już chciała otworzyć drzwi, ażeby wybuchnąć na nich całym gromem, ale zetknęła się we drzwiach z samą panią Lippewechsel, która tylko co dowiedziała się o nieszczęściu i biegła zarządzić po swojemu. Była to arcyniemiła i rubaszna niemka.
— Ach, Boże! — klasnęła w ręce — pani mąż pijan koń zdeptał. Do szpital jego! Ja gospodyni!
— Co? Dobrze! Niechże sobie pani zapamięta, co pani mówi — zaczęła żona ofiary (z gospodynią rozmawiała ona zawsze podniesionym głosem, ażeby tamta pamiętała, z kim ma do czynienia, i nawet teraz nie mogła odmówić sobie tej przyjemności) — niech pani pamięta...
— Ja wam mówił, raz na potem, co by mi pani nie mówił ten ton...
— Co mi tam do tego, ja nie należę do rzędu takich lizusów, jak pan Lebieziatnikow, który śmieje się teraz za drzwiami (za drzwiami istotnie dał się słyszeć śmiech i krzyk: „starły się!“), to i będę używać tonu, jak mi się podoba. Sama pani widzisz, co się stało z Szymonem; on umiera. Proszę więc panią natychmiast zamknąć te drzwi i nie wpuszczać tu nikogo. Dajcie choć umrzeć spokojnie! Inaczej, upewniam panią, postępek pani będzie jutro zaraz wiadomy samemu generał-gubernatorowi. Książę znał mnie jeszcze, jak byłam panną i doskonale pamięta Szymona, któremu nieraz świadczył różne przysługi. Wszyscy wiedzą, że Szymon miał wielu przyjaciół i protektorów, których sam porzucił, powodowany szlachetną dumą, czując swą nieszczęsną słabość, ale teraz (wskazała na Raskolnikowa) doznajemy pomocy ze strony pewnego wspaniałomyślnego młodzieńca, który ma środki po temu i stosunki, a którego Szymon znał jeszcze będąc dzieckiem, i wierzaj mi pani...
Wszystko to było wymówione nadzwyczaj szybko, i im dalej, tem prędzej, ale kaszel przerwał elokwencję pani Katarzyny. W tej chwili, umierający odzyskał przytomność i jęknął; żona pobiegła ku niemu. Chory otworzył oczy i jeszcze nie poznając i nie rozumiejąc, jął przyglądać się patrzącemu nań Raskolnikowowi. Oddychał ciężko, głęboko i rzadko; z kątów ust sączyła się krew i pot wystąpił na czoło.. Katarzyna spoglądała nań smutnym, ale surowym wzrokiem, a z oczu jej płynęły łzy.
— Boże! Całe piersi ma stratowane! A krwi, krwi ile! — wymówiła w rozpaczy. — Trzeba zdjąć z niego całe ubranie! Odwróć się trochę, Szymonie, jeżeli możesz — zawołała do chorego.
Marmeladow poznał ją.
— Księdza! — wyszeptał ochrypłym głosem.
Katarzyna odeszła do okna, przycisnęła czoło do ramy okiennej i westchnęła w rozpaczy.
— O przeklęte życie!
— Księdza! — wymówił konający po chwili milczenia.
— Poszli-i-i! — krzyknęła nań żona; on posłuchał i zamilkł. Nieśmiałym smutnym wzrokiem szukał jej: ona znowu wróciła doń i stanęła przy wezgłowiu. Trochę się uspokoił, ale nie na długo. Wkrótce oczy jego zatrzymały się na małej Lidzie (jego faworytce), drżącej w kącie, jak w febrze, i patrzącej nań swym zdziwionym, dziecinnie przejmującym wzrokiem.
— A... a... — wskazywał na nią z niepokojem. Chciał coś powiedzieć!
— Co ci tam znowu? — krzyknęła Katarzyna.
— Bosa! Ona bosa! — szeptał, błędnemi oczyma pokazując na bose nóżki dziewczynki.
— Milcz! — z rozdrażnieniem krzyknęła Katarzyna — sam wiesz, dlaczego ona bosa!
— Dzięki Bogu, doktór! — zawołał ucieszony Raskolnikow.
Wszedł doktór, skrupulanty staruszek, niemiec, rozglądający się z niedowierzaniem; zbliżył się do chorego, wziął za puls, uważnie obejrzał głowę i przy pomocy Katarzyny odpiął całą zbroczoną we krwi koszulę i obnażył piersi chorego. Całe piersi były poszarpane, zmięte, zmiażdżone; kilka żeber z prawej strony złamanych. Z lewej, na samem sercu, była złowroga, duża, żółto-czarna plama, straszny cios kopyta. Doktór zachmurzył czoło. Policjant opowiedział mu, że chorego porwało koło powozu i ciągnęło kręcąc nim, z jakie trzydzieści kroków po bruku.
— Dziwne, że przyszedł do przytomności — szepnął pocichu doktór do Raskolnikowa.
— Cóż pan na to? — zapytał ten ostatni.
— Zaraz umrze.
— Miałożby nie być żadnej nadziei?
— Najmniejszej! Ostatnie chwile... Przytem głowa zraniona jest bardzo niebezpiecznie... Hm. Możnaby wprawdzie krew puścić... ale... to będzie bez skutku. Za pięć lub dziesięć minut umrze niezawodnie.
— To już niech pan lepiej puści krew.
— Ha, dobrze... Ale uprzedzam pana, że to zupełnie zbyteczne.
W tej chwili dały się słyszeć nowe kroki, tłum w sieni rozsunął się, na progu ukazał się ksiądz z olejami świętemi, siwy staruszek. Chodził po niego policjant, jeszcze z ulicy. Doktór ustąpił mu zaraz miejsca i zamienił z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił lekarza, ażeby się zatrzymał choć chwilkę. Ten wzruszył ramionami i został.
Wszyscy odstąpili. Spowiedź trwała niedługo. Wątpliwe, czy konający co rozumiał; wymawiać zaś mógł tylko urywane, niejasne dźwięki. Katarzyna wzięła Lidzię, zdjęła z krzesła chłopca, i odszedłszy w kąt do pieca, uklęknęła, a dzieciom kazała klęknąć przed sobą. Dziewczynka tylko drżała; chłopczyk zaś, klęcząc na gołych kolankach, skwapliwie podnosił rączkę, żegnał się pełnym krzyżem i kłaniał się do ziemi, uderzając czołem, co widocznie sprawiało mu szczególne zadowolenie. Pani Katarzyna zagryzała wargi i powstrzymywała łzy; i ona także się modliła, od czasu do czasu poprawiając koszulkę na dziecku, i zdążywszy narzucić na zbyt obnażone ramiona dziewczynki chusteczkę, którą wyjęła z komody, nie wstając i modląc się. Tymczasem drzwi od wewnętrznych pokojów zaczęli znowu otwierać ciekawi. W sieni zaś coraz więcej przybywało widzów; byli to lokatorzy ze wszystkich schodów, którzy nie przestępowali zresztą progu izby. Jeden tylko ogarek oświetlał całą scenę.
W tej chwili z sieni, przez tłum, szybko przedarła się Polcia, która chodziła po siostrę. Weszła, ledwie dysząc z prędkiego biegu, zdjęła z siebie chustkę, odszukała oczami matkę, podeszła do niej i rzekła: „idzie! spotkałam ją na ulicy!“ Matka kazała jej uklęknąć przy sobie. Przez tłum powoli i nieśmiało przecisnęła się dziewczyna, i dziwnem było jej nagłe pojawienie się w tej izbie, pośród łachmanów, śmierci i rozpaczy. Ona była także w łachmanach; ubiór miała na sobie groszowy, ale ozdobiony po ulicznemu, jak kazał gust i prawidła, urobione w jej światku, w celu olśnienia i hańby. Zosia stanęła w sieni, na samym progu, ale nie przechodziła za próg i patrzyła jakby pomieszana, nie pojmując, zda się, niczego, zapomniawszy i o swej kupionej z czwartych rąk, jedwabnej, nieprzyzwoitej tutaj, jasnej sukni z olbrzymim i śmiesznym ogonem, i o ogromnej krynolinie, zagradzającej całe drzwi i o jasnych trzewikach, i o parasolce, zbytecznej w nocy, ale którą wzięła ze sobą, i o śmiesznym słomianym okrągłym kapelusiku z jaskrawem ognistej barwy piórem. Z pod tego łobuzersko włożonego na bakier kapelusza, wyglądała blada i przerażona twarzyczka, z otwartemi ustami i nieruchomemi ze zgrozy oczyma. Zosia była niskiego wzrostu, lat osiemnastu, szczuplutka, ale dość przystojna blondynka, z niezwykle pięknemi niebieskiemu oczyma. Uważnie patrzała ona na pościel, na księdza: i ona ledwie oddychała z prędkiego chodu. Nareszcie szmer jakiś i słowa w tłumie widocznie doleciały do niej. Zlękła się, przestąpiła o krok za próg i stanęła w izbie, ale znowu przy samych drzwiach.
Spowiedź i komunja skończyły się. Pani Katarzyna znowu podeszła do łoża śmierci. Ksiądz odstąpił i, odchodząc, zwrócił się ze słowami pociechy do żony konającego.
— A gdzie ja to podzieję? — oschle i z rozdrażnieniem przerwała suchotnica, wskazując na dzieci.
— Bóg jest miłosierny; ufaj w łaskę Najwyższego — zaczął ksiądz.
— E-ech! Miłosierny, ale nie dla nas.
— To grzech, grzech, moja pani — zauważył ksiądz, kręcąc głową.
— A to nie grzech? — zawołała kobieta, wskazując na konającego.
— Może ci, którzy stali się mimowolną przyczyną, zechcą wynagrodzić panią, choćby na punkcie straty dochodów...
— Nie rozumiesz mnie pan! — niecierpliwie zawołała pani Katarzyna, machnąwszy ręką. — Bo i za co tu wynagradzać? Wszak on sam pijany podlazł pod konie! Jakich dochodów, on nietylko nie miał dochodów, ale męczył nas. Wszak ten pijanica wszystko przepijał! Nas okradał i do szynku nosił, ich i moje życie zwichnął w szynku! I dzięki Bogu, że umiera! Mniej zachodów!
— Należałoby przebaczyć w ostatniej godzinie, bo to grzech, wielki grzech, moja pani, takie uczucia...
Katarzyna krzątała się przy chorym, podawała mu pić, obcierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki i rozmawiała z księdzem, czasami tylko, w trakcie roboty zwracając się doń. Ale nagle wpadła nań prawie z wściekłością.
— Ech księżulku! Frazesy, same frazesy! Przebaczyć! O przyszedłby dziś pijany, gdyby go nie rozjechano, koszula na nim jedna, cała znoszona, w łachmanach, runąłby chrapać, a jabym do świtu pluskała się w wodzie, prałabym szmaty jego i dzieci, a potem wysuszyłabym je za oknem, a skoro świt, wzięłabym się do cerowania, taka to moja noc!... Więc, co tu mówić o przebaczeniu! I tak już przebaczyłam!
Głęboki, straszny kaszel przerwał jej słowa. Plunęła w chustkę i pokazała ją księdzu, z bólem przytrzymując drugą ręką piersi. Chustka była cała we krwi...
Ksiądz spuścił głowę i nic nie odrzekł.
Marmeladow był w ostatniej agonji; nie spuszczał on oczu z twarzy żony, która znowu pochyliła się nad nim. Ciągle chciał coś mówić; zaczął już nawet, z wysiłkiem mieląc językiem i niewyraźnie szepcząc jakieś wyrazy, ale żona, zrozumiawszy, że chce ją prosić o przebaczenie, krzyknęła nań rozkazująco:
— Milcz! Nie trzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... I chory zamilkł, ale w tejże chwili jego błędny wzrok spoczął na drzwiach, i zobaczył Zosię.
Do tej chwili nie spostrzegł jej: stała w kącie i w cieniu.
— Kto to? Kto to? — wymówił nagle ochrypłym urywanym głosem, pełen przerażenia, z trwogą wskazując na drzwi, gdzie stała córka i usiłując podnieść się.
— Leż! Leż! — krzyknęła Katarzyna.
Ale on z nadludzkim wysiłkiem zdołał wesprzeć się na łokciu. Dziko i nieruchomie wpatrywał się przez jakiś czas w córkę, jakby jej nie poznawał. Bo też nigdy jeszcze nie widział jej w takim kostjumie. Nagle poznał ją, poniżoną, wzgardzoną, wystrojoną i zawstydzoną, bojaźliwie oczekującą swojej kolei, dla pożegnania się z konającym ojcem. Okropna boleść wyryła się na jego twarzy.
— Zosiu! Córko! Przebacz! — krzyknął i chciał wyciągnąć ku niej rękę, ale, straciwszy równowagę, obsunął się i runął z kanapy, prosto twarzą na ziemię; rzucono się, aby go podnieść, położono go, ale już konał. Zosia słabo krzyknęła, podbiegła, objęła go i tak zamarła w tem objęciu. Skonał w jej rękach.
— Skończyło się! — zawołała suchotnica, spostrzegłszy trupa męża — no, cóż teraz będzie! Za co go pochowam! A czem ich jutro nakarmię?
Raskolnikow zbliżył się do pani Katarzyny.
— Proszę pani — zaczął — w zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi całe swoje życie i wszystkie towarzyszące mu okoliczności... Wierzaj pani, że o pani mówił z nieskończonem uwielbieniem. Od owego wieczoru, gdym się dowiedział, jak on do was wszystkich był przywiązany i jak osobliwie panią szanował i kochał, pomimo swej nieszczęsnej słabości, od owego wieczoru staliśmy się przyjaciółmi... Pozwól mi więc pani teraz... pomóc... do oddania długu memu zmarłemu przyjacielowi. Oto jest... dwadzieścia rubli... zdaje się — jeżeli to może być dla pani pomocą, to... ja jednem słowem, ja przyjdę — bezwarunkowo przyjdę... może jeszcze jutro przyjdę... Do widzenia!
I szybko wyszedł z pokoju, co żywo przeciskając się przez tłum na schody; ale w tłumie nagle zetknął się z komisarzem cyrkułu, który, dowiedziawszy się o wypadku, postanowił zarządzić osobiście. Od czasu sceny w biurze nie widzieli się oni, ale naczelnik odrazu go poznał.
— A to pan? — zapytał.
— Umarł — odparł Raskolnikow. — Był doktór, był ksiądz, wszystko w porządku. Niech pan będzie względny dla biednej kobiety, ona już i tak ma suchoty. Dodaj jej pan otuchy, jeżeli pan czemkolwiek zdołasz... Wszak pan jesteś dobry człowiek, ja wiem... — dodał z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy.
— Ale jakeś się pan krwią powalał — zauważył naczelnik, spostrzegłszy przy blasku latarni kilka świeżych plam na kamizelce Raskolnikowa.
— Tak, powalałem się... cały jestem we krwi! — wymówił jakimś szczególnym głosem Raskolnikow, poczem uśmiechnął się, kiwnął głową i zszedł ze schodów.
Schodził wolno, nie spiesząc się, cały w gorączce, chociaż nie czuł tego, przepełniony jednem, nowem, niepojętem uczuciem, zupełnego i potężnego życia. To uczucie mogło być podobne do uczucia skazanego na śmierć, któremu nagle i znienacka dają przebaczenie. W połowie schodów dogonił go wracający do domu ksiądz; Raskolnikow przepuścił go naprzód, zamieniwszy z nim milczący ukłon. Ale już na ostatnich stopniach schodów usłyszał nagle za sobą szybkie kroki. Ktoś go doganiał. Była to Polcia; biegła za nim i wołała: „Proszę pana! proszę pana!“
Obejrzał się. Ona zbiegła z ostatniego piętra i stanęła przed nim o jeden stopień wyżej. Słabe światełko dochodziło ze dworu. Raskolnikow dostrzegł chudziutką, ale miłą twarzyczkę dziewczynki, która śmiała się doń i patrzyła nań wesoło, po dziecinnemu. Przybiegła z poleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało.
— Proszę pana, jak się pan nazywa?... a jeszcze: gdzie pan mieszka? — zapytała z pośpiechem, urywanym głosikiem.
On położył jej obie ręce na ramiona i z jakiemś szczęściem wpatrywał się w nią! Było mu tak przyjemnie patrzeć na nią, sam nie wiedział dlaczego.
— A kto cię przysłał?
— A mnie przysłała siostra Zosia — odparła dziewczynka, uśmiechając się jeszcze weselej.
— Wiedziałem o tem.
— Mnie i mama przysłała. Kiedy Zosia zaczęła mnie posyłać, wtedy i mama się zbliżyła i powiedziała: „Biegnij prędko, Polciu!“
— Czy kochasz siostrę Zosię?
— Ja ją kocham najwięcej ze wszystkich — z jakąś niezwykłą stanowczością wymówiła Polcia, a uśmiech jej spoważniał nagle.
— A mnie będziesz kochała?
Zamiast odpowiedzi, spostrzegł zbliżającą się doń twarzyczkę dziewczynki i pulchniutkie usteczka, naiwnie wyciągnięte do pocałunku. Nagle, jej cieniutkie, jak zapałki, ręce objęły go silnie, mocno, główka przytuliła się do jego ramienia, i dziewczynka zapłakała po cichu, przyciskając się buzią do niego coraz silniej i silniej.
— Tatusia żal mi! — wyszeptała po chwili, podnosząc swą zapłakaną buzię i ocierając rękoma łzy — już to ciągle takie nieszczęścia spadają na nas — dodała znienacka z tą osobliwą powagą, jaką zwykły przybierać dzieci, gdy pragną mówić, jak dorośli.
— A tatuś kochał was?
— Lidzię kochał najbardziej z nas wszystkich — odparła bardzo poważnie i bez uśmiechu, już zupełnie tak, jak mówią dorośli — dlatego ją kochał, że ona malutka i jeszcze dlatego, że chora, i zawsze przynosił jej gościńce, a nas uczył czytać, mnie gramatyki i religji — dodała z dumą — a mama nic nie mówiła, tylkośmy sami wiedzieli, że ona to lubi, i tatuś wiedział, a mama chce mnie uczyć po francusku, bo już czas, abym się zaczęła kształcić.
— A czy umiesz się modlić?
— A jakże, umiem! Już oddawna; ja już, jako duża, to się sama modlę, a Kola i Lidzia mówią pacierz z mamą głośno; najprzód „Bogarodzicę“, potem jeszcze jedną modlitwę: „Boże, przebacz i pobłogosław siostrzyczce Zosi“, a potem jeszcze: „Boże, przebacz i błogosław naszemu drugiemu tatusiowi“, bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten to był drugi, a my i za tamtego się także modlimy.
— Polciu, ja mam na imię Rodjon: pomódl się tedy i za mnie, za nieszczęśliwego Rodjona — nic więcej.
— Przez całe moje życie będę się za pana modliła — z zapałem rzekła dziewczynka i nagle znowu się roześmiała, przypadła doń i znowu uścisnęła go silnie.
Raskolnikow powiedział jej swoje nazwisko, dał adres i przyrzekł stanowczo odwiedzić ich nazajutrz. Dziewczynka odeszła zachwycona nim ogromnie. Była już dziesiąta, gdy wyszedł na ulicę. W pięć minut potem, stał na moście, akurat na tem samem miejscu, z którego rzuciła się owa kobieta.
„Dość!“ — wymówił stanowczo i uroczyście — „precz złudzenie, precz fałszywe strachy, precz mary!... Jest życie! Czyliż nie żyłem przed chwilą? Nie umarło jeszcze moje życie wraz ze zgonem starej fanciarki! Wieczny jej odpoczynek i — dość, mateczko, czas się uspokoić! Królestwo rozsądku i światła teraz! i... i woli, i siły... i zobaczymy teraz! Zmierzymy się teraz!“ — dodał gwałtownie, jakby zwracając się do jakiejś ciemnej siły i wyzywając ją. „A jednak decydowałem się już żyć na łokciowej przestrzeni!“
„Jestem bardzo słaby w tej chwili, ale... zdaje się, cała choroba minęła. Wiedziałem, że przejdzie, gdym wyszedł poprzednio. Dobrze więc: dom Ponczykowa, to dwa kroki. Muszę być u Razumichina, choćby i nie dwa kroki... niech sobie wygra zakład!... Niech i on się ucieszy — niech tam, nic nie szkodzi!... Siły, siły potrzeba: bez sił nic się nie zrobi; a siłę należy zdobywać także siłą, tego właśnie oni nie wiedzą“ — dodał z dumą i zarozumiałością, i odszedł, ledwie powłócząc nogami, z mostu. Duma i zarozumiałość wzrastały w nim z każdą chwilą; za minutę nie był już tym samym człowiekiem, co w poprzedniej minucie. Cóż się jednak takiego stało, co go tak przeobraziło? Sam nie wiedział co; wydało mu się, jak tonącemu brzytwa, wydało mu się, że i on jeszcze „może żyć, jest jeszcze życie, że nie umarło jego życie wraz ze zgonem starej fanciarki“. Może wnioskował zbyt pospiesznie, ale nie myślał o tem.
„Prosiłem jednak, aby się pomodliła za Rodjona“ — błysnęło mu nagle w głowie — „tak, tak to... na wszelki wypadek!“ — dodał i sam zaraz roześmiał się z tego dzieciństwa. Był w najwyborniejszym usposobieniu.
Z łatwością odszukał Razumichina; w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i stróż zaraz wskazał mu drogę. Już z połowy schodów można było rozróżnić gwar i ożywioną rozmowę dużego zebrania. Drzwi na schody były otwarte naoścież; słychać było krzyki i sprzeczki. Pokój Razumichina był dość duży, zebranie zaś składało się z piętnastu osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tu, za przepierzeniem dwie sługi krzątały się przy dwóch samowarach, przy butelkach, talerzach i półmiskach z pierogami i przekąskami, przyniesionemi z kuchni. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ten przybiegł z zachwytem. Odrazu można było poznać, że wypił niezwykle dużo, a chociaż Razumichin nigdy nie mógł się upić aż do nieprzytomności, ale tym razem coś bardzo znać było.
— Słuchaj — rzekł z pośpiechem przybyły — przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie nikt nie wie, co się z nim stać może. Wejść jednak nie mogę: jestem tak słaby, że zaraz upadnę. I dlatego, jak się masz i bywaj zdrów! A jutro przyjdź do mnie...
— Wiesz co, ja cię odprowadzę do domu! Już kiedy sam mówisz, żeś słaby, to...
— A goście? kto jest ten kędzierzawy, co wyjrzał przed chwilą?
— Ten? A djabli go wiedzą! znajomy wujka widocznie, a może i sam przyszedł... Ja z nimi zostawię wujka, to cudowny człowiek; szkoda, że się nie możecie poznać. A zresztą, pal ich tam wszystkich licho! Ja ich teraz nie obchodzę, a i sam muszę się trochę odświeżyć; bardzoś w porę przyszedł, mój drogi; jeszcze dwie minuty, i pobiłbym się tam, dalibóg! Prawią ci takie głupstwa... Nie masz pojęcia do jakiego stopnia głupoty może dojść człowiek! Zresztą jak można to strawić? Chociaż coprawda i my sami nieraz... Niech ich tam! Niech sobie łżą, zato potem łgać nie będą... Posiedź chwileczkę, przyprowadzę Zosimowa.
Zosimow z jakąś chciwością wpadł na Raskolnikowa, widać w nim było niezwykłe jakieś zaciekawienie; niebawem twarz mu się wyjaśniła.
— Natychmiast spać — zdecydował, obejrzawszy w miarę możności pacjenta — a na noc warto byłoby zażyć jedną sztuczkę. Zażyjesz pan? Jam już dawniej przygotował... taki proszek.
— Choćby dwa — odparł Raskolnikow.
Proszek został zaraz przyjęty.
— To bardzo dobrze, że go sam odprowadzisz — rzekł Zosimow do Razumichina — co będzie jutro, zobaczymy, a dziś jest wcale dobrze: znaczna różnica w stosunku do tego, co było dawniej. Człowiek uczy się całe życie.
— Wiesz, co mi szepnął Zosimow, gdyśmy wychodzili — powiedział Razumichin, skoro wyszli na ulicę. — Nie powtórzę ci, bratku, wszystkiego, bo oni są głupcy. Zosimow kazał mi rozmawiać z tobą przez drogę i zmusić ciebie do gadania, i potem powiedzieć mu, bo jemu się zdaje, że... żeś ty stracił zmysły, lub niewiele ci do tego brakuje. Uważasz ty? Naprzód, ty jesteś trzy razy mądrzejszy od niego, powtóre, jeżeli jesteś przy zdrowych zmysłach, to pluń na to, że mu się tak bzdurzy po głowie, a po trzecie ten kawał mięsa, i dzięki swej specjalności — chirurg, zwarjował teraz na chorobach mózgowych, a co do ciebie, to ostatecznie go zbałamuciła twoja dzisiejsza rozmowa z Zamietowem.
— Zamietow wszystko ci opowiedział?
— Wszystko, i doskonale zrobił. Teraz dopiero zrozumiałem całą sprawę i Zamietow zrozumiał... Tak, tak, słowem, Rodziu... cała rzecz w tem... Jestem trochę pijany... Ale to nic... rzecz w tem, że ta myśl... rozumiesz? To jest nikt z nich nie śmiał jej wypowiadać głośno, boć to najwierutniejsza głupota, zwłaszcza, że przecie tego malarza wzięli i wszystko pękło i zgasło na wieki. Ale dlaczegóż oni są głupcy? Ja nawet zbiłem wtedy trochę Zamietowa — to między nami, bracie; proszę cię, nie gadaj aby, że wiesz o tem; spostrzegłem, że on bywa drażliwy; było to u niemki — ale dziś, dziś wszystko zrobiło się jasne jak na dłoni. Głównie, ten porucznik! On wtedy skorzystał z twego zemdlenia w cyrkule, aż się sam potem zawstydził; ja bo wiem...
Raskolnikow chciwie słuchał. Razumichin po pijanemu rozgadał się.
— Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i farba olejna odurza — rzekł Raskolnikow.
— Jeszcze tłómaczy! Ależ i nie sama farba: zapalenie przygotowywało się przez cały miesiąc; Zosimow świadkiem! A jak ten smarkacz jest teraz poniżony, to sobie przedstawić nie możesz! „Paznogcia tego człowieka — powiada — nie wart jestem teraz!“ To jest twojego. Miewa nieraz, bracie takie poczciwe myśli! Ale ta lekcja, dana mu dzisiaj w „Pałacu Kryształowym“, to szczyt doskonałości! Boś go naprzód przestraszył, doprowadziłeś go do konwulsji! Zmusiłeś go zrazu uwierzyć w tę ich wierutnie głupią myśl i potem nagle — pokazałeś mu język: „Masz, coś wziął! Aha!“ Doskonale! Wybornie! Zmiażdżony, zniweczony! Majster z ciebie, im tego właśnie potrzeba! Szkoda, że mnie tam nie było! On czekał teraz z upragnieniem na ciebie. Porfirjusz także chciał poznać się z tobą...
— A... już i ten... Dlaczegóż to mnie zrobili warjatem?
— To jest nie warjatem. Zdaje się, żem się za wiele rozgadał... Widzisz, uderzyło go to, że ciebie ten jeden tylko punkt obchodzi i teraz jasne jest, dlaczego cię obchodzi; znając wszystkie okoliczności... i jak to cię rozdrażniło wtedy i splotło się razem z chorobą... Ja, bracie, trochę jestem pijany, tylko djabli go wiedzą on ma jakąś swoją myśl... Mówię ci: zwarjował na punkcie chorób mózgowych. Ale ty pluń...
Na jakie pół minuty obaj zamilkli.
— Słuchaj, Razumichin — zaczął Raskolnikow — chcę ci powiedzieć otwarcie: przed chwilą byłem u nieboszczyka, jeden urzędnik umarł... oddałem tam wszystkie swoje pieniądze... i oprócz tego, całowała mnie przed chwilą pewna istotka, którą gdybym nawet zabił kiedykolwiek, to także... słowem, widziałem tam drugą jeszcze istotę... z piórem ognistem... to jest, nie, zaczynam prawić od rzeczy i jestem bardzo słaby, podtrzymaj mnie... o zaraz schody...
— Co ci jest? Co ci jest? — pytał przerażony Razumichin.
— W głowie mi się trochę kręci, ale to nic, tylko tak mi smutno, tak smutno, jak kobiecie... doprawdy! Patrz, co to jest? Patrz - no, patrz!
— Co takiego?
— Czy nie widzisz? Światło w moim pokoju, widzisz? Przez szparę...
Stali przed ostatniemi schodami, tuż przy mieszkaniu gospodyni, i w istocie, widać było z dołu, że w komórce Raskolnikowa jest światło.
— To szczególne! A może Anastazja? — zauważył Razumichin.
— Ona nigdy o tej porze u mnie nie bywa, a zresztą śpi już oddawna, ale... wszystko mi jedno! Bywaj zdrów.
— Cóż znowu! Toż odprowadzę cię, razem wyjdziemy!
— Wiem, że wyjdziemy razem, ale chciałbym właśnie tutaj uścisnąć twoją rękę i tutaj pożegnać się z tobą. No dawaj rękę, bądź zdrów!
— Co się z tobą dzieje, Rodziu?
— Nic... chodźmy... będziesz świadkiem...
Zaczęli wchodzić na schody, i Razumichin powziął na chwilę myśl, że może Zosimow ma słuszność. „Ech! Rozdrażniłem go moją paplaniną!“ — szepnął do siebie. Wtem, zbliżając się do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy.
— Co się tu stało? — zawołał Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę, otworzył drzwi naoścież i stanął na progu, jak wryty.
Matka i siostra siedziały na jego sofie i czekały nań już przez półtorej godziny. Dlaczegóż najmniej ich oczekiwał i dlaczegóż najmniej myślał o nich, pomimo że dziś otrzymał powtórną wiadomość, że wyjeżdżają, jadą, zaraz przybędą? Przez całe te półtorej godziny one jedna przez drugą badały Nastusię, która i teraz stała przed niemi i zdążyła im już wszystko szczegółowo opowiedzieć. Omal nie zemdlały z przestrachu, że on „dziś uciekł“, chory i, jak widać z opowiadania, najwyraźniej w gorączce! „Boże, co się z nim dzieje!“ Obydwie płakały, obydwie cierpiały męki krzyżowe w ciągu tej półtorej godziny czekania.
Radosny, pełen zachwytu okrzyk przywitał Raskolnikowa. Rzuciły się ku niemu. Ale on stał, jak martwy; niespodziewana i okropna dlań rzeczywistość uderzyła w niego, jak piorun. A i ręce jego nie podnosiły się, aby je uścisnąć: nie mogły. Matka i siostra tuliły go w objęciach, całowały go, śmiały się, płakały... On postąpił krok, zachwiał się i runął zemdlony na podłogę.
Przerażenie, krzyki przestrachu, jęki... Razumichin, stojący na progu, wpadł do pokoju, ujął silnie chorego, który po chwili spoczął na sofie.
— Nic! Nic! — wołał do matki i siostry — zemdlał, głupstwo! Przed chwilą doktór mówił, że mu daleko lepiej, że już zdrów zupełnie! Wody! No, no, już, już, o przychodzi do siebie, no, oto już po wszystkiem.
I porwawszy Dunię za rękę tak, że o mało jej palców nie skręcił, nagiął do chorego, ażeby ją przekonać, że „już po wszystkiemu“.

I matka i siostra spoglądały na Razumichina, jak na Opatrzność, z zachwytem i wdzięcznością; one już słyszały od Anastazji, czem był dla ich Rodzia, przez cały czas choroby, ten „roztropny młodzieniec“, jak go nazwała tegoż samego wieczoru, w poufnej rozmowie z Dunią, sama pani Pulcherja Raskolnikowowa.

CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ I

Raskolnikow podniósł się i usiadł na sofie.
Słabym ruchem skinął na Razumichina, ażeby zaprzestał całego potoku gorących i pozbawionych związku pocieszeń pod adresem matki i siostry, ujął je obie za ręce i przez parę minut w milczeniu wpatrywał się to w jedną, to w drugą. Matka przelękła się jego wzroku. W tym wzroku zdradzało się uczucie strasznego cierpienia, ale zarazem było w nim coś nieruchomego, prawie nawet szalonego. Pani Pulcherja rozpłakała się.
Dunia była blada; ręka jej drżała w dłoni brata.
— Idźcie do domu... z nim — wymówił urywanym głosem, wskazując na Razumichina — do jutra; jutro wszystko... Czyście dawno przyjechały?
— Wieczorem, Rodziu — odparła matka — pociąg ogromnie się spóźnił. Ale, Rodziu, ja za nic na świecie nie odejdę teraz od ciebie!... Ja tu przenocuję...
— Nie męczcie mnie! — wymówił, machnąwszy ręką z rozdrażnieniem.
— Ja przy nim zostanę! — zawołał Razumichin — nie opuszczę go ani na chwilę, pal licho wszystkich moich gości, niech sobie na ściany włażą! Tam u mnie wujek prezyduje.
— Jak, jak panu mam podziękować? — zaczęła pani Pulcherja, znowu ściskając ręce Razumichina, ale Raskolnikow znowu jej przerwał:
— Ja nie mogę, nie mogę — powstał w rozdrażnieniu — nie męczcie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!..
— Chodźmy, mamusiu, wyjdźmy choć na chwilę z pokoju — szepnęła przestraszona Dunia — my go zabijamy, to widać.
— Ale czyż nawet nie popatrzę na niego, po trzech latach! — zapłakała pani Pulcherja.
— Czekajcie! — zatrzymał ich znowu — ciągle mi przerywacie, aż mi się w głowie miesza... Widziałyście Łużyna?
— Nie, Rodziu, ale on już wie o naszem przybyciu. Słyszałyśmy, Rodziu, że pan Piotr był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — z pewną nieśmiałością dodała matka.
— Tak... był tak dobry... Duniu; a ja powiedziałem Łużynowi, że go strącę ze schodów i wygnałem go do djabła...
— Rodziu, co ty mówisz! Ależ chyba... chyba masz co innego na myśli — zaczęła z przestrachem pani Pulcherja, ale zatrzymała się, patrząc na Dunię.
Panna Eudoksja uważnie wpatrywała się w brata i czekała, co dalej powie. Obydwie były już uprzedzone o kłótni przez Nastkę, o ile ta mogła zrozumieć i opowiedzieć, i cierpiały w niepokoju i oczekiwaniu.
— Duniu — z wysiłkiem ciągnął Raskolnikow — ja sobie nie życzę tego związku, i dlatego powinnaś zaraz jutro przy pierwszem słowie odmówić Łużynowi, żeby śladu nawet nie było.
— Boże, mój Boże! — zawołał matka.
— Bracie, pomyśl, co mówisz? — zaczęła Dunia z wybuchem, ale w tej chwili powstrzymała się. — Możeś ty teraz nieusposobiony, możeś zmęczony, — rzekła łagodnie.
— W gorączce? Nie... Ty wychodzisz za Łużyna dla mnie. A ja ofiary nie przyjmuję. I dlatego, do jutra, przygotuj list... z odmową. Rano daj mi przeczytać i basta!
— Ja tego nie mogę zrobić! — zawołała oburzona dziewczyna. — Na jakiej zasadzie...
— Duńciu, nie bądź gwałtowna, przestań, jutro.... Czyż nie widzisz.... — przestraszyła się matka, rzucając się do Duni. — Ach odejdźmy już lepiej!
— On w malignie! — zawołał podchmielony Razumichin — bo inaczej, jakżeby śmiał! Do jutra cała ta głupota drapnie.... A dziś on go oczywiście wypędził. Tak było w istocie. No, a tamten się rozgniewał... Orację nam tu prawił, swoją wiedzą się szczycił, aż wyszedł z całą pompą...
— Więc to prawda? — zawołała pani Pulcherja.
— Do jutra, bracie — ze współczuciem rzekła Dunia — chodźmy, mateczko... Bądź zdrów, Rodziu!
— Słyszysz, siostro — powtórzył za niemi, z ostatnim wysiłkiem — ja nie jestem w malignie; ten związek to podłość. Niech ja sobie będę podlecem, ale ty nie powinnaś... jedno z dwojga... a ja chociaż podlec, ale takiej siostry nie będę uważał za siostrę. Albo ja, albo Łużyn. Idźcie...
— Oszalałeś! Despoto! — ryknął Razumichin, lecz Raskolnikow już nie odpowiedział, a może nie miał sił odpowiedzieć. Opadł na sofę i odwrócił się do ściany w zupełnem wyczerpaniu. Panna Eudoksja ciekawie spojrzała na Razumichina; jej czarne oczy błysnęły: Razumichin aż zadrżał pod wpływem tego wzroku. Pani Pulcherja stała, jak wryta.
— Ja za nic stąd nie wyjdę! — szeptała do Razumichina, prawie w rozpaczy — zostanę tu, gdziekolwiek... odprowadź pan Dunię.
— I wszystko pani zepsuje! — odrzekł także szeptem Razumichin, tracąc już cierpliwość — wyjdźmy choć na schody. Nastusiu, poświeć! Przysięgam pani — ciągnął półszeptem już na schodach — że niedawno, mnie i doktora, o mało nie pobił. Czy pani to pojmuje! Samego doktora! I ten ustąpił, żeby nie drażnić, i odszedł, a ja na dole zostałem na straży, a on ubrał się i umknął. On i teraz drapnie, jeżeli go pani będzie drażnić w nocy, i jeszcze sobie co zrobi...
— Ach, co pan mówi!
— Ale i panna Eudoksja nie może sama, bez pani, spać w numerze... Niech pani tylko pomyśli, gdzie panie mieszkają! Bo i ten podły pan Piotr, czyż nie mógł wziąć lepszego mieszkania?... A zresztą, wie pani, ja trochę jestem pijany, i dlatego się tak wyrażam; najlepiej nie zwracać uwagi...
— To ja pójdę do tutejszej gospodyni — upierała się pani Pulcherja — ubłagam ją, żeby dała mnie i Duni kąt na noc dzisiejszą. Ja nie mogę go tak zostawić, nie mogę!
Tak rozmawiając, stali na schodach przed samemi drzwiami gospodyni. Anastazja świeciła im z ostatniego stopnia. Razumichin był niezwykle podniecony. Jeszcze przed półgodziną, odprowadzając Raskolnikowa do domu — chociaż za dużo gadał, co sam przyznawał, — był całkiem rzeźki i prawie przytomny, pomimo strasznej ilości trunków, jakie wypił tego wieczoru. Teraz zaś stan jego podobny był nawet do jakiegoś zachwytu, i zarazem jakby wypite trunki odrazu i ze zdwojoną siłą rzuciły mu się do głowy. Stał z obydwiema paniami, ująwszy je obie za ręce, namawiając je i przedstawiając z niezwykłą otwartością, i, widocznie, ażeby je lepiej przekonać, prawie przy każdem słowie, ściskał, jak mógł najsilniej, aż do bólu ich dłonie, jak szczypcami, i zdawało się, pożerał wzrokiem pannę Eudoksję, wcale się tem nie krępując. Pod wpływem bólu wyrywały ręce z jego ogromnej, żylastej łapy, lecz on nietylko tego nie spostrzegał, ale owszem, coraz silniej ciągnął je ku sobie. Gdyby mu kazały były w tej chwili rzucić się ze schodów głową na dół, to dla oddania im przysługi, wypełniłby ten rozkaz jaknajskwapliwiej. Pani Pulcherja, ciągle przejęta trwogą o swego Rodzia, chociaż czuła, że młodzieniec jest już nazbyt ekscentryczny i już zanadto ściska ją za rękę, ale jednak widząc w nim w tej chwili Opatrzność, — nie chciała dostrzegać tych wszystkich charakterystycznych szczegółów. Nie bacząc jednak na taką samą obawę, panna Eudoksja, lubo charakteru niebardzo lękliwego, ze zdumieniem i nawet prawie z przestrachem spotykała błyszczące dzikim ogniem spojrzenia przyjaciela swego brata, i tylko nieskończone zaufanie, nabyte dzięki opowiadaniu Anastazji o tym dziwnym młodzieńcu, wstrzymywało ją od ucieczki od niego wraz z matką. Pojmowała także, iż teraz może już nie powinny uciekać od niego. Zresztą, po upływie jakich dziesięciu minut uspokoiła się zupełnie: Razumichin zdradzał cały swój charakter, bez względu na stan, w jakim się znajdował, tak że wszyscy nader szybko poznawali, z kim mają do czynienia.
— Nie można do gospodyni, to najwyższy nierozsądek! — zawołał, przekonywając matkę Raskolnikowa. — Chociaż pani jesteś matką, ale, jeśli pani tu zostaniesz, to go doprowadzisz do szaleństwa i wtedy djabeł wie, co będzie! Słuchajcie, panie, ja tak zrobię: teraz u niego posiedzi Nastusia, a ja panie odprowadzę do domu, bo przecie same panie nie możecie włóczyć się po nocy; u nas w Petersburgu pod tym względem... No, pal licho!... Potem, od pań, zaraz wracam tutaj i za kwadrans, pod najuczciwszem słowem, przyniosę paniom wiadomość, jak się ma, czy śpi, czy nie śpi, i wszystko, co będzie do doniesienia. Potem, słuchajcie, panie! Potem od pań pobiegnę do siebie, jak strzała — bo mam gości, wszyscy pijani — biorę Zosimowa — to doktór, który go leczy; on siedzi właśnie teraz u mnie, nie pijany; ten nie pijany, nigdy nie bywa pijany! — Ciągnę go do Rodzia i potem natychmiast do pań, tak więc panie będziecie miały dwie wiadomości o nim — i od doktora, pojmujecie, od samego doktora, to już nie to, co ode mnie! Gdyby było źle, przysięgam, że sam panie tu przyprowadzę, ale, jeśli dobrze, no to położycie się panie spać. A ja całą noc tu nocuję, na korytarzu, on nie usłyszy, a Zosimowowi każę nocować u gospodyni, ażeby go mieć pod ręką. Cóż jest lepsze teraz dla niego: panie, czy doktór? Wszak z doktora większy pożytek, daleko większy. No, idźcie tedy do domu! A do gospodyni nie można; ja mogę, ale panie nie możecie: nie puści, bo... bo to głupia baba. Będzie zazdrosna o pannę Eudoksję i o panią... jeśli pani chcesz wiedzieć; durzy się we mnie... O pannę Eudoksję, to z pewnością. Bo to bardzo, bardzo ciekawy okaz! Zresztą i ze mnie dureń... Pal licho! chodźmy! Czy panie macie do mnie zaufanie? No, macie czy nie?
— Chodźmy, mateczko — rzekła Dunia — on tak zrobi, jak przyrzeka. Wskrzesił już brata, a jeśli prawda, że doktór zgodzi się tu nocować, to cóż lepszego?
— Tak, o, pani... pani mnie rozumie, bo... bo pani jest aniołem! — w zachwyceniu krzyknął Razumichin. — Idziemy tędy! Nastusiu! Jazda na górę i siadaj przy nim ze światłem, ja za kwadransik będę...
Pani Pulcherja chociaż nie została całkiem przekonana, ale już nie oponowała. Razumichin wziął je obydwie pod ręce i pociągnął ze schodów. Zresztą, stara była trochę niespokojna: „chociaż bo i roztropny i dobry, ale czy zdoła wykonać to, co przyrzeka? Wszak jest w takim stanie!...“
— A, rozumiem, pani myśli, że ja w takim stanie! — przerwał jej myśli Razumichin, odgadłszy je i krocząc swemi olbrzymiemi krokami po trotuarze, tak że obie damy ledwie mogły za nim zdążyć, czego zresztą on nie spostrzegł. — Głupstwo! to jest... pijany jestem w sztok, ale nie w tem rzecz; jestem pijany, lecz nie od wina! To jakem panie zobaczył, tak mi uderzyło do głowy... Ale... pal mnie licho! Nie zwracajcie panie uwagi! Ja idę; nie jestem was godzien!... A jak odprowadzę panie, w tej chwili tu w kanale wyleję sobie na głowę dwa wiadra wody, i basta... O gdybyście panie wiedziały, jak ja was obydwie kocham!... Nie śmiejcie się i nie gniewajcie się panie!... Gniewajcie się na wszystkich, ale nie ma mnie!... Jestem jego przyjacielem, a więc i waszym. Ja tak chcę... Ja to przeczuwałem... w zeszłym roku, była taka chwila... Zresztą, wcalem nie przeczuwał, boście panie spadły, jak z nieba. A może i całą noc nie będę spał... Ten Zosimow obawia się, ażeby Rodzio nie dostał pomieszania... Oto dlaczego nie trzeba go drażnić...
— Co pan mówi?! — zawołała matka.
— Czyżby sam doktór to mówił? — zapytała Dunia w przestrachu.
— Mówił, ale nie o tem, wcale nie o tem. Dał mu nawet takie lekarstwo, proszek, wiedziałem, a panie właśnie przyjechały... Ech!... Szkoda, żeście panie nie przyjechały jutro! Dobrze się stało, żeśmy poszli. A za godzinę o wszystkiem zda paniom raport sam Zosimow. O ten to nie pijany! I ja będę trzeźwy... A dlaczegom się tak strąbił? A bo mnie wciągnęli w jakąś sprzeczkę, przeklęci! Przysięgłem przecie nie wdawać się w spory!... Takie głupstwa gadają! O małom się nie pobił! Zostawiłem tam wujka, niech prezyduje... No, dacie panie wiarę wymagają zupełnego zaparcia się własnego ja, i cały smak w tem znajdują! Byle tylko nie być samym sobą, byle jaknajmniej podobnym być do samego siebie! To się u nich nazywa największym postępem. Niechby choć już łgali po swojemu, ale...
— Pozwól pan — nieśmiało przerwała pani Pulcherja, ale tylko dodało mu ognia.
— Pani może myśli — krzyczał Razumichin, coraz bardziej podnosząc głos — pani myśli, że mnie to ich łgarstwo gniewa? Gdzie zaś! Ja lubię nawet, gdy łżą! Łgarstwo jest jedynym przywilejem człowieka wobec innych organizmów. Zełżesz — do prawdy dojdziesz! Dlatego jestem człowiekiem, że łżę. Ani do jednej prawdy nie dobrano się, nie zełgawszy poprzednio z jakie czternaście, a może i sto czternaście razy, a to zaszczyt w swoim rodzaju; no, a my, to i zełgać swoim rozumem nie potrafimy! Ty mi łżyj, ale łżyj po swojemu, a wtedy ucałuję cię. Zełgać po swojemu, to prawie jest lepsze, niż prawda po cudzemu, — w pierwszym wypadku jesteś człowiekiem, a w drugim, ledwie ptakiem jesteś! Prawda nie ucieknie, a życie zwichnąć można; bywały przykłady. No, czemżeśmy teraz? Wszyscy jak jesteśmy, wszyscy bez wyjątku, pod względem nauki, rozwoju, myślenia, wynalazków, ideałów, pragnień, liberalizmu, siedzimy jeszcze we wstępnej klasie gimnazjum! Spodobało im się korzystać z cudzego rozumu — wpadli! Czy tak? Czy ja dobrze mówię? — wołał Razumichin, trzęsąc i ściskając ręce obydwóch pań — czy dobrze?
— Ach, mój Boże, ja nie wiem — wymówiła blada matka Raskolnikowa.
— Dobrze, dobrze... chociaż nie zgadzam się z panem pod każdym względem — poważnie dodała Dunia i zaraz syknęła, tak ją mocno ścisnął za rękę.
— Dobrze? Pani powiadasz dobrze? Ach, jeżeli tak, to... to... — zawołał w zachwycie — to pani jesteś źródłem dobroci, czystości, rozumu i... doskonałości! Daj mi pani swoją rękę, daj ją pani... i pani daj swoją, chcę ucałować wasze ręce tu, zaraz, na kolanach!
I padł na kolana pośrodku trotuaru, na szczęście, pustego naówczas.
— Co pan robi, panie? — zawołała przerażona niezmiernie matka.
— Wstańże pan! Wstań pan! — śmiała się i lękała córka.
— Nie, nie wstanę, dopóki mi panie rąk nie dacie! O tak, i dosyć, i wstałem, i chodźmy!... Jestem nieszczęśliwy kiep, jestem was niegodny, jestem pijany i wstydzę się... Kochać was nie jestem godzien, ale korzyć się przed wami — to obowiązek każdego, jeśli tylko nie jest skończonym bydlakiem!... Więcem się i ukorzył... Otóż i wasze pokoje, i już choćby dla tego jednego miał rację Rodjon, że wygnał waszego pana Piotra! Jak on śmiał was pakować do takich pokojów? To skandal! Wiecie panie, kogo tu wpuszczają? A wszak pani jesteś narzeczoną!... Narzeczoną, prawda? No, to ja pani powiem, że pani narzeczony jest ostatni podlec, jeśli tak!
— Panie Razumichin, pan się zapomina... — zaczęła stara.
— Tak, tak, ma pani rację, zapomniałem się i wstydzę się! — zorjentował się Razumichin — ale... ale... panie nie możecie się na mnie obrażać za to! Bo ja mówię szczerze, a nie dlatego, że się w paniach... hm! no, niech tam sobie, nie trzeba, nie powiem dlaczego, nie śmiem!... A myśmy wszyscy odrazu, jak on tylko wszedł, odgadli, że to człowiek nie z naszej sfery. Nie dlatego, że wszedł wyfryzowany, nie dlatego, że skwapliwie wynurzał się ze swoim rozumem, a dlatego, że to obłudny spekulant; dlatego, że to żyd i figlarz, to widać. Panie myślicie, że on jest mądry! Nie — to dureń, dureń! Czy to para dla pani? O, mój Boże! Widzicie, moje panie — zatrzymał się nagle, wchodząc już na schody do mieszkania — chociaż oni tam u mnie wszyscy pijani, ale zato wszyscy uczciwi, i chociaż my i łżemy, bo i ja także łżę, dogadamy się przecie, nareszcie do prawdy, bo my stoimy na szlachetnej drodze, a pan Piotr... dąży drogą nieszlachetną. Chociażem ich wszystkich klął teraz, chociażem wymyślał, ale ja tam ich wszystkich szanuję; nawet Zamietowa, chociaż i nie szanuję, to lubię, bo to... szczeniak! Nawet tego bydlaka Zosimowa, bo — uczciwy i zna swój fach... No dosyć, powiedziało się i przepadło. Przepadło? Czy tak aby? No, chodźmy! Znam ja ten korytarz, bywałem; o tu, pod trzecim numerem był skandal... No, gdzież się to panie mieszczą? Który numer? Ósmy? No, to się zamknijcie na noc, nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans powrócę z wiadomością, a potem za pół godziny z Zosimowem, zobaczycie panie! Do widzenia, uciekam!
— Mój Boże, Duniu, co to będzie? — rzekła pani Pulcherja, trwożliwie i bojaźliwie zwracając się do córki.
— Niech się mama uspokoi — odparła Dunia, zdejmując z siebie kapelusz i narzutkę — sam Bóg zesłał nam tego pana, chociaż coprawda wprost z jakiejś pijatyki. Można mu zaufać, zapewniam mamę. I wszystko, co on już zrobił dla brata...
— Ach, Duniu, Bóg go raczy wiedzieć, czy wróci! I jak mogłam zdecydować się na opuszczenie Rodzia!... I zupełnie inaczej wyobrażałam sobie, że go zastanę! — Jaki był surowy, jakby nie rad nam... — Łzy ukazały się w jej oczach.
— Nie, to nie tak, mateczko. Mama się nie wpatrzyła, bo ciągle płakała. On jest bardzo zmieniony przez trapiącą go chorobę — oto cała przyczyna.
— Ach, ta choroba! Co to będzie, co to będzie! A jak to on mówił z tobą, Duniu! — rzekła matka, nieśmiało, zaglądając córce w oczy, pragnąc wyczytać jej całą myśl, i już w połowie pocieszona tem, że i sama Dunia broni Rodzia, a więc przebaczyła mu. — Mam przekonanie, że on do jutra się zmieni — dodała, badając do końca.
— A ja jestem przekonana, że on i jutro będzie mówił to samo... o tem — odcięła panna Eudoksja, i zadała klin, oczywiście, nielada, był to bowiem punkt, o którym pani Pulcherja zanadto bała się mówić teraz. Dunia zbliżyła się i pocałowała matkę. Ta silnie uścisnęła ją w milczeniu. Poczem pogrążyła się w niespokojnem oczekiwaniu, zaczęła chodzić tam i zpowrotem po pokoju, rozmyślając o wszystkiem, co zaszło. Takie chodzenie z kąta w kąt, w zamyśleniu, było przyzwyczajeniem panny Eudoksji, a matka zawsze obawiała się wówczas przerywać tę jej zadumę.
Razumichin, oczywiście, śmiesznym był ze swą nagłą, powstałą po pijanemu namiętnością dla Duni; ale spojrzawszy na nią, zwłaszcza teraz, gdy chodziła ze skrzyżowanemi rękami po pokoju, smutna i zamyślona, może by mu się wiele przebaczyło, nie mówiąc już o jego ekscentrycznym stanie. Panna Eudoksja była uderzająco ładna, wysoka, dziwnie zgrabna, silna, pewna siebie — co dawało się poznać z każdego jej ruchu i co jednak wcale nie ujmowało jej ruchom delikatności i wdzięku. Z twarzy podobna była do brata, lecz można ją było nazwać nawet piękną. Włosy miała ciemne, nieco jaśniejsze, niż u brata; oczy prawie czarne, błyszczące, dumne i zarazem niekiedy, chwilami, niezwykle łagodne. Była blada, ale nie chorobliwie blada; twarz jej jaśniała świeżością i zdrowiem. Usteczka miała nieco za małe, zaś dolna warga, świeża i rumiana, ledwie wyginała się naprzód wraz z podbródkiem — jedyna nieprawidłowość w tej ślicznej buzi, ale nadająca jej szczególną odrębność i między innemi, jakby zarozumiałość. Wyraz jej twarzy był zawsze raczej poważny, niż wesoły, zadumany, ale za to jak śmiech licował z tą twarzą, jak licował z nią śmiech wesoły, młody, pozbawiony troski! Oczywista więc, że gorący, szczery, prosty, uczciwy, silny, jak atleta i pijany Razumichin, który nigdy nic podobnego nie widział, od pierwszego rzutu oka stracił głowę. Przytem wypadek pokazał mu Dunię, w piękny moment miłości i radości spotkania z bratem. Widział potem, jak zadrżała w niej z oburzenia dolna warga w odpowiedzi na szorstkie i niewdzięcznie surowe rozkazy brata — i nie mógł wytrzymać.
Mówił zresztą prawdę, wyrwawszy się po pijanemu na schodach, że ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, pani Praskowja, będzie zazdrosną o niego nietylko względem Duni, ale bodaj i względem jej matki. Bo choć matka Duni miała już lat czterdzieści trzy, twarz jej nosiła jeszcze na sobie ślady dawnej piękności, a przytem wydawała się daleko młodszą, niż była w istocie, co prawie zawsze bywa u kobiet, które zachowały pogodę umysłu, świeżość wrażeń i szlachetny, czysty ogień serca aż do starości. Powiemy nawiasem, że zachowanie tego wszystkiego jest jedynym środkiem, ażeby nie utracić do grobu swojej piękności. Włosy jej zaczynały już siwieć, maleńkie zmarszczki już dawno ukazały się przy oczach, policzki wpadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak twarz ta była piękna. Był to portret twarzyczki Duni, tylko w dwadzieścia lat później, i przytem bez tego wyrazu niższej wargi, która u niej była wysunięta naprzód. Pani Pulcherja była czuła, ale nie czułostkowa, nieśmiała i ustępująca, ale do pewnych granic; mogła przebaczyć wiele, na wiele rzeczy mogła się zgodzić, nawet z zakresu tego co było przeciwne jej przekonaniu, ale zawsze czuła granicę szlachetności, zasad i stanowczych przekonań, poza którą nie przestąpiła nigdy, nawet pod przymusem najcięższych okoliczności.
Akurat w dwadzieścia minut po odejściu Razumichina, dały się słyszeć dwa nie głośne, ale pospieszne uderzenia we drzwi; wrócił.
— Nie wejdę, nie mam czasu! — pospieszył wyrzec, gdy drzwi otworzono — śpi jak król, wybornie, spokojnie, i daj Boże, żeby przespał z dziesięć godzin. Jest tam u niego Anastazja; kazałem jej czekać na siebie. Teraz przytaszczę Zosimowa, on paniom zda raport, a potem i panie możecie zasnąć; zmęczone jesteście, widzę, aż strach...
I wybiegi na korytarz.
— Co to za roztropny i... życzliwy młodzieniec! — zawołała nadzwyczaj ucieszona matka Raskolnikowa.
— Zdaje się, porządny człowiek! — z pewnym zapałem odparła Dunia, zaczynając znowu chodzić po pokoju tam i z powrotem.
Prawie w godzinę później dały się słyszeć na korytarzu czyjeś kroki i drugie uderzenie we drzwi. Obydwie kobiety czekały, tym razem zupełnie ufne w obietnicę Razumichina: i w istocie, zdołał on „przytaszczyć“ Zosimowa. Zosimow zgodził się zostawić ucztę i pójść niezwłocznie do Raskolnikowa, atoli do pań udał się z niechęcią i z niedowierzaniem, nie ufał bowiem pijanemu Razumichinowi. Lecz jego miłość własna zaraz została uspokojona: zrozumiał, że w istocie oczekiwano go, jak wyrocznię. Przesiedział równo dziesięć minut i zdołał całkiem przekonać i uspokoić panią Pulcherję. Mówił z niezwykłą przychylnością, ale umiarkowanie z wielką powagą, zupełnie jak dwudziestosiedmio-letni lekarz na ważnem konsyljum, i ani jednem słowem nie odstąpił od przedmiotu, i nie zdradził najmniejszej nawet chęci zawarcia bardziej poufnych bliższych stosunków z obydwiema paniami. Dostrzegłszy jeszcze przy wejściu, jak oślepiająco piękną jest panna Eudoksja, postanowił udawać, że jej wcale nie widzi, w czasie swej wizyty, i zwracał się wyłącznie do matki. Wszystko to sprawiało mu nadzwyczajne wewnętrzne zadośćuczynienie. O chorym wyraził się, że znajduje go obecnie w zupełnie zadawalniającym stanie. Według jego badań, choroba pacjenta, krom złych materjalnych warunków w ostatnich miesiącach jego życia, posiada jeszcze pewne moralne przyczyny, „jest, można powiedzieć, produktem wielu różnych, moralnych wpływów, niepokojów, obaw, trosk, pewnych idei i t. p.“ Spostrzegłszy z boku, że panna Eudoksja zaczęła słuchać bardzo uważnie, Zosimow, nieco dłużej rozgadał się na ten temat. Ale na trwożliwie i nieśmiałe zapytanie matki, względem „pewnych jakoby podejrzeń o utracie zmysłów“ — odpowiedział ze spokojnym i szczerym uśmiechem, że przesadzano jego słowa, że, naturalnie, znać u chorego jakąś myśl nieruchomą, coś zdradzającego monomanję — bowiem on, Zosimow, osobliwie śledzi teraz za tym nadzwyczaj interesującym oddziałem medycyny — ale przecie trzeba pamiętać, że prawie do dzisiaj chory był, przyjazd krewnych wzmocni go i podziała nań zbawczo „jeśli tylko można będzie ominąć nowych silnych wstrząsów“ — dodał on z akcentem. Zosimow wstał, ukłonił się solidnie i uprzejmie, i odprowadzany błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością, prośbami i wyciągniętą ku niemu dla uścisku rączką Duni, wyszedł bardzo zadowolony swoją wizytą i jeszcze bardziej samym sobą.
— Mówić będziemy jutro, a teraz natychmiast połóżcie się spać! — powiedział Razumichin, wychodząc z Zosimowem. — Jutro, możliwie najwcześniej, przyjdę do was z sprawozdaniem.
— Jednak, jaka czarująca kobieta, ta Dunia — zwrócił uwagę Zosimow, gdy obaj wychodzili na ulicę.
— Czarująca? Tyś powiedział czarująca? — ryknął Razumichin i nagle rzucił się na Zosimowa, złapał go za gardło. — Jeśli ty jeszcze raz odważysz się... Rozumiesz? Rozumiesz? — ryczał on, trzęsąc za kołnierz i przyparłszy go do muru — słyszałeś?
— Puśćże, pijany djable! — wyrywał się Zosimow. Gdy Razumichin go puścił, Zosimow uważnie spojrzał nań i nagle zatrząsł się od śmiechu. Razumichin stał przed nim, opuściwszy ręce, ponury i poważny.
— Ma się rozumieć, żem osioł — powiedział ponury, jak chmura, lecz... ty również.
— Nie, bracie, wcale nie również. Ja o głupstwach nie marzę.
Szli milcząc. Gdy doszli do mieszkania Raskolnikowa, Razumichin, ogromnie stroskany, przerwał milczenie.
— Słuchaj — rzekł do Zosimowa — dzielny z ciebie chłopiec, lecz oprócz wszystkich twoich wad jesteś jeszcze brudnym rozpustnikiem. Jesteś nerwową, słabą marnotą, jesteś zmysłowy, roztyłeś się, nie możesz sobie niczego odmówić — a to już ja nazywam błotem, bo prostą drogą prowadzi do błota. Rozpieściłeś siebie do takiego stopnia, że przyznam się, iż nie pojmuję, jak możesz być przy tem wszystkiem dobrym i nawet bezinteresownym lekarzem. Na pierzynie sypia (lekarz!) a w nocy wstaje do chorego! Za jakie trzy lata nie będzie już wstawał do chorego... No, ale pal licho, nie o to idzie, idzie o co innego: ty nocujesz dziś w mieszkaniu gospodyni (ledwiem ją zdołał namówić), a ja w kuchni: macie sposobność zawarcia bliższej znajomości!... Nie to, co ty myślisz! Tu bracie, i cienia nawet tego nie ma...
— Ja też wcale nie myślę.
— Tu, bratku, wstydliwość, skromność, nieśmiałość, delikatność okrutna, i przytem wszystkiem westchnienia, i mięknie jak wosk, ach jak mięknie! Wybaw mnie od niej, do wszystkich djabłów świata! Arcyapetyczna!... Zasłużę, głową zasłużę!...
Zosimow roześmiał się jeszcze głośniej niż poprzednio.
— A to ci uderzyło! Nacóż mi ona?
— Zapewniam cię, kłopotów niewiele, mów tylko wszystko co ci ślina do ust przyniesie, bylebyś tylko usiadł przy niej i mówił. Przytem, jesteś lekarzem, zacznij więc leczyć na cokolwiek. Przysięgam, nie pożałujesz. Stoi tam u niej klawikord: ja bo wiesz przecie, brzdąkam trochę; mam jedną piosenkę ruską, prawdziwą: „Łzy gorące z oczu płyną...“ Ona przepada za prawdziwemi — od piosnki się właśnie zaczęło; a wszakże ty na fortepianie grasz jak wirtuoz, jak Rubinsztejn... Zapewniam, że nie pożałujesz!
— Cóż tyś jej może dawał jakie obietnice? Na piśmie, formalnie? Przyrzekłeś się ożenić może...
— Nie, nie, nic podobnego! Bo i ona wcale nie taka; bywał u niej poprzednio Czebarow...
— No to ją rzuć!
— Nie wypada!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wypada i kwita! Tu bratku jest pierwiastek pociągający.
— Dlaczegóż ją pociągnąłeś?
— Wcalem nie pociągał; sam nawet może zostałem wciągnięty, z głupoty, a jej całkiem będzie obojętne, ty czy ja, byleby ktoś przy niej siedział i wzdychał. Tu bratku... Nie mogę ci tego wyrazić, tu — no dajmy na to, znasz matematykę, zajmujesz się nią i teraz, wiem o tem... więc zacznij przechodzić z nią rachunek różniczkowy, dalibóg, nie żartuję, mówię serjo, dla niej to będzie obojętne: będzie patrzeć na ciebie i wzdychać, i tak przez cały rok. Ja prawiłem jej, między innemi, bardzo długo, jeszcze dwa dni z rzędu o pruskiej izbie panów (bo o czemże z nią mówić?) — wzdychała tylko i rumieniła się! Tylko o miłości nie zagaduj — wstydliwa, aż do konwulsji — wszakże udawaj, że odejść nie możesz — no i dosyć. Komfort ogromny; zupełnie jak w domu — czytaj, siedź, leż, pisz... Pocałować nawet można, ostrożnie...
— Ale poco mi ona?

— Ech, nie mogę ci żadną miarą wytłumaczyć! Uważasz oboje podobni jesteście do siebie! Jużem i dawniej myślał o tem... Wszak ty na tem skończysz! Więc nie wszystko ci jedno — wcześniej czy później? Tu, bracie tkwi taki pierzynowy pierwiastek — ach! i nie sam tylko pierzynowy! Tu pociąga; tu koniec świata, kotwica, ustronna przystań, pęp ziemi, trzechrybny początek stworzenia, esencja blinów, tłustych kulebiak, samowaru wieczorowego, cichych westchnień i ciepłych kaftaników, rozgrzanych pieców, tak jakbyś umarł, a zarazem żyjesz, obydwie korzyści razem! No, bratku, do licha, zabrnąłem, czas spać! Słuchaj: ja się w nocy nieraz budzę, pójdę więc i zajdę do niego. Głupstwo, wszystko będzie dobrze. Bądź spokojny, a jeśli chcesz, dowiedz się także razik. Ale cokolwiek bądź dostrzeżesz, malignę, dajmy na to, lub gorączkę, lub coś podobnego, obudź mnie natychmiast. Zresztą, nic nie będzie...

ROZDZIAŁ II

Stroskany i poważny obudził się nazajutrz Razumichin o godzinie ósmej. Wiele nowych i nieprzewidzianych wątpliwości uczuł w sobie tego poranku. Ani wyobraził sobie przedtem, że się kiedykolwiek tak obudzi. Pamiętał do najdrobniejszych szczegółów wszystko wczorajsze i pojmował, że się z nim stało coś niepowszedniego, że opanowało go pewne, nieznane mu dotąd wrażenie i niepodobne do dawnych. Jednocześnie jednak czuł dobrze, że mrzonka, która się zatliła w jego głowie, jest w najwyższym stopniu nie do urzeczywistnienia — tak, że się jej zawstydził i im prędzej przeszedł do innych bardziej powszednich zabiegów i kłopotów, odziedziczonych przezeń po tym „przeklętym wczorajszym dniu“.
Najstraszniejszem z jego wspomnień było to, że się wczoraj okazał „nędzny i marny“, nie dlatego samego, że był pijany, ale dlatego, że wymyślał wobec panny, korzystając z jej położenia, dla najgłupszej zazdrości, na jej narzeczonego, nie znając nie tylko ich wzajemnych stosunków i zobowiązań, ale nie znając nawet porządnie człowieka. I jakież miał prawo wydawać sąd, tak pośpieszny i lekkomyślny? Kto go się pytał o to? I czyliż może taka istota, jak panna Eudoksja oddać siebie niegodnemu człowiekowi za pieniądze? I on więc posiada zalety! Pokoje? A skądże on mógł wiedzieć, że tam takie brudy? Wszak szykuje mieszkanie... tfu, jak to nikczemnie! I co za tłumaczenie, że był pijany? Głupia wymówka, poniżająca go jeszcze bardziej! W winie — prawda, to też wypowiedziała się cała prawda, „to jest całe błoto jego zazdrosnego ordynarnego serca!“ I czyż on, Razumichin, może sobie pozwolić na taką mrzonkę? Kim on jest w porównaniu z taką panną — on, pijany awanturnik i chwalca wczorajszy? „Czyliż możliwe jest tak cyniczne i śmieszne zestawienie? Razumichin strasznie zaczerwienił się na tę myśl i nagle, jakby umyślnie, w tej samej chwili, wyraźnie mu się przypomniało, jak mówił do nich wczoraj, na schodach, że gospodyni będzie o niego zazdrosna względem panny Eudoksji: to już nie do zniesienia. Z całego zamachu uderzył pięścią o piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wywalił jedną cegłę.
„Naturalnie — szepnął do siebie po chwili z pewnem uczuciem poniżenia samego siebie — naturalnie, że te wszystkie świństwa nie dadzą się załagodzić, nigdy... a więc i myśleć o tem nie ma co, i dlatego zjawić się w milczeniu i... spełnić swój obowiązek... także w milczeniu i... i nie prosić o przebaczenie, i nic nie mówić, i... i już naturalnie wszystko stracone!“
Atoli, ubierając się, obejrzał swój kostjum staranniej niż zwykle. Innego ubrania nie miał, a gdyby i miał możeby go nawet i nie włożył — „umyślnieby nie włożył“. Ale w każdym razie cynikiem i niechlujem być nie trzeba i nie ma prawa obrażać uczuć innych ludzi, tembardziej, że ci inni sami go potrzebują i sami zapraszają do siebie. Ubranie starannie wyczyścił szczotką. Bieliznę zaś miewał zawsze znośną; pod tym względem był szczególnie wybredny.
Wymył się on tego poranku dokumentnie — u Nastusi znalazło się mydło — umył głowę, szyję, a szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do pytania: ogolić swoją szczecinę, czy nie (pani Praskowja miała wyborne brzytwy po nieboszczyku panu Zarnicynie), to pytanie to z oburzeniem nawet zostało rozwiązane przecząco. „Niechaj się tak zostanie! Gotowi by pomyśleć, żem się ogolił dla... napewno by pomyśleli! Za nic na świecie!“
„I... i co najważniejsze, on taki ordynarny, brudny, manjery ma knajpowe; i... i przypuśćmy on wie, że i z niego, no choć trochę, jest jednak porządny człowiek... no, więc czemże się tu szczycić, że jest porządnym człowiekiem? Każdy powinien być porządnym, i jeszcze bardziej czystym, i... i bądź co bądź (pamięta dobrze) i on ma za sobą takie sprawki... nie całkiem niecne, ale w każdym razie!...
A jakie bywały zamiary! hm... i wszystko to zestawić z panną Eudoksją! Ale pal licho! Niech tam! umyślnie właśnie będę takim brudnym, zatłuszczonym, pospolitym i pluć na wszystko! Jeszcze więcej będę!...“
Wśród takich monologów zastał go Zosimow, który nocował w salonie pani Praskowji.
Szedł do domu i wychodząc śpieszył spojrzeć na chorego. Razumichin doniósł mu, że tamten śpi, jak zając. Zosimow zalecił nie budzić dopóki się sam nie ocknie. Sam zaś przyrzekł zjawić się o jedenastej.
— Jeśli tylko on będzie w domu — dodał! — Do licha! Nad własnym chorym nie mam władzy! Lecz go jeszcze! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy tamte przyjdą do niego?
— Sądzę, że tamte — odparł Razumichin, zrozumiawszy cel pytania — będą, naturalnie, rozmawiać o swoich sprawach familijnych. Ja wyjdę. Ty, jako doktór, masz, naturalnie, więcej prawa ode mnie.
— Nie jestem przecie spowiednikiem; przyjdę i pójdę, mam i oprócz nich dużo zajęcia.
— Jedno mnie tylko niepokoi — przerwał, chmurząc się Razumichin — wczoraj po pijanemu, wygadałem mu się o różnych głupstwach... o różnych... między innemi, o twojej obawie, czy on czasem nie ma... bzika.
— Jakto, i do pań wygadałeś się o tem?
— Wiem, że głupio! Choć zabij! A co, możeś to ty naprawdę przypuszczał?
— E, gdzie tam naprawdę! sameś mi go opisał, jak monomana, przyprowadziwszy go do mnie... No, a wczoraj jeszcześmy więcej ognia dodali... to jak ty swemi opowiadaniami... o malarzu; dobra rozmowa, skoro on może sam na tym punkcie zwarjował! Gdybym był wiedział dokładnie, co wtedy zaszło w cyrkule i, że tam go jakiś kanalja obraził swojem podejrzeniem! Hm... nie dopuściłbym wczoraj do takiej rozmowy. Wszak ci monomani z kropli zrobią ocean, niebywałe rzeczy widzi w twarzach na jawie... O ile zapamiętałem z tego opowiadania Zamietowa, wszystko mi się dokładnie wyjaśniło. Bo i cóż! Znam pewien wypadek, gdy jakiś hipohondryk czterdziestoletni, nie mogąc znieść przy stole codziennych drwin ośmioletniego chłopca, zarżnął go! A tu, cały w łachmanach, nachlany policjant, zaczynająca się choroba, i takie podejrzenie! I to względem rozwścieczonego hipohondryka! Przy ambicji wściekłej, wyjątkowej! Ale w tem właśnie tkwi może cały rdzeń choroby! Pal licho zresztą!... A wiesz, ten Zamietow, to w istocie miły chłopiec, tylko... hm... zbytecznie wczoraj opowiadał o tem wszystkiem. Papla straszny!
— Komuż opowiadał? Mnie i tobie?
— I Porfirjuszowi.
— Więc cóż, że i Porfirjuszowi?
— Ale, ale czy ty masz wpływ na te, na matkę i siostrę? Trzebaby dziś z nim ostrożniej...
— Nic mu nie będzie! — niedbale odparł Razumichin.
— I dlaczego on tak powstaje na Łużyna? Człowiek zamożny, dla niej, o ile się zdaje, nie wstrętny... a przecie oni nie mają ani grosza? Co?
— A co tobie do tego? — z rozdrażnieniem zawołał Razumichin — skądże ja mogę wiedzieć, mają czy nie mają? Zapytaj się sam, może się i dowiesz...
— Ach, jaki ty bywasz czasami głupi! Wczorajszy chmiel siedzi... Bywaj zdrów; podziękuj za mnie swojej pani Praskowji za nocleg. Zamknęła się, na moje dzień dobry, przez drzwi odpowiedziała, a sama wstała o siódmej, samowar podano jej przez korytarz z kuchni... Nie miałem zaszczytu widzieć tej damy osobiście...
O ósmej Razumichin zjawił się do hotelu Bakalajewo.. Obydwie panie oczekiwały nań od dawien dawna w gorączkowym niepokoju. Wstały zaraz po szóstej, a może i wcześniej. Wszedł pochmurny, jak noc, skłonił się niezgrabnie, za co się zaraz rozgniewał, na siebie, oczywiście. Pani Pulcherja rzuciła się na niego, porwała go za obie ręce i o mało ich nie ucałowała. On nieśmiało spojrzał na pannę Eudoksję; ale i w tej dumnej twarzy był w tej chwili taki wyraz wdzięczności i przyjaźni, taki zupełny i niespodziewany dlań szacunek (zamiast ironicznych spojrzeń i mimowolnej źle ukrywanej pogardy!), że doprawdy lżej by mu już było, gdyby go przywitano wymysłami, tak go to zajmowało. Na szczęście był gotów temat do rozmowy, to też uchwycił go się co żywo.
Usłyszawszy, że „jeszcze się nie budził“, że „wszystko wybornie“, pani Pulcherja rzekła, że to bardzo dobrze, gdyż „musi koniecznie, koniecznie rozmówić się z nim poważnie“. Poprosiła go napić się herbaty razem z niemi: one same jeszcze nie piły, czekając na Razumichina. Dunia zadzwoniła; na wezwanie zjawił się brudny obdartus, i kazano mu podać herbatę, którą nareszcie przynieśli, ale taką brudną i nieprzyzwoitą, że aż się panie zawstydziły. Razumichin energicznie przeklął na hotel, ale przypomniawszy sobie o Łużynie, zamilkł, zawstydził się i strasznie się ucieszył, gdy pytania pani Pulcherji posypały się, nareszcie, po porządku bez przerwy.
Odpowiadając na nie, strawił trzy kwadranse czasu i zdążył zakomunikować o wszystkich ważniejszych i niezbędnych faktach, jakie tylko wiedział z ostatniego roku życia Rodjona, zakończywszy okolicznościową relacją o jego chorobie. Zresztą, wiele rzeczy opuścił, to mianowicie, co wypadało opuścić, między innemi scenę w cyrkule ze wszystkiemi następstwami. Opowiadania chciwie słuchano; ale gdy sądził, że już skończył i zadowolił słuchaczki, to okazało się, że dla nich, jakgdyby jeszcze nie zaczynał.
— Powiedz że mi pan, jak pan sądzi... ach, przepraszam, dotąd nie wiem jeszcze, jak panu na imię? — rzekła pospiesznie pani Pulcherja.
— Dymitr Prokoficz.
— A no więc, panie Dymitrze, chciałabym bardzo, ale to bardzo chciałabym wiedzieć... jak on wogóle... zapatruje się teraz na rzeczy, to jest, pan rozumie, co chciałam powiedzieć, to jest niby: co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki rozdrażniony? Jakie ma pragnienia, i, że tak powiem, marzenia? Co mianowicie wywiera nań teraz wpływ największy? Słowem, pragnęłabym...
— Ach, mamo, jakże można tak odrazu na wszystko odpowiedzieć! — zauważyła Dunia.
— Ach, mój Boże, wszakże wcale, wcale nie takim spodziewałam się go zastać, panie Dymitrze.
— To rzecz bardzo naturalna — odparł pan Dymitr — Matki nie mam, ale wuj przyjeżdża tu co rok i prawie nigdy mnie nie poznaje, nawet z powierzchowności, chociaż i rozumny człowiek; a przez trzy lata waszej rozłąki dużo wody upłynęło. Cóż ja pani powiem? Znam Rodjona od półtora roku: smutny, ponury, hardy i dumny; ostatniemi czasy (a może nawet i daleko wcześniej) podejrzliwy i hipohondryk. Wspaniałomyślny i dobry. Uczuć swoich wypowiadać nie lubi, i raczej dopuści się okrucieństwa, aniżeli słowami zdradzi własne serce. Czasami jednak wcale nie hipohondryk, lecz poprostu zimny i nieczuły, aż do nieludzkości, jakby miał w sobie dwa wprost przeciwne charaktery. Czasami strasznie małomówny! Nigdy nie ma czasu, ciągle mu wszystko przeszkadza, a sam leży i nic nie robi. Nie lubi żartować nie dlatego, żeby nie miał dowcipu, ale, że niby brak mu czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje co mówią. Nigdy nie interesuje się tem, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ogromnie ceni siebie i zdaje się nie bez pewnego prawa. No, cóż jeszcze? Sądzę, że przyjazd pań oddziała nań bardzo zbawiennie.
— Ach, daj Boże! — zawołała pani Pulcherja, zmęczona opinją Razumichina o jej Rodziu.
A Razumichin spojrzał, nareszcie, śmielej na pannę Eudoksję. Często spoglądał na nią w czasie rozmowy, ale ukradkiem, na jedną chwilkę, i zaraz odwracał od niej oczy. Dunia to siadała przy stole i wsłuchiwała się z uwagą, to znowu wstawała i zaczynała chodzić swoim zwyczajem, z kąta w kąt, skrzyżowawszy ręce, zacisnąwszy usta, niekiedy zadając pytania, nie przerywając chodzenia, zamyślając się. I ona miała przyzwyczajenie nie dosłuchiwać co mówią. Ubraną była w jakąś ciemną z lekkiej materji sukienkę, a na szyi miała jakąś białą przezroczystą wstążeczkę. Z wielu szczegółów Razumichin odrazu spostrzegł, że obydwie kobiety znajdują się w arcyciężkiej sytuacji materjalnej. Gdyby panna Eudoksja ubrana była, jak królowa, to, zdaje się, nie obawiałby się jej wcale; teraz zaś, może właśnie dlatego, że ubrana tak biednie, i że spostrzegł tę ich biedę całą, w sercu jego zagościł strach, i zaczął się lękać o każde swoje słowo, o każdy ruch, co oczywiście krępowało człowieka, który już i tak niedowierzał sobie.
— Dużo ciekawego powiedziałeś nam pan o charakterze brata i... powiedziałeś pan bezstronnie. To dobrze; sądziłam, że pan drżysz przed nim — zauważyła Dunia z uśmiechem. — Może i to racja, że przy nim powinna się znajdować kobieta — dodała w zamyśleniu.
— Ja tego nie mówiłem, a zresztą, może pani ma i słuszność, tylko...
— Co?
— Wszak on nikogo nie kocha; może i nigdy nie pokocha — odciął Razumichin.
— To jest ma nie być zdolnym do kochania?
— A wie pani, panno Eudoksjo, jak pani jest podobną do swego brata, nawet we wszystkiem! — wyrwało mu się, niespodzianie dla niego samego, ale zaraz, przypomniawszy sobie to, co przed chwilą mówił jej o bracie, zaczerwienił się, jak rak i strasznie się zawstydził. Panna Eudoksja nie mogła się nie roześmiać, patrząc nań.
— Co się tyczy Rodzia, to oboje, moi państwo, możecie być w błędzie — wtrąciła nieco dotknięta matka. — Nie mówię o tem, co jest dzisiaj, Duniu. To, co pisze pan Piotr w tym liście... i cośmy z tobą przypuszczały, może nie jest prawdą, ale pan nie może sobie przedstawić, panie Dymitrze, jaki on jest fantastyczny, i, jakby to powiedzieć, kapryśny. Na jego charakterze nigdym nie mogła polegać, nawet gdy miał lat piętnaście. Jestem pewna, że on i teraz może zrobić z sobą coś takiego, czego nie zrobiłby żaden człowiek... Ale poco sięgać daleko; czy panu wiadomo, jak on mnie, półtora roku temu, zadziwił, zgnębił i omało do grobu nie wtrącił, kiedy mu przyszło do głowy ożenić się z tą, jak ją tam — z tą córką Zarnicynowej, jego gospodyni?
— Czy pan wie jakie szczegóły o tej historji? — spytała Dunia.
— Sądzi pan może — gorąco ciągnęła pani Pulcherja — że powstrzymałyby go wtedy moje łzy, prośby, moja choroba, śmierć może nawet ze strapienia, nasza nędza? Najspokojniej przekroczyłby wszystkie przeszkody. I miałżeby on, miałżeby nas nie kochać?
— On sam nic i nigdy ze mną o tej historji nie mówił — ostrożnie odpowiedział Razumichin — ale słyszałem o tem trochę od pani Zarnicynowej, która także nie należy do rzędu osób wymownych, a to com słyszał, jest może nawet nieco dziwnem.
— A co, coś pan słyszał? — spytały razem obydwie kobiety.
— Zresztą, nic znowu tak nadzwyczajnego. Dowiedziałem się tylko, że ten związek, już zupełnie postanowiony i zerwany tylko przez śmierć panny, był samej pani Zarnicynowej bardzo nie na rękę... Mówią nadto, że narzeczona była nieładna, to jest nawet szpetna... i taka chorobliwa, i... i dziwna... chociaż zresztą nie bez pewnych zalet. Bezwarunkowo musiała mieć jakieś zalety; inaczej nic tu nie da się wytłómaczyć... Posagu także żadnego, chociaż on nie liczyłby na posag... Wogóle w takiej sprawie trudno sąd wydawać.
— Jestem pewna, że to była zacna panienka — krótko wtrąciła Dunia.
— Niech mi Bóg przebaczy, alem się wtedy ucieszyła jej śmiercią, chociaż nie wiem, któreby z nich gorzej na tym związku wyszło, on czy ona? — rzekła pani Pulcherja; poczem ostrożnie, z przerywaniami i z ustawicznem spoglądaniem na Dunię, co wyraźnie nieprzyjemnem było dla tej ostatniej, jęła znowu rozpytywać o wczorajszej scenie pomiędzy Rodziem i Łużynem. Zajście to niepokoiło ją widocznie najbardziej, aż do strachu i drżenia. Razumichin opowiedział znowu wszystko, jak było, ale tym razem dodał i swój sąd: wprost oskarżył Raskolnikowa o tendencyjne obrażenie pana Piotra, niewiele go tym razem tłómacząc chorobą.
— On to sobie jeszcze ułożył przed chorobą — dodał.
— I ja tak myślę — rzekła pani Pulcherja, zgnębiona. — Ale uderzyło ją bardzo, że o panu Piotrze Razumichin wyraził się tym razem tak ostrożnie i nawet jakby z poszanowaniem. Uderzyło to i Dunię.
— Więc pan takiego jest zdania o panu Piotrze? — nie wytrzymała, ażeby się nie zapytać, pani Pulcherja.
— O przyszłym mężu pani córki nie mogę mieć innego zdania — poważnie i gorąco odparł Razumichin — i nie mówię tego tylko z grzeczności, lecz dlatego... dlatego choćby, że panna Eudoksja sama, dobrowolnie, zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. Jeżelim zaś beształ go tak wczoraj, to dlatego, że wczoraj byłem nielitościwie pijany i... warjat; tak, byłem warjatem, bez głowy, oszalałem najzupełniej... i dziś wstydzę się tego!...
Zaczerwienił się i zamilkł. Dunia rozgniewała się, ale nie przerywała milczenia. Nie wymówiła ani słowa od chwili, jak zaczęto mówić o Łużynie.
A tymczasem matka, bez jej udziału, widocznie nie mogła się zdecydować. Nareszcie, jąkając się i nieustannie spoglądając na córkę, rzekła — iż ją niezmiernie zakłopotała obecnie pewna okoliczność.
— Widzi pan, panie Dymitrze — zaczęła... — Będę zupełnie szczerą z panem Dymitrem, Duniu?
— Oczywiście, mateczko — przekonywająco odparła zagadnięta.
— A no więc tedy — pospieszyła stara, jakby tem zezwoleniem wyspowiadania się, z trapiącej ją troski, zrzucono jej kamień z serca — dziś bardzo rano otrzymałam od pana Piotra list, w odpowiedzi na naszą wczorajszą wiadomość o przybyciu. Widzi pan, on wczoraj miał nas spotkać, jak sam obiecał, na dworcu. Zamiast tego, na dworzec przysłał jakiegoś lokaja z adresem tego zajazdu, ażeby nam pokazać drogę, a pan Piotr kazał nam powiedzieć, że przybędzie do nas tutaj dziś rano. Tymczasem dziś zrana otrzymujemy od niego ten oto list. Najlepiej przeczytaj go pan sam; jest tu punkt, który mnie bardzo niepokoi... Sam pan się zaraz przekona, jaki to punkt, panie Dymitrze! Pan najlepiej zna charakter Rodzia i możesz najlepiej poradzić. Uprzedzam pana, że Dunia już wszystko postanowiła, odrazu, ale ja, ja nie wiem jeszcze, jak postąpić i... czekałam właśnie na pana.
Razumichin otworzył list, datowany wczoraj, i przeczytał co następuje:
„Szanowna Pani! Mam zaszczyt panią zawiadomić, że wskutek niespodziewanych okoliczności, nie mogłem spotkać pań na peronie i posłałem w tym celu służącego, bardzo rozgarniętego. Zarazem, pozbawię się zaszczytu widzenia się z paniami i jutro zrana, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie i, ażeby nie przeszkodzić pani w widzeniu się z synem, zaś pannie Eudoksji z bratem. Będę natomiast, miał zaszczyt odwiedzić i powitać panie w ich mieszkaniu nie prędzej, jak w dniu jutrzejszym, punkt o godzinie ósmej po południu, atoli ośmielam się dołączyć uprzejmą i muszę dodać stanowczą prośbę, ażeby przy naszem wspólnem spotkaniu nie było pana Rodjona, albowiem podczas wczorajszych odwiedzin moich, obraził mnie bezprzykładnie i bezecnie, a krom tego, muszę osobiście i szczegółowo rozmówić się z paniami co do pewnego punktu, względem którego radbym zasięgnąć od pań ich własne zdanie. Mam zaszczyt przytem uprzedzić panie, że jeżeli, wbrew mojej prośbie, spotkam pana Rodjona, to zmuszony będę wyjść natychmiast, a wtedy, miejcie panie żal do samych siebie. Piszę zaś w tem przypuszczeniu, że pan Rodjon, który podczas mojej wizyty wydawał się tak słabym, w dwie godziny wyzdrowiał, że przeto, wychodząc na ulicę, może i panie odwiedzić. Upewniają mnie o tem własne moje oczy, któremi widziałem go w mieszkaniu pewnego, roztratowanego końmi pijaka, zmarłego wskutek tego wypadku, gdzie jego córce, dziewczynie lekkich obyczajów, wydał wczoraj do dwudziestu pięciu rubli, pod pozorem pogrzebu, co mnie bardzo zdziwiło, wiem bowiem ile trudów kosztowało panią zebranie tej sumy. Przy sposobności, łączę wyrazy mojego poważania, szanownej pannie Eudoksji i proszę przyjąć zapewnienie prawdziwej życzliwości, od pokornego sługi.

P. Łużyna“.

— Cóż mam począć teraz, panie Dymitrze! — wyrzekła pani Pulcherja, omal nie płacząc. — Jakże mogę powiedzieć Rodziowi, żeby tu nie przychodził? On tak stanowczo domagał się wczoraj dania odmowy panu Piotrowi, a tu jego samego każą nie przyjąć! Ależ on umyślnie przyjdzie, gdy się dowie, i... co wtedy będzie?
— Niech pani zrobi tak, jak postanowiła panna Eudoksja — spokojnie i niezwłocznie odparł Razumichin.
— Ach, mój Boże! Ona mówi... ona Bóg wie co mówi i nie wyjaśniła mi swego celu! Ona powiada, że będzie lepiej, to jest nie tyle lepiej, ile niby dla czegoś jest niezbędnem, ażeby Rodzio także naumyślnie przyszedł dziś o ósmej wieczorem, i ażeby się oni koniecznie spotkali... A ja, nawet listu nie chciałam mu pokazywać i tak jakoś podstępem zrobić, ażeby on tutaj nie przychodził, tak przez pana... bo widzi pan, on taki podrażniony... A przytem nic nie rozumiem, co to tam za pijak umarł i jaka tam córka, i jakiem prawem mógł on oddać córce wszystkie ostatnie pieniądze, które...
— Które tyle trudów mamę kosztowały — dodała Dunia.
— On był wczoraj trochę nie w humorze — odparł w zamyśleniu Razumichin. — Gdybyście panie wiedziały, co on wczoraj nagadał w restauracji, chociaż i rozsądnie... hm! O jakimś nieboszczyku i o jakiejś dziewczynie coś mi istotnie mówił wczoraj wieczorem, kiedyśmy szli do domu, alem nie zrozumiał ani słowa... A zresztą, ja sam wczoraj...
— Najlepiej, mateczko, chodźmy do niego same i tam, zapewniam mamę, odrazu zobaczymy, co mamy robić. A przytem czas już — Boże! Dziesiąta godzina! — zawołała, spojrzawszy na swój wspaniały złoty zegarek, który wisiał na jej szyi na cienkim weneckim łańcuszku, i strasznie dysharmonizował z resztą ubrania. „Prezent narzeczonego“ — pomyślał Razumichin.
— Ach, czas! Czas, Duniu, czas! — gorączkowo zakrzątnęła się matka. — Gotów pomyśleć, że się za wczorajsze gniewamy, że nas tak długo nie ma. Ach, mój Boże.
To mówiąc, szybko narzucała na siebie mantylkę i włożyła kapelusz; Dunia także się ubrała. Rękawiczki miała nietylko stare, ale i podarte, co zauważył Razumichin, a jednak ta krzycząca niezamożność ubrania nadawała obydwom paniom pozór jakby szczególnej jakiejś godności, co zawsze bywa u osób, które umieją nosić biedny ubiór. Razumichin ze czcią spoglądał na Dunię i dumny był z tego, że ją odprowadzi. „Owa królowa, myślał, co to reperowała w więzieniu swoje pończochy, więcej oczywiście była prawdziwą królową, aniżeli nawet podczas najwspanialszych uroczystości i recepcyj“.
— Mój Boże! — krzyknęła pani Pulcherja: — czyż mogłam myśleć, że się będę bała spotkania z synem, z moim miłym, kochanym Rodziem, tak jak się teraz boję!... Ja boję się, panie Dymitrze! — dodała, nieśmiało nań spojrzawszy.
— Niech się mama nie boi — rzekła Dunia, całując ją — lepiej niech mama w niego uwierzy. Ja wierzę.
— Ach mój Boże! Ja także wierzę, a całą noc nie spałam! — zawołała biedna kobieta.
Wyszli na ulicę.
— Wiesz, Duniu, ledwie nad ranem zasnęłam trochę, wnet mi się przyśniła nieboszczka pani Marta... i cała w bieli... zbliżyła się do mnie, ujęła mnie za rękę, a sama kiwa na mnie głową i tak srogo, srogo, jakby potępiała... Czy to na dobre? Ach, mój Boże, panie Dymitrze, pan jeszcze nie wie, że pani Marta umarła.
— Nie, nie wiem; kto to był taki?
— Umarła nagle! I wyobraź pan sobie...
— Później, mateczko — wmieszała się Dunia, wszak pan jeszcze nie wie, kto to była ta pani Marta.
— Ach, pan nie wie? A ja myślałam, że pan już wie o wszystkiem. Przebacz mi pan, ale doprawdy od paru dni zmysły mi się mieszają. Doprawdy, ja pana uważam, jakby za naszą Opatrzność, i dlatego właśnie sądziłam, że panu już wszystko jest wiadome. Uważam pana jakby za krewnego... Nie gniewaj się pan, że tak mówię. Ach mój Boże! Co to panu się stało na prawej ręce! Stłukłeś się pan?
— Tak, stłukłem się — wyszeptał uszczęśliwiony Razumichin.
— Niekiedy, mówię zanadto z całego serca, tak że mnie aż Dunia mityguje... Ale, mój Boże, w jakiej on komórce mieszka! Czy też się jednak obudził? I ta kobieta, jego gospodyni, uważa to za pokój? Posłuchaj pan, pan twierdzisz, że on nie lubi wynurzać swoich uczuć, tak że ja mu może uprzykrzę się przez swoje... słabostki?... Może mnie pan poinformuje, panie Dymitrze?... Jak mam z nim postępować? Bo doprawdy chodzę, jak bez głowy.
— Nie badaj go pani zbytnio o czemkolwiek, wówczas, kiedy się chmurzy; szczególniej nie wypytuj go pani zbytnio o zdrowie; nie lubi.
— Ach, mój panie Dymitrze, jak trudno jest być matką!
— Otóż i schody... Co za okropne schody!
— Mamuniu, mama jest zbyt bladą, niech się mama uspokoi, moja droga mateczko — rzekła Dunia z przymileniem — on przecie powinien być szczęśliwym, że mamę widzi, a mama tak się męczy — dodała, błysnąwszy wzrokiem.
— Poczekajcie panie, zobaczę naprzód, czy się obudził?

Damy wolniutko poszły za Razumichinem, który pobiegł naprzód po schodach, i gdy się już na trzeciem piętrze zrównały ze drzwiami gospodyni, to spostrzegły, że te drzwi otwarte były na maleńką szparkę i, że dwa bystre czarne wejrzenia oglądają je z ciemności. Gdy się zaś promienie oczu skrzyżowały ze sobą, drzwi zatrzaśnięto z takim hałasem, że pani Pulcherja omal nie krzyknęła z przestrachu.

ROZDZIAŁ III

— Zdrów, zdrów! — wesoło zawołał do wchodzących Zosimow. — Przyszedł on przed dziesięcioma minutami i siedział we wczorajszym kącie na sofie. Raskolnikow siedział w przeciwległym kącie, zupełnie ubrany, i nawet starannie umyty i uczesany, co się mu już dawno nie zdarzyło. Pokój zapełnił się odrazu, ale Nastusia zdołała jednak wsunąć się za gośćmi i jęła słuchać.
Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszem, był tylko bardzo blady, roztargniony i ponury. Zewnętrznie wyglądał na człowieka ranionego, albo znoszącego jakiś dotkliwy ból fizyczny: brwi miał ściągnięte, usta zacisnął, wzrok miał rozogniony. Mówił mało i niechętnie, jakby nad siły lub z obowiązku, i jakiś niepokój zdradzał się niekiedy w jego ruchach.
Brakowało tylko jakiegoś bandaża na ręku, lub gałganka na palcu, żeby być podobnym do człowieka, któremu puchnie z wielkiego bólu palec, albo który ma skaleczoną rękę, lub coś w tym rodzaju.
Zresztą i ta blada i ponura twarz błysnęła na chwilę jakby blaskiem, gdy weszła matka i siostra, ale dodało to tylko do jego wyglądu, zamiast poprzedniego stroskanego roztargnienia, więcej jeszcze skupionej męki. Blask zmierzchł niebawem, ale męka została i Zosimow, śledzący i badający swego pacjenta, ze zdziwieniem spostrzegł w nim, z przyjściem krewnych, zamiast radości, jakby ciężkie ukryte postanowienie zniesienia godziny nowych tortur, których już niepodobna było uniknąć. Widział on potem, jak prawie każde słowo rozmowy, jakgdyby dotykało jakiejś rany pacjenta i drażniło ją; ale zarazem podziwiał dzisiejszą umiejętność panowania nad sobą i ukrywania uczuć wczorajszego monomana, który przy najmmejszem słówku wpadał wczoraj omal nie we wściekłość.
— Tak, sam teraz widzę, że prawie zdrów jestem — rzekł Raskolnikow, życzliwie całując matkę i siostrę, dzięki czemu pani Pulcherja odrazu się rozchmurzyła — i już nie mówię tego po wczorajszemu — dodał, zwracając się do Razumichina i przyjaźnie ściskając jego rękę.
— A mnie to aż zadziwił dzisiaj — zaczął Zosimow, nader zadowolony z przybycia gości, przez dziesięć minut bowiem zdążył już zgubić wątek rozmowy ze swoim chorym. — Za jakie trzy, cztery dni, jeżeli tak pójdzie, będzie zupełnie jak dawniej, tak jak było przed miesiącem, lub przed dwoma, albo nawet może przed trzema? Bo to się oddawna wlekło i przygotowywało... nieprawdaż? Przyznaj się pan, że możeś pan sam się do tego przyczynił? — dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze lękając się, ażeby go czem nie rozdrażnić.
— Bardzo być może — chłodno odparł Raskolnikow.
— Ja właśnie do tego mówię — ciągnął zachęcony Zosimow — że pańskie wyzdrowienie, przedewszystkiem i wyłącznie zależy od pana samego. Teraz, gdy już z panem można rozmawiać, chciałbym pana przekonać, że koniecznie trzeba usunąć pierwsze, że tak powiem pierwiastkowe przyczyny, które wpływały na powstanie pańskiej choroby, wtedy się pan wyleczy, w przeciwnym razie stan zdrowia pańskiego może się nawet pogorszyć. Tych przyczyn pierwiastkowych ja nie znam, ale pan powinieneś wiedzieć o nich. Jesteś pan rozsądny i pewnoś pan obserwował samego siebie. Zdaje mi się, że rozstrój pański datuje się od chwili wystąpienia pańskiego z uniwersytetu. Nie powinieneś pan nadal żyć bez zajęcia, i dlatego praca i jasno wytknięty cel życia mogłyby panu przynieść znakomitą ulgę.
— Tak, tak, masz pan zupełną słuszność. Właśnie jak najprędzej wstąpię na uniwersytet, i wtedy wszystko pójdzie jak... po maśle...
Zosimow, który zaczął był swoje rozumne rady, po części dla efektu wobec dam, zmieszał się nieco, wyraźnie dostrzegłszy, po skończeniu przemowy, na twarzy swego słuchacza uśmiech ironiczny. Zresztą, trwało to ledwie chwilkę. Pani Pulcherja jęła zaraz dziękować Zosimowowi, szczególniej za wczorajsze odwiedzenie ich w hotelu.
— Jakto, to on był u was nawet w nocy? — zapytał Raskolnikow, jakby zaniepokojony. — A więc i wy nie spałyście po podróży?
— Ach, Rodziu, wszak to było tylko do drugiej godziny. Myśmy się z Dunią nigdy wcześniej nie kładły, nawet w domu.
— Ja także nie wiem, jak mu dziękować — ciągnął Raskolnikow, chmurząc się nagle i marszcząc brwi. — Pominąwszy kwestję pieniężną, daruj mi pan, że o tem wspominam (zwrócił się do Zosimowa) — ja nie wiem, czem mogłem sobie zasłużyć u pana na takie szczególne względy? Poprostu nie pojmuję... i... i przykro mi nawet, że nie pojmuję: mówię to otwarcie.
— Ale nie rozdrażniaj się pan — zaśmiał się z przymusem Zosimow — przypuśćmy, że pan jesteś moim pierwszym pacjentem, a każdy z nas przecie, rozpoczynając praktykę, lubi swoich pierwszych pacjentów, jak dzieci, a niektórzy to nawet kochają się w nich. A przecie ja mam niewielu chorych.
— Bo już nie mówię o nim — dodał Raskolnikow, wskazując na Razumichina — a i on, oprócz obrazy i kłopotów, niczego nie doznał ode mnie.
— A to się załgał! Jakiś ty czuły dzisiaj! — zawołał Razumichin.
Byłby spostrzegł, gdyby był przenikliwy, że czułości nie było tu bynajmniej, a raczej było wprost przeciwnie. Ale Dunia spostrzegła to. Uważnie i z niepokojem obserwowała brata.
— A o mamie, to nawet mówić nie śmiem — ciągnął, jakby wyuczoną od rana lekcję; — dziś dopiero mogłem jako tako się ogarnąć, jak się to mateczka musiała wczoraj zmęczyć, w oczekiwaniu na moje przybycie. — Co powiedziawszy, nagle, milcząc i z uśmiechem, wyciągnął rękę do siostry. Ale w uśmiechu tym błysnęło tym razem prawdziwe niekłamane uczucie. Dunia natychmiast ujęła i ścisnęła serdecznie wyciągniętą rękę, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zabłysła triumfem i szczęściem na widok tej ostatecznej i milczącej zgody brata z siostrą.
— O, za to właśnie ja go lubię! — wyszeptał przeceniając wszystko Razumichin, energicznie zakręciwszy się na krześle — ma on swoje ruchy!...
„I jak to u niego wszystko pięknie wychodzi — myślała matka; — co to za szlachetne porywy, jak to on poprostu, delikatnie zakończył tę wczorajszą sprzeczkę z siostrą — tem tylko, że rękę wyciągnął w takiej chwili i spojrzał mile... A jakie ma piękne oczy, i jak całą twarz ma piękną!... Ładniejszy jest nawet od Duni... Ale, mój Boże, jakie on ma ubranie, jak okropnie jest odziany! U pana Atanazego w sklepie Wasia, posługacz, lepiej ubrany... Ach, zdaje mi się, żebym tak przypadła do niego, takbym go objęła, uścisnęła i... zapłakała, a boję się, boję... on taki jakiś. Boże! Niby rozmawia łagodnie, a jednak... boję się! Czegóż ja się boję?...“
— Ach, Rodziu, nie dasz wiary — zaczęła nagle, spiesząc się z odpowiedzią na jego uwagę — jakeśmy z Dunią były wczoraj... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło się, i wszyscyśmy znowu szczęśliwi, można opowiedzieć. Wyobraź sobie, biegniemy tutaj, ażeby ciebie uścisnąć, prawie prosto z wagonu, a ta kobieta, a, otóż i ona! jak się masz, Nastusiu!... Powiada ona nam odrazu, że leżysz w gorączce i że dopieroś co uciekł pocichutku przed doktorem, w malignie, na ulicę, i że poszli cię szukać. Nie masz wyobrażenia, co się z nami działo! Przypomniałam sobie właśnie, jak nieszczęśliwie zginął porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twojego ojca — pamiętasz go, Rodziu — także w gorączce i tak samo uciekł i na dworze wpadł w studnię, aż go dopiero nazajutrz wydobyto. A nam się, naturalnie, jeszcze gorzej wyobrażało. Chciałyśmy zrazu wyszukać pana Piotra, ażeby chociaż przy jego pomocy... bośmy przecie były same jedne, samiuteńkie — dodała żałosnym głosem i nagle całkiem urwała, spostrzegłszy, że mówić o panu Piotrze jest jeszcze trochę niebezpiecznie, pomimo nawet — że „wszyscy są już znowu całkiem szczęśliwi“.
— Tak, tak; wszystko to... naturalnie... jest przykre... — wycedził Raskolnikow, ale z takiem roztargnieniem i nieuwagą, że Dunia spojrzała nań zdziwiona.
— Com to jeszcze chciał powiedzieć — ciągnął, z trudem coś sobie przypominając — aha: proszę was, mateczko i ty Duniu, nie sądźcie, żem nie chciał do was dzisiaj przyjść pierwszy i że czekałem, ażebyście wy pierwsze do mnie przyszły.
— Cóż znowu, Rodziu! — zawołała matka, także zdziwiona.
„Co to jest, czy on odpowiada nam z obowiązku, czy co?“ — pomyślała Dunia — i godzi się, i prosi o przebaczenie, jakby jaką służbę wypełniał.
— Niedawnom się obudził i chciałem właśnie iść, ale mnie ubranie wstrzymało; zapomniałem wczoraj powiedzieć jej... Nastusi... żeby tę krew wyprała... Dopiero teraz zdążyłem się ubrać.
— Krew! Jaką krew? — przestraszyła się matka.
— To tak... nie lękajcie się. Krew stąd, że wczoraj, kiedym się włóczył trochę w gorączce, natknąłem się na pewnego roztratowanego człowieka, pewnego urzędnika...
— W gorączce? Ależ ty wszystko pamiętasz — przerwał Razumichin.
— To prawda — jakoś szczególnie zakłopotany odparł Raskolnikow — pamiętam wszystko, do najdrobniejszych szczegółów, a jednak, patrzaj: dlaczegom to robił, pocom tam chodził i gadał? tego już wcale nie mogę sobie wytłómaczyć.
— To bardzo znany fenomen — wtrącił Zosimow — wykonanie niekiedy artystyczne, przemądre, a kierowanie postępkami, początek czynów w nieładzie i zależny od różnych wrażeń chorobliwych. Podobny do snu.
„A może to i dobre, iż on mnie ma prawie za warjata“ — pomyślał Raskolnikow.
— Ale w takim razie, to zdaje się, że i zdrowi postępują tak samo — zauważyła Dunia, niespokojnie patrząc na Zosimowa.
— Uwaga dość słuszna — odparł tenże: — pod tym względem, istotnie wszyscyśmy, i bardzo często, prawie jak warjaci, z maleńką tylko różnicą, że „chorzy“ pozbawieni są zmysłów trochę więcej od nas, i dlatego trzeba tu mieć na względzie granicę. A człowiek harmonijny, to prawda, wcale prawie nie istnieje: na dziesiątki, a nawet na całe setki tysięcy spotyka się jeden, i to w dosyć słabem wydaniu.
Przy wyrazie „warjaci“, który nieostrożnie wymknął się rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy skwaśnieli. Raskolnikow siedział, jakby nie zwracając uwagi, w zamyśleniu i z dziwnym uśmiechem na bladych ustach. Coś mu się roiło po głowie.
— No więc cóż ten stratowany? Przerwałem ci! — zawołał żywo Razumichin.
— Co? — jakby ze snu odparł zagadnięty: — aha... no więc powalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania... Ach, mamo, popełniłem wczoraj rzecz nie do darowania; istotnie jakgdybym był nieprzytomny. Oddałem wczoraj wszystkie pieniądze, które mi mama przysłała... jego żonie... na pogrzeb. Ona teraz jest wdową... suchotnica, godna politowania... troje maleńkich sierot, głodne... w domu pustki... i jeszcze jedna córka... Możebyście i same oddały, gdybyście widziały... Nie miałem zresztą najmniejszego prawa, przyznaję, zwłaszcza, wiedząc, jak mamie trudno było wydostać te pieniądze. Ażeby pomagać, należy przedewszystkiem mieć do tego prawo, w przeciwnym razie: „Crevez chiens, si vous n‘êtes pas contents“. — Roześmiał się. — Prawda, Duniu?
— Nie, nie prawda — stanowczo odparła Dunia.
— Ba! To i ty... miewasz porywy!... — wyszeptał, spojrzawszy na nią nieomal z nienawiścią i uśmiechając się złośliwie. — Szkoda, żem tego nie wiedział... Ha, i cóż, to chwalebnie; tobie przecie lepiej... i dojdziesz do takiej linji, że jej nie przekroczysz, będziesz nieszczęśliwą, a jeśli przekroczysz, może będziesz jeszcze nieszczęśliwszą... A zresztą, co tam o tem! — dodał z rozdrażnieniem, gniewając się na swój mimowolny wybuch. — Chciałem tylko powiedzieć, że proszę cię, mateczko, o przebaczenie — dodał ostro i urwanie.
— Ależ, mój Rodziu, jestem przekonaną, że wszystko, co ty robisz, to robisz dobrze! — rzekła ucieszona matka.
— Niech mama nie będzie przekonaną — odparł, krzywiąc usta do śmiechu. Nastąpiło milczenie. Coś było naciągniętego w tej całej rozmowie, i w milczeniu, i w godzeniu się, i w przebaczeniu, i wszyscy to czuli.
„A toć one najwyraźniej mnie się boją“ — myślał Raskolnikow, z pod oka patrząc na matkę i siostrę. Pani Pulcherja istotnie im bardziej milczała, tem bardziej stawała się nieśmiałą.
„Zaocznie, zdaje się, kochałem je przecie“ — błysnęło mu w głowie.
— Wiesz, Rodziu, pani Marta umarła! — wyrwała się nagle matka.
— Jaka to Marta?
— Ach, mój Boże, toć przecie Marta Świdrygajłowa! Takiem ci przecie o niej dużo pisała.
— A-a-a, pamiętam... więc umarła? Ach, istotnie? — wstrząsnął się nagle, jakby ze snu. — Doprawdy, umarła? Na co?
— Wyobraź sobie — nagle! — pospieszyła matka, zachęcona jego zaciekawieniem — i akurat w tym samym czasie, kiedym ten list odsyłała do ciebie, w tym samym dniu! Wyobraź sobie, ten straszny człowiek był właśnie przyczyną jej zgonu. Mówią, że ją zbił okrutnie!
— Czyżby tak źle żyli ze sobą? — zapytał, zwracając się do siostry.
— Nie, nawet przeciwnie. Był dla niej zawsze bardzo cierpliwy, nawet grzeczny. W wielu wypadkach był nawet za pobłażliwy, przez całe siedem lat... Gdy nagle stracił cierpliwość.
— A więc wcale nie jest tak straszny, skoro mógł wytrzymać przez siedem lat? Ty, Duniu, uniewinniasz go, zdaje się?
— Nie, nie, to straszny człowiek! Nic straszniejszego wyobrazić sobie nie mogę — omal że nie z dreszczem odparła Dunia, zmarszczyła brwi i zamyśliła się.
— Było to zrana — ciągnęła spiesznie pani Pulcherja. — Potem, ona kazała zaprząc, chcąc zaraz po obiedzie odjechać do miasta, bo ona zawsze w takich razach jeździła do miasta; jadła obiad, jak mówią, z wielkim apetytem...
— Jakto, zbita?
— ...Miała takie... przyzwyczajenie; otóż, po obiedzie, ażeby nie zwlekać, zaraz poszła do łazienki. Bo widzisz, leczyła się jakąś kąpielą; mają oni tam zimne źródło, i ona regularnie kąpała się tam codzień, i jak tylko weszła do wody, zaraz dostała apopleksji.
— Naturalnie — rzekł Zosimow.
— Czy on ją bardzo zbił?
— Toć to wszystko jedno — odezwała się Dunia.
— Hm! A zresztą, poco mi mama o takich głupstwach opowiada? — z rozdrażnieniem i jakby niechcący wymówił nagle Raskolnikow.
— Ach, mój drogi, ależ ja nie wiedziałam, o czem już mam mówić, wyrwało się pani Pulcherji.
— Cóż to, czy się mnie boicie wszyscy? — rzekł z nienaturalnym uśmiechem.
— To rzeczywiście prawda — rzekła Dunia, prosto i surowo patrząc na brata. — Mama, wchodząc na schody, aż się żegnała ze strachu.
Twarz mu się skrzywiła, jakby w konwulsjach.
— Ach, co ty mówisz, Duniu! Nie gniewaj się, Rodziu, proszę cię... Poco, Duniu, ach... — wyrzekła w zakłopotaniu matka — prawda, że jadąc, przez całą drogę w wagonie, marzyłam o tem, jak to my się zobaczymy, jak sobie opowiemy nawzajem wszystko... i tak byłam szczęśliwa, żem nawet drogi nie widziała! Ale co ja mówię! jam i teraz szczęśliwa... Niepotrzebnieś mówiła, Duniu... Już przez to samo jestem szczęśliwa, że ciebie widzę, Rodziu...
— No, no, mateczko — z zakłopotaniem wyszeptał, nie patrząc na nią i ścisnąwszy jej rękę — jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, posmutniał zaraz i pobladł: znowu pewne niedawne uczucie martwym chłodem przebiegło po jego duszy; znowu zrozumiał, jak najwyraźniej, że przed chwilą strasznie skłamał, że nietylko nigdy nie wypadnie im się nagadać, ale że już o niczem, nigdy i z nikim, nie powinien już mówić. Wrażenie tej męczącej myśli było tak silne, że na chwilę prawie całkiem zapomniał się, wstał z miejsca, i na nikogo nie patrząc, wyszedł z pokoju.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał Razumichin, chwytając go za rękę.
Usiadł znowu i jął rozglądać się w milczeniu; wszyscy patrzyli nań ze zdziwieniem.
— Cóżeście tak zamilkli! — zawołał nagle i całkiem niespodziewanie; — mówcież cokolwiek! Poco siedzieć napróżno! No, mówcież! Zacznijmy rozmawiać... Zebraliśmy się i milczymy... No, choć cokolwiek
— Dzięki Bogu! A ja myślałam, że się z nim zaczyna coś jak wczoraj — rzekła, żegnając się matka.
— Co tobie, Rodziu? — z niedowierzeniem spytała Dunia.
— Nic, przyszła mi na myśl jedna rzecz — odparł i nagle roześmiał się.
— A no, jeśli rzecz, to i dobrze! Bo ja już doprawdy sam myślałem... — wyszeptał Zosimow, wstając z kanapy. — Czas już jednak na mnie; ja jeszcze przyjdę, może... jeżeli zastanę...
Pożegnał się i wyszedł.
— Co to za miły człowiek! — rzekła pani Pulcherja.
— Tak, miły, wykształcony, rozumny... — dodał gorączkowo Raskolnikow, z jakimś niezwykłym ożywieniem... — Zdaje się, żem go gdzieś spotykał... jeszcze przed chorobą. O i ten, także niezły człowiek! — wskazał na Razumichina: — czy on podoba ci się, Duniu? — zapytał nagle i niewiadomo dlaczego, roześmiał się.
— Bardzo — odpowiedziała Dunia.
— Pfu, jakiś ty... świntuch! — wymówił okrutnie zażenowany i zaczerwieniony Razumichin i wstał z krzesła. Pani Pulcherja uśmiechnęła się zlekka, a Raskolnikow głośno się roześmiał.
— Dokąd to?
—Ja także... mam interes.
— Żadnego nie masz interesu, zostań! Zosimow wyszedł, więc i ciebie korci. Nie chodź... A która godzina? Jest dwunasta? Jaki ty masz śliczny zegareczek, Duniu! Cóżeście znowu zamilkli? Ciągle tylko ja sam mówię!...
— To prezent od pani Marty — odparła Dunia.
— Bardzo drogi — dodała matka.
— A-a-a! Jaki duży, prawie nie damski.
— Ja także lubię — rzekła Dunia.
„Więc to nie dar od narzeczonego“ — pomyślał Razumichin i ucieszył się sam nie wiedząc czemu.
— A ja myślałem, że to prezent od Łużyna? — rzekł Raskolnikow.
— Nie, on nic jeszcze nie dał Duni w prezencie.
— A-a-a! A pamięta mama, jakem to ja się zakochał i chciałem się ożenić — rzekł nagle, patrząc na matkę, uderzoną niezwykłym zwrotem i tonem, jakim zaczął o tem mówić.
— Ach, mój drogi, tak! — Pani Pulcherja spojrzała znacząco na Dunię i Razumichina.
— Hm! Tak! Cóż więcej? Nie mam wam nic do opowiedzenia. Była to taka chorowita dziewczyna — ciągnął, jakby znowu zamyślając się i zastanawiając — całkiem słaba; lubiła biednych wspierać i o klasztorze marzyła, i zaraz zalała się łzami, kiedy mi o tem zaczęła mówić; tak, tak — pamiętam... dobrze pamiętam. Brzydactwo to było takie... Doprawdy nie wiem, co mnie tak do niej przywiązało, zdaje się, że zawsze była chorowita... Gdyby była kulawa lub garbata, jeszcze bym chyba bardziej przywiązał się do niej... (Uśmiechnął się smętnie). Tak... była to jakaś wiosenna gorączka...
— Nie, tu nie sama gorączka wiosenna — z ożywieniem rzekła Dunia.
Uważnie i z naprężeniem spojrzał na siostrę, ale nie usłyszał, czy nawet nie zrozumiał jej słów. Potem, w głębokiem zamyśleniu, wstał, zbliżył się do matki, pocałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.
— Ty ją dotychczas kochasz! — rzekła wzruszona matka.
— Ją niby? Teraz? Ach, tak... mateczko, o niej! Nie. To wszystko już teraz jakby z tamtego świata i tak dawno. A i wszystko, co się dokoła dzieje, jakgdyby działo się gdzieindziej...
Spojrzał z uwagą na obecnych.
— Oto, choćby i wy... patrzę na was jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale bo i licho wie, poco my o tem gadamy! Poco badać, wypytywać? — dodał z niechęcią i urwał, gryząc paznogcie i zamyślając się znowu.
— Jakie ty masz nędzne mieszkanie, Rodziu, jak grób — rzekła nagle pani Pulcherja, przerywając męczące milczenie — jestem przekonana, że na twoją melancholję głównie wpłynęło mieszkanie.
— Mieszkanie... — odparł z roztargnieniem. — Tak, mieszkanie wpłynęło znacznie... i ja tak myślałem... A gdyby mama wiedziała, jaką dziwną myśl zdradziłaś w tej chwili — dodał nagle, szczególnie uśmiechając się.
Jeszcze chwilkę, a całe towarzystwo, ci krewni, po trzyletniej rozłące, ten rodzinny ton rozmowy przy zupełnem niepodobieństwie mówienia o czemkolwiek, wszystko to stałoby się dlań nie do zniesienia. Była jednak pewna sprawa nie cierpiąca zwłoki, którą tak czy owak, należało stanowczo dziś zadecydować — tak postanowił jeszcze poprzednio, kiedy się obudził. Teraz ucieszył się tą sprawą, jakgdyby znalazł punkt wyjścia.
— Widzisz więc, Duniu — zaczął poważnie i sucho — ja, oczywiście, proszę cię o przebaczenie za wczorajsze, ale poczytuję sobie za obowiązek przypomnieć ci, że od swojego za nic nie odstąpię. Albo ja, albo Łużyn. Niech ja sobie będę podły, ty być nie powinnaś. Jedno z dwojga. Jeżeli zaś wyjdziesz za Łużyna, natychmiast przestanę cię uważać za siostrę.
— Rodziu, Rodziu! Ależ to ciągle to samo, co wczoraj — z goryczą zawołała matka — dlaczego ty ciągle nazywasz siebie podłym, ja tego nie mogę znieść. I wczoraj to samo...
— Bracie — twardo i także sucho odparła Dunia — w tem wszystkiem jest także pomyłka z twojej strony. Obmyśliłam to i odnalazłam pomyłkę. Wszystko polega na tem, że ty, zdaje się, przypuszczasz jakobym ja robiła z siebie komuś i dla kogoś ofiarę. Bynajmniej tak nie jest. Wychodzę poprostu dla siebie, bo mi samej zaciężko; a potem, naturalnie, będę rada, jeśli się uda przyjść z pomocą rodzinie, ale nie jest to wcale główny powód, wpływający na moje postanowienie...
„Łże! — pomyślał, gryząc paznogcie ze złości. — Dumna! Przyznać się nie chce, że jej się zachciało być dobrodziejką! O niskie charaktery! Kochają nawet, jakgdyby nienawidziły... O, jakże ja ich wszystkich... nienawidzę!“
— Słowem, wychodzę za pana Piotra — ciągnęła Dunia — ponieważ z dwojga złego wybieram mniejsze. Mam zamiar wypełnić uczciwie wszystko, czegokolwiek on odemnie zażąda, a więc nie oszukuję go... Dlaczego się tak uśmiechasz?
Podniosła głowę, w oczach jej zabłysnął gniew.
— Wszystko wypełnisz? — Zapytał z jadowitym uśmiechem.
— Do pewnych granic. I rodzaj i forma starania się o mnie pana Piotra, pokazały mi odrazu, kogo mu potrzeba. Bardzo być może, iż on ceni siebie zanadto wysoko, spodziewam się jednak, że on i mnie ceni... Znowu się śmiejesz?
— A ty znowu się rumienisz? Łżesz, siostro, umyślnie łżesz, jedynie wskutek uporu kobiecego, ażeby tylko wobec mnie postawić na swojem... Ty nie możesz szanować Łużyna: ja go widziałem i mówiłem z nim. Sprzedajesz się tedy za pieniądze i w każdym razie postępujesz nędznie, i rad jestem, że przynajmniej rumienić się możesz!
— Nieprawda, nie łżę!... — zawołała Dunia tracąc zimną krew — nie wyjdę za niego, nie będąc przekonaną, że on mnie ceni i dba o mnie; nie wyjdę za niego, dopóki się nie upewnię, że sama go mogę szanować. Na szczęście, mogę się przekonać o tem dziś jeszcze. A taki związek nie jest podłością, jak ty to nazywasz. A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym istotnie zdecydowana była na podłość, to czyż godzi się tobie tak nielitościwie mówić ze mną? Dlaczego żądasz odemnie bohaterstwa, którego, być może, sam nie posiadasz? To despotyzm, to gwałt! Jeżeli ja skrzywdzę kogo, to tylko siebie samą... Przecieżem jeszcze nikogo nie zarżnęła!... Co tak patrzysz na mnie? Coś tak zbladł? Rodziu, co tobie? Rodziu, mój drogi!
— Wielki Boże! Zemdlał! — Zawołała matka.
— Nie, nic... głupstwo... nic!... W głowie mi się trochę zakręciło. To wcale nie zemdlenie... Ciągle tylko myślicie o zemdleniu!... Hm! Tak... com to chciał powiedzieć? Aha: jakim to sposobem przekonasz się dzisiaj, że możesz go szanować i że on... ceni ciebie, jak mówisz. Mówiłaś, zdaje się, że dzisiaj? A możem się przesłyszał?
— Niech mama pokaże bratu list pana Piotra — rzekła Dunia.
Pani Pulcherja drżącemi rękami podała list. On z wielką ciekawością wziął go. Ale zanim go otworzył, spojrzał nagle, jakby ze zdziwieniem na Dunię.
— Dziwne — wymówił zwolna, jakby uderzony nową myślą — ależ o co mi idzie? Poco ten cały gwałt? Wychodź sobie za kogo chcesz!
Mówił, jakby do siebie, ale wymówił głośno i przez jakiś czas patrzył na siostrę, jakby zdziwiony.
Nareszcie, otworzył list, wciąż jeszcze zachowując pozór jakiegoś szczególniejszego zdumienia; potem zwolna i uważnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pani Pulcherja była nadzwyczaj zaniepokojona; a i wszyscy czekali na coś niezwykłego.
— To mnie dziwi — zaczął po chwili namysłu i oddając list matce, ale nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Wszak on chodzi za sprawami, adwokat i nawet wyraża się tak... efektownie, a jednak jak nieortograficznie bazgra.
Wszyscy poruszyli się; oczekiwano czegoś zupełnie innego.
— Ba, oni tak wszyscy piszą — zauważył Razumichin.
— Czytałeś?
— Czytałem.
— Pokazywałyśmy, Rodziu... radziłyśmy się — zaczęła z zażenowaniem pani Pulcherja.
— To właściwie styl urzędowy — przerwał Razumichin — papiery sądowe tak się pisze.
— Sądowy? Istotnie, urzędowy, aktowy... nietyle bo już nieortograficznie, ale i niebardzo po literacku; właśnie styl urzędowy!
— Pan Piotr też nie zapiera się bynajmniej, że jest samoukiem, a nawet chwalił się tem, że sam sobą pokierował — wtrąciła Dunia, nieco urażona nowym tonem brata.
— Ha. jeśli się chwali, ma widać czem, ja nie oponuję. Obraziłaś się, siostruniu, jak widzę, że z całego listu wyprowadziłem taki drobny wniosek, i sądzisz, że umyślnie wszcząłem rozmowę o takich drobnostkach, ażeby pobawić się twoim kosztem. Otóż, mylisz się, z powodu bowiem tego stylu, przyszła mi do głowy pewna, nie zbyteczna w danym razie uwaga. Jest tam jedno wyrażenie: „miejcie żal do samych siebie“, zaakcentowane jasno i dobitnie, i oprócz tego jest groźba, że on zaraz odejdzie, jeżeli ja przyjdę. Ta groźba, równa się groźbie porzucenia was, jeżeli będziecie nieposłuszne i porzucenia was teraz właśnie, kiedyście na jego żądanie przybyły do Petersburga. No, jak sądzisz: czy można takiem wyrażeniem Łużyna obrazić się tak samo, jakgdyby to napisał naprzykład on (wskazał na Razumichina), albo Zosimow, albo ktokolwiek z nas?
— No, nie — odparła Dunia z ożywieniem — aż nadto wiem, że to napisane jest nazbyt naiwnie i że on, być może, niedość zręcznie się wyraża... To słuszna uwaga z twej strony. Nie przypuszczałam nawet.
— Tak, to styl sądowy, a po sądowemu inaczej pisać nie można, i wyszło bardziej szorstko, niż sam może chciał napisać. Zresztą, winienem cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jedno zdanie, pewna plotka, skarga na mnie i, przyznam się, dość podła. Pieniądze oddałem wczoraj wdowie, suchotnicy i nieszczęśliwej, i nie „pod pozorem pogrzebu“, lecz poprostu na pogrzeb, i nie do rąk córki, dziewczyny, jak piszę „lekkich obyczajów“ (i którą wczoraj widziałem po raz pierwszy w życiu), lecz do rąk samej wdowy. W tem wszystkiem widzę zbyt skwapliwe usiłowanie oszkalowania mnie i poróżnienia z wami. I znowu napisane po sądowemu, to jest ze zbyt jawnem wynurzeniem celu i arcynaiwną skwapliwością. Człowiek to rozumny, ale żeby postępować rozumnie, niedość samego tylko rozumu. Wszystko to maluje człowieka i... nie sądzę, ażeby on zbytnio szanował ciebie. Mówię ci to jednak jedynie dla zwrócenia twojej uwagi, albowiem szczerze pragnę twojego dobra...
Dunia nic nie odpowiedziała; postanowienie powzięła jeszcze wczoraj, i czekała tylko na wieczór.
— Jakże więc decydujesz, Rodziu? — spytała matka, jeszcze bardziej niż poprzednio zaniepokojona jego nagłym, nowym, poważnym tonem mowy.
— Jakto: „decydujesz?“
— Przecie pan Piotr pisze, żeby ciebie nie było u nas wieczorem i że odejdzie, jeżeli... ty przyjdziesz. Więc jakże... będziesz?
— To nie ode mnie zależy, ale raczej od was, skoro takie życzenie pana Piotra was nie obraża, a powtóre od Duni, jeśli ona także się nie obraża. Ja zaś zastosuję się do was — dodał oschle.
— Dunia już się zdecydowała i ja się zupełnie z nią zgadzam — zawołała skwapliwie matka.
— Postanowiłam cię prosić, Rodziu, usilnie prosić, ażebyś koniecznie był u nas dzisiaj przy tem spotkaniu — rzekła Dunia — przyjdziesz?
— Przyjdę.
— Proszę i pana, ażebyś był łaskaw być u nas także o ósmej — dodała — zwracając się do Razumichina. — Mateczko, ja i pana proszę.

— Ależ bardzo słusznie, Duniu. No, jakeście tam postanowili, niechże tak będzie — dodała pani Pulcherja. Aż mi lżej; nie lubię udawać i kłamać; lepiej kierujmy się wszyscy prawdą... Gniewaj się teraz, panie Piotrze!

ROZDZIAŁ IV

W tej chwili drzwi otworzyły się cichutko i do pokoju, nieśmiało rozglądając się dokoła, weszła dziewczyna. Wszyscy zwrócili się do niej ze zdziwieniem i ciekawością. Raskolnikow nie poznał jej zrazu. Była to Zofja Marmeladówna. Wczoraj widział on ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takiem otoczeniu, i w takim stroju, że w pamięci miał obraz zupełnie inny. Teraz była to skromnie i nawet ubogo odziana dziewczyna, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziecko, o ruchach skromnych i przyzwoitych, z pogodną, ale jakby nieco przestraszoną twarzyczką. Miała na sobie skromną codzienną sukienkę, na głowie zaś stary, starego fasonu kapelusik; tylko w rękach jej tkwiła, jak wczoraj parasolka. Spostrzegłszy niespodziewanie pełno osób w izbie, nietylko się zażenowała, ale poprostu nie wiedziała co począć, zdetonowała się, jak małe dziecko, i nawet zrobiła ruch do odejścia.
— Ach... to pani?... — rzekł Raskolnikow z nadzwyczajnem zdziwieniem i nagle sam się zmieszał.
Wydało mu się naraz, że matka i siostra wiedzą już trochę z listu Łużyna o pewnej dziewczynie „lekkich obyczajów. Przed chwilą właśnie protestował z powodu tej plotki Łużyna i wspomniał, że widział tę dziewczynę po raz pierwszy, a tu ona sama wchodzi. Przypomniał sobie także, iż wcale nie oponował przeciwko wyrażeniu „lekkich obyczajów“. Wszystko to niejasno i w jednej chwili przeleciało mu przez głowę. Ale spojrzawszy uważniej, spostrzegł nagle, że ta spodlona istota, jest już poniżona do tego stopnia, że żal mu się zrobiło. Kiedy zaś zrobiła ruch, ażeby uciec ze strachu — w nim jakby się coś przewróciło.
— A to niespodzianka — pośpieszył, zatrzymując ją wzrokiem. — Proszę, siądź pani. Pani zapewne w interesie matki... Proszę, o tu będzie pani najlepiej...
Przy wejściu Zosi, Razumichin, który siedział na jednem z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuż przy drzwiach, wstał, ażeby ją przepuścić. Z początku Raskolnikow wskazał jej miejsce w kącie kanapy, tam gdzie siedział Zosimow, ale przypomniawszy sobie, że ta kanapa była miejscem zanadto poufałem i służyła mu za pościel, skwapliwie wskazał jej na krzesło Razumichina.
— A ty siadaj tu — rzekł do Razumichina, sadzając go w kącie, gdzie siedział Zosimow.
Zosia usiadła, drżąc prawie ze strachu i nieśmiało spojrzała na obie damy. Widać było, że jej samej nie mogło się w głowie pomieścić, jak miała siąść przy nich. Na tę myśl, przeraziła się do tego stopnia, że nagle znowu wstała i w zupełnem pomieszaniu zwróciła się do Raskolnikowa.
— Ja... ja... przyszłam na chwileczkę... przepraszam, żem państwu przeszkodziła — zaczęła tłumaczyć się nie śmiało. — Idę do matki, nie miała kogo posłać... Prosi, żeby pan był łaskaw przyjść jutro na nabożeństwo żałobne do Ś-go Mitrofona... a potem do nas... na przekąskę.. Prosi o ten zaszczyt... Bardzo pana prosi...
Zacięła się i umilkła.
— Będę, bezwarunkowo... bezwarunkowo — odparł Raskolnikow, podniósłszy się także i także zacinając się i nie domawiając wyrazów. — Niech pani będzie łaskawa siadać — rzekł nagle — mam z panią do pomówienia. Proszę bardzo, może się pani spieszy, bądź pani łaskawa poświęcić mi dwie minutki...
I podsunął jej krzesło. Zosia znowu nieśmiało, z zakłopotaniem i ukradkiem spojrzała na obie panie, poczem spuściła głowę.
Blada twarz Raskolnikowa zapałała ogniem; czuł się dziwnie wzruszony: oczy mu zabłysły.
— Mamo — ozwał się donośnie i natarczywie — to panna Zofja Marmeladówna, córka tego samego nieszczęśliwego pana Marmeladowa, którego wczoraj w moich oczach roztratowały konie i o którym już wam opowiadałem...
Pani Pulcherja spojrzała na Zosię i zlekka przymrużyła oczy. Pomimo całego zmieszania przed natarczywym wzrokiem Rodzia, żadną miarą nie mogła sobie odmówić tej przyjemności. Dunia serjo i uważnie wpatrzyła się prosto w twarz biednej dziewczyny i oglądała ją w zdumieniu. Zosia, usłyszawszy rekomendację, podniosła oczy, ale zmieszała się jeszcze bardziej niż przedtem.
— Chciałem się panią zapytać — zwrócił się do niej spiesznie Raskolnikow — co tam u państwa dzisiaj słuchać? Czy kto was nie nachodził? naprzykład z policji...
— Nie, wszystko przeszło spokojnie... Przecież aż zanadto widocznie było z czego śmierć nastąpiła; tylko lokatorzy gniewają się.
— Na co?
— Bo ciało długo stoi... bo to teraz gorąco, duszno... tak, że dziś przeniosą je do kaplicy, do jutra, a potem na cmentarz. Matka najprzód nie chciała, a teraz sama widzi, że inaczej nie można.
— Więc dzisiaj?
— Prosi pana zrobić jej ten zaszczyt, ażebyś pan był łaskaw przyjść do cerkwi jutro, a potem już do niej, na pominki.
— To ona urządza stypę?
— Tak, przekąskę? kazała panu bardzo podziękować, żeś pan nam wczoraj dopomógł... bez pana wcale nie byłoby za co pochować. — I usta i podbródek zaczęły jej nagle drgać, ale powstrzymała się i znowu jak najspieszniej utkwiła wzrok w ziemię.
W czasie rozmowy Raskolnikow uważnie przypatrywał się jej. Była to szczuplutka, bladziutka twarzyczka, o rysach dość nieregularnych, jakaś taka ostra, z ostrym noskiem i podbródkiem. Nie można jej było nawet nazwać ładną, ale za to jej niebieskie oczy takie były jasne, a gdy się ożywiały, wyraz jej twarzy nabierał tyle dobroci i prostoty, że mimowoli coś ciągnęło do niej. W twarzy jej i w całej postaci, był nadto jeden rys szczególnie charakterystyczny; pomimo swoich lat osiemnastu, wyglądała jak dziewczynka, daleko młodsza od swego wieku, prawie jak dziecko, i to niekiedy śmiesznie zdradzało się w jej ruchach.
— Ach czyżby pani Katarzynie mogła wystarczyć tak mała kwota i... przytem jeszcze zakąska?... — zapytał Raskolnikow uparcie przeciągając rozmowę.
— Widzi pan, trumna będzie zwyczajna... i wszystko zwyczajne, więc nie drogie... obliczyłyśmy wspólnie... tak że i na pominki zostanie... a matka koniecznie chce, żeby tak było. Cóż robić... to jej pociecha, ona już taka... jak pan wie...
— Rozumiem, rozumiem... Naturalnie... Co się pani tak przypatruje mojej izdebce? Właśnie i mama powiada, że podobna do trumny.
— Pan nam wszystko wczoraj oddał! — odparła nagle w odpowiedzi Zosia, jakimś silnym i prędkim szeptem, znowu opuszczając wzrok ku ziemi. Wargi i podbródek znowu zaczęły drgać. Już dawno uderzyło ją biedne otoczenie Raskolnikowa, i teraz słowa jej wyrwały się same z siebie. Nastąpiło milczenie. Oczy Duni rozjaśniły się, a pani Pulcherja nawet życzliwie spojrzała na Zosię.
— Rodziu — rzekła, wstając — przecież obiad będziemy jedli razem. Chodźmyż, Duniu... A ty, Rodziu powinieneś się przejść, a potem odpocząć, poleżeć, przychodź jak najprędzej... Bośmy cię pewno zmęczyły, lękam się o to...
— Tak, tak, przyjdę — odparł, wstając i śpiesząc się... Aczkolwiek mam interes...
— Miałżebyś nie jeść z paniami obiadu? — zawołał Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa — co tobie znowu?
— Ależ przyjdę, przyjdę, naturalnie... A ty zostań na chwilkę. Wszak on wam teraz nie jest potrzebny, mateczko? A może ja go wam zabieram?
— Och, nie, nie! A pan, panie Dymitrze, przyjdziesz pan na obiad, bądź pan tak dobry!
— Bardzo pana prosimy — dodała Dunia.
Razumichin skłonił się i zajaśniał szczęściem. Na chwilę wszyscy zmieszali się jakoś szczególnie.
— Żegnaj, Rodziu, to jest, do widzenia; nie lubię mówić „żegnaj“. Żegnaj, Nastusiu... ach, znowu powiedziałam „żegnaj“!...
Pani Pulcherja chciała także pożegnać się z Zosią, ale jakoś się nie udało i coprędzej wyszła z pokoju.
Ale Dunia, jakby czekała na swoją kolej, przechodząc bowiem za matką obok Zosi, skłoniła jej się życzliwym, grzecznym i pełnym ukłonem.
Zosia zmieszana, skłoniła się jakoś pośpiesznie, z obawą, i jakieś nawet chorobliwe uczucie odbiło się na jej twarzy, jakgdyby uprzejmość i życzliwość Duni były dla niej męczące i trudne do zniesienia.
— Do widzenia, Duniu! — zawołał Raskolnikow już na korytarzu — dajże mi rękę!
— Przecież ci podawałam, zapomniałeś? — odparła Dunia, łaskawie i niezgrabnie zwracając się ku niemu.
— No cóż, daj jeszcze raz! — zaczerwieniła się, prędko wyrwała swoją rękę i odeszła za matką, także nie wiadomo dlaczego bardzo szczęśliwa.
Silnie ścisnął jej paluszki. Dunia uśmiechnęła się doń.
— No, to wybornie! — rzekł do Zosi, wracając i pogodnie patrząc na nią. — Panie Boże, daj spoczynek umarłym i pokrzep żywych! Czy tak? Czy tak? Wszak tak?
Zosia aż ze zdziwieniem spojrzała, na tak nagle ożywioną twarz Raskolnikowa. On przez kilka chwil w milczeniu i z uwagą wpatrywał się w nią, a całe opowiadanie o niej nieboszczyka ojca stanęło mu nagle w pamięci...
— Boże, Duniu! — zaczęła zaraz po wyjściu na ulicę pani Pulcherja — doprawdy kontenta jestem, żeśmy wyszły; lżej jakoś. No czyżem mogła myśleć wczoraj w wagonie, że nawet z tego będę się cieszyć!
— Powtarzam mamie, że on jest jeszcze bardzo chory. Czyż mama tego nie widzi? Bardzo być może, że cierpiąc za nas, tak się zirytował. Trzeba być pobłażliwą i wiele, wiele można przebaczyć.
— A przecie ty nie byłaś pobłażliwą! — gorąco i zazdrośnie przerwała pani Pulcherja. — Wiesz, Duniu, patrzyłam na was oboje, jesteś jego żywym portretem i nietyle twarzą ile duszą; oboje melancholijni, ponurzy, i zapaleni, oboje dumni i wspaniałomyślni... Wszak on nie może być egoistą, Duniu? Co.... A jak pomyślę, co się dzisiaj będzie działo u nas wieczorem, to aż... aż mi serce ściska.
— Niech się mateczka uspokoi, będzie to, co być powinno.
— Duniu! Pomyśl tylko w jakiem położeniu jesteśmy teraz! No, a jeżeli pan Piotr cofnie się? — nieostrożnie wyrwała się biedna matka.
— Cóż on wart będzie po tem? — ostro i pogardliwie odparła córka.
— Dobrześmy zrobiły, żeśmy teraz wyszły — pospieszyła przerwać pani Pulcherja — on się gdzieś wybierał za interesem; niech się trochę przejdzie, odetchnie powietrzem... strasznie duszno u niego... Gdzie tam myśleć o świeżem powietrzu? Tu i na ulicach, jak w pokojach bez lufcików. Boże, co za miasto!... Czekaj, usuń się, zaduszą, niosą coś! Toć to fortepian... ach jak się pchają... i tej dziewczyny także się boję...
— Jakiej dziewczyny, mamo?
— A no tej, Zofii, cośmy ją zostawiły...
— Dlaczego?
— Mam takie przeczucie, Duniu. Wierzaj mi, że jak tylko weszła, w tej chwili pomyślałam sobie, że tu właśnie tkwi cała przyczyna złego.
— Wcale nic tu nie tkwi! — z gniewem zawołała Dunia. — Nasza mama!... Toż on zna ją dopiero od wczoraj, a teraz, jak weszła, nawet jej nie poznał.
— No, zobaczysz!.. Ja się o nią boję, zobaczysz, zobaczysz! I takem się przelękła: tak na mnie patrzy, patrzy, takie ma oczy, a ledwie usiedziała na krześle, pamiętasz, jak zaczął ją przedstawiać? I dziwi mnie: Pan Piotr tak o niej pisze, a on ją nam rekomenduje, i jeszcze tobie! Więc dba o nią!
— Cóż że pisze! A czy o nas mało mówiono i pisano, mama zapomniała? A ja jestem przekonaną, że ona... jest najpoczciwszą i że to wszystko... bajki!
— Daj Boże!
— A pan Piotr to niegodny plotkarz — ostro dodała Dunia.
Pani Pulcherja aż się skuliła. Rozmowa została przerwaną.
— Widzisz, uważasz, taki mam do ciebie interes... — rzekł Raskolnikow, odprowadzając Razumichina do okna.
— To ja powiem matce... że pan przyjdzie... — wtrąciła Zosia, zabierając się do wyjścia.
— Zaraz, panno Zofio, my nie mamy sekretów, pani nam nie przeszkadza... Chciałbym z panią przecież dwa słowa pomówić... Więc uważasz — zwrócił się znowu do Razumichina — wszak ty go znasz... Jak go tam!... Tego Porfirjusza?
— Naturalnie! krewniak... Albo co? — dodał z niezwykłem zaciekawieniem.
— Wszak to on teraz tę sprawę... no o tej zbrodni... wczoraj mówiliście... on prowadzi?
— On... więc? — Razumichin nagle wytrzeszczył oczy.
— Podobno badał tych, co zastawiali fanty, a ja tam miałem także fanty, bagatelki, jednak pierścionek siostry, który mi dała na pamiątkę, kiedym odjeżdżał tutaj, i srebrny zegarek po ojcu. Wszystko to warte jakie pięć, sześć rubli, ale widzisz, dla mnie pamiątka, droga. Otóż, nie wiem, co mam robić? Nie chciałbym, żeby mi rzeczy przepadły, zwłaszcza zegarek. Drżałem przed chwilą, że matka zapyta się o niego, kiedyśmy zaczęli mówić o zegarku Duni. Jedyna rzecz, która ocalała po ojcu. Matka zachoruje, jeśli przepadnie! Kobiety! Więc radź, jak zrobić! Wiem, że trzeba by dać znać do cyrkułu. A czy nie lepiej do samego Porfirjusza, co? Jak sądzisz? Prędzej był by skutek. Zobaczysz, że jeszcze przed obiadem matka mnie się zapyta!
— Wcale nie do cyrkułu, koniecznie do Porfirjusza! — zawołał z jakiemś niezwykłem wzruszeniem Razumichin. — To mi bardzo na rękę! Niema co zwlekać, chodźmy, to dwa kroki stąd, zastaniemy go napewno!
— A no to chodźmy...
— A on... bardzo, bardzo, bardzo będzie kontent, że się z tobą pozna! Dużo mówiłem mu o tobie, różnemi czasy... I wczoraj mówiłem... Chodźmy!... Więc ty znałeś fanciarkę? Aha! To się przepysznie złożyło!... Ach prawda... panna Marja....
— PannZofia — poprawił Raskolnikow. — Panno Zofio, to mój przyjaciel, Razumichin, człowiek dobry...
— Jeżeli panowie musicie teraz iść... — zaczęła Zosia, ani nawet spojrzawszy na Razumichina i zmieszawszy się tem jeszcze bardziej.
— To i pójdziemy! — postanowił Raskolnikow: — ja jeszcze dziś odwiedzę panią, panno Zofio powiedz mi pani tylko, gdzie pani mieszkasz?
Nie mieszał się, ale jakby się spieszył i unikał jej wzroku. Zosia dała swój adres i przytem zarumieniła się. Wszyscy wyszli razem.
— Nie zamykasz? — zapytał Razumichin, schodząc ze schodów za niemi.
— Nigdy!... Zresztą, już od dwóch lat chcę sobie kupić kłódkę — dodał niedbale. — Szczęśliwi ludzie, którzy nie mają nic do zamykania, nieprawdaż? — zwrócił się z uśmiechem do Zosi.
Na ulicy stanęli przed bramą.
— Pani na prawo, panno Zofio? Ale, ale: jakże mnie pani znalazła? — zapytał, jakby pragnąc powiedzieć jej coś innego. Ciągle pragnął patrzeć w jej łagodne, jasne oczy, i jakoś mu się to ciągle nie udawało...
— A przecież pan dał wczoraj swój adres Polci.
— Polcia? Ach... Polcia! To ta... malutka... to siostra pani? Więc ja jej dałem adres?
— Czy pan zapomniał?
— Nie... pamiętam...
— Ja o panu słyszałam także od ojca... Tylko nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak się pan nazywa, bo on sam nie wiedział... A teraz przyszłam... i dowiedziawszy się wczoraj o pańskiem nazwisku... zapytałam dzisiaj: gdzie tu mieszka pan Raskolnikow?... I nie wiedziałam, że i pan jest tylko sublokatorem... Do widzenia... Powiem, że pan...
Była nadzwyczaj kontenta, że odeszła nakoniec; odeszła ze spuszczoną głową, spiesząc się, ażeby jak najprędzej zniknąć im z oczu, ażeby przejść jakie dwadzieścia kroków do skrętu na prawo w ulicę, i zostać nareszcie samą, i tak, idąc, spiesząc się, na nikogo nie patrząc, na nic nie zwracając uwagi, myśleć, wspominać, kombinować każde powiedziane słowo, każdy szczegół. Nigdy, nigdy, nie doznawała niczego podobnego. Cały nowy świat bezwiednie i smutnie wszedł do jej duszy. Przypomniała sobie nagle, że Raskolnikow sam chciał zajść do niej dzisiaj, może jeszcze zrana, może zaraz!
— Tylko już nie dzisiaj, bardzo proszę nie dzisiaj! — szeptała z zamierającem sercem, jakby prosząc kogoś, jak dziecko przestraszone. — Boże! Do mnie... do tej izby... on zobaczy... o Boże!
Oczywiście, nie mogła spostrzec w takiej chwili pewnego obcego jej jegomościa, który uważnie ją śledził, idąc za nią krok w krok. Odprowadzał on ją od samego wyjścia z bramy. W chwili, gdy wszyscy troje, Razumichin, Raskolnikow i ona zatrzymali się przed bramą, przechodzień ten, mijając ich, drgnął nagle, mimowoli dosłyszawszy słowa Zosi: „i zapytałam gdzie tu mieszka pan Raskolnikow?“ Szybko ale uważnie obejrzał wszystkich trojga, a szczególniej Raskolnikowa, do którego mówiła Zosia; potem spojrzał na dom i zapamiętał go sobie. Wszystko to było zrobione w jednej chwili, w przelocie, i przechodzień, starając się nie zwrócić na siebie najmniejszej uwagi, poszedł dalej, zwolniwszy kroku; jakgdyby czekał na kogo. A czekał na Zosię; widział, że się żegnali i że Zosia zaraz odejdzie, pewnie do siebie.
— „Ale gdzie do siebie? Widziałem gdzieś tę twarz“ — myślał, przypominając sobie twarz Zosi... — trzeba się dowiedzieć“.
Doszedłszy do zakrętu, przeszedł na przeciwległą stronę ulicy, odwrócił się i zobaczył, że Zosia już idzie tuż za nim, w tym samym kierunku, nic nie widząc. Doszedłszy do rogu, i ona akurat skręciła w tę samą ulicę. On poszedł za nią, nie spuszczając jej z oczu z przeciwległego trotuaru; uszedłszy z pięćdziesiąt kroków, przeszedł znowu na tę stronę, po której szła Zosia, dogonił ją i poszedł za nią, w odległości pięciu kroków.
Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, wzrostu więcej niż średniego, dorodny, o szerokich barczystych plecach, co mu nadawało pozór otyłości. Był ubrany wykwintnie i elegancko i wyglądał na dostatniego pana. W ręku miał piękną laseczkę, którą postukiwał za każdym krokiem po chodniku, a ręce miał w świeżych rękawiczkach. Jego szeroka pełna twarz była dość przyjemną, i nawet cera twarzy świeża, nie petersburska. Włosy jego, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie jasno blond, gdzie niegdzie tylko siwe, a szeroka, gęsta broda, spadająca jak łopata, była jeszcze jaśniejszą od włosów, na głowie. Oczy miał niebieskie z wyrazem zimnym, przenikliwym i przeszywającym; wargi różowe. Wogóle, był to wybornie zakonserwowany człowiek i wydawał się daleko młodszym, niż był w istocie.
Gdy Zosia weszła na kanał, znaleźli się oboje na trotuarze. Śledząc ją, zdołał on zauważyć jej zamyślenie i roztargnienie. Doszedłszy do swego domu, Zosia skręciła do bramy, on za nią, jakgdyby nieco zdziwiony. Na podwórzu ona poszła na prawo, gdzie w samym kącie były schody do jej mieszkania.
„Ba!“ wyszeptał nieznajomy i zaczął wchodzić za nią po stopniach. Wtedy dopiero Zosia spostrzegła go. Doszedłszy do drugiego piętra, skręciła w korytarz i zadzwoniła pod Nr. 9, gdzie na drzwiach było napisane kredą: Kapernaumow, krawiec. „Ba!“ powtórzył znowu nieznajomy, zdziwiony szczególnem zbiegiem okoliczności, i zadzwonił do sąsiedniego mieszkania pod Nr. 8. Jedne drzwi od drugich były o jakie sześć kroków.
— Panienka mieszka u Kapernaumowa! — rzekł, patrząc na Zosię i śmiejąc się. — On mi wczoraj reperował kamizelkę. A ja tu mieszkam, w sąsiedztwie, u madam Gertrudy Reslich! Jak to się dziwnie złożyło!
Zosia spojrzała nań z uwagą.
— Sąsiadujemy ze sobą — ciągnął jakoś dziwnie wesoło. — Dopiero od trzech dni jestem w mieście. No, do widzenia, tymczasem.
Zosia nic nie odpowiedziała; drzwi otworzono i wślizgnęła się do pokoju. Wstydziła się czegoś i wogóle było jej czegoś bardzo przykro...

Razumichin w drodze do Porfirjusza znajdował się w wielkiem rozdrażnieniu.
— To doskonale, mój bracie — powtórzył kilka razy — jestem kontent! Bardzo kontent!
„Z czego jesteś kontent?“ — myślał Raskolnikow.
— A toć ja wcale nie wiedziałem, żeś zastawiał u starej. A... a czy to dawno było? To jest czy, dawno, jak byłeś u niej?
„Jakiż to naiwny dureń“.
— Kiedy byłem?... — zatrzymał się Raskolnikow, przypominając: — tak na trzy dni przed jej śmiercią, tak mi się zdaje. Zresztą, nie idę teraz ażeby wykupić rzeczy — podchwycił z jakąś gorączkową skwapliwością — wszak mam ledwie jednego rubla w kieszeni... wskutek tej mojej wczorajszej przeklętej maligny...
Tę malignę podkreślił ze szczególnym naciskiem.
— A tak, tak, tak — skwapliwie i niewiadomo dlaczego potakiwał Razumichin — więc to dlatego tak cię... wówczas... uderzyło... a wiesz, toś ty i w malignie rozprawiał coś o jakichś pierścionkach, kolczykach... A tak, tak... teraz jasno, wszystko teraz jasno....
„Patrzcie! Jak to się u nich rozwinęła ta myśl! Wszak ten człowiek do piekła pójdzie za mną, a jednak bardzo jest kontent, że się wyjaśniło, dlaczego mówiłem w malignie o kolczykach! A to się ich jednak uczepiła ta myśl!“
— Czy go tylko zastaniemy? — zapytał głośno.
— Zastaniemy, zastaniemy — spieszył się Razumichin. — To, bracie, wyborny chłopiec, zobaczysz! Trochę niezgrabny, to jest, właściwie mówiąc, człowiek światowy, ale niezgrabny pod innym względem. Człowiek to rozsądny, rozumny, nawet bardzo niegłupi, tylko ma jakiś szczególny skład myśli... Niedowierzający, sceptyk, cynik... lubi okpić, to jest nie tyle okpić, ile podrażnić kogoś... No, a przytem stara metoda materjalistyczna... Ale fach swój zna... zna... W zeszłym roku wyśledził taką zawiłą sprawę o pewnym morderstwie, w której prawie wszystkie ślady były zatarte! Bardzo, bardzo pragnie poznać się z tobą!
— Z jakiej racji tak bardzo?
— To jest uważasz... ostatniemi czasy, jakeś zachorował, często bardzo zdarzało mi się wspominać o tobie... On słuchał... a gdy się dowiedział, żeś ty na prawie i nie możesz ukończyć studjów, dla braku środków, rzekł: jaka szkoda! Stąd ja też wyprowadziłem wniosek... to jest wszystko to razem, nie samo tylko tamto; wczoraj Zamietow... Uważasz, Rodziu, mówiłem ci wczoraj po pijanemu, jakieśmy szli do domu... więc się boję, żebyś nie przesadził, uważasz...
— Niby czego? Że mnie mają za warjata? A może to i prawda...
Uśmiechnął się z przymusem.
— Tak, tak... to jak tfu, nie!... Ech, wszystko to com mówił... (i o innych rzeczach) wszystko to głupstwo i po pijanemu.
— Dlaczego się tłumaczysz! Ach, jak mi to wszystko zbrzydło! — zawołał Raskolnikow z przesadną niecierpliwością. Choć zresztą, udawał trochę.
— Wiem, wiem, rozumiem. Bądź pewny, że rozumiem. Wstyd nawet mówić...
— A kiedy wstyd, to i nie mów!
Obaj zamilkli. Razumichin był więcej niż w zachwycie i Raskolnikow czuł to ze wstrętem. Niepokoiło go i to, co Razumichin przed chwilą mówił o Porfirjuszu.
„Przed tym trzeba będzie także udawać — myślał, blednąc i z biciem serca — i to udawać jak najnaturalniej. Najlepiej byłoby wcale nic nie mówić. Zmuszać się do milczenia... Nie, zmuszanie się byłoby także nienaturalne... No, zobaczymy jeszcze... jak to będzie... dobrze czy źle, że ja tam idę? Ćma sama leci na światło. Serce wali, to niedobrze!...“
— W tym szarym domu — rzekł Razumichin.
„Co najważniejsza, czy też Porfirjusz wie, czy nie wie, że wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedźmy... i że się o krew pytałem? W jednej chwili trzebaby się o tem dowiedzieć, od pierwszego kroku, jak wejdę, z twarzy poznać; w prze-ciw-nym razie... choć zginę, ale się dowiem!
— A wiesz? — zwrócił się nagle do Razumichina z filuternym uśmiechem: — dziś, bracie, zauważyłem, żeś od samego rana dziwnie wzruszony? Prawda?
— Gdzie tam wzruszony? Wcale nie jestem wzruszony — zaperzył się Razumichin.
— Nie, bratku, znać to, znać! Na krześle siedziałeś tak, jak nigdy nie siedzisz, jakoś na brzeżku i ciągle cię dreszcze przejmowały. Zrywałeś się ni stąd ni zowąd. To gniewny, to znów twarz ci przybiera wyraz najsłodszego karmelka. Rumieniłeś się nawet; zwłaszcza, gdy cię poproszono na obiad, straszniesz się zaczerwienił.
— Ale gdzież znowu, nieprawda!... Co ci strzeliło?..
— Znamy się!... O, ty i teraz rumienisz się...
— Zawracasz mi głowę.
— Ale dlaczego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, ja dziś w pewnem miejscu opowiem o tem, ha, ha, ha! To się mama będzie śmiała... i jeszcze ktoś...
— Posłuchaj, posłuchaj, posłuchaj, wszak to rzecz poważna, wszak to... Cóż to znowu, u djabła! — strapił się ostatecznie Razumichin, drżąc z przestrachu. — Co ty im opowiesz?,.. Ech bratku... Och, jakiś ty... św....!
— Doprawdy, wyglądasz jak różyczka! A jak ci z tem do twarzy, gdybyś wiedział. Romeo dziewięć werszków wzrostu! A jakeś się dziś wymył, jakeś paznogcie oczyścił, co? Od kiedyż to? Ale dalibóg, wypomadowałeś się nawet. Nachyl no się!
— Świntuch!...
Raskolnikow śmiał się tak, iż zdawało się, że się nie może utrzymać, i tak ze śmiechem weszli do mieszkania Porfirjusza. Tego właśnie pragnął Raskolnikow: z pokojów można było usłyszeć, że weszli śmiejąc się i, że ciągle jeszcze śmieją się w przedpokoju.

— Ani słowa tutaj, albo cię... zmiażdżę! — wyszeptał wściekły Razumichin, chwytając Raskolnikowa za rękę.

ROZDZIAŁ V

Ten już wchodził do pokojów. Wszedł tak, jakby się z całej siły powstrzymywał, ażeby nie wybuchnąć śmiechem. Za nim ze zirytowaną i groźną fizjognomją, czerwony, jak burak, niechętnie i niezgrabnie wszedł, wstydzący się Razumichin. Twarz jego i cała postać istotnie były w tej chwili śmieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, skłonił się stojącemu na środku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął i uścisnął mu rękę, ciągle jeszcze z widocznym nadzwyczajnym wysiłkiem stłumienia swej wesołości i powiedzenia, choć paru słów, dla zarekomendowania siebie. Ledwie jednak zdołał przybrać poważny wyraz twarzy i coś wyszeptać — nagle jakby pomimowoli znowu spojrzał na Razumichina i tu już nie mógł wytrzymać: stłumiony śmiech wyrwał się tem głośniej, im bardziej był dotąd powstrzymywany. Niezwykły gniew z jakim Razumichin przyjmował ten „serdeczny“ śmiech kolegi, dodawał tej scenie widok jak najszczerszej wesołości, a co większa, naturalności. Razumichin, jakby umyślnie, dopomógł wszystkiemu:
— Ach, do licha! — zaryczał, machnąwszy ręką, i trafił nią właśnie w mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko spadło i zabrzękło.
— Poco łamać stoły, panowie, toć to uszczerbek dla skarbu — wesoło zawołał Porfirjusz.
Scena przedstawiała się w ten sposób: Raskolnikow śmiał się coraz ciszej, zapomniawszy o swojej ręce w dłoni gospodarza, ale znając umiarkowanie, wyczekiwał na sposobność, żeby coprędzej i naturalniej skończyć. Razumichin, zawstydzony ostatecznie przewróceniem stołu i rozbiciem szklanki, ponuro spojrzał na kawałki szkła, splunął i szybko zbliżył się do okna, gdzie stanął tyłem do wszystkich, ze strasznie nachmurzoną twarzą, patrząc w okno i nic nie widząc. Pan Porfirjusz śmiał się i chciał śmiać się, ale widocznem było, że potrzebował wyjaśnienia. W kącie na krześle siedział Zamietow, który na widok gości wstał i czekał, skrzywiwszy usta do uśmiechu, ale ze zdziwieniem i nawet jakby z niedowierzaniem patrząc na całą scenę, a na Raskolnikowa z pewnem nawet pomieszaniem. Niespodziewana obecność Zamietowa niewiele oddziałała na Raskolnikowa.
„Trzeba i to jeszcze wziąć pod uwagę!“’ — pomyślał.
— Bardzo przepraszam — zaczął niby z zażenowaniem — jestem Raskolnikow...
— Ależ, bardzo mi przyjemnie, a i panowie takeście sobie przyjemnie weszli... Cóż to? On się już nawet i nie wita — kiwnął Porfirjusz na Razumichina.
— Dalibóg, nie wiem, za co on się tak na mnie obraził. Powiedziałem mu tylko przez drogę, że wygląda jak Romeo, i... i dowiodłem mu tego, więcej zdaje się nic między nami nie zaszło.
— Świntuch! — mruknął, nie odwracając się, Razumichin.
— Musiał mieć bardzo poważne przyczyny, skoro się obraził za jedno słówko — roześmiał się Porfirjusz.
— No, ty! Sędzia!... No, ale pal was wszystkich licho! — odciął Razumichin i nagle, roześmiawszy się sam, z rozweseloną twarzą, jakgdyby nigdy nic, zbliżył się do Porfirjusza.
— Basta! Wszyscy durnie; do rzeczy: oto kolega Rodjon Raskolnikow; przedewszystkiem ponieważ słyszał wiele o tobie, chce się zapoznać, a powtóre, ma też do ciebie maleńki interesik. A! Zamietow! A ty tu co robisz? To wy się znacie? Oddawna?
„A to co znowu?“ — bojaźliwie pomyślał Raskolnikow. Zamietow, jakby się zmieszał, ale niebardzo.
— Wczoraj przecie poznaliśmy się u ciebie — odparł wesoło.
— A więc, Bóg strzegł od zguby; w zeszłym tygodniu strasznie domagał się ode mnie, ażeby przedstawić ci go, Porfirjuszu, aż oto zwęszyliście się i beze mnie... Daj no mi tytoniu.
Pan Porfirjusz był po domowemu, w szlafroku, w białej czystej bieliźnie i w wydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, pełny i nawet z brzuszkiem, wygolony, bez wąsów i bez bakenbardów, z krótko ostrzyżonemi włosami na dużej okrągłej głowie, jakoś niezwykle zaokrąglonej na czubku. Nabrzękła, okrągła i nieco kurnosa jego twarz miała cerę słabowitą, ciemno-żółtą, ale wyraz dość żywy i nawet ironiczny. Twarz ta byłaby może nawet dobroduszną, gdyby jej nie przeszkadzał wyraz oczu, z jakimś łzawym odcieniem, pokrytych prawie białemi, mrugającemi, jakby kiwały na kogo, rzęsami. Wejrzenie tych oczu dziwnie jakoś harmonizowało z całą postawą, mającą w sobie nawet coś kobiecego i nadawało jej coś daleko poważniejszego, aniżeli na pierwszy rzut oka możnaby się było po niej spodziewać.
Pan Porfirjusz, zaledwie usłyszał, że gość ma do niego „interesik“, zaraz poprosił go usiąść na kanapie, a sam zasiadł na drugim końcu i utkwił oczy w gościa, w oczekiwaniu na niezwłoczne wyłuszczenie sprawy, z tą wymuszoną i nawet za poważną uwagą, która aż dokucza i miesza za pierwszym razem, zwłaszcza, gdy się ludzie nie znają ze sobą i jeśli to, o czem zamierzamy mówić, wcale nie odpowiada tej niezwykłej grzeczności, jaką nam okazuje strona przeciwna. Ale Raskolnikow w krótkich i węzłowatych słowach, jasno i wyraźnie wyłożył swój interes i tak był kontent z siebie, że zdołał nawet dość dobrze obejrzeć Porfirjusza. Pan Porfirjusz także ani razu nie spuścił zeń oczu. Razumichin, ulokowawszy się naprzeciwko, przy tym samym stole, gorąco i niecierpliwie śledził za wyłuszczeniem sprawy, co chwila przerzucając wzrok z jednego na drugiego, co już trochę przebierało miarkę.
„Dureń!“ — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Powinieneś pan podać prośbę do policji — poważnie odparł Porfirjusz — jako, dowiedziawszy się o takim to wypadku, to jest o tej zbrodni, prosisz pan, ze swej strony, ażeby zawiadomiono sędziego śledczego, który prowadzi sprawę, że takie to przedmioty należą do pana i że pan chcesz je wykupić... chociaż... zresztą, napiszą to panu sami...
— Właśnie też, w obecnej chwili — Raskolnikow usiłował się zażenować jak mógł najbardziej — nie bardzo jestem przy pieniądzach... i nawet nie mogę takiej drobnostki... i widzi pan, chciałbym teraz oznajmić tylko, że to są moje rzeczy, ale, że jak będę miał pieniądze...
— To wszystko jedno — odparł Porfirjusz, obojętnie przyjmując wyjaśnienie o stanie finansowym interesanta; a zresztą, możesz pan i bezpośrednio napisać do mnie, jeśli pan chcesz, tak samo, że dowiedziawszy się o tem i oznajmiając o takich to moich rzeczach, proszę...
— Wszak to na zwykłym papierze? — pospieszył przerwać Raskolnikow — znowu interesując się formalną stroną sprawy.
— Ależ na najzwyklejszym! — i nagle Porfirjusz jakoś z otwartą ironją spojrzał nań, zmrużywszy oczy i jakby mu podmigując. — Zresztą, może się to tylko tak wydało Raskolnikowowi, trwało bowiem zaledwie chwilkę. W każdym razie, było coś w tym guście. Raskolnikow przysiągłby, że on nań mrugał, djabli wiedzą dlaczego.
„Wie“, przebiegło w nim jak błyskawica.
— Przepraszam, żem pana trudził taką drobnostką — ciągnął nieco zmieszany — moje rzeczy warte są zaledwie pięć rubli, ale są one dla mnie szczególnie drogie, jako pamiątka po tych, od których je otrzymałem i przyznaję, że gdym się dowiedział bardzom się przeląkł...
— To też dlatego takeś się zaperzył wczoraj, kiedym powiedział Zosimowowi, że Porfirjusz bada dłużników fanciarki! — wtrącił Razumichin — widocznie mając coś na celu.
To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i gniewnie błysnął nań zapalonemi gniewem swemi czarnemi oczyma. Ale zaraz opamiętał się.
— Kpisz sobie ze mnie, bratku? — zwrócił się doń ze zręcznie udanem rozdrażnieniem. — Bardzo być może, że zanadto w twojem przekonaniu dbam o takie drobiazgi; ale przecież nie można mnie nazywać za to egoistą ani chciwym, bo w moich oczach te dwie bagatelki mogą nie być wcale bagatelkami. Mówiłem ci przed chwilą, że ten zegarek srebrny, prawie bez wartości, to jedyna spuścizna po moim ojcu. Śmiej się ze mnie, ale wiesz przecie, że matka przyjechała do mnie — zwrócił się nagle do Porfirjusza — i gdyby się dowiedziała — zwrócił się znowu coprędzej do Razumichina, starając się, ażeby mu głos zadrżał — że ten zegarek przepadł, to przysięgam, byłaby w rozpaczy! Kobiety!
— Ależ to ja bynajmniej, wcale nie w tem znaczeniu! — wołał zasmucony Razumichin.
„Czy dobrze? Czy naturalnie? Czym nie przesadził?“ — drżał Raskolnikow. — Pocom powiedział: — „Kobiety?“
— A; więc to matka pana przybyła? — zapytał niewiadomo dlaczego Porfirjusz.
— Tak jest.
— Kiedyż to?
— Wczoraj wieczorem.
Porfirjusz milczał, jakby coś kombinując.
— Pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogły przepaść — spokojnie i obojętnie mówił dalej. — Wszak ja już tu oddawna czekam na pana.
I jakby nigdy nic, zaczął starannie podstawiać popielniczkę Razumichinowi, który bez litości walał dywan popiołem. Raskolnikow drgnął, ale Porfirjusz, jakby nie patrzał wcale, zajęty ciągle papierosem Razumichina.
— Co-o? Czekałeś! A czyś wiedział, że on tam zastawiał? — krzyknął Razumichin.
Porfirjusz zwrócił się wprost do Raskolnikowa.
— Pańskie obie rzeczy, zegarek i pierścionek, były u niej zawinięte w jeden papierek, a na wierzchu wyraźnie odznaczono ołówkiem pańskie nazwisko, a także datę otrzymania zastawu...
— Jaką pan jednak ma pamięć?... — niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow, usiłując uporczywie patrzyć mu w oczy, ale nie mógł wytrzymać i dodał nagle:
— Mówię to dlatego, że musiało być pewnie bardzo wielu dłużników... tak, że trudno byłoby ich panu wszystkich spamiętać... A jednak, przeciwnie, pan ich tak doskonale pamięta, i... i...
„Głupio! Słabo! Pocom to dodał!“
— A prawie wszyscy dłużnicy są nam już znani i tylko pan jeden nie raczyłeś zgłosić się dotąd — odparł Porfirjusz z ledwie dającym się dostrzec odcieniem ironji.
— Byłem niezdrów.
— Słyszałem i o tem. Słyszałem nawet, żeś pan bardzo był czemś rozzdenerwowany. Pan nawet i teraz jesteś jakby blady?
— Wcale nie blady.. przeciwnie jestem zdrów zupełnie! — gniewnie i dobitnie odciął Raskolnikow, zmieniając nagle ton mowy. Gniew zaczął się w nim jątrzyć i nie mógł go powstrzymać. „A w złości wygadam się!“ błysnęło mu w głowie. — „A poco mnie dręczą!“
— Niezupełnie zdrów! — wtrącił Razumichin. — Także palnął! Toć do wczoraj leżał prawie bez przytomności... No czy dasz wiarę, Porfirjuszu, ledwie się trzymał na nogach, a ledwieśmy tylko, ja i Zosimow, odeszli wczoraj — ubrał się i drapnął pocichutku i bałamucił gdzieś prawie do północy, i to powiadam ci w najkompletniejszej gorączce, wyobraź sobie! Szczególny wypadek!
— Czyżby w najkompletniejszej gorączce? Proszę! proszę! — z jakimś kobiecym ruchem pokręcił głową Porfirjusz.
— Gdzie tam! Nie wierz pan! A zresztą, pan i tak temu nie wierzy! — ze zbytniej złości wyrwało się Raskolnikowowi. Ale pan Porfirjusz jakgdyby wcale tych słów nie słyszał.
— Jakżebyś mógł wyjść, gdybyś nie był w gorączce? — zagorączkował się nagle Razumichin. — Pocoś wyszedł? Na co?... I dlaczego właśnie ukradkiem? No pomyśl sam, czy mogłeś być przy zdrowych zmysłach? Teraz, kiedy całe niebezpieczeństwo minęło, mówię ci to prosto w oczy!
— Sprzykrzyli mi się wczoraj — zwrócił się nagle Raskolnikow do Porfirjusza z natrętnie wyzywającym uśmiechem — więc też uciekłem od nich, chcąc wynająć mieszkanie, ażeby mnie nie mogli odnaleźć, i paczkę pieniędzy zabrałem ze sobą. O, pan Zamietow widział pieniądze. Jakże, panie Zamietow, czy mądry byłem wczoraj, czy w gorączce, niech pan sam powie?
Byłby z ochotą zadusił w tej chwili Zamietowa. Zanadto mu się już nie podobał jego wzrok, jego milczenie.
— Mojem zdaniem, rozmawiałeś pan wczoraj bardzo rozsądnie i nawet dowcipnie, tylko zanadto byłeś pan drażliwy — sucho odparł Zamietow.
— A dziś mówił mi pan Nikodem — wtrącił sędzia — że spotkał pana wczoraj już bardzo późno w mieszkaniu urzędnika, którego konie stratowały...
— Albo i ten urzędnik! — podchwycił Razumichin: — no czyż nie był warjatem u tego urzędnika? Ostatni grosz oddać na cudzy pogrzeb! No chciałeś dopomóc — daj piętnaście, dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie, a tyś wywalił całe dwadzieścia pięć.
— A może ja gdzie skarb znalazłem, a ty nie wiesz? Może właśnie dlatego byłem wczoraj tak szczodry... O, pan Zamietow to wie, że ja skarb znalazłem!... Przebacz pan, z łaski swojej — zwrócił się z drżącemi wargami do sędziego — że pana trapimy taką czczą gadaniną. Musieliśmy się panu dobrze naprzykrzyć, co?
— Ale gdzie tam, przeciwnie! O, gdybyś pan wiedział, jak mnie pan interesuje! Patrzę i słucham z całą ciekawością... i przyznam się, jestem nadzwyczaj kontent, że pan nareszcie raczyłeś się pofatygować...
— Dajże choć herbaty! W gardle zaschło! — zawołał Razumichin.
— Śliczny pomysł! Może się wszyscy napijemy. A może ty chcesz coś mocniejszego, przed herbatą?
— Idź do licha!
Sędzia wyszedł po herbatę.
Myśli kręciły się, jak wiatr po głowie Raskolnikowa. Strasznie był rozdrażniony.
„Nawet się nie ukrywają i nie chcą się ceremonjować. A z jakiej racji, skoro mnie wcale nie znasz, mówiłeś o mnie z komisarzem? Więc już nie chcą wcale taić, że śledzą za mną, jak sfory psów! Tak otwarcie w twarz plują! — drżał z wściekłości. — No, bijcie prosto, ale nie bawcie się, jak kot z myszą. Wszak to niegrzecznie, panie sędzio, wszak ja jeszcze może nie pozwolę!.. Wstanę i plunę im całą prawdę w ślepie; i zobaczycie, jak wami pogardzam!...“ Z trudnością odetchnął. — „A jeśli mi się tylko zdaje? Jeśli to pozór, a ja mylę się, gniewam się przez niepraktyczność, nie umiem wytrzymać swojej podłej roli? Może to zupełnie bez celu? Słowa ich są jakby zwyczajne, ale coś w nich jest... Wszystko to zawsze można powiedzieć, ale coś jest. Dlaczego on powiedział poprostu: „u niej?“ Dlaczego Zamietow dodał, żem ja rozmawiał dowcipnie? Dlaczego oni mówią takim tonem? Tak... tak... Razumichin jednak siedział razem ze mną, dlaczegóż jemu się nic nie zdaje!... Czy mrugał na mnie Porfirjusz, czy nie? chyba nie? i pocóż miałby mrugać? Albo wszystko fantazja, albo wiedzą! Nawet Zamietow jakiś szorstki... Czy szorstki aby Zamietow? Zamietow zmienił zdanie przez noc. Przeczuwałem, że zmieni zdanie! On tu jest jak u siebie, a przecież pierwszy raz. Zwąchali się! Bezwarunkowo zwąchali się przeze mnie. Pewno nimeśmy przyszli, mówili o mnie!... Czy aby wiedzą o mieszkaniu? Ach, żeby już prędzej!... Kiedym powiedział, że chodziłem mieszkanie najmować, udał, że nie słyszy... Ale zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: to się przyda!... I to w gorączce!... Ha, ha, ha! Wie on o całym wczorajszym wieczorze! O przybyciu matki nie wiedział!... A wiedźma nawet datę zapisała ołówkiem!... Bajki, nie dam się. Wszak to nie są jeszcze fakty, to fantazja! Nie, dostarczcie mi faktów. I mieszkanie to nie fakt, lecz gorączka: wiem ja co im mam mówić... Czy tylko wiedzą o mieszkaniu? Nie odejdę, nie dowiedziawszy się! Poco, przyszedłem? A że się złoszczę teraz, to może jest faktem! Ach, jak jestem drażliwy! A może to i dobrze; rola chorobliwa... On mnie maca. Będzie usiłował stropić. Poco przyszedłem?“
Wszystko to jak błyskawica przebiegło mu po głowie.
Sędzia właśnie powrócił. Nagle jakby się rozweselił.
— Wiesz bracie, głowa mnie tak boli, po twojej wczorajszej... Nawet cały jestem, jakiś zdenerwowany — zaczął wcale innym tonem, śmiejąc się do Razumichina.
— A cóż, bawiliście się dobrze? Toć ja was opuściłem wczoraj w najciekawszem miejscu. Któż zwyciężył?
— A nikt, naturalnie. Zjechaliśmy na kwestje odwieczne, bujaliśmy pod niebiosami.
— Wyobraź sobie, Rodziu, jakie kwestje były wczoraj na stole, istnieje przestępstwo czy nie? Przeczuwałem, że tak będzie!
— Cóż to dziwnego? Zwyczajna kwestja społeczna — odparł Raskolnikow niedbale.
— Kwestja była nie tak postawiona — zauważył Porfirjusz.
— Niezupełnie tak, to prawda — zgodził się zaraz Razumichin, spiesząc się i gorączkując po swojemu. — Uważasz, Rodjonie: posłuchaj, powiedz swoje zdanie. Chcę tego, małom ze skóry nie wyskoczył wczoraj z niemi i czekałem na ciebie; mówiłem im, że przyjdziesz... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: przestępstwo to protest przeciw normalności urządzeń społecznych, i tyle, nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza — tyle tylko!...
— A właśnie, że nie! — zawołał sędzia. Widocznie się ożywiał, i co chwila śmiał się, patrząc na Razumichina, czem go jeszcze więcej podniecał.
— Niczego się nie dopuszcza! — gorąco przerwał Raskolnikow — tak właśnie! Ja ci ich książki pokażę; wszystko u nich dlatego, że „sfera zgubiła“ i nic więcej! Ulubiony frazes! Stąd prosty wynik, że gdyby społeczeństwo urządzić normalnie, odrazu znikną wszystkie przestępstwa, nie będzie, bowiem, przeciwko czemu protestować i wszyscy staną się w jednej chwili uczciwymi ludźmi. Natury nie bierze się w rachubę, naturę się wyklucza, niema natury! Ich zdaniem, nie ludzkość, rozwinąwszy się historyczną żywą drogą do końca, sama przez się stanie się nareszcie społeczeństwem normalnem, lecz przeciwnie, system socjalny, wyszedłszy z jakiej matematycznej mózgownicy, natychmiast urządzi całą ludzkość i w jednej chwili uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, bez jakiejkolwiek ewolucji, z pominięciem historycznej i życiowej drogi rozwoju! Dlatego też oni instynktownie nie lubią historji! „Same w niej potworności i głupstwa“. I wszystko to tłumaczy się tylko głupotą! Dlatego też nie znoszą naturalnego procesu życia! Nie trzeba żywych dusz! Dusza żywa — życia zażąda, dusza żywa nie podda się zmechanizowaniu, żywa dusza jest podejrzliwa, nieufna! A tak wprawdzie trupem cuchnie ale i z kauczuku można zrobić! Nie — żywą, nie samodzielną, niewolniczą — nie zbuntuje się! I okazuje się, że wreszcie całe zagadnienie sprowadza się do cegieł rozplanowania korytarzy i pokojów w foliensterze, folienster już gotów, ale natura jeszcze do foliensteru nie przygotowana. Życia chce, procesu życiowego jeszcze nie zakończyła; za wcześnie jej na cmentarz. Logiką nie można pokonać natury! Logika przewidzi trzy wypadki — a ich — miljon! Pominąć ten miljon wypadków. Wszystko sprowadzić do sprawy komfortu! Najłatwiejszy sposób załatwienia sprawy! Pociągająco jasne — myśleć nie trzeba! Najważniejsze — myśleć nie trzeba! Cały cel życia w dwóch stroniczkach druku umieścić można!
— Teraz dopiero zacznie Razumichin dysputować, bo to woda na jego młyn, ale teraz właśnie można mu utrzeć nosa — rzekł Porfirjusz śmiejąc się. — Proszę sobie wyobrazić — zwrócił się do Raskolnikowa — przedwczoraj wieczorem było to samo! To był dopiero hałas, sześć potężnych głosów, usiłujących się wzajemnie przekrzyczeć w małym pokoju przy ponczu i winie!... Nie, bracie, kłamiesz: „środowisko“ ma bardzo wielki wpływ na przestępstwo; mogę ci to dowieść.
— Chętnie przyznaję, że wiele współdziała w zbrodniach — odparł Raskolnikow — ale czy i to jest wpływem środowiska, gdy przypuśćmy mężczyzna czterdziestoletni zgwałci dziewczynkę dziesięcioletnią?
— Właśnie — odrzekł Porfirjusz, uderzając się w piersi, — że przyczyny, która go popchnęła do zgwałcenia nieletniej, szukać należy właśnie we wpływie otoczenia.
Razumichin stracił prawie panowanie nad sobą.
— ...Załóż się — zwrócił się z patosem do swego kuzyna — że twoje białe rzęsy dlatego tylko tak daleko sięgają, że Iwan Wielki był tyle a tyle łokci długi? Chcesz, udowodnię ci to matematycznie.
— Ależ daj mi spokój! — zawołał wzruszając ramionami Razumichin — z tobą nie opłaci się przecież mówić o czemś poważnem... Ty przecież, Rodziu, nie znasz dotychczas zupełnie tego człowieka! Wszystko to jest u niego jedynie podstępem! Przecież i wczoraj wieczorem ogłosił się za jedną partją, aby potem obydwie wyśmiać, i to z reguły tak długo, dopóki inni wspólnie z nim śmiać się zaczną... czasami nawet i przez osiem tygodni, jak naprzykład tamtego roku, gdy wmawiał w nas, że zostanie mnichem, ażeśmy mu uwierzyli. A jakżeż było z jego małżeństwem? Opowiadał wtedy, że wszystko już do ślubu przygotowane, a myśmy już zamówili fraki na ślub, aż wreszcie okazało się, że wszystko to było głupim żartem i nędznem kłamstwem... ten blagier nie miał nawet narzeczonej!
— No, no, wstrzymaj się trochę — zawołał ze śmiechem Porfirjusz — nie było to tak, jak opowiadasz; bo garderobę zamówiłem sobie wcześniej i dopiero później przyszło mi na myśl spłatać wam figla.
— Czy lubisz pan rzeczywiście takie żarty? — wmieszał się Raskolnikow niedbale do rozmowy.
— Czemużby nie, ale żart na bok, chciałbym panu rzeczywiście wypowiedzieć moje zdanie, bo ja muszę najpierw przez pewien czas nad czemś popracować, zanim wyrobię sobie ostateczny sąd. Naprzykład, od dłuższego czasu interesuje mię pańska rzecz pod tytułem „Zbrodniarz“, którą, o ile pomnę, czytałem w którymś z dzienników, a która przyszła mi na myśl podczas wczorajszej dysputy o zbrodni.
— Co też pan mówi! czy też rzeczywiście rzecz ta wyszła? — zawołał Raskolnikow. — Napisałem ją w czasie, kiedy opuściłem uniwersytet pod wpływem pewnej książki, ale dotychczas nie miałem pojęcia, że została wydrukowana.
— Jak panu powiedziałem — rzekł Porfirjusz — czytałem ją w którymś z dzienników. Ale że też pan o tem nic nie wie! za taką rzecz należy się przecież honorarjum. Nie mogę pana zrozumieć, przecież o rzeczach tak blisko osobiście obchodzących nikt nie zapomina.
— Bądź cobądź jesteś gałgan, Rodziu! — zawołał Razumichin — musisz to sam przyznać. Ja o tem nic nie słyszałem, jeszcze teraz pobiegnę do czytelni i przyniosę ten zeszyt... Czy znasz Porfirjuszu dokładnie datę wydania tego zeszytu. Zresztą na co, i bez tego dam sobie radę. To przecież nie do uwierzenia, nie wspomnieć słówkiem o takiej rzeczy!
— Ale skądże Pan wie, że jest to moja praca — zwrócił się Raskolnikow do Porfirjusza — bo o ile sobie przypominam nie podpisałem jej!
— Słusznie — odrzekł Porfirjusz — dowiedziałem się o nazwisku autora od redaktora dziennika, tak bowiem ustęp ten mię interesował.
— O ile pamiętam — rzekł Raskolnikow — roztrząsałem stan duszy zbrodniarza w czasie spełnienia zbrodni!
— Tak. I twierdził pan, że każdej zbrodni towarzyszy zawsze stan chorobliwy. To bardzo, bardzo oryginalne... Ale właściwie nie ta część artykułu mnie zainteresowała, a raczej pewna myśl, wtrącona przy końcu, której, niestety, pan nie rozwinął szczegółowiej. Jednem słowem, może pan sobie przypomina, pan rzuca mimochodem twierdzenie, że istnieją pewne typy, które mogą... a raczej nie „mogą“, tylko mają prawo popełniać wszelkie zbrodnie i występki, osobniki nie podlegające prawu.
Raskolnikow musiał się uśmiechnąć, usłyszawszy myśl swoją tak przekręconą.
— Co? — krzyknął z oburzeniem, Razumichin — ci ludzie mogą być zbrodniarzami przez prawo chronionymi? Czy to także na podstawie osławionego Milicusa?
— Nie, nie — odparł Porfirjusz — Raskolnikow dzieli ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych. Według niego ma człowiek zwyczajny przeklęty obowiązek i powinność słuchać, dlatego tylko, że urodził się zwyczajnym człowiekiem; nadzwyczajny zaś człowiek nie potrzebuje się krępować żadnem prawem, lecz może żyć wraz z równymi sobie jak mu się żywnie podoba, z tego jedynie powodu, że jest człowiekiem niezwykłym... Czyż tak, panie Raskolnikow?
— Jakże to? Przecież to niemożliwe! — w zdumieniu mamrotał Razumichin.
Raskolnikow uśmiechnął się znowu... Widział już jasno, że zastawiano nań pułapkę... ale ponieważ dokładnie pamiętał, jak się wyraził w swem dziele, uznał za stosowne walkę przyjąć...
— Nie zupełnie tak myślałem — rzekł skromnie — z drugiej zaś strony muszę przyznać, że pan pojąłeś myśl moją nie całkiem fałszywie... — wielką szczególnie przyjemność sprawiało mu wymówić te trzy wyrazy „nie całkiem fałszywie“ — sądziłem tylko, że człowiek nadzwyczajny ma prawo, rozumie się, nie jest to jakieś urzędowe prawo, lecz prawo wobec sumienia — uwolnić swe sumienie od powszechnie obowiązujących prawideł i skrupułów, ale tylko w tym wypadku, gdy wprowadzenie w czyn myśli, która go opanowała, a która ma może na celu oswobodzenie całej ludzkości, zmusza koniecznie do takiego przestąpienia prawa... Pan twierdzi, że artykuł mój nie jest jasny, tedy chętnie wyjaśnię go w miarę możności. O ile się nie mylę, to pan sobie tego życzy, zatem służę. Gdyby więc naprzykład odkrycia i wynalazki Kepplera lub Newtona wymagały, na skutek pewnych kombinacyj, życia dziesięciu lub stu ludzi, ponieważ właśnie tych dziesięć lub setka ludzi stanęło na przeszkodzie Kepplerowi lub Newtonowi, to nietylko miałby Keppler lub Newton prawo, lecz nawet byłby obowiązany... usunąć tych, dziesięciu czy stu ludzi, ażeby dać rozgłos swoim wynalazkom wśród całej ludzkości. Z tego jednak wcale nie wynika, ażeby Newton miał prawo mordować każdego, kogo mu się spodoba zamordować, lub też kraść codzień na targu. Dalej pamiętam, rozwijałem w moim artykule myśl, że wszyscy... no dajmy na to prawodawcy i prowodyrowie ludzkości, zaczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, Salonów, Mahometów, Napoleonów i t. p., wszyscy co do jednego byli przestępcami, ponieważ, tworząc nowe prawo, tem samem obalali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo i nabyte od ojców, i ani na chwilę nie cofali się nawet przed krwią, jeśli tylko krew (niekiedy całkiem niewinna i mężnie przelana za dawne prawo) mogła im dopomóc. Szczególniejsze nawet, że większa część tych dobrodziejów i prawodawców ludzkości strasznie była krwiożercza. Jednem słowem, wnioskuję, że wszyscy, nietylko wielcy, lecz nawet odrobinę wybitniejsi ludzie, to jest, będący w stanie powiedzieć choć odrobineczkę nowego, muszą, z natury swej, być bezwarunkowo przestępcami — mniej więcej, oczywiście. Inaczej trudno im wznieść się ponad poziom, a stać na poziomie znowu ze swej strony wcale nie pragną, a mojem zdaniem nawet nie powinni pragnąć. Jednem słowem, widzisz pan, że niema tu jak dotąd nic szczególnie nowego. To drukowano już i odczytano setki tysięcy razy. Co się zaś tyczy podziału ludzi na zwyczajnych i nadzwyczajnych, to zgadzam się, że jest on nieco dowolny, ależ nie upieram się przy ścisłych cyfrach. Ja wierzę tylko w główną moją myśl. Polega ona właściwie na tem, że ludzie, z natury rzeczy, dzielą się wogóle, na dwa gatunki: na niższy (zwyczajnych), to jest, że tak powiem, na materjał, służący jedynie do płodzenia sobie podobnych, i na istotnych ludzi, to jest posiadających dar albo talent do powiedzenia swojemu środowisku nowego słowa. Podziały są tu, rzeczywiście, nieskończone, ale różnice są dość wybitne: gatunek pierwszy, to materjał, mówiąc wogóle, to ludzie z natury swojej konserwatywni, spokojni, żyją w posłuszeństwie, bo to ich posłannictwo, i niema w tem dla nich wcale nic poniżającego. Gatunek drugi, wszyscy naruszają kodeks, burzyciele, albo skłonni do tego, zależnie od zdolności. Przestępstwa tych ludzi bywają oczywiście względne i nader rozmaite; po większej części domagają się oni w najróżnorodniejszych formach obalenia teraźniejszości w imię lepszej doli. Ale jeśli potrzebuje, dla jego idei, przestąpić choćby nawet przez trupa, przez krew, to on w głębi siebie, w sumieniu, może, mojem zdaniem, może pozwolić sobie na przekroczenie krwi — zależnie oczywiście od idei i od jej rozmachu — to sobie zastrzegam. W takiem tylko znaczeniu mówię też w moim artykule o ich prawie do zbrodni. (Pamiętaj pan, żeśmy zaczęli od kwestji prawnej). Zresztą lękać się zbytnio niema potrzeby: masa nigdy prawie nie przyznaje im tego prawa, karze ich i wiesza (mniej więcej), przez co, zupełnie słusznie, spełnia swoje konserwatywne posłannictwo, z tem jednak, że w następnych pokoleniach, ta sama masa stawia ukaranych na piedestale i kłania im się (mniej więcej). Gatunek pierwszy jest zawsze panem drugiego, gatunek drugi — jest panem przyszłości. Pierwsi konserwują świat i zasilają liczebnie; drudzy ruszają z posad bryłę świata i kierują do celu. I ci i tamci mają zupełnie jednakowe prawo istnienia. Jednem słowem, według mnie, wszyscy mają prawa równoważne i — vive la guerre éternelle — oczywiście aż do Nowej Jerozolimy!
— Więc pan jednak wierzysz w Jerozolimę?
— Wierzę — z pewnością siebie odparł Raskolnikow; mówiąc to i podczas całej swojej tyrady patrzał w ziemię, wybrawszy sobie punkt na dywanie.
— I... i... i... w Boga pan wierzysz? Daruj pan moją ciekawość!
— Wierzę — powtórzył Raskolnikow, podnosząc oczy na sędziego.
— I w zmartwychwstanie Łazarza pan wierzysz?
— Wie... wierzę. A panu to na co?
— Święcie pan wierzy?
— Święcie.
— No proszę... tak się zapytałem. Przepraszam. Ale pozwól pan — wracam do dawnego — wszak ich nie zawsze skazują na śmierć; niektórzy przeciwnie...
— Triumfują za życia? O, tak, niektórzy dochodzą za
— Sami zaczynają skazywać na śmierć.
— Jeżeli potrzeba, i wiesz pan, nawet najczęściej. Wogóle uwaga pańska jest dowcipna.
— Dziękuję. Powiedzże mi pan, czem odróżnić tych niezwyczajnych od zwyczajnych? Czy mają jakie znaki przy urodzeniu? Mówię w tem znaczeniu, że tu potrzeba więcej ścisłości, że tak powiem, więcej zewnętrznego zaokrąglenia: daruj pan, ale mam w sobie naturalny niepokój człowieka praktycznego i prawomyślnego, czy nie powinni byliby włożyć jakiś odrębny ubiór, nosić jakieś znaki szczególne, czy coś w tym rodzaju?... Bo zgódź się pan, jeśli zaczną się mylić i osobnik jednego gatunku wyobrazi sobie, że należy do drugiego, i zacznie „usuwać przeszkody“, jak się pan trafnie wyraziłeś, to mogą z tego...
— O, to się często zdarza! Uwaga pańska jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej.
— Dziękuję...
— Niema za co, ale miej pan na względzie, że pomyłka możliwą jest tylko ze strony pierwszego gatunku to jest „zwyczajnych“ ludzi (jak ich nazwałem nietrafnie, być może). Pomimo ich wrodzonej skłonności do posłuszeństwa, dzięki pewnemu rozigraniu się natury, czego nawet nie odmówiono krowie, bardzo wielu z nich lubi wyobrażać sobie, że są ludźmi wybitnymi, „burzycielami“ i to zupełnie szczerze. Istotnie zaś nowych ludzi bardzo często nie spostrzegają a nawet pogardzają, jako ludźmi zacofanemi i źle myślącymi. Ale mojem zdaniem nie może tu być wielkiego niebezpieczeństwa i nie masz się pan o co obawiać, doprawdy, nigdy bowiem nie zajdą za daleko. Za zapał, oczywiście możnaby ich niekiedy skarcić rózeczką, ażeby przypomnieć im właściwe miejsce, ale nic więcej, tu nawet nie potrzeba wykonawcy; oni sami siebie obiją, bo są już bardzo cnotliwi: niektórzy świadczą tę przysługę jeden drugiemu, a inni sami sobie własnoręcznie... Pokuty różne publiczne zadają sobie przytem — wychodzi to pięknie i przykładnie, nie masz się pan o co obawiać... Takie już prawo.
— No, przynajmniej pod tym względem uspokoiłeś mnie pan trochę: ale otóż nowa wątpliwość: powiedz mi pan, czy wielu jest takich ludzi, co to mają prawo zarzynać drugich, tych niby „niezwyczajnych“? Naturalnie gotówem się ukorzyć, ale zgódź się pan, że przykroby było, gdyby ich miało być za dużo, co?
— O, bądź pan i o to spokojny — tym samym tonem ciągnął Raskolnikow. — Wogóle, ludzie z nową myślą, nawet ledwie zdolnych do powiedzenia choć czegokolwiek nowego, rodzi się niezwykle mało, wprost zadziwiająco mało. Jasnem jest tylko to jedno, że porządek tworzenia się ludzi, wszystkich tych gatunków, musi być ściśle i subtelnie przewidziany przez jakieś prawo natury. Prawo to, oczywiście, jest teraz nieznane, ale ja wierzę, iż ono istnieje, a w przyszłości może nawet będzie znanem. Olbrzymia masa ludzi, materjał, istnieje tylko dlatego na świecie, ażeby nakoniec, przez jakiś wysiłek, przez jakiś tajemniczy proces, przez jakieś krzyżowanie ras i gatunków, wytężyć się i wydać na świat, choćby z tysiąca jednego, jako tako samodzielnego człowieka. Jeszcze z większą samodzielnością rodzi się być może, z dziesięciu tysięcy jeden (mówię przypuszczalnie, na oko). Jednem słowem, do retorty, w której to się dzieje, ja nie zaglądam. Ale pewne prawo musi istnieć i być powinno; tu nie może być przypadku.
— Cóż to kpicie obaj, czy co? — zawołał nareszcie Razumichin. — Oszukujecie chyba jeden drugiego? Siedzą i jeden podkpiwa sobie z drugiego! Czy to na serjo mówisz, Rodziu?
Raskolnikow w milczeniu podniósł nań swą bladą i prawie smutną twarz i nie odpowiedział. I dziwną zdała się Razumichinowi, tuż obok tej spokojnej i smutnej twarzy, nieukrywana, natrętna, drażliwa i niegrzeczna ironja Porfirjusza.
— No bracie, jeśli w istocie mówisz serjo, to... Masz naturalnie słuszność, twierdząc, że to nie nowe i podobne do tego wszystkiego, o czem już wiele razy słyszano i drukowano? ale co mianowicie jest w tem oryginalnego — i istotnie jest twoją wyłączną własnością, ku ogromnej mojej zgrozie, to to, że przecie ty z przekonania pozwalasz na krew, i daruj mi, z takim nawet fanatyzmem... Na tem więc polega główna myśl twojego artykułu. Wszak to pozwolenie na krew z przekonania, jest... jest według mnie straszniejsze, niż pozwolenie oficjalne, prawne...
— Zupełnie słusznie... Straszniejsze — ozwał się Porfirjusz.
— Nie, musiałeś trochę zabrnąć! Tu jest pomyłka. Przeczytam... Zabrnąłeś! Ty nie możesz tak myśleć... Przeczytam.
— W artykule niema tego wszystkiego, tam są tylko wzmianki — odparł Raskolnikow.
— Tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfirjusz — teraz prawie zupełnie poznałem pański pogląd na zbrodnię, ale... już przebacz mi pan moje natrętctwo (trudzę pana, aż mi wstyd doprawdy!) — widzi pan: uspokoiłeś mnie pan przed chwilą co do błędnych wypadków zmieszania się obu gatunków, ale... niepokoją mnie ciągle różne zdarzenia w praktyce! Przypuśćmy naprzykład, że jaki mąż, albo młodzieniec wyobrazi sobie, że jest Likurgiem lub Mahometem... naturalnie przyszłym... Ma więc przed sobą daleką drogę, potrzeba pieniędzy... no i zacznie zdobywać je sobie... wie pan jak?
Zamietow nagle chrząknął ze swego kąta. Raskolnikow ani nie spojrzał na niego.
— Muszę się zgodzić — odparł spokojnie — że takie wypadki być mogą. Głupcy i próżni najczęściej łapią się na wędkę, osobliwie młodzież.
— A widzisz pan. Więc jakże?
— A tak właśnie — uśmiechnął się Raskolnikow — jam temu nie winien. Tak jest i zawsze będzie. O, ten naprzykład (rzekł wskazując na Razumichina) mówił przed chwilą, że ja krew toleruję. Więc cóż stąd? Społeczeństwo aż nadto jest zabezpieczone dla ochrony swych praw; winni karani są więzieniem, ciężkiemi robotami — czegóż się więc lękać. Szukajcie tylko złodzieja!...
— No, a jeśli go znajdziemy?
— Tam mu i droga.
— Jakżeś pan logiczny. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co pana sumienie obchodzi?
— No widzisz pan, przez filantropję?
— Ha, kto ma sumienie, niech cierpi, jeśli przyznaje się do winy. To dla niego kara, oprócz katorgi.
— No, a ci niby istotnie genjalni — chmurząc brwi spytał Razumichin — ci, którzy to mają prawo zarzynać, ci już nie powinni cierpieć wcale, nawet za krew przelaną?
— Poco tu słowo powinni? Tu niema ani pozwolenia, ani zakazu. Niech cierpi, jeśli żałuje ofiary... Cierpienie i ból zawsze są niezbędne dla szerokiego umysłu i głębokiego serca. Prawdziwie wielcy ludzie, zdaje mi się, doznawać muszą na świecie wielkiego smutku — dodał nagle w zamyśleniu, zmieniając ton rozmowy.
Podniósł oczy, błędnie spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był daleko spokojniejszy aniżeli wtedy, kiedy tu wchodził, czuł to. Wszyscy wstali.
— Oburzaj się pan, gniewaj się pan lub nie, a ja nie mogę się oprzeć pokusie — ozwał się znowu Porfirjusz — ażeby panu nie zadać jeszcze jednego pytania (trudzę pana zanadto!) pewną tylko maleńką idejkę radbym wyrazić, jedynie ażeby nie zapomnieć...
— Dobrze, wyraź pan swoją idejkę. — poważny i blady stał przed nim, czekając Raskolnikow.
— Bo widzi pan... doprawdy nie wiem jakby się lepiej wyrazić... idejka to taka zabawna... Wszak pisząc swój artykulik — chyba niepodobna ażebyś pan, he, he! ażebyś pan sam siebie nie miał — choć w cząsteczce, za człowieka „niezwyczajnego“ i głoszącego nowe słowo — naturalnie w pańskiem pojęciu... Wszak tak?
— Bardzo być może — pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin poruszył się.
— A skoro tak jest, to czyżbyś pan sam odważył się — no, dajmy na to dla jakich niepowodzeń i trosk życiowych, czy też dla dobra całej ludzkości — przestąpić przeszkodę? No, naprzykład, zabić i zrabować?...
I nagle, jakgdyby znowu mrugnął nań lewem okiem i roześmiał się niedosłyszalnie — zupełnie tak jak poprzednio.
— Gdybym przestąpił, to w każdym razie panu bym o tem nie powiedział — z wyzywającą, dumną pogardą odparł Raskolnikow.
— Nie, ja tylko tak byłem ciekawy, li tylko dla lepszego zrozumienia pańskiej pracy, to jest pod względem literackim...
„Tfu, jakże to jawnie i natrętnie.“ ze wstrętem pomyślał Raskolnikow.
— Pozwól pan zwrócić sobie uwagę — dodał oschle, — że nie mam siebie ani za Mahometa, ani za Napoleona... ani za żadną z podobnych wielkości, a zatem nie mogę panu dać pewnej odpowiedzi, jakbym w danym wypadku postąpił.
— Co też pan mówi, a któż u nas, w Rosji, nie uważa się dziś za Napoleona? — ze straszną poufałością wymówił nagle Porfirjusz. Nawet w jego głosie było teraz coś szczególnie jasnego.
— Czy czasem nie jaki przyszły Napoleon ciachnął naszą urzędniczkę toporem w zeszłym tygodniu? — wymówił nagle z kąta Zamietow.
Raskolnikow milczał i uważnie, śmiało patrzył w oczy Porfirjuszowi. Razumichin nachmurzył się ponuro. Już poprzednio, jakby mu się coś zaczęło zdawać. Gniewnie spojrzał dokoła. Przeszła chwila ponurego milczenia. Raskolnikow skierował się do wyjścia.
— Pan już odchodzisz! — łagodnie wymówił sędzia nadzwyczaj uprzejmie podając mu rękę. — Bardzo, bardzo jestem kontent z poznania pana. A co się tyczy pańskiej prośby, to nie miej pan wątpliwości. Tak pan napisz, jak panu mówiłem. A najlepiej przyjdź pan tam do mnie... tak w tych dniach... choćby jutro. Będę tam tak o jedenastej, z pewnością. Wszystko się ułoży... pogadamy sobie... Pan zaś, jako jeden z tych, co ostatni tam był, możebyś pan mógł nam co opowiedzieć... — dodał jak najdobroduszniej.
— Chcesz pan mnie badać oficjalnie, z całą pompą? — ostro zapytał Raskolnikow.
— Poco? Narazie, niema potrzeby. Źle mnie pan zrozumiałeś. Widzisz pan, ja nie tracę sposobności i... rozmawiałem już ze wszystkimi dłużnikami... od niektórych otrzymałem relacje piśmienne... a pan jako ostatni.... Ale, ale — zawołał ucieszony czemś nagle. — Dobrze, żem sobie przypomniał... Ach jakiż ze mnie! — zwrócił się do Razumichina — wszakżeś ty mnie trapił wczoraj tym Mikołajkiem... toć przecież ja sam wiem, sam wiem, — zwrócił się do Raskolnikowa — że chłopak czysty, ale cóż zrobić! no i tego Michałka takżeśmy pociągali... to też to właśnie... bo widzi pan: idąc przez schody... przepraszam: wszak pan tam byłeś o godzinie ósmej?
— O ósmej — odparł Raskolnikow, niemile dotknięty tem, że to powiedział.
— Więc przechodząc o ósmej, po schodach, czy nie widziałeś pan, na pierwszem piętrze, w tem otworzonem mieszkaniu — pamięta pan? dwóch robotników, lub choćby jednego z nich? Oni tam malowali, widziałeś ich pan? To ważne, to bardzo dla nich ważne....
— Malarzy? nie, nie widziałem... — zwolna i jakby szukając w pamięci odparł Raskolnikow, wysilając się jednocześnie całą swoją istotą i zamierając z męczarni, ażeby jak najprędzej odgadnąć, na czem właściwie polega pułapka i ażeby nie palnąć bąka. — nie, nie widziałem, a nawet zdaje mi się, żem takiego mieszkania, otwartego wcale nie widział... za to na trzeciem piętrze (odgadł już podstęp i panował nad sobą) — to pamiętam, że jakiś urzędnik przenosił się z mieszkania... naprzeciwko fanciarki... pamiętam... to dobrze pamiętam... żołnierze wynosili jakąś kanapę i mnie przycisnęli do muru... ale malarzy, nie, nie pamiętam, żeby malarze tam byli... a i otwartego mieszkania nigdzie, zdaje się, nie było. Tak, nie było...
— Czego ty się czepiasz? — zawołał nagle Razumichin, jakby uderzony nagle jakąś myślą: — toć malarze robili w sam dzień zbrodni, a on był tam trzy dni przed tem? Cóż się więc pytasz?
— Prawda! Pomieszało mi się! — Uderzył się w czoło Porfirjusz. — Do licha, przy tej sprawie człowiek zmysły traci! — zwrócił się, jakby przepraszając, do Raskolnikowa; — bo takbyśmy chcieli się dowiedzieć, czy ich kto nie widział, o ósmej w mieszkaniu, więc przyszło mi właśnie do głowy, żeś pan mógł to widzieć... całkiem mi się pomieszało.
— Trzebaby lepiej uważać — ponuro odezwał się Razumichin.

Ostatnie słowa były powiedziane w przedpokoju. Sędzia odprowadził ich z wielką uprzejmością aż do samych drzwi. Obaj wyszli zachmurzeni na ulicę i przez kilka kroków nie mówili ani słowa. Raskolnikow głęboko odetchnął...

ROZDZIAŁ VI

...Nie wierzę! Nie mogę wierzyć! — powtarzał do głębi przejęty Razumichin, starając się wszelkiemi siłami obalić dowodzenia Raskolnikowa. Zbliżali się już do pokojów Bakalejewa, gdzie oczekiwały na nich pani Pulcherja i Dunia. Razumichin w zapale rozmowy stawał co chwila, zmartwiony i wzburzony już choćby tem, że po raz pierwszy mówiono o tem wyraźnie.
— Nie wierz sobie! — odparł Raskolnikow z zimnym, i niedbałym uśmiechem — ty swoim zwyczajem nic nie spostrzegłeś, a ja ważyłem każde słowo.
— Jesteś podejrzliwy i dlatego ważyłeś... Hm... istotnie... zgadzam się, ton Porfirjusza był dość dziwny, a szczególniej ten podlec Zamietow... Masz słuszność... Miał on coś na wnętrzu... ale skąd? Dlaczego?
— Namyślił się przez noc.
— Ale przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę idjotyczną myśl, to wszelkiemi siłami starali by się ją przytłumić i zamknąć swoje karty, ażeby potem złapać... A teraz — to za śmiałe i nieostrożne!
— Gdyby mieli fakty, to jest fakty prawdziwe, albo choć jako tako umotywowane podejrzenia, wtedy istotnie staraliby się zataić grę, w nadziei jeszcze większej wygranej (a przedewszystkiem, oddawna już zrobiliby rewizję!) Ale że nie mają faktu, wszystko fantazja, wszystko o dwóch końcach, nic tylko dowolna ideja — starają się więc stropić niespodzianie. A może się i sam rozgniewał, że faktów nie ma, może mu się ze złości wyrwało... A może ma i cel jaki... Jest to, jak się zdaje, człowiek rozsądny... Może mnie chciał nastraszyć tem, że wie... Tu bracie, psychologja... A zresztą obrzydliwość bierze wyjaśniać to wszystko... Daj mi pokój!
— To obraża, obraża! Rozumiem ciebie! Ale... ponieważ zaczęliśmy już o tem mówić wyraźnie (a to doskonale, żeśmy nareszcie zaczęli mówić wyraźnie, bardzom kontent) — to ci się już przyznam otwarcie, że już oddawna spostrzegałem u nich tę myśl, wprawdzie, przez cały ten czas ledwie że zaakcentowaną... ale zawsze... Jak oni śmią! W czem, w czem leży źródło tego podejrzenia? Ach, żebyś wiedział, jakiem się na nich wściekał! Jakto: więc dlatego, że biedny student, zmaltretowany przez nędzę i hipochondrję, w przeddzień ciężkiej choroby z gorączką, rozwijającej się w nim (uważaj tylko!) podejrzliwy, samolub, znający swą wartość, i który przez pół roku nikogo nie widział u siebie; w siermiędze i butach bez podeszew, stoi przed jakiemiś tam łapaczami i znosi ich drwinki; a tu niespodziewany dług przed nosem, chybiony w terminie weksel z radcą dworu Czebarewym, śmierdząca farba, trzydzieści stopni Reamura, ciężkie powietrze, tłum ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której był w wilję tego dnia, i wszystko to — na głodny żołądek! Jakże nie miał zemdleć! I oto na tem wszystko oprzeć! Do licha! Pojmuję, że to może gniewać, ale na twojem miejscu, Rodziu, roześmiałbym się wszystkim w oczy; albo lepiej naplułbym wszystkim w pyski, i to jak najgęściej i rozdałbym na wszystkie strony ze dwa dziesiątki policzków, dokumentnie, tak je zawsze rozdawać należy, i na tem bym skończył. Pluń! Otrząśnij się! Wstyd!
„On to jednak nieźle wyłożył“, — pomyślał Raskolnikow.
— Pluń? A jutro znowu badanie! — wymówił z goryczą — miałżebym istotnie pozwolić na to? I tak żałuję, żem się wczoraj tak poniżył w restauracji wobec Zamietowa...
— Do licha! Pójdę sam do Porfirjusza! I już go przycisnę jeneralnie; niech mi wyłoży wszystko co do joty! A Zamietowa...
„Domyślił się nareszcie!.. — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Czekaj! — wrzasnął Razumichin, chwytając go nagle za ramię — czekaj! Nałgałeś! Wiem, że nałgałeś! Toć gdybyś ty to zrobił, to czyś mógłbyś się zdradzić, żeś widział jak malowano podłogę... i robotników? Przeciwnie: niceś nie widział, gdybyś nawet wiedział! Któż mówi na samego siebie?
— Gdybym ja popełnił to, to bezwarunkowo powiedziałbym, żem widział i robotników i mieszkanie — z niechęcią i z widocznym wstrętem odparł Raskolnikow.
— Ależ poco mówić przeciwko sobie?
— Poto, że tylko chamy, albo bardzo niedoświadczeni nowicjusze, zapierają się wszystkiego. Ale człowiek choć cokolwiek rozwinięty i obyty, bezwarunkowo i w miarę możności, stara się przyznać do wszystkich zewnętrznych i pewnych faktów; tylko wynajduje dla nich inne przyczyny, nada im taką cechę własną, szczególną i niespodzianą, która nadaje im wcale inne znaczenie i przedstawia je w innem świetle. Porfirjusz mógł właśnie przypuszczać, że ja bezwarunkowo będę tak odpowiadał i bezwarunkowo powiem, żem widział, dla prawdopodobieństwa, i przytem wtrącę coś dla wyjaśnienia...
— Toć on by ci zaraz powiedział, że na dwa dni przed zbrodnią robotnicy tam być nie mogli i żeś ty był sam właśnie w dzień zabójstwa. Zbiłby cię na takiej drobnostce!
— Właśnie liczył na to, że ja się nie zdążę zorjentować i właśnie zechcę odpowiedzieć prawdopodobniej i że zapomnę, że przed dwoma dniami nie mogło być tam robotników.
— Jak to można zapomnieć?
— A to dobre! Takiemi drobiazgami właśnie najłatwiej zdradzają się najprzebieglejsi ludzie. Im człowiek przebieglejszy, tem mniej przypuszcza, że go złapią na drobnostce. Porfirjusz nie jest wcale tak głupi jak myślisz...
— Niech że go za to djabli wezmą!
Raskolnikow nie mógł się nie roześmiać. Ale w tej chwili dziwnem mu się zdało jego własne ożywienie i zadowolenie, z jakiem wymówił ostatnie zdanie, podczas, gdy całą poprzednią rozmowę prowadził z pewnym wstrętem, widocznie z przymusu, z konieczności.
„Smakują mi niektóre punkty!“ — pomyślał.
Ale prawie w tej samej chwil zaczął być jakoś niespokojny, jakby go uderzyła jakaś myśl niespodziewana i przykra. Niepokój zwiększał się. Doszli do bramy domu Bakalejewa.
— Idź sam — rzekł nagle Raskolnikow — ja zaraz wrócę.
— Dokąd idziesz? Wszakżeśmy już przyszli!
— Muszę, muszę, mam interes... przyjdę za pół godziny... Powiedz tam.
— Jak chcesz, pójdę z tobą!
— Jakto, więc i ty chcesz mnie zamęczyć! — zawołał z takiem gorzkiem rozdrażnieniem, z taką rozpaczą w oczach, że aż Razumichinowi ręce opadły. Przez jakiś czas stał przede drzwiami i ponuro patrzył, jak ten szybko dążył w kierunku swojej ulicy. Nareszcie zacisnąwszy zęby i pięście, przysiągłszy zarazem, że dziś jeszcze wyciśnie całego Porfirjusza jak cytrynę, udał się na górę, ażeby pocieszyć zaniepokojoną ich długą nieobecnością panią Pulcherję.
Kiedy Raskolnikow wrócił do domu — czoło miał całe zlane potem i ciężko oddychał. Szybko wbiegł na schody do swego zamkniętego mieszkania i zaraz zamknął je na haczyk. Następnie z przerażeniem i szaleństwem przypadł do kąta, do tej samej dziury w obiciu, w której leżały niedawno fanty, wsunął w nią rękę i przez niejaki czas starannie szukał w niej, nie pomijając najmniejszego kącika, najdrobniejszego zagięcia obicia. Nie znalazłszy nic, wstał i głęboko odetchnął. Jeszcze gdy się zbliżał do domu Bakalejewa, przyszło mu nagle do głowy, że jakikolwiek przedmiot, jakiś łańcuszek, spinka, a nawet papierek, w którym były fanty zawinięte z napisem zrobionym ręką starej, mógł wówczas wyślizgnąć się i utkwić w jakiej szparce, a potem nagle wystąpić w postaci jasnego i nie dającego się odeprzeć dowodu.
Stał jakby w zadumie, i dziwny, spodlony, nawpół bezmyślny uśmiech kręcił mu się na ustach. Wziął nareszcie czapkę i zwolna wyszedł z pokoju. Myśli mu się mieszały. W zamyśleniu zeszedł w bramę.
— A oto właśnie sam pan! — zawołano głośno; podniósł głowę.
Stróż stał przy drzwiach swojej komórki i wskazywał prosto na niego jakiemuś niskiemu człowiekowi, z pozoru wyglądającemu na mieszczanina, odzianemu w coś w rodzaju chałata, w kamizelce, i zdaleka bardzo przypominającemu kobietę. Jego głowa, w zatłuszczonej czapce, zwieszała się ku ziemi, a i cały był zgarbiony. Jego sterana, pomarszczona twarz zdradzała pięćdziesiątkę z górą; maleńkie zaropione oczki patrzyły ponuro, surowo i z niezadowoleniem.
— Co tam takiego? — spytał Raskolnikow, zbliżając się do stróża.
Mieszczanin spojrzał nań z pod oka i obejrzał go uważnie, ostrożnie i bez pośpiechu; poczem zwolna odwrócił się i nie powiedziawszy ani słowa, wyszedł z bramy na ulicę.
— A co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— A to pytał się, czy tu student mieszka, powiedział pańskie nazwisko i u kogo pan kwateruje. Pan tu zszedł ja pokazałem, a on odszedł. Także jakiści!
Stróż był również zdziwiony, zresztą niebardzo, i pomyślawszy jeszcze trochę, zawrócił się i znikł niebawem w swej komórce.
Raskolnikow pobiegł za mieszczaninem; spostrzegł go na drugiej stronie ulicy. Szedł tym samym wolnym krokiem, wpatrując się w ziemię i jakby myśląc nad czemś. Dogonił go wkrótce, ale przez jakiś czas szedł z tyłu: nareszcie zrównał się z nim i zajrzał mu z boku. Ten spostrzegł go zaraz, szybko się obejrzał, ale znowu spuścił oczy, i tak szli przez chwilę jeden przy drugim, nie mówiąc ani słowa.
— Czy to pan się o mnie pytał... stróża? — wymówił nareszcie Raskolnikow, ale jakby półgłosem.
Mieszczanin nic nie odpowiedział i nawet nie spojrzał.
Znowu zamilkli.
— Jakto można... przychodzisz się pan pytać... i nic pan nie mówisz... cóż to ma znaczyć? — Głos Raskolnikowa drżał i wyrazy nie chciały się jakoś wymawiać.
Mieszczanin tym razem podniósł oczy i złowrogim ponurym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa.
— Zabójca! — wymówił nagle cichym, ale jasnym i wyraźnym głosem...
Raskolnikow szedł przy nim. Nogi mu nagle strasznie osłabły, mróz przeszedł po kościach i serce jakby na chwilę zamarło; potem zabiło znowu, jakby się zerwało z haczyka. Tak minęli z jakie sto kroków, rzędem i znowu w zupełnem milczeniu. Mieszczanin nie patrzył nań...
— Co pan mówi... co... kto zabójca? — wyszeptał Raskolnikow.
— Tyś zabójca — odparł tamten, jeszcze dobitniej i wyraźniej i jakby z uśmiechem jakiegoś nienawistnego triumfu, i znowu prosto spojrzał w bladą twarz Raskolnikowa i w jego znieruchomiałe oczy. Doszli do rogu. Mieszczanin skręcił w ulicę na lewo i poszedł, nie oglądając się. Raskolnikow został na miejscu i długo patrzył za nim. Widział, jak przeszedłszy z jakie pięćdziesiąt kroków, tamten odwrócił się i spojrzał nań, podczas gdy on stał ciągle nieruchomie na jednem miejscu. Trudno było dojrzeć, ale wydało się Raskolnikowowi, że się on i tym razem uśmiechnął swym chłodno nienawistnym i triumfującym śmiechem.
Wolnym, osłabionym krokiem, z drżącemi kolanami i jakby strasznie zziębnięty, zawrócił Raskolnikow do domu i wszedł do swojej komórki. Zdjął i położył czapkę na stół i z dziesięć minut stał nieruchomie.. Poczem wyczerpany położył się na kanapie, wyciągnął się i chorobliwie jęknął; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny.
Nie myślał o niczem. Tak, były jakieś myśli czy ułamki myśli, jakieś wyobrażenia bez porządku i bez związku, twarze ludzi, które widział jeszcze w dzieciństwie, albo spotykał gdzieś raz tylko i które by mu nigdy na myśl nie przyszły; dzwonnica cerkwi; bilard w pewnej restauracji i jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w jakimś sklepiku w suterynie, szynk, tylne schody, zupełnie ciemne, całe zalane pomyjami i zasypane skorupkami od jajek, a skądciś dochodził świąteczny dźwięk dzwonów... Przedmioty zmieniały się i kręciły, jak wicher. Niektóre podobały mu się nawet i czepiał się ich, ale nikły i wogóle coś go męczyło wewnątrz, ale nie bardzo. Niekiedy nawet było mu błogo... Lekka febra go trzęsła, ale było to uczucie nawet dość dlań przyjemne.
Usłyszał szybkie kroki Razumichina i jego głos, zamknął oczy i udał śpiącego. Razumichin otworzył drzwi i przez jakiś czas stał na progu, jakby się namyślając. Potem pocichu wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się do kanapy. Dał się słyszeć szept Anastazji:
— Daj mu pan spokój, niech się wyśpi; potem zje.
— Masz rację — odparł Razumichin.
Oboje wyszli ostrożnie i przymknęli drzwi. Minęło jeszcze z pół godziny. Raskolnikow otworzył oczy i ułożył się znowu na wznak, zarzuciwszy ręce pod głowę...
„Co to za jeden? Co to za człowiek, który się zjawił, jak z pod ziemi? Gdzie on był i co widział? Widział wszystko, nie ulega kwestji. Gdzie on stał wówczas i skąd patrzył? Dlaczego dopiero teraz występuje z pod ziemi? i jak on mógł widzieć, czy to podobieństwo?... Hm... — ciągnął Raskolnikow, drżąc i uczuwając zimno — a futerał, znaleziony za drzwiami przez Mikołaja, czy to było podobnem? Doprawdy? Setną, tysiączną drobnostkę przeoczysz, i oto dowód, jak piramida egipska! Mucha latała, ona spostrzegła? Czy podobna!“
I z obrzydzeniem poczuł nagle, że osłabł, że osłabł fizycznie:
„Powinienem był o tem wiedzieć, myślał z gorzkim uśmiechem; jak śmiałem, znając siebie, przeczuwając siebie, brać topór i krwawić się. Obowiązany byłem wiedzieć zawczasu... Ech! Toćem wiedział zawczasu — wyszeptał w rozpaczy“.
Niekiedy zatrzymywał się nieruchomie przed jakąś myślą:
„Nie, tamci ludzie nie są tak zrobieni; prawdziwy władca, któremu się na wszystko pozwala gromi Tulon, wywołuje rzeź w Paryżu, zapomina o armji w Egipcie, traci pół miljona ludzi w pochodzie moskiewskim i usprawiedliwia się jednym kalamburem w Wilnie; i po śmierci stawiają mu pomniki, a więc wszystko możliwe, nie, tacy ludzie widocznie nie muszą być z ciała, lecz z bronzu!“
Jedna niespodziewana postronna myśl prawie go rozśmieszyła.
Napoleon, piramidy, Waterloo, i chuda, szpetna registratorowa, staruszeczka, lichwiarka, z czerwonym kufrem pod łóżkiem, no, jak to zestawi ze sobą choćby taki pan Porfirjusz!... Nie potrafią!... Estetyka wejdzie im w drogę: czyż taki Napoleon wlazłby pod łóżko fanciarki! Ech, obrzydliwość!“
Niekiedy czuł, że bredzi: wpadał w jakiś natchniony stan gorączkowy:
„Staruszka głupstwo! — myślał z zapałem. — Staruszka może to i błąd, ale nie o nią idzie. Stara była tylko chorobą... chciałem przestąpić jak najprędzej... nie człowieka zabiłem, zabiłem zasadę! Zasadę zabiłem, a przestąpić nie przestąpiłem, zostałem po tej samej stronie... Potrafiłem tylko zabić. A i tegom nie potrafił, jak się okazuje... Zasada? Za co niedawno głuptasek Razumichin wymyślał na socjalistów. Ludzie pracowici i przemysłowi; ich „szczęście ogółu“ zajmuje. Nie, raz mi tylko dają życie i nigdy go więcej nie będzie; nie chcę czekać na „szczęście powszechne“. Ja sam także chcę żyć, a może lepiej wcale nie żyć. Cóż? Nie chciałem tylko ominąć głodnej matki, zaciskając swego rubla w kieszeni, w oczekiwaniu na „szczęście powszechne“. Dokładam — mówią — cegiełkę do powszechnego szczęścia i dlatego doznaję spokoju serca! Ha, ha! Dlaczegożeście mnie pominęli? Ja wszak tylko raz żyję, ja wszak także pragnę... Ech, jestem estetyczną wszą, niczem więcej — dodał roześmiawszy się nagle, jak warjat. — Tak, tylko wszą — ciągnął złośliwie, uczepiwszy się myśli, szperając w niej, bawiąc się i pocieszając się nią — i to choćby już dla tego, że po pierwsze, teraz rozprawiam o tem, że jestem wsza; dlatego, powtóre, że przez cały miesiąc niepokoiłem przemądrą Opatrzność, przywołując ją na świadka, że chciałem zabić nie dla własnej zachcianki, lecz dla celu wspaniałego i znakomitego — ha, ha! Dlatego, po trzecie, że możliwą sprawiedliwość postanowiłem odnaleźć w wykonaniu, miarę i wagę, i arytmetykę; ze wszystkich wszy wybrałem najbezużyteczniejszą wesz i zabiwszy ją, postanowiłem zabrać jej akurat tyle, ile mi potrzeba dla zrobienia pierwszego kroku, i ani mniej ani więcej (a reszta tym sposobem, poszłaby na klasztor, z testamentu, ha, ha!...) Dlatego, dlatego jestem wszą, nareszcie — dodał, zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może gorszym i nędzniejszym, aniżeli wesz zabita i że zawczasu przeczuwałem, iż powiem sobie to już potem, jak zabiję! Ach, czyż co dorówna takiej zgrozie!... O, nędzo! o podłości!... O, jakże rozumiem „proroka“, z szablą, na koniu: Allah każe, a ty słuchaj „drżąca“ istoto! Rację, rację ma „prorok“, gdy stawia gdzie wpoprzek ulicy porządną baterję i pali w winnego i niewinnego, nie dając się nawet usprawiedliwić! Bądź posłuszny, drżący trutniu i — nie pragnij, bo to nie twój interes!... O za nic, za nic nie daruję fanciarce!“
Włosy miał mokre od potu, drgające usta spiekły mu się, wzrok nieruchomy utkwił w suficie:
„Matka, siostra, jak ja je kochałem! Dlaczego ich teraz nienawidzę? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich przy sobie... kiedy tu przyszły, zbliżyłem się i pocałowałem matkę, pamiętam... Ściskać i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to... chyba powiedzieć jej wówczas? Może się to ze mną stanie... Hm... ona powinna być taką, jak ja — dodał, myśląc z wysiłkiem, jakby walcząc z ogarniającą go gorączką. — O, jak ja teraz nienawidzę tej starej! Zdaje się, że drugi raz bym ją zabił, gdyby się ocknęła! Biedna Elżbietka! Poco się ona nawinęła? Dziwna rzecz jednak, dlaczego ja o niej nie myślę wcale, jakbym jej nie zabijał!... Elżbietka! Zosia! Biedne, łagodne, o łagodnych spojrzeniach... Miłe!... Dlaczego one nie płaczą! Dlaczego one nie jęczą?... One oddają wszystko... patrzą spokojnie i łagodnie... Zosia! Zosia! Dobra Zosia!...“
Stracił przytomność; dziwnem mu się wydało, że nie pamięta, jak mógł znaleźć się na ulicy. Był już późny wieczór. Mrok coraz większy zapadał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej i jaśniej; ale jakoś niezwykle duszno było w powietrzu. Ludzie tłumnie chodzili po ulicach; rzemieślnicy i ludzie pracy rozchodzili się do domów, inni używali przechadzki, pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł smutny i skłopotany: bardzo dobrze pamiętał, że wyszedł z domu z jakimś zamiarem, że coś trzeba było i zrobić i pospieszyć, ale co mianowicie — zapomniał. Zatrzymał się nagle i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na trotuarze, stoi człowiek i kiwa nań ręką. Poszedł doń przez ulicę, ale nagle ten człowiek zawrócił się i odszedł jakby nigdy nic, spuściwszy głowę, nie odwracając się i nie dając znaku, że go zna. „Może on mnie nie wołał?“ — pomyślał Raskolnikow, jednakże zaczął go doganiać. Nie dochodząc dziesięciu kroków, poznał go nagle i — przestraszył się; był to ten sam mieszczanin, w takim samym chałacie i tak samo zgarbiony. Raskolnikow szedł zdaleka; serce mu biło; skręcili w zaułek — tamten ani razu się nie odwrócił. „Czy on wie, że idę za nim?“ myślał — Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy pewnego dużego domu. Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zaczął patrzeć: czy się on nie obejrzy i czy go nie zawoła? W istocie, minąwszy całą bramę i już wchodząc na podwórze, tamten nagle odwrócił się i jakby kiwnął nań. Raskolnikow natychmiast wbiegł do bramy, lecz na podwórzu mieszczanina już nie było. Musiał więc wejść zaraz na pierwsze schody. Raskolnikow pobiegł za nim. W istocie o dwa piętra wyżej, słychać było jeszcze miarowe, wolne kroki. Rzecz dziwna, schody nie były mu obce! Okno na parterze; smutnie i tajemniczo przedzierał się przez szyby promień księżyca: otóż i pierwsze piętro. Ba! Toż to samo mieszkanie, w którem robili malarze... Że też odrazu nie poznał? Kroki człowieka idącego naprzód ucichły: „musiał się więc zatrzymać, albo schował się gdzieś“. Otóż i drugie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza, aż strach... Ale poszedł. Odgłos własnych kroków trwożył go i przerażał. Boże, jak ciemno! Mieszczanin z pewnością gdzieś się zaczaił w kącie. A! mieszkanie otworzone naoścież na schody; pomyślał i wszedł. W przedpokoju było ciemno i pusto, ani żywej duszy, jakby wymarli: pocichutku, na palcach wszedł do salki; cały pokój jasno był oświetlony blaskiem księżyca; wszystko tu podawnemu: krzesła, lustro, żółta kanapa i obrazki w ramkach. Ogromny, okrągły, miedziano czerwony miesiąc patrzył prosto w okno. „To z księżyca taka cisza, pomyślał Raskolnikow — pewno teraz odgaduje zagadkę“. Stał i czekał, długo czekał, i im spokojniejszym był księżyc, tem silniej biło mu serce, aż go bolało. I ciągle cisza. Nagle dał się słyszeć suchy trzask, jakby złamano drzazgę i znowu wszystko zamarło. Zbudzona mucha, nagle z rozpędu uderzyła się o szkło i zabrzęczała żałośnie. W tej samej chwili, w kącie, pomiędzy małą szafką i oknem, spostrzegł jakby wiszącą na ścianie salopę. „Skąd tu ta salopa? — pomyślał: — wszak jej poprzednio nie było...“ Zbliżył się pocichutku, i domyślił się, że za salopą jakby się ktoś chował. Ostrożnie odsunął ręką salopę i ujrzał, że stoi tam krzesło, a na krześle w kącie siedzi staruszka, skulona i ze spuszczoną głową, tak że żadną miarą nie mógł zobaczyć jej twarzy, ale to była ona. Postał przed nią: „boi się?“ pomyślał, pocichutku wyjął z pętli topór i uderzył starą po ciemieniu raz i drugi. Ale rzecz dziwna: ani się poruszyła od uderzeń, jak drewniana. Przeląkł się, nachylił się bliżej i zaczął się jej przyglądać; ale ona jeszcze niżej spuściła głowę. Wtedy pochylił się aż do samej podłogi i zajrzał jej w twarz od dołu, zajrzał i obumarł: staruszka siedziała i śmiała się — aż się zanosiła cichym, niedosłyszalnym śmiechem, z całych sił starając się, ażeby on jej nie usłyszał. Nagle, zdało mu się, że drzwi od sypialni otworzyły się ledwie — ledwie i że tam także jakby się roześmiano i zaczęto szeptać. Wściekłość go ogarnęła: z całej siły jął bić staruszkę po głowie, ale za każdem uderzeniem topora śmiech i szept z sypialni stawały się coraz głośniejsze, a staruszeczka aż się cała trzęsła od śmiechu. Chciał uciekać, ale cała izba pełna była ludzi, drzwi na schody otworzone naoścież i na klatce schodowej na schodach, aż do samego dołu — nic tylko ludzie, głowa w głowę, wszyscy patrzą, ale wszyscy się przyczaili i czekają, milczą!... Serce mu się ścisnęło, nogi nieruchome jakby wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć i — obudził się.
Ciężko odetchnął; ale rzecz dziwna, sen jakgdyby trwał nadal; jego drzwi otworzone były naoścież, a na progu stał zupełnie obcy mu człowiek i przypatrywał mu się z uwagą.
Raskolnikow nie zdążył jeszcze zupełnie otworzyć oczu i natychmiast przymknął je znowu. Leżał na wznak i nie ruszał się. „Czy to sen jeszcze, czy nie“, myślał i zlekka, niedostrzegalnie, znowu podniósł rzęsy, ażeby spojrzeć: nieznajomy stał na tem samem miejscu i ciągle się weń wpatrywał. Nagle przestąpił ostrożnie przez próg, starannie zamknął drzwi za sobą, zbliżył się do krzesła, wyczekał chwilkę, przez cały ten czas nie spuszczając zeń wzroku — i cicho, bez hałasu, siadł na krześle przy kanapie; kapelusz położył, z boku, na podłodze, a obiema rękoma oparł się o laskę, oparłszy na ręce podbródek. Widać było, że zamierza czekać długo. O ile można było rozejrzeć zmrużonemi oczyma, był to człowiek już niemłody, tęgi, z gęstą, jasną, prawie białą brodą...
Minęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, ale już wieczór nadchodził. W pokoju panowała cisza zupełna. Nawet ze schodów nie słychać było żadnego dźwięku. Tylko brzęczała i biła się jakaś duża mucha, uderzając się z rozpędu o szybę. Nakoniec stało się to nie do zniesienia: Raskolnikow podniósł się nagle i usiadł na kanapie.
— No, mów pan, czego pan chcesz?
— A, wiedziałem ja dobrze, że pan nie śpisz, że pan tylko udajesz — dziwnie jakoś odparł nieznajomy, roześmiawszy się spokojnie. — Mam zaszczyt się przedstawić: — jestem Arkadjusz Świdrygajłow.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Dodano przez Wikiźródła.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu - Fragment tekstu - I po wszystkiem czegoś bardzo przyjemnego. - jest umieszczony prawidłowo dwa akapity niżej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.