Przejdź do zawartości

Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOSTOJEWSKI

ZBRODNIA
I
KARA
TOM II

BIBLIOTEKA RODZINNA
WARSZAWA 1928

DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.







CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ I

„Czy to sen jeszcze?“ — pomyślał Raskolnikow, ostrożnie i z niedowierzaniem wpatrując się w niespodziewanego gościa.
Świdrygajłow? Absurd. Nieprawdopodobne! — wymówił nareszcie głośno, ze zdumieniem.
Wykrzyknik ten, na pozór, wcale nie zdziwił gościa.
— Przybyłem do pana dla dwóch powodów, najprzód, pragnąłem poznać pana osobiście, ponieważ dawno już słyszałem o panu z bardzo pochlebnej strony; a powtóre, mam nadzieję, że mi pan raczysz dopomóc w pewnym interesie, bezpośrednio dotyczącym siostry pańskiej panny Eudoksji. Mnie samego, bez rekomendacji, bardzo być może, nie dopuści mnie teraz do siebie, atoli z pańską pomocą spodziewam się...
— O, mylisz się pan — przerwał Raskolnikow.
— Wszak one dopiero wczoraj przyjechały, pozwól pan zapytać?
Raskolnikow nie odpowiedział.
— Wczoraj, wiem. Ja sam przybyłem także ledwo przed trzema dniami. Otóż posłuchaj pan, co panu powiem w tej sprawie, panie Rodjonie; tłumaczyć się uważam za zbyteczne, pozwól mi pan jednak zaznaczyć, iż w gruncie rzeczy, w całej tej sprawie niema znowu nic tak występnego z mojej strony, mówiąc bez przesądów, biorąc rzeczy na trzeźwo?
Raskolnikow przypatrywał mu się ciągle w milczeniu.
— Czy to, że w swoim domu prześladowałem bezbronną dziewczynę i „obrażałem ją nędznemi propozycjami“ — czy tak? (Sam uprzedzam! — Ależ, weź pan pod uwagę, że i ja jestem człowiekiem et nihil humanum... słowem, że mogę ulec pokusie i zakochać się (co oczywiście nie od nas zależy), wtedy wszystko wytłumaczy się w sposób bardzo naturalny. Cała kwestja polega na tem: czy jestem wyrodkiem, czy sam ofiarą? No, a jeśli ofiarą? Wszak proponując jej ucieczkę do Ameryki lub do Szwajcarji miałem może zamiary najszlachetniejsze, może pragnąłem stworzyć szczęście wzajemne!... Wszak rozsądek jest sługą namiętności; może ja sam więcej bym stracił na tem, możebym się sam zgubił?
— Ależ tu wcale o to nie chodzi — ze wstrętem przerwał Raskolnikow — poprostu jesteś pan obrzydliwy, czy pan masz, czy nie masz racji, i dlatego nie chcą pana znać, wypędzają pana, odczep się pan!...
Świdrygajłow roześmiał się nagle.
— Jednakże pan... jednakże pana nie łatwo stropić! — wymówił, śmiejąc się jak najserdeczniej — chciałem pana podejść, ale gdzie tam, trafiłeś pan w najprawdziwszy punkt.
— Ależ pan i teraz usiłuje mnie podejść.
— Więc cóż? Więc cóż! — powtórzył Świdrygajłow, śmiejąc się na całe gardło — wszak to bonne guerre, co się nazywa, i podstęp najniewinniejszy w świecie!... Ale bądź co bądź, przerwałeś mi pan: tak, czy owak, stwierdzam znowu, że nie byłoby żadnych nieprzyjemności, gdyby nie wypadek w ogrodzie. Żona moja, Marta...
— Mówią, że pan także i ją zamęczył? — Brutalnie przerwał Raskolnikow.
— A więc pan i o tem słyszałeś? Prawda, jakżeby o tem nie słyszeć... Co do tego pańskiego pytania, do prawdy nie wiem, co mam panu odpowiedzieć, chociaż moje własne sumienie jest całkiem pod tym względem spokojne. To jest, nie myśl pan, żebym się czegoś obawiał... wszystko to odbyło się w zupełnym porządku i z całą ścisłością: śledztwo lekarskie stwierdziło apopleksję, która była następstwem kąpieli po spożyciu sutego obiadu, zakropionego niemal całą butelką wina, zresztą nie mogło stwierdzić nic innego... Nie, jeżeli myślałem o sobie w tej sprawie, a myślałem szczególniej w wagonie, kiedym tu jechał, to tylko, czy nie przyczyniłem się do tego... nieszczęścia, jakiem podrażnieniem, moralnie, albo czemś w tym rodzaju? Ale doszedłem do wniosku, że i tego stanowczo być nie mogło.
Raskolnikow roześmiał się.
— Czegóż się więc pan tak tem niepokoisz?
— Niema się z czego śmiać. Rozważ pan tylko: uderzyłem wszystkiego dwa razy szpicrutą, nawet śladów nie było... Nie miej pan mnie za cynika; wiem bardzo dobrze, jak to nieszlachetnie z mojej strony i tak dalej... ale wiem także napewno, że Marta rada była nawet mojej, że tak powiem, miłostce. Historja z pańską siostrą wyczerpała ją do szczętu. Marta zmuszona była już od trzech dni siedzieć w domu. Nie miała w czem wyjść na miasto. Zresztą znudziła się wszystkim owym listem (słyszałeś pan zapewne o nim?) I nagle te dwie rózgi spadają, jak z nieba! Przedewszystkiem kazała zaprząc powóz!... Pomijam to, że bywają kobiety, które niekiedy bardzo a bardzo rade są obeldze, pomimo widocznego oburzenia. Wszystkie są takie; człowiek wogóle bardzo a bardzo lubi być obrażonym: czyś pan to zauważył? Ale zwłaszcza kobiety. Możnaby nawet powiedzieć, że to stanowi ich główną rozrywkę.
Przez chwilę, Raskolnikow chciał wstać i wyjść, tem zakończyć odwiedziny. Atoli pewna ciekawość i jakby wyrachowanie powstrzymały go od tego kroku.
— Czy pan lubisz bić się? — zapytał z roztargnieniem.
— Nie, niebardzo — spokojnie odparł Świdrygajłow. — A z Martą nigdyśmy się prawie nie bili. Żyliśmy bardzo zgodnie i ona była zawsze ze mnie zadowolona. Szpicrutą posiłkowałem się w ciągu siedmiu lat naszego pożycia ledwie dwa razy (jeżeli nie brać w rachubę jeszcze jednego wypadku, bardzo jednak dwuznacznego): pierwszy raz — w dwa miesiące po naszym ślubie, zaraz po przybyciu na wieś i oto teraz. — Pan może myślałeś, żem taki wyrodek, zacofaniec? ha, ha... A propos — czy nie przypomina pan sobie, panie Rordjonie, jak kilka lat temu opisała i oszkalowała pewnego szlachcica cała prasa — nazwiska — już nie pamiętam! A głośna była sprawa, ot, niemkę jakąś obił w wagonie, pamięta pan? I wtedy, bodaj że w tym samym roku zdarzył się i „potworny postępek Wieku“ (no „Noce Egipskie“, wykład publiczny, przypomina pan sobie? Hej, czarne oczy! O gdzie wy, złote lata młodości? No — a jeśli chodzi o moje zdanie: obywatelowi, który wytłukł niemkę, nie współczuję zbytnio, boć, w gruncie rzeczy... czemu niby współczuć! Ale przy tej okazji uważam za stosowne oświadczyć, że spotyka się nieraz tak denerwujące niemki, że zdaje mi się, iż żaden postępowiec nie mógłby ręczyć za siebie. — Nikt nie patrzył na to zagadnienie z tego punktu widzenia, a jednak ten punkt nietylko istnieje, ale jest właściwie najbardziej humanitarny! doprawdy, że tak!...
Powiedziawszy to, Świdrygajłow nagle znów się roześmiał, Raskolnikow rozumiał doskonale, że ten człowiek powziął jakąś stanowczą decyzję.
— Pan widocznie od kilku dni z nikim nie rozmawiał? — spytał.
— Bezmała. A co: dziwi się pan, żem taki składny w mowie?
— Nie dziwi mnie to, że pan jesteś zbyt składny.
— Dlatego, że nie obrażam się z powodu brutalności pańskich pytań? O to chyba idzie! Ależ — o co tu się obrażać? Pytają, więc odpowiadam, — dodał ze zdumiewającą prostotą — przecież właściwie mnie prawie nic nie interesuje, jak mi Bóg miły, — ciągnął w zadumie. — Zwłaszcza teraz, nic mnie nie interesuje... Zresztą pan może przypuszczać, że ja tak ze względu na swoje zamiary, lawiruję, tembardziej, że mam interes do pańskiej siostry, jak mówiłem. Ale powiem panu otwarcie: okrutnie nudna! Szczególnie przez te trzy dni, do tego stopnia, żem aż ucieszył się widząc pana! Niech pan się nie gniewa, panie Rodjonie, ale pan wydaje mi się, sam nie wiem czemu, bardzo dziwnym człowiekiem. Jak pan sobie chce, a jednak w panu coś jest, i właśnie teraz, to jest nie specjalnie w tej chwili, a wogóle — teraz... No, no, już nic, nic, niech pan się nie chmurzy! Przecież nie jestem takim niedźwiedziem, za jakiego pan mnie uważa.
Raskolnikow ponuro popatrzył na niego.
— Być może, że pan wcale nie jest niedźwiedziem — odpowiedział. — Zdaje mi się nawet, że pan należy do ludzi kulturalnych, a przynajmniej, przy sposobności, potrafi pan być przyzwoitym człowiekiem.
— Ale przecież ja niczyjem zdaniem nie interesuję się specjalnie — sucho i jakby wyniośle odpowiedział Świdrygajłow — i dlatego, czemużby nie być czasem miernotą, skoro ta szata jest tak wygodna w naszym klimacie i... i jeżeli jeszcze ma się wrodzoną skłonność w tym kierunku — dodał, śmiejąc się znowu.
— Słyszałem jednak, że pan ma tutaj dużo znajomych. Pan przecie należy do ludzi „mających stosunki“. A wobec tego, pocóż panu znajomość ze mną, chyba tylko ze względu na pańskie cele?
— Co do tego — ma pan rację, znajomych mam — podchwycił Świdrygajłow, nie odpowiadając na najważniejszy punkt — spotykałem już: przecież włóczę się już trzeci dzień; poznaję, i mnie poznają, o ile mi się zdaje. Zrozumiałe: jestem przyzwoicie ubrany, zaliczam się do ludzi nie-biednych, nas przecie i reforma chłopska ominęła, lasy i łąki żyzne, dochodu się nie traci; ale — nie pójdę tam, i przedtem jeszcze znudziło mi się; łażę trzeci dzień i udaję, że nikogo nie znam. A tu jeszcze miasto! To — jest, jak ono się sformowało, niech mi pan powie, z łaski swojej! Miasto kancelistów i najróżnorodniejszych seminarzystów! Doprawdy, dawniej tom wielu rzeczy tutaj nie zauważył, tak osiem lat temu, gdym się tu pętał... Teraz to — jak mi Bóg miły, całą nadzieję pokładam w anatomji!
— W jakiej anatomji?
— A co dotyczy tych klubów, Dussotów, albo choćby postępu, no, to niech sobie będzie poza nami — ciągnął, znów nie zauważywszy pytania. — Zresztą co za przyjemność być szulerem?
— A pan był i szulerem?
— Czyż bez tego się obejdzie? Stanowiliśmy osiem lat temu towarzystwo jak najprzyzwoitsze; ot żyło się, i wie pan sami ludzie dobrze wychowani, poeci, no i kapitaliści zdarzali się. Zresztą wogóle — czy pan nie zauważył — u nas, w rosyjskiem społeczeństwie najwięcej kultury towarzyskiej mają ludzie, którzy nieraz dostawali w kark? Przecież ja dopiero w ostatnich latach, na wsi siedząc, tak się zaniedbałem. A jednak wtedy wsadzili mnie do więzienia, ot dług miałem u Nieżyna marnego greka. Dowiedziała się o tem pani Marta, potargowała się i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy srebrników (a winien byłem siedemdziesiąt tysięcy). Pobraliśmy się i zabrała mnie natychmiast do siebie na wieś, niby skarb jaki. — Przecież ona była o pięć lat starsza ode mnie! Kochała, bardzo kochała! No i siedem lat bez przerwy przesiedziałem na wsi. I niech pan zauważy, przez całe życie przechowywała ten dokument na trzydzieści tysięcy na cudze imię, jako broń przeciwko mnie, więc niechbym się tylko spróbował zbuntować, przytrzymaliby mnie zaraz! Doprowadziłaby do tego! Kobiety potrafią jakoś tak godzić w sobie sprzeczne uczucia?
— No, a, gdyby nie ten dokument, zwiałbyś pan?
— Sam nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie krępował. Nigdzie mnie nic nie ciągnęło, a wyjazd zagranicę to mi Marta sama dwa razy proponowała, widząc, że się nudzę. Ba! Zagranicę jeździłem dawniej, ale zawsze źle się tam czułem! Właściwie patrzę na wschód słońca; zatoka Neapolitańska, morze, patrzy się i smutno się robi. Najobrzydliwsze, że naprawdę niewiadomo, czemu smutno się robi... Nie, już - to lepiej w ojczyźnie; tutaj przynajmniej, wszystkie grzechy zrzucasz na innych, a siebie uniewinniasz! Możebym nawet przyłączył się teraz do ekspedycji, która wyrusza do bieguna „północnego, bo j‘ai le vin, mauvais“, brzydzę się piciem, a pijaństwo jest jedyną rzeczą, którą mógłbym się teraz zająć. Próbowałem. Ale, podobno Berg ma zamiar w niedzielę w ogrodzie Jussupowa, urządzić próbę wzniesienia się balonem i za odpowiednią opłatą przyjmuje pasażerów, czy to prawda?
— Cóż z tego, czy pan poleciałby?
— Ja? Nie... tak... — mruknął Świdrygajłow, rzeczywiście zamyślony.
„Czy on doprawdy ma bzika, czy co?“ — pomyślał Rasoklnikow.
— Nie, dowód wcale mnie nie krępował — ciągnął Świdrygajłow w zamyśleniu — sam, z własnej woli, nie wyjeżdżałem ze wsi. Zresztą, będzie już z rok temu, jak Marta w dniu imienin zwróciła mi ten dokument, i w dodatku dała w prezencie sporą sumkę. Bo miała gotówkę. „Widzisz, Arkadjuszu, jakie mam do ciebie zaufanie“ — rzekła, doprawdy wyraziła się w te słowa. Pan nie wierzysz, że się tak wyraziła? A wie pan, toż ja stałem się wcale porządnym gospodarzem na wsi; zna mnie cała okolica. I książki nawet kupowałem. Marta zrazu dodawała mi otuchy, ale potem lękała się coraz bardziej, że zamęczę się nauką.
— Widzę jednak, że pan bardzo tęskni za żoną?
— Ja? Może. Doprawdy, bardzo być może. A czy pan wierzy w widma?
— W jakie widma?
— W zwyczajne widma!
— A pan wierzy?
— Może i nie, pour vous plaire... To jest nietyle nie...
— Czyś pan je widział?
Świdrygajłow jakoś dziwnie spojrzał nań.
— Marta raczy mnie odwiedzać — wmówił, wykrzywiwszy twarz jakimś dziwnym uśmiechem.
— Niby jakto raczy odwiedzać?
— A już ze trzy razy przychodziła. Najprzód zobaczyłem ją w sam dzień pogrzebu, w godzinę po powrocie z cmentarza. Było to w wigilję mojego wyjazdu do Petersburga. Drugi raz trzy dni temu, w drodze, o świcie na stacji Małej Wiszerze; a trzecim razem, przed dwiema godzinami, w mieszkaniu, tam gdzie stanąłem, w pokoju; byłem sam jeden.
— Na jawie?
— Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przyjdzie, pomówi przez chwilkę i wyjdzie drzwiami; zawsze drzwiami. Nawet, jakby słychać było.
— To dlatego tak mi się ciągle zdawało, że panu coś jest w tym rodzaju — wymówił nagle Raskolnikow, i w tej samej chwili zdziwił się, że to powiedział. Był silnie wzruszony.
— Ta-ak? Takeś pan myślał? — ze zdziwieniem zapytał Świdrygajłow: — czyżby? A no więc nie mówiłem, że pomiędzy nami jest coś wspólnego?
— Wcaleś pan tego nie mówił! — szorstko i z oburzeniem odparł Raskolnikow.
— Nie mówiłem?
— Nie!
— Zdawało mi się, żem mówił. Kiedy wszedłem i zobaczyłem, że pan leżysz z zamkniętemi oczyma, i że pan udajesz, zaraz powiedziałem sobie: „to ten sam!“
— Cóż to miało znaczyć: ten sam? Co pan masz na myśli? — zawołał Raskolnikow.
— Co mam na myśli? Albo ja wiem... — otwarcie i jakby z pomieszaniem wyszeptał Świdrygajłow.
Milczeli przez chwilę. Obaj mierzyli się wzrokiem.
— Wszystko to głupstwo! — z gniewem krzyknął Raskolnikow. — I cóż ona do pana mówi, gdy przychodzi?
— Ona? Wyobraź pan sobie, mówi o samych bagatelkach, i niech pana to nie dziwi, ale mnie to najwięcej właśnie irytuje. Pierwszym razem weszła, byłem, widzisz pan, zmęczony: pogrzeb, księża, cmentarz, potem zakąska — nareszcie sam zostałem w gabinecie, zapaliłem cygaro, zamyśliłem się, weszła przez drzwi: „Tak zajęty jesteś, Arkadjuszu, żeś zapomniał o nakręceniu zegara w jadalnym pokoju“. A ten zegar, w istocie, przez całe siedem lat, sam nakręcałem zawsze co tydzień, a jeżelim zapomniał — to mi zawsze przypominała. Nazajutrz, jadę już tutaj. Wszedłem, o świcie na stację, w nocy zdrzemnąłem się, zmęczony, oczy zaspane — kazałem sobie podać kawy; patrzę, Marta nagle siada przy mnie, w rękach trzyma talję kart: „Może ci postawić karty, na drogę, Arkadjuszu?“ Świetnie stawiała karty. Nie mogę sobie darować, żem się nie zgodził na to. Uciekłem, przerażony, wprawdzie dał się słyszeć dzwonek. Dziś siedzę po najlichszym w świecie obiedzie z garkuchni, z ciężkim żołądkiem — siedzę, palę — wtem znowu Marta wchodzi wystrojona, w nowej jedwabnej zielonej sukni z olbrzymim trenem, i mówi: „Jak się masz, Arkadjuszu! Jakże ci się moja suknia podoba? Aniśka tak nie uszyje“. (Aniśka — to szwaczka u nas we wsi, zdawnych poddanek, była na nauce w Moskwie — ładna dziewczyna). Stoi, kręci się przede mną. Obejrzałem suknię, potem z uwagą spojrzałem jej w oczy: „Że też masz ochotę, moja Marto, fatygować się do mnie z takiemi drobnostkami“. „Ach mój Boże, czyż cię już nawet na chwilkę odwiedzić nie można!“ Mówię do niej, żeby ją podrażnić: „Widzisz, Marto, ja się chcę żenić“. — „Tego się można po tobie spodziewać, Arkadjuszu; niewiele to jednak zaszczytu pochować żonę i zaraz myśleć o żeniaczce. I choćbyś zrobił wybór jak się należy, to wiem, że ani jej, ani tobie, tylko śmiech ludzki“. To powiedziawszy wyszła, i tylko ogon zaszeleściał. A to głupstwa, co?
A może pan kłamie — odezwał się Raskolnikow.
— Ja rzadko kłamię — odparł Świdrygajłow, w zamyśleniu i jakby wcale nie spostrzegając brutalności pytania.
— A dawniej, przedtem, nigdy pan nie miewałeś widzeń?
— Nie, raz tylko w życiu, sześć lat temu, miałem służącego, imieniem Filka. Ledwie go pochowano, wołam w zapomnieniu: „Filka, podaj mi fajkę!“ — wszedł i skierował się prosto do fajczarni. „Oho“, myślę sobie, „zemści się teraz na mnie!“ bośmy się przed samą jego śmiercią, bardzo posprzeczali ze sobą. „Jak śmiesz, mówię, wchodzić do mnie z podartemi łokciami, precz stąd!“ Zawrócił się, wyszedł i więcej go nie widziałem. Marcie nie opowiadałem tego. Chciałem dać na mszę, ale mi wstyd było.
— Idź pan po doktora.
— Wiem ja i bez pana, że jestem chory, chociaż nie wiem na co: pewno zdrowszy jestem pięć razy od pana! Nie pytałem się pana o to: czy pan wierzysz, czy nie, że widma przychodzą, ale czy pan wierzysz, że istnieją widma?
— Nie, nigdy w to nie uwierzę! — z pewnym gniewem zawołał Raskolnikow.
— Wszak powiadają zazwyczaj: — szeptał Świdrygajłow, jakby do siebie, patrząc na stronę i pochylając nieco głowę. — Powiadają: „jesteś chory, a więc to ci się majaczy, jest tylko halucynacją“. Brak w tem ścisłej logiki. Zgadzam się, że przywidzenia miewają tylko chorzy; dowodzi to jednak, że widma mogą się ukazywać tylko chorym, ale nie że ich wcale niema.
— Ależ niema! — z rozdrażnieniem nalegał Raskolnikow.
— Niema? Tak pan sądzi? — ciągnął Świdrygajłow, spojrzawszy nań zwolna. — No, a gdyby tak rozważyć (pomóż mi pan): Widma — to niejako kawałki, strzępki innych światów, ich początek. Człowiek zdrowy, oczywiście, nie ma potrzeby ich widzieć, zdrowy bowiem człowiek jest najwięcej ziemskim człowiekiem, a więc powinien żyć samem tylko jutrzejszem życiem, dla zupełności i porządku. Gdy jednak zachoruje, gdy się zakłóci w czemkolwiek porządek ziemski w organizmie, natychmiast zdradza się możliwość innego świata, i im bardziej jest chory, tem ma więcej stosunków z innym światem, tak, że gdy człowiek umrze zupełnie, to poprostu przejdzie do innego świata. Rozważałem ja to oddawna. Jeżeli pan wierzysz w przyszłe życie, to uwierzysz pan i w to dowodzenie.
— Ja nie wierzę w życie przyszłe — rzekł Raskolnikow. Świdrygajłow siedział w zamyśleniu.
— A może tam same tylko pająki lub coś w tym rodzaju — rzekł nagle.
„To warjat“ — pomyślał Raskolnikow.
— Wieczność przedstawia nam się zawsze jako idea, której nie można zrozumieć, coś wielkiego, ogromnego! Dlaczegóż koniecznie ogromnego? I nagle, zamiast tego wszystkiego, wyobraź pan sobie, będzie tam jedna izdebka, tak w rodzaju wiejskiej bani; zakopcona, a we wszystkich kątach pająki, i oto cała wieczność. Wie pan, że mi się to tak nieraz przedstawia.
— W istocie, w istocie, nie przedstawia się panu nic ani sprawiedliwszego, ani bardziej pocieszającego! — z chorobliwem uczuciem zawołał Raskolnikow.
— Sprawiedliwszego? Ha, skąd ja mogę wiedzieć, może to i jest sprawiedliwe i wiesz pan, jabym to właśnie w ten sposób urządził — odparł Świdrygajłow, z nieokreślonym uśmiechem.
Jakiś chłód przejął nagle Raskolnikowa wobec tej dziwacznej odpowiedzi. Świdrygajłow podniósł głowę, uważnie spojrzał nań i nagle roześmiał się.
— Nie, zważ pan tylko — zawołał — pół godziny temu nie znaliśmy się jeszcze ze sobą, mamy się za wrogów, mamy niezałatwioną sprawę; i oto sprawę porzucamy i brniemy w taką dysertację! No czyż nieprawda, że jesteśmy podobni do siebie?
— Racz więc pan — odparł z rozdrażnieniem Raskolnikow — racz pan się wytłumaczyć jak najprędzej i powiedzieć, czemu zawdzięczam zaszczyt odwiedzin pańskich... bo... bo... spieszę się, nie mam czasu, muszę wyjść...
— Z rozkoszą, z rozkoszą. Siostra pańska, panna Eudoksja, wychodzi za pana Łużyna?
— Czy nie możnaby było pominąć mojej siostry. Nie pojmuję nawet, jak pan śmiesz wymawiać przy mnie jej imię, jeżeli tylko istotnie nazywasz się pan Świdrygajłow.
— Ależ przyszedłem właśnie pomówić o niej, jakże więc będzie!
— Dobrze więc; mów pan, prędzej!
— Jestem pewny, że o tym Łużynie, moim powinowatym przez żonę, wyrobiłeś pan sobie zdanie, jeżeliś go pan widział choć przez pół godziny, lub jeśliś pan słyszał o nim cokolwiek pewnego. Dla panny Eudoksji wcale nie jest on odpowiedni. Mojem zdaniem, panna Eudoksja poświęca się w tej sprawie arcywspaniałomyślnie, ale też i bez wyrachowania, na rzecz... na rzecz swojej rodziny. Zdawało mi się, na zasadzie tego, co słyszałem o panu, że pan ze swej strony byłbyś bardzo kontent, gdyby ten związek nie doszedł do skutku. Teraz zaś, poznawszy pana osobiście, jestem tego pewien.
— Wie pan, że wszystko to, co pan mówi, daje dowód wielkiej pańskiej naiwności... to jest przepraszam... natręctwa — rzekł Raskolnikow.
— To jest, chcesz pan przez to powiedzieć, że mi chodzi o siebie. Nie lękaj się pan, panie Rodjonie, gdyby mi szło o własną korzyść, to nie mówiłbym tak otwarcie, takim głupcem nie jestem. Pod tym względem przytoczę panu pewną psychologiczną osobliwość. Tłumacząc się ze swej miłości dla panny Eudoksji, wyraziłem się, że sam byłem ofiarą. Dowiedz się pan tedy, że najmniejszej miłości dla niej teraz nie czuję, najmniejszej, tak, że aż mi samemu dziwnem się to zdaje, bo dawniej czułem...
— Z próżności i rozpusty — przerwał Raskolnikow.
— W istocie, jestem rozpustnym i próżnym. Wreszcie, siostra pańska ma tyle zalet, że nie mogłem nie ulec pewnemu wpływowi. Wszystko to jednak głupstwo, sam widzę teraz.
— Dawnoś pan to zobaczył?
— Dostrzegłem to jeszcze na wsi, ale ostatecznie przekonałem się trzy dni temu, w sam dzień mego przyjazdu do Petersburga. Zdawało mi się jeszcze nawet w Moskwie, że jadę zdobywać rękę panny Eudoksji i rywalizować z panem Łużynem.
— Przepraszam, że panu przerwę: czy nie mógłbyś streścić się i przejść prosto do celu swojej wizyty. Spieszę się i muszę wyjść...
— Z największą przyjemnością. Przybywszy tutaj i postanowiwszy udać się w wojaż, pragnąłem uczynić pewne rozporządzenie. Moje dzieci zostały u ciotki; one są bogate; ja dla nich osobiście jestem zbyteczny. Zresztą, jaki ze mnie ojciec! Dla siebie zaś wziąłem tylko to, co otrzymałem w podarku rok temu od Marty. Dla mnie to wystarczy. Daruj pan, zaraz przystąpię do celu. Przed wyjazdem, który zapewne dojdzie do skutku, pragnę skończyć z panem Łużynem. Nie dlatego, żebym go bardzo niecierpiał, ale przez niego właśnie wynikł ów spór mój z Martą, gdym się dowiedział, że to ona przyczyniła się do tego. Chcę właśnie zobaczyć się teraz z panną Eudoksją, za pańskiem pośrednictwem, a nawet w pańskiej obecności, i wyperswadować jej, że ze stosunku z panem Łużynem nie będzie miała żadnych korzyści, a nawet bodaj czy nie dozna krzywdy. Następnie, przeprosiwszy ją za doznane ode mnie przykrości, poprosiłbym ją o przyjęcie dziesięciu tysięcy rubli srebrem, bo tą drogą chciałbym jej zostawić możność zerwania z panem Łużynem, zerwania, którego, jestem pewien, ona sama pragnęłaby, gdyby miała tylko możność.
— Ale doprawdy, doprawdy pan jesteś warjat! — zawołał Raskolnikow, nietyle rozdrażniony, ile zdziwiony. — Jak pan śmiesz tak mówić!
— Wiedziałem o tem, że się pan rozgniewa; ale, po pierwsze, choć nie jestem bogaty, te dziesięć tysięcy nie grają dla mnie żadnej roli, to jest, wcale, wcale mi nie są potrzebne. Jeżeli panna Eudoksja nie przyjmie ich, to może je zużytkuję daleko niedorzeczniej. — To raz. Powtóre: sumienie mam zupełnie spokojne: ofiarowuję bez żadnych celów. Wierz pan, nie wierz pan sobie, lecz prędzej czy później dowiecie się, zarówno pan, jak i panna Eudoksja. Cała rzecz w tem, że sprawiłem nieco przykrości i kłopotów pańskiej siostrze, czując tedy potrzebę szczerej skruchy, pragnę serdecznie — nie odkupić się, nie zapłacić za przykrości, lecz poprostu zrobić coś, coby było dla niej z korzyścią, na tej zasadzie, że nie mam przecie przywileju do wyłącznie złego postępowania. Gdyby w mojej ofercie tkwiła choć miljonowa cząstka wyrachowania, to nie występowałbym z propozycją przyjęcia dziesięciu tysięcy, wówczas, gdy przed pięcioma tygodniami ofiarowywałem jej więcej. Nadto, bardzo być może, iż w bardzo a bardzo niedługim czasie ożenię się z pewną osobą, a tem samem znikną wszelkie podejrzenia jakichś moich zamiarów co do panny Eudoksji. W końcu dodam, że wychodząc za pana Łużyna, panna Eudoksja bierze te same pieniądze, tylko z innego źródła... Ale nie gniewaj się pan, panie Rodjonie, rozważ pan spokojnie i z zimną krwią.
Mówiąc to, Świdrygajłow sam był nadzwyczaj spokojny i zimny.
— Proszę pana, skończ pan — rzekł Raskolnikow. — W każdym razie to czelność nie do darowania.
— Bynajmniej. Gdyby tak było, to człowiek człowiekowi wyrządzałby na tym świecie same krzywdy, i przeciwnie, nie miałby prawa robić ani kruszynki dobrego z powodu jakichś pustych przyjętych formalności. To niema sensu. Więc gdybym ja naprzykład umarł i zapisał tę sumę siostrze pańskiej w testamencie, to i wtedy miałaby jej nie przyjąć?
— Bardzo być może.
— O nie. A zresztą, nie, to nie, niechże i tak będzie, a jednak dziesięć tysięcy — mogłoby się kiedy przydać. W każdym razie proszę o oświadczenie tego pannie Eudoksji.
— Nie, nie oświadczę.
— W takim razie, panie Rodjonie, zmuszony będę sam starać się o zobaczenie z pańską siostrą, a więc niepokoić ją...
— A jeśli jej powiem, to pan nie będziesz się starał o zobaczenie z nią?
— Doprawdy, nie wiem, jak panu powiedzieć. Zobaczyć się z nią raz jeden, pragnąłbym bardzo.
— Nie licz pan na to.
— Szkoda. Zresztą, pan mnie nie zna. Może się poznamy bliżej.
— Pan sądzisz, że my się zbliżymy ze sobą?
— Dlaczegóżby nie? — rzekł z uśmiechem Świdrygajłow, wstając i biorąc kapelusz — bo widzi pan, nic mi tak wiele nie zależało na tem, ażeby panu zakłócić spokój, ale fizjognomja pańska uderzyła mnie dziś rano...
— A pan gdzie mnie dziś rano widział? — niespokojnie zapytał Raskolnikow.
— Przypadkowo... Ciągle mi się zdaje, że w panu jest coś podobnego do mnie. Ale nie lękaj się pan, nie będę wobec pana natrętnym; żyłem w zgodzie i z szulerami, i księciu Swirbejowi, mojemu dalekiemu krewnemu, magnatowi, nie naprzykrzyłem się, i o Madonnie Rafaela umiałem napisać do albumu pani Pryłukowej, i z Martą siedem lat żyłem, nie rozłączając się, i w domu Wiaziemskiego na placu Siennym nocowałem kiedyś, i balonem może z Bergiem pojadę.
— No, dobrze. Kiedyż się pan wybiera w podróż?
— W jaką podróż?
— A no, na ów „wojaż“... Sam pan mówiłeś.
— No wojaż? Ach, prawda, mówiłem panu o wojażu... No, ale to kwestja bardzo obszerna... Gdybyś pan jednak wiedział, o co się pan pytasz! — dodał i nagle głośno i krótko roześmiał się. — Może, zamiast wojażu, ożenię się; swatają mnie właśnie.
— Tutaj?
— Tak.
— Kiedyżeś pan zdążył?...
— Ale z panną Eudoksją raz jeden bardzo pragnę zobaczyć się. Proszę o to serjo. No, do widzenia, ach... prawda! Zapomniałem! Oświadcz pan, panie Rodjonie, swojej siostrze, że w testamencie Marty zapisane zostały jej trzy tysiące rubli. Serjo. Marta zrobiła testament, na tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie panna Eudoksją może pieniądze swoje odebrać.
— Pan mówisz prawdę?
— Prawdę. Powiedz jej pan. No, sługa pański. Mieszkam tu od pana bardzo niedaleko.

Wychodząc, Świdrygajłow natknął się we drzwiach na Razumichina.

ROZDZIAŁ II

Była już prawie godzina ósma; obaj spieszyli do Bakajewa, ażeby wyprzedzić Łużyna.
— Co to za jeden? — spytał Razumichin, zaledwie wyszli na ulicę.
— To Świdrygajłow, ten sam obywatel, który obraził moją siostrę, gdy była w jego domu guwernantką. Dzięki jego miłosnym prześladowaniom, musiała wyjechać od nich, wypędzona przez jego żonę. To żona prosiła Dunię o przebaczenie, a teraz zmarła nagle. Jest to owa pani Marta, o której opowiadano u mnie dzisiaj. Nie wiem dlaczego, ale boję się tego człowieka. Przyjechał zaraz po pogrzebie żony. Jest bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Niby coś wie... Trzeba strzec przed nim Dunię... chciałem ci to właśnie powiedzieć, uważasz?
— Strzec? Cóż on może zrobić pannie Eudoksji? Dziękuję ci jednak, Rodziu, żeś mi to powiedział... Będziemy strzegli, będziemy!... Gdzie on mieszka?
— Nie wiem.
— Dlaczegożeś się nie zapytał? Szkoda! Zresztą, dowiem się!
— Widziałeś go? — zapytał Raskolnikow po chwili milczenia.
— Naturalnie, pamiętam go, dobrze pamiętam.
— Dobrześ go widział? Wyraźnie? — nalegał Raskolnikow.
— Wybornie; wśród tysiąca go poznam, jużto mam pamięć doskonałą.
Zamilkli znowu.
— Hm... więc też... — mruknął Raskolnikow. — Bo wiesz... zdawało mi się... zdaje mi się nawet dotąd... że to może fantazja....
— Niby co? Nie rozumiem, o czem mówisz.
— A no wszyscy mówicie — ciągnął Raskolnikow, krzywiąc usta do śmiechu — że postradałem zmysły; więc też wydało mi się, że może istotnie zwarjowałem i że to było tylko widzenie!
— Co ci przychodzi do głowy?
— A kto wie! Możem ja i warjat, i wszystko, co tylko zaszło w ciągu tych kilku dni, może to tylko tak... w wyobraźni...
— Ech, Rodziu! Znowu cię zdenerwowali... Cóż on ci mówił, poco przychodził?
Raskolnikow nie odpowiedział, Razumichin pomyślał chwilkę.
— No, posłuchajże mego raportu — zaczął. — Byłem u ciebie, spałeś! Potem jedliśmy obiad, a potem poszedłem do Porfirjusza. Zamietow ciągle siedzi u niego. Chciałem zacząć, ale nic z tego. Ani rusz, nie mogłem mówić otwarcie. Oni ciągle jakby nie rozumieli i zrozumieć nie mogą, ale wcale się nie mieszają. Odprowadziłem Porfirjusza do okna i zacząłem mówić, ale znowu nie wiem dlaczego nic nie powiedziałem. Nareszcie, zbliżyłem pięść do jego twarzy i rzekłem, że ją rozmiażdżę po ojcowsku. Spojrzał tylko na mnie. Splunąłem i wyszedłem — no i wszystko. Bardzo głupio. Z Zamietowem ani słówka. Ale wiesz co: sądziłem, żem zepsuł wszystko, gdy na schodach przyszła mi myśl uderzająca: o co my zabiegamy z tobą? Wszak gdyby ci groziło niebezpieczeństwo, lub coś takiego, no, to naturalnie! Aleć przecie nic! Nic ci nie grozi, więc pal ich djabli; naśmiejemy się z nich potem, a ja na twojem miejscu mistyfikowałbym ich jeszcze więcej. Ach jakże im wstyd będzie potem! Pluń; potem i przetrzepać ich będzie można, a teraz pośmiejmy się!
— Naturalnie! — odparł Raskolnikow. — „Co też ty jutro powiesz?“ — pomyślał. — Dziwna rzecz, dotąd ani razu nie przychodziło mi do głowy: „co pomyśli Razumichin, kiedy się dowie?“ Wobec tej myśli, Raskolnikow spojrzał nań z uwagą. Opowiadanie jego o nowej wizycie u Porfirjusza zajęło go bardzo niewiele: tak wiele ubyło od tego czasu i przybyło!...
Na korytarzu zetknęli się z Łużynem: zjawił się punkt o ósmej i szukał numeru, tak, że wszyscy trzej weszli razem, ale nie patrząc na siebie i nie kłaniając się. Młodzi ludzie przeszli naprzód, a pan Piotr, dla przyzwoitości, zatrzymał się nieco w przedpokoju, zdejmując palto. Pani Pulcherja wyszła natychmiast, ażeby go spotkać na progu. Dunia witała się z bratem.
Pan Piotr wszedł i dosyć uprzejmie, chociaż ze zdwojoną powagą, przywitał damy. Zresztą wyglądał nieco zmieszany i jeszcze nie panował nad sobą. Pani Pulcherja, także jakby nieco zmieszana, zaraz pospieszyła posadzić wszystkich przy okrągłym stole, na którym syczał samowar. Dunia i Łużyn ulokowali się naprzeciwko siebie na przeciwległych brzegach stołu. Razumichin i Raskolnikow siedli naprost pani Pulcherji; Razumichin bliżej Łużyna, Raskolnikow zaś przy siostrze.
Nastąpiła chwilka milczenia. Pan Piotr zwolna wyjął batystową chustkę, z której dał się czuć zapach perfum, i wytarł nos z wyrazem lubo cnotliwego, ale zawsze nieco draśniętego w swej godności człowieka i przytem zdecydowanego zażądać wyjaśnienia. Przyszła mu myśl jeszcze w przedpokoju nie zdejmować palta i odjechać, i tem surowo i dotkliwie ukarać obie damy, tak, ażeby odczuły to za jednym zamachem. Ale wolał postąpić inaczej. Przytem, człowiek ten nie lubił tajemnic, a tu należało rzecz wyjaśnić: skoro tak wyraźnie przekroczono jego rozkaz, musi więc być coś, lepiej tedy będzie, gdy się dowie; na ukaranie zawsze będzie dość czasu, jest to zresztą w jego mocy.
— Spodziewam się, że podróż odbyły panie szczęśliwie? — ceremonjalnie zwrócił się do pani Pulcherji.
— Dzięki Bogu.
— Bardzo mi przyjemnie. Nie czuje się pani zmęczoną, panno Eudoksjo?
— Jestem młoda i silna, nie męczę się tak łatwo, ale mama bardzo odczuła podróż — odparła Dunia.
— Cóż robić; nasze drogi państwowe są bardzo długie. Wielką jest, „matuszka Rosja“... Ja zaś, pomimo chęci, żadną miarą nie mogłem zdążyć na spotkanie. Sądzę jednak, iż wszystko odbyło się bez wielkich kłopotów.
— Ach nie, byłyśmy w wielkim ambarasie — ze szczególnym naciskiem pospieszyła oznajmić pani Pulcherja, — i gdyby nam sam Pan Bóg nie był zesłał pana Dymitra, to zginęłybyśmy poprostu. To właśnie pan Dymitr Razumichin — dodała, przedstawiając go Łużynowi.
— Przecie miałem zaszczyt... wczoraj — wycedził Łużyn, nieprzyjaźnie spojrzawszy na Razumichina, poczem nachmurzył się i zamilkł. Bo i wogóle, pan Piotr należał do rzędu ludzi, napozór bardzo uprzejmych w towarzystwie i mających wiele pretensyj do uprzejmości, ale niech tylko cokolwiek będzie im nie do smaku, natychmiast tracą wszystkie swoje właściwości i stają się podobnymi raczej do worków z mąką, aniżeli do towarzyskich i rozmownych kawalerów. Wszyscy znowu zamilkli: Raskolnikow milczał uporczywie. Dunia do czasu nie chciała przerywać milczenia. Razumichin nie miał nic do mówienia, tak, że pani Pulcherja znowu zaczęła się niepokoić.
— Pani Świdrygajłowa umarła — zaczęła, uciekając się do swego ulubionego środka.
— A tak, słyszałem, zaraz mi o tem doniesiono, a nawet mogę paniom zakomunikować, że pan Arkadjusz Świdrygajłow, niezwłocznie po pogrzebie małżonki, wyjechał do Petersburga. Taką przynajmniej wiadomość otrzymałem z najpewniejszych źródeł.
— Do Petersburga? Tutaj? — zaniepokojona zapytała Dunia i spojrzała na matkę.
— Tak jest, i naturalnie, pewno nie bez celu, wziąwszy na uwagę pośpiech wyjazdu i wogóle poprzednie okoliczności.
— Boże! Miałżeby i tutaj nie dać spokoju Duni? — zawołała pani Pulcherja.
— E, nie powinny się panie lękać, naturalnie, jeżeli same panie nie zechcecie wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Co do mnie, to ja go nawet śledzę, i szukam właśnie, gdzie się też zatrzymał...
— Ach panie Piotrze! Nie uwierzy pan, jakeś mnie pan tą wiadomością przeraził. Widziałam go wszystkiego dwa razy, ale wydał mi się okropny, okropny! Jestem przekonana, że on był przyczyną śmierci nieboszczki żony.
— No, nie można twierdzić tak stanowczo. Mam pewne wiadomości. Nie przeczę, że może on przyspieszył katastrofę moralnym, że tak powiem, wpływem obelgi; ale co się tyczy postępowania i wogóle moralnej charakterystyki postaci, to zgadzam się z panią. Nie wiem, czy jest teraz bogaty, i ile zostawiła mu Marta; o tem dowiem się w najbliższym czasie; ale tu w Petersburgu zwłaszcza mając pewne środki, bezwarunkowo rozpocznie po dawnemu. Jest to najrozpustniejszy i najbardziej zgubiony człowiek ze wszystkich ludzi tego rodzaju! Mam dużo powodów, ażeby mniemać, iż Marta, która miała nieszczęście pokochać go i wykupić z długów, przyczyniła się do pewnej sprawy; mianowicie jej staraniom należy zawdzięczyć umorzenie, przed ośmiu laty, pewnego procesu kryminalnego, z przymieszką zwierzęcej i, że tak powiem, fantastycznej lekkomyślności, za którą mógł on bardzo a bardzo łatwo powędrować na Syberję. Taki to człowiek!
— Ach Boże! — zawołała pani Pulcherja. Raskolnikow słuchał z uwagą.
— I to prawda, że pan ma pewne o tem wiadomości? — zapytała Dunia, surowym i prawie rozkazującym głosem.
— Powtarzam to tylko, co słyszałem sam, w sekrecie, od nieboszczki Marty. Winienem dodać, że z punktu prawnego, sprawa to bardzo zawiła. Mieszkała tu i zdaje się, mieszka nawet dotąd, niejaka Resslich, cudzoziemka i przytem lichwiarka, zajmująca się nadto gorszemi jeszcze interesami. Z tą otóż Resslich pan Świdrygajłow znajdował się oddawna w bardzo bliskich i podejrzanych stosunkach. Miała ona daleką krewną, zdaje się, siostrzenicę, głuchoniemą, dziewczynkę lat piętnastu czy też czternastu, której ta Resslich wprost nienawidziła i wymawiała każdy kęs chleba; biła ją nawet bez litości. Pewnego razu znaleziono ją na strychu bez życia. Sąd orzekł, że to samobójstwo. Po załatwieniu zwykłych formalności, skończyło się tylko na tem, ale wkrótce była denuncjacja, że nad dzieckiem... pastwił się okrutnie pan Świdrygajłow. Prawda, było to wszystko niedowiedzione; denuncjacja pochodziła od drugiej niemki, kobiety złej i nie zasługującej na zaufanie; wszystko skończyło się na plotce. Ale plotka ma zawsze jakąś podstawę. Musiała pani słyszeć, panno Eudoksjo, bawiąc u nich, o historji z lokajem Filipem, który sześć lat temu zmarł z pobicia, jeszcze za czasów pańszczyzny.
— Słyszałam przeciwnie, że się ten Filip sam powiesił.
— Tak było, ale zmusił go, albo raczej znaglił go do gwałtownej śmierci, trwały system prześladowania i kar ze strony Świdrygajłowa.
— Nic o tem nie wiem, — oschle odparła Dunia — słyszałam tylko dziwną historję, że ten Filip był jakimś melancholikiem, jakimś filozofem domowym, ludzie mówili, że się „zaczytał“, i że powiesił się raczej wskutek drwin ludzkich, nie zaś od butów pana Świdrygajłowa. Owszem, on przy mnie bardzo się dobrze z ludźmi obchodził, ludzie lubili go nawet, chociaż go w istocie posądzali o przyczynienie się do śmierci Filipa.
— Widzę, że pani, panno Eudoksjo, stałaś się skłonną do bronienia go — zauważył Łużyn, składając usta do dwuznacznego uśmiechu. — W istocie, jest to człowiek zręczny i umiejętnie schlebiający damom, czego smutnym przykładem była właśnie jego żona, która tak dziwnie zakończyła życie. Chciałem tylko dać dobrą radę paniom ze względu na jego usiłowania nawiązania stosunków, jakie napewno będzie czynił. Co się zaś mnie tyczy, to jestem przekonany, że ten człowiek powędruje wkrótce do więzienia. Marta nie miała nigdy zamiaru zapisać mu czegokolwiek, a jeżeli mu wreszcie nawet co zostawiła, to chyba coś tylko na konieczne potrzeby, coś bez wartości, jakąś efemerydę, czego nawet na rok nie wystarczy dla człowieka z jego nałogami.
— Panie Piotrze, proszę pana, przestańmy mówić o panu Świdrygajłowie — rzekła Dunia. — Sprawia mi to przykrość.
— Świdrygajłow był tylko co u mnie — ozwał się nagle Raskolnikow, po raz pierwszy przerywając milczenie.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć okrzyki, wszyscy się doń zwrócili. Nawet pan Piotr był poruszony.
— Będzie temu z półtorej godziny, spałem, a on wszedł i przedstawił mi się — ciągnął Raskolnikow. — Był bardzo rozmowny i wesoły, i ma wszelką nadzieję, że ja się z nim zaprzyjaźnię. Między innemi prosi bardzo i szuka sposobności widzenia się z tobą. Duniu, mnie zaś prosił ażebym był pośrednikiem tej schadzki. Ma ci on uczynić jakąś propozycję — jaką mianowicie, mówił mi. Nadto, zawiadomił mnie z całą stanowczością, że pani Marta, na tydzień przed śmiercią, zdążyła zapisać ci, Duniu, w testamencie trzy tysiące rubli i że tę sumę możesz odebrać w bardzo niedługim czasie.
— Dzięki Bogu! — zawołała pani Pulcherja i przeżegnała się. — Módl się za nią, Duniu, módl się!
— To najzupełniejsza prawda — wyrwało się Łużynowi.
— No, no i cóż więcej? — nagliła Dunia.
— Potem powiedział, że sam jest niebogaty, i że cały majątek dziedziczą jego dzieci, które teraz bawią u ciotki. Potem, że stanął gdzieś niedaleko ode mnie, ale gdzie — nie wiem, nie pytałem się go.
— Ale co, co on chce zaproponować Duni? — spytała przerażona matka. — Czy ci powiedział?
— Powiedział.
— Cóż takiego? — Powiem potem — Raskolnikow zamilkł i wziął się do swojej herbaty.
Pan Piotr wyjął zegarek i spojrzał na godzinę.
— Muszę pójść za interesem, nie będę więc państwu przeszkadzał — dodał nieco urażony i zaczął wstawać z krzesła.
— Zostań pan, panie Piotrze — rzekła Dunia — wszak pan miałeś zamiar przepędzić z nami dzisiejszy wieczór. A przytem, sam pan pisałeś, że żądasz pan jakichś wyjaśnień od mamy.
— Tak jest, panno Eudoksjo — poważnie odparł Łużyn, przysiadłszy znowu na krześle, ale ciągle jeszcze z kapeluszem w rękach: — w istocie radbym otrzymać wyjaśnienie zarówno od pani, jak i od szanownej mamy pani, względem pewnych bardzo ważnych punktów. Ale tak jak brat pani nie może powtórzyć pewnych propozycji pana Świdrygajłowa, tak i ja nie pragnę i nie mogę mówić... przy obcych... o pewnych bardzo a bardzo ważnych kwestjach. Przy tem najważniejsza i najgłówniejsza moja prośba nie została wykonana...
Łużyn przybrał groźną minę i poważnie zamilkł.
— Pańska prośba, ażeby brata nie było w czasie pańskich odwiedzin, nie została wykonaną jedynie wskutek mojego życzenia, — rzekła Dunia. — Pisałeś pan, że brat mój pana obraził; sądzę, że to należy zaraz załagodzić, i że powinniście się panowie pogodzić. I jeżeli Rodzio rzeczywiście pana obraził, to on musi i będzie prosił pana o przebaczenie.
Pan Piotr zaczął zapewniać:
— Są niektóre obelgi, panno Eudoksjo, o których, pomimo chęci, niepodobna zapomnieć. Wszystko ma granicę, poza którą przekraczać nie należy; gdyż skoro się ją raz przekroczy, cofać się niepodobna.
— Właściwie nie o tem panu mówiłam — trochę niecierpliwie przerwała Dunia — zrozum pan, że cała przyszłość zależy od tego, czy się załagodzi to wszystko jak najprędzej czy nie? Mówię panu poprostu i otwarcie, że obstaję przy swojem, a jeśli pan mnie choć cokolwiek ceni, to, choć to niełatwo, ale cała ta historja musi się dziś zakończyć. Powtarzam panu, jeżeli mój brat jest winien, przeprosi pana.
— Dziwię się, że pani tę kwestję stawia w ten sposób — irytował się coraz bardziej Łużyn — ceniąc i, że tak powiem, uwielbiając panią, mogę przecie zarazem, nie lubić kogoś z rodziny pani. Pretendując o zaszczyt otrzymania rączki pani, nie mogę wszakże przyjąć na siebie zobowiązań nie dających się pogodzić...
— Ach, przestań się pan obrażać, panie Piotrze — z uczuciem przerwała Dunia — i bądź pan tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za jakiego miałam pana zawsze i chcę pana uważać nadal. Dałam panu wielką obietnicę, jestem pańską narzeczoną; zaufaj mi więc pan w tej sprawie, i wierzaj pan, że potrafię sądzić bezstronnie. To że biorę na siebie rolę sędziego jest zarówno niespodzianką dla pana jak i dla mego brata. Kiedym go zaprosiła dzisiaj, po liście pańskim, ażeby koniecznie przyszedł w czasie pańskich odwiedzin, nic nie mówiłam mu o moich zamiarach. Zrozum pan, że jeżeli się nie pogodzisz, zmuszona będę wybierać pomiędzy wami: on albo pan. Tak stoi kwestja i z jego i z pańskiej strony. Nie chcę i nie powinnam się pomylić w wyborze. Dla pana muszę zerwać z bratem; dla brata z panem. Chcę i mogę dowiedzieć się teraz napewno: czy on jest dla mnie bratem? A o panu: czy jestem panu drogą, czy mnie pan cenisz, czy możesz pan być moim mężem?
— Panno Eudoksjo — krzywiąc się, wymówił Łużyn — słowa pani nazbyt są dla mnie ważkie, powiem więcej, obrażające, ze względu na stanowisko, jakie mam zaszczyt zajmować wobec pani. Pominąwszy dziwne i obraźliwe zestawienie mnie z tym... gwałtownym młodzieńcem, słowami swemi dopuszcza pani możność cofnięcia danej mi obietnicy. Pani powiada: „on albo pan?“ tem samem daje mi pani do zrozumienia, jak mało ja znaczę dla pani... nie mogę na to pozwolić wobec stosunków i... okoliczności, jakie istnieją pomiędzy nami.
— Jakto! — zarumieniła się Dunia — zestawiam pana i to co pana dotyczy z tem wszystkiem, co tylko miałam drogiego, w życiu, co dotąd stanowiło całe moje życie, i pan nagle obrażasz się, że zbyt mało pana cenię!...
Raskolnikow milcząco i zjadliwie uśmiechnął się. Razumichina aż zatrzęsło; ale pan Piotr nie dał za wygraną; przeciwnie, ża każdem słowem coraz się bardziej przyczepiał i irytował, jakby się rozsmakował.
— Miłość dla przyszłego towarzysza życia, dla męża, powinna przewyższać miłość dla brata — wymówił z mentorską powagą — a w każdym razie, ja nie mogę stać, z nim na równi... Lubo napisałem wprawdzie wczoraj, że w obecności brata pani nie chcę i nie mogę wyłożyć wszystkiego, po co przyszedłem, to jednak mam zamiar niezwłocznie zwrócić się do szanownej matki pani w sprawie głównego i niezmiernie dla mnie ważnego punktu. Syn pani, zwrócił się do pani Pulcherji — wczoraj w obecności pana Razsudnika (czy też... zdaje się tak? pan daruje, ale zapomniałem pańskie nazwisko, uprzejmie skłonił się Razumichinowi), obraził mnie przeinaczeniem mojej myśli, którą zakomunikowałem pani wtedy w prywatnej rozmowie, przy kawie, mianowicie, że ślub z biedną panienką, która już doznała krzywd życiowych, według mnie, jest korzystniejszy pod względem małżeńskim, aniżeli z panną posażną — szczególniej pod względem moralnym. Syn pani umyślnie przesadził znaczenie słów, aż do absurdu, oskarżywszy mnie o złe zamiary i, mojem zdaniem, opierając się właśnie na liście od pani. Będę się miał za szczęśliwego, jeżeli pani mnie przekona, że tak nie jest i uspokoi mnie pani w tej mierze. Niech więc mi pani powie, w jakich mianowicie wyrażeniach powtórzyła pani moje słowa panu Rodjonowi.
— Nie pamiętam — zmieszała się pani Pulcherja — powtórzyłam jak umiałam. Nie wiem, jak je panu zacytował Rodzio... Może co i przesadził...
— Gdyby nie pani, nie mógłby przesadzić.
— Panie Piotrze — odparła z godnością matka Raskolnikowa — dowodem tego, żeśmy z Dunią nie miały panu za złe słów pańskich, jest to, że przyjechałyśmy tutaj.
— Dobrze, mamo! — zachęciła matkę Dunia.
— A więc i ja temu jestem winien! — obraził się Łużyn.
— Tak, pan powstaje na Rodzia, panie Piotrze, a sam pan o nim nieprawdę napisałeś we wczorajszym liście — dodała, nabrawszy otuchy pani Pulcherja.
— Nie pamiętam, żebym napisał jaką nieprawdę.
— Napisałeś pan — ostro przerwał Raskolnikow, nie zwracając się do Łużyna — że ja wczoraj oddałem pieniądze nie wdowie po stratowanym, jak było w istocie, lecz jego córce (której do wczoraj nie widziałem wcale). Napisałeś pan to, ażeby mnie poróżnić z rodziną i dlatego dorzuciłeś pan, w niecnych wyrazach o sprawowaniu się dziewczyny, której pan nie znasz. Wszystko to plotki i podłość.
— Daruje pan, — drżąc ze złości odparł Łużyn — w moim liście pisałem o pańskich zaletach i postępkach jedynie na skutek życzenia pańskiej siostry i matki, które prosiły, ażeby im pana opisać: w jakich warunkach pana znalazłem i jakie wrażenie zrobiłeś pan na mnie? Co się zaś tyczy słów, o których mowa, to znajdź pan choć jeden wiersz niesprawiedliwy, to jest żeś pan nie roztrwonił pieniędzy i że w owej rodzinie, choćby nawet biednej, nie znajdowały się niegodne osoby?
— A podług mnie, to pan, z wszystkiemi swemi godnościami, nie warteś paznogcia tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą ciskasz kamieniem.
— Więc gotówbyś pan ją nawet wprowadzić do towarzystwa swojej matki i siostry?
— Zrobiłem to już, jeśli pan chcesz wiedzieć. Posadziłem ją dzisiaj obok matki i Duni.
— Rodziu! — zawołała pani Pulcherja.
Dunia zarumieniła się; Razumichin zmarszczył brwi, Łużyn uśmiechnął się dumnie i pogardliwie.
— Sama pani widzi, panno Eudoksjo — rzekł — czy zgoda jest tu możliwą? Spodziewam się, że sprawa ta jest już skończoną i wyjaśnioną raz na zawsze. Pójdę więc, ażeby nie przeszkadzać dalszej przyjemności rodzinnego spotkania i wymiany sekretów (wstał z krzesła i wziął kapelusz). Ale wychodząc, ośmielę się dodać, że na przyszłość spodziewam się nie być narażanym na podobne przykrości i że tak powiem, kompromisy. Zwłaszcza panią dobrodziejkę będę o to prosił, tembardziej, że i list mój był do pani adresowany, nie zaś do kogo innego.
Pani Pulcherja obraziła się trochę.
— Coś pan nas już zanadto bierze pod swoją władzę, panie Piotrze. — Dunia powiedziała panu przyczynę, dlaczego prośba pańska nie została wykonaną: ona miała dobre zamiary. A i piszesz pan do mnie, jakbyś mi pan rozkazywał. Miałyżbyśmy istotnie każde życzenie pana uważać za rozkaz? Otóż powiem panu, że przeciwnie, powinieneś pan być dla nas delikatniejszym teraz i bardziej pobłażliwym, bośmy wszystko porzuciły i, zaufawszy panu, przyjechałyśmy tutaj, a więc już i bez tego jesteśmy niejako w pańskiej władzy.
— To niezupełnie sprawiedliwie, pani dobrodziejko, zwłaszcza w obecnej chwili, kiedy stał się już głośnym zapis pani Świdrygajłowej w sumie trzech tysięcy, co, zdaje się, było bardzo na rękę, sądząc z nowego tonu, jakim zaczęłyście panie przemawiać do mnie — dodał złośliwie.
— Wnosząc z pańskiej uwagi, możnaby istotnie przypuszczać, żeś pan rachował na naszą bezsilność — z rozdrażnieniem wtrąciła Dunia.
— Ale teraz przynajmniej nie mogę na nią rachować, szczególniej nie pragnę przeszkodzić powtórzeniu sekretnych oświadczyn pana Świdrygajłowa, do których upełnomocnił pani braciszka, a które jak widzę, mają dla pani ważne, a może i nader przyjemne znaczenie.
— Ach mój Boże! — zawołał pani Pulcherja.
Razumichin nie mógł usiedzieć na krześle.
— I nie wstyd ci teraz, siostro? — zapytał Raskolnikow.
— Wstyd mi Rodziu — rzekła Dunia. — Panie Łużyn, proszę wyjść! — zwróciła się doń, pobladłszy z gniewu.
Pan Piotr, zdaje się, wcale nie spodziewał się takiego rozwiązania. Zanadto ufał sobie, swej władzy i bezsilności swoich ofiar. Nie uwierzył i teraz. Pobladł i usta mu się zatrzęsły.
— Panno Eudoksjo, jeżeli wyjdę teraz temi drzwiami, na taki rozkaz, to — pamiętaj pani — już nigdy nie powrócę. Niech pani to dobrze rozważy! Dotrzymam słowa.
— Co za czelność! — zawołała Dunia, zrywając się z krzesła: — ależ ja nie chcę, żebyś pan powracał.
— Jakto? Więc ta-a-k! — zawołał Łużyn, ani na chwilę do samego końca nie przypuszczając takiego rozwiązania i tem samem straciwszy teraz wątek: — więc to tak! A czy pani wie, panno Eudoksjo, że mógłbym zaprotestować?
— Jakie pan masz prawo mówić tak do niej! — gorąco ujęła się matka — w jaki sposób możesz pan protestować? I jakie to są pańskie prawa? No, czyż oddam takiemu jak pan moją Dunię? Wyjdź pan i uwolnij nas pan raz na zawsze! Sameśmy winne, żeśmy się wzięły do niesłusznej sprawy, a najbardziej ja...
— Jednakże, proszę pani — gorączkował się wściekły Łużyn — skrępowałyście mnie panie swojem słowem, którego się teraz wyrzekacie... i, nareszcie... nareszcie, poniosłem przez to... mnóstwo, że tak powiem, wydatków, kosztów...
Ta ostatnia pretensja tak licowała z charakterem pana Piotra, że Raskolnikow, który bladł z gniewu i z wysiłków, ażeby go powstrzymać, nie wytrzymał nagle i — wybuchnął śmiechem. Ale pani Pulcherja nie umiała już panować nad sobą:
— Wydatki? Co za wydatki? Czy o naszym kufrze mowa? A toć go panu konduktor przewiózł, za darmo. Boże! Więc myśmy pana krępowały! Ależ opamiętaj się pan, panie Piotrze, to raczej pan nam krępowałeś ręce i nogi, a nie my pana!
— Dosyć mamo, dosyć! — prosiła Dunia. — Panie Piotrze, odejdź pan, proszę pana!
— Odejdę, ale jeszcze jedno słówko! — wymówił, całkiem już prawie nie panując nad sobą: mama pani widocznie zapomniała, że zdecydowałem się wziąć panią pomimo pogłosek, jakie rozpuszczono w całej okolicy co do reputacji pani. Wzgardziwszy dla pani opinją publiczną i rehabilitując pani, mógłbym przecie żądać wynagrodzenia i nawet domagać się wdzięczności pani... Teraz dopiero otworzyły mi się oczy! Sam widzę, że może postąpiłem sobie bardzo, ale bardzo lekkomyślnie, nie zwracając uwagi na głos opinji...
— Ależ jemu chyba się w głowie pomieszało! — wrzasnął Razumichin, zrywając się z krzesła i gotując się już do rozprawy.
— Podły pan jesteś i zły! — rzekła Dunia.
— Ani słowa! Ani kroku! — zawołał Raskolnikow, wstrzymując Razumichina; poczem, zbliżywszy się prawie czołem do czoła Łużyna, rzekł cicho i dobitnie:
— Racz pan wyjść i ani słowa więcej, bo inaczej...

Pan Piotr przez kilka sekund spoglądał nań z bladą i wykrzywioną ze złości twarzą, poczem odwrócił się, wyszedł, i już oczywiście, rzadko kto unosił na kogo w swojem sercu tyle gniewnej nienawiści, jak ten człowiek na Raskolnikowa. Jego i tylko jego oskarżał o wszystko. Rzecz godna uwagi, iż gdy schodził ze schodów, ciągle mu się jeszcze zdawało, że sprawa może jeszcze nie zupełnie jest stracona, a co się tyczy samych kobiet, to nawet „bardzo, a bardzo“ możliwa do naprawienia.

ROZDZIAŁ III

Co najważniejsza, że Łużyn do ostatniej chwili nie przypuszczał takiego rozwiązania. Opierał się aż do ostatnich granic, nie mogąc zmieścić w swojej głowie, że dwie biedne i bezdomne kobiety mogą wyślizgnąć się z pod jego władzy. Temu przekonaniu pomogła wiele pycha i ten stopień zarozumiałości, którą najlepiej nazwać sobkostwem. Pan Piotr, wydobywszy się na wierzch z nicości, chorobliwie przywykł rozkoszować się samym sobą, wysoko cenił swój rozum i zdolności, a nawet niekiedy, sam na sam, lubował się swoją twarzą w zwierciadle. Ale najbardziej kochał i cenił zdobyte pracą i wszelkiemi środkami swoje pieniądze: stawiały go one na równi ze wszystkiem, co było wyższem od niego.
Przypominając teraz z goryczą Duni o tem, że zdecydował się wziąć ją, pomimo złej opinji, pan Piotr mówił szczerze i czuł nawet głębokie oburzenie na taką „czarną niewdzięczność“. A jednak, starając się wtedy o rękę Duni, był on już zupełnie i głęboko przeświadczony, że plotki nie miały żadnej podstawy, że całe miasteczko oddawna przestało się niemi zajmować, usprawiedliwiwszy Dunię w zupełności, a i on sam nie zaparłby się tego, że wszystko to było mu wiadomem i wówczas. Bądź co bądź jednak, wysoko cenił swoje postanowienie wywyższenia Duni aż do samego siebie i uważał to za czyn bohaterski. Wymawiając to przed chwilą Duni, wymawiał swoją ukrytą, wypieszczoną myśl, którą się już nieraz rozkoszował, i nie mógł pojąć, że inni ludzie nie uwielbiają jego postępku. Składając pierwszą wizytę Raskolnikowi, wszedł z uczuciem dobroczyńcy, przygotowanego do zerwania owoców i wysłuchania najsłodszych komplementów. I naturalnie, teraz, schodząc ze schodów, uważał się za obrażonego w najwyższem stopniu i za zapoznanego.
Dunia zaś była dlań poprostu niezbędną; wyrzec się jej — z tą myślą nie mógł się pogodzić. Już oddawna, od lat kilku, słodko marzył o małżeństwie, ale ciągle zbijał pieniądze i czekał. Z upojeniem myślał, w najgłębszem sekrecie, o dziewicy cnotliwej i biednej (bezwarunkowo biednej), bardzo młodziutkiej, bardzo ładniutkiej, z dobrego domu i wykształconej, bardzo nieśmiałej, takiej, któraby nadzwyczaj wiele przecierpiała w swojem życiu, któraby mu była zupełnie uległą, któraby przez całe życie miała go za swoje zbawienie, czciła go, podziwiała, uwielbiała, i tylko jego samego. Ileż scen, ile słodkich epizodów wytworzył sobie w wyobraźni, na ten ponętny i ucieszny temat, odpoczywając po pracy! I oto marzenie tylu lat urzeczywistniło się już prawie: piękność i wykształcenie panny Eudoksji uderzyły go; jej położenie bez wyjścia podnieciło go ostatecznie. Miał przed sobą nieco więcej nawet, aniżeli marzył — dziewicę dumną, szlachetną, cnotliwą, wykształceniem i rozwojem umysłowym przewyższającą go (przyznawał się do tego), i taka to istota będzie mu niewolniczo wdzięczna przez całe życie za jego dobrodziejstwo i kornie zniży się przed nim, a on będzie rządził, będzie panował samowładnie bez granic.
Jakby naumyślnie, niedawno przedtem, po długich kombinacjach i namysłach, postanowił ostatecznie zmienić karjerę i wstąpić w szersze koło działalności, a tem samem, stopniowo, przedostać się do lepszego towarzystwa, o którem już oddawna pożądliwie marzył... Jednem słowem, postanowił zakosztować Petersburga. Wiedział on, że przez kobiety można „bardzo a bardzo“ wiele skorzystać. Uwielbienie pięknej, cnotliwej i wykształconej kobiety mogłoby cudownie ozdobić jego drogę, przyciągnąć doń, otoczyć go aureolą... i oto, wszystko runęło! To obecne nagłe, brzydkie zerwanie, podziałało nań jak uderzenie piorunu. Był to jakiś niesmaczny żart, bez sensu! On ledwie się kruszynkę posprzeczał; nie zdołał nawet wypowiedzieć wszystkiego, poprostu zażartował sobie, zapalił się, a skończyło się tak potwornie! Nareszcie, wszak on już kochał Dunię po swojemu, już panował nad nią w marzeniach — i nagle!.. Nie! Jutro, zaraz jutro, trzeba to wszystko naprawić, wskrzesić, wygoić, a przedewszystkiem — zniszczyć tego młokosa, smarkacza, który był powodem wszystkiego. Z uczuciem chorobliwem przychodził mu na myśl, także jakoś pomimo woli, Razumichin.. ale, zresztą, wkrótce się uspokoił pod tym względem: „Jeszcze może i tego zestawić z tamtym!“ Ale kogo się istotnie lękał najbardziej — to Świdrygajłowa... Słowem, miał przed sobą mnóstwo kłopotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie, to ja, ja jestem winna najwięcej ze wszystkich! — mówiła Dunia, ściskając i całując matkę: — tak, mnie skusiły jego pieniądze, ale przysięgam, bracie, — ani przypuszczałam, żeby to był tak nędzny człowiek! Gdybym go była poznała dawniej, nicby mnie nie skusiło! Nie oskarżaj mnie, bracie!
— Bóg strzegł! Bóg strzegł! — szeptała matka, ale jakoś bezmyślnie, jakby nie ogarnąwszy jeszcze należycie wszystkiego, co zaszło.
Wszyscy cieszyli się, śmieli się nawet przez pięć minut. Tylko Dunia marszczyła brwi i bladła, na wspomnienie tego, co zaszło. Pani Pulcherja nie mogła wyobrazić sobie, że także będzie kontenta: zerwanie z Łużynem wydawało się jeszcze zrana strasznem nieszczęściem. Ale Razumichin był zachwycony. Nie śmiał jeszcze zupełnie wyrazić swego zachwytu, ale trząsł się cały jak w febrze, jakby pięciopudowy ciężar spadł mu z serca. Teraz ma prawo oddać im całe swoje życie, służyć im... Do czego bo nie ma prawa! A zresztą jeszcze bojaźliwiej odganiał dalsze myśli i lękał się własnej wyobraźni. Jeden tylko Raskolnikow siedział wciąż na tem samem miejscu, prawie ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalegał na wypędzenie Łużyna, teraz jakby najmniej ze wszystkich zajmował się tem, co zaszło. Duni mimowoli przyszło na myśl, że on ciągle jeszcze gniewa się na nią, a pani Pulcherja przypatrywała mu się bojaźliwie.
— Cóż ci powiedział Świdrygajłow? zbliżyła się doń, Dunia.
— Ach tak, tak! — zawołała matka.
Raskolnikow podniósł głowę.
— Chce ci koniecznie ofiarować dziesięć tysięcy rubli i przy tem pragnie widzieć się z tobą raz jeden w mojej obecności.
— Widzieć! Za nic na świecie! — zawołała pani Pulcherja — i jak on śmie ofiarowywać jej pieniądze?
Następnie Raskolnikow powtórzył (dość oschle) swoją rozmowę ze Świdrygajłowem, przepuściwszy o widmach, ażeby nie wdawać się w zbyteczne szczegóły i czując wstręt do jakiejbądź rozmowy, prócz najniezbędniejszej.
— Cóżeś mu odpowiedział? — zapytała Dunia.
— Najprzód powiedziałem mu, że nic ci nie powtórzę. Wtedy powiedział mi, że będzie się sam, wszelkiemi siłami, starał zobaczyć siz tobą. Zapewniał mnie, że jego uczucia względem ciebie były złudzeniem i że teraz nic dla ciebie nie czuje... On nie chce, abyś wyszła za Łużyna... Wogóle plątał się w rozmowie.
— Jakże ci się on wydał? Czy sobie wyrobiłeś jakie zdanie o nim?
— Przyznaję, że nic nie rozumiem. Ofiaruje dziesięć tysięcy, a sam mówi, że jest niebogaty. Oznajmia, że chce gdzieś wyjechać i za dziesięć minut zapomina, że mówił o tem. Nagle powiada, że się chce żenić i że go już swatają... Naturalnie, ma jakieś zamiary, i, najprawdopodobniej — złe. Ale znowu nie podobna przypuścić ażeby tak głupio brał się do rzeczy, gdyby miał co do ciebie złe zamiary... Naturalnie odmówiłem mu w twojem imieniu, przyjęcia tych pieniędzy, raz na zawsze. Wogóle wydał mi się bardzo dziwnym i... nawet... z oznakami jakby obłędu. Ale mogłem się pomylić: może to poprostu okpiwanie w swoim rodzaju. Śmierć żony, zdaje się, robi na nim wrażenie...
— Wieczny jej odpoczynek! zawołała pani Pulcherja: — będę się za nią modliła wiecznie, wiecznie! A cóż by się teraz z nami stało, Duniu, bez tych trzech tysięcy! Boże! A toć jak z nieba nam spadły! Ach, Rodziu, wszak dziś rano miałyśmy wszystkiego trzy ruble i myślałyśmy właśnie, coby zastawić, ażeby tylko nie brać od tego, dopóki się sam nie domyśli.
Dunię jakoś zanadto uderzyła propozycja Świdrygajłowa. Stała ciągle w zamyśleniu.
— Musi mieć coś okropnego na myśli! — wymówiła prawie szeptem do siebie, drżąc prawie.
Raskolnikow spostrzegł tę niezwykłą trwogę.
— Widzę, że mi wypadnie jeszcze raz się z nim zobaczyć — rzekł do Duni.
— Będziemy śledzić! Ja go wyśledzę! — energicznie krzyknął Razumichin. — Z oka nie spuszczę! Rodzio mnie upoważnił. Sam mi powiedział: „Strzeż siostry“. A pani, czy mnie pani upoważnia, panno Eudoksjo?
Dunia uśmiechnęła się i wyciągnęła doń rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pani Pulcherja spoglądała na nią nieśmiało: zresztą trzy tysiące uspokajały ją widocznie.
Przez kwradrans rozmowa była nader ożywiona. Nawet Raskolnikow, lubo nie rozmawiał, ale słuchał uważnie. Dowodził Razumichin:
— I poco macie panie odjeżdżać! — z przejęciem wysilał się na uroczystą przemowę: — i co panie będziecie robiły w miasteczku? A co najważniejsze, że tu jesteście wszyscy razem i jedno drugiemu jest potrzebne — i jak potrzebne, chciejcie mnie zrozumieć! No, choćby przez jakiś czas. Mnie zaś przyjmijcie za przyjaciela, wspólnika, i upewniam panie, że zrobimy świetny interes. Posłuchajcie tylko, a wyłuszczę paniom cały swój projekt! Już mi to chodziło po głowie, jeszcze dziś rano, kiedy się tu jeszcze nic nie stało... Otóż widzicie panie, mam wujaszka (przedstawię go paniom; miły i szanowny starowinka!); ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, sam zaś żyje z emerytury i niczego mu nie potrzeba. Już oto drugi rok upiera się, ażebym wziął od niego te tysiąc rubli i żebym mu płacił po sześć od sta na rok. Widzę postęp: on chce mi poprostu dopomóc; ale w zeszłym roku nie było mi potrzeba, w tym jednak roku tylko właśnie czekałem na jego przybycie, i postanowiłem wziąć. Panie dacie drugi tysiąc z waszych trzech, i oto dosyć na pierwszy początek, i zawiążemy spółkę. Cóż tedy będziemy robić?[1]
Tu Razumichin jął rozwijać swój projekt; dużo prawił o tem, jak prawie wszyscy wydawcy i księgarze mało się znają na swoim towarze, a tem samem są złymi wydawcami, podczas gdy porządne wydawnictwa zawsze się opłacą i dadzą procent, niekiedy znaczny. O tej to działalności wydawniczej marzył od dawna Razumichin, który już od dwóch lat pracował na innych i nieźle znał trzy języki europejskie, pomimo że przed sześcioma dniami mówił do Raskolnikowa, że w niemieckim „szwach“, w celu namówienia go do wzięcia na siebie połowy tłumaczenia i trzech rubli zadatku; skamlał wtedy, a Raskolnikow wiedział, że kłamie.
— Dlaczego, dlaczego mamy nie skorzystać, skoro mamy w rękach główną podstawę interesu — własne pieniądze? — gorączkował się Razumichin. — Oczywiście, trzeba dużo pracy, ale będziemy pracować pani, panno Eudoksjo, ja, Rodjon... niektóre wydawnictwa bardzo procentują! A najgłówniejszą podstawą interesu jest to, że będziemy wiedzieli, co tłumaczyć. Będziemy tłumaczyć i wydawać, uczyć się, wszystko razem. Teraz ja mogę być przydatnym; bo mam doświadczenie. Oto już niemal dwa lata zmieniam wydawców i znam ich na wylot: nie święci garnki lepią, wierzajcie mi! I dlaczego, dlaczego wypuszczać z rąk taki pewny kawałek chleba! Ja sam znam i chowam w sekrecie takie trzy dzieła, że za sam pomysł przekładu i wydania ich, możnaby wziąć po jakie sto rubli za każdą książkę, a za jedną z nich to nawet i pięciuset nie wziąłbym za sam pomysł. I co panie powiecie, niechbym nawet zdradził przed którym z nich ten sekret, gotów wątpić, takie niezdary! A już co do zabiegów o druk, papier, sprzedaż i t. p., to już wszystko biorę na siebie! Znam wszystkie zakątki! Zaczniemy od małego, dojdziemy do dużego, a przynajmniej wystarczy na życie, a w każdym razie nakład się zwróci.
Oczy Duni błyszczały.
— To co pan mówi, bardzo mi się podoba — rzekła.
— Ja bo co prawda nie znam się na tem — dodała matka, — może to i dobre, chociaż, Bóg to raczy wiedzieć. Obce to dla nas, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozostać, choćby na czas pewien...
Spojrzała na Rodzia.
— Cóż ty na to, bracie? — rzekła Dunia.
— Sądzę, że to myśl bardzo dobra — odparł. — O firmie, naturalnie, odrazu nie ma co myśleć, ale pięć do sześciu dzieł istotnie można wydać z zupełną gwarancją powodzenia. Ja sam nawet wiem o pewnej książce, która bezwarunkowo znalazłaby pokup. A co się tyczy tego, czy on potrafi poprowadzić interes, to niema żadnej wątpliwości: zna się na tem... Zresztą, macie jeszcze dość czasu do pogadania o tem...
— Hura! — zawołał Razumichin — teraz, czekajcie, jest tu, w tym samym domu wolne mieszkanie, u tych samych gospodarzy. Nie łączy się ono z tymi numerami, jest umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiczki. Na początek niech panie je wynajmą. Zegarek zastawię paniom jutro i przyniosę pieniędzy, a potem wszystko się ułoży. A co najgłówniejsze, możecie wszyscy razem mieszkać, i Rodzio z paniami. Gdzież to się wybierasz, Rodziu?
— Jakto, Rodziu, już odchodzisz! — prawie z przestrachem zapytała matka.
— W takiej chwili! — zawołał Razumichin.
Dunia patrzała na brata z niedowierzającem zdumieniem. W ręku miał czapkę; zabierał się do wyjścia.
— Doprawdy, jakbyście mnie grzebali, albo żegnali na wieki — wymówił dziwnie jakoś.
Uśmiechnął się, ale jakgdyby to nie był uśmiech.
— A kto wie, może się po raz ostatni widzimy ze sobą — dodał niechcący.
Pomyślał tak do siebie, ale wymówiło mu się głośno.
— Co ci do głowy przychodzi! — zawołała matka.
— Dokąd idziesz, Rodziu? — Dziwnie jakoś spytała Dunia.
— Tak, mam pilny interes — odparł ze smutkiem, jakby wahając się, co ma powiedzieć. Ale na bladej jego twarzy widać było silne postanowienie.
— Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć wam, mateczko i tobie, Duniu, że lepiej będzie, gdy się rozstaniemy na czas pewien. Ja się czuję niedobrze, jestem niespokojny... potem przyjdę, sam przyjdę, gdy.. będzie można. Pamiętam o was i kocham was... Zostawcie mnie! zostawcie mnie samego! Postanowiłem to już dawniej... silnie postanowiłem... Coby się ze mną nie stało, zginę czy nie, chcę być sam jeden. Zapomnijcie o mnie zupełnie. To lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Jeżeli będzie potrzeba, sam przyjdę, albo... was zawezwę. Może wszystko zmartwychwstanie! A teraz, jeżeli mnie kochacie, wyprzyjcie się mnie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to... Bywajcie zdrowe!
— Boże! — zawołała pani Pulcherja.
I matka i siostra strasznie były przerażone; Razumichin także.
— Rodziu! Rodziu! Pogódź się z nami, bądźmy jak dawniej! — zawołała biedna matka. On zwolna odwrócił się ku drzwiom i zwolna wyszedł z pokoju. Dunia dogoniła go.
— Bracie! Co ty robisz z matką! — wyszeptała ze spojrzeniem pełnem oburzenia.
Spojrzał na nią ponuro.
— To nic, ja przyjdę, będę przychodził! — wyszeptał półgłosem, jakby sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć, i wyszedł z pokoju.
— Nieczuły, zły egoista! — krzyknęła Dunia.
— To warjat, a nie nieczuły! Szalony! Czyż panie jeszcze tego nie widzą? To wy nieczułe jesteście, a nie on!... — gorąco wyszeptał Razumichin nad samem jej uchem, silnie ścisnąwszy ją za rękę.
— Ja zaraz wrócę! — zawołał, zwracając się do obumarłej pani Pulcherji i wybiegł z pokoju.
Raskolnikow oczekiwał go na końcu korytarza.
— Wiedziałem, że wybiegniesz — rzekł. — Wróć do nich i bądź z niemi... Bądź i jutro u nich... i zawsze... Ja... może przyjdę... jeśli będę mógł. Do widzenia!
I nie podając ręki, odszedł.
— Ale dokąd? Co ci jest? Czyż tak można? — mówił zupełnie strapiony Razumichin.
Raskolnikow zatrzymał się jeszcze raz.
— Raz na zawsze, nigdy o nic mnie się nie pytaj. Nie mam ci co odpowiadać... Nie przychodź do mnie. Może ja tu i przyjdę... Zostaw mnie, ale ich... nie zostawiaj. Rozumiesz?
Na korytarzu było ciemno; stali przy lampie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin przez całe życie pamiętał tę chwilę. Pałający i przeszywający wzrok Raskolnikowa, jakby wzmacniał się z każdą sekundą, przenikał do jego duszy, do pojęć. Nagle Razumichin drgnął. Coś szczególnego przebiegło pomiędzy nimi... Przebiegła jakaś myśl, jakby hasło; coś strasznego, okropnego i nagle dającego się z obu stron ogarnąć... Razumichin zbladł, jak trup.
— Rozumiesz teraz!? — rzekł teraz Raskolnikow z chorobliwie wykrzywioną twarzą. — Wróć się, idź do nich, — dodał nagle i szybko odwróciwszy się, wyszedł na ulicę.

Nie będziemy opowiadać, co było tego wieczoru u pani Pulcherji, gdy powrócił Razumichin, jak je zaczął uspokajać, jak przysięgał, że Rodzio musi odpocząć po chorobie, przysięgał, że Rodzio bezwarunkowo przyjdzie, że nie trzeba go irytować; jak on, Razumichin, będzie go śledził, da mu dobrego, najlepszego doktora, całe konsyljum; jednem słowem, od tego wieczoru, Razumichin stał się u nich synem i bratem.

ROZDZIAŁ IV

A Raskolnikow poszedł prosto do domu, gdzie mieszkała Zosia. Dom był dwupiętrowy, stary, zielonej barwy. Odszukał stróża i otrzymał niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Odnalazłszy w kącie na podwórzu wejście na wąskie i ciemne schody, wszedł nareszcie na pierwsze piętro i wyszedł na balkon, okalający je od podwórza. Podczas gdy tak chodził w ciemności, nie widząc, gdzieby mogło być wejście do Kapernaumowa, nagle, koło niego otworzono jakieś drzwi; machinalnie przystąpił do nich.
— Kto tu? — bojaźliwie zapytał głos kobiecy.
— To ja... do pani — odparł Raskolnikow, i wszedł do maleńkiego przedpokoju. Tu, na wytłoczonem krześle, w wykrzywionym mosiężnym lichtarzu stała świeca.
— To pan! Boże! — słabo krzyknęła Zosia i stanęła jak wryta.
— Którędy do pani? Tutaj?
I Raskolnikow, starając się na nią nie patrzeć, coprędzej przeszedł do pokoju.
Po chwili, weszła ze świecą; Zosia, postawiła świecę i stanęła sama przed nim, całkiem pomieszana, niepomiernie wzruszona i widocznie przerażona jego niespodziewaną wizytą. Nagły rumieniec wystąpił na jej bladą twarzyczkę i nawet łzy ukazały się w oczach... Było jej i niedobrze, i słodko, i wstyd jej było... Raskolnikow szybko odwrócił się i siadł na krześle przy stole. Rzutem oka zdołał ogarnąć mieszkanie.
Była to izba duża, ale nadzwyczaj niska, jedyna, którą Kapernaumowie odnajmowali. Zamknięte drzwi prowadziły do nich. Z przeciwnej prawej strony, były jeszcze drugie drzwi, zawsze zamknięte na głucho. Drzwi te prowadziły już do innego mieszkania. Izba Zosi podobna była do stodoły, miała kształt bardzo nieforemnego czworoboku i to nadawało jej obrzydliwy pozór. Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, wskutek czego jeden kąt, nadzwyczaj ostry, uciekał gdzieś w głąb, tak, że go przy słabem świetle, trudno było nawet dojrzeć; drugi kąt za to był znowu zanadto rozwarty. W tej olbrzymiej izbie mebli prawie nie było. W kącie, na prawo znajdowało się łóżko; przy niem, bliżej drzwi, krzesło. Przy tej samej ścianie, gdzie było w pokoju. Żółtawe, obdarte i zabrudzone tapety poczerniały we wszystkich kątach; w zimie musiało tu być i dymno i wilgotno. Bieda wyglądała zewsząd: nawet nad łóżkiem nie było firanek.
Zosia w milczeniu patrzyła na swojego gościa, tak uważnie i bez ceremonji oglądającego jej pokój i nawet zaczęła nareszcie drżeć ze strachu, jakgdyby stała przed sędzią i panem swojej doli.
— Już późno... Już jest jedenasta? — zapytał, dotąd jeszcze nie podnosząc na nią oczu.
— Już... — wyszeptała Zosia. — O jest już, jest! — dodała nagle, jakby w tem znalazła punkt wyjścia: — właśnie wybiła u gospodarza... sama słyszałam... Jest.
— Przyszedłem do pani po raz ostatni — ciągnął ponuro Raskolnikow, chociaż i teraz był ledwie po raz pierwszy — może już pani nigdy nie zobaczę...
— Pan... wyjeżdża?
— Nie wiem... wszystko od jutra...
— Więc pan jutro nie będzie u pani Katarzyny? — zadrżał głos Zosi.
— Nie wiem. Wszystko zależy od jutra... Ale nie mówmy o tem: przyszedłem powiedzieć słówko...
Podniósł na nią zamyślone oczy i nagle spostrzegł, że sam siedzi, a ona ciągle jeszcze stoi przed nim.
— Czegóż pani stoi? Siadaj pani — wymówił nagle zmienionym, cichym i łagodnym głosem.
Usiadła. On życzliwie i prawie ze współczuciem popatrzył na nią przez chwilę.
— Jaka pani szczuplutka! Jaka to ręka! Zupełnie przezroczysta. Palce jak u nieboszczki.
Wziął jej rękę. Zosia uśmiechnęła się słabo.
— Ja zawsze taka byłam.
— I póki pani mieszkała w domu?
— Tak.
— Ha, nic dziwnego! — wymówił urywanie, a wyraz twarzy i dźwięk jego głosu znowu się nagle zmieniły. Obejrzał się raz jeszcze dokoła.
— Pani to wynajmuje od Kapernaumowa?
— Tak.
— Oni są tam, za drzwiami?
— Tak... Mają także taki pokój.
— Wszyscy w jednym?
— W jednym.
— Jabym się tu bał w nocy, w pani pokoju — zauważył ponuro.
— Gospodarze bardzo są dobrzy, bardzo łaskawi — odparła Zosia, wciąż jeszcze jakby niepewna siebie i nieśmiała. — I wszystkie meble, i wszystko tu, ich. Ale oni bardzo dobrzy, i dzieci często do mnie przychodzą.
— Te jąkały?
— Tak... on się jąka i kuleje. I żona także... Nie powiem żeby się jąkała, ale jakby nie wymawia wszystkiego. To bardzo dobra kobieta. A dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta poprostu chora... ale się nie jąkają... A skąd pan ich zna? — dodała z pewnem zdziwieniem.
— Pani ojciec wszystko mi wtedy opowiedział. I o pani opowiedział mi wszystko. I o tem, jak pani o godzinie szóstej poszłaś, a o dziewiątej wróciłaś, i o tem, że Katarzyna całą noc przeklęczała przy pani łóżku.
Zosia posmutniała.
— Zdawało mi się dzisiaj, żem go widziała — szepnęła z niepewnością.
— Kogo?
— Ojca. Szłam przez ulicę, tu niedaleko, na rogu, o dziesiątej, a on jakby szedł przede mną. Zupełnie jakby on. Chciałam już zajść do matki...
— Przechadzałaś się pani?
— Tak — szepnęła Zosia, znowu zmieszana i zawstydzona.
— Pani Katarzyna źle się z panią obchodziła w domu, u ojca, co? Biła panią?
— Ach nie, co też pan, nie; — Z pewnym przestrachem spojrzała nań Zosia.
— Więc pani ją kocha?
— Ja? A ja-a-akże! — wyciągnęła żałośnie Zosia i z cierpieniem załamała nagle ręce. — Ach! pan jej... Gdybyś pan ją znał. Toć ona całkiem jak dziecko... jakby niespełna rozumu z rozpaczy. A jaka była rozumna... jak wspaniałomyślna... jaka dobra! Pan nic; nic nie wie... och!
Zosia wymówiła to jakby w rozpaczy, wzburzona, cierpiąc i załamując ręce. Blade jej policzki zarumieniły się znowu, w jej oczach wyraziła się męczarnia. Widać było, że ją dotknięto do żywego, że strasznie pragnęła coś powiedzieć, ująć się, zastąpić. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli się tak można wyrazić, wyryło się nagle we wszystkich rysach jej twarzy.
— Biła! Co też pan mówi! Boże, biła! A chociażby i biła, więc i cóż! Więc cóż? Pan nic nie wie... Ona taka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka sprawiedliwości... Ona jest święta. Ona tak wierzy, że wszystko musi znaleźć sprawiedliwość i żąda... I żeby ją nawet zamęczyć, to nie dopuści się niesprawiedliwości. Sama nie widzi, że to niepodobna, ażeby wszystko było u ludzi sprawiedliwe, i irytuje się... Jak dziecko, jak dziecko! Ona sprawiedliwa, sprawiedliwa!
— A cóż będzie z panią?
Zosia spojrzała nań pytająco.
— Wszak oni zostali na pani głowie. Prawda, że i dawniej wszystko było na pani głowie, i nieboszczyk na otrzeźwienie także pożyczał od pani. No, a teraz co będzie?
— Nie wiem — smutnie odparła Zosia.
— Oni tam zostaną?
— Nie wiem, tam się za mieszkanie należy; gospodyni podobno mówiła dzisiaj, że wymówi mieszkanie, a pani Katarzyna powiada, że i sama się nie zostanie.
— Cóż się tak zawzięła? Czy na panią liczy?
— Ach, nie, nie mów pan tak! My żyjemy jak jedna — znowu wzburzyła i irytowała się Zosia, jak rozgniewany kanarek, lub inny mały ptaszek. — Bo i jak ma zostać? No jak ma zostać? — pytała gorączkując się i zapalając. — Ale ile się ona dziś napłakała! Zmysły się jej mieszają, pan tego nie dostrzegł? Mieszają się; to się lęka, jak malutka o to, czy aby jutro będzie przyzwoicie, czy będą zakąski i wszystko... to załamuje ręce, krwią pluje, płacze, nagle zaczyna bić głową o ścianę, jak w rozpaczy. A potem znowu się cieszy, na pana ciągle liczy: mówi, że pan jest teraz jej pomocnikiem i że ona gdzie pożyczy trochę pieniędzy i pojedzie do swego miasta, zemną, i założy pensję dla szlachcianek, a mnie zrobi dozorczynią i że zaczniemy nowe, piękne życie, i całuje mnie, ściska, pociesza, i wierzy w to wszystko! Wierzy w fantazje! Czyż można jej zaprzeczać? A sama przez cały dzień dzisiejszy pierze, czyści, reperuje; balję sama, taka słabiutka, wtoczyła do pokoju, ledwie dysząc, aż upadła na łóżko; chodziłyśmy z nią dziś rano po sklepach, po trzewiczki dla Polci i Lidzi, bo się im już zupełnie podarły, tylko że nam pieniędzy nie starczyło, bardzo nie starczyło, a ona takie malutkie trzewiczki wybrała, bo ona ma gust, pan nie wie... I aż się w sklepie przy kupcach rozpłakała, że zabrakło pieniędzy... Ach, aż litość brała patrzeć.
— To też dlatego pani tak mieszkasz? — rzekł z gorzkim uśmiechem Raskolnikow.
— A pan nie masz litości? Nie żałujesz jej pan? — zaczęła znowu Zosia: — wszak paneś, ja wiem, paneś ostatnie oddał, nic jeszcze nie widząc. A gdybyś pan był wszystko widział, o Boże! A ile, ile razy ja ją do łez doprowadziłam! O nawet zeszłego tygodnia! Och, ja! Wszystkiego na tydzień przed śmiercią. Postąpiłam sobie okrutnie! I ile razy ja to robiłam. Ach, jak teraz, przez cały dzień wspominać było boleśnie.
Zosia aż ręce załamywała mówiąc, z bólu wspomnień.
— To pani masz być tak okrutną?
— Tak, ja ja! Przyszłam wtedy — ciągnęła z płaczem — a nieboszczyk mówi: „Przeczytaj mi Zosiu, coś mnie głowa boli, przeczytaj mi... oto książka“, jakaś tam książka, pożyczył ją od pana Lebieziatnikowa, tam mieszka, ciągle pożyczał takie śmieszne książki. A ja mówię: „muszę już iść“, więc nie chciałam czytać, a zaszłam do nich głównie żeby pokazać kołnierzyki pani Katarzynie; bo mi Elżbieta handlarka, przyniosła tanio kołnierzyki i mankietki, ładne nowiutkie i z wyszyciem. A matce bardzo się spodobały, przymierzyła je i spojrzała w lustro, i bardzo, bardzo jej się spodobały: „podaruj mi je Zosiu — mówi, moja droga“. Moja droga, poprosiła, tak chciała je mieć. A poco jej to? Stare, dobre czasy przyszły na myśl! Patrzy w zwierciadło, kontenta, a żadnych, żadnych nie ma sukien, żadnych rzeczy, i od wielu to lat! I o nic nikogo nigdy nie poprosi: — dumna, raczej sama odda ostatnie, a tu naraz poprosiła — tak się jej spodobały! A ja pożałowałam, co matce po tem — powiadam! Powiedziałam tak. A tego przecie nie trzeba było mówić. Spojrzała tak na mnie i tak jej się przykro zrobiło, żem jej odmówiła, że aż żal było patrzeć... I to nie o kołnierzyk, ale żem ja odmówiła, widziałam to. Ach, zdaje mi się, że takbym wszystko teraz cofnęła, przerobiła, wszystkie te dawne słowa... Ach, ja... ale cóż!... Panu to wszystko jedno!...
— Znałaś pani tę Elżbietę, handlarkę?
— Tak... A pan znałeś ją? — z pewnem zdziwieniem spytała Zosia.
— Pani Katarzyna ma suchoty, źle z nią, wkrótce umrze — rzekł Raskolnikow, zmieniając przedmiot rozmowy.
— O nie, nie, nie! — I Zosia, mimowolnym ruchem schwyciła go za obie ręce — żeby tylko — nie...
— Ależ to lepiej, gdy umrze.
— Nie, nie lepiej, nie lepiej, wszak nie lepiej! — z trwogą powtarzała Zosia.
— A dzieci? Chyba je panie weźmiesz do siebie?
— Och, już nie wiem! — zawołała Zosia — prawie w rozpaczy uchwyciła się za głowę. Widać było, że ta myśl już często jej samej przychodziła do głowy, i że on tylko poruszył ją znowu.
— No a jeśli pani sama przy niej zachorujesz, jeśli panią zawiozą do szpitala, no co wtedy będzie? — bez litości nalegał.
— Ach, co pan mówi. Tego być nie może — i twarz Zosi wykrzywiła się straszną trwogą.
— Jakto, nie może być? — ciągnął Raskolnikow z ostrym uśmiechem: — wszak pani nie jesteś asekurowana? Cóż się wtedy stanie? Pójdą na ulicę, ona będzie kasłać i prosić i o ścianę tłuc gdzie głową, jak dzisiaj, a dzieci płakać będą... A potem upadnie, odwiozą do cyrkułu, do szpitala, umrze, a dzieci...
— Och, nie!... Bóg tego nie dopuści! — wyrwało się nareszcie ze ściśniętej piersi Zosi. Słuchała błagalnie patrząc nań i załamując w niemej prośbie ręce, jakby od niego wszystko zależało.
Raskolnikow wstał i zaczął chodzić po izbie. Minęła chwila. Zosia stała, opuściwszy ręce i głowę, w strasznem strapieniu.
— A zbierać nie można? Odkładać na czarną godzinę? — zapytał, zatrzymując się nagle przed nią.
— Nie — wyszeptała Zosia.
— Rozumie się, że nie! A próbowałaś pani? — dodał prawie z ironją.
— Próbowałam.
— I urwało się! No, naturalnie! O co się nawet i pytać!
I znowu przeszedł się po izbie. Minęła jeszcze chwila.
— Nie codzień miewa pani dochody?
Zosia zmieszała się jeszcze bardziej, niż poprzednio i krew znowu wystąpiła jej na policzki.
— Nie — wyszeptała z męczącym wysiłkiem.
— Z Polcią napewno będzie to samo — rzekł nagle.
— Nie, nie! Nie może być, nie! — zawołała Zosia z rozpaczą, jakby ją nagle nożem raniono. — Bóg, Bóg nie dopuści do takiej ostateczności!
— A innych dopuszcza.
— Nie, nie! Bóg ją obroni, Bóg!... — powtarzała, niepomna siebie.
— A może Boga niema wcale — z pewnem szyderstwem odparł Raskolnikow, roześmiał się i spojrzał na nią.
Twarz Zosi strasznie się zmieniła; dreszcz przebiegł po jej ciele. Z nieopisaną wymówką spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wymówić i tylko nagle gorzko, zaczęła płakać, zakrywszy twarz rękami.
— Pani mówisz, że Katarzyna traci zmysły; pani sama tracisz zmysły — wymówił po chwili milczenia.
Minęło pięć minut. On ciągle chodził tam i napowrót milcząc i nie patrząc na nią. Nareszcie zbliżył się do niej, oczy mu błyszczały. Wziął ją obiema rękami za ramiona i prosto poparzył w jej twarz zapłakaną. Wzrok miał suchy, rozpalony, ostry, usta mu silnie drgały... Nagle pochylił się i przypadłszy do podłogi pocałował ją w nogę. Zosia z przerażeniem cofnęła się, jak przed warjatem. I w istocie wyglądał zupełnie jak warjat.
— Co pan, co pan robi? Przede mną! — wymówiła zbladszy i w sercu uczuła ból dotkliwy.
On powstał zaraz.
— Oddałem hołd nie tobie, lecz wszystkim cierpieniom ludzkim — wymówił jakoś dziko i odszedł do okna.
— Słuchaj — dodał, wróciwszy do niej po chwili — niedawno powiedziałem pewnemu szkalownikowi, że on nie wart twojego palca... i że zrobiłem dzisiaj zaszczyt mojej siostrze, sadzając ciebie przy niej.
— Ach, co też pan powiedziałeś! I przy niej? — z przestrachem zawołała Zosia: — siedzieć ze mną? zaszczyt. Ależ ja jestem nieuczciwa... Ach, cóż pan powiedział!
— Nie za nieuczciwość i występek powiedziałem tak o tobie, lecz za ogrom twojego cierpienia. A żeś wielka grzesznica, to prawda — dodał prawie uroczyście — przedewszystkiem dlatego jesteś grzesznicą, że niepotrzebnie zabiłaś i zaprzedałaś siebie. O, to zgroza! To zgroza, że ty żyjesz w tem błocie, którego tak nienawidzisz i, że zarazem wiesz sama (tylko trzeba ci oczy otworzyć), że nikomu przez to nie przychodzisz z pomocą i nikogo od niczego nie zbawisz! Powiedz mi, nareszcie — dodał prawie z wściekłością — jak taka hańba i taka podłość mieszczą się w tobie tuż obok tylu wprost przeciwnych i świętych uczuć? Wszak słuszniej i tysiąc razy rozumniej byłoby prosto rzucić się głową w wodę i skończyć odrazu!
— A z nimi co będzie? — słabo zapytała Zosia, patrząc nań z boleścią, ale zarazem — jakby się wcale nie dziwiąc jego propozycji. Raskolnikow dziwnie spojrzał na nią.
Wyczytał wszystko w jednem jej spojrzeniu. A więc istotnie i ona miała już tę myśl. Może już nieraz na serjo przemyśliwała w rozpaczy jakby skończyć odrazu, i to aż tak serjo, że się teraz prawie nie zadziwiła jego zdaniem. Nawet nie spostrzegła okrucieństwa jego wyrazów (znaczenia jego wymówek i szczególnego poglądu na jej hańbę, oczywiście sama nie spostrzegła, i to było dlań widoczne). Ale zrozumiał dokładnie do jakiego okropnego bólu umęczyła ją, i już dawno, myśl o jej haniebnem i podłem położeniu. Cóż, cóżby mogło, myślał, dotąd powstrzymywać ją od postanowienia, ażeby wszystko zakończyć odrazu? I tu dopiero zrozumiał zupełnie, co dla niej znaczyły te biedne małe sierotki i to godna litości, nawpół szalona macocha, ze swemi suchotami i biciem głową o ścianę.
Ale zrozumiał zarazem, że Zosia ze swym charakterem i tym bądź, co bądź rozwojem nabytym, żadną miarą nie mogła tak żyć dłużej. Pomimo to, kwestją było dla niego: dlaczego ona tak już długo mogła pozostawać w takiem położeniu i nie oszalała, jeśli już zabrakło jej sił do rzucenia się w wodę? Pojmował, oczywiście, że położenie Zosi jest zjawiskiem wypadkowem w społeczeństwie, chociaż, na nieszczęście, nie pojedyńczem i nie wyjątkowem. Ale ta właśnie wypadkowość, ten pewien rozwój i całe poprzednie jej życie, mogłyby, zdaje się odrazu ją zabić przy pierwszym kroku po tej wstrętnej drodze. Cóż ją podtrzymywało? Wszak nie rozpusta? Cała ta hańba widocznie dotknęła ją mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze nie dotarła ani jedną kropelką do jej serca; on to widział; ona stała przed nim na jawie...
„Ma przed sobą trzy drogi myślał: — rzucić się do kanału, stać się obłąkaną, albo... albo, nareszcie, zanurzyć się w rozpuście, ogłupiającej rozsądek i skamieniającej serce“. Ostatnia myśl była dlań najwstrętniejszą; ale był on już sceptykiem, był młody, abstrakcyjny, a więc okrutny, i dlatego nie mógł nie wierzyć, że ostatnia droga, to jest rozpusta, była najprawdopodobniejszą.
„A czyliżby to była prawda — zawołał do siebie — czyliżby i ta istota, posiadająca dotąd czystość duszy, świadomie wciągnęła się nakoniec, do tej obrzydłej, cuchnącej jamy? Czyżby już ten pociąg się rozpoczął i czyliż dlatego tylko mogła wytrzymać dotąd, że występek nie wydaje się jej już tak wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! — wołał tak, jak przedtem Zosia — od kanału powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci... Jeśli zaś nie zwarjowała... Ale kto powiedział, że ona nie jest obłąkaną? Czyż ona przy zdrowych zmysłach? Czyż można tak mówić jak ona? Czyż przy zdrowych zmysłach można tak rozprawiać, jak ona? Czyż można tak siedzieć nad przepaścią nad cuchnącą jamą, do której już ją ciągnie, i machnąć rękami, i uszy zatykać, kiedy jej mówią o niebezpieczeństwie? Cóż to, czy spodziewa się cudu? Pewno tak. Czyż to wszystko nie są oznaki obłąkania?“
Uporczywie uczepił się tej myśli. Podobała mu się ona nawet więcej, niż wszelka inna. Zaczął bacznie się jej przypatrywać.
— Więc ty się często modlisz do Boga, Zosiu? — zapytał.
Zosia milczała, on stał przed nią i czekał na odpowiedź — A cóżbym ja znaczyła bez Boga? — bystro energicznie wyszeptała, zerknąwszy nań nagle błyszczącemi oczami, i silnie ścisnąwszy go za rękę.
„No, więc tak jest“, — pomyślał.
— A cóż ci Bóg za to daje? — zapytał, badając dalej.
Zosia długo milczała, jakby nie mogła odpowiedzieć. Słabiutkie jej piersi falowały ze wzruszenia.
— Milcz pan! Nie pytaj się pan! Pan nie jesteś godzien — zawołała nagle, surowo i gniewnie patrząc na niego.
— Tak jest! Tak jest! — powtarzał uparcie do siebie.
— Wszystko daje! — bystro wymówiła, znowu spuszczając głowę.
„Otóż punkt wyjścia! Otóż i wyjaśnienie! — zadecydował ostatecznie, z chciwą ciekawością przyglądając się Zosi.
Z nowem, dziwnem, prawie chorobliwem uczuciem, wpatrywał się w tę bladą, szczupłą i nieforemnie zaostrzoną twarzyczkę, w te łagodne, niebieskie oczy, mogące połyskiwać takiem surowem energicznem uczuciem, w te maleńkie ciałko, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu, i wszystko to wydało mu się coraz więcej dziwnem, prawie niepodobnem. „Opętana! Opętana!“ — twierdził do siebie.
Na komodzie leżała jakaś książka. Chodząc tam i z powrotem po izbie, ciągle zwracał na nią uwagę; teraz zaś wziął ją i otworzył. Był to Nowy Testament, książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie.
— A to skąd? — zapytał.
Stała ciągle na tem samem miejscu, o trzy kroki od stołu.
— Dostałam — odparła, jakby niechętnie i patrząc na niego.
— Od kogo?
— Od Elżbiety, prosiłam ją o to.
„Elżbieta! To dziwne!“ — pomyślał.
Wszystko u Zosi stawało się dlań coraz dziwniejsze i coraz osobliwsze, z każdą chwilą. Zbliżył książkę do świecy i zaczął przewracać stronice.
— Gdzie tu o Łazarzu? — zapytał nagle.
Zosia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała nieco bokiem do stołu.
— Gdzie tu o wskrzeszeniu Łazarza? Poszukaj mi, Zosiu.
Spojrzała nań z ukosa.
— Nie tam pan szukaj... w czwartej ewangelji... — surowo wyszeptała, nie ruszając się z miejsca.
— Znajdź i przeczytaj mi — rzekł.
Siadł, oparł się o stół łokciami, podparł głowę ręką i ponuro utkwił wzrok w bok, przygotowany do słuchania.
Zosia niechętnie podeszła do stołu, z niedowierzaniem wysłuchawszy prośby Raskolnikowa. Wreszcie, wzięła książkę.
— Czy pan nie czytałeś? — zapytała, spojrzawszy nań przez stół, z pod oka.
Głos jej stawał się coraz surowszy i surowszy.
— Dawno... kiedym się uczył. Czytaj.
— A w cerkwi nie słyszałeś pan?
— Nie chodziłem... A ty często bywasz?
— N-nie — szepnęła Zosia.
Raskolnikow uśmiechnął się.
— Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca jutro nie pójdziesz?
— Pójdę. Byłam i w zeszłym tygodniu... dawałam na mszę.
— Po kim?
— Po Elżbiecie. Zabili ją toporem.
Nerwy rozdrażniały się w nim coraz bardziej i bardziej. W głowie zaczynało mu się kręcić.
— Przyjaźniłaś się z Elżbietą?
— Tak... Ona była sprawiedliwa... przychodziła rzadko... trzeba było... Czytałyśmy z nią i... rozmawiały. Ona ujrzy Boga.
Dziwnie brzmiały dlań te książkowe słowa, i znowu nowość: jakieś tajemnicze schadzki z Elżbietą i obie — opętane.
„Tu człowiek i sam się opęta! To zaraża“, pomyślał.
— Czytaj! — zawołał nagle uparcie i z rozdrażnieniem.
Zosia wahała się ciągle. Serce jej biło. Nie śmiała mu jakoś czytać. Prawie z męczarnią patrzył na „nieszczęśliwą warjatkę“.
— Na co to panu? Wszak pan nie wierzy? — wyszeptała cicho i jakby z zatamowanym oddechem.
— Czytaj! Ja tak chcę! — upierał się — wszak czytałaś dla Elżbiety.
Zosia otworzyła książkę i odszukała miejsce. Ręce jej drżały, głosu brakło. Dwa razy zaczynała i wciąż nie mogła wymówić pierwszej sylaby.
„Y był niektóry Łazarz z Bethaniiéy[2] — wymówiła nareszcie z wysiłkiem, ale nagle przy trzeciem słowie, głos jej zabrzęczał i urwał się, jak zbyt naciągnięta struna. Oddech się jej zatamował i w piersiach się ścisnęło.
Raskolnikow rozumiał po części, dlaczego Zosia nie mogła czytać, i im lepiej to pojmował, tem jakby bardziej szorstko i gniewnie domagał się czytania. Zbyt dobrze pojmował, jak ciężko jej było zdradzać i wydawać wszystko swoje. Zrozumiał, że te uczucia istotnie jakgdyby stanowiły prawdziwą i już dawną, być może, jej tajemnicę może jeszcze od samego dzieciństwa, jeszcze w rodzinie: przy nieszczęśliwym ojcu i obłąkanej z niedoli macochy, pośród głodnych dzieci, wstrętnych krzyków i wymysłów. Ale zarazem dowiedział się teraz, dowiedział napewno, że lubo tęskniła za czemś i bała się czegoś strasznie, zabierając się teraz do czytania, zarazem jednak sama z upragnieniem chciała przeczytać, pomimo całego smutku i wszystkich obaw, i właśnie dla niego, ażeby on słyszał i koniecznie teraz, „niech się co chce potem dzieje!...“ Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał, po jej uroczystem wzruszeniu!... Przemogła siebie, stłumiła spazmy gardlane, które ucięły w początku wiersza jej głos i czytała dalej jedenasty rozdział Ewangelii Ś-go Jana. Tak doczytała do 19-go wiersza:
„A przyszło było wiele żydów do Marthy y Marjiéy, aby je cieszyli po bracie ich. Martha tedy skoro usłyszała, że Jezus idzie, zabieżała mu: a Marja domu siedziała. Rzekła tedy Martha do Jezusa: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy: lecz y teraz wiem, że o cokolwiek będziesz Boga prosił, dać Bóg“.
Tu zatrzymała się znowu, ze wstydem przeczuwając, że głos jej zadrży i zerwie się znowu...
„Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twóy. Rzekła mu Martha: Wiem iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w ostatni dzień. Rzékł iéy Jezus: Jam jest zmartwychwstanie y żywot; kto w mię wierzy, choćby y umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywie a wierzy w mię, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu:“
I oddychając z bólem, Zosia dobitnie i z mocą przeczytała, jakby sama spowiadała się na cały głos:
„Iście Panie, iam wierzyła żeś ty jest Christus Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł“.
Zatrzymała się, bystro podniosła na niego oczy, ale coprędzej przemogła się i zaczęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomie, nie odwracając się, oparty o stół i patrząc na stronę. Doczytała do 32-go wiersza.
„Marja tedy, gdy przyszła kędy był Jezus, uyźrzawszy go, przypadła do nóg Jego, y rzekła mu: Panie, byś tu był, nie umarłby brat móy. Jezus tedy, gdy ją uyźrzał płaczącą, y Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące: rozrzewnił się w duchu, y wzruszył sam siebie, y rzekł: Gdzieście go położyli? Powiedzieli mu: Panie, pójdź a ogląday. Y zapłakał Jezus. Mówili tedy Żydowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego, uczynić, żeby był ten nie umarł?“
Raskolnikow zwrócił się do niej, i patrzył na nią ze wzruszeniem: A tak! Drżała już w istotnej, prawdziwej febrze. Czekał na to. Zbliżała się do słowa o najwyższem a i niesłychanem cudzie, i uczucie wielkiego triumfu objęło ją. Głos jej stał się dźwięcznym jak metal; triumf i radość dźwięczały w nim i krzepiły go. Wiersze migały jej przed oczyma, w uszach szumiało, ale ona umiała na pamięć to, co czytała. Przy ostatnim wierszu: „nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego“... ona, zniżywszy głos, gorąco i namiętnie wyraziła zwątpienie, wymówki i potępienie dla tych, co nie wierzą, ślepych żydów, którzy zaraz, za chwilę, jak gromem rażeni, upadną, zapłaczą i uwierzą... „I on, on — także ślepy i niedowiarek, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!“ roiło jej się i drżała w radosnem oczekiwaniu.
„Jezus tedy rozrzewniwszy się sam w sobie, przyszedł do grobu. A była jaskinia: a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odeymicie kamień. Rzekła mu Martha, siostra tego, który był umarł: Panie, iuż ci cuchnie, bo mu iuż czwarty dzień“.
Energicznie zrobiła nacisk na wyrazie czwarty.
„Powiedział iey Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwierzysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień. A Jezus podniósłszy oczy swe wzgórę, rzekł: Oycze, dziękuję Tobie, żeś mnie wysłuchał. A iamci wiedział, że mnie zawżdy wysłuchywasz, alem rzekł do ludu, który około stoi, aby wierzyli iżeś ty mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź ź grobu. Y wyszedł który był umarły“.
Głośno i uroczyście przeczytała, drżąc i kostniejąc, jakby sama widziała na własne oczy.
„Mając ręce y nogi związane chustkami; a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go: y puście aby szedł“.
„Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryiey a widzieli co uczynił Jezus, uwierzyli weń“.
Dalej nie czytała i nie mogła czytać, zamknęła książkę i szybko wstała z krzesła.
— To wszystko o wskrzeszeniu Łazarza — surowe i urywanie wyszeptała i stanęła nieruchoma, odwróciwszy się, nie śmiąc i jakby wstydząc się podnieść nań oczy. Drżenie febryczne wstrząsało nią dotąd. Ogarek dawno już gasł w krzywym lichtarzu, słabo oświetlając w tej żebraczej izbie zabójcę i ladacznicę, dziwnie zestawionych ze sobą nad tą księgą wieczystą.
Minęło pięć minut lub więcej.
— Przyszedłem pomówić z tobą — głośno i chmurząc się wymówił nagle Raskolnikow.
Wstał i zbliżył się do Zosi. Ona w milczeniu podniosła nań oczy. Wejrzenie jego było niezwykle surowe i wyrażało jakieś dziwne postanowienie.
— Rzuciłem dziś rodzinę — rzekł — matkę i siostrę. Nie pójdę już do nich. Zerwałem z niemi.
— Dlaczego? — jak oszołomiona, zapytała Zosia.
Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą zostawiło w niej niezwykłe, lubo i dla niej samej niejasne wrażenie. Wiadomości o zerwaniu wysłuchała prawie ze zgrozą.
— Ciebie tylko jednę mam teraz — dodał. — Pójdźmy razem... Przyszedłem do ciebie. Razem przeklęci, więc pójdźmy razem!
Oczy mu błyszczały.
„Chyba zwarjował!“ pomyślała zkolei Zosia.
— Dokąd iść? — ze strachem zapytała i mimowoli cofnęła się w tył.
— Albo ja wiem? Wiem tylko, że po jednej drodze, napewno wiem, i tyle. Jeden cel!
Ona spojrzała nań i nic nie rozumiała. Pojmowała tylko, że go dręczy okropne, nieskończone nieszczęście.
— Nikt z nich ciebie nie rozumie, gdy do nich się zwrócisz — ciągnął — a ja zrozumiałem. — Jesteś mi potrzebna i dlatego przyszedłem do ciebie.
— Nie rozumiem — szepnęła Zosia.
— Później zrozumiesz. Czyż nie zrobiłaś tego samego. Tyś także przekroczyła... umiałaś przekroczyć. Własnemi rękoma targnęłaś się na życie... własne (to wszystko jedno!) Mogłabyś żyć duszą i rozumem, a skończysz na Siennym. Ale ty nie możesz podołać i jeżeli zostaniesz sama, zwarjujesz jak ja. Ty i teraz jesteś jak obłąkana; a więc musimy dążyć razem, po jednej drodze! Pójdźmy!
— Poco? Poco pan to mówi! — wymówiła Zosia, dziwnie i buntowniczo poruszona jego słowami.
— Poco? Poto, że tak dłużej być nie może, to poto. Trzebać nareszcie rozważyć wszystko poważnie i otwarcie, a nie płakać, jak dziecko i wołać, że Bóg nie dopuści! No, co będzie, jeśli istotnie wezmą cię jutro do szpitala? Tamta przygłupia i suchotnica, umrze wkrótce, a dzieci! Czyż Polcia nie zginie? Czy nie widziałaś dzieci, skulonych w kątach, dzieci, których matki wysyłają po jałmużnę? Dowiadywałem się, gdzie mieszkają te matki i w jakiem otoczeniu. Tam dzieci nie mogą być dziećmi. Tam siedmioletni jest rozpustnikiem i złodziejem. A przecież dzieci, to obraz Boga: „Ich jest królestwo niebieskie“. On je kazał czcić i kochać, one — to przyszła ludzkość...
— I cóż, cóż począć? — konwulsyjnie płacząc i załamując ręce, powtarzała Zosia.
Co począć? Zmiażdżyć raz na zawsze, co trzeba zmiażdżyć i basta: i cierpienie przyjąć na siebie! Co? nie rozumiesz? Potem zrozumiesz... Wolność i władzę, nadewszystko władzę! Nad wszelkiem drżącem stworzeniem i nad całem mrowiskiem!... To cel! Zapamiętaj to sobie. To moja rada dla ciebie. Może ja z tobą mówię po raz ostatni. Jeżeli jutro nie przyjdą, usłyszysz sama o wszystkiem i wtedy wspomnij sobie obecną rozmowę. I kiedyś, kiedyś, po latach wielu, w końcu życia może i zrozumiesz, co znaczyły te słowa. Jeżeli zaś przyjdę jutro, to powiem ci, kto zabił Elżbietę. Bądź zdrowa!
Zosia zadrżała z przestrachu.
— A czy pan wie, kto zabił? — spytała, kostniejąc z przerażenia i dziko nań spoglądając.
— Wiem i powiem... Tobie, tylko tobie! Ciebie wybrałem. Nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, poprostu powiem. Wybrałem cię oddawna, ażeby ci to powiedzieć, jeszcze wówczas, gdy mi twój ojciec mówił o tobie i kiedy Elżbieta żyła, myślałem o tem. Bądź zdrowa! Ręki mi nie podawaj. Jutro!
Wyszedł. Zosia patrzyła nań jak na warjata; ale i sama była jak obłąkana i czuła to. W głowie jej się kręciło.
— Boże! Skąd on wie kto zabił Elżbietę? Co znaczyły te słowa? To straszne!
Ale pomimo to, myśl nie przychodziła jej do głowy. Wcale, ani razu!...
— O, on musi być bardzo nieszczęśliwy!... Porzucił matkę i siostrę. Dlaczego? Co zaszło? I jakie może mieć zamiary? Co on jej mówił? Pocałował ją w nogę i... mówił (tak, powiedział wyraźnie), że bez niej już żyć nie może... O Panie!
W gorączce i w malignie spędziła całą noc Zosia. Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znowu zapadała w sen gorączkowy, i śniła jej się zaraz Polcia, pani Katarzyna, Elżbieta, czytanie Ewangelji i on... on, z jego bladą twarzą, z pałającemi oczyma... On całuje jej nogi, płacze... O Boże!

Za drzwiami z prawej, za temi samemi drzwiami, które oddzielały mieszkanie Zosi od mieszkania Gertrudy Resslich, był pokój pośredni, oddawna pusty, należący do lokalu pani Resslich i przeznaczony przez nią do wynajęcia, o czem głosiły karty nad bramą domu i na szybach okien, wychodzących na kanał. Zosia oddawna przyzwyczajona była do uważania tego pokoju za niezajęty. A tymczasem, w ciągu całej rozmowy, pode drzwiami sąsiedniego pokoju stał pan Świdrygajłow i podsłuchiwał, tamując oddech. Po wyjściu Raskolnikowa postał, pomyślał, udał się na palcach, do swego pokoju, sąsiadującego z pustym pokojem, wziął krzesło i pocichu zaniósł je pod same drzwi, wiodące do pokoju Zosi. Rozmowa wydała mu się nader zajmującą i nader niepowszednią i bardzo, bardzo przypadła mu do gustu, do tego stopnia, że aż przyniósł krzesło, żeby na przyszłość, choćby naprzykład jutro, nie mieć przyjemności stania całej godziny, a raczej żeby odsiedzieć ją sobie i wogóle urządzić się pod każdym względem jak najwygodniej.

ROZDZIAŁ V[3]

Kiedy nazajutrz, punkt o jedenastej przed południem, Raskolnikow wszedł do kancelarji komisarza do spraw śledczych i poprosił, ażeby oznajmiono o nim panu Porfirjuszowi, to aż się zadziwił, iż go tak długo nie przyjmowano: minęło co najmniej dziesięć minut, zanim go poproszono. A podług jego przypuszczeń, powinni byli go przyjąć z wybuchem, rzucić się nań niemal. Tymczasem stał w poczekalni, a obok niego chodzili i przechodzili ludzie, których, napozór, nic a nic nie obchodził. W następnym pokoju, podobnym do kancelarji, siedziało i pisało kilku kancelistów, i widoczne było, że żaden z nich nie miał nawet pojęcia o tem, kto i co za jeden ten Raskolnikow? Niespokojnym i podjerzliwym wzrokiem patrzył dokoła, upatrując, czy niema gdzie przy nim jakiego konwoju, jakiego tajemniczego spojrzenia, które go strzegło, ażeby gdzie nie uciekł? Ale nic podobnego nie było: widział tylko same biurowe, przejęte małemi troskami twarze, następnie jeszcze jakichś ludzi, ale nikt się nim nie zajmował: śmiało mógł był wyjść sobie na cztery wiatry. Coraz bardziej i bardziej utrwalała się w nim myśl, że gdyby istotnie ten zagadkowy wczorajszy człowiek, to widmo: wyrosłe jak z pod ziemi, wszystko wiedział i widział, to czyżby pozwolono jemu, Raskolnikowowi, tak stać teraz i spokojnie czekać? I czyżby czekano aż do godziny jedenastej, dopóki mu się samemu nie spodoba przyjść tutaj? Widać więc, że albo ten człowiek jeszcze nie doniósł o niczem, albo... albo poprostu także nic nie wie i sam, na własne oczy nic nie widział (zresztą, jakże mógł widzieć?), a więc wszystko to, co się wczoraj stało z nim, Raskolnikowem, znowu było tylko widmem, przesadzonem rozdrażnioną i chorą jego wyobraźnią. Ten domysł, jeszcze nawet wczoraj, w czasie największych obaw i rozpaczy, zaczął się w nim utrwalać. Obmyśliwszy to wszystko teraz i gotując się do nowej walki, poczuł nagle, że drży, i aż oburzenie przejęło go na myśl, że drży ze strachu przed nienawistnym Porfirjuszem. Najokropniejszem było spotkać się znowu z tym człowiekiem; nienawidził go bez miary, bez końca, i nawet lękał się, ażeby się nie zdradzić z tą swoją nienawiścią. I tak wielkiem było jego oburzenie, że natychmiast stłumiło dreszcze; przygotował się, ażeby wejść z twarzą zimną i śmiałą i przyrzekł sobie milczeć jak najwięcej, wpatrywać się i wsłuchiwać i chociaż tym razem przynajmniej, bądź co bądź, przemóc swą chorobliwie rozdrażnioną naturę. Właśnie zawezwano go do pana Porfirjusza.
Okazało się, że pan Porfirjusz był sam w swoim gabinecie. Był to pokój ani duży ani mały; stały tam duży przed kanapą ceratową, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł, wszystko meble rządowe, z żółtego polerowanego drzewa. W kącie, w tylnej ścianie, albo lepiej mówiąc, w przepierzeniu, były drzwi zamknięte; tam dalej za przepierzeniem, widocznie musiały być jeszcze jakieś pokoje. Przy wejściu Raskolnikowa, pan Porfirjusz zaraz zamknął drzwi, przez które ten wszedł i zostali sam na sam. Spotkał swego gościa na pozór bardzo wesoło i uprzejmie, i dopiero w chwilę potem, Raskolnikow, z niektórych danych, spostrzegł w nim pewne zamieszanie, jakgdyby go nagle złapano na jakim tajemniczym uczynku.
— A, szanowanie!... Otóż i pan... w naszych stronach — zaczął Porfirjusz, wyciągając doń obie ręce. — Siadajże, — ojczulku! A może pan nie lubi, żeby pana nazywać szanownym i... ojczulkiem, tak tout court? Nie miej pan tego za poufałość... O tu, na kanapce...
Raskolnikow siadł, nie spuszczając go z oczu.
„W naszych stronach“, przepraszanie za poufałość, francuskie wyrażenie „tout court“ i t. p. wszystko to były szczegóły charakterystyczne.
— Przecie wyciągnął do mnie obie ręce, ale nie podał żadnej, cofnął w porę — pomyślał podejrzliwie.
Obaj śledzili siebie nawzajem, lecz gdy się tylko spotykały ich spojrzenia, obaj, z szybkością błyskawicy cofali je skwapliwie.
— Przyniosłem panu tę notatkę... o zegarku... oto jest. Czy dobrze napisane, czy trzeba przepisać?
— Co? Notatka? Dobrze... dobrze... nie turbuj się pan, zupełnie dobrze — wymówił, jakby się gdzieś śpiesząc, pan Porfirjusz, i dopiero powiedziawszy to, wziął papier i przejrzał go. — Tak, zupełnie dobrze. Więcej nic nie trzeba — potwierdził również prędkim głosem i położył papier na stół. Potem, po chwili, mówiąc już o czem innem, wziął go znów ze stołu i położył na swojem biurku.
— Mówiłeś pan wczoraj, zdaje się, że chciałbyś mnie pan wybadać... formalnie... co do mojej znajomości z tą... zabitą? — zaczął znowu Raskolnikow.
„Poco wstawiłem to zdaje się?“ — przebiegło w nim jak błyskawica. — „Poco mnie to tak obchodzi, że aż wstawiłem to zdaje się? — przebiegła w nim zaraz druga myśl jak błyskawica.
I nagle uczuł, że jego zwątpienie, z samego tylko zetknięcia się z Porfirjuszem zaledwie po dwóch słowach, po dwóch spojrzeniach, w jednej chwili urosło do olbrzymich rozmiarów... i że to strasznie niebezpiecznie: nerwy się drażnią, wzruszenie się powiększa.
„Źle!... Źle!... Znowu się zdradzę“.
— Tak, tak, tak! Niech się pan nie obawia! Czas traci, czas płaci — mruczał Porfirjusz, chodząc tam i z powrotem, bez żadnego celu, jakby rzucając się to do okna, to do biurka, to znowu do stołu, to unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, to znowu nagle stając na miejscu i patrząc mu prosto w oczy. Nadzwyczaj dziwną wydawała się przy tem jego maleńka, pulchniutka i okrągła figurka, niby piłka, rzucana w różne strony i zaraz odskakująca od ścian i kątów.
— Zdążymy jeszcze, zdążymy!... Palisz pan? Służę papierosikiem — ciągnął, podając gościowi papierosa. — Wie pan, ja pana tu przyjmuję, a moje mieszkanie tam za przepierzeniem... rządowe, chociaż mieszkam jeszcze w prywatnem, tymczasowo. Tu wypadło zrobić pewne poprawki. Teraz prawie już gotowe... mieszkanie rządowe to pyszna rzecz, nieprawdaż? Co?
— A tak, pyszna rzecz — odparł Raskolnikow, patrząc nań prawie z ironją.
— Pyszna, pyszna rzecz — powtórzył sędzia, jakby zamyślając się nagle o czemś zupełnie innem — tak! pyszna rzecz! — omal nie krzyknął nareszcie, rzuciwszy nagle okiem na Raskolnikowa i stając o dwa kroki przed nim.
To wielokrotne głupiuchne powtórzenie, że mieszkanie rządowe jest pyszną rzeczą, zanadto, dla swej błahości, nie licowało z poważnem, myślącem i zagadkowem spojrzeniem, jakie skierował teraz na swojego gościa.
Ale to jeszcze bardziej podnieciło złość Raskolnikowa, i już żadną miarą nie mógł się on powstrzymać od drwiącego i dość nieostrożnego wyzwania.
— A wie pan — zapytał nagle, z pewną czelnością patrząc mu w oczy i jakby znajdując upodobanie w tej czelności — wszak zdaje się istnieje takie prawidło, taka zasada prawna, obowiązująca wszystkich śledczych, ażeby zaczynali naprzód zdaleka, od drobiażdżków, lub nawet od rzeczy poważnych, ale zupełnie obojętnych, dla, że tak powiem, zachęcenia albo lepiej rozerwania badanego, uśpienia jego ostrożności, ażeby potem nagle, najniespodziewaniej, ogłuszyć go po samem ciemieniu jakiemś zdaniem decydującem i niebezpiecznem, czy tak? O tem, zdaje się we wszystkich prawidłach i radach święcie się wspomina?
— Tak, tak... cóż więc pan myślisz, że to ja pana tem mieszkaniem rządowem... tego... co? — Mówiąc to, pan Porfirjusz, zmrużył oczy i mrugnął nań: coś wesołego, podstępnego przebiegło mu po twarzy, zmarszczki na czole znikły, rysy twarzy wyciągnęły się, i nagłe wybuchnął nerwowym, długim śmiechem, kręcąc się całem ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowowi.
Ten zrazu roześmiał się także, z pewnym przymusem; gdy jednak Porfirjusz, widząc, że i on się śmieje zaczął się śmiać takim głosem, że aż sponsowiał, to wstręt Raskolnikowa nagle wziął górę nad wszelką ostrożnością: przestał się śmiać, nachmurzył się, i długo i nienawistnie spoglądał na sędziego, nie spuszczając zeń oczu, przez cały przeciąg jego długiego i jakby umyślnie coraz głośniejszego śmiechu. Nieostrożność była zresztą wyraźna ze stron obu: wyglądało tak, jak by Porfirjusz wyśmiewał się ze swego gościa, przyjmującego ten śmiech z nienawiścią, i bardzo mało był nim skrępowany. To ostatnie zwróciło uwagę Raskolnikowa, może się już dał złapać; tu wyraźnie istnieje coś, czego on nie wie, jakiś cel; może wszystko już jest przygotowane i zaraz, natychmiast wyjdzie na jaw i runie nań...
Przystąpił zaraz do rzeczy, wstał z miejsca i wziął czapkę:
— Panie sędzio — zaczął stanowczo ale z dość silnem rozdrażnieniem — wyraziłeś pan wczoraj życzenie, ażebym się zgłosił dla jakichś badań. (Zrobił szczególny nacisk na wyrazie: badań). Przyszedłem i jeśli panu co potrzeba, to się pan pytaj, a nie, to pozwól mi się pan oddalić. Nie mam czasu, mam interes do załatwienia... Muszę być na pogrzebie tego samego roztratowanego urzędnika, o którym pan... także wie... — dodał i rozgniewał się zaraz na siebie za ten dodatek, co go jeszcze bardziej rozdrażniło: — i wszystko to mi się sprzykrzyło, uważasz pan, i dawno już... nawet po części skutkiem tego byłem chory... jednem słowem — krzyknął prawie, spostrzegłszy, że zdanie o chorobie jest jeszcze więcej nie na miejscu — jednem słowem: racz mnie albo badać, albo uwolnić, i to zaraz, a jeśli badać, to nie inaczej jak formalnie! Inaczej nie pozwolę; i dlatego tymczasem żegnam pana, bo jak na teraz nie mamy z sobą nic do czynienia.
— Boże! Co też bo pan!... Ale poco mam pana badać — pokwapił się pan Porfirjusz, zmieniając zaraz ton i postawę i przestając się śmiać nagle — nie gniewaj się pan — zabiegał, to rzucając się we wszystkie strony, to znowu starając się usadowić Raskolnikowa — czas traci, czas płaci, i wszystko to fraszki!... Ja bo przeciwnie, jestem bardzo kontent, żeś pan się nareszcie zgłosił do nas... Przyjmuję pana jak gościa... A za ten śmiech przeklęty, kochany panie Rodjonie, nie gniewaj się pan. Panie Rodjonie, bo takie pańskie imię, nieprawdaż?... Nerwowy, z pana człowiek, rozśmieszyłeś mnie pan swoją dowcipną uwagą; niekiedy doprawdy, będę się panu trząsł jak elastyka, na jakie pół godziny... Śmieszka ze mnie taki. Z powodu kompleksji boję się nawet o paraliż. Ależ siadaj pan... bądź pan łaskaw, bo inaczej będę myślał, żeś się pan rozgniewał...
Raskolnikow milczał, słuchał i uważał, wciąż jeszcze gniewnie nachmurzony, siadł jednak, ale nie wypuszczając z rąk czapki.
— Muszę też panu opowiedzieć trochę o sobie, kochany panie Rodjonie, dla uzupełnienia, że tak powiem charakterystyki — ciągnął Porfirjusz, szwendając się po pokoju i, jak poprzednio, unikając spotkania się ze wzrokiem swego gościa. — Ja bo, widzi pan, jestem sobie kawaler, człowiek ani światowy, ani znany, a przytem naturę mam taką pierwiastkową, z której nic się nie da zrobić, a... a... czyś pan zauważył, panie Rodjonie, że u nas to jest w Rosji, a szczególniej w naszych kółkach petersburskich, jeżeli dwaj ludzie rozumni, nie bardzo znajomi ze sobą, ale, że tak powiem szanujący siebie nawzajem, o tyle jak my teraz z panem, zejdą się razem, to przez całe pół godziny nie mogą znaleźć tematu do rozmowy, kostnieją jeden przed drugim, siedzą i żenują się wzajemnie. Wszyscy mają temat do rozmowy, choćby takie damy, naprzykład, światowe, ludzie naprzykład wyższego tonu, znajdą sobie przedmiot do rozmowy, c‘est de rigueur, a ludzie średni, jak my, wszyscy bywają wstydliwi i nierozmowni... to jest myślący. Z czego to wynika, proszę pana? Czy brak nam zajmujących kwestyj społecznych, czy też jesteśmy już bardzo uczciwi i nie chcemy się wzajemnie okpiwać, nie wiem! Jak pan myśli? Ale odłóż pan czapeczkę, tak, jakbyś pan chciał odchodzić, doprawdy to krępuje... Ja bo tak jestem kontent...
Raskolnikow położył czapkę, ale nie przestawał milczeć i poważnie i chmurnie wsłuchiwać się w pustą i czczą gadaninę Porfirjusza.
„Widać rzeczywiście chce odwrócić moją uwagę swoją głupią gadaniną?“
— Kawą pana nie częstuję, nie miejsce, ale dlaczego nie poświęcić przyjacielowi pięciu minut czasu dla rozrywki — nie przestawał sypać Porfirjusz — i wie pan, wszystkie te obowiązki służbowe... ale pan się nie gniewaj, że ja tak ciągle chodzę, tam i napowrót; przepraszam pana, doprawdy że boję się, żebyś się pan nie obraził, ruch mi to na rękę, gdy sobie mogę pięć minut pospacerować... mi jest koniecznie potrzebny. Siedzę ciągle, więc bardzo hemoroidy... wybieram się ciągle poddać się kuracji gimnastyką: mówią, że tam nawet radcy stanu, rzeczywiści radcy i tajni radcy bardzo chętnie skaczą przez sznurek; patrz pan, do czego to doszło w naszym wieku... nauka... tak... A co się tyczy tych tutejszych obowiązków, badań i tej całej formalistyki, jak pan to właśnie raczyłeś wspomnieć przed chwilą o badaniach... wie pan tedy, panie Rodjonie, te badania to niekiedy samego badającego więcej strapią, niż badanego... O tem wyborną i nader dowcipną uwagę raczyłeś pan zwrócić przed chwilką. — (Raskolnikow nic podobnego nie mówił). Pomiesza się człowiekowi. Popląta, doprawdy! I ciągle jedno w kółko, jedno w kółko jak bęben! — Czekamy reformy, przynajmniej tytuł nam zmienią, ha, ha, ha!... A co do naszych zasad prawnych, jak się pan wyraziłeś, to zupełnie zgadzam się z panem. Ktoż bo, powiedz pan, ze wszystkich podsądnych, nawet z najordynarniejszego chłopstwa, kto nie wie, że go najprzód zaczną obojetnemi kwestjami usypiać (według trafnego wyrażenia pańskiego), a potem nagle ogłuszą w samo ciemię, jak obuchem, ha, ha, ha! po samem ciemieniu, wybornieś pan to określił! ha! ha! więc pan na serjo myślałeś, że ja niby tem mieszkaniem, chciałem pana... ha! ha! Jaki też pan złośliwy. Nie, nie będę! Ach prawda! jedno słówko pociąga drugie, jedna myśl wywołuje inną oto raczyłeś pan wspomnieć o formie w sprawie tego... wie pan... badania. I cóż z tej formy! Forma, wie pan, w wielu razach głupstwo. Niekiedy rozmówisz się tak sobie po przyjacielsku i daleko skuteczniej. Forma nigdy nie ucieknie, pozwól pan siebie uspokoić w tej mierze; czem jest jednak w istocie forma, pytam pana? Formą nie można na każdym kroku krępować śledczego. Zajęcie śledczego jest to, że tak powiem, sztuka wolna, w swoim rodzaju, lub coś wtym guście... ha, ha, ha!
Porfirjusz odpoczął chwilkę. Sypał, nie przestając, to bezsensowne czcze zdania, to nagle puszczał jakieś zagadkowe słówka, i znowu wracał do żarcików. Po pokoju już prawie biegał, coraz prędzej przebierając swemi pulchnemi nóżkami, ciągle patrząc w ziemię, założywszy prawą rękę na plecy, a lewą machając nieustannie i wyrabiając rozmaite ruchy, zawsze dziwnie nie licujące z jego słowami. Raskolnikow spostrzegł nagle, że ze dwa razy, biegając po pokoju, jakby stawał przy drzwiach, na chwilkę i jakby się przysłuchiwał...
„Może czeka na kogo?“
— A co do tego, to pan ma zupełną słuszność — podchwycił znowu Porfirjusz, wesoło, z niezwykłą prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (wskutek czego ten aż drgnął i przygotował się na wszystko) — zupełną ma pan słuszność, przedstawiając tak dowcipnie nasze formy prawne, ha, ha! Już te (niektóre oczywiście) głęboko psychologiczne nasze zasady są niewypowiedzianie zabawne, a może nawet i zbyteczne w razie jeśli są zanadto skrępowane formą. Tak... znowu wracam do formy: przypuśćmy, że mam tego za... to jest, że podejrzewam kogo.. dajmy na to, tego, owego, trzeciego, za przestępcę, w jakiejkolwiek sprawie, jaką mam sobie powierzoną... Wszak pan kierujesz się na prawnika, panie Rodjonie?...
— Tak, kierowałem się...
— Otóż więc dam panu przykładzik, że tak powiem, na przyszłość, to jest, nie myśl pan, ażebym śmiał pana uczyć: toć pan przecie takie artykuły pisuje o przestępstwach, że gdzie tam mnie! Nie, o tak, w rodzaju faktu, ośmielę się panu dać przykład, otóż, przypuśćmy że tego, owego trzeciego, uważam za przestępcę, no pytam, poco ja go mam przedwcześnie niepokoić, choćbym nawet miał dowody przeciwko niemu? Jednego zmuszony jestem niekiedy zaaresztować coprędzej, ale inny miewa znowu inne usposobienie, doprawdy: więc dlaczegóżbym mu nie miał pozwolić pospacerować po mieście, ha, ha! Nie, widzę, że pan nie całkowicie rozumie, wytłumaczę więc panu jaśniej: wsadzę go, dajmy nato, wcześniej, toć mu w tem samem mogę dać, że tak powiem, pewien opór moralny, ha, ha, pan się śmieje.
Raskolnikow ani myślał śmiać się: siedział, z zaciśniętemi ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirjusza.
— A jednak, widzi pan, tak bywa z niejednym subjektem, bo ludzie są różni, to się praktyką do tego dochodzi. Pan oto raczyłeś mówić: dowody; zgoda, przypuśćmy, dowody, ale, widzi pan, dowody są o dwóch końcach, wszak ja jestem sędzią śledczym, a więc człowiekiem słabym, przyznaję: chciałoby się śledztwo, że tak powiem, przedstawić matematycznie jasno. Chciałoby się mieć w ręku taki dowód, ażeby był jak dwa razy dwa cztery! Ażeby był wyraźny i nie ulegający zaprzeczeniu! Niechże go więc wsadzę zawcześnie, choćbym był przekonany, że to on, toć wtedy możebym sam siebie pozbawił możności zebrania jeszcze lepszych dowodów, a dlaczego? Dlatego, że dam mu, że tak powiem, pewną pozycję określoną, określę go, że tak powiem, i uspokoję psychologicznie, otóż i schowa się przedemną w swojej skorupie: zrozumie nareszcie, że jest aresztantem. Powiadają, że w Sewastopolu, zaraz po Almie, ludzie rozsądni strasznie się lękali, że tylko, tylko... i nieprzyjaciel nagłym atakiem odrazu weźmie Sewastopol; a gdy spostrzegli, że nieprzyjaciel rozpoczął oblężenie prawidłowe i otwiera pierwszą paralelę, to się tak podobno ucieszyli, tak się uspokoili ci rozsądni ludzie, bo, myślą sobie, zanim prawidła wszelkie przejdą, to i z jakie dwa miesiące upłynie... Pan się znowu śmieje, znowu pan nie dowierza? a to wypadki pojedyncze, zgoda; zacytowany przykład jest wyjątkiem! Ale widzi pan, panie Rodjonie, trzeba wziąć pod uwagę, że takich ogólnych wypadków, do których stosują się właśnie wszystkie formy i zasady prawne, na których są one oparte i zaciągnięte do ksiąg, nie ma wcale, bowiem każda sprawa, każdy, dajmy na to, występek, ledwie zostanie rzeczywiście dokonany, natychmiast staje się wyjątkiem; a jeszcze jakim nieraz: ani na odrobinę niepodobnym do dawnego. Zdarzają się niekiedy arcykomiczne wypadki tego rodzaju. Niechże zato zostawię pewnego z takich jegomościów samego: niech go nie biorę, nie niepokoję, ale niech on wie lub przynajmniej niech każdej godziny, każdej chwili podejrzewa, że cała jego tajemnica jest mi wiadoma i że ja go śledzę w dzień i w nocy, i niech będzie świadomie w nieustannem podejrzeniu i obawie, to dalibóg nie wytrwa, sam przyjdzie, a może nawet narobi takich cudów, że to samo już będzie wyglądało na dwa razy dwa, że tak powiem, będzie miało wygląd matematyczny, czego mi właśnie potrzeba. Stać się to może i z przebiegłym chłopem, a już z naszym bratem, współcześnie inteligentnym, i rozwiniętym w pewnym kierunku, tem ci bardziej. Bo, widzi kochany pan, to bardzo ważna rzecz zrozumieć w jakim kierunku jest człowiek rozwinięty. A nerwy, nerwy, pan o nich zupełnie zapomniałeś! Toć to wszystko dziś chore, chude, rozdrażnione!.. A ile to żółci w nich, żółci! Cała kopalnia, w swoim rodzaju! I pocóż mam się obawiać, że on nieskrępowany chodzi po mieście? Niech tam, niech sobie pospaceruje, niech tam, do czasu! Ja i tak wiem, że to moja ofiara i że nigdzie mi nie umknie! Bo i gdzie ma umykać, ha, ha! Za granicę może? Za granicę Polak umknie, ale nie on, tembardziej, że ja śledzę i przedsięwziąłem środki. W głąb ojczyzny może ucieknie? Ależ tam chłopi mieszkają, prawdziwi, ruscy, proszę pana, niejeden będzie wolał więzienie, aniżeli życie z takimi cudzoziemcami, jak nasi chłopi, ha, ha! Ale wszystko to fraszki powierzchowne. Co to takiego: ucieknie! To głos urzędowy, forma, ale główna rzecz jest inna; on nie dlatego nie ucieknie ode mnie, że nie ma gdzie uciec! on psychologicznie nie ucieknie ode mnie ha, ha! Jak się panu to wyrażenie podoba? On mi z prawa natury nie umknie, choćby nawet miał gdzie umykać. Widziałeś pan ćmę nad świecą? Otóż i on będzie tak ciągle kręcił się koło mnie, jak koło świecy; wolność mu zbrzydnie, zacznie się zamyślać, mieszać, sam się zaplącze dookoła, jak w sieci, zaniepokoi samego siebie na śmierć!... Niedość tego: sam mi jaki matematyczny kawałek urządzi w rodzaju dwa razy dwa, trza mu tylko dać jak najdłuższy antrakt... I ciągle będzie zakreślał koła przy mnie, coraz węższe, węższe, aż... klap!... Prosto w gębę mi wpadnie, a ja go połknę z całą rozkoszą, ha ha, ha! Pan nie wierzy?
Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady i nieruchomy, skamieniałym wzrokiem wpatrując się w twarz Porfirjusza.
— Lekcja dobra! — myślał, stygnąc. — To nawet już nie kot z myszką, jak było wczoraj. I nie siłę swoją mi wykazuje i... podszeptuje napróżno! on na to za mądry... Tu inny cel, jakiż? ej, furda, braciszku, trwożysz mnie i chytrzysz! Nie masz dowodów i wczorajszy człowiek nie istnieje! Poprostu chcesz mnie przytłuc, ale, bajki, przerachujesz się! Lecz poco, poco mi podpowiadać aż do takiego stopnia? Liczy na moje chore nerwy, czy co?... Nie, bratku, bajki, nie uda ci się, chociażeś coś przygotował... Zobaczymy, co też przygotowałeś?
I zapanował nad sobą z całych sił, gotując się do strasznej i nieznanej katastrofy. Niekiedy chciał się rzucić i zadusić Porfirjusza. Zanim tu wszedł jeszcze, lękał się tego gniewu. Czuł, że usta mu zeschły, serce bije, piana zapiekła mu się na wargach. Ale jednak postanowił milczeć: do czasu nie wymówić ani jednego słowa. Zrozumiał, że to najlepsza taktyka w jego położeniu, nietylko bowiem nie zdradzi się, ale przeciwnie, rozdrażni wroga milczeniem, i może jeszcze sam zdradzi się przed nim. Łudził się przynajmniej tą nadzieją.
— Nie, widzę, że pan nie wierzysz, myślisz pan, że to żarciki tylko — podchwycił Porfirjusz, stając się coraz weselszym i nieustannie chichocząc z zadowolenia, i znowu zaczynając krążyć po pokoju — oczywiście ma pan słuszność; sama postać moja już tak zbudowana została przez Pana Boga, że tylko śmiech wzbudza w patrzących na mnie; jestem sobie bufon; ale co ja panu powiem, i znowu powtórzę, kochany panie Rodjonie, przebacz pan staremu, pan człowiek jeszcze młody, że tak powiem pierwszej młodości, a więc już tem samem, za przykładem całej młodzieży, cenisz pan nadewszystko rozum ludzki. Błyskotliwy dowcip i abstrakcyjne dowodzenia rozumu przypadają panu do gustu. I to zupełnie tak jak ów austriacki hofkriegsrath naprzykład, to jest o ile ja mogę sądzić o wypadkach wojenych: na papierze oni i Napoleona rozbili i do niewoli wzięli, i już oni tam u siebie, w gabinecie, wszystko wyrachowali i urządzili w najdowcipniejszy sposób, a tymczasem, generał Mack poddaje się ze swoją armją, ha, ha, ha! Widzę, widzę, szanowny panie Rodjonie pan się śmiejesz ze mnie, że ja, taki cywilny człowiek, ciągle cytuję przykłady z dziejów wojskowych. Cóż zrobić, strasznie się kocham w wojsku, i pasjami lubię czytać te sprawozdania wojenne. Stanowczo minąłem się z powołaniem. Powinienem służyć w wojsku, doprawdy. Napoleonem możebym się i nie zrobił, ale majorem byłbym, ha, ha, ha! Otóż, powiem teraz panu caluteczką prawdę o tym wyjątkowym wypadku: rzeczywistość i natura, kochany panie, to rzecz ważna, i niekiedy, ach jak one podetną najprzebieglejsze wyrachowania! Wierzaj pan staremu, mówię serjo, panie Rodjonie (co mówiąc, ledwie trzydziesto-pięcio letni Porfirjusz jakby istotnie postarzał się nagle; nawet głos mu się zmienił i jakoś skurczył się cały), a przytem jestem człowiek otwarty... Jestem otwarty, czy nie? Jak pan myślisz? Zdaje się, że zupełnie: takie rzeczy komunikuję panu darmo i wcale wynagrodzenia nie żądam, ha, ha, ha! Więc tedy, mówię dalej: dowcip, według mnie, to rzecz wyborna; jest to, że tak powiem, piękno natury i pociecha życia, i jakie kawały, napozór, może on wyrządzać, tak, że gdzie tam jakiś biedny sędzia śledczy zdoła co odgadnąć, zwłaszcza gdy go porywa własna fantazja, jak to się zawsze zdarza, boć to człowiek przecie! Ale właśnie natura przychodzi w pomoc biednemu sędziulkowi, to grunt! A o tem ani pomyśli nawet goniąca za dowcipem młodzież, „przekraczająca wszelkie przegrody“ (jak się pan raczyłeś wyrazić arcydowcipnie). On może i kłamie, to jest człowiek, wyjątkowy wypadek, ten incognito, i skłamie wybornie; najzręczniej w świecie; i już triumfuje napozór, już korzysta z owoców swojego dowcipu, wtem klap! w najciekawszem, w najbardziej kompromitującem miejscu, mdleje. Może to i choroba, nieraz i zaduch bywa w pokojach, ale jednak! Jednak podał myśl! Zełgał najwyśmieniciej, ale nie potrafił zwalczyć natury! Tu właśnie tkwi obłuda! Niekiedy, party błyskawicą swego dowcipu, zacznie manić podejrzewającego go człowieka, zblednie jakby umyślnie: zanadto podobne to do prawdy, i znowu poddał myśl! Chociaż oszuka pierwszym razem, ale przez noc tamtemu co innego przyjdzie na myśl, jeśli sam nie głupi! Toć tak się zdarza na każdym kroku! Ba i cóż: sam zacznie zabiegać, leźć, gdzie go nie proszą zagadywać nieustannie o tem, o czem by, przeciwnie, należało milczeć, przeróżne alegorje zacznie cytować, ha, ha! sam przyjdzie i będzie się pytał: dlaczego mnie tak długo nie biorą? ha, ha, ha! i to się przecie może zdarzyć z najprzebieglejszym człowiekiem, z psychologiem i literatem! Natura to zwierciadło, najdoskonalsze zwierciadło! Patrz i podziwiaj, tak! Cóżeś pan tak pobladł, panie Rodjonie, może tu zaduch, może okno otworzyć?
— O, nie, niech się pan nie fatyguje — zawołał Raskolnikow i nagle roześmiał się: — nie fatyguj się pan, proszę pana.
Porfirjusz stanął przed nim, poczekał, i nagle sam się roześmiał się z kolei. Raskolnikow wstał z kanapy, urywając swój uśmiech, zupełnie nerwowy.
— Panie sędzio! — wymówił głośno i dobitnie, choć nogi pod nim drżały — widzę więc wyraźnie, że pan stanowczo podejrzewa mnie o zamordowanie tej starej i jej siostry Elżbiety. Winienem tedy panu oznajmić, że mi się to już sprzykrzyło. Jeżeli panu się zdaje, że możesz mnie prześladować prawnie, że możesz mnie pan zaaresztować, to zaaresztuj pan... Ale śmiać mi się w oczy i dręczyć mnie, na to nie pozwolę...
Usta mu nagle zadrżały, oczy krwią zabiegły i hamowany dotąd głos nabrał siły.
— Nie pozwolę! — krzyknął nagle, uderzając z całej siły pięścią w stół. — Słyszysz pan? Nie pozwolę!
— Ach Boże, cóż to znowu! — zawołał niby przerażony Porfirjusz — panie Rodjonie! Ojczuleczku drogi! Co panu jest?
— Nie pozwolę! — krzyknął powtórnie Raskolnikow.
— Ojczuleczku, ciszej! Wszak usłyszą, przyjdą! Cóż im powiemy, pomyśl pan! — wyszeptał w przerażeniu Porfirjusz, zbliżając swoją twarz do twarzy Raskolnikowa.
— Nie pozwolę, nie pozwolę! — machinalnie powtarzał Raskolnikow, ale nagle zupełnym szeptem.
Porfirjusz odwrócił się szybko i pobiegł otworzyć okno.
— Powietrza świeżego! A może wody panu... toć to atak!...
I pobiegł do drzwi, ażeby kazać przynieść wody, ale w kącie trafił na karafkę z wodą.
— Napij się pan — szeptał, wracając z karafką... — może przejdzie...
Przestrach i życzliwość Porfirjusza były tak naturalne, że Raskolnikow zamilkł i z dzikiem zaciekawieniem jął go rozglądać. Wody jednak nie przyjął.
— Panie Rodjonie! Drogi panie Rodjonie! Ależ pan tak może zmysły stracić, zapewniam pana, e ech! A-ch! Wypij pan! Napijże się pan choć odrobinkę.
Zmusił go przecie wziąść do rąk szklankę z wodą. Raskolnikow machinalnie podniósł ją do ust, ale opamiętał się i ze wstrętem postawił ją na stole.
— Tak, mieliśmy mały ataczek! w ten sposób możesz pan wywołać recydywę — zakwakał z przyjazną życzliwością Porfirjusz, ale ciągle jeszcze z pewnem pomieszaniem. — Boże! jakże można się tak nie oszczędzać? Bo i ten Razumichin był tu u mnie wczoraj, zgoda, zgoda, mam charakter zły, złośliwy a oni zaraz z tego... Boże! Przyszedł wczoraj po panu, w czasie obiadu, mówił, a ja tylko ręce rozłożyłem, no, myślę sobie... ach co się dzieje, Boże! Czy on z polecenia pana był u mnie? Ale siądź pan, siadaj że pan, na Boga!
— Nie, nie z mego polecenia! Ale wiedziałem, że on poszedł do pana, i poco poszedł — oschle odparł Raskolnikow.
— Wiedziałeś pan?
— Wiedziałem. Więc i cóż?
— A to, kochany panie Rodjonie, że nietylko takie pańskie sprawki są mi wiadome; wiem wszystko. Wiem, żeś pan chodził najmować lokal, w nocy prawie, gdy się niż zmierzchło, żeś pan dzwonił, żeś się pan o krew pytał i żeś pan zawrócił głowy stróżom i robotnikom. Pojmuję ówczesny stan pańskiej duszy... aleć w ten sposób stracisz pan zmysły zupełnie, dalibóg! Zakręci się panu w głowie! Oburzenie tak się w panu gotuje, szlachetne oburzenie, z powodu krzywd doznanych, najprzód od losu, a potem w cyrkule, więc się też pan rzucasz tu i tam, żeby zmusić niejako w ten sposób wszystkich do gadania i skończyć odrazu, bo się panu uprzykrzyły te wszystkie głupstwa i wszystkie te podejrzenia. Wszak tak? Odgadłem stan duszy, co?... Ale w ten sposób to nietylko samego siebie ale i Razumichina mi pan skołowacisz, bo sam pan wiesz, jaki to dobry chłopak; w panu odzywa się choroba a w nim dobroć. I on zaraził się od pana tą manią. Ot proszę pana, gdy pan się uspokoi zaraz panu opowiem.
...Niech pan siada! Okropnie pan wygląda! No, niech pan usiądzie.
Raskolnikow usiadł. Dreszcze minęły, opanowywała go gorączka. W głębokiem zdumieniu z natężeniem słuchał mowy wystraszonego i po przyjacielsku pielęgnującego go Porfirjusza. Ale nie wierzył jego słowom, chociaż miał dziwną chęć uwierzyć. Nieoczekiwana wzmianka Porfirjusza o mieszkaniu zupełnie go oszołomiła.
— Także? Więc on wie wszystko o mieszkaniu? I sam mi to opowiada!
— Tak był prawie identyczny wypadek, psychologiczny w naszej praktyce sądowej, taki chorobliwy wypadek — szybko mówił Porfirjusz — też naklepał jeden na siebie o morderstwie i jeszcze jak naklepał! Cała halucynacja! Fakty zakomunikował! fakty! podał wszystkie okoliczności poplątał! Wszystkim głowę zawrócił. I dlaczegóż to? On sam, zupełnie nienaumyślnie, częściowo był przyczyną morderstwa, ale tylko częściowo! A dowiedziawszy się, że dzięki niemu popełniono morderstwo, zaczął się denerwować, zaczęły się halucynacje, zwarjował zupełnie, no i sam wreszcie nabrał przekonania, że jest mordercą! Nareszcie senat rozpatrując sprawę uniewinnił nieszczęśliwca i oddał go pod dozór! A gdyby nie senat! Ale jakżeż to tak można, panie, w ten sposób można się do obłędu doprowadzić, nie panując nad nerwami. W nocy chodzić, dzwonić, rozpytywać o krew! Ja się tej psychologji nauczyłem w praktyce! Pan którego dnia przez okno albo z dzwonnicy skoczy! To będzie dla pana pociągające — przcież takie dzwoneczki! Choroba, panie Rodjonie, choroba! Zbyt pan zaniedbuje zdrowie. Ot, poradziłby się pan jakiegoś doświadczonego lekarza, nie tego tam grubaska! Przecież to maligna, pan to wszystko w malignie robi!
„Jakto? Czyżby on i teraz kłamał? Niemożliwe, niemożliwe odsuwał od siebie tę myśl — przeczuwając do jakiego stopnia wściekłości może go ona doprowadzić, czując, że od tej wściekłości zwarjuje.
— To nie w malignie! To było na jawie! — krzyknął, natężając umysł, aby przemknąć grę Porfirjusza — na jawie! na jawie! Słyszy pan?
— Ależ słyszę i rozumiem. Pan i wczoraj mówił, że nie w malignie i nawet specjalnie pan to podkreślił. Wszystko co pan może powiedzieć, wszystko rozumiem. E, ale niechżeż pan wysłucha, panie Rodjonie, chociaż to jedno. Przecież gdyby pan rzeczywiście był mordercą, albo gdyby pan był zamieszany w tę przeklętą sprawę, czyżby pan sam twierdził, że pan to robił przytomnie, nie w malignie i jeszcze tak specjalnie podkreślił z takim nadzwyczajnym uporem? No, niechżeż pan się sam tylko zastanowi. Według mnie, zupełnie odwrotnie, gdy pan się do czegokolwiek poczuwa musi albo pan twierdzić, że pan to w malignie robił, nieprawdaż?
Raskolnikow poczuł w tem pytaniu coś podstępnego. Odsunął się od nachylonego ku niemu Porfirjusza i milcząc wpatrywał się weń ze zdumieniem.
— Albo naprzykład co do tego pana Razumichina. Czy z własnej chęci przyszedł on tutaj wczoraj, czy z pańskiej inicjatywy? Przecież pan powinienby mówić, że on z własnej woli przyszedł, a pan twierdzi przeciwnie! i jeszcze pan to podkreśla!
Raskolnikow wogóle tego nie podkreślał. Mróz przebiegł mu po plecach.
— Kłamiesz pan — mówił wolno i cicho, z twarzą wykrzywioną nienaturalnym uśmiechem — chcesz mi znów pokazać, że znasz pan moją grę, wszystkie odpowiedzi znasz naprzód — mówił, czując, że nie liczy się należycie ze słowami — chce mnie pan nastraszyć... i wyśmiać poprostu...
Raskolnikow, nie spuszczał oka z Porfirjusza, i nagle znowu nieograniczony gniew błysnął mu w oczach.
— Kłamiesz pan, wszystko kłamstwo! — zawołał. — Sam pan wiesz wybornie, że najlepszym wykrętem dla przestępcy jest, w miarę możności, nie ukrywanie tego czego można nie ukryć. Nie wierzę panu!
— Jaki pan zabawny! — zachichotał Porfirjusz — trudno z panem dojść do ładu; jakaś monomanja opanowała pana. Więc pan mi nie wierzysz? A ja panu powiadam, że pan już wierzysz, żeś już na pół łokcia uwierzył a ja zrobię, że pan i na cały łokieć uwierzysz, bo szczerze pana polubiłem i serdecznie jestem życzliwy dla pana.
Usta Raskolnikowa drgnęły.
— Tak, jestem życzliwy, powtarzam to panu — ciągnął łagodnie, po przyjacielsku, ujmując za rękę Raskolnikowa, nieco powyżej łokcia — szanuj się pan. Wszak teraz rodzina pańska zjechała, powinieneś pan ich uspakajać, pieścić, a pan ich tylko przerażasz...
— Co panu do tego? skąd pan wie o tem? Dlaczego to pana tak zajmuje? Więc pan śledzisz za mną i chcesz mi pan to pokazać?
— Ależ kochany panie, toć od pana samego dowiedziałem się o tem wszystkiem! Pan nie zwracasz uwagi, co we wzburzeniu mówisz i do mnie i do innych. Od pana Dymitra Razumichina, także dużo się dowiedziałem wczoraj ciekawych szczegółów. Nie, przerwałeś mi pan ale powiem panu, że przez swoją podejrzliwość, pomimo całego dowcipu, jaki pan posiadasz, straciłeś pan nawet zdrowy sąd o rzeczach. No choć weźmy naprzykład jeszcze raz ten sam temat, to samo dzwonienie... ależ taki skarb, taki fakt (fakt wyraźny przecie!) ja sam, jak śledczy, zdradziłem przed panem! I pan nic w tem nie dostrzegasz? A toć gdybym choć odrobinkę podejrzewał pana, czyż tak należałoby mi postąpić? Przeciwnie, należałoby mi najprzód odwrócić pańskie podejrzenia, i nie zdradzić się niczem, że fakt jest mi wiadomy; odciągnąć pana, że tak powiem, na przeciwległą stronę, i nagle, jak obuchem, po ciemieniu (jak się pan wyraziłeś) ogłuszyć: „A coś jegomość robił w mieszkaniu zabitej o godzinie dziesiątej wieczorem, a może nawet i o jedenastej? A pocoś dzwonił? A pocoś pytał o krew? A pocoś bałamucił stróży i wołałeś ich do urzędu, do komisarza cyrkułowego?“ Takby mi należało postąpić, gdybym miał pana choć trochę w podejrzeniu. Należałoby podług formy przyjętej ściągnąć od pana zeznanie, zrobić rewizję, a może nawet i zaaresztować pana... Skoro więc tego nie zrobiłem, żadnych przeto podejrzeń względem pana nie mam! Straciłeś pan zdrowy pogląd na rzeczy i nic pan nie widzisz, powtarzam!
Raskolnikow zadrżał na całem ciele, tak, że sędzia spostrzegł to aż nadto wyraźnie.
— Kłamstwo wszystko! — zawołał — a choć nie wiem, jaki pan masz cel, dość, że pan kłamiesz... Poprzednio mówiłeś pan w innem znaczeniu, i nie mylę się już teraz... kłamiesz pan!
— Kłamię? — podchwycił Porfirjusz, gorączkując się napozór, ale zachowując zarazem pozór wesoły i złośliwy i zdaje się bynajmniej go nie obchodziło, jakiego zdania był Raskolnikow. — Kłamię?... No, a jakże postąpiłem sobie z panem poprzednio (ja, sędzia śledczy), sam podszeptując panu wszelkie środki obrony, sam panu cytując tę całą psychologję: „Choroba, mówiłem, gorączka, nieprzytomność, melancholja i urzędnicy policyjni“ i t. p.? Co? Ha, ha, ha! Chociaż co prawda, wszystkie te psychologiczne środki obrony, wykręty, zapieranie się, bardzo są dwuznaczne: „Choroba, gorączka, majaczenie, nie pamiętam, nie wiem“, wszystko to pięknie, ale dlaczego właśnie w chorobie i w gorączce roją się takie rzeczy, a nie inne? Prawda? Ha, ha, ha!
Raskolnikow spojrzał nań dumnie i z pogardą.
— Jednem słowem — stanowczo i głośno powiedział, wstając i nieco odpychając przytem sędziego — słowem, chcę wiedzieć: czy pan mnie uznaje ostatecznie za podejrzanego w tej sprawie, czy nie? Powiedz pan, panie sędzio, powiedz pan stanowczo i ostatecznie, i prędzej, natychmiast!
— A to komedja! A to mam z panem ambaras — zawołał Porfirjusz, całkiem wesoło, życzliwie i bynajmniej nie zmieszany. — Ale poco, na co pan masz tak wiele wiedzieć, kiedy nikt jeszcze nie zaczynał pana badać. Jesteś pan zupełnie jak dziecko i, żeby nie wiem co, rączki w ogień! I poco się pan niepokoisz? Poco się pan wpraszasz, z jakich powodów? Co? Ha, ha, ha!
— Powtarzam panu — zawołał z wściekłością Raskolnikow — że nie mogę dłużej strawić...
— Czego? Niewiadomości? — przerwał sędzia.
— Nie dręcz mnie pan! Nie chcę!... Mówię panu, że nie chcę!... Nie mogę i nie chcę!... Słyszysz pan, słyszysz pan! — krzyknął, uderzając pięścią, w stół.
— Ależ ciszej, ciszej! Mogą usłyszeć! poważnie pana ostrzegam: szanuj się pan. Ja nie żartuję! — wymówił szeptem Porfirjusz, ale tym razem w jego twarzy nie było już poprzedniej kobiecej dobroduszności i trwogi; teraz wprost rozkazywał, surowo, marszcząc brwi i jakby odrazu niwecząc wszystkie tajemnice i dwuznaczniki. Ale było to tylko na chwilę.
Zdziwiony nieco Raskolnikow wpadł nagle znowu w wściekłość; ale rzecz dziwna: znowu usłuchał rozkazu mówienia ciszej, chociaż był w najsilniejszym paroksyzmie rozdrażnienia.
— Ja się nie dam męczyć! — zaszeptał nagle po dawnemu, z bólem i nienawiścią nagle przyznając w duchu, że nie może nie ulec rozkazowi, i wpadając wskutek tej myśli w jeszcze większą wściekłość — aresztuj mnie pan, rób pan rewizję, ale postępuj pan podług prawa i nie baw się pan moim kosztem! Zabraniam panu.
— Nie troszcz się pan o prawo — przerwał Porfirjusz z dawnym złośliwym uśmiechem i jakby nawet z upodobaniem patrząc na Raskolnikowa — uważam pana za gościa i przyjaciela.
— Nie chcę pańskiej przyjaźni i pluję na nią! Słyszysz pan? Na dowód czego: biorę czapkę i odchodzę. No, co teraz powiesz, kiedy masz zamiar aresztować?
Porwał czapkę i skierował się ku drzwiom.
— Aa, niespodzianki, nie chcesz pan zobaczyć, co! — zachichotał Porfirjusz, chwytając go znowu nieco powyżej łokcia i zatrzymując przy drzwiach. Stawał się coraz weselszym i rezolutniejszym, co ostatecznie zniecierpliwiło Raskolnikowa.
— Co za niespodzianka? Co takiego? — zapytał, stając nagle i z przestrachem patrząc na sędziego.
— Niespodzianka, a tu za drzwiami siedzi u mnie, — ha, ha, ha!
Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, prowadzącem do rządowego lokalu.
— Zamknąłem na klucz, żeby nie uciekła.
— Co takiego? Gdzie? Co?...
Raskolnikow zbliżył się szybko do drzwi i chciał je otworzyć, ale były zamknięte.
— Zamknięte; oto klucz!
Istotnie, pokazał klucz, wyjęty z kieszeni.
— Kłamstwo! — jęknął Raskolnikow, nie hamując się już wcale — łżesz, poliszynelu przeklęty! — i rzucił się na cofającego się ku drzwiom, ale bynajmniej nie przelęknionego Porfirjusza.
— Wszystko, wszystko rozumiem! — podskoczył ku niemu. — Łżesz i drażnisz mnie, ażebym się zdradził...
— Ale, kochany mój panie, już się więcej zdradzać nie trzeba. Doszedłeś pan do wściekłości. Nie krzycz pan, bo ludzi zawołam.
— Łżesz, nic mi nie będzie! Wołaj ludzi! Wiedziałeś, że jestem chory i chciałeś mnie rozirytować do szaleństwa, ażebym siebie wydał, oto twój cel! Nie, nie, dawaj fakty. Wszystko rozumiem! Faktów nie masz, masz tylko liche, nic warte domysły, od Zamietowa!... Znałeś pan mój charakter, więceś chciał mnie doprowadzić do wściekłości, a potem ogłuszyć nagle przez popów i deputatów... Czekasz na nich? Ale poco czekasz? Gdzie? Niech wejdą!
— Ale co tu za deputaty, kochany panie! Także panu pomysły przychodzą! Aleć w ten sposób według prawa postępować nie można, nie znasz się pan na rzeczy, kochany panie... Prawo nie ucieknie, sam pan zobaczysz! — mruczał Porfirjusz, przysłuchując się przy drzwiach.
Istotnie, w tej chwili przy samych drzwiach w drugim pokoju dał się słyszeć jakby hałas.
— A, idą! — zawołał Raskolnikow — posłałeś po nich!... Czekałeś na, nich!... To było twoje wyrachowanie!... No, dawaj ich tu wszystkich! deputatów, świadków, kogo chcesz... dawaj! Jestem gotów, gotów!

Lecz nagle stał się dziwny wypadek, coś tak niespodziewanego w prawidłowym biegu rzeczy, że ani Raskolnikow, ani sędzia nie mogli spodziewać się takiego rozwiązania.

ROZDZIAŁ VI

Potem, kiedy Raskolnikow przypomniał sobie tę chwilę przedstawiło mu się wszystko w ten sposób: hałas, który było słychać za drzwiami, powiększył się nagle i drzwi uchyliły się nieco.
— Co tam takiego? — krzyknął z gniewem sędzia. — Wszak uprzedzałem...
Przez chwilkę nie było odpowiedzi, ale widać było, że za drzwiami znajdowało się kilku ludzi i jakby kogoś odpychali.
— Ależ co takiego? — niespokojnie powtórzył Porfirjusz.
— Przyprowadzono aresztanta, Mikołaja — dał się słyszeć czyjś głos.
— Nie potrzeba! Precz! Poco on tu przylazł? Co to za nieporządek? — zawołał Porfirjusz, rzucając się do drzwi.
— Ale poproszę wielmożnego sędziego... — zaczął znów ten sam głos i urwał.
Przez dwie sekundy nie więcej trwała prawdziwa bójka; potem nagle jakby ktoś kogoś gwałtem odepchnął i niezwłocznie potem jakiś blady człowiek wtargnął do gabinetu sędziego.
Człowiek ten dziwnie wyglądał. Z początku patrzył przed siebie, ale jakby nikogo nie widząc. W oczach jego błyszczała stanowczość, ale zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go przyprowadzono na stracenie. Całkiem zbielałe jego usta zlekka drgały.
Był on jeszcze młody, ubrany z chłopska, średniego wzrostu, z włosami ostrzyżonemi w kółko, o delikatnych, jakby suchych rysach twarzy. Odepchnięty przezeń znienacka człowiek, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdołał uchwycić go za ramię: był to żołnierz z konwoju; ale Mikołaj szarpnął ręką i wyrwał mu się raz jeszcze.
We drzwiach stanęło kilku ciekawych. Niektórzy z nich usiłowali wejść do gabinetu.
Cała ta scena trwała najwyżej minutę czasu.
— Precz, jeszcze zawcześnie! Poczekaj aż zawołają!.. Poco go tak wcześnie przyprowadzono? — krzyczał w strasznym gniewie, jakby pomieszany, sędzia.
Ale Mikołaj nagle padł na kolana.
— Czego chcesz? — zawołał sędzia zdumiony.
— Winowaty! Moja wina! Jam zbójca! — wymówił nagle Mikołaj, z trudnością chwytając oddech, ale dość silnym głosem.
Przez jakie dziesięć sekund trwało milczenie, wszyscy jakby zesztywnieli; nawet żołnierz z konwoju cofnął się i już się nie zbliżał do Mikołaja, ale zrejterował machinalnie do drzwi i stanął nieruchomie.
— Co takiego? — krzyknął Porfirjusz, oprzytomniawszy po chwili.
— Ja... zbójca... — powtórzył Mikołaj.
— Jakto... ty... ty?... kogoś zabił?
Sędzia widocznie się zmieszał.
Mikołaj przez chwilę milczał.
— Starą fanciarkę i jej siostrę Elżbietę... ja... zabiłem... toporem. Pomieszało mi się w głowie... — dodał nagle i znowu zamilkł. Ciągle klęczał.
Pan Porfirjusz przez jakiś czas stał, jakby się namyślając, ale nagle znowu się wstrząsnął i zamachał rękoma na nieproszonych świadków. Ci w jednej chwili znikli i drzwi się zamknęły. Następnie popatrzył na stojącego w kącie Raskolnikowa, potem znowu przypadł do Mikołaja.
— Co ty mi będziesz wyjeżdżał zawczasu ze swojem pomieszaniem? — krzyknął nań prawie ze złością. — Nie pytałem się jeszcze o to... A teraz mów: tyś zabił?
— Ja zbójca... zeznaję... — wymówił Mikołaj.
— E-ech! Czem zabiłeś?
— Toporem. Dostałem go sobie.
— A to się śpieszy! Sam?
Mikołaj nie zrozumiał pytania.
— Czy sam zabiłeś?
— Sam. A Michał nie winien i o niczem nie wie.
— Ale nie śpiesz się z Michałem! E-ech!...
— No jakże, jakżeśto wtedy zleciał ze schodów? Wszak was obaj stróże widzieli?
— To tak żeby odwrócić uwagę... wtedy... nibym się śpieszył... z Michałem, bom sobie tak ułożył zawczasu — odparł Mikołaj.
— Najwyraźniej! — gniewnie zawołał sędzia: — to nie jego słowa! — mruczał jakby do siebie i nagle znowu spostrzegł Raskolnikowa.
Widocznie, do takiego stopnia zajął się Mikołajem, że na chwilę zapomniał o Raskolnikowie. Teraz nagle obejrzał się, aż się nawet zmieszał...
— Kochany panie, szanowny!... Przepraszam — przypadł do niego — tak nie można... racz pan... tu nie dla pana... ja bo sam... widzisz pan jakie niespodzianki!... Racz pan...
I wziąwszy go za rękę, wskazał na drzwi.
— Pewnoś się pan tego nie spodziewał — wymówił Raskolnikow, który naturalnie nic jeszcze nierozumiał wyraźnie, ale zdołał już nabrać otuchy.
— A i paneś się nie spodziewał... A co, jak rączka drży panu? He, he!
— Ale i pan drży, panie sędzio.
— I ja drżę; nie spodziewałem się!...
Stali już we drzwiach. Porfirjusz czekał niecierpliwi na wyjście Raskolnikowa.
— A niespodzianki nie pokażesz mi pan? — wymówił nagle ten ostatni.
— Mówi, a ząb o ząb nie trafia, he, he! Złośliwy z pana człowiek! No, do widzenia.
— A mnie się zdaje, że do niezobaczenia!
— Jak Bóg da, jak Bóg da! — wymówił Porfirjusz z dziwnie wykrzywionym uśmiechem.
Mijając kancelarję, Raskolnikow spostrzegł, że wiele osób spoglądało nań z uwagą. W przedpokoju, w tłumie, zdołał spostrzec obydwóch stróży z owego domu, tych samych, których w nocy zapraszał do cyrkułu. Stali i czekali na coś. Zaledwie jednak wyszedł na schody, usłyszał nagle za sobą znowu głos sędziego. Obejrzawszy się zobaczył, że ten go dogania z wielkim pośpiechem.
— Słóweczko, kochany panie; co do tego wszystkiego, to tam jak Bóg da, ale zawsze wypadnie mi pewnie zapytać się pana formalnie o tem i owem... więc się jeszcze zobaczymy, tak...
I Porfirjusz stanął przed nim z uśmiechem.
— Tak — dodał jeszcze raz.
Można było sądzić, że mu się chciało jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie wymawiało.
— A za to, cośmy mówili, niech się pan sędzia na mnie nie gniewa, bo ze mnie gorączka — zaczął całkiem już przytomnie Raskolnikow, nie mogąc się oprzeć pokusie do kpinek.
— O bynajmniej, wcale się nie gniewam — z radością prawie odparł sędzia. — Ja bo i sam... tego... Przyznaję, mam charakter docinkowy, przyznaję! Ale się jeszcze zobaczymy. Jeśli Bóg da, to się i bardzo zobaczymy!
— I ostatecznie poznamy jeden drugiego? — podchwycił Raskolnikow.
— I ostatecznie poznamy siebie nawzajem — potaknął Porfirjusz i zmrużywszy oczy, poważnie spojrzał nań. — Teraz pan na imieniny?
— Na pogrzeb.
— Ach, prawda, na pogrzeb! Zdrowie swoje pan szanuj, zdrowie!...
— A ja nie wiem sam, czego mam panu życzyć od siebie! — odparł Raskolnikow, zaczynając już schodzić na dół, nagle jednak znowu się odwrócił do sędziego i dodał: — życzyłbym panu większych sukcesów, cóż kiedy pan sam widzisz, jak komiczne jest pańskie stanowisko!
— Dlaczego komiczne? — odwrócił się ciekawie Porfirjusz, zabierając się także do odejścia.
— No jakże, wszak choćby tego biednego Mikołaja, toście musieli dopiero dręczyć, męczyć, psychologicznie, na swój sposób, zanim się nie przynał; dzień i noc dowodziliście mu: „tyś zabił, tyś zabójca...“ no a teraz, kiedy się już przyznał, zaczniecie go trapić wprost przeciwnie: Łżesz, kochanku, nie ty zabiłeś!... Tyś nie mógł zabić! To nie twoje słowa?“ Więc jakże, czyż to nie komiczne?
— He, he, he! A więc pan zauważyłeś, żem powiedział do Mikołaja, że on mówi „nie swoje słowa?“
— Naturalnie, zauważyłem?
— He, he! Dowcip! dowcip! Na wszystko pan uważa!... Umysł nielada! I dotykasz pan właśnie najkomiczniejszej struny... he, he! Mówią, że Gogol miał właśnie ten dar rozwinięty do najwyższego stopnia.
— Tak, Gogol.
— Tak, Gogol... do miłego widzenia.
— Do miłego widzenia.
Raskolnikow udał się prosto do domu. Był tak zbity i znękany, że już przyszedłszy do domu i rzuciwszy się na kanapę, przez cały kwadrans siedział odpoczywając tylko i usiłując choć jako tako zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie rezonował, czuł, że jest przejęty do żywego; że w zeznaniu Mikołaja jest coś niewytłumaczonego, szczególnego, czego w tym stanie za nic nie pojmie. Ale przyznanie się Mikołaja było faktem rzeczywistym. Następstwa tego faktu były dlań zupełnie jasne: kłamstwo nie może się nie wydać, a wtedy, znowu wezmą się do niego. Ale przynajmniej do tego czasu jest wolny i powinien coś zrobić dla siebie, niebezpieczeństwo bowiem jest nieuniknione.
Lecz do jakiego stopnia? Położenie zaczynało się wyjaśniać. Przypominając sobie, na brudno, w ogólnych zarysach, całą swoją scenę z Porfirjuszem, nie mógł raz jeszcze nie wstrząsnąć się ze zgrozy. Oczywiście obce mu były wszystkie cele Porfirjusza, nie mógł zrozumieć wszystkich jego zamiarów. Ale część gry została ujawnioną, i oczywiście nikt lepiej odeń nie mógł zrozumieć, jak strasznym był ten „chód“ w grze Porfirjusza. Jeszcze chwilka, a mógł zdradzić się zupełnie faktycznie. Znając słabość jego charakteru i od pierwszego rzutu oka dokładnie zdoławszy go nawskroś przeniknąć. Porfirjusz działał lubo zanadto stanowczo, ale prawie napewno. Nie ulega kwestji, że Raskolnikow skompromitował się już poprzednio, ale do faktów było jeszcze daleko. Wszystko jeszcze było bardzo względne. Ale czy tak jednak, czy tylko dobrze on teraz rozumuje? Czy się nie myli? Do jakiego rezultatu zmierzał dzisiaj Porfirjusz? Czy istotnie miał coś przygotowanego na dzisiaj? I co mianowicie? Czy istotnie czekał na coś, czy nie? Jakby się byli rozstali dziś, gdyby Mikołaj nie był wywołał niespodziewanej katastrofy?
Porfirjusz ujawnił prawie całą swoją grę; oczywiście, ryzykował, ale ujawnił i (Raskolnikow był tego pewien) gdyby Porfirjusz miał był coś więcej, zdradziłby się był ze wszystkiem. Co to za „niespodzianka?“ Czy to żarty? Czy to miało jakie znaczenie, czy nie? Czy mogło się kryć pod tem coś podobnego do faktu, do stanowczego oskarżenia? Człowiek wczorajszy? Gdzież on przepadł? Gdzie był dzisiaj? Wszak jeżeli tylko Porfirjusz ma coś stanowczego, to oczywiście, musi to być w związku z wczorajszą marą.
Siedział na kanapie opuściwszy głowę na piersi, oparłszy się łokciami o kolana i kryjąc twarz w dłoniach. Nerwowy dreszcz wstrząsał całem jego ciałem. Wreszcie wstał, wziął czapkę, pomyślał i skierował się ku drzwiom.
Czuł jakoś, że przynajmniej na dzisiejszy wieczór może się uważać za zabezpieczonego. Nagle doznał w sercu jakby radości: zachciało mu się być jak najprędzej u wdowy po Marmeladowie. Na pogrzeb, oczywiście, spóźnił się, ale na stypę zdąży i tam, zaraz, zobaczy Zosię.
Zatrzymał się, pomyślał i chorobliwy uśmiech ukazał mu się na ustach.
— Dziś! Dziś! — szepnął do siebie — tak, dziś przecie! Tak być powinno...
Zaledwie chciał drzwi otworzyć, gdy wtem zaczęły się one otwierać same. Zadrżał i cofnął się. Drzwi otworzyły się zwolna i cicho, i nagle pokazała się postać wczorajszego człowieka z pod ziemi.
Człowiek stanął na progu, spojrzał w milczeniu na Raskolnikowa i wszedł do pokoju. Był akurat taki sam jak wczoraj, ta sama postać, ten sam strój, tylko w twarzy i w spojrzeniu nastąpiła gruntowna zmiana: patrzył teraz jakoś nieśmiało i postawszy chwilkę, westchnął głęboko. Brakowało tylko, żeby dłoń przytknął do twarzy, a głowę przechylił na bok, ażeby zupełnie być podobnym do baby.
— Czego to? — zapytał Raskolnikow.
Człowiek milczał, lecz nagle głęboko, prawie do ziemi, skłonił mu się. Przynajmniej palcem prawej ręki dotknął ziemi.
— Co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— Winowaty — cicho wymówił człowiek.
— Jakto? Co?
— Miałem złe myśli.
Spojrzeli na siebie.
— Przykro bo człowiekowi. Kiedy to pan przychodził może trochę podchmielony, i kiedy pan stróży zapraszał do cyrkułu i o krew się pytał, to mnie aż podniosło, że pana tak puścili i wzięli za pijanego. I tak mi przykro było, żem niedosypiał. A zapamiętawszy adres, przychodziłem tu wczoraj i pytałem...
— Kto przychodził? — przerwał Raskolnikow, zaczynając pojmować.
— Ja, to jest, obraziłem pana.
— Toście wy z tamtego domu?
— A dyć ja stałem z niemi we wrotach, czy to pan zapomniał? My bo tam mamy swój warsztat, oddawna jestem wyrobnik... do domu biorę robotę... a najbardziej przykro mi było...
I nagle Raskolnikow żywo przypomniał sobie ową scenę w bramie z przedonegdaj, tych mężczyzn i te kobiety co stali w niej oprócz stróżów. Przypomniał sobie jeden głos, radzący, ażeby go wzięto do cyrkułu. Twarzy mówiącego nie mógł zapamiętać i nawet teraz nie poznawał, ale przypominał sobie, że odpowiedział coś nawet wtedy, odwrócił się doń...
Więc to tak się rozwiązała cała owa wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie o mało nie zginął, o mało nie zgubił siebie dla tak błahego powodu. A więc, oprócz najmu mieszkania i rozmowy o krwi, ten człowiek nic nie mógł opowiedzieć. A więc i Porfirjusz nic nie ma, nic oprócz maligny, żadnych faktów, oprócz psychologii, która ma dwa końce, nic stanowczego. A więc, jeżeli nie będzie innych faktów (a już ich być nie powinno, nie powinno) to... to cóż mogą mu zrobić? Czem mu udowodnią, choćby go nawet zaaresztowali? A więc Parfirjusz zaledwie teraz, przed chwilą dowiedział się o mieszkaniu, a dotąd nic nie wiedział.
— To wyście powiedzieli dzisiaj Porfirjuszowi... że ja tam przychodziłem? — zawołał, uderzony nagłą myślą.
— Jakiemu Porfirjuszowi?
— Komisarzowi do spraw śledczych.
— Ja powiedziałem. Stróże nie poszli wtedy, to ja sam poszedłem.
— Dzisiaj?
— Na chwilkę przed panem. I wszystko słyszałem, wszystko, jak on pana dręczył.
— Gdzie? Co? Kiedy?
— A no tam, za przepierzeniem, siedziałem przez cały czas.
— Jakto? Więc to wyście byli tą niespodzianką? Jakże się to stało?
— Ano widząc — zaczął mieszczanin — że stróże na moje słowa iść nie chcą, bo, mówią, późno już, jeszcze się pogniewają na nich, że nie przyszli w swoją porę, przykro mi się zrobiło, nie spałem, jenom jął badać. A przewiedziawszy się wczoraj, dziś poszedłem. Raz przyszedłem, jego nie było, za godzinę przyszedłem, nie przyjął, dopiero przyszedłem trzeci raz, wpuścili mnie. Jąłem mu opowiadać jak i co, i tak ci zaczął po pokoju szmygać i bić się pięścią w piersi. „Co wy rozbójnicy, powiada, robicie ze mną? Gdybym ja był wiedział o tem, tobym go tu z konwojem zapotrzebował!“. Potem wybiegł, zawołał kogoś i zaczął z nim mówić w kącie, a potem znowu przypadł do mnie i zaczął się pytać i kląć. Wymyślał strasznie; a ja mu to wszystko powiedziałem, i mówiłem, że na moje wczorajsze słowa paneś mi nic nie odpowiedział i żeś mnie pan nie poznał. I znowu zaczął latać i bić się w piersi i gniewał się i rzucał, a kiedy mu pana zameldowali, no, powiada, właź no tu za przepierzenie, siedź i nie ruszaj się, cobyś nie usłyszał, i sam mi podał krzesło i zamknął mnie; może, powiada, ja cię wywołam. A gdy przyprowadzono Mikołaja, wyprowadził mnie zaraz po panu: ja cię, mówi, jeszcze zawołam i będę badał...
— A Mikołaja wybadywał przy tobie?
— Jak pana wyprowadził i mnie, dopiero się zabrał do Mikołaja.
Mieszczanin zatrzymał się i znowu zrobił pokłon aż do samej ziemi.
— Za obmowę i złość moją daruj mi pan.
— Niech ci Bóg przebaczy — odparł Raskolnikow.
I zaledwie to powiedział, mieszczanin skłonił mu się tym razem po pas, nie do samej ziemi, zwolna się zawrócił i wyszedł z pokoju.
— Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa końce — twierdził Raskolnikow i żwawiej niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju.
Teraz pobawimy się jeszcze ze sobą — z gniewnym uśmiechem wymówił, schodząc ze schodów.

Gniew dotyczył jego samego; z pogardą i ze wstydem wspominał o słabości swojego charakteru.

CZĘŚĆ PIĄTA
ROZDZIAŁ I

Ranek, jaki nastąpił po stanowczej dla pana Piotra rozmowie z Dunią i jej matką, otrzeźwił go zupełnie. Ku wielkiemu niezadowoleniu, musiał rad nie rad uznać za fakt spełniony i niezawodny to, co jeszcze wczoraj uważał za wypadek fantastyczny i lubo spełniony, ale pomimo to, jakby nieprawdopodobny. Czarny wąż draśniętej miłości własnej przez całą noc ssał mu serce. Wstawszy z łóżka, pan Piotr niezwłocznie przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy się w nim żółć nie rozlała w ciągu nocy. Atoli, pod tym względem, wszystko było jak na teraz w porządku, i spojrzawszy na szlachetne białe i nieco obrzękłe w ostatnich czasach oblicze, pan Piotr pocieszył się nawet na chwilę, że zdoła jeszcze znaleźć sobie narzeczoną w innem miejscu, a może nawet lepszą; ale zaraz poprawił się i energicznie splunął, przez co wywołał milczący, ale ironiczny uśmiech na ustach swego młodego przyjaciela i współlokatora, pana Andrzeja Lebieziatnikowa. Pan Piotr spostrzegł ten uśmiech i zapisał go sobie w pamięci na rachunek swego przyjaciela. Miał się już z nim na pieńku z wielu powodów. Gniew jego powiększył się, gdy przyszło mu nagle na myśl, że całkiem niepotrzebnie opowiadał wczoraj o wszystkiem panu Andrzejowi. Był to już powtórny błąd z jego strony, popełniony wczoraj na gorąco, przez zbytnią chęć wynurzenia się w irytacji... Następnie, przez cały ten ranek jedna nieprzyjemność następowała po drugiej. Nawet w senacie miało go spotkać niepowodzenie w sprawie, której tam bronił. Najbardziej zaś zirytował go właściciel lokalu, najętego przezeń w widokach rychłego ożenku i odświeżonego własnym kosztem, ten właściciel, jakiś zbogacony niemiecki rzemieślnik, który za nic nie chciał przystać na zerwanie kontraktu i domagał się wynagrodzenia, przewidzianego w kontrakcie za zawód, pomimo, że pan Piotr zwracał mu lokal prawie z gruntu odnowiony. Również i w magazynie mebli ani chciano słyszeć o zwróceniu zadatku za kupione ale jeszcze nie odstawione do mieszkania meble.
— Wszakże dla mebli nie ożenię się! — zgrzytał zębami Łużyn i zarazem znowu błysnęła mu nadzieja. — Czyliż w istocie wszystko tak bezpowrotnie przepadło i skończyło się? Czyliż nie można jeszcze raz sprobować?
Myśl o Duni ponętnie połechtała go po sercu. Z męczarnią zniósł tę chwilę i gdyby można było samą tylko chęcią zamordować Raskolmikowa, Łużyn nie zawahałby się ani trochę.
— Błąd polegał jeszcze i na tem, że im wcale pieniędzy nie dawałem — myślał, ze smutkiem wracając do izdebki Lebieziatnikowa — i z czegom ja tak zżydział do licha? Nie było nawet żadnego wyrachowania! Zachciało mi się w nich mieć niewolników, chciałem, żeby patrzyli we mnie jak na Opatrzność, a oni... o! Pfu! Gdybym był im wydał w ciągu tego czasu z jakie półtora tysiąca na posag albo na prezenty, na pudełeczka różne, nessesery, błyskotki, materje i na wszystkie te fraszki, od Knopa lub z magazynu angielskiego, to zaraz wszystko byłoby inaczej, a zwłaszcza... pewniej! Nie tak łatwo by mi teraz odmówili! To ludzie tego rodzaju, że bezwarunkowo uważaliby sobie za obowiązek zwrócić, w razie odmowy, i prezenty i pieniądze. A zwracać byłoby trudno i żal! A i sumienie by wymawiało: jakto, tak odrazu wypędzić człowieka, który do tego czasu był tak szczodrobliwy i nawet dość delikatny?... Hm! Palnęło się głupstwo!
I zgrzytnąwszy jeszcze raz, pan Piotr w duchu nazwał siebie durniem skończonym.
Doszedłszy do takiego wniosku, powrócił do domu dwa razy gorszy i więcej rozdrażniony, niż wyszedł. Przygotowania do stypy w pokoju pani Katarzyny zaciekawiły go nieco. Słyszał coś nawet wczoraj o tej stypie; ale wobec własnych kłopotów, uszło to jego uwagi. Dopiero rozmówiwszy się z panią Lippewechsel, zajętą w nieobecności pani Katarzyny (znajdującej się na cmentarzu) nakrywaniem do stołu, dowiedział się, że stypa będzie uroczysta, że zaproszeni są prawie wszyscy lokatorowie, nawet nieznajomi, że zaproszono także pana Lebieziatnikowa, pomimo jego kłótni z panią Katarzyną, i nareszcie on sam, pan Piotr, nietylko jest także zaproszony, ale nawet oczekiwany jest gorąco, uważają go bowiem za najdostojniejszego ze wszystkich zaproszonych gości. Sama pani Lippewechsel została zaproszoną również z wielkiemi honorami, pomimo dawnych nieprzyjemności, i dlatego zajęta była właśnie urządzaniem wszystkiego i krzątała się z wielkiem zadowoleniem, a przytem ubrana była, lubo w żałobie, ale w kompletnie nowej sukni jedwabnej i dumna była z tego.
Wszystkie te fakty i wiadomości zrodziły w umyśle Łużyna pewien plan, tak, że wrócił do siebie, to jest do pokoju Lebieziatnikowa, nieco zamyślony. Dowiedział się właśnie, że w liczbie zaproszonych znajduje się także Raskolnikow!
Pan Lebieziatnikow siedział jakoś cały ranek w domu. Z tym człowiekiem wytworzyły się u pana Piotra pewne dziwne, chociaż poczęści i naturalne stosunki!... Łużyn pogardzał nim i nienawidził go nawet niezmiernie, prawie od tej samej chwili, jak zamieszkał u niego, ale jakgdyby go się lękał. Stanął u niego po przybyciu do Petersburga nietylko z samego skąpstwa, chociaż było ono najważniejszą przyczyną, ale był także i inny powód. Jeszcze na prowincji słyszał o panu Andrzeju, swoim byłym wychowanku, jako o jednym z najwybitniejszych postępowców, a nawet jako o grającym znaczną rolę w pewnych ciekawych i tajemniczych kółkach. To uderzyło pana Piotra. Wszystkie te potężne kółka, wszechwiedzące, i pogardzające wszystkimi i każdym, już oddawna przejmowały pana Piotra jakimś dziwnym strachem, wcale zresztą nieokreślonym. Oczywiście sam, na prowincji, nie mógł on wyrobić sobie dokładnego, choćby przybliżonego pojęcia o czemś takiem. Słyszał, jak i wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, wywrotowcy i t. p. i t. p., ale, na wzór wielu, przesadzał i przeceniał znaczenie tych nazw aż do bezsensu. Najbardziej lękał się, już od lat kilku skompromitowania i to było najgłówniejszą podstawą jego nieustannego, przesadnego swego niepokoju, zwłaszcza przy zamiarze przeniesienia swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był on jak to mówią, zalękniony, jak zalęknione bywają małe dzieci. Kilka lat przedtem na prowincji, zaledwie jeszcze rozpoczynając swoją karjerę, spotkał się z dwoma wypadkami szpetnego skompromitowania dwóch dość znacznych osobistości, których pilnował się dotąd i które go protegowały. Jeden wypadek zakończył się dla skompromitowanej osobistości jakoś niezwykle skandalicznie, a drugi zakończył się nawet bardzo wielkiemi kłopotami. Otóż dlatego pan Piotr postanowił, po przybyciu do Petersburga, niezwłocznie przewiedzieć się jak rzeczy stoją, i jeśli będzie potrzeba, to, na wszelki wypadek, uprzedzić i pozyskać względy „młodych naszych pokoleń“. Pod tym względem liczył na pana Andrzeja i już odwiedzając, naprzykład, Raskolnikowa, umiał zaokrąglać niektóre frazesy cudzym głosem...
Naturalnie, prędko zdołał poznać w swoim ex wychowanku nadzwyczaj płytkiego i prostego człowieka. Ale to bynajmniej nie pozbawiło go obaw i nie dodało mu ducha. Gdyby się był nawet upewnił, że i wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptaskami, to i wtedy nie uspokoiłby się jeszcze. Właściwie wszystkie te kazania, myśli, systematy (z któremi nie omieszkał wyjechać doń pan Andrzej) wcale go nie obchodziły. Miał on swoje własne widoki. Potrzebował tylko jak najprędzej dowiedzieć się: co i jak się tu stało? Czy ci ludzie mają siłę, czy nie? Czy on osobiście ma się czego lękać, czy też nie? Czy go skompromitują, gdy co przedsięweźmie, czy nie skompromitują? A jeśli tak, to za co właściwie i czego właściwie czepiają się oni? Nie dość na tem: czy nie możnaby było jakim sposobem niby zaciągnąć się do ich obozów i podejść ich, jeśli istotnie mają jakie znaczenie? Potrzebne to czy nie potrzebne? Czy nie dałoby się coś skorzystać w swojej karjerze właśnie za ich pośrednictwem? Słowem, roiły mu się setki pytań.
Ten pan Andrzej był to suchy i chorowity, małego wzrostu, jakiś ex-urzędniczek, dziwnie jasny blondyn, z bokobrodami w kształcie kotletów, z których był bardzo dumny. Przytem prawie ciągle chorował na oczy. Serce miał dość miękkie, ale mowę nazbyt zarozumiałą, a niekiedy nawet bardzo gwałtowną, co w zestawieniu z jego figurką prawie zawsze było śmieszne. U pani Lippewechsel, używał jednak opinii dość dobrego lokatora, to jest, że nie pił i za mieszkanie płacił regularnie. Pomimo tych wszystkich przymiotów, pan Andrzej istotnie był głupkowaty. Przystąpił zaś do postępu i do „młodych naszych pokoleń“ z namiętności. Był to jeden z tego niezliczonego legionu marności, zdechlaczków i niedouczków, którzy bądź co bądź w jednej chwili przylepiają się do najmodniejszej idei, ażeby ją niezwłocznie splugawić i skarykaturować do czego przyczyniają się niekiedy w sposób jak najszczerszy.
Zresztą, Lebieziatnikow, pomimo nawet, że był tak dobry, także zaczynał po części niecierpieć swego współlokatora i byłego opiekuna pana Piotra.
Stało się ze stron obu jakoś znienacka i nawzajem. Bo pomimo całej swej prostoty pan Andrzej zaczął powolutku poznawać, że Łużyn go okpiwa i w duszy pogardza nim, i że „to wcale nie taki człowiek“. Spróbował mu wykładać system Foueriera i teorję Darwina, ale Łużyn zwłaszcza ostatniemi czasy, zaczął słuchać jakoś już za ironicznie, a w najostatniejszych czasach, zaczął nawet pokpiwać. Rzecz w tem, że wiedziony instynktem, zaczynał pojmować, że Lebieziatnikow nietylko jest lichym i głupkowatym człowiekiem, ale może nawet kłamcą i że nie ma wcale żadnych znaczniejszych stosunków nawet w swojem kółku, lecz tylko słyszał coś z trzeciej ręki; niedość na tem: nie zna on się nawet na swoim fachu, na propagandzie, bo się już zanadto potyka i gdzie mu tam być wywrotowcem, mogącym skompromitować! Dodajmy nawiasem, że pan Piotr przez te półtora tygodnia chętnie przyjmował (zwłaszcza z początku) od pana Andrzeja nawet bardzo dziwne pochwały, to jest nie zaprzeczał, naprzykład, i nie oponował, gdy pan Andrzej przypisywał mu gotowość działania dla przyszłości i przyśpieszenia nowej „komuny“, gdzieś na jakiejś Mieszczańskiej ulicy; albo, naprzykład, nie przeszkadzania Duni, gdy jej zaraz w pierwszym miesiącu po ślubie przyjdzie na myśl sprokurować sobie kochanka; albo nie chrzcić swoich przyszłych dzieci i t. p. i t. p., wszystko w tym rodzaju. Pan Piotr, swoim zwyczajem nie oponował wobec przypisywania sobie takich zalet i pozwalał nawet chwalić się w ten sposób, tak mu miłą była wszelka pochwała.
Łużyn, który zmienił był dla jakichś powodów tego poranku kilka pięcioprocentowych biletów bankowych, siedział przy stole i liczył paczki banknotów i seryj. Lebieziatnikow, który nigdy nie miał pieniędzy, chodził po pokoju i wmawiał w siebie, że spogląda na wszystkie te paczki obojętnie i nawet z pogardą. Łużyn za nic by, naprzykład, nie uwierzył, że w istocie Andrzej może patrzyć na takie pieniądze obojętnie; ten zaś, z kolei myślał z goryczą, że na serjo pan Piotr może sobie o nim tak myśleć, a może nawet jest kontent z okazji dokuczenia i podrażnienia swego młodego przyjaciela rozłożonemi paczkami banknotów, przypominając mu jego nicość i całą istniejącą jakoby pomiędzy nimi różnicę.
Znajdował go tym razem niesłychanie zirytowanym i nieuważnym, pomimo, że on, Lebieziatnikow, jął właśnie rozwijać przed nim swój ulubiony temat o utworzeniu nowej „komuny“. Krótkie przeczenia i uwagi, jakie się wyrywały panu Piotrowi w przestankach pomiędzy uderzaniem gałek na liczydłach, tchnęły najwyraźniejszą i tendencyjnie niegrzeczną złośliwością. Ale poczciwy Andrulek przypisywał humor pana Piotra wrażeniu wczorajszego zerwania z Dunią i pałał żądzą jak najprędszego pogadania na ten temat: miał do powiedzenia w tej kwestji coś bardzo postępowego, coś, co tchnęło propagandą co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i „bez wątpienia“ przynieść mu pożytek.
— Co tam za jakąś fetę urządza ta... ta wdowa? — zapytał nagle Łużyn, przerywając mówcy w najbardziej zajmującem miejscu.
— Niby to pan nie wie; wszak wczoraj jeszcze rozmawiałem z panem na ten temat i rozwijałem myśl o wszystkich tych obrzędach... Toć ona nas zaprosiła, słyszałem. Sameś pan z nią wczoraj rozmawiał.
— Nigdy nie mogłem przypuścić, że ta głupia nędzarka wsadzi w stypę wszystkie pieniądze, jakie otrzymała od tego drugiego głupca... Raskolnikowa. Ażem się zadziwił, przechodząc teraz: takie tam przygotowania, wina!... Zaproszono kilkanaście osób, licho wie na co! — ciągnął Łużyn, pytając i kierując rozmowę na ten temat, jakby miał cel jakiś. — Co? Mówisz pan, że i mnie proszono? — dodał nagle, podnosząc głowę.
— Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą ja nie pójdę. Na co mi to? Wczoraj rozmawiałem z nią tylko o tem, że jako wdowa po urzędniku, mogłaby może dostać roczną pensję, tytułem jednorazowego wsparcia. Czy aby tylko nie za to zostałem zaproszony? He-he.
— Ja także nie mam zamiaru iść — rzekł Lebieziatnikow.
— Jeszcze czego! Toć żeś ją pan ogrzmocił własnoręcznie. Wstyd naturalnie, he, he, be!
— Kto ogrzmocił? Kogo? — nagle wybuchnął i aż poczerwieniał Lebieziatnikow.
— A no pan, wdowę, będzie temu z miesiąc czasu! — Słyszałem o tem wczoraj... Takie to zasady!... A i kwestja kobieca pohulała sobie. He, he, he!
I pan Piotr, jakby zadowolony, zaczął znów liczyć na liczydłach.
— To wszystko bajki i plotki! — wybuchnął Lebieziatnikow, który zawsze lękał się wspomnienia o tej scenie — to wcale nie tak było!... To było co innego... Źle pana poinformowano: plotki! Broniłem się tylko poprostu. Ona sama pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Ona mi cały jeden faworyt wydarła... Zdaje mi się, że każdy człowiek ma prawo bronić swojej osoby. Zresztą, nikomu nie pozwolę zadawać sobie gwałtu, z zasady. Bo to już prawie despotyzm. Cóż, więc miałem, stać tak przed nią? Odepchnąłem ją tylko...
— He, he, he! — złośliwie uśmiechnął się Łużyn.
— Pan dlatego zaczynasz, żeś pan sam zły i zirytowany... A to głupstwo i wcale, wcale nie dotyczy kwestji kobiecej! Źleś pan zrozumiał: sądziłem nawet, że jeżeli już zostało przyjęte, że kobieta jest równą mężczyźnie we wszystkiem, nawet w sile co już twierdzą, więc i pod tym względem powinna być równość. Naturalnie zorjentowałem się dopiero później, że taka kwestja nawet istnieć nie powinna, bo nie powinno przyjść do bójki i że wypadki bójki w przyszłem społeczeństwie będą niemożliwe... i że dziwnem jest, istotnie, szukać równości w bójce. Nie jestem ja taki głupi... chociaż bójki faktycznie istnieją... to jest potem ich nie będzie, ale teraz zdarzają się jeszcze... tfu! Do licha! Z panem, to zawsze człowiekowi się pomiesza! Nie dlatego nie pójdę na stypę, że była ta nieprzyjemność. Poprostu, z zasady nie pójdę, ażeby nie przyjmować udziału w głupim zwyczaju urządzania stypy... oto dlaczego! Zresztą, można byłoby i pójść, tak tylko, żeby się pośmiać... Szkoda, że popów nie będzie. Bezwarunkowo poszedłbym.
— To jest, niby siąść do proszonego stołu i oplwać zarówno stół jak i tych, którzy pana zaprosili. Tak niby?
— Wcale nie oplwać, lecz protestować. Mam projekt na celu. Mogę współdziałać kształceniu i propagandzie. Każdy człowiek powinien kształcić i propagować, i im śmielej tem lepiej. Mogę rzucić myśl, ziarno. Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czem ja ich obrażę? Z początku obrażą się, a potem sami zobaczą, że byłem dla nich pożyteczny. Oskarżono u nas Terebjewową (tę, co teraz jest w komunie), że gdy zbiegła od rodziny i... oddała się, to napisała do matki i ojca, że nie chce żyć pośród przesądów i zawiera ślub cywilny, i że niby to miało być za brutalne względem rodziców, że można było ich oszczędzić, napisać delikatniej. Według mnie, wszystko to bajki, i wcale nie trzeba było delikatniej, przeciwnie, tu właśnie trzeba prostować. Taka Warenz naprzykład, siedem lat z mężem przeżyła, dwoje dzieci rzuciła i od jednego zamachu wycięła mężowi: „Doszłam do przekonania, że nie mogę być z panem szczęśliwą. Nigdy panu nie przebaczę, żeś mnie pan oszukiwał, ukrywał przede mną, że istnieje inny ustrój społeczny, komuna. Niedawno dowiedziałam się o tem od pewnego podniosłego człowieka, któremu się też oddałam, i wraz z nim zaprowadzam komunę. Mówię otwarcie, bowiem oszukiwanie pana, uważam za rzecz nieszlachetną. Zostań pan jak się panu spodoba. Nie spodziewaj się, ażebym wróciła, zanadto jesteś zacofany. Życzę panu szczęścia.“ Oto jak się pisze tego rodzaju listy.
— A ta Terebjewowa, wszak to ta sama, o której to pan niedawno mówiłeś, że zawarła trzeci ślub cywilny?
— Właściwie mówiąc, dopiero drugi! Ale choćby nawet czwarty, choćby piętnasty, to nic do tego! I jeślim, kiedy żałował, że mię odumarli ojciec i matka, to oczywiście tylko teraz. Kilkakrotnie marzyłem o tem, że gdyby oni żyli, jakżebym ich ogrzał protestem! Umyślnie bym do tego doprowadził... Co tam jakieś liche grubjaństwo tfu! Jabym im pokazał! Jabym ich zadziwił! Doprawdy, szkoda, że nie mam nikogo!
— Żeby zadziwić! He, he! No, to niech sobie tam będzie zresztą, jak się panu podoba — przerwał Łużyn — ale powiedz mi pan też: wszak pan znasz tę córkę nieboszczyka, szczuplutka taka! Wszak to zupełna prawda, co o niej mówią?
— Cóż takiego? Podług mnie, to jest podług mojego osobistego przekonania, jest to właśnie najnormalniejszy stan kobiety. Dlaczegóżby nie? To jest, distinguons. W dzisiejszem społeczeństwie, jest to, oczywiście, nienormalne, bo swobodne. Ale i teraz ona miała prawo: cierpiała, a był to jej fundusz, kapitał, że tak powiem, którym miała zupełne prawo rozporządzać. Oczywiście, w przyszłem społeczeństwie takich ostateczności nie będzie, ale jej rola będzie miała inne znaczenie, będzie uwarunkowaną jasno i racjonalnie. Co się zaś tyczy panny Zofji osobiście, to obecnie zapatruję się na jej postępki, jako na energiczny i uosobiony protest przeciwko ustrojowi społeczeństwa i głęboko szanuję ją za to; cieszę się nawet, patrząc na nią.
— A mnie opowiadano, żeś to pan ją właśnie wygryzł z tych numerów!
Lebieziatnikow rzucił się jak wściekły.
— To nowa plotka: — zawołał. — Wcale, wcale nie tak było! O, co nie, to nie! To wszystko stara Marmeladowa nałgała, bo nie mogła nic zrozumieć. I wcalem się nie zabierał do Zosi. Poprostu kształciłem ją, zupełnie bezinteresownie, starając się obudzić w niej protest... Potrzebowałem tylko protestu, zresztą Zosia sama przez się nie mogła tu mieszkać dłużej!
— Namawiałeś ją pan do komuny, co?
— Pan sobie żartujesz, ale te żarty są bardzo nie na miejscu, pozwól pan sobie powiedzieć. Pan nic nie rozumiesz! W komunie ról takich nie ma. Komunę urządza się właśnie dlatego, żeby takich ról nie było. W komunie ta rola zmieni całą istotę, i to, co tu jest głupiem, tam stanie się mądrem, co tu, przy dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalnem, tam stanie się zupełnie naturalnem. Wszystko zależy od tego, w jakiem otoczeniu i w jakiej sferze znajduje się człowiek. Wszystko zależy od sfery, a sam człowiek jest niczem. A z Zosią jesteśmy dotąd w zgodzie, co właśnie może panu służyć za dowód, że ona nigdy nie miała mnie za wroga. Tak! Nęcę ją teraz do komuny, ale na innych na wcale innych podstawach! Czegóż się pan śmieje? Chcemy urządzić własną komunę odrębną i na znacznie szerszych podstawach, aniżeli dawne. Poszliśmy dalej w naszych przekonaniach. Więcej przeczymy! Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, podyskutowałbym z nim! A Bielińskiego zasypałbym ma amen! Tymczasem kształcę dalej pannę Zofję. Jaka to piękna arcypiękna natura!
— I korzystasz pan z tej arcypięknej natury, co? He! he!
— Nie, nie! O nie! Przeciwnie!
— Czyżby przeciwnie! He, he, he! Gadaj mu tam...
— Ale wierzaj mi pan! Bo i z jakich powodów miałbym przed panem robić z tego tajemnicę! Przeciwnie mnie to samego nawet dziwi: przy mnie jest ona jakoś usilnie, jakoś bojaźliwie skromna i wstydliwa!
— I pan, oczywiście, kształcisz... he, he! dowodzisz jej pan, że wszystkie te wstydliwości, to głupstwo!...
— Bynajmniej! Bynajmniej! O jakże pan brutalnie a nawet, za przeproszeniem, głupio pojmujesz pan słowo: „kształcenie!“ Nic a nic pan nie rozumiesz! O Boże, jakiżeś pan jeszcze... nie przygotowany! My szukamy wolności kobiety, a pan masz tylko jedno na myśli... Pomijając kwestję skromności, wstydu kobiecego, jako rzeczy zbytecznych samych przez się i będących następstwem przesądów, ja zupełnie, zupełnie usprawiedliwiam jej skromność wobec mnie, bo w tem tkwi cała jej wola, jej całe prawo. Oczywiście, gdyby mi powiedziała: „Chcę mieć ciebie“, byłby to triumf dla mnie nie lada, bo mi się to dziewczę bardzo podoba; ale dotąd, dotąd przynajmniej, nikt i nigdy chyba nie postępował z nią grzeczniej i z większym szacunkiem, jak ja, z większem poszanowaniem jej godności... czekam i mam nadzieję, oto wszystko!
— Daj jej pan lepiej jaki prezent. Założę się, że o tem wcale pan nie pomyślałeś.
— Znowu pan jesteś w błędzie, powtarzam panu! Ona, oczywiście, jest w takiem położeniu, ale to już inna kwestja! Wcale inna! Pan nią poprostu pogardzasz. Widząc fakt, który, będąc w błędzie, uważasz pan za godny pogardy, pan już na istotę ludzką spoglądasz nieludzkiem okiem. Pan jeszcze nie wiesz co to za natura! Gniewa mnie tylko, że ostatniemi czasy, jakoś przestała zupełnie czytać i nie bierze już ode mnie książek. A poprzednio brała. Szkoda, że przy całej swej energji i zdecydowaniu na protest, czego już raz dała dowody, ciągle jeszcze brak jej jakby samodzielności, niezależności, że tak powiem, mało siły, ażeby zupełnie odczepić się od niektórych przesądów i... głupstw. Pomimo to jednak, ona wybornie pojmuje niektóre kwestje. Doskonale naprzykład zrozumiała kwestję całowania rąk, to jest, że mężczyzna obraża kobietę nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. O stowarzyszeniach robotniczych we Francji słuchała także z uwagą. Teraz wykładam jej kwestję wolnego wstępu do pokojów w przyszłem społeczeństwie.
— Cóż to znowu?
— Omawiano ostatniemi czasy pytanie: czy ma prawo członek komuny wchodzić do pokoju drugiego członka, mężczyzny czy kobiety, o każdej porze... i zadecydowano, że ma prawo...
— No a jeśli on lub ona zajęci są w danej chwili niezbędnemi potrzebami, ha, ha!
Pan Andrzej aż się rozgniewał.
— Pan bo zawsze o tem, o tych przeklętych „potrzebach!“ — zawołał z nienawiścią — tfu, jakże zły jestem na siebie, że wykładając systemat, wspomniałem panu przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do licha! To kamień do potknięcia się dla wszystkich podobnych do pana, a zwłaszcza tych, co biorą na ząbki, nie dowiedziawszy się jeszcze na czem polega cała sprawa! I niby mają słuszność! Niby są dumni z czegoś! Pfu! Przekonałem się kilka razy, że cała kwestja daje się wykładać profanom nie inaczej jak przy samym końcu, gdy już poznają cały systemat, gdy staną się już ludźmi rozwiniętymi odpowiednio pokierowanymi. Bo i co, proszę mi powiedzieć, co pan znajdujesz tak hańbiącego i pogardliwego choćby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, gotów jestem oczyścić wszystkie takie doły, jakie pan zechcesz! W tem niema nawet żadnej ofiary! Jest to poprostu praca, robota szlachetna, pożyteczna dla społeczeństwa, odpowiadająca każdej innej i stojąca daleko wyżej od roboty jakiegoś tam Rafaela albo Puszkina, bo pożyteczniejsza.
— I szlachetniejsza, szlachetniejsza, ha, ha, ha!
— Co tam szlachetniejsza? Nie dopuszczam takich wyrażeń dla określenia działalności człowieka. „Szlachetniejsza“, „wspaniałomyślniejsza“, wszystko to głupstwa, niedorzeczności, stare przesądne słowa, które dla mnie nie istnieją! Wszystko co jest pożyteczne dla społeczeństwa, jest szlachetnem. Rozumiem jeden tylko wyraz: pożytek! Śmiej się pan, jak się panu spodoba, ale tak jest!
Pan Piotr śmiał się głośno, kończył już swoje rachunki i schował pieniądze. Część ich jednak nie wiadomo dlaczego leżała dotąd na stole. Ta „kwestia dołów kloacznych“ służyła już kilkakrotnie, pomimo całej swej lichoty, za powód zerwania i niezgody pomiędzy panem Piotrem i jego młodym przyjacielem. Ńajgorszem było to, że Lebieziatnikow gniewał się, Łużynowi przypadało to bardzo do smaku, i teraz więc rad był, że może zirytować młodzieńca.
— Pan jesteś taki zły, wskutek swego wczorajszego niepowodzenia i przyczepiasz się pan — wybuchnął nareszcie Lebieziatnikow, który wogóle, pomimo całej swej „niezależności“ i wszystkich „protestów“, nie śmiał jakoś oponować panu Piotrowi i przeważnie dotąd jeszcze uczuwał dla niego szacunek, jaki ocalał w nim jeszcze z czasów dzieciństwa.
— Co tam o tem, powiedz mi pan raczej — dumnie i wyniośle przerwał Łużyn — czy pan możesz, albo... lepiej powiem, czy istotnie jesteś pan w tak bliskich stosunkach ze wspomnianą młodą osobą, ażeby ją poprosić tutaj, zaraz, natychmiast do tego pokoju? Zdaje się, że już oni wszyscy powrócili z cmentarza... Słyszę ruch... Chciałbym się z nią widzieć, z tą osóbką.
— A panu to na co? — ze zdumieniem zapytał Lebieziatnikow.
— A tak, potrzeba. Dziś, jutro wyjeżdżam, i dlatego chciałbym jej zakomunikować... Zresztą, bądź pan świadkiem naszej rozmowy. To nawet będzie lepiej. Bo jeszcze Bóg wie, co sobie pan możesz pomyśleć.
— Wcale nic nie pomyślę... Tak się tylko spytałem, a jeżeli masz pan interes, to niema nic łatwiejszego, jak ją wywołać. Pójdę zaraz. A sam, zapewniam pana, przeszkadzać panu nie będę.
Istotnie za pięć minut Lebieziatnikow powrócił z Zosią. Weszła niezmiernie zdziwiona i jak zwykle zażenowana. Stawała się zawsze nieśmiałą w takich razach i lękała się bardzo nowych twarzy i nowych znajomości, lękała się i dawniej, jeszcze będąc dzieckiem, ale teraz tembardziej... Pan Piotr przywitał ją „grzecznie i uprzejmie“, zresztą z pewnym odcieniem jakiejś wesołej poufałości, wprawdzie, zdaniem jego, bardzo właściwej dla tak poważnego i dostatniego człowieka, jak on, w stosunku do tej młodej i do pewnego stopnia interesującej istoty. Nie omieszkał „dodać jej otuchy“i posadził ją przy stole naprzeciw siebie. Zosia usiadła, spojrzała dokoła, na Lebieziatnikowa, na pieniądze leżące na stole i potem nagle znowu na pana Piotra i już nie odrywała od niego oczu, jakby je doń przykuła. Lebieziatnikow skierował się ku drzwiom. Pan Piotr wstał, dał znak Zosi, ażeby siedziała i zatrzymał Lebieziatnikowa we drzwiach.
— Czy ten Raskalników jest tam? Czy przyszedł? — zapytał go szeptem.
— Raskolnikow? Jest. Bo co? Jest, jest... Dopiero co przyszedł, widziałem go... A cóż?
— A no, to tembardziej poproszę pana, ażebyś nie wychodził i nie zostawiał mnie sam na sam z tą... panną. Interes błahy, a powiedzą Bóg wie co. Nie chcę, ażeby Raskolnikow tam powtórzył o tem... Rozumiesz mnie pan?
— A, rozumiem, rozumiem! — domyślił się nagle Lebieziatnikow. — Ależ, pan masz prawo... Naturalnie, podług mnie osobiście, pański niepokój sięga za daleko, ale... w każdym razie pan masz prawo! Dobrze więc nie wyjdę stanę sobie przy oknie i nie będę panu przeszkadzał... Podług mnie, pan masz prawo...
Łużyn powrócił do kanapy, usiadł naprzeciwko Zosi, uważnie spojrzał na nią i nagle przybrał nadzwyczaj poważną, nawet nieco surową minę: „Tylko aby ty sama nie pomyśl sobie czego takiego, dobrodziejko“. Zosia zmieszała się ostatecznie.
— Przedewszystkiem, racz mnie pani wytłumaczyć przed swoją szanowną mateczką. Wszak tak? Pani Marmeladowa, zastępuje pani miejsce matki? — zaczął pan Piotr, z całą powagą, ale zresztą dość łagodnie. Widać było, że ma najprzyjaźniejsze zamiary.
— Tak jest, w istocie, tak; zastępuje mi matkę — śpiesznie i lękliwie odparła Zosia.
— Otóż, wytłumacz mnie pani przed nią, że z powodów niezależnych ode mnie, jestem zmuszony odmówić uprzejmemu zaproszeniu, i na blinach... to jest na stypie... u państwa nie będę.
— Dobrze; powiem; zaraz — i Zosia skwapliwie zerwała się z krzesła.
Jeszcze nie wszystko — zatrzymał ją Łużyn, uśmiechnąwszy się na jej prostotę i nieznajomość form — mało mnie pani zna, skoro pani mogła przypuszczać, że dla tak błahej przyczyny ośmieliłbym się panią fatygować. Mam cel inny.
Zosia skwapliwie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze stołu, znowu błysnęły jej w oczach, ale szybko odwróciła od nich wzrok i podniosła go na pana Piotra; wydało jej się nagle arcynieprzyzwoitem zwłaszcza dla niej, patrzeć na cudze pieniądze. Wpiła się wzrokiem w złote binokle Łużyna, które trzymał w lewym ręku, a zarazem w duży, solidny, nader piękny pierścień z żółtym kamieniem, połyskujący na średnim palcu tej ręki, ale nagle odwróciła wzrok i od niego i, nie wiedząc, co ma zrobić ze sobą, skończyła na tem, że skierowała oczy znowu na pana Piotra. Po chwili milczenia, ten ostatni ciągnął dalej:
— Zdarzyło mi się wczoraj, niechcący, zamienić parę słów z nieszczęśliwą matką pani. Dość było tych paru słów, ażeby się przekonać, że ona znajduje się w stanie nienaturalnym, jeżeli tylko można się tak wyrazić...
— Tak... nienaturalnym — skwapliwie potakiwała Zosia.
— Albo też, że powiem prościej i wyraźniej, wstanie chorobliwym.
— Właśnie. Otóż więc, powodowany uczuciem ludzkości, i... i... i, że tak powiem, współczucia, radbym ze swej strony przyjść jej pod jakimkolwiek względem z pomocą, przewiduję bowiem jej opłakany koniec. Zdaje się, że cała ta biedna rodzina zależy teraz od pani.
— Przepraszam pana — wstając nagle odrzekła Zosia — co pan mówił wczoraj o jakiejś emeryturze? Bo ona mi jeszcze wczoraj mówiła, że pan się podjął wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda?
— Bynajmniej, a nawet jest to poprostu, przesada. Wspomniałem tylko o chwilowem wsparciu wdowy po urzędniku, jeżeli przy tem będzie protekcja, ale zdaje się, nieboszczyk ojciec nietylko nie wysłużył lat, ale nawet nie służył w ostatnich czasach. Słowem, nadzieja chociaż by być mogła, ale bardzo niepewna, nie ma bowiem w gruncie rzeczy, żadnych praw do wsparcia, w tym wypadku, a nawet przeciwnie... A jej już się roi o emeryturze, he, he, he! To mi fantazja!
— Tak, o emeryturze. Bo ona jest łatwowierna i dobra i przez dobroć wierzy wszystkiemu i... i... i... taką ma już manię... Tak... przepraszam — rzekła Zosia, i znowu wstała, zabierając się do wyjścia.
— Pozwól pani, jeszcze pani nie dosłuchała.
— Prawda, nie dosłuchałam — szepnęła Zosia.
— Niechże pani siada.
Zosia zmieszała się okropnie i znowu usiadła, poraz trzeci.
— Widząc takie jej położenie, z nieszczęsnemi dziećmi, pragnąłbym, jak rzekłem, czemkolwiek, w miarę możności, przyjść jej z pomocą, to jest ściśle tylko w miarę możności. Możnaby naprzykład urządzić składkę na jej korzyść, albo coś w rodzaju loterji, albo coś podobnego, jak to zwykle w takich razach urządzają bliscy ludzie. O tem to właśnie chciałem pomówić z panią. Toby się dało zrobić.
— Tak, dobrze... Bóg panu za to... — szeptała Zosia, nie spuszczając wzroku z Łużyna.
— Można, lecz... to się zrobi potem... chociaż możnaby zacząć i założymy, że tak powiem, fundament. Przyjdź pani do mnie tak o siódmej. Mam nadzieję, że i pan Andrzej dotrzyma nam towarzystwa... Ale... jest tu jeden szczegół, który należy przedewszystkiem i detalicznie obgadać. Właśnie dlatego fatygowałem panią tutaj. Otóż mojem zdaniem, nie można, a nawet jest niebezpiecznem dawać pieniądze w ręce samej pani Marmeladowej; najlepszym tego dowodem jest choćby ta stypa dzisiejsza. Nie mając, że tak powiem, ani kromki powszedniego chleba na dzień jutrzejszy, ani... no, ani obuwia, ani nic zgoła, kupuje się dzisiaj arak, a nawet maderę i... i... kawę. Widziałem przechodząc. Jutro zaś znowu zwali na panią, aż do ostatniego kęska chleba; to już niema sensu. Tak więc i składka, podług mnie, osobiście, powinna być tak urządzoną, ażeby nieszczęśliwa wdowa nic a nic nie wiedziała o pieniądzach, ale żeby tylko, dajmy na to pani o tem wiedziała. Cóż pani na to?
— Ja nie wiem. Toć ona tak tylko dzisiaj... raz w życiu... chciała oddać ostatnią posługę, uczcić zwłoki, pamięć... ale ona jest bardzo rozumna. A zresztą, jak pan sobie życzy i ja bardzo, bardzo bardzo będę... oni wszyscy będą panu... i Bóg pana... i sieroty...
Zosia urwała i rozpłakała się.
— Tak. Otóż, niechże pani pamięta; a teraz racz pani przyjąć, w imieniu swej kuzynki, na pierwsze potrzeby pewną kwotę ode mnie samego. Bardzo a bardzo proszę nie zdradzać przytem mojego nazwiska. Oto jest; mając, że tak powiem, sam dużo wydatków, więcej ofiarować nie mogę...
I Łużyn podał Zosi banknot dziesięciorublowy, starannie go rozłożywszy. Zosia wzięła, zarumieniła się, zerwała się, coś wyszeptała i coprędzej zaczęła odchodzić. Pan Piotr uroczyście odprowadził ją do drzwi. Wybiegła nareszcie z pokoju, wzruszona i znużona, i powróciła do macochy w okrutnem przygnębieniu.
W czasie tej całej sceny, Lebieziatnikow to stał przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać rozmowy; kiedy zaś Zosia wyszła, zbliżył się nagle do pana Piotra i uroczyście wyciągnął doń rękę:
— Wszystko słyszałem i widziałem wszystko — rzekł, kładąc szczególny nacisk na ostatniem słowie. — To szlachetnie, to jest chciałem powiedzieć, to po ludzku. Pragnąłeś pan uniknąć podziękowań, widziałem. A chociaż, przyznaję, że nie mogę, z zasady, być zwolennikiem ofiarności prywatnej, ona bowiem nietylko nie wykorzenia złego radykalnie, ale przeciwnie rozwija go jeszcze więcej, atoli nie mogę nie przyznać, że patrzyłem na pański postępek z zadowoleniem. Tak, tak to mi się podoba.
— E, wszystko to fraszki! — odparł Łużyn, nieco zmieszany i przyglądając się jakoś swemu chwalcy.
— Nie, nie fraszki! Człowiek, obrażony i zirytowany: jak pan, zajściem wczorajszem, i zarazem będący w stanie myśleć o cudzem nieszczęściu, taki człowiek... lubo swemi postępkami popełnia błąd socjalny, wszakże... godzien jest szacunku! Nie spodziewałem się nawet tego po panu, zwłaszcza, że według pańskich pojęć, o! jakże przeszkadzają panu jeszcze pańskie pojęcia: Jak obchodzi pana, naprzykład, to wczorajsze zajście — wołał poczciwy Andrulek, znowu uczuwszy dziwną sympatję dla pana Piotra — i naco, poco panu koniecznie to prawne małżeństwo zacny, szanowny mój panie. Naco panu koniecznie ta prawność w małżeństwie? Bij mnie pan, jeśli pan chcesz, ale rad jestem, bardzo rad jestem, że to nie doszło do skutku, żeś pan wolny, żeś pan jeszcze nie zupełnie stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzisz pan: powiedziałem co myślę.
— Na to i po to, że w waszych ślubach cywilnych ja nie chcę dźwigać rogów i pielęgnować cudzych dzieci, po to mi potrzeba prawnego związku — rzekł Łużyn, ażeby coś odpowiedzieć.
Był czemś szczególnie zajęty i zamyślony.
— Dzieci? Powiadasz pan, dzieci? — drgnął Lebieziatnikow, jak koń bojowy na głos trąby wojennej — dzieci, kwestja socjalna i kwestja pierwszej wagi, zgoda; ale kwestja dzieci zostanie rozwiązana inaczej. Niektórzy zupełnie nawet odrzucają dzieci, jak i wszelki pozór rodziny. Pomówimy o dzieciach później, a teraz zajmiemy się rogami! Przyznaję panu, to moja słaba strona. To nędzne żołnierskie, Puszkinowskie wyrażenie, ani nawet jest możliwe w słowniku przyszłości! Bo i cóż to znaczy i rogi? Jakaż to pomyłka! Jakie rogi? Pocóż rogi? Co za głupstwo! Właśnie w małżeństwie cywilnem ich nie będzie! Rogi to tylko naturalne następstwo związku prawnego, jego, że tak powiem, poprawka, protest tak, że w tem znaczeniu wcale są poniżającemi... I jeżeli ja kiedykolwiek, dopuszczając bezsens, zawrę związek prawny, to nawet kontent będę z tych waszych przeklinanych rogów; powiem wtedy do żony: „droga, dotąd kochałem cię tylko, teraz szanuję, cię, umiałaś bowiem zaprotestować!“ Pan śmieje się? To dlatego, że pan nie może zerwać z przesądami. Wszak ja pojmuję, na czem właściwie polega nieprzyjemność, skoro zdradzą w prawnem małżeństwie: ale wszak to tylko podły skutek podłego faktu, gdzie poniżeni są i on i ona. Gdy zaś rogi stawiają się otwarcie, jak w małżeństwie cywilnem, wtedy już nie istnieją, śladu ich niema i tracą nazwę rogów. Przeciwnie, żona pańska dowiedzie panu tylko, jak ona pana szanuje, uważając pana za niezdolnego do sprzeciwienia się jej szczęściu i o tyle rozwiniętego, żeby się nie mścić za nowego męża. Do licha! Myślę niekiedy, że gdyby mnie wydano za mąż, — tfu! gdybym ja się ożenił (prawnie czy cywilnie, wszystko jedno) sam bym zdaje się, przyprowadził żonie kochanka, gdyby ona go sobie sama nie wynalazła: „Moja droga, rzekłbym do niej, kocham cię, ale pragnę nadto, ażebyś mnie szanowała, to właśnie!“ Co, cóż pan na to?

Łużyn śmiał się słuchając, ale bez szczególnego zajęcia. Słuchał nawet mało. W gruncie rzeczy obmyślał coś nowego i aż Lebieziatnikow spostrzegł to nareszcie. Pan Piotr był nawet wzruszony, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to pan Andrzej przypomniał sobie później.

ROZDZIAŁ II

Trudnoby było wyrazić ściśle powody, dla których w roztargnionej głowie wdowy po Marmeladowie powstała myśl urządzenia tej bezsensowej stypy. Istotnie, pochłonęło to niemal dziesięć rubli z przeszło dwudziestu, jakie otrzymała od Raskolnikowa na pogrzeb męża. Może pani Katarzyna poczuła się do obowiązku uczczenia pamięci nieboszczyka, ażeby wiedzieli wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza gospodyni, że był on „nietylko wcale nie gorszym od nich, ale może i daleko lepszym“, i że nikt z nich nie ma prawa przed nim „zadzierać swego nosa“; może najwięcej wpłynęła na to ta osobliwa duma ludzi biednych, wskutek której przy pewnych obrzędach społecznych, obowiązujących w naszym bycie wszystkich i każdego, wielu biedaków wyciąga wszystkie swoje siły i traci ostatnie zaoszczędzone grosze, ażeby tylko nie być „gorszymi od innych“ i żeby ich ci inni „nie obmówili“. Bardzo jest i to prawdopodobnem, że pani Katarzyna zapragnęła, właśnie w tym wypadku, właśnie w tej chwili, gdy ją niejako wszyscy opuścili, pokazać wszystkim tym „nędznym i podłym lokatorom“, że ona nietylko „umie żyć i umie przyjąć“, ale, że wcale nie chowano jej dla takiego losu, że przeciwnie chowała się w „szlachetnym, można nawet powiedzieć w arystokratycznym, pułkownikowskim domu“, i wcale nie była przygotowaną do zamiatania samej podłóg i prania po całych nocach dziecinnych szmat. Te paroksyzmy dumy i próżności napadają nieraz najbiedniejszych i najwięcej zgnębionych ludzi, a niekiedy przechodzą u nich w konieczną, niepohamowaną potrzebę. A pani Marmeladowa nie należała przytem do rzędu zgnębionych; można ją było zabić okolicznościami, ale obezwładnić ją moralnie, to jest zahukać i podbić sobie jej wolę nie było można. Na domiar tego Zosia bardzo słusznie mówiła o niej, że się jej zmysły mieszają. Stanowczo i ostatecznie twierdzić tego jeszcze nie można było, to prawda, ale istotnie ostatniemi czasy, w ciągu całego ostatniego roku jej biedna głowa zanadto się już zmęczyła, ażeby się mogła choć w części nie uszkodzić. Silny rozwój suchot, jak mówią medycy, także przyczynia się do pomieszania zmysłów.
Wina w wielkiej ilości i najrozmaitszych gatunków nie było, madery także; było to przesadą, ale wino było. Była wódka, rum i lizbońskie, wszystko w najgorszym gatunku, ale w dostatecznej ilości. Z potraw, oprócz kutji, było trzy do czterech dań (między innemi i bliny), wszystko w kuchni niemki gospodyni, a nadto nastawiono odrazu dwa samowary do mającej być podaną po obiedzie herbaty i ponczu. Zakupy robiła sama wdowa z pomocą jakiegoś marnego polaczka, który Bóg wie dlaczego mieszkał u pani Lippewechsel i sam się wprosił do posyłek u pani Katarzyny i biegał przez cały dzień wczorajszy i przez cały ranek, na złamanie karku, z wyciągniętym językiem, jakgdyby starając się usilnie, ażeby zauważono tę ostatnią okoliczność. Z najmniejszą bagatelą przylatywał on do wdowy, biegał nawet szukać jej w Gościnnym Dworze, nazywał ją nieustannie: „pani chorążyna“, i uprzykrzył się jej nareszcie jak mól, lubo z początku mówiła, że bez tego „usłużnego i wspaniałych uczuć“ młodzieńca, byłaby całkiem przepadła. Właściwością charakteru pani Katarzyny było corychlej ubrać pierwszego lepszego w najpiękniejsze i najjaskrawsze barwy, zachwalić go tak, że aż inni czuli się skrępowani, wymyśleć na jego pochwałę różne okoliczności, które wcale nie istniały, zupełnie szczerze i serdecznie uwierzyć samej w ich rzeczywistość, a potem nagle, odrazu, rozczarować się, zerwać, oplwać i wypędzić człowieka, którego przed kilkoma jeszcze godzinami literalnie uwielbiała. Z natury miała ona charakter złośliwy, wesoły i zgodny, ale wskutek ciągłych nieszczęść i niepowodzeń, zaczęła żądać i pragnąc tak chciwie, ażeby wszyscy żyli w zgodzie i w szczęściu i ażeby nie śmieli żyć inaczej, że najlżejszy dyssonans w życiu, najmniejsze niepowodzenie, doprowadzały ją omal nie do wściekłości, i w jednej chwili, po najwspanialszych nadziejach i fantazjach, zaczynała kląć losy, rwać i szarpać wszystko co miała pod ręką i bić się głową o ścianę. Pani Lippewechsel także niewiadomo dlaczego zyskała nagle w oczach biednej kobiety wiele szacunku, chyba dlatego, że wypadła ta stypa i że gospodyni całem sercem przyjęła udział we wszystkich kłopotach: podjęła się nakrycia stołu, dostarczenia bielizny, naczyń i t. p. i przygotowania potraw w swojej kuchni. Wdowa dała jej zupełne pełnomocnictwo w tym względzie i opuściwszy ją, sama udała się na cmentarz. Istotnie, wszystko zostało przygotowane, jak można najlepiej: stół był nakryty nawet dość czysto, naczynia noże, widelce, kieliszki, filiżanki, wszystko to, naturalnie było zbieraniną, różnego kształtu i kalibru, od lokatorów ale wszystko było na miejscu we właściwym czasie, i pani Lippewechsel, czując, że wybornie dokonała dzieła, spotkała wracających z pewną nawet dumą, wystrojona, w czepcu z nowemi żałobnemi wstęgami i w czarnej sukni. Ta duma, lubo zasłużona, nie podobała się jakoś pani Katarzynie: „myślałby kto, że bez niej nie umiano by tu nakryć do stołu!“ Nie podobał jej się także czepiec z nowemi wstęgami: „czy się aby nie pyszni ta głupia niemka, że jest gospodynią i że z łaski dopomogła biednym lokatorom? — Z łaski! Bardzo proszę! U tatusia pani Katarzyny, który był pułkownikiem i prawie gubernatorem, do stołu nakrywano niekiedy na czterdzieści osób, tak, że jakiejś tam niemki do kuchni by nawet nie wpuszczono...“ Zresztą, pani Katarzyna postanowiła do czasu nie wypowiadać swoich uczuć, lubo ułożyła sobie w duchu, że kochaną gospodynię trzeba będzie dziś jeszcze urządzić i odpowiednio poskromić, bo inaczej, to Bóg wie, co jeszcze gotowa myśleć o sobie; tymczasem jednak obeszła się z nią chłodno. Druga nieprzyjemność także przyczyniła się po części do rozdrażnienia pani Katarzyny: na pogrzebie, z lokatorów, zaproszonych na pogrzeb, oprócz polaczka, który zdążył jednak wpaść i na cmentarz, nie było prawie nikogo; na stypę zaś zjawili się z nich sami najbiedniejsi i nic nie znaczący, wielu z nich nawet podochoconych, taka to hołota. Którzy zaś byli starsi, jakby umówieni pomiędzy sobą, nie przyszli. Pan Łużyn naprzykład, najważniejszy, można powiedzieć, ze wszystkich lokatorów, nie zjawił się, a przecie wczoraj jeszcze wieczorem, pani Katarzyna zdążyła opowiedzieć całemu światu, to jest gospodyni, Polci, Zosi i polaczkowi, że to najszlachetniejszy, najwspaniałomyślniejszy człowiek, z olbrzymiemi stosunkami i z majątkiem, były przyjaciel jej pierwszego męża, przyjmowany w domu jej ojca i który przyrzekł użyć wszystkich środków, ażeby wyrobić jej znaczną emeryturę. Dodajmy, że jeśli pani Katarzyna chwaliła się cudzemi stosunkami i majątkiem, to robiła to bez najmniejszego wyrachowania, bez widoków osobistych, tak tylko z wezbranego serca, z samej tylko przyjemności wychwalania i przeceniania wielkości chwalonego. Za Łużynem i widocznie „biorąc z niego przykład“, nie zjawił się i ten przebiegły łotr Lebieziatnikow. Co ten już sobie myśli! Zaproszono go tylko z łaski i to dlatego, że mieszka w jednym pokoju z panem Łużynem i zna się z nim, więc nie wypadało jakoś nie zaprosić“. Nie zjawiła się także i pewna otyła jejmość ze swą „przejrzałą córą“, które chociaż mieszkały zaledwie od trzech tygodni w numerach pani Lippewechsel, ale już kilka razy skarżyły się na hałas i krzyki w pokoju Marmeladowych, zwłaszcza, kiedy nieboszczyk powracał do domu pijany, o czem, naturalnie, dowiedziała się już pani Katarzyna właśnie przez panią Lippewechsel, kiedy ta, kłócąc się z nią, i grożąc, że wypędzi całą rodzinę, darła się na całe gardło, że oni zakłócają spokój „porządnym lokatorom, których pięty nie warci“. Pani Katarzyna umyślnie postanowiła zaprosić tę damę i jej córkę, których jakoby „pięty nie była warta“, zwłaszcza, że dotychczas przy wypadkach spotkania, tamta odwracała się z dumą, więc niech się dowie, że tu „szlachetniej myślą i czują, i zapraszają, nie pomnąc krzywdy“ i żeby widziały, iż ona nie w takiej doli żyła wiecznie. O tem koniecznie było postanowionem oznajmić im przy stole, zarówno jak i o gubernatorstwie nieboszczyka tatusia, a zarazem ubocznie wtrącić, że nie było potrzeby odwracać się przy spotkaniach i że było to nadzwyczaj głupio. Nie przyszedł także tłusty podpułkownik (w istocie dymisjonowany sztabs kapitan), ale okazało się, że jest „bez tylnych nóg“ jeszcze od wczorajszego rana. Jednem słowem, zjawili się tylko: polaczek, potem jakiś marny kanceliścina, milczący, w zatłuszczonym fraku, cały w krostach i obrzydliwie śmierdzący; następnie jakiś głuchy i prawie ślepy staruszek, który ongiś służył gdzieś na poczcie i którego ktoś od niepamiętnych czasów i niewiadomo dlaczego utrzymywał u pani Lippewechsel. Zjawił się także pewien dymisjonowany porucznik, w rzeczywistości pisarz z najnieprzyzwoitszemi głośnemi wybuchami śmiechu i „wyobraźcie sobie państwo“, bez kamizelki! Jakiś ktoś siadł prosto do stołu, nie ukłoniwszy się nawet pani Katarzynie; nakoniec zaś pewien jegomość, w braku ubrania przybył w szlafroku, ale to już było do tego stopnia nieprzyzwoicie, że za staraniem gospodyni i polaczka zdołano go jednak wyprosić. Polaczek wreszcie przyprowadził ze sobą jeszcze jakichś dwóch polaczków, którzy wogóle nigdy nie mieszkali u pani Lippewechsel i których nikt dotąd nie widywał w numerach.
Wszystko to nader nieprzyjemnie podziałało na panią Katarzynę. „Dla kogóż więc robione były te wszystkie przygotowania?“ Nawet dzieci, ażeby było więcej miejsca, posadzono nie przy stole, który i tak zajął cały pokój, ale nakryto dla nich w kącie na kufrze, zaś oboje maleństwo posadzono na ławeczce, a Polcia, jako najstarsza, miała ich doglądać, karmić i ucierać noski, jak „pańskim dzieciom“. Słowem, pani Katarzyna mimowoli musiała spotkać wszystkich ze zdwojoną powagą i nawet z góry. Szczególnie surowo zmierzyła niektórych i lekceważąco poprosiła ich do stołu. Uważając niewiadomo dlaczego, że za wszystkich, którzy się nie zjawili, powinna odpowiadać Amalja Iwanowna, zaczęła do niej ciągle zwracać się arcyniegrzecznie, co ta zaraz spostrzegła i strasznie była tem dotknięta. Taki początek nie rokował dobrego końca. Nareszcie zasiedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej chwili, gdy powrócono z cmentarza. Pani Katarzyna bardzo się nim ucieszyła, najprzód dlatego, że był to jedyny „inteligentny gość“ ze wszystkich gości i „jak wiadomo, za dwa lata miał objąć w tutejszym uniwersytecie katedrę profesorską“, a powtóre dlatego, że niezwłocznie i z całym szacunkiem przeprosił ją, iż pomimo całej chęci nie mógł być na pogrzebie. Uczepiła go się z zapałem, posadziła go przy sobie po lewej ręce (po prawej usiadła pani Lippewechsel) i pomimo ciągłej krzątaniny i zabiegów, ażeby porządnie roznoszono jadło i żeby wszyscy dostali, pomimo męczącego kaszlu, który co chwila przerywał jej mowę i dusił ją, i jakby szczególnie spotęgował się w ciągu dwóch dni ostatnich, nieustannie zwracała się do Raskolnikowa i półszeptem spieszyła wylać przed nim wszystkie nurtujące ją uczucia i całe swoje sprawiedliwe oburzenie na to, że stypa się nie udała, przyczem oburzenie zastępował niekiedy arcywesoły, nie dający się powstrzymać śmiech z zebranych gości, a zwłaszcza z samej gospodyni.
— Wszystkiemu jest winna ta kukawka. Pan rozumie o kim ja mówię? o niej! — i pani Katarzyna wskazała na gospodynię. — Spójrz no pan tylko: wytrzeszczyła oczy, czuje, że my o niej mówimy, ale nie może zrozumieć i wywaliła ślepie. Tfu, sowa! Ha, ha, ha!... Kchi, kchi, kchi! I co to ona chce pokazać swoim czepkiem! Kchi, kchi, kchi! Uważałeś pan, chciałaby ciągle, żeby wszyscy myśleli, że ona robi ofiarę i zaszczyt, że jest obecną. Prosiłam ją, jak porządną jaką, ażeby zaprosiła ludzi przyzwoitych właśnie znajomych nieboszczyka, a spójrz pan, kogo sprowadziła: jakichś błaznów! Hołota! Spójrz pan na tego z oszpeconą twarzą; to jakiś mops na dwóch nogach! A ci, Polaczkowie... ha, ha, ha! Kchi. kchi, kchi! Nikt, nikt ich nigdy tu nie widywał, i ja ich nigdy nie widziałam; no poco oni przyszli, pytam pana? Siedzą sobie rzędem, jak jeden. „Panie“, hej! — zawołała nagle do jednego z nich — a może pan jeszcze blinów? Weź pan! Piwa napijcie się, piwa! A wódki nie chcecie? Patrz pan; zerwał się, kłania się, patrz pan, widocznie bardzo głodni, biedni! Niech tam niech sobie podjedzą. Przynajmniej nie hałasują, tylko... tylko... doprawdy, obawiam się o srebrne łyżki gospodyni!.. Proszę pani — zwróciła się do tej ostatniej, prawie głośno — na wypadek, gdyby pani co zginęło, to zgóry uprzedzam, że nie odpowiadam za nic! Ha, ha, ha! — zaśmiała się, znowu zwracając się do Raskolnikowa, znowu ukazując mu gospodynię i ciesząc się ze swego konceptu. — Nie zrozumiała! siedzi jak gapa, patrz pan: sowa, zupełnie sowa, indyczka w nowych wstęgach, ha, ha, ha!
Tu śmiech znowu ustąpił miejsca nieznośnemu kaszlowi, który trwał z pięć minut. Na chustce zostało trochę krwi, na czoło wystąpiły krople potu. Pokazała w milczeniu krew Raskolnikowowi i zaledwie odpoczęła, jęła mu szeptać z niezwykłem ożywieniem i z czerwonemi plamami na twarzy:
— Spójrz pan, poleciłam jej jak najdelikatniej, ażeby zaprosiła tę damę i jej córkę, wie pan o kim ja mówię? Tu trzeba postępować jak najzręczniej, a ona zrobiła tak, że ta przyjezdna idjotka, ta gwałtowna bestja, ta nędzna prowincjonalistka, dlatego tylko, że jest wdową po jakimś majorze i przyjechała starać się o emeryturę i szwędać się po różnych biurach i urzędach, że w pięćdziesiątym roku życia kryguje się, używa blanszu i różu (to fakt)... i taka bestja nietylko uważała za stosowne nie przybyć, ale nawet nie przysłała przeprosić, skoro przyjść nie mogła, jak tego w takich razach sama grzeczność wymaga. Pojąć nie mogę dlaczego także nie przyszedł pan Łużyn. Ale gdzież Zosia? Gdzie ona? A otóż jest nareszcie! Gdzie byłaś, Zosiu? Dziwna, że nawet na pogrzebie ojca tak się nie pilnujesz. Puść ją pan koło siebie, panie Raskolnikow. Tu twoje miejsce, Zosiu... Bierz, co chcesz. Galarety weź, to najlepiej. Zaraz przyniosę bliny. A czy dzieci mają? Polcia, macie wszystko? Kchi, kchi, kchi! No, dobrze. Bądź grzeczną, Leniu, a ty, Kola, siedź spokojnie, nie ruszaj nóżkami, siedź jak pańskie dziecko powinno siedzieć. Co ty mówisz, Zosiu?
Zosia nie omieszkała jej przeprosić za zawód ze strony pana Piotra, starając się mówić głośno, ażeby wszyscy mogli słyszeć i używając wyrażeń pełnych wyszukanego szacunku, które umyślnie sobie skomponowała w imieniu pana Piotra. Dodała, że pan Łużyn kazał jej powiedzieć że jeśli mu tylko czas pozwoli, to natychmiast przybędzie ażeby porozmawiać o interesach na osobności, i umówić się, co można zrobić i przedsięwziąć na przyszłość i t. d.
Zosia wiedziała, że to ułagodzi i uspokoi panią Katarzynę, pochlebi jej, a najgłówniejsze, że dumie jej stanie się zadość. Usiadła przy Raskolnikowie, któremu ukłoniła się naprędce i ukradkiem spojrzała nań ciekawie. Jednak przez cały czas następny unikała z nim rozmowy i spojrzenia. Była nawet jakby roztargniona i patrzyła w oczy pani Katarzynie, ażeby trafić jej do gustu. Ani ona, ani Katarzyna nie były w żałobie dla braku odpowiednich sukien; Zosia miała jakąś ciemną bronzową sukienkę, a pani Katarzyna jedyną suknię perkalikową w ciemne paseczki. Wiadomość o panu Piotrze poszła, jak po maśle. Wysłuchawszy Zosi, pani Katarzyna z tą samą powagą zapytała: jak zdrowie pana Łużyna? Poczem, natychmiast i prawie głośno szepnęła do Raskolnikowa, że w istocie dziwnem by było, ażeby taki poważny i szanowny człowiek, jak pan Łużyn, dostał się do tak „niezwykłej kompanji“, pomimo nawet całej jego życzliwości dla jej rodziny i przyjaźni z jej ojcem.
— Dlatego to właśnie jestem tak panu wdzięczną, że pan nie pogardziłeś moim chlebem i solą, nawet w takich warunkach — dodała prawie głośno — zresztą, jestem przekonana że tylko szczególna przyjaźń, jaka łączyła pana z nieboszczykiem była powodem, żeś pan dotrzymał słowa.
Poczem jeszcze raz dumnie i wyniośle rzuciła okiem po swoich gościach i nagle ze szczególną skwapliwością zapytała głośno przez stół głuchego staruszka: „Czy nie życzy sobie pieczeni i czyby się nie napił wina?“ Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł zrozumieć o co się go pytają, chociaż sąsiedzi dla żartu zaczęli go trącać. Rozglądał się tylko dokoła z otwartemi ustami, czem jeszcze bardziej podniecił ogólną wesołość.
— A to ciamajda! Patrzcie państwo! I poco go przyprowadzono? Co się zaś tyczy pana Łużyna, to zawsze mogłam mu ufać — ciągnęła pani Katarzyna do Raskolnikowa — o, bo on wcale nie jest podobny... — ostro i głośno z nadzwyczaj surowym wyrazem twarzy zwróciła się do pani Lippenwechsel, aż się ta zmieszała — nie podobny do tych wystrojonych lafirynd, których u mego ojca nawet do kuchni by nie wpuszczono, a nieboszczyk mąż zrobiłby im wielki zaszczyt, gdyby je chciał kiedy przyjąć u siebie, i to chyba wskutek swojej wielkiej dobroci.
— Tak, lubił się napić; o lubił, pił! — zawołał nagle pseudo porucznik, wychylający dwunasty kieliszek wódki.
— Nieboszczyk mąż, w istocie miał tę słabość, i to wszystkim wiadomo — wpiła się zaraz w mówiącego pani Katarzyna — ale był to człowiek zacny i poczciwy, kochał i szanował swoją rodzinę; źle tylko robił, że, wiedziony dobrocią, przyjaźnił się z wszelkiemi rozpustnikami i, już sam Bóg wie, z kim nie pił, z tymi, którzy nawet jego podeszwy nie byli warci! Wyobraź pan sobie: w jego kieszeni znaleziono kogutka z piernika: wraca nawpół umarły; a o dzieciach pamięta.
— Kogutka? Pani powiada: kogutka? — zawołał — porucznik.
Wdowa nie zaszczyciła go odpowiedzią. Zamyśliła się o czemś i westchnęła.
— Pan bo zapewne sądzi, jak wszyscy, że ja byłam za surowa względem niego — ciągnęła zwracając się do Raskolnikowa. — Bynajmniej! On mnie szanował, on mnie bardzo, bardzo szanował! Poczciwy był to człowiek! I tak mi go żal było nieraz! siedzi, bywało, patrzy na mnie z kąta, tak mi się żal robi, chciałoby się popieścić, ale zaraz przychodzi na myśl: „popieścisz go, a on się znowu upije“; tylko surowością można go było jako tako powstrzymać.
— Tak, bywały włosy w robocie, bywały, bywały nie jeden raz — ryknął porucznik i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek wódki.
— Nietylko darciem za włosy i uszy, ale i pomiotłem wartoby nieraz było uczęstować niektórych durniów. Nie mówię teraz o nieboszczyku! — odcięła wdowa wesołemu gościowi.
Czerwone plamy na jej policzkach pałały coraz mocniej i mocniej, piersi jej falowały. Jeszcze chwilka, a już gotowa była zacząć scenę. Wielu śmiało się, wielu sprawiało to widoczną przyjemność. Porucznika zaczęto trącać i coś mu szeptać. Chciano ich widocznie podjudzić.
— Za po-zwo-le-niem, o czem to pani — zaczął porucznik — to jest niby... kogo to pani ma na myśli... A zresztą... nie potrzeba! Głupstwo! Wdowa! Wdówka! Przebaczam... Pas! — i znowu kropnął kieliszek.
Raskolnikow siedział i słuchał w milczeniu i ze wstrętem. Jadł zaś dla przyzwoitości tylko dotykając się do porcji, jakie mu ciągle nakładała rezolutna sąsiadka i to jedynie, ażeby jej nie obrazić! Uważnie przypatrywał się Zosi. Ale Zosia z każdą chwilą stawała się smutniejszą i bardziej nieśmiałą; i ona czuła także, że uczta nie skończy się zgodnie i ze strachem śledziła wzrastające rozdrażnienie macochy. Wiedziała, między innemi, że najważniejszą przyczyną, dla której przyjezdne damy odmówiły przyjęcia udziału w uczcie, była właśnie ona. Zosia. Słyszała od samej pani Lippewechsel, że matka obraziła się nawet zaprosinami i zadała pytanie: „Jakżeby mogła posadzić przy takiej tam dziewczynie swoją córkę?“ Zosia przeczuwała, że pani Katarzyna wie o tem, a obraza wyrządzona jej, Zosi, była dla jej macochy jakby obrazą jej samej, jej dzieci, jej tatusia, była, słowem, obrazą śmiertelną, i Zosia wiedziała, że macocha póty się nie uspokoi, póki nie dowiedzie „tym lafiryndom, że one obie...“ i t. d. i t. d. Jakby naumyślnie, ktoś z drugiego końca stołu przesłał Zosi talerz, na którym były z chleba nalepione dwa serca przeszyte strzałą. Pani Katarzyna sponsowiała i zaraz krzyknęła głośno, że ten, który przesłał talerz jest „pijanym osłem“. Pani Lippenwechsel, która także przeczuwała coś niedobrego, a przytem była obrażona do głębi serca pychą pani Katarzyny, dla odwrócenia uwagi towarzystwa i ażeby zarazem podnieść siebie w opinji obecnych, zaczęła ni stąd ni zowąd, opowiadać, że jakiś znajomy „Karol z apteki“, jeździł w nocy dorożką i że „dorożkarz chciał go zabić, i plakal, i ręce zalamal, i nastraszyl, i ze strachu aż mu serce przeszylo“. Pani Katarzyna, chociaż się uśmiechnęła, ozwała się jednak, że pani Lippewchsel nie powinna opowiadać anegdotek po rosyjsku. Ta obraziła się jeszcze bardziej i odparła, że „jej Vater aus Berlin, był bardzo, bardzo ważny szlofik i zawsze rękami po kieszeniach chodzil“. Skłonna do śmiechu, pani Katarzyna nie mogła wytrzymać i wybuchnęła strasznym śmiechem tak, że pani Lippewechsel zaczęła tracić resztą cierpliwości i ledwie się trzymała.
— A to kwoka! — szepnęła pani Katarzyna do Raskolnikowa, rozweseliwszy się prawie — chciała powiedzieć: nosił ręce w kieszeniach, a wyszło, że kradł, kchi, kchi! Czy też pan zauważył, że wszyscy cudzoziemcy petersburscy, to jest przeważnie niemcy, którzy Bóg wie skąd do nas przybywają, wszyscy głupsi są od nas. No, zgódź się pan, no czyż można opowiadać, że „Karol z apteki ze strachu serce sobie przeszył“, i że on (gapa!) zamiast, żeby związać dorożkarza „ręce zalamal, i plakal, i bardzo plosil“. Ach oślica! I myśli, że to jest bardzo wzruszające i nie podejrzewa, jak jest głupią! Mojem zdaniem ten pijany pisarz jest daleko rozsądniejszy; przynajmniej widać, że łotr wierutny, resztę zmysłów przepił, a oni wszyscy tacy przyzwoici, poważni... Patrzcie ją, jak to siedzi z wytrzeszczonemi oczami. Gniewa się! gniewa się! Ha ha, ha! Kchi, kchi, kchi!
Nabrawszy humoru, pani Katarzyna jęła zaraz wyłuszczać przeróżne szczegóły, jak to ona, z pomocą wyrobionej emerytury, bezwarunkowo założy w swojem rodzinnem mieście T... pensję dla dziewcząt zamożnych rodziców. Raskolnikow nie wiedział jeszcze o tem od samej pani Katarzyny, to też zaczęła mu wykładać najpiękniejsze plany na przyszłość. Niewiadomo skąd znalazł się nagle w jej rękach ten sam „list pochwalny“, o którym mówił Raskolnikowowi jeszcze nieboszczyk Marmeladow, tłumacząc mu w szynku, że pani Katarzyna, jego żona, przy wyjściu z instytutu tańczyła z szalem „przy gubernatorze i innych osobach“. Ten list pochwalny oczywiście powinien był służyć dla jego właścicielki świadectwem na prawo otwarcia pensji; ale głównie miał na celu ostateczne „zerżnięcie obydwóch postrojonych lafirynd“, w razie gdyby przyszły były na stypę, i dowiedzenia im wyraźnie, że pani Katarzyna pochodzi z najzacniejszego, możnaby nawet powiedzieć arystokratycznego domu, że jest córką pułkownika i napewno lepszą od jakichś tam awanturnic, których tak wiele rozpleniło się ostatniemi czasy“. List pochwalny zaczął zaraz przechodzić z rąk do rąk pijanych gości, czego pani Katarzyna nie wzbraniała, bo w istocie stało w nim wyraźnie en toutes lettres, że jest ona córką radcy dworu i kawalera, a więc istotnie prawie córką pułkownika. W zapale, pani Katarzyna niezwłocznie jęła rozpowiadać na temat przyszłego pięknego i spokojnego życia w T...; o nauczycielach gimnazjum, których zaprosi do dawania lekcji na pensji; o pewnym zacnym staruszku, francuzie Mangeau, który ją samą jeszcze uczył po francusku w instytucie i który jeszcze dotąd mieszka w T... i zapewne zgodzi się do niej na bardzo przystępnych warunkach. Nareszcie zaczęła być mowa i o Zosi, „która pojedzie do T... razem z panią Katarzyną i będzie jej tam pomagała we wszystkiem“. Ale przy tych słowach ktoś nagle parsknął na końcu stołu. Pani Katarzyna, chociaż udała, że nie słyszy tego śmiechu, podniosła głos i jęła rozpowiadać z zapałem, jak bezwarunkowo wierzy w zdolności panny Zofji do pomagania sobie, „jest bowiem łagodną, i cierpliwą, pełną poświęcenia, zacną i wykształconą“, przyczem pogłaskała Zosię po twarzy i, podniosłszy się, pocałowała ją dwa razy. Zosia zarumieniła się, a pani Katarzyna nagle zaczęła płakać, powiedziawszy zaraz o samej sobie, że „jest nerwową i już zanadto rozdrażnioną, że czas już skończyć, a ponieważ obiad już skończony, niechże więc podają herbatę“. W tej samej chwili, pani Lippewechsel ostatecznie obrażona, że w całej rozmowie nie przyjmowała najmniejszego udziału i nikt jej wcale nie słucha nagle zdobyła się na ostatni wysiłek i z hamowanym gniewem ośmieliła się zwrócić uwagę pani Katarzyny, że w owej przyszłej pensji należy zwracać szczególną baczność na czystą bieliznę panienek (die Wesche) i że „koniecznie powinien był taki jeden dobra dam (die Dame), żeby dobra patrzyl za Weszę“ i powtóre „żeby wszystki mloda panienka cichutko w noca romanse żadne nie czytal“. Pani Katarzyna, która w istocie bardzo była zdenerwowana i zmęczona i którą już zupełnie znudziła ta stypa, zaraz odcięła gospodyni, że ta „paple od rzeczy“ i nic nie rozumie; że starania o die Wesche to rzecz gospodyni, nie zaś przełożonej szanującej się pensji; a co się tyczy romansów, to jest poprostu nieprzyzwoitość, i że prosi ją, ażeby zamilkła.

Pani Lippewechsel poczerwieniała i odparła z gniewem że tylko „dobra żyszy!“ i że „bardzo wiele dobra żyszyl“, a że jej za „mieszkanie dawno już geld nie płacil“. Pani Katarzyna nie omieszkała jej „osadzić“, rzekłszy, iż łże, twierdząc, że „dobra żyszyl“, bo jeszcze wczoraj, kiedy nieboszczyk leżał na stole, męczyła ją za mieszkanie. Na to pani Lippewechsel bardzo dobitnie odparła, że ona „tamtych dam zapraszal, ale że tamte dam nie przyszla, bo tamte dam, to porządne dam i nie mogą przychodzil do nieporządny dom“. Pani Katarzyna zaraz „podkreśliła“ jej, że ponieważ jest chamką, to nie może właściwie sądzić o tem, co jest porządne, a co nieporządne. Pani Lippewechsel nie wytrzymała i zaraz oznajmiła, że „jej vater aus Berlin byl bardzo, bardzo ważny szlofik i obie ręce po kieszeniach chozil i ciągle robila tak: „puf“ „puf“! I żeby dosadniej przedstawić swojego fatra, niemka zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do kieszeni, wydęła policzki i zaczęła wydawać jakieś nieokreślone dźwięki ustami, czemu towarzyszył głośny śmiech wszystkich lokatorów, którzy umyślnie podniecali niemkę, przeczuwając starcie. Ale tego nie mogła już ścierpieć pani Katarzyna i niezwłocznie na cały głos „wypaliła“, że pani Lippewechsel może nawet nigdy vatra nie miała, lecz że jest poprostu petersburską pijaną czuchonką i pewno służyła gdzie dawniej za kucharkę, a może jeszcze gorzej. Pani Lippewechsel zaczerwieniła się jak rak i syknęła, że to może u pani Katarzyny wcale „vater nie bul; ale że u niej bul vater aus Berlin, i taka długa surdut nosil i ciągle robil: puf, puf, puf!“ Pani Katarzyna z pogardą zauważyła, że jej pochodzenie, jest wszystkim wiadome, i że na tym samym liście pochwalnym wydrukowane stoi czarne na białem, że jej ojciec był pułkownikiem; a że ojciec pani Lippewechsel (jeżeli tylko miała jakiego ojca) napewno był jakimś petersburskim czuchną i sprzedawał mleko, a najpewniej, wcale nie miała ojca, gdyż dotąd jeszcze nie wiadomo, jak nazywać panią Lippewechsel: Amelją Iwanówną czy Ludwikówną? Tu niemka, rozwścieczona ostatecznie, uderzając pięścią w stół, zaczęła piszczeć, że jest Amalja Iwan, a nie Ludwikowa, że jej vater, nazywał Johann i bul burmieister“, a że vater pani Marmeladowej, wcale nigdy bul burmeister“. Pani Katarzyna wstała z krzesła i surowo, napozór spokojnym głosem (chociaż cała blada i z głęboko falującą piersią), zagroziła, że jeżeli jeszcze raz poważy się „zestawić swego nędznego vaterczynę z jej ojcem, to ona, Marmeladowa, zerwie jej ten czepiec i podepcze go nogami“. Usłyszawszy to, niemka zaczęła biegać po pokoju, krzycząc z całych sił, że ona tu panią, i żeby „pani Marmeladow natychmiast czyścil kwatera“; poczem jęła skwapliwie zbierać srebrne łyżki ze stołu. Zrobił się hałas i zamieszanie; dzieci zaczęły płakać. Zosia usiłowała mitygować macochę; ale gdy niemka zaczęła coś krzyczeć o żółtym bilecie, pani Katarzyna nagle odepchnęła Zosię i przypadła do gospodyni ażeby niezwłocznie wykonać groźbę swoją co do czepka. W tej chwili drzwi się otworzyły i na progu pokoju zjawił się nagle pan Piotr Łużyn. Stanął i surowym, uważnym wzrokiem oglądał całe towarzystwo. Pani Katarzyna pobiegła ku niemu.

ROZDZIAŁ III

— Panie! — zawołała — niech pan chociaż wstawi się za nami! Przedstaw pan tej głupiej małpie, że nie ma prawa traktować w ten sposób porządnej kobiety w nieszczęściu, że na to jest sąd... ja trafię do samego generał gubernatora... Ona odpowie... Na pamięć gościnności mojego ojca, wstaw się pan za sieroty.
— Za pozwoleniem pani... Przepraszam, przepraszam panią — odpychał ją Łużyn — ojczulka pani, jak pani wiadomo, nie miałem wcale zaszczytu znać... za pozwoleniem pani! (ktoś się głośno roześmiał), a w ciągłych kłótniach pani z gospodynią, nie mam wcale ochoty przyjmować udziału... Mam osobisty interes i pragnę rozmówić się natychmiast z pani pasierbicą, panną Zofją... zdaje się. Czy tak? Pozwól mi pani przejść...
I pan Piotr, obszedłszy boczkiem panią Katarzynę, skierował się do przeciwległego kąta, gdzie była Zosia.
Pani Katarzyna, jak stała na miejscu tak i utkwiła, jakby porażona gromem. Nie mogła ona zrozumieć, jak Łużyn mógł się zaprzeć znajomości z jej ojcem. Wymyśliwszy raz tę gościnność ojcowską, sama już w nią święcie wierzyła. Uderzył ją i urzędowy, suchy, pełen jakby pogardliwej groźby ton pana Piotra. A i wszyscy jakoś uciszyli się, powoli, z jego przybyciem. Oprócz tego, że ten „urzędowy i poważny“ mężczyzna zanadto jaskrawie nie harmonizował z całą kompanją, oprócz tego, widać było że przyszedł po coś ważnego, że widocznie jakaś niezwykła przyczyna mogła go zmusić do obcowania z takiem towarzystwem, i że przeto niebawem coś się zdarzy, coś nastąpi. Raskolnikow, który stał przy Zosi, usunął się, ażeby go przepuścić. Pan Piotr, zdawało się, wcale go nie spostrzegał. Po chwili na progu pokazał się i Lebieziatnikow, do pokoju nie wszedł, ale stanął także z jakąś szczególną ciekawością, prawie ze zdziwieniem; słuchał, ale zdawało się, że długo nie mógł czegoś zrozumieć.
— Przepraszam, może państwu przeszkodziłem, ale sprawa jest dosyć ważna — wyrzekł Łużyn jakoś ogólnie i nie zwracając się do nikogo w szczególności — rad jestem nawet, że to nastąpi przy świadkach. Pani Lippewechsel upraszam panią, jako gospodynię, ażebyś raczyła zwrócić uwagę na moją rozmowę z panną Zofją. Panno Zofjo — zwracając się wprost do niezmiernie zdziwionej i już zawczasu przerażonej Zosi — z mojego biurka, w pokoju mego przyjaciela, pana Lebieziatnikowa, zaraz po odejściu pani, zginął, mi banknot storublowy. Jeśli pani jakim sposobem wie co o nim i wskaże nam, gdzie się znajduje to zaręczam pani słowem honoru i biorę wszystkich na świadków, że cała sprawa na tem się tylko skończy. W przeciwnym razie, zmuszony będę przedsięwziąć środki bardzo poważne, a wtedy... a wtedy miej pani urazę do samej siebie.
Zupełne milczenie zapanowało w pokoju. Nawet płaczące dzieci zamilkły. Zosia stała śmiertelnie blada, patrzyła na Łużyna i nie mogła nic odpowiedzieć. Tak jakby jeszcze nie rozumiała o co chodzi. Minęło kilka sekund.
— No więc jakże? — zapytał Łużyn, uważnie patrząc na nią.
— Ja nie wiem... O niczem nie wiem... — słabym głosem wymówiła nareszcie.
— Nie? Nie wie panna? — przedrzeźniał Łużyn i jeszcze spauzował kilka sekund. — Niech panna pomyśli — zaczął surowo, ale ciągle jeszcze jakby namawiając — zastanowi się, gotów jestem pannie dać nawet czas do namysłu. Bo proszę rozważyć: gdybym tak nie był pewien, to naturalnie, choćby ze względu na swoje doświadczenie nie ośmieliłbym się oskarżać panny tak otwarcie; za takie bowiem fałszywce oskarżenie, jawne i głośne, sam po części byłbym odpowiedzialnym. Wiem o tem. Dziś rano zmieniłem pięcioprocentowych walorów, na sumę nominalną trzy tysiące rubli. Rachunek mam zapisany w notesie. Wróciwszy do domu, zacząłem, co może poświadczyć pan Lebieziatnikow, liczyć pieniądze, i odliczywszy dwa tysiące trzysta rubli, schowałem je do pugilaresu, a pugilares do bocznej kieszeni surduta. Na stole zostawało około pięciuset rubli w banknotach kredytowych, a między niemi trzy banknoty po sto rubli każdy. W tej chwili (na moje wezwanie) pani przybyłaś, i przez cały czas potem byłaś pani u mnie bardzo pomieszaną, tak, że nawet trzy razy w ciągu rozmowy wstawałaś, chcąc odejść, chociaż rozmowa nasza nie była skończoną. Pan Lebieziatnikow może to wszystko poświadczyć. Niewątpię, że panna sama zechcesz to potwierdzić i przyznać, żem ją wezwał przez Lebieziatnikowa jedynie, ażeby rozmówić się z nią o sierocem i nieszczęśliwem położeniu jej macochy (do której nie mogłem przyjść na stypę) i o tem, jak pożądanem byłoby urządzić na jej korzyść coś w rodzaju składki, loterji lub czegoś podobnego.
Samaś mi dziękowała i rozpłakałaś się nawet (opowiadam wszystko tak jak było, ażeby, naprzód przypomnieć pannie, a, powtóre, przekonać ją, że z mojej pamięci nie uszedł najdrobniejszy nawet szczegół). Następnie wziąłem ze stołu dziesięciorublówkę i podałem pani, od siebie, na rzecz kuzynki panny, na jej pierwsze potrzeby. Wszystko to widział pan Lebieziatnikow. Poczem odprowadziłem pannę do drzwi, ciągle pomieszaną, a następnie, zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim około dziesięciu minut, gdy pan Lebieziatnikow wyszedł, zwróciłem znowu się do stołu, na którym leżały pieniądze, chcąc je po przeliczeniu, odłożyć osobno, jak zamierzałem poprzednio. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie doliczyłem się jednej storublówki. Proszę więc teraz rozważyć: podejrzewać pana Lebieziatnikowa żadną miarą nie mogę; wstydzę się nawet samego podejrzenia. Omylić się w rachunkach również nie mogłem, gdyż na chwilę przed przyjściem panny uzgodniłem je właśnie i nie wykazały żadnych różnic. Zgódź się więc pani, że pomny na jej pomieszanie i przyczyny jakie mu towarzyszyły, ja, że tak powiem, ze zgrozą, i nawet wbrew mojej woli, byłem zmuszony rzucić podejrzenie, oczywiście ciężkie, ale słuszne! Dodaję jeszcze i powtarzam, że pomimo całej mojej widocznej pewności siebie, wiem, że ryzykuję niejako, oskarżając pannę. Ale nierobiłbym tego nigdy, gdyby nie najczarniejsza niewdzięczność ze strony panny. Jedynie, jedynie niewdzięczność! Jakto? Więc ja pannę zapraszam dla omówienia środków pomocy dla jej macochy, więc ja ofiaruję od siebie dziesięć rubli, i panna, prawie w ich oczach, odpłacasz mi takim postępkiem! Nie, to już brzydko! Trzeba nauczki! Pomyśl panna; jako szczerze jej życzliwy (bo lepszego przyjaciela nie masz panna w tej chwili nade mnie), proszę, opamiętaj się! W przeciwnym razie, będę nieubłagany. Więc jakże?
— Ja nic nie brałam u pana — wyszeptała Zosia w przerażeniu — dałeś mi pan dziesięć rubli, zabierz je pan sobie.
Zosia wyjęła z kieszeni chustkę, odnalazła węzełek, rozwiązała go, wyjęła dziesięciorublówkę i wyciągnęła rękę do Łużyna.
— A do wzięcia stu rubli nie przyznajesz się panna? — Z wymówką i uporem wymówił, nie przyjmując biletu.
Zosia spojrzała dokoła. Wszyscy patrzyli na nią strasznym wzrokiem surowym, złośliwym, nienawistnym. Spojrzała na Raskolnikowa... ten stał przy ścianie, ze skrzyżowanemi rękami i przeszywał ją ognistym spojrzeniem.
— O, mój Boże! — jęknęła Zosia.
— Pani gospodyni, trzeba będzie zawiadomić policję: a tymczasem, poślij pani, proszę, po stróża — zwolna i nawet łagodnie wymówił Łużyn.
— Gott der barmherzige! — Ja wiedzial, co ona kradl! — klasnęła w dłonie pani Lippewechsel.
— Pani wiedziałaś? — podchwycił Łużyn — a więc i poprzednio miałaś pani już pewne podstawy, ażeby tak mniemać. Proszę panią, niech szanowna pani zapamięta te słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach.
Ze wszystkich stron dały się słyszeć głośne szepty. Wszyscy zostali poruszeni.
— Jakto? — zawołała nagle, opamiętawszy się, pani Katarzyna i, jakby się urwała, wpadła na Łużyna — jakto! Pan ją oskarżasz o kradzież? Zosię? O podli, podli!
I przypadłszy do Zosi, ona jak w kleszcze objęła ją wyschłemi rękami.
— Zosiu! Jak śmiałaś brać od niego dziesięć rubli! O głupia! Dawaj je tutaj! Dawaj mi zaraz te dziesięć rubli, o!
I wyrwawszy banknot z rąk Zosi, pani Katarzyna zgniotła go i rzuciła z zamachem prosto w twarz Łużyna. Kulka trafiła w oko i odskoczyła na podłogę. Niemka podniosła ją skwapliwie. Pan Piotr rozgniewał się.
— Wstrzymajcie tę warjatkę! — zawołał.
We drzwiach w tej chwili, oprócz Lebieziatnikowa, pokazało się jeszcze kilka osób, pomiędzy któremi zaglądały i obie przyjezdne damy.
— Co? Warjatka! Ja mam być warjatką? Dureń! — wrzasła pani Katarzyna. — Tyś sam dureń, kruczek sądowy! nędzny człowiek! Zosia. Zosia miałaby brać jego pieniądze! Zosia miałaby być złodziejką! Toć ona jeszcze tobie da, łotrze! — I pani Katarzyna roześmiała się konwulsyjnie. — Widzieliście durnia? — rzucała się na wszystkie strony, pokazując na Łużyna. — Co, i ty także? — dostrzegła gospodynię i — ty potwierdzasz, kiełbaśnica że ona „kradl“, ty podła pruska kurza łapo w krynolinie! O, wy! Ach, wy! Ależ ona z pokoju nie wychodziła i jak przyszła od ciebie, łotrze, to zaraz siadła obok pana Rodjona... Zróbcie rewizję! Skoro nigdzie nie wychodziła, to musi mieć pieniądze przy sobie! Szukajże, szukaj, szukaj! Tylko jeżeli nie znajdziesz, to daruj, chłoptasiu, ale odpowiesz! Do Najjaśniejszego Pana; do samego Cara pobiegnę, do miłosiernego, do nóg Mu się rzucę, zaraz, dziś jeszcze! Ja, sierota! Mnie puszczą! Myślisz, że nie puszczą? Łżesz, dojdę! Dojde-ę! Toć tyś rachował, że ona taka nieśmiała? Na toś rachował? Ale ja za to, bracie jestem energiczna! Nie daruję! Szukajże! Szukaj, szukaj no, szukaj!
I pani Katarzyna wściekle zaczęła szarpać Łużyna, ciągnąc go ku Zosi.
— I owszem, i odpowiadam za wszystko... ale uspokój się pani, uspokój się. Aż zanadto widzę, żeś pani energiczna!... jakże... jakże więc?... — mruczał Łużyn — to trzebaby przy policji... chociaż, zresztą i teraz świadków jest dosyć... I owszem... Ale w każdym razie mężczyźnie jakoś nie wypada... różnica płci. Gdyby oto pani gospodyni chciała dopomóc... chociaż co prawda tak się nie robi... Jakże więc?
— Kogo pan chcesz? Niech sobie kto chce szuka! — krzyczała pani Katarzyna — Zosiu, wywróć im kieszenie! O, o! Patrz, łotrze, o, pusta tu była chusteczka, kieszeń pusta, widzisz! O druga kieszeń, o, o! Widzisz! Widzisz!
I pani Katarzyna nie wywróciła, ale poprostu wyrwała obydwie kieszenie, jedną za drugą. Ale z drugiej, prawej kieszeni wyskoczył nagle banknot i opisawszy w powietrzu parabolę, spadł przy nogach Łużyna. Wszyscy to widzieli wielu krzyknęło. Pan Piotr schylił się, podniósł papier dwoma palcami z ziemi, podniósł tak, ażeby go wszyscy widzieli; i rozwinął. Była to storublówka, złożona w ósemkę. Pan Piotr oprowadził swoją rękę dokoła, pokazując wszystkim banknot.
— Złodziejka! Woń z kwatyr! Polis! Polis! — jękła niemka — potrzeba ich w Sybir zeslal! Won!
Ze wszystkich stron dały się słyszeć wykrzykniki. Raskolnikow milczał, nie spuszczając wzroku z Zosi, z rzadka, ale bystro przerzucając go na Łużyna. Zosia stała na tem samem miejscu, jak bez pamięci: nie była prawie nawet zdziwioną. Nagle oblała się rumieńcem, krzyknęła i zakryła twarz rękoma.
— Nie, to nie ja! Ja nie brałam! Ja nie wiem! — zawołała rozdzierającym głosem i rzuciła się do macochy.
Ta schwyciła ją, silnie przycisnęła do siebie, jakgdyby chciała ją piersią zasłonić przed wszystkiemi.
— Zosiu! Zosiu! Ja nie wierzę! Widzisz, ja nie wierzę! — krzyczała pani Katarzyna (pomimo całej oczywistości), wstrząsając nią w swoich rękach, jak dziecko, całując ją niezliczoną ilość razy, chwytając jej ręce i wpijając się i całując je. — Tybyś wziąść miała? Co to za głupcy! O Boże! Głupcy jesteście, głupcy — wołała, zwracając się do wszystkich — wy jeszcze nie wiecie, nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna. Ona weźmie, ona! Ależ ona ostatnią kieckę zdejmie ze siebie, sprzeda, boso pójdzie, i odda, gdy wam będzie potrzeba, taką jest! Dlatego tylko ma i ten żółty bilet, że moje dzieci ginęły z głodu, siebie dla nas sprzedała!... O nieboszczyku! Nieboszczyku! Czy ty widzisz? Widzisz? Oto twoja stypa! Boże! Wstawcież się za nią, czego stoicie? Panie Raskolnikow! Dlaczego się pan nie ujmie za nią? Czy i pan uwierzyłeś? Małego jej palca nie warci jesteście, wszyscy, wszyscy, wszyscy! Boże! Pomóż nareszcie!
Płacz biednej i osieroconej suchotnicy wywarł widocznie wielkie wrażenie na obecnych. Tyle było rozpaczy, tyle cierpienia w tej wykrzywionej boleścią, wyschłej suchotniczej twarzy, w tych zaschłych, spieczonych krwią ustach, w tym ochryple krzyczącym głosie, w tem łkaniu, podobnem do płaczu dziecka, w tej ufającej, dziecinnej i zarazem rozpaczliwej prośbie o pomoc, że zdawało się iż wszyscy ulitowali się nad nieszczęsną. Przynajmniej pan Piotr zaraz się ulitował:
— Pani! pani! — wołał przekonywającym głosem — to się pani przecie nie tyczy! Nikt się nie poważy pani oskarżać o zmowę, o udział, tembardziej, żeś pani sama wykryła prawdę, przez wywrócenie kieszeni: a więc niceś pani nie podejrzewała. Bardzo a bardzo gotów jestem żałować, jeśli to nędza popchnęła pannę Zofję do tego czynu, ale dlaczegóż panna nie chciałaś się przyznać? Lękasz się wstydu? Pierwszy krok? Możeś się panna zmieszała? To jasne, jasne... Ale dlaczegóż było puszczać się na takie ryzyko! Panowie! — zwrócił się do obecnych — panowie! Żałując i, że tak powiem, litując się, gotów jestem przebaczyć, pomimo obelg jakie mnie spotkały. Niech ten wstyd będzie dla panny nauczką na przyszłość — zwrócił się do Zosi — a ja dochodzić więcej nie będę i sprawę umarzam. Dosyć!
Łużyn z ukosa spojrzał na Raskolnikowa. Spojrzenia ich spotykały się. Gorący wzrok Raskolnikowa gotów był go spalić.
Tymczasem pani Katarzyna, jakby już nic nie słyszała: ściskała i całowała Zosię, jak obłąkana. Dzieci także objęły ze wszystkich stron Zosię swojemi rączkami, a Polcia, która niezupełnie zresztą rozumiała o co chodzi, zdawała się tonąć w łzach, nadrywając się od łkania i ukrywszy nabrzękłą ładną buzię na ramieniu Zosi.
— Ach, jak to podle! — dał się słyszeć nagłe dobitny głos we drzwiach.
Łużyn obejrzał się szybko.
— Co to za nikczemność! — powtórzył Lebieziatnikow śmiało patrząc mu w oczy.
Pan Piotr jakgdyby zadrżał. Wszyscy to spostrzegli. (Później wspomniano o tem). Lebieziatnikow wszedł do pokoju.
— I pan śmiałeś mnie brać na świadka? — rzekł, zbliżając się do Łużyna.
— Co to ma znaczyć, panie Andrzeju? O czem pan mówi? — wyszeptał Łużyn.
— To ma znaczyć, żeś pan... łotr, to znaczą moje słowa! — gorąco wymówił Lebieziatnikow, surowo patrząc nań swemi ślepowatemi oczkami. Strasznie był oburzony.
Raskolnikow wpił się weń oczyma, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Znowu zapanowało milczenie. Pan Piotr prawie się zmieszał, zwłaszcza z początku.
— Czy pan to do mnie mówisz?... — zaczął, jąkając się — co się z panem stało? Czyś pan przy zdrowych zmysłach?
— O, ja mam zdrowe zmysły, ale pan... pan jesteś.. nędznikiem. Ach, jak to podle! Słyszałem wszystko i czekałem umyślnie, ażeby wszystko zrozumieć, bo przyznaję, że dotąd nawet jakoś się jedno drugiego nie trzyma... Ale nacoś pan wszystko zrobił — nie rozumiem.
— Cóżem ja takiego zrobił? Czy przestaniesz mówić swemi głupiemi zagadkami? Albo możeś pan nietrzeźwy!
— To chyba ty sam, nikczemniku, pijesz, ale nie ja! Ja wcale wódki nie pijam, bo jest to wbrew moim zasadom! Wyobraźcie sobie państwo, on, on sam, swemi własnemi rękami, oddał ten banknot storublowy pannie Zofji ja widziałem, ja byłem świadkiem, ja przysięgnę! On, on sam! — powtarzał Lebieziatnikow, zwracając się do wszystkich i każdego.
— Oszalałeś, młokosie jeden, czy nie? — piskliwie krzyknął Łużym — toć ona sama w oczy, tu, przy wszystkich potwierdziła, że oprócz dziesięciu rubli, nic więcej nie dostała ode mnie. Jakimże więc sposobem mogłem jej dać te pieniądze?
— Widziałem! Widziałem! — krzyczał i potwierdzał Lebieziatnikow — i choć to wbrew moim zasadom, ale gotów jestem złożyć przysięgę jaką zechcą, bo widziałem, jakeś jej pan ukradkiem podsunął. Tylko ja, osioł, sądziłem, żeś pan podsunął z dobrego serca! We drzwiach, żegnając się z nią, kiedy się odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę, wsunąłeś pan pocichutku papierek. Widziałem! Widziałem!
Łużyn zbladł.
— Kłamiesz pan! — zawołał z czelnością — i jak pan mogłeś, stojąc przy oknie, poznać co to był za papier! Nie dopisały panu... półślepe oczy. Bredzisz pan.
— Oho, dopisały! I choć stałem zdaleka, ale wszystkom widział, wszystko, a chociaż od okna dość trudno rozpoznać papier, to prawda, ale właśnie, szczególnym wypadkiem wiedziałem napewno, że była to storublówka, bo kiedyś pan zaczął dawać pannie Zofji dziesięć rubli, to widziałem, jakeś pan ze stołu wziął storublówkę (widziałem, bo wtedy stałem blisko, i tu mi właśnie przyszła wtedy pewna myśl, dlategom nie zapomniał że pan miałeś w ręku ten banknot). Złożyłeś ją pan i przez cały czas trzymałeś, zacisnąwszy rękę. Potem wyszło mi to znowu z pamięci, ale kiedyś pan zaczął wstawać, to z prawej przełożyłeś pan do lewej i o mało panu z rąk nie wypadła; i znowu przypomniałem sobie, bo znowu mi przyszła ta sama myśl, mianowicie, że pan chcesz jej przyjść z pomocą, w sekrecie przede mną. Możesz pan sobie wyobrazić, jak zacząłem śledzić, no i zobaczyłem, że się panu udało wsunąć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, przysięgam!
Lebieziatnikow ledwie oddychał. Ze wszystkich stron dały się słyszeć różne wykrzykniki, po większej części wyrażające zdziwienie; ale dały się słyszeć głosy, przyjmujące wyraz groźby. Wszyscy stłoczyli się przy panu Piotrze. Pani Katarzyna podbiegła do Lebieziatnikowa.
— Panie Lebieziatnikow! Nie poznałam się na panu! Broń jej pan! Pan jeden wstawiłeś się za nią! To sierota, Bóg nam pana zesłał! Panie Andrzeju! Zbawco nasz!
I nieszczęśliwa, jak obłąkana, upadła przed nim na klęczki.
— Od rzeczy! — jęknął rozwścieczony Łużyn — od rzeczy pan pleciesz... „Zapomniałem, przypomniałem sobie, pamiętam“, — co takiego! Więc ja umyślnie podłożyłem! Dlaczego? W jakim celu? Co mnie wiąże z tą...
— Dlaczego? Tego ja właśnie sam nie rozumiem, a że to co opowiadam, jest istotnym faktem, to pewne! Tak dalece nie mylę się, nędzny, występny człowieku, że właśnie pamiętam, jak mi z tego powodu zaraz wtedy przyszło do głowy pytanie, właśnie wtedy, kiedym panu dziękował i ściskałem dłoń pańską. Dlaczego właściwie ukradkiem wsunąłeś jej pan do kieszeni? Czyż tylko dlatego, żeś pan chciał zrobić sekret przede mną, wiedząc, że jestem zasad przeciwnych i nie dopuszczam dobroczynności prywatnej, która nic nie leczy radykalnie? I doszedłem do przekonania, że właśnie przede mną wstyd panu ofiarowywać takie sumy i oprócz tego, pomyślałem sobie, chce jej zrobić niespodziankę, zadziwić ją, gdy znajdzie u siebie w kieszeni okrągłe sto rubli. (Niektórzy bowiem dobroczyńcy lubią w ten sposób rozmazywać swoje datki: wiem o tem). Potem przyszło mi także na myśl, że chcesz ją pan wypróbować, to jest, czy przyjdzie podziękować, znalazłszy! Potem, że chciałeś pan uniknąć podziękowań i żeby, no, jak tam się mówi: żeby prawa ręka nie wiedziała... słowem, jakoś to niby tak... Ale czy mało mi myśli przyszło wtedy do głowy, tak, że postanowiłem wszystko to obmyślić później, ale w każdym razie uważałem za niedelikatne powiedzieć panu, że sekret jest mi znany. Atoli przyszła mi zaraz do głowy jeszcze jedna kwestja, że panna Zofja, zanim spostrzeże, gotowa jeszcze zgubić pieniądze; oto dlaczego postanowiłem przyjść tutaj, wywołać ją i ostrzec, że włożono do jej kieszeni sto rubli. Ale po drodze zaszedłem na chwilę do pań Kobylatników, żeby zanieść im: „Ogólny zarys zasad podstawowych“, specjalnie polecić artykuł Picleryta, a zresztą także Wagnera. Potem przychodzę tutaj i trafiam na taką scenę. No czyż mogłem mieć te wszystkie myśli, gdybym rzeczywiście nie widział, żeś pan jej wsunął te sto rubli do kieszeni?
Kiedy pan Andrzej skończył swe gadatliwe dowody, zmęczył się strasznie, tak, że aż mu się pot kroplami staczał po twarzy. Niestety, nie umiał on mówić nawet po rosyjsku (żadnego innego języka zresztą nie znał), tak, że jakoś odrazu zupełnie został wyczerpany tym adwokackim występem, atoli, mowa jego wywarła nadzwyczajny efekt. Mówił z taką swadą, z takiem przekonaniem, że widocznie wszyscy mu uwierzyli. Pan Piotr zrozumiał, że jest źle.
— Co mi tam do pańskich głupich kwestyj i myśli — zawołał. — To nie dowód! Może się to panu śniło! A ja powiadam panu, że pan kłamiesz i kwita! Kłamiesz pan i obgadujesz mnie dla jakiejś osobistej urazy, dlatego właśnie, żem się nie zgadzał z pańskiemi wolnomyślnemi bezbożnemi zasadami!
Ale ten wykręt nie pomógł panu Piotrowi. Przeciwnie, ze wszystkich stron dało się słyszeć szemranie.
— A, aż tutaj sięgnąłeś, bratku! — krzyknął Lebieziatnikow. — Bajki! Wołajcie policji, a ja przysięgnę! Jednego tylko zrozumieć nie mogę: co go popchnęło do tak nędznego czynu! O, nikczemny, podły człowiek!
— Ja mogę wytłumaczyć, co go popchnęło do tego czynu i jeżeli zajdzie potrzeba, sam mogę przysiąc! — poważnym głosem wymówił nareszcie Raskolnikow i wystąpił naprzód.
Napozór był on spokojny. Wszyscy nabrali przekonania, z samego tylko rzutu oka, że on istotnie wie coś stanowczego i że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej gmatwaniny.
— Teraz wszystko zrozumiałem — ciągnął Raskolnikow, zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. — Od samego początku tej sprawy podejrzewałem, że musi to być jakieś niecne podejście; podejrzewałem, wskutek pewnych szczególnych okoliczności, mnie tylko samemu wiadomych, które zaraz wszystkim tu obecnym wyłuszczę: one to są właśnie przyczyną wszystkiego! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, przez swoje cenne zeznanie, ostatecznie przekonałeś mnie pan, że nie byłem w błędzie. Proszę, niech wszyscy, wszyscy słuchają: ten jegomość (wskazał na Łużynia) starał się niedawno o rękę pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Eudoksji Raskolnikownej. Ale przyjechawszy do Petersburga, on, przed dwoma dniami, za pierwszem widzeniem się, poróżnił się ze mną i ja wypędziłem go od siebie, na co mam dwóch świadków. Jest to człowiek bardzo zły... Przed dwoma dniami nie wiedziałem jeszcze, że on tu mieszka u pana, panie Lebieziatnikow, i że tedy tego samego dnia, kiedy poróżniliśmy się ze sobą, to jest właśnie dwa dni temu, był świadkiem tego, jak wręczyłem w charakterze przyjaciela nieboszczyka Marmeladowa, jego żonie nieco pieniędzy na pogrzeb. Niezwłocznie napisał do mojej matki list i zawiadomił ją, że oddałem wszystkie pieniądze nie pani Marmeladowej, lecz pannie Zofji i przytem jak najpodlej wyraził się o... o charakterze panny Zofji, to jest zrobił aluzję co do charakteru stosunków moich względem panny Zofji. Wszystko to, jak łatwo pojąć, w celu poróżnienia mnie z moją matką i siostrą, wmawiając w nie, że ja szastam nieuczciwie pieniędzmi, które one mi, odejmując sobie od ust, przysłały. Wczoraj wieczorem przy matce i siostrze, i w jego obecności, wyznałem istotną prawdę i dowiodłem, że pieniądze doręczyłem pani Marmeladowej na pogrzeb, nie zaś pannie Zofji i że panny Zofji, przed dwoma dniami nie znałem nawet i nigdym jej nie widział. Dodałem przytem, że on, pan Piotr Łużyn, ze wszystkiemi godnościami, nie godzien jest małego palca panny Zofji, o której tak się źle odzywa. Na jego zaś pytanie: czybym posadził pannę Zofję przy mojej siostrze? odparłem, żem już to uczynił tego samego dnia właśnie. Zły, że ani matka, ani siostra, pomimo jego namowy nie chcą poróżnić się ze mną, on od słowa do słowa, jął im prawić impertynencje nie dodarowania. Nastąpiło ostateczne zerwanie i wypędzono go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczorem.
Teraz proszę o szczególną uwagę: wyobraźcie sobie państwo, że gdyby mu się udało dowieść, że panna Zofja jest złodziejką, to najprzód, dowiódłby mojej matce i siostrze, że miał prawo ją szkalować przed niemi i słusznie oburzył się, żem zestawił pannę Zofję z moją siostrą; że powstając na mnie, bronił tem samem honoru mojej siostry, a swojej narzeczonej. Jednem słowem przez to wszystko, mógł znowu poróżnić mnie z moją rodziną i naturalnie pozyskać znowu ich względy. Nie mówię już o tem, że się mścił osobiście na mnie, ma bowiem zasadę przypuszczać, że honor i szczęście panny Zofji są mi bardzo drogie. Takie to jego wyrachowanie! Tak ja rozumiem całą tę sprawę. Oto cała przyczyna, innej być nie może!
Tak, albo prawie tak, zakończył Raskolnikow swoją mowę, często przerywaną wykrzyknikami obecnych, którzy słuchali ze szczególną uwagą. Pomimo jednak wielu przerw, wypowiedział swoje śmiało, spokojnie, wyraźnie i stanowczo. Jego głos pewny, pełen przekonania i twarz surowa, wywarły na wszystkich niepospolite wrażenie.
— Tak, tak, więc to tak! — potwierdzał z triumfem Lebieziatnikow. — Musiało to być tak, bo nawet on się mnie pytał, jak tylko weszła do naszego pokoju panna Zofja, czy pan jesteś, czy nie widziałem pana w liczbie gości pani Katarzyny? Odprowadził mnie w tym celu do okna i tam wypytywał mnie pocichu. Więc mu koniecznie potrzebną była pańska obecność! Tak, tak, to jasne jak słońce!
Łużyn milczał i uśmiechał się z pogardą. Zresztą, był bardzo blady. Zdawało się, że się namyślał, jak się ma wykręcić. Może z przyjemnością rzuciłby wszystko i uciekł; ale w danej chwili było to prawie niepodobieństwem, znaczyłoby to przyznać słuszność czynionym sobie zarzutom i przyznać zwłaszcza, że istotnie obmówił Zosię. Przytem obecni, podnieceni już i bez tego, zaczęli szemrać nie na żarty. Porucznik, lubo niebardzo pojmował o co chodzi, darł się więcej od innych i proponował użyć na Łużyna środków arcy dlań niemiłych. Byli jednak i nie pijani; zeszli się i zebrali ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej polaczkowie srodze byli oburzeni i wołali co chwila: „panie łajdak!“ popierając te słowa jeszcze innemi polskiemi wymysłami, Zosia słuchała z naprężeniem, ale jakgdyby tylko co zbudziła się ze snu. Nie spuszczała tylko oczu z Raskolnikowa, czując, że w nim jej obrona. Katarzyna oddychała z trudnością i ochryple i była widocznie strasznie znużona. Najgłupszą minę miała niemka, która stała z otwartą gębą i nic a nic nie rozumiała, co się dzieje. Widziała tylko, że z Łużynem kiepsko. Raskolnikow poprosił znowu o głos, ale nie dano mu już dokończyć, wszyscy krzyczeli i cisnęli się wkoło niego z klątwami i złorzeczeniami. Ale pan Piotr nie zląkł się. Widząc, że sprawa dotycząca oskarżenia Zosi przegrana z kretesem, uciekł się do bezczelności:
— Za pozwoleniem panów, za pozwoleniem, dajcie mi przejść — mówił, przeciskając się przez tłum — zapewniam panów, że nic nie będzie, nic nie będzie, nic nie zrobicie, nie macie do czynienia z tchórzem, a przeciwnie wy, panowie, wy sami odpowiecie za to, żeście gwałtem ukryli sprawę kryminalną. W sądzie nie są tak ślepi.. i... nie pijani, i nie uwierzą dwóm bezbożnikom bez czci i wiary, wichrzycielom, wolnomyślnym, oskarżającym mnie dla widoków osobistych, i przyznających się do tego z głupoty... Ależ za pozwoleniem panów...
— Żeby po panu śladu nie było w moim pokoju; wynoś się pan i wszystko między nami skończone! I jak pomyślę, żem ze skóry o mało nie wyskoczył, żem mu wykładał... przez całe dwa tygodnie!...
— Toć ja sam panu mówiłem, panie Andrzeju, że się wyprowadzam, a paneś mnie jeszcze zatrzymał; teraz zaś dodam tylko, żeś pan dureń. Życzę panu, ażebyś wyleczył swój mózg i nawpół oślepłe oczy. Ależ za pozwoleniem panów!
Przedostał się; ale porucznik nie chciał go tak łatwo wypuścić, z samemi tylko wymysłami: porwał ze stołu szklankę, zamierzył się i puścił ją w pana Piotra; ale szklanka trafiła prosto w niemkę. Ta wrzasnęła, zaś porucznik, straciwszy z zamachu równowagę, całym ciężarem runął na stół. Łużyn wybiegł do swego pokoju, a w pół godziny potem już go nie było w domu. Zosia, nieśmiała z natury, wiedziała i poprzednio, że łatwiej ją zgubić, niż kogokolwiek, a obrazić mógł ją każdy bezkarnie. Atoli aż do tej chwili zdawało jej się, że można jakoś uniknąć nieszczęścia przez ostrożność, łagodność, pokorę przed wszystkimi i każdym. Rozczarowanie jej było zbyt ciężkie. Ona, oczywiście, mogła znieść to wszystko bez szemrania i cierpliwie. Ale zaraz w pierwszej chwili zrobiło się jej bardzo ciężko. Pomimo swego triumfu i uniewinnienia z zarzutu, gdy już minął pierwszy przestrach i pierwsze starcie, gdy już zrozumiała i zorientowała się we wszystkiem jasno, uczucie niemocy i żalu ścisnęło boleśnie jej serce. Zaczęła drżeć konwulsyjnie. Nareszcie, nie wytrzymała i wybiegłszy z pokoju, udała się szybko do domu. Było to prawie zaraz po odejściu Łużyna. Niemka, gdy przy głośnym śmiechu obecnych trafiła w nią szklanka, także nie wytrzymała obelgi. Z wrzaskiem, jak wściekła, rzuciła się do pani Katarzyny, uważając że ona jedna jest winną wszystkiemu:
— Precz z kwatyr! Zaraz! Marsz!
I z temi słowy zaczęła chwytać wszystko, co jej tylko trafiło do rąk z rzeczy pani Katarzyny, i rozrzucać po podłodze. Już i bez tego prawie nieomal w malignie, kaszląca, blada, wdowa zerwała się z łóżka (na które upadła przed chwilą w zupełnem wyczerpaniu) i rzuciła się na niemkę. Ale walka zbyt była nierówna: niemka odepchnęła ją jak piórko.
— Jakto! Niedość, że nas najbezbożniej oszkalowano, ta żmija rzuca się jeszcze na mnie. Jakto! W dzień pogrzebu mojego męża wypędzać mnie z mieszkania, po mojem przyjęciu, na ulicę, z sierotami! Ależ gdzież pójdę! — jęczała, płacząc i ledwie dysząc biedna kobieta. — Boże — krzyknęła nagle, błysnąwszy wzrokiem — czyż niema sprawiedliwości! — Kogóż będziesz bronił, jeżeli nie nas, sieroty? Dobrze więc, zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawda, jest, ja znajdę je! Zaraz, poczekaj, bezbożna nędznico! Polciu, zostań tu z dziećmi, ja zaraz wrócę. Czekajcie na mnie bodaj na ulicy! Zobaczymy, czy jest prawda na świecie?
I zarzuciwszy na głowę tę samą zieloną bajową chustkę, o której wspomniał w swojem opowiadaniu nieboszczyk Marmeladow, Katarzyna przecisnęła się przez stojący w nieładzie i pijany tłum lokatorów, wciąż jeszcze kręcących się po izbie, i ze łzami wybiegła na ulicę, mając nieokreślony cel znalezienia gdzieś zaraz, bądź co bądź, sprawiedliwości.
Polcia, w przerażeniu ukryła się z dziećmi w kąciku za kufrem, gdzie przytuliwszy maleństwa cała drżąca postanowiła czekać na powrót matki. Niemka rzucała się po izbie, wrzeszczała, klękała, rzucała wszystko co było pod ręką na podłogę i rozbijała się strasznie. Lokatorzy bajali ni w pięć ni w dziewięć; jedni domawiali, co wiedzieli o zaszłem zdarzeniu, inni kłócili się i klęli, inni znowu zaciągali pieśni.
— A teraz kolej na mnie! — pomyślał Raskolnikow. — No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!

I udał się do mieszkania Zosi.

ROZDZIAŁ IV

Raskolnikow był dzielnym i energicznym adwokatem Zosi przeciwko Łużynowi, pomimo, że sam dźwigał w swej duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale wycierpiawszy tyle zrana, on jakgdyby był kontent ze zmiany wrażeń, które stawały się dlań nieznośne, już to, ile było serdecznego i osobistego w jego dążeniu do obrony Zosi. Oprócz tego miał na myśli i strasznie dręczył się niekiedy tem spotkaniem z Zosią: powinien był powiedzieć jej kto zabił Elżbietę i przeczuwał straszną mękę, i jakby odtrącał ją od siebie rękoma. To też, gdy wychodząc od pani Katarzyny, zawołał: „No panno Zofjo, zobaczymy teraz co nam zaśpiewasz!“ to widocznie znajdował się jeszcze w jakimś z zewnątrz pobudzonym stanie otuchy, wyzwania i świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz dziwna stała się z nim. Gdy doszedł do mieszkania Kapernaumowa, poczuł w sobie nagłe odrętwienie i przestrach. W zamyśleniu stanął przed drzwiami z pytaniem:
— Czy trzeba powiedzieć, kto zabił Elżbietę?
Pytanie było dziwne, poczuł bowiem nagle i wyraźnie że nietylko nie można nie powiedzieć, ale nawet oddalić tej chwili, choćby na jakiś czas, niepodobna. Nie wiedział jeszcze dlaczego niepodobna, on tylko poczuł to i ta męcząca świadomość własnej niemocy wobec konieczności zgnębiła go prawie. Ażeby już nie rezonować i nie męczyć się, szybko otworzył drwi i z progu spojrzał na Zosię.
Siedziała oparta o stół, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale ujrzawszy Raskolnikowa, wstała żywo i poszła na jego spotkanie, jakgdyby czekała nań.
— Coby się ze mną stało bez pana! — wymówiła szybko, zeszedłszy się z nim na środku izby. Widocznie chciała mu to tylko powiedzieć i na to czekała.
Raskolnikow zbliżył się do stołu, siadł na krześle, z którego ona tylko co wstała. Ona stanęła przed nim o dwa kroki, zupełnie tak jak wczoraj.
— Cóż, Zosiu? — rzekł i nagle poczuł, że głos mu drży. — Wszak cała rzecz polegała na „pozycji społecznej i nieodłącznych od niej przyzwyczajeń“. — Czyś to zrozumiała przedtem?
Cierpienie wyryło się na jej twarzy.
— Tylko nie mów pan ze mną tak jak wczoraj! — przerwała mu. — Proszę pana, nie zaczynaj pan po swojemu. I tak dosyć męczarni...
Uśmiechnęła się coprędzej, zlękłszy się, czy aby go nie obrazi ta wymówka.
— Wyszłam stamtąd jak warjatka. Co się tam dzieje? Chciałam właśnie tam pójść, ale myślałam ciągle że... że pan przyjdzie.
Opowiedział jej, że niemka wypędza ich z mieszkania i że macocha pobiegła gdzieś „szukać prawdy“.
— Ach mój Boże! — zawołała Zosia — idźmy prędzej. I porwała swoją mantylkę.
— Wiecznie jedno i to samo! — zawołał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Ciągle masz tylko ich na myśli! Poświęć i mnie także chwileczkę czasu.
— A... matka?
— A matka nie pominie cię, bądź spokojna, sama cię odwiedzi, skoro już wybiegłaś z domu — dodał opryskliwie. — Jeżeli cię nie zastanie, sama będziesz temu winna...
Zosia, w męczącem niezdecydowaniu, siadła na krześle. Raskolnikow milczał, patrząc w ziemię i zastanawiając się nad czemś.
— Dobrze, że Łużyn stracił rezon, — zaczął, nie patrząc na Zosię. — No, a gdyby był chciał, gdyby miał w tem jakieś wyrachowanie, wszak wsadziłby cię do więzienia. Dobrze, żem ja był i Lebieziatnikow, co?
— A tak — rzekła słabym głosem — tak! — powtórzyła z roztargnieniem i trwogą.
— A przecież ja mogłem nie być, a i Lebieziatnikow nawinął się całkiem przypadkowo.
Zosia milczała.
— No, a gdybyś się dostała do więzienia, cóż wtedy? Pamiętasz, com mówił wczoraj?
Ona znowu nie odpowiedziała, Raskolnikow ciągnął dalej.
— Myślałem, że znowu zawołasz. „Ach, nie mów, przestań pan“! — roześmiał się z pewnym przymusem. — Cóż, znowu milczenie? — zapytał po chwili. — Wszak trzeba o czemś mówić? Chciałbym się właśnie dowiedzieć jakbyś rozstrzygnęła pewną „kwestję“, jak mówi Lebieziatnikow (zaczynał się trochę mieszać). Nie, doprawdy, ja na serjo. Wyobraź sobie, Zosiu, żeś wiedziała o wszystkich zamiarach Łużyna, wiedziałaś (to jest napewno), że przez nie mogłaby zginąć całkiem twoja macocha i jej dzieci; ty sama, w dodatku (ponieważ sama uważasz się za nic, więc w dodatku). Polcia także... bo i ją czeka ta sama droga. Otóż więc: gdyby nagle wszystko to oddano do twojej decyzji... czy on, czy oni mają żyć na świecie, to jest czy Łużyn ma żyć i robić podłości, czy też macocha ma umrzeć? To jakbyś zdecydowała: kto z nich ma umrzeć? Pytam się o to!
Zosia z niepokojem spojrzała na mówiącego: coś szczególnego dało się jej słyszeć w tych niejasnych i kryjących jakieś znaczenie słowach.
— Ja już przeczuwam, że się pan o coś takiego zapyta — rzekła, badawczo patrząc mu w oczy.
— Dobrze; przypuśćmy, ale jednak, jakżebyś postanowiła?
— Poco pan pytasz o to, co jest niepodobieństwem? — odparła Zosia z niesmakiem.
— A więc lepiej, żeby Łużyn żył i robił łajdactwa. Więc nie ośmieliłabyś się i o tem nawet wydać swego sądu?
— Ależ ja nie znam wyroków Opatrzności... I poco pan pytasz się o to, o co się pytać nie trzeba? Na co takie puste pytanie? Jakże to może być, żeby to kiedy ode mnie mogło zależeć? I któż mnie takim sędzią zrobi, kto ma żyć a kto umierać?
— Już jak się wyroki Opatrzności wmieszają, wszystko przepadło! — ponuro mruknął Raskolnikow.
— Mów pan lepiej otwarcie, czego pan chcesz! — zawołała Zosia z bólem — znowu pan do czegoś zmierzasz. Czyż dlatego tylko przyszedłeś pan, ażeby mnie męczyć?
Nie mogła wytrzymać i zaczęła gorzko płakać. Ze szczerym smutkiem patrzył na nią. Minęło pięć minut.
— A jednak masz słuszność, Zosiu — wymówił nareszcie. Zmienił się nagle; sztucznie opryskliwy i bezsilnie wymywający ton jego znikł. Nawet głos osłabł nagle. — Wszak sam mówiłem ci wczoraj, że nie przyjdę prosić cię o przebaczenie, a tymczasem prawie od tegom zaczął, że proszę o przebaczenie. To dla siebie mówiłem o Łużynie i Opatrzności. Prosiłem o przebaczenie, Zosiu...
Chciał się uśmiechnąć, niespodzianie uczucie jakiejś złośliwej nienawiści do Zosi przeszło po jego sercu. Jakby zdziwiony i przerażony tem uczuciem, podniósł nagle głowę i spojrzał na nią z uwagą; ale spotkał się ze wzrokiem niespokojnym i rozpaczliwie życzliwym, to była miłość: nienawiść jego znikła i jak widmo. Widocznie wziął jedno uczucie za drugie. Miało to tylko znaczyć, że oczekiwana chwila nadeszła.
Znowu zakrył twarz rękoma i spuścił głowę. Nagle zbladł, wstał z krzesła, spojrzał na Zosię i, nic nie powiedziawszy, przesiadł się machinalnie na jej łóżko.
Chwila ta była bardzo podobna, w jego uczuciu, do tej, kiedy to stał za starą fanciarką, już wydostawszy topór z pętli i poczuł, że już „ani chwili nie było do stracenia“.
— Co panu jest? — zapytała Zosia, niezmiernie przestraszona.
Nie mógł wymówić ani słowa. Wcale nie tak zamierzał wyznać i sam nie rozumiał tego, co się z nim teraz stało. Ona zwolna zbliżała się do niego, siadła tuż przy nim na łóżku i czekała, nie spuszczając zeń wzroku. Serce jej biło i cała była drżąca. Było to dla niej nie do zniesienia; on odwrócił od niej swą martwo bladą twarz; usta mu się wykrzywiały bezwładnie, usiłując coś wymówić. Zgroza przejęła serce Zosi.
— Co panu jest? — powtórzyła, zlekka odsuwając się od niego.
— Nic, Zosiu. Nie lękaj się... Głupstwo! Doprawdy jeśli dobrze rozważyć, to głupstwo — powtarzał, jak człowiek nieprzytomny, w gorączce. — Poco tylko przyszedłem dręczyć ciebie? — dodał nagle, patrząc na nią. — Doprawdy. Poco? Ciągle zadaję sobie to pytanie, Zosiu...
Może i zadawał sobie to pytanie przed kwadransem, ale teraz wymówił je w zupełnej niemocy, ledwie przytomny i uczuwając nieustanne dreszcze po całem ciele.
— Och, jak się pan męczy! — wymówiła z litością, wpatrując się w niego.
— Wszystko głupstwo!... Uważasz, Zosiu (uśmiechnął się czegoś nagle, jakoś blado i bezwładnie, na dwie sekundy): czy pamiętasz, com ci chciał wczoraj powiedzieć?
Zosia czekała z niepokojem.
— Powiedziałem ci, odchodząc, że może żegnam się z tobą na zawsze; ale, że jeśli przyjdę dzisiaj, to powiem ci... kto zabił Elżbietę.
Ona nagle zadrżała na całem ciele.
— No, więc przyszedłem powiedzieć.
— Więc to pan na serjo wczoraj... — z trudnością szepnęła Zosia — skądże pan wie o tem? — spytała szybko, jakby ogarniając wszystko.
Zaczęła oddychać ciężko. Twarz jej stawała się coraz bledszą i bledszą.
— Wiem.
Ona przez chwilę milczała.
— Czy wykryto... tego? — spytała nieśmiało.
— Nie, nie wykryto.
— Więc skądże pan wie o tem? — znów zapytała ledwie dającym się dosłyszeć głosem i znowu prawie po minucie milczenia.
On odwrócił się do niej i bacznie, bacznie przeszył ją wzrokiem.
— Zgadnij — wymówił z poprzednim wykrzywionym bezwładnym uśmiechem.
Po jej ciele przebiegły zupełnie konwulsje.
— Ależ pan... mnie... dlaczego mnie pan tak przeraża? — wymówiła, uśmiechając się jak dziecko.
— Dlatego, że ja z nim jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi... i stąd wiem — ciągnął Raskolnikow, nieustannie patrząc jej w oczy, jakgdyby nie miał sił odwrócić wzroku — on tej Elżbiety zabić nie chciał... On ją... zabił niechcący... On starą chciał zabić... gdy była samą i przyszedł. Wtem weszła Elżbieta... No... no i zabił ją.
Minęła jeszcze straszna chwila. Oboje wciąż patrzyli na siebie.
— Więc nie możesz zgadnąć? — zapytał nagle, z takiem uczuciem, jakby rzucał się z wieży.
— N...ie! — cicho odparła Zosia.
— Spójrz no dobrze.
I ledwie to wyrzekł, znowu poprzednie, znane mu uczucie ochłodziło nagle jego duszę: patrzył się na nią i nagle, jakgdyby spostrzegł twarz Elżbiety. Wyraz twarzy Elżbiety stał mu żywo przed oczyma, od chwili, gdy zbliżał się do niej wtedy z toporem, a ona cofała się ku ścianie, wyciągnąwszy przed siebie rękę, z zupełnie dziecinnym przestrachem w twarzy, jak maleńkie dzieci, kiedy się nagle zaczynają czego lękać i patrzą nieruchomie i niespokojnie na przerażający je przedmiot, cofają się i wyciągają rączkę przed siebie, gotowe wybuchnąć płaczem. Prawie to samo stało się teraz z Zosią: równie bezwładnie z tym samym przestrachem spoglądała nań przez jakiś czas, i nagle, ledwie, ledwie dotknęła palcami jego piersi i zwolna jęła podnosić się z łóżka, coraz bardziej i bardziej odsuwając się odeń, i coraz bardziej nieruchomy stawał się jej wzrok utkwiony w niego. Jej zgroza udzieliła się jemu: zupełnie taki sam przestrach ukazał się na jego twarzy, zupełnie tak samo i on jął spoglądać na nią, i prawie nawet z takim samym dziecinnym uśmiechem.
— Zgadłaś? — wyszeptał.
— Boże! — jęknęła z głębi piersi.
Bezwładnie upadła na łóżko, twarzą na poduszki. Ale po chwili, szybko się podniosła, szybko przysunęła się do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je silnie jak w kleszczach, swemi cienkiemi palcami, jęła znów nieruchomie, niby przylepiona, wpatrywać się w twarz jego. Tym ostatnim rozpaczliwym wzrokiem chciała wypatrzeć i pochwycić jaką ostatnią iskierkę nadziei dla siebie. Ale nadziei nie było: niema o czem wątpić: wszystko było tak! Nawet później, w przyszłości, gdy sobie przypominała tę chwilę, robiło jej się i dziwnie i cudownie; dlaczego właśnie tak odrazu spostrzegła wówczas, że nie było żadnych wątpliwości? Wszak nie mogła powiedzieć, że przeczuwała coś takiego? A tymczasem teraz, ledwie jej napomknął o tem, wydało jej się nagle, że istotnie jakby przeczuwała właśnie to samo.
— Dosyć, dosyć Zosiu! Nie dręcz mnie! — poprosił z boleścią.
Wcale, wcale inaczej zamierzał jej to wyznać, ale wyszło tak.
Jakby nie pomnąc siebie, zerwała się i załamując ręce doszła do środka pokoju; ale szybko wróciła i usiadła znowu przy nim, prawie dotykając się ramieniem do ramienia. Nagle, niby ukłuta, drgnęła, krzyknęła i upadła przed nim, sama nie wiedząc po co, na kolana.
— Cóżeś pan, cóżeś pan uczynił! — wymówiła z rozpaczą, i zerwawszy się z kolan, rzuciła mu się na szyję, objęła go i silnie uścisnęła go rękoma.
Raskolnikow odsunął się i ze smutnym uśmiechem popatrzył na nią:
— Dziwna jesteś, Zosiu — ściskasz i całujesz, kiedym ci o tem powiedział. Straciłaś zmysły.
— Nie, niema nieszczęśliwszego od ciebie na całym świecie! — zawołała, prawie nieprzytomna, nie słysząc jego uwag i nagle zadała się konwulsyjnym płaczem.
Oddawna już nieznane mu uczucie, jak fala wpłynęło do jego duszy i odrazu rozmiękczyło ją. Nie sprzeciwiał mu się: dwie łzy spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach.
— Więc ty mnie nie opuścisz, Zosiu? — mówił, prawie, że z nadzieją, patrząc na nią.
— Nie, nie; nigdy i nigdzie! — zawołała Zosia — za tobą pójdę, wszędzie pójdę! O Boże!... Och, ja nieszczęśliwa!... I dlaczego, dlaczego wcześniej ciebie nie znałam? Dlaczegoś wcześniej nie przychodził! O mój Boże!
— Toć przyszedłem.
— Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! — powtarzała jak w malignie i znowu objęła go za szyję — na katorgi pójdę z tobą razem!
Znowu jakby się uraził, dawny, nienawistny i prawie dumny uśmiech napiętnował jego usta.
— Ja, Zosiu, może jeszcze na katorgi nie chcę iść — rzekł.
Ona zmierzyła go bystro wzrokiem.
Po pierwszem, namiętnem i dręczącem współczuciu dla nieszczęśliwego, znowu straszna idea zbrodni uderzyła ją. W zmienionym tonie jego słów dał jej się nagle słyszeć morderca. Patrzyła nań ze zdumieniem. Nie wiedziała jeszcze nic, ani poco, ani jak, ani dlaczego to było zrobione. Teraz wszystkie te pytania odrazu stanęły jej w myśli. I znowu nie uwierzyła: „On, on morderca! Ależ, czy to możliwe?“
— Lecz cóż to! Gdzież jestem! — wymówiła z głębokiem oszołomieniem, jakby jeszcze nieprzytomnie — lecz jak to, pan, pan taki... mógłbyś się zdecydować na... na...
— Tak, na rabunek. Przestań, Zosiu! — z pewnem zmęczeniem i jakby ze złością odparł Raskolnikow.
Zosia stała jak wryta, ale nagle znów zawołała:
— Byłeś głodny! Chciałeś matce dopomóc? Prawda?
— Nie, Zosiu, nie — szeptał, odwróciwszy się i opuściwszy głowę — ja nie byłem głodny... chciałem istotnie dopomóc matce, ale... i to nie zupełnie... nie męcz mnie. Zosiu.
Zosia klasnęła w ręce.
— A!... czyż to, czyż to podobieństwo! Boże! Boże! Któż temu uwierzy?... I jakże to pogodzić? Sam pan wszystko, co masz oddajesz, a zabiłeś dla rabunku! Ah!... — jęknęła nagle — te pieniądze coś pan dał mojej macosze... te pieniądze... Boże, czyż i te pieniądze...
— Nie, Zosiu — przerwał skwapliwie — uspokój się, to były inne pieniądze! Te pieniądze to mi matka przysłała przez pewnego kupca i dostałem je w chorobie, tego samego dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... on je za mnie odbierał... to moje pieniądze, własne, rzeczywiście moje.
Zosia słuchała go ze zdumieniem i z całych sił starała się coś ogarnąć zmysłami.
— A tamte pieniądze... nie wiem zresztą czy były tam jakie pieniądze... — dodał zcicha i jakby z namysłem — zdjąłem wprawdzie woreczek z szyi, zamszowy, pełny, dobrze nawet wypchany... ale do środka nie zaglądałem; nie zdążyłem widocznie... No a rzeczy, same jakieś tam łańcuszki, spinki, wszystkie te rzeczy i woreczek schowałem zaraz na drugi dzień na cudzem podwórzu pod kamień, na W-skim prospekcie... Wszystko to leży tam do tego czasu.
Zosia słuchała z całych sił.
— No więc dlaczegóż, mówiłeś pan przecie, że to dla rabunku, a sameś pan nic nie wziął? — zapytała jednym tchem, chwytając się słomki.
— Nie wiem... jeszcze nie postanowiłem, czy wezmę czy niewezmę tych pieniędzy — wymówił znowu, jakby się namyślając — nagle ocknąwszy się, szybko i krótko uśmiechnął się. — A tom głupstwo palnął przed chwilą, co?
Po główce Zosi przebiegła myśl: czy nie zwarjował? Ale zaraz porzuciła ją: nie, to co innego. Nic, a nic nie rozumiała.
— Wiesz, Zosiu — rzekł nagle jakby w natchnieniu — wiesz co ci powiem: gdybym był zamordował tylko z głodu — ciągnął dalej, akcentując dobitnie i znacząco każde słowo, lecz szczerze wpatrując się w nią — to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tem! I co ci potem, co ci potem — zawołał po chwili z jakąś rozpaczą — co ci z tego przyjdzie, gdybym się przyznał nawet, że źle zrobiłem! No i co ci z tego głupiego triumfu nade mną? Ach Zosiu, czy po to przyszedłem teraz do ciebie?...
Zosia znów chciała coś powiedzieć, ale zamilkła.
— Dlatego zapraszałem cię z sobą wczoraj, żeś ty mi tylko jedna została na świecie!
— Dokąd zapraszałeś?
— Juści nie kraść, ani zabijać, nie lękaj się, nie po to — uśmiechnął się złośliwie. — Jesteśmy ludzie różni... I wiem, że dopiero teraz, przed chwilą odgadłem: dokąd zapraszałem cię wczoraj! A wczoraj kiedym cię zapraszał, miałem tylko jedno na myśli: żebyś mnie nie opuszczała. Czy nie opuścisz mnie, Zosiu?...
Ona uścisnęła go za rękę.
— I poco, na com jej powiedział, pocóż ją wtajemniczałem — zawołał po chwili z rozpaczą, z nieskończoną boleścią, patrząc na nią — czekasz moich objaśnień, Zosiu, siedzisz i czekasz, widzę to; i cóż ci powiem? Wszak ty nic z tego nie zrozumiesz i tylko umęczysz się... przeze mnie! Właśnie też, zaczynasz płakać i znowu mnie ściskasz, no, a za co mnie ściskasz? Za to, że sam nie wytrzymałem i przyszedłem zwalić na innego: „cierp i ty, lżej mi będzie!“ I czyż możesz kochać takiego potwora?
— A ty, czyż się nie męczysz? — zawołała Zosia.
Znowu to samo uczucie falą wpłynęło do jego duszy i znowu na chwilę zmiękczyło ją.
— Zosiu! ja mam złe serce, pamiętaj o tem: tem się dużo daje wytłumaczyć, dlatego przyszedłem, że jestem zły Są tacy, którzyby nie przyszli. A ja jestem tchórz i... podły! Lecz... niech tam! Wszystko to nie to... Mówić teraz trzeba, a ja zacząć nie umiem...
Urwał i zamyślił się.
— E...ech, jesteśmy ludzie obcy sobie! — zawołał znowu — zła z nas para. I poco, poco tu przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję!
— Nie, nie, dobrze żeś przyszedł! — zawołała Zosia, to lepiej, że ja wiem! Daleko lepiej!
On z boleścią popatrzał na nią.
— A może i w istocie! — rzekł, jakby zdecydowany — wszak to tak było! Otóż chciałem zrobić się Napoleonem, dlatego zabiłem... No, rozumiesz teraz?
— N...nie — naiwnie i nieśmiało szepnęła Zosia — tylko... mów, mów. Ja zrozumiem, ja po swojemu wszystko zrozumiem — prosiła go usilnie.
— Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy!
Zamilkł i długo się zastanawiał.
— Uważasz tedy: zadałem sobie pewnego razu pytanie: coby to było, gdyby na mojem miejscu znalazł się Napoleon i gdyby nie miał dla rozpoczęcia karjery ani Tulonu, ani Egiptu, ani przejścia przez Mont-Blanc, lecz zamiast tych wszystkich pięknych pomników i rzeczy, poprostu jakaś pocieszna staruszka, registratorowa, którą jeszcze w dodatku trzeba zabić, ażeby z jej kufra wydostać pieniądze (dla zrobienia karjery, rozumiesz?), no więc czyby się zdecydował na to, gdyby nie miał innego punktu wyjścia? Czy nie cofnąłby się dlatego, że już nieco zanadto niemonumentalnie i... i nieuczciwie? Powiadam ci tedy, że to „pytanie“ męczyło mię niezmiernie długo, tak, że ażem się okropnie zawstydził, domyśliwszy się nareszcie (jakoś tak nagle), że nietylko nie cofnąłby się, ale nawet nie przyszłoby mu do głowy, że to nie jest czyn pomnikowy... i nawet nie pojmowałby, dlaczego miałby się cofać? I już gdyby tylko nie miał innego wyjścia, to zadusiłby tak, że aniby nie pisnęła, bez żadnego namysłu! Otóż i ja... bez namysłu... zadusiłem... wzorem autorytetu. I to było ściśle tak jak mówię! Czy ciebie to śmieszy? Tak, Zosiu, może najśmieszniejszem jest tu to, że właśnie tak było...
Zosi wcale było nie do śmiechu.
— Mów mi pan lepiej poprostu... bez przykładów — nieśmialej i jeszcze ciszej szepnęła.
Odwrócił się ku niej, spojrzał ze smutkiem i wziął ją za ręce.
— Znowu masz słuszność, Zosiu. Wszak to wszystko głupstwo, prawie, że czcza gadanina. Widzisz: wszak wiesz o tem, że moja matka nie ma prawie żadnych funduszów. Siostra otrzymała edukację wypadkowo i skazana jest na włóczenie się po guwernerce. Wszystkie ich nadzieje polegały we mnie. Uczyłem się, ale utrzymać się na uniwersytecie nie mogłem i na jakiś czas zmuszony byłem go opuścić. Gdyby to nawet miało trwać długo, to za jakie lat dziesięć, dwanaście (przy szczęściu) mógłbym pomimo to objąć posadę jakiego nauczyciela lub urzędnika z pensją tysiąca rubli... (Mówił, jakby się tego uczył na pamięć). A do tego czasu matka wyschłaby ze zmartwienia i kłopotów i nie byłbym w stanie utulić jej: a siostra... no, z siostrą mogłoby się stać jeszcze gorzej!.. Bo i cóż za ochota przez całe życie ocierać się o wszystko i od wszystkiego się odwracać, zapomnieć o matce, krzywdę siostrzaną znieść z pokorą? Dlaczego? Czy dlatego ażeby pochowawszy je, związać się z nowemi... wziąść żonę i mieć dzieci i potem także zostawić je bez grosza i kęsa chleba? Otóż... otóż postanowiłem, zagarnąwszy pieniądze fanciarki, zużytkować je na swoje pierwsze lata, nie męcząc matki, na zabezpieczenie siebie w uniwersytecie, na pierwsze kroki po wyjściu z uniwersytetu, i wszystko to zrobić na wielką skalę, radykalnie, tak, ażeby już wcale nową stworzyć sobie karjerę i stanąć na drodze nowej, niezależnej... No... otóż i wszystko... Oczywiście, zabiłem fanciarkę, źlem zrobił... no i dosyć!
W jakiejś niemocy dowlókł się do końca opowiadania i spuścił głowę.
— Och, to nie to, nie to — z boleścią wołała Zosia — i czyż tak można... nie, to źle, źle!
— Sama widzisz, że źle! A jednak opowiedziałem ci szczerą prawdę!
— Ale jakaż to prawda! Boże!
— Wszak ja tylko zabiłem wesz, Zosiu, bezużyteczną złą szkodliwą.
— A czy człowiek to wesz?
— Toć wiem, że nie — odparł, dziwnie patrząc na nią. — A zresztą, kłamię, Zosiu — dodał — oddawna już kłamię... Wszystko to nie to, słusznie mówisz. Zosiu, tu są wcale, wcale inne przyczyny!... Dawno już z nikim nie rozmawiałem, Zosiu... Głowa mnie teraz bardzo boli.
Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. Zaczynał prawie bredzić; niespokojny uśmiech krążył na jego wargach. Przez pobudzony stan duszy przeglądała już straszna niemoc. Zosia pojęła, jak on się męczy. I w jej głowie zaczęło się mącić. Bo on tak dziwnie jakoś mówił: niby coś się rozumie, a jednak... „ale jakże! Jakże! O Boże!“ I załamywała ręce w rozpaczy.
— Nie, Zosiu, to nie to! — zaczął znowu, podnosząc nagle głowę, jakgdyby niespodziany zwrot myśli uderzył i pobudził go znowu — to nie to! Lepiej... pomyśl (tak, to istotnie lepiej!) pomyśl, że jestem samolubem, zazdrosnym, złym, podłym, mściwym, no... i jeszcze dajmy na to skłonnym do warjacji. (Niech będzie wszystko od razu! A o warjacji mówiono nieraz, zauważyłem to!). Otóż, powiedziałem ci poprzednio, że nie mogłem się utrzymać na uniwersytecie. A wiesz ty, może i mogłem? Matka przysłałaby, żeby wnieść co potrzeba, a na buty, ubranie i chleb sambym zapracował; z pewnością! Lekcje się skończyły: dawano po pół rubla. Wszak Razumichin pracuje! Alem ja się rozgniewał i nie chciałem. Tak rozgniewałem się dobrze mówię! Wtedy jak pająk zakopałem się w swojej norze. Wszak byłaś u mnie, widziałaś.. A czy wiesz Zosiu, że niskie sufity i ciasne pokoje tłumią blaski duszy i rozumu! O jakżem znienawidził tę norę! A jednak, wychodzić z niej nie chciałem. Umyślnie nie chciałem. Przez całe doby nie wychodziłem i nie chciałem pracować, i nawet jeść nie chciałem, leżałem ciągle. Przyniesie Nastka, to i zjem, nie przyniesie, to i cały dzień tak przejdzie; umyślnie ze złości nie prosiłem o nic! W nocy niema ognia, leżę pociemku, a na światło nie chcę zapracować. Trzeba się było uczyć, sprzedałem książki, a na moim stole, na notatkach i kajetach, dotąd na palec kurzu można znaleźć. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć! I ciąglem myślał... I ciągle miewałem takie dziwne sny, różne, niema co nawet powtarzać, jakie! Ale dopiero wtedy zaczęło mi się roić, że... Nie, to nie tak! Znowu źle opowiadam. Widzisz: zapytałem siebie wówczas nieustannie; dlaczego jestem tak głupi, że jeśli inni są głupi i skoro ja wiem napewno, że są głupi, czemu ja nie chcę być mądrzejszym? Potem doszedłem do przekonania, Zosiu, że gdyby czekać, zanim wszyscy zmądrzeją, to byłoby zanadto długo... Potem poznałem, że ludzie się nie zmienią i że nikt nie przerobi, nie warto nawet sobie trudu zadawać! Tak, to fakt! To ich prawo... Prawo. Zosiu! Tak i teraz wiem, Zosiu, że kto ma siłę i energję ducha i rozumu, ten panuje nad nami! Kto ma dużo śmiałości, ten ma u nich słuszność. Kto na większość umie splunąć, ten jest u nich prawodawcą, a kto najwięcej może się ośmielić, ten jest z nich najsprawiedliwszy! Tak było dotąd, tak będzie zawsze! Ślepy chyba tego nie dojrzy!
Raskolnikow, mówiąc to, choć i patrzył na Zosię, lecz nie dbał już oto, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka opanowała go w zupełności. Był w jakiemś natchnieniu. (Istotnie, za długo już z nikim nie rozmawiał!). Zosia zrozumiała, że ten ponury katechizm stał się jego wiarą i prawem.
— Domyśliłem się wtedy, Zosiu — ciągnął w natchnieniu — że władza daną jest tylko temu, kto się ośmieli sięgnąć po nią odważnie. Jednej rzeczy potrzeba tylko: śmiałości! Wtedy wymyśliłem sobie jednę taką myśl, jakiej dotąd nikt nigdy nie wymyślił! Nikt! Przedstawiało mi się nagle jasnem jak słońce, że skoro nikt dotąd nie ośmielił się i nie śmie, mijając te wszystkie okropności, wziąć poprostu za ogon i zmiażdżyć, do djabła, więc ja... muszę się ośmielić i... i zabiłem, ośmieliłem się, Zosiu, nic więcej.
— O, przestań pan, przestań! — zawołała Zosia, załamując ręce. — Zerwałeś z Bogiem i Bóg cię ukarał, djabeł cię opętał!...
— W istocie, Zosiu, kiedym tak leżał w ciemności, ciągle mi się zdawało, że to mnie tak djabeł kusił.
— Przestań pan! Nie drwij sobie, bluźnierco, ty nic nie rozumiesz! O mój Boże! on nic nie rozumie!
— Nie, Zosiu, ja bynajmniej nie drwię, i wiem aż nadto dobrze, że mnie djabeł kusił. O tak, tak, Zosiu! — powtórzył stanowczo i ponuro. — Wiem wszystko. Wszystko to już przetrawiłem myślą i przeszeptałem sobie, leżąc pociemku... Wszystko to sam z sobą przewertowałem do ostatniej linji i wiem wszystko, wszystko! I tak mnie zmęczyła, tak mnie zmęczyła cała ta paplanina! I czy ty sądzisz doprawdy, że jak dureń poszedłem naoślep. Mylisz się, poszedłem z rozwagą i to mnie właśnie zgubiło! I czy myślisz, żem nie wiedział, naprzykład, choćby tego, że jeżeli się już tak dopytuję, tak badam; czy mam prawo do posiadania władzy? to tem samem nie mam prawa do władzy. Lub też jeżeli zadaje sobie pytanie: czy człowiek jest wszą? to tem samem nie jest on wszą dla mnie, lecz dla tego, komu to nawet namyśl nie przyjdzie i kto idzie prosto bez pytań... Skorom się już tyle dni przemęczył nad kwestją, czy to samo zrobiłby Napoleon, czy nie? to przecie wyraźnie czułem, że nie jestem Napoleonem... Całą, całą męczarnię tego nicowania własnych myśli wytrzymałem, Zosiu, i zapragnąłem zwalić ją z bark swoich: zapragnąłem, Zosiu, zabić bez rezonowania, zabić dla siebie samego! Nie chciałem się tego zapierać, nawet przed sobą samym! Nie dlatego zabiłem, ażeby matce dopomóc, gdzie zaś! Nie dlatego zabiłem, ażeby po otrzymaniu pieniędzy i władzy stać się dobroczyńcą ludzkości. Bynajmniej! Zabiłem poprostu dla siebie, dla siebie samego; a czybym się stał dobroczyńcą czyim, czy też przez całe życie miałbym chwytać jak pająk wszystkich w pajęczynę i wysysać z wszystkich żywe soki, to mi musiało być w danej chwili zupełnie obojętnem!... I co największe, że nie pieniądze były mi potrzebne. Zosiu, w chwili kiedym zabijał; nietyle pieniądze, ile coś innego... Wiem teraz wszystko... Zrozum mnie: może idąc tą drogą, jużbym nigdy nie powtórzył zbrodni. Pragnąłem dowiedzieć się dowiedzieć i dowiedzieć się jak najprędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem? Czy będę mógł przestąpić czy też nie? Czy zdołam schylić się i wziąć czy nie? Czy jestem drżącem bydlęciem, czy też mam prawo.
— Mordować? Czy masz prawo mordować? — Klasnęła w ręce Zosia.
— E...ech, Zosiu! — zawołał z rozdrażnieniem, chciał jej coś odpowiedzieć, lecz urwał z pogardą. — Nie przerywaj mi, Zosiu! Chciałem ci tylko dowieść jednej rzeczy: że djabeł mnie popchnął wtedy, i dopiero potem dał mi poznać, że nie miałem prawa tam chodzić, jestem akurat taką samą wszą, jak i wszyscy! Zadrwił sobie ze mnie, otóż i przybyłem teraz do ciebie! Przyjmij gościa! Gdybym nie był wszą, to czyż przyszedłbym do ciebie? Słuchaj: kiedym szedł wtedy do starej, szedłem tylko spróbować... Wiedz o tem!
— I zabiłeś! Zabiłeś!
— Czyż ja zabiłem? Czyż tak zabijają? Czyż tak idą zabijać, jak ja wtedy szedłem! Ja ci kiedykolwiek opowiem, jak ja szedłem... Czyż ja zabiłem, starą? Ja siebie zabiłem, nie starą! Za jednym zamachem zmiażdżyłem siebie na wieki! A staruszkę djabeł zabił, nie ja... Dosyć, dosyć, Zosiu, dosyć! Daj mi spokój — zawołał nareszcie w konwulsyjnem zniecierpliwieniu — daj mi spokój!
Wsparł łokcie o kolana i jak w kleszczach ścisnął sobie czoło rękoma.
— Jakże on cierpi! — jęknęła Zosia z rozpaczą.
— No i co począć, mów! — zapytał, nagle podnosząc głowę i strasznie zmienionym wzrokiem patrząc na nią.
— Co począć! — zawołał, zrywając się nagle z miejsca, a oczy jej, dotąd pełne łez, błysnęły nagle. — Wstań.
Porwała go za ramię; podniósł się, patrząc na nią prawie ze zdumieniem.
— Idź zaraz, natychmiast, stań na rozdrożu, pokłoń się: pocałuj najprzód ziemię, którąś splugawił, a potem pokłoń się całemu światu, na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: „jestem mordercą!“ Wtedy Bóg natchnie cię nowem życiem. Pójdziesz? Pójdziesz? — pytała go, cała drżąca, jak w febrze, porwawszy go za obie ręce, ściskając je silnie w swoich dłoniach i patrząc nań płomiennym wzrokiem.
Zdumiony był i nawet uderzony jej niespodzianym zapałem.
— Czy masz na myśli katorgę, Zosiu? Miałżebym sam siebie zadenuncjować? — zapytał.
— Powinieneś cierpieć i w cierpieniu znaleźć odkupienie.
— Nie! Ja do nich nie pójdę, Zosiu!
— A żyć, jakże żyć będziesz? Z czem żyć będziesz? — wołała Zosia. — Czy takie życie możliwe? Jakże będziesz teraz mówił z matką? (O, z niemi, z niemi co teraz będzie!). Ale co mówię! Wszak porzuciłeś już matkę i siostrę! Porzuciłeś je, porzuciłeś. O Boże! — zawołała — toć on i sam wie o tem! No jakże, jakże tak żyć bez ludzi! Cóż teraz będzie z tobą?
— Nie bądź dzieckiem, Zosiu — wymówił zcicha. — Cóżem wobec nich zawinił! Poco pójdę? Co im powiem? Wszystko to tylko widmo... Oni sami gubią miljony ludzi i jeszcze poczytują to sobie za cnotę. To łotry i nędznicy, Zosiu! Nie pójdę!... I cóż im powiem: żem zabił i nie śmiałem wziąć pieniędzy, żem je ukrył pod kamieniem? — dodał z gorzkim uśmiechem. — A toć oni sami mnie wyśmieją, powiedzą: głupi, że nie wziął. Tchórz i głupiec! Nic, nic nie zrozumieją, Zosiu, i nie są godni zrozumieć. Poco ja pójdę? Nie pójdę! Nie bądź dzieckiem, Zosiu..
— Zamęczysz się, zamęczysz się — powtarzała w rozpaczliwem błaganiu, wyciągając doń ręce.
— A może ja się jeszcze obmawiam — zauważył ponuro, jakby w zamyśleniu — może jestem jeszcze człowiekiem, a nie wszą, może zbyt śpiesznie potępiłem siebie.. Zmierzę się jeszcze.
Dumny uśmiech wybijał się na jego twarzy.
— I taką męczarnię znosić! I to przez całe życie, przez całe życie!...
— Przywyknę — wymówił ponuro i z zadumą. — Słuchaj — zaczął po chwili — dość płaczu, przystąpmy do faktów: przyszedłem ci oznajmić, że mnie teraz szukają, łapią...
— Ach! — zawołała Zosia z przestrachem.
— No cóżeś tak krzyknęła! Sama chcesz, ażebym poszedł do ciężkich robót, a takeś się zlękła? Tylko ja im się nie dam. Podrażnię się jeszcze z nimi i nic mi nie zrobią. Nie mają oni faktycznych dowodów. Wczoraj groziło mi wielkie niebezpieczeństwo i sądziłem, żem już zginął; ale dziś sprawa się poprawiła. Wszystkie dowody mają dwa końce, to jest ich oskarżenia ja mogę obrócić także na swoją korzyść, uważasz? i obrócę; o, bom się już teraz nauczył... Lecz do więzienia wsadzą mnie z pewnością. Gdyby nie jeszcze wypadek, to możeby mnie byli i dziś wsadzili, z pewnością, a nawet może i wsadzą jeszcze... Tylko to nic, Zosiu: posiedzę i uwolnią... bo nie mają ani jednego rzeczywistego dowodu i nie będą mieli, daję ci słowo. A z tem co mają, nie można upiec człowieka. No, dosyć... To tylko tak dla twojej wiadomości... Z siostrą i z matką postaram się jakoś tak zrobić, ażeby ich nie przestraszać i rozwiać ich podejrzenia... Siostra teraz, zresztą, może już jest dość uposażona... a więc i matka... Otóż i wszystko. Bądź zresztą ostrożna. Czy odwiedzisz mnie w więzieniu, gdy mnie tam wpakują?
— Odwiedzę, odwiedzę!
Siedzieli obok siebie, smutni i zgnębieni, jakby ich burza wyrzuciła na brzeg odludny. On spoglądał na Zosię i czuł jak wiele miał na sobie jej miłości, i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że go tak pokochano. Tak, było to uczucie dziwne i straszne! Idąc do Zosi, on czuł, że ma w niej całą nadzieję i całe wyjście; sądził, że się pozbędzie choć części własnych męczarni i nagle teraz, gdy całe jej serce zwróciło się ku niemu, poczuł i poznał, że stał się nieskończenie nieszczęśliwszym, niż był poprzednio.
— Zosiu — rzekł — lepiej już nie odwiedzaj mnie, gdy będę siedział w więzieniu.
Zosia nie odpowiedziała; płakała. Minęło kilka minut.
— Czy masz na sobie krzyż? — zapytała nagle i niespodzianie, jakby sobie coś przypomniała.
On zrazu nie zrozumiał pytania.
— Nie, prawda, że nie masz, Masz, weź ten, cyprysowy. Ja zostawię sobie inny, miedziany, od Elżbietki. Bośmy się zamieniły krzyżami z Elżbietką: ona mi dała swój krzyż, a jej dałam swój obrazek. Więc ja teraz będę nosiła krzyż Elżbietki, a ten będzie dla ciebie. Weź... wszak to mój! To mój — domagała się błagalnie. — Wszak pójdziemy razem cierpieć, więc i krzyż nośmy razem.
— Daj! — rzekł Raskolnikow.
Nie chciał jej zmartwić, ale zaraz odsunął wyciągniętą rękę:
— Nie teraz, Zosiu. Lepiej później — dodał, ażeby ją uspokoić.
— Tak, tak, lepiej, lepiej — ozwała się z zapałem — gdy pójdziesz na mękę, wtedy go włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy.
W tej chwili ktoś trzykrotnie zastukał do drzwi.
— Panno Zofjo, czy można? — dał się słyszeć czyjś głos znajomy i grzeczny.

Zosia przypadła do drzwi z przestrachem. Bladowłosa fizjognomja pana Lebieziatnikowa zajrzała do pokoju.

ROZDZIAŁ V

Lebieziatnikow był bardzo zmieszany.
— Przychodzę do pani, panno Zofjo... Przepraszam... Właśnie byłem pewny, że pana tu zastanę — zwrócił się nagle do Raskolnikowa — to jest nietyle byłem pewny, ile... tak coś w tym guście... Bo tam macocha pani zwarjowała — wyciął nagle do Zosi, odwracając się od Raskolnikowa.
Zosia drgnęła.
— To jest przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... My bo nie wiemy, jak sobie radzić! Wróciła, zdaje się, że skądciś wypędzono, może nawet i wybito... przynajmniej tak wygląda... Była podobno u naczelnika pana Marmeladowa, ale go w domu nie zastała: był na obiedzie także u jakiegoś generała... Wyobraźcie sobie państwo, pobiegła i tam... do tego drugiego generała i co większa, postawiła na swojem, wywołała naczelnika męża, i to jeszcze zdaje się od stołu. Naturalnie, wypędzono ją, a ona opowiada, że sama go zwymyślała i puściła coś w niego. To bardzo prawdopodobne... nie pojmuję tylko, że dopuszczono do tego! Teraz opowiada wszystkim, nawet niemce, trudno jednak zrozumieć o co jej idzie, krzyczy, rzuca się... Ach prawda: mówi i krzyczy, że ponieważ ją wszyscy opuścili, to weźmie dzieci i pójdzie z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć i ona także, i pieniądze zbierać i codzień będą chodziły pod okna do generała... Niech świat się dowie, powiada, że pańskie dzieci, dzieci urzędnika, zbierają jałmużnę, jak żebracy! Dzieci wciąż bije, one płaczą; Lenię uczy śpiewać „Chateczkę“, chłopczyka tańczyć, Polcię także, drze wszystkie ubrania; robi im jakieś czapeczki, jak aktorom, sama chce chodzić z miednicą, w którą ma uderzać zamiast muzyki... Nikogo nie słucha, wyobraźcie sobie państwo, co się tam za sceny odbywają... Wprost nie do wiary.
Lebieziatnikow byłby prawił dalej, lecz Zosia, która słuchała z okropnem niepokojem, schwyciła nagle okrycie, kapelusz i wybiegła z pokoju, ubierając się w biegu. Raskolnikow wyszedł w ślad za nią, Lebieziatnikow za nim.
— Zwarjowała, niezawodnie! — mówił do Raskolnikowa, wychodząc z nim na ulicę — nie chciałem tylko przerażać panny Zofji i powiedziałem „zdaje się“, ale to nie ulega wątpliwości. Mówią, że to takie krosteczki w suchotach wyskakując na mózgu; szkoda, żem się nie uczył medycyny. Próbowałem ją uspokoić, ale nie chciała słuchać.
— Mówiłeś jej pan o krosteczkach.
— To jest niezupełnie, o krosteczkach. Zresztą, nic by nie zrozumiała. Ale ja mówię do tego, że gdy się przemówi do człowieka logicznie, że nie ma o co płakać. To jasne. A pan sądzi, że nie przestanie.
— Łatwem byłoby życie, gdyby tak być miało — odparł Raskolnikow.
— Za pozwoleniem pana; oczywiście, dość trudno pojąć to takiej pani Marmeladowej; ale czy panu wiadomo że w Paryżu robiono już poważne doświadczenia nad możnością wykurowania warjatów jedynie drogą logicznych perswazyj? Jakiś bardzo poważny profesor, zmarły niedawno, doszedł do przekonania, że można tak leczyć. Za podstawę swoich dowodzeń przyjął to, że w organizmie warjatów niema jakiegoś nadzwyczajnego rozstroju, lecz że obłąkanie jest, że tak powiem, błędem logicznym, pomyłką w sądzeniu, nieścisłym poglądem na rzeczy. Stopniowo więc przekonywał chorego i co pan powie, doszedł podobno do rezultatów! Ponieważ jednak przytem używał i duszy, to rezultaty tej kuracji są rzeczywiście wątpliwe... Przynajmniej tak się zdaje...
Raskolnikow nie słuchał oddawna. Zrównawszy się ze swoim domem, kiwnął głową Lebieziatnikowi i skręcił w bramę. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał się i pobiegł dalej.
Raskolnikow wszedł do swojej komórki i stanął na środku. „Poco tu wrócił?“ Obejrzał te żółtawe, odrapane obicia, ten kurz, tę kanapę... Z podwórza dolatywał jakiś ostry, nieustanny stuk; jakby coś gdzieś wbijano, może gwóźdź jaki... Zbliżył się do okna, uniósł się na palcach i długo, z całą uwagą wpatrywał się w podwórze. Ale podwórze było puste i nie było widać stukających. Na lewo w oficynie widać było gdzie niegdzie pootwierane okna, w których stały również gdzie niegdzie doniczki z lichemi kwiatkami geranji. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to znał on na pamięć. Odwrócił się i usiadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak strasznie osamotnionym.
Tak! Uczuł jeszcze raz, że może istotnie znienawidzi Zosię i to właśnie teraz, kiedy ją zrobił stokroć nieszczęśliwszą. „Poco chodził do niej prosić ją o łzy? Co mu zależy na udręczeniu jej życia? O, podłości!“
— Zostanę sam! — wymówił nagle stanowczo — ona nie będzie mnie odwiedzać w więzieniu!
Po upływie pięciu minut podniósł głowę i dziwnie się uśmiechnął. Przemknęła mu przez głowę myśl: „Może w katordze byłoby lepiej“, pomyślał nagle.
Nie pamiętał jak długo przesiedział u siebie z tłoczącemi mu się do głowy nieokreślonemi myślami. Nagle drzwi się otworzyły i weszła panna Eudoksja. Zrazu stanęła i spojrzała nań z progu, jak przedtem on na Zosię; następnie dopiero weszła i siadła wprost na krześle, na swojem wczorajszem miejscu. On milcząc i jakoś bezmyślnie spojrzał na nią.
Nie gniewaj się, Rodziu, ja tylko na chwilkę — rzekła Dunia. Wyraz twarzy miała zamyślony, ale nie surowy. Wzrok był jasny i spokojny. Widział że i ta przybyła doń z miłością... — Bracie, wiem już teraz wszystko. Pan Razumichin wszystko mi wytłumaczył i opowiedział. Prześladują cię i męczą z powodu głupiego i nikczemnego podejrzenia... Pan Dymitr mówił mi, że niema wcale niebezpieczeństwa i że zbytecznie przejmujesz się tem wszystkiem. Co do mnie, jestem innego zdania, i doskonale pojmuję jak to ciebie dręczy, i że to oburzenie może zostawić ślady na całe życie. Tego się właśnie lękam. Za to, żeś nas porzucił, nie potępiam cię wcale i nie śmiem cię potępiać i przebacz mi, żem ci poprzednio robiła za to wymówki. Sama po sobie czuję, że gdyby mnie dotknęło tak okropne nieszczęście, to także uciekłabym od wszystkich. Matce o tem nic nie powiem, ale będę mówiła o tobie nieustannie i powiem w twojem imieniu, że już niezadługo przybędziesz do nas. Nie martw się o nią, ja ją uspokoję: ale staraj się jej nie męczyć, przyjdź choć raz jeden; pamiętaj, że to matka! A teraz przyszłam ci tylko powiedzieć (Dunia zaczęła podnosić się zmiejsca), że jeżeli na wypadek mogę ci się przydać na co... to zwróć się do mnie przyjdę niezwłocznie. Bądź zdrów!
Odwróciła się szybko i poszła ku drzwiom.
— Duniu! — zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i zbliżył się do niej. — Ten Razumichin, to bardzo poczciwy człowiek.
Dunia zarumieniła się chwilę.
— Jest to człowiek czynny, pracowity, uczciwy i może trwale kochać... Bądź zdrowa, Duniu.
Dunia wzruszyła ramionami, ale potem przebiegł ją dreszcz niepokoju:
— Jakto, Rodziu, czy istotnie rozstajemy się na wieki że dajesz mi takie napomnienia?
— Wszystko jedno... bywaj zdrowa...
Odwrócił się i poszedł do okna. Ona postała, popatrzała nań niespokojnie i wyszła silnie wzruszona.
Nie, on nie był z nią zimny. Była jedna chwila (najostateczniejsza), gdy mu się strasznie chciało uścisnąć ją jak najserdeczniej i pożegnać się z nią i powiedzieć nawet, ale nie poważył się nawet podać jej ręki.
— Gotowa jeszcze potem wzdrygnąć się, gdy sobie przypomni, że ją ściskałem teraz, powie, że skradłem jej pocałunek! A czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? — dodał za kilka minut do siebie. — Nie nie wytrzyma; takie nie wytrzymują! Nigdy nie wytrzymują...
— I pomyślał o Zosi.
Z okna wionął świeży wiaterek. Na dworze światło było już jaskrawe. Wziął nagle czapkę i wyszedł.
Oczywiście, nie mógł ani nie chciał zajmować się swoim stanem chorobliwym. Lecz cała ta nieustanna trwoga i cała zgroza, jaką był nawskroś przejęty, nie mogły przejść bez następstw. I jeżeli nie leżał jeszcze w prawdziwej gorączce, to może właśnie dlatego, że ciągły ten wewnętrzny niepokój podtrzymywał go na nogach, ale tylko jakoś sztucznie, do czasu.
Włóczył się bez celu. Słońce zachodziło. Jakiś dziwny smutek jął go dręczyć w ostatnich czasach. Smutek ten nie miał w sobie nic szczególnie dotkliwego, palącego, ale tchnął czemś stałem, wiecznem, dawał przedsmak tego zimnego, zabójczego smutku, dawał uczuć jakąś wieczność na „łokciowej przestrzeni“. W godzinach wieczornych uczucie to zazwyczaj dręczyło go jeszcze silniej.
— No i wstrzymaj że się tu od zrobienia głupstwa przy takich bagatelnych, czysto fizycznych niemocach, zależnych od byle zachodu słońca! Nietylko pójdziesz do Zosi, ale i do Duni nawet! — wyszeptał z nienawiścią.
Ktoś go zawołał. Obejrzał się i spostrzegł Lebieziatnikowa.
— Wyobraź pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wyobraź pan sobie, ona dotrzymała swej groźby i uciekła z dziećmi. Ledwośmy ją znaleźli z panną Zofją. Sama uderza w patelnię i dzieci zmusza do tańca. Dzieci zatrzymują się na rogach ulic i przed sklepami. Gawiedź biegnie za niemi. Chodźmy.
— A Zosia? — niespokojnie zapytał Raskolnikow, śpiesząc za Lebieziatnikowem.
— Poprostu szalona. To jest nie panna Zofja szalona, lecz stara Marmeladowa; zresztą i panna Zofja szalona, tylko że ta druga zupełnie szalona. Mówię panu, ostatecznie straciła zmysły. Wezmą ich na policję. Może pan sobie wyobrazić jak to oddziała... Są teraz na kanale przy ...skim moście, bardzo niedaleko od panny Zofji. Blisko.
Na kanale, niezbyt daleko od mostu i nie dochodząc dwóch domów od domu, gdzie mieszkała Zosia, zgromadził się tłum ludzi. Szczególnie zbiegały się dzieciaki. Ochrypły, naderwany głos pani Katarzyny słychać było jeszcze z mostu. I rzeczywiście, był to widok niezwykły, mogący zająć gawiedź uliczną. Pani Katarzyna w swojej starej spódnicy, w bajowym szalu i w pomiętym słomianym kapeluszu, przyklapniętym bez litości z jednego boku, była istotnie pozbawioną zmysłów. Zmęczyła się i oddychała z trudnością. Jej znużona suchotnicza twarz wyglądała daleko boleśniej, niż kiedykolwiek (przytem na słońcu i na ulicy, suchotnik zwykle wygląda daleko gorzej i wydaje się bardziej chorym, aniżeli w domu), jednakże była ciągle wzburzona i rozdrażnienie jej wzrastało z każdą chwilą. Przypadała do dzieci, krzyczała na nie, namawiała je, pokazywała im na miejscu przy ludziach jak tańczyć i co śpiewać, tłumaczyła im na co się to ma przydać, była w rozpaczy, gdy jej nie rozumiały, biła je.. Potem, nie dokończywszy, rzucała się do gawiedzi; jeżeli spostrzegła choćby jako tako znośnie ubranego człowieka, który przystanął popatrzeć, tu w tej chwili biegła doń, tłumacząc, że oto do czego doprowadzono dzieci „porządnego, można powiedzieć nawet arystokratycznego domu“. Jeżeli słyszała w tłumie śmiech albo wyraz złośliwy to natychmiast rzucała się na świadków i wymyślała im, wymyślała nawzajem. Jedni istotnie śmieli się, inni kręcili głowami; wszyscy wogóle ciekawie przyglądali się warjatce z przerażonemi dziećmi. Patelni, o której wspomniał Lebieziatnikow, nie było; przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; ale zamiast bicia w patelnię, pani Katarzyna zaczynała klaskać do taktu w swoje suche dłonie, gdy zmuszała Polcię do śpiewu, a Lenię i Kolę do tańca; przyczem nawet i sama usiłowała pośpiewywać, lecz zaraz urywała przy drugiej nucie wskutek męczącego kaszlu, co ją znowu doprowadzało do rozpaczy, przeklinała swój kaszel i płakała nawet. Najwięcej irytowały ją płacz i przestrach Leni i Koli. Wyraźnie znać było chęć przebrania dzieci w kostjumy, jak przebierają się uliczni śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk miał na głowie turban, zrobiony z czegoś czerwonego z białem, ażeby wyobrażał Turka. Dla Leni zabrakło kostjumów; włożono jej tylko na głowę czerwoną, wyszywaną paciorkami czapeczkę nieboszczyka Marmeladowa, a w czapeczce zatknięty odłamek białego strusiego pióra, będącego jeszcze własnością babki pani Katarzyny i ocalałego dotąd w kufrze, jako rodzinna pamiątka. Polcia była w codziennej sukience. Spoglądała ona na matkę nieśmiało i z pomieszaniem, nie odstępowała jej ani kroku, połykała łzy, domyślając się obłąkania matki i niespokojnie rozglądała się dokoła. Ulica i tłum przejęły ją straszną trwogą. Zosia nieodstępnie chodziła za macochą, płacząc i błagając ją co chwila: ażeby wróciła do domu. Ale pani Katarzyna była nieubłaganą.
— Przestań, Zosiu, przestań! — wołała prędkim głosem, śpiesząc się i kaszląc. — Sama nie wiesz o co, prosisz, jak dziecko! Mówiłam ci przecie, że nie wrócę już do tej pijanej niemki. Niech cały Petersburg zobaczy, jak żebrzą dzieci szlachetnego ojca, który całe życie służył wiarą i prawdą i, rzec można, umarł na stanowisku.
Pani Katarzyna zdążyła wytworzyć sobie tę fantazję, uwierzyć w nią ślepo.
— Niechaj tam, niechaj sobie ten niegodny generał zobaczy. Bo i jakaś ty głupia, Zosiu, co teraz jeść, powiedz? Dosyć nadręczyliśmy ciebie, nie chcę więcej! Ach panie Raskolnikow, to pan! — zawołała, spostrzegłszy Raskolnikowa i rzucając się do niego — wytłumaczże pan tej biedaczce, że nic lepszego zrobić nie można. Wszak nawet kataryniarze dostają datki, cóż dopiero gdy się ludzie dowiedzą, żeśmy biedne, szlachetne sieroty, doprowadzone do nędzy, a ten marny generał straci miejsce, zobaczycie! My codzień będziemy chodzić pod jego okno, a jak cesarz będzie przejeżdżał, upadnę na kolana, dzieciaki wystawię naprzód i wskazując na nie, zawołam! „Litości, ojcze nasz“. On jest ojcem sierot, on miłosierny, obroni nas, zobaczycie, a tego marnego generaliszkę... Lenia! Tenez vous droite! Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego się mażesz? Znowu maże się! No czego, czego się boisz głuptasie! Boże! Co ja mam z niemi począć, panie Raskolnikow: Gdybyś pan wiedział, jakie to nie pojętne dzieci! I co z takiemi zrobisz...
I sama, o mało nie płacząc (co nie przeszkadzało jej nieustannej i ciągłej paplaninie) pokazywała mu na płaczące dzieci. Raskolnikow próbował ją skłonić do powrotu i nawet powiedział, sądząc, że wpłynie na jej miłość własną, że jej nie przystoi chodzić po ulicy jak kataryniarce, boć przecie ona zamierza zostać przełożoną pensji panien...
— Pensji, ha! ha! ha! Gadaj mu tam! — zawołała Marmeladowa, zaraz po śmiechu wybuchając kaszlem — nie, panie Rodjonie, przeszła mrzonka! — wszyscy nas porzucili! A ten generaliszka... Wie pan, rzuciłam w niego kałamarzem, był właśnie w przedpokoju na stole przy arkuszu papieru, na którym się podpisałam, rzuciłam kałamarz i uciekłam. O, podli, podli! Ale co tam, teraz ja dziatwę sama wykarmię, nikomu się nie będę kłaniać. Dosyć męczyliśmy Zosię! Polciu, wiele zebrałaś, pokaż. Jakto? Wszystkiego dwie kopiejki. O, nędzni! Nic nie dają, tylko latają za nami z wywalonym językiem! No, z czego się ten bałwan śmieje? (wskazała na kogoś z tłumu). To wszystko dlatego, że ten Kola taki niepojętny, bieda z nim! Czego chcesz, Polciu? Mów ze mną po francusku, parlez moi francais. Przecież cię uczyłam, przecież umiesz kilka zdań!... Inaczej, jakże odróżnią ludzie, że jesteście z porządnej rodziny, dzieci dobrze wychowane i wcale nie tacy, jak wszyscy kataryniarze; wszak nie jakiegoś tam „kozaczka“ przedstawiamy na ulicach, lecz zaśpiewamy porządny romans... Ach prawda! I cóż będziemy śpiewać? Ciągle mi przeszkadzacie, a my... uważasz pan, panie Raskolnikow, myśmy się tu zatrzymali, ażeby wybrać coś do śpiewu, coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć... bo, widzisz pan, wszystko to u nas idzie bez przygotowania; trzebaby się umówić pomiędzy sobą przepowiedzieć wszystko, a potem pójdziemy na Newski gdzie daleko więcej ludzi lepszego towarzystwa i zaraz zwrócą na nas uwagę. Lenia umie „Chateczkę...“ Cóż kiedy tylko tę jedną „Chateczkę“ i „Chateczkę“, ją tylko ciągle śpiewają! A musimy zaśpiewać coś daleko więcej pańskiego. No, coś sobie przypomniała, Polciu, żebyś ty chociaż matce pomogła! Pamięci, pamięci brak mi bobym sobie przypomniała! Ach zaśpiewajmy po francusku: „Cinq sous!“ Przecież was uczyłam! Co większa że ponieważ to po francusku, to zaraz ludzie się dowiedzą, żeście szlacheckie dzieci i to ich wzruszy daleko prędzej... Możnaby nawet: „Malborough s‘en va-t-en guerre!“ bo to piosnka zupełnie dziecinna i śpiewaną bywa we wszystkich domach arystokratycznych, kiedy się dzieci kołysze:

Malborough s‘en va-t-en guerre
Ne saint, quand reviendra...

zaczęła śpiewać... — Ale nie, lepiej już te „Cinq sous!“ No Kola, rączki pod boki, prędzej, ty, Leniu, także wykręć się w przeciwną stronę, my zaś z Polcią będziemy klaskać i przytupywać!

Cinq sous, cinq sous
Pour monter noire ménage...

Kchi-kchi-kchi! (I aż się zatoczyła z kaszlu). Popraw sobie sukienkę, Polciu, ramionka się opuściły — wyrzekła przez kaszel, oddychając. — Powinniście się teraz trzymać z całą przyzwoitością, żeby koniecznie widziano, żeście dzieci z dobrego rodu. A mówiłam, że plecy trzeba dłuższe skroić i przytem w dwa bryty. To takie twoje rady, Zosiu: „krócej i krócej“, ot i masz, całkiem zeszpeciłaś dzieciaka... No cóż to, znowu wszyscy płaczecie! Ale, co wam jest głupie! No, Kola, zaczynaj prędzej, prędzej, och, jakiż to nieznośny smarkacz!...

Cinq sous, cinq sous —

Znowu żołnierz! Czego chcesz?
W istocie przez tłum przedzierał się policjant. Lecz jednocześnie jakiś jegomość w mundurze i w płaszczu, poważny urzędnik lat pięćdziesięciu, z orderem na szyi (ten ostatni szczegół bardzo pochlebił pani Katarzynie i wpłynął na policjanta) zbliżył się w milczeniu, podał wdowie papierek zielony, trzyrublowy. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Pani Katarzyna przyjęła i grzecznie, nawet ceremonjalnie skłoniła się.
— Dziękuję panu — zaczęła z godnością — przyczyny jakie nas zniewoliły... weź pieniądze, Polciu. Widzisz, są jednak ludzie zacni i wspaniałomyślni, gotowi zawsze przyjść z pomocą biednej szlachciance w nieszczęściu. Widzi pan te nieszczęśliwe sieroty, można powiedzieć nawet spokrewnione z najarystokratyczniejszemi rodzinami... A ten generaliszka siedział i jarząbki jadł... jął tupać nogami, żem go fatygowała... „Jaśnie wielmożny, mówię, zlituj się nad sierotami, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka mojego męża, i ponieważ jego rodzoną córkę oczernił w dzień jego śmierci najpodlejszy z podleców...“ Znowu ten żołnierz! Zlituj się pan nad nami! — zawołała do urzędnika — poco ten żołnierz idzie do mnie? Jużeśmy od jednego uciekli tutaj z Mieszczańskiego... no i czego chcesz, durniu!
— Tego, że na ulicach nie wolno. Proszę nie robić głupstw.
— Ty sam głupstwa robisz! Ja sobie tak chodzę jak z katarynką, a tobie nic do tego.
— Na katarynkę trzeba mieć pozwolenie, a pani sama sobą i takim hałasem ściąga pani ludzi. Gdzie pani mieszka?
— Co, pozwolenie — ryknęła zagadnięta. — Ja dziś męża pochowałam, jakie tam pozwolenie!
— Pani, pani, niech się pani uspokoi — zaczął urzędnik — chodźmy, ja panią doprowadzę... To w tłumie nie wypada... pani chora...
— Panie szanowny, panie szanowny, pan nic nie wie! — wołała Marmeladowa — my pójdziemy na Newski. Zosiu, Zosiu! Gdzież ona? Także płacze! Ale co się z wami dzieje!... Kola, Lenia, dokąd idziecie? — zawołała nagle z przestrachem — o głupie dzieci! Kola, Lenia, gdzież wy jesteście...
Kola i Lenia, przerażone do najwyższego stopnia przez gawiedź uliczną i wybryki obłąkanej matki, zobaczywszy wreszcie policjanta, który chciał je zabrać i gdzieś prowadzić, nagle, jakby namówione, wzięły się za rączki i zaczęły uciekać. Z jękiem i płaczem biedna matka zaczęła biec za nimi. Przykro i wstrętnie było patrzeć na nią, biegnącą płaczącą i kaszlącą. Zosia i Polcia pobiegły za nią.
— Zawróć ich, zawróć ich, Zosiu! O głupie, niewdzięczne dzieci!... Polciu, łap ich... Toć ja dla was...
Potknęła się w biegu i upadła.
— Rozbiła się aż do krwi! O Boże! — zawołała Zosia, schylając się ku niej.
Wszyscy się zbiegli, koło się zacisnęło. Raskolnikow i Lebieziatnikow przybiegli jedni z pierwszych; urzędnik także pośpieszył, a za nim policjant, mruknąwszy:
— Ech-ma!
I machnął ręką, czując, że się nie obejdzie bez kłopotów.
— Proszę się rozejść! — rozgarniał cisnących się dokoła ludzi.
— Kona! — krzyknął ktoś.
— Zwarjowała! — mruknął drugi.
— Boże zlituj się! — wymówiła jakaś kobieta, żegnając się. — A dzieciaki złapali? O, prowadzą, starsza złapała... Patrzcie, jakie bałamuty!
Gdy jednak przyjrzano się pani Katarzynie, to spostrzeżono, że wcale nie rozbiła się na kamieniach, jak myślała Zosia, lecz że krew, która zalała bruk, buchnęła strugą z jej gardła.
— Znam się na tem — szepnął urzędnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: buchnie krew i zadusi. Niedawno jeszcze byłem świadkiem... jedna z moich kuzynek... i tak z półtorej szklanki... nagle... Niema na to rady, zaraz umrze...
— Do mnie, do mnie! — błagała Zosia — ja tu zaraz mieszkam!... O ten dom, drugi stąd... Do mnie, prędzej!... — rzucała się do wszystkich. — Posłać po doktora... O Boże!
Dzięki zabiegom urzędnika, rzecz się dała zrobić. Nawet policjant pomagał przenosić suchotnicę. Wniesiono ją do Zosi nawpół żywą i ułożono na łóżku. Krwotok jeszcze nie ustawał, ale jakgdyby zaczęła przychodzić do siebie. Do pokoju weszli oprócz Zosi, Raskolnikow i Lebieziatnikow, urzędnik i policjant, który zdołał rozpędzić gawiedź, z której kilka osób odprowadziło kondukt aż do samych drzwi. Polcia wprowadziła, trzymając za ręce Kolę i Lenię, drżących i płaczących. Zeszli się i od Kapernaumowych: on sam, kulawy i krzywy, dziwnej powierzchowności człowiek z szczeciniastemi, ostro postawionemi włosami i bokobrodami; żona jego z twarzą jakoś raz na zawsze przerażoną, i kilkoro ich dzieci z głupkowatemi wskutek ciągłego zadziwienia twarzami i z otworzonemi ustami. Wśród tego całego zgromadzenia zjawił się nagle i Świdrygajłow. Raskolnikow spojrzał nań ze zdziwieniem, nie pojmując skąd się zjawił i nie przypominając sobie, czy był w tłumie.
Była mowa o doktorze i popie. Urzędnik lubo szeptał do Raskolnikowa, że, zdaje się, doktór jest już teraz zbyteczny, zarządził jednak, ażeby zawezwano doktora. Pobiegł sam Kapernaumow.
Tymczasem pani Katarzyna odetchnęła, krew na chwilę przestała cieknąć. Chora spoglądała chorobliwym, ale pojmującym nawskroś wzrokiem na bladą i drżącą Zosię, ocierającą jej chustką krople potu z czoła; nareszcie poprosiła, ażeby ją podniesiono. Posadzono ją na łóżku, przytrzymując z obydwóch stron.
— Gdzie dzieci? — spytała słabym głosem. — Przyprowadziłaś ich, Polciu? O głupie! Dlaczegożeście uciekały?... Och!
Krew jeszcze zabarwiała jej spieczone usta. Błędnym wzrokiem spojrzała dokoła, badając otoczenie.
— Więc to jest twoje mieszkanie, Zosiu! Ani razu nie byłam u ciebie... aż przyszła kreska...
Spojrzała na nią z boleścią.
— Wyssaliśmy ciebie. Zosiu... Polciu, Leniu, Kola, zbliżcie się... No, Zosiu, weź ich sobie, z rąk do rąk, ja mam ich dosyć. Basta! Kha!... Połóżcie mnie... Dajcie choć umrzeć spokojnie.
Położono ją na poduszce.
— Co, popa?... Nie potrzeba... Chyba macie ruble do wyrzucenia... Ja nie mam grzechów!... Bóg mi i bez tego musi przebaczyć... Sam wie, jak cierpiałam!... A jeśli nie przebaczy, to się obejdzie!...
Niespokojna gorączka opanowywała ją coraz bardziej. Niekiedy drgała, błąkała się wzrokiem dokoła, poznawała wszystkich na chwilę; ale zaraz przytomność ustępowała miejsca gorączce. Oddychała ciężko i ochryple; coś jakby bulgotało w jej gardle.
— Ja mu mówię „jaśnie wielmożny panie!“ — wykrzykiwała, oddychając za każdem słowem — ta niemka... ach! Leniu, Kola! Bierzcie się pod boki, prędzej, prędzej, glissez, glissez pas de basque! Tup nóżkami... Bądź grzecznem dzieckiem...

Du hast Diamanten und Perlen...

Jak to idzie dalej? To zaśpiewajmy...

Du hast die schönsten Augen.
Mädchen, was willst du mehr?...

Aha! Akurat! was willst du mehr, także bałwan wymyślił!... Ale prawda, oto naprzykład:

Wśród skwaru dnia...

Ach! Jak ja lubiłam tę piosenkę.... Przepadałam za nią, Polciu!...

Wśród skwaru dnia, w dolinie Dagestanu...

wiesz, twój ojciec... śpiewał to jeszcze będąc kawalerem... O, lube dzieci!... To, to żebyśmy zaśpiewali! No jakto tam, jakto... ach zapomniałam... no przypomnijcież mi, jakto idzie?
Była nadzwyczaj wzburzona i usiłowała podnieść się. Nareszcie strasznym, ochrypłym, urywanym głosem zaczęła, pokrzykując i dusząc się przy każdem słowie, z wyrazem coraz bardziej wzrastającej trwogi...

Wśród skwaru dnia!... w dolinie!.... Dagestanu!...
Z ołowiem w piersi!...

— Jaśnie wielmożny! — ryknęła nagle rozdzierającym jękiem i zalewając się łzami — pomocy dla sierot! Przez wzgląd na nieboszczyka ich ojca!.. Możnaby nawet powiedzieć arystokratycznych!... Kha! — drgnęła nagle z opamiętaniem i z jakiemś przerażeniem, rozglądając się dokoła, ale zaraz poznała Zosię. — Zosiu, Zosiu! — wymówiła łagodnie, jakgdyby zdziwiona, że ją widzi przed sobą. — Zosiu, droga moja, tyś tutaj?
Uniosła się nieco na łóżku.
— Dosyć!... Czas już!... Bądź zdrowa, nędzo!... Zajeździli szkapę!... Urwało-o-o się! — krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie i runęła głową na poduszkę.
Znowu straciła przytomność, ale ten stan nie trwał długo. Blado-żółta, wyschła twarz znieruchomiała, usta się otworzyły, nogi wyciągnęły się konwulsyjnie. Westchnęła głęboko, głęboko i... umarła!
Zosia rzuciła się na jej zwłoki, objęła ją rękoma i tak zamarła, przylgnąwszy głową do wyschniętej piersi nieboszczki.
Polcia przypadła do nóg matki i całowała je, łkając. Kola i Lenia, jeszcze nie pojmując, co się stało, lecz przeczuwając coś bardzo strasznego, schwycili się nawzajem za ręce i, patrząc sobie, wzajemnie w oczy, jęli nagle razem, otworzywszy usta, drzeć się w niebogłosy. Oboje byli jeszcze w kostjumach, on w zawoju, ona w jarmułce z piórem strusiem.
I w jaki sposób ów „list pochwalny“ znalazł się nagle na łóżku, tuż obok pani Katarzyny? Leżał przy samej poduszce; Raskolnikow widział go.
Odszedł od okna. Za nim przyskoczył Lebieziatnikow.
— Umarła! — rzekł Lebieziatnikow.
— Panie Raskolnikow! na dwa słówka — odezwał się Świdrygajłow.
Lebieziatnikow ustąpił mu miejsca i delikatnie cofnął się. Świdrygajłow odprowadził zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt.
— Wszystkie te zachody, to jest pogrzeb i tak dalej, biorę na siebie. Wszak mówiłem panu, że mam zbywające pieniądze. Tych dwoje małych i tę Polcię umieszczę w jakich zakładach dla sierot, i zapiszę na każde, do dojścia do pełnoletności, po tysiącu pięciuset rb., ażeby panna Zofja mogła być już nadal zupełnie spokojną. A i ją wyciągnę z matni, bo to dobra dziewczyna, nieprawdaż? Otóż powiedz pan swojej siostrze, że jej dziesięć tysięcy zostały rozdzielone w ten sposób.
— W jakimże celu stałeś się pan takim dobroczyńcą? — zapytał Raskolnikow.
— E-ech! Podejrzliwy człowieku! — roześmiał się Świdrygajłow. Wszak powiedziałem, że te pieniądze są mi zbyteczne. No a poprostu z uczucia ludzkości, tego pan nie dopuszczasz, co? Wszak ona nie była „wszą“ (wskazał palcem w kąt gdzie leżała nieboszczka), jak jakaś tam stara lichwiarka. No zgódź się pan, czy Łużyn, istotnie ma żyć i dopuszczać się podłości, czy ona ma umrzeć? I gdybym ja nie dopomógł, toć taka „Polcia, np., poszłaby po tej samej drodze...“
Wymówił to z wyrazem jakiejś pomrugającej, wesołej chytrości, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zadrżał słysząc swoje własne zdania, wygłaszane do Zosi. Cofnął się szybko i dziko spojrzał na Świdrygajłowa:
— Skąd... skąd pan wie? — wyszeptał, mimowoli tamując oddech.
— Bo ja tu przez ścianę mieszkam u pani Resslich.
Tu Kapernaumow a tam pani Resslich, stara i najżyczliwsza moja przyjaciółka. Sąsiad.
— Pan?

— Ja — ciągnął Świdrygajłow, trzęsąc się ze śmiechu — i mogę pana honorem zapewnić, żeś mnie pan serdecznie zainteresował. Wszak mówiłem panu, że się zbliżymy, przepowiedziałem to, otóż i zbliżyliśmy się. I przekonasz się pan, jaki ze mnie zgodny człowiek. Zobaczysz pan, że można jeszcze żyć ze mną...

CZĘŚĆ SZÓSTA
ROZDZIAŁ I

Dla Raskolnikowa nastały dziwne chwile: niby mgła zapadła nagle przed nim i pogrążyła w samotność ciężką i bez wyjścia. Przypominając sobie później te chwile, domyślał się, że umysł mroczył mu się niekiedy i że trwało to z pewnemi przerwami, aż do ostatecznej katastrofy. Był stanowczo przekonany, że pod wieloma względami mylił się wówczas, naprzykład pod względem terminów i czasu niektórych zdarzeń. Przynajmniej, przypominając sobie później i usiłując wyjaśnić sobie to co sobie przypomniał, co o wielu rzeczach o sobie samym dowiadywał się z wieści, zasłyszanych od osób obcych. Jeden fakt naprzykład, mieszał z drugim; inne uważał za następstwo zdarzenia, które istniało tylko w jego wyobraźni. Niekiedy opanowywała go chorobliwie męcząca trwoga, dochodząca aż do panicznego strachu. Ale pamiętał także iż bywały chwile, godziny, a może nawet całe dnie pełne apatji, która go opanowywała jakby na przeciwieństwo dawnej trwogi, apatji, podobnej do chorobliwie obojętnego stanu niektórych konających. Wogóle zaś w ciągu tych ostatnich dni sam jakby się starał uciec od jasnego i zupełnego pojmowania swego stanu, niektóre fakty poprzednie, były dlań prawdziwym ciężarem; a jakże chętnie uwolniłby się i uciekł od niektórych trosk, zaniedbanie których groziło mu zupełną i nieuniknioną zgubą w jego położeniu.
Osobliwie niepokoił go Świdrygajłow: można było nawet twierdzić, że jakby zatrzymał się na Świdrygajłowie. Od czasu zbyt groźnych i zbyt wyraźnie wypowiedzianych słów Świdrygajłowa w mieszkaniu Zosi, w chwili śmierci jej macochy, prawidłowy bieg jego myśli jakgdyby został przerwany. Pomimo jednak, że ten nowy fakt bardzo go niepokoił, Raskolnikow jakoś nie śpieszył się z wyjaśnieniem rzeczy. Czasem, nagle, spostrzegając siebie w jakiejś oddalonej i samotnej części miasta, w jakiejś lichej traktjerni, samego jednego, w zamyśleniu i ledwie mogąc się zorjentować, jakim sposobem tu się znalazł, przypomniał sobie nagle o Świdrygajłowie: stawała mu wtedy jasno przed oczyma konieczność rychłego porozumienia się z tym człowiekiem i skończenia z nim raz nareszcie! Pewnego razu, dostawszy się aż za rogatki, wyobraził sobie, że czeka tam na Świdrygajłowa i że tam naznaczyli sobie schadzkę. Innym razem obudził się przed świtem gdzieś na ziemi, w krzakach, i niepamiętał prawie, jak tu zabrnął. Zresztą, w te dwa, trzy dni po śmierci Katarzyny już parę razy spotykał się ze Świdrygajłowem, zawsze prawie w mieszkaniu Zosi, dokąd przychodził jakoś bez celu, ale, zawsze prawie na chwilkę. Zamieniali ze sobą krótkie zdania i ani razu nie dotknęli najważniejszego punktu, jakgdyby się umówili milczeć o tem do czasu. Zwłoki pani Katarzyny leżały jeszcze w trumnie. Świdrygajłow zajmował się pogrzebem. Zosia także była bardzo zajęta. Przy ostatniem spotkaniu, Świdrygajłow oznajmił Raskolnikowi, że z dziećmi nieboszczki jakoś już sobie poradził, że dzięki jakimś tam stosunkom, znalazł osoby, za pomocą których udało mu się umieścić wszystkie troje sierot do jakichś bardzo przyzwoitych zakładów dobroczynnych, że odłożone dla nich pieniądze także wiele pomogły, gdyż sieroty z funduszem daleko jest łatwiej umieścić, aniżeli biedne. Powiedział coś także i o Zosi, przyrzekł wpaść w tych dniach do Raskolnikowa i wspomniał, że „chciałby się poradzić, porozmawiać, że tak się rzeczy składają...“ Rozmowa ta prowadzona była na korytarzu przy schodach Świdrygajłow uważnie patrzył w oczy Raskolnikowi i nagle, po chwili, zniżywszy głos, zapytał:
— Ale co to panu? Taki pan jakiś nieswój! Doprawdy! Słuchasz pan i patrzysz, ale jakgdybyś pan nie rozumiał. Rozruszaj no się pan. Pomówmy otwarcie... Szkoda tylko, że mam za dużo na głowie i własnych kłopotów i cudzych... Ech, drogi panie, wszyscy ludzie potrzebują powietrza, powietrza!... Nadewszystko powietrza!
Usunął się nagle, ażeby przepuścić wchodzących na schody popa i djaczka. Szli śpiewać nad trumną. Śpiewy te, z rozporządzenia Świdrygajłowa, odbywały się dwa razy dziennie. Świdrygajłow udał się w swoją drogę. Raskolnikow postał, pomyślał i wszedł za popem do mieszkania Zosi.
Stanął we drzwiach. Śpiewy się rozpoczęły, melodja łagodna, poważna, smutna. W świadomości śmierci i w jej obliczu było dlań zawsze coś przygnębiającego od samego dzieciństwa, zresztą dawno już nie słyszał głośnych modłów. Przytem, było coś jeszcze nazbyt strasznego i niepokojącego. Patrzył na dzieci: wszystkie klęczały przy trumnie, Polcia płakała. Z tyłu za niemi cicho i jakby nieśmiało płacząc, modliła się Zosia. „Toć ona przez te dwa dni ani razu nie spojrzała na mnie i nierzekła do mnie ani słowa“, pomyślał nagle Raskolnikow. Słońce jaskrawo oświecało pokój; dym kadzideł wzbijał się kłębami; pop czytał: wieczny odpoczynek. Raskolnikow stał w ciągu całego nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając, pop rozglądał się jakoś szczególnie. Po nabożeństwie, Raskolnikow zbliżył się do Zosi. Ta nagle ujęła go za obie ręce i skłoniła głowę na jego ramię. Ten krótki gest aż uderzył Raskolnikowa zdumieniem; aż się zadziwił, jakto? ani odrobiny wstrętu, ani cząsteczki niechęci względem niego, ani najmniejszego drżenia w jej ręce: była to już jakaś nieskończoność własnego poniżenia. Tak przynajmniej jemu się zdawało. Zosia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej dłoń i wyszedł. Zrobiło mu się strasznie ciężko. Gdyby było można uciec gdzieś w tej chwili, zostać zupełnie samym, chociażby na całe życie, to uważałby się za szczęśliwego. Niestety jednak, ostatniemi czasy, lubo prawie zawsze był sam jeden, nigdy nie mógł odczuwać swej samotności. Zdarzało mu się chodzić za miasto, bywał na wielkich gościńcach, raz nawet zabrnął do jakiegoś lasu; ale im samotniejszem było miejsce, tem mocniej uczuwał czyjąś bliską i niepokojącą obecność, nietyle straszną, ale tak jakoś dotkliwą, dokuczliwą! coprędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem, wchodził do traktjerni, do szynków, szedł na targ starzyzny, na Placu Siennym. Tu było już jakoś lżej i nawet samotniej. W jakiejś garkuchni, przedwieczorem śpiewano pieśni, przesiedział całą godzinę, słuchając i pamiętał, że było mu nawet bardzo przyjemnie. Ale nareszcie zaczął być znowu strasznie niespokojny; jakby go nagle jęły dręczyć wyrzuty sumienia: „siedzę i słucham śpiewów, a czy to powinienem robić!“ jakgdyby sobie pomyślał. Zresztą, przyszło mu zaraz na myśl, że nie to tylko napawa go trwogą; było coś, co wymagało natychmiastowej decyzji, ale czego ani myślą, ani słowami nie można było omówić. Wszystko motało się w jakiś kłębek. „Nie, lepiej już jakaś walka! Lepszym byłby już choćby taki Porfirjusz... lub też Świdrygajłow... Żeby już prędzej jakieś wezwanie, jakaś napaść. O tak, ta!“ myślał sobie. Wyszedł z garkuchni i jął prawie uciekać. Myśl o Duni, matce, przejęła go nagle, niewiadomo dlaczego, jakby strachem panicznym. W taką to noc, o świcie, obudził się w krzakach, na wyspie Krestowskiej, trzęsąc się cały jak w febrze; poszedł do domu i przybył już wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu, febra przeszła, ale obudził się już późno: była druga po południu.
Przypomniał sobie, że tego dnia miał się odbyć pogrzeb macochy Zosi i ucieszył się, że nie był tam obecny. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, prawie z chciwością. Głowę miał świeższą i sam nawet czuł się spokojniejszym, aniżeli w ciągu tych trzech dni ostatnich. Aż się sam dziwił niekiedy napadom panicznego strachu, jaki go dawniej przejmował. Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.
— A! Je, a więc nie jest chory! — rzekł Razumichin.
Wziął krzesło i usiadł przy stole naprzeciw Raskolnikowa. Był zaniepokojony i nie starał się tego ukrywać. Mówił z widocznym gniewem, lecz nie śpiesząc się i nie podnosząc zbytnio głosu. Można byłoby mniemać, że powziął jakiś szczęśliwy i nawet wyjątkowy zamiar.
— Słuchaj — zaczął stanowczo — djabli mi tam do was wszystkich, ale uważam, widzę teraz, widzę wyraźnie, że nic a nic nie mogę zrozumieć; proszę cię bardzo, nie sądź, że przyszedłem cię badać. Pluję ma to! Sam nie chcę! Sam teraz zechciej mnie wtajemniczać w te wszystkie wasze sekrety, to nawet nietylko słuchać nie będę, ale jeszcze plunę i odejdę. Przyszedłem tylko dowiedzieć się osobiście i ostatecznie: czy to prawda, najprzód, żeś ty zwarjował? Bo widzisz, mówią o tobie (są tacy), że albo zwarjował, albo ma wiele danych po temu. Przyznam się, że ja sam nawet bardzo byłem skłonny do takiego zdania o tobie, raz dla twoich głupich a nawet po części nędznych (niczem niewytłumaczonych) postępków, powtóre wskutek twego ostatniego obejścia się z matką i siostrą. Tylko wyrzutek i podlec, jeżeli nie warjat, mógłby tak postąpić sobie z niemi, jak ty postąpiłeś; a więc, jesteś warjat...
— Czy dawno widziałeś się z niemi?
— Przed chwilą. A tyś ich nie widział od tamtego czasu? Gdzież się włóczysz, powiedz-że mi, proszę cię, byłem już u ciebie ze trzy razy. Matka od wczoraj chora, poważnie chora. Wybierała się do ciebie; panna Eudoksja zatrzymała ją; nie chce o niczem słyszeć: „Jeżeli jest chory, powiada, jeżeli zmysły mu się mieszają, któż mu pomoże, jak nie matka?“ Przyszliśmy więc tutaj wszyscy razem, boć trudno było puszczać ją samą. Aż do samych drzwi twoich prosiliśmy ją, ażeby się uspokoiła. Weszliśmy, ciebie niema, o tu siedziała właśnie. Posiedziała z dziesięć minut, a my staliśmy nad nią w milczeniu. Wstała i mówi: „Jeżeli on chodzi po mieście, a więc jest zdrów i zapomniał o matce, to nie przystoi, jak jaka żebraczka“. Wróciła do domu i zległa, teraz w gorączce mówi: „Widzę, że dla swojej ma czas“. Przypuszcza, że ta swoja to niby Zosia, jest twoją kochanką, narzeczoną lub czemś w tym guście. Udałem się właśnie do Zosi, bo, widzisz bracie, chciałem się o wszystkiem dowiedzieć, przychodzę, patrzę: trumna, dzieci płaczą, a Zosia przymierza im żałobne sukienki. Ciebie niema. Spojrzałem, przeprosiłem i wyszedłem, ażeby oznajmić o tem pannie Eudoksji. Wszystko to więc bajki i niema tu żadnej swojej, najpewniej więc obłąkanie. Ale tymczasem widzę, że siedzisz i pożerasz mięso, jakbyś ze trzy dni nie jadł. Prawda, że i warjaci jedzą, ale chociażeś ze mną nie zamienił trzech słów nawet — nie jesteś warjatem! Przysięgnę, że nie jesteś. I tak, niech was wszyscy djabli wezmą, bo musi tu być jakaś tajemnica, jakiś sekret: a ja nie mam zamiaru łamać sobie głowy nad waszymi sekretami. Przyszedłem tak tylko wykłócić się — zakończył wstając — wywnętrzyć, a teraz już wiem, jak mam sobie postąpić!
— Cóż chcesz teraz zrobić?
— A tobie co do tego, co ja chcę zrobić?
— Ejże, ty się rozpijesz!
— Skąd... skąd wiesz o tem!
— Kiedy to widać!
Razumichin milczał przez chwilę.
— Ty byłeś zawsze bardzo rozsądnym człowiekiem i nigdy, nigdy nie byłeś warjatem — rzekł nagle z zapałem. — A ja rozpiję się, to prawda! Bądź zdrów! — I ruszył do drzwi.
— A zdaje mi się, że mówiłem o tobie z siostrą onegdaj.
— O mnie! Gdzieżeś ją mógł widzieć onegdaj? — zatrzymał się nagle Razumichin i aż zbladł nieco. Można było odgadnąć, że serce mu zwolna, ale dotkliwie zabiło w piersiach.
— Była tu u mnie sama, siedziała tutaj, rozmawiała ze nią.
— Ona!
— Tak jest, ona!
— I cóżeś jej mówił o mnie, radbym wiedzieć.
— Mówiłem, że jesteś człowiekiem dobrym, poczciwym i pracowitym. Że ją kochasz, tego jej nie mówiłem, bo ona i sama wie o tem.
— Sama wie?
— I jak jeszcze! Otóż, gdziekolwiekbym się udał, cokolwiekbądź stałoby się ze mną, ty dla nich byłbyś opatrznością. Zrzekam się ich na rzecz twoją, że tak powiem, mój drogi. Mówię to, wiem bowiem dobrze, jak ją kochasz i ufam w czystość twojego serca. Wiem także, że i ona może cię kochać i nawet może już kocha. Teraz sam decyduj, jak uważasz najlepiej, czy też nie powinieneś zapijać sprawy?
— Rodziu... Widzisz... Ach, djable jeden! A ty, gdzież ty się chcesz wynieść? Chociaż, jeśli to sekret, to niech go tam! Ale ja... ja się dowiem, co to za sekret... I jestem pewien, że to jakieś głupstwo i żeś sam sobie tego piwa nawarzył. Zresztą, jesteś najlepszym z ludzi, najdoskonalszym!...
— A ja właśnie chciałem ci dodać, ale mi przerwałeś, żeś właśnie bardzo słusznie postanowił nie dochodzić niczyich tajemnic, ani sekretów. Daj mi pokój i... i nie troszcz się. Przyjdzie czas, dowiesz się o wszystkiem. Wczoraj pewien jegomość powiedział mi, że człowiek potrzebuje powietrza, powietrza, powietrza! Chcę właśnie pójść do niego i dowiedzieć się, co miał na myśli, kiedy to mówił.
Razumichin stał w zamyśleniu, wzruszony i coś rozważał.
— To polityczny spiskowiec! Napewno! I jest w przededniu jakiegoś stanowczego kroku, z pewnością! Nie może być inaczej i... i Dunia wie o tem... — pomyślał nagle.
— Więc panna Eudoksja bywa u ciebie — wymówił skandując wyrazy — a ty sam chcesz się widzieć, z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej powietrza i... i... ten list to także jest w związku z tem — zakończył jakby do siebie.
— Jaki list?
— Odebrała dziś właśnie list, który ją bardzo zaniepokoił. Bardzo, nawet niezwykle. Zacząłem jej mówić o tobie, prosiła, ażebym przestał. Potem... potem rzekła, że może rozstaniemy się wkrótce, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować; w końcu poszła do siebie i zamknęła się na klucz.
— Odebrała? — zapytał znowu w zamyśleniu Raskolnikow.
— Tak, list; a ty nie wiedziałeś o tem? Hm.
Zamilkli obaj.
— Bądź zdrów, Rodjonie. Uważasz, bracie... była chwila... a zresztą... bądź zdrów, uważasz... była chwila... No, żegnam cię! I na mnie już czas. Pić nie będę. Teraz nie trzeba... bajki!
Spieszył się; ale już na wychodnem, już prawie zamknąwszy drzwi za sobą, nagle otworzył je znowu i rzekł, patrząc gdzieś na stronę.
— Ale, ale! Przypominasz sobie tę zbrodnię, no tę, co to Porfirjusz: no tę fanciarkę? Dowiedz się więc, że zabójca znalazł się, przyznał się sam i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, a pamiętasz, jakem ja ich bronił? Czy dasz wiarę, że całą tę scenę bójki i śmiechu na ulicy ze swoim kolegą, w chwili, kiedy to stróż z dwoma świadkami wchodził na schody, on odegrał dla zamydlenia oczu. Co za chytrość, jaka przytomność umysłu u takiego szczeniaka! Trudno dać wiarę; ale sam wszystko wytłumaczył, sam się przyznał! Jakżem ja się złapał! Cóż, podług mnie, to tylko genjusz udania i przytomności umysłu, genjusz prawnej gmatwaniny, niema się więc co dziwić! Czyż tacy nie mogą istnieć? — A że wytrwał w charakterze i przyznał się, to tembardziej zasługuje na wiarę. Jest większe prawdopodobieństwo!... A tom ci się złapał! Byłbym w piekło poszedł za nich!
— Powiedz też mi, skądżeś się o tem dowiedział i dlaczego cię to tak obchodzi? — z widocznem wzruszeniem zapytał Raskolnikow.
— Także! Dlaczego mnie obchodzi! Dobryś sobie!.. A dowiedziałem się od Porfirjusza, między innemi. Zresztą od niego dowiedziałem się prawie o wszystkiem.
— Od Porfirjusza?
— Od Porfirjusza.
— I cóż... cóż on? — z przestrachem zapytał Raskolnikow.
— On mi to wybornie wytłumaczył. Wytłumaczył mi psychologicznie, po swojemu.
— On wytłumaczył? Sam ci wytłumaczył?
— Sam, sam; bądź zdrów! Później ci jeszcze coś opowiem, ale teraz nie mam czasu. Kiedyś... była chwila, że myślałem... No, ale co tam; później!... Poco mam zapijać sprawę. Spoiłeś mnie i bez gorzałki. Bo jestem pijany Rodziu! Bez wódki pijany jestem, no, ale żegnam cię; wrócę niebawem.
Wyszedł.
— Tak, to spiskowiec, napewno, napewno! — ostatecznie zadecydował Razumichin, zwolna schodząc ze schodów. — I siostrę wciągnął; to bardzo, bardzo prawdopodobne przy charakterze Duni. Miewają ze sobą schadzki... A toć ona i mnie naprowadzała na tę myśl. Z wielu jej słów... i słóweczek... i wzmianek, wszystko tak się składa. Bo i jak inaczej wytłumaczyć całą tę gmatwaninę? Hm! A ja myślałem... O Boże, co też mi przychodziło do głowy. Tak, to było zaćmienie, i zawiniłem wobec niego! To on wtedy pod latarnią, na korytarzu, tak mnie zaćmił. Pfu! Co za podła, zła szkaradna myśl z mojej strony! Zuch Mikołajek, że się przyznał... A i wszystko dawniejsze jak się teraz tłumaczy! Ta jego choroba, to dziwaczne postępowanie, nawet i dawniej, dawniej, w uniwersytecie jaki był zawsze chmurny, ponury... Ale jakie znaczenie ma teraz ten list? Może co jest w tem. Od kogo ten list? Przypuszczam... Hm.... Nie, wszystko wybadam.
Przypomniał sobie i rozważył wszystko o Duni i serce mu zakrzepło. Zerwał się z miejsca i wybiegł.
Raskolnikow zaraz po wyjściu Razumichina, wstał, zbliżył się do okna, otarł się o jeden kąt, o drugi, jakby zapominając o ciasnocie swojej nory, i... usiadł znowu na kanapie. Był cały jakby odnowiony: więc znowu znalazł punkt wyjścia!
„Tak, jest punkt wyjścia! Bo już coprawda zanadto wszystko się sparło, zatknęło, zaczęło dusić męcząco, obłęd jakiś napadał. Od owej sceny z Mikołajkiem u Porfirjusza ciasno mu jakoś było nie do zniesienia. Po Mikołajku tegoż dnia była scena u Zosi, prowadził i skończył ją wcale, wcale nie tak, jak sobie wyobrażał przedtem... osłabł więc nagle i radykalnie! Od jednego razu! I wnet zgodził się wtedy z Zosią, sam się zgodził, sercem zgodził się że takiej trosce w duszy sam jeden nie podoła! A Świdrygajłow? Świdrygajłow, to zagadka... Świdrygajłow przestrasza go, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Świdrygajłowem to także punkt wyjścia; lecz Porfirjusz, to rzecz inna“.
„Więc Porfirjusz sam jeszcze wytłumaczył Razumichinowi, psychologicznie mu wytłumaczył! Znowu wyjechał ze swoją przeklętą psychologją! Porfirjusz? Ale że też Porfirjusz choć na chwilę uwierzył, że Mikołajek jest winien, po tem, co zaszło pomiędzy nimi, po tej scenie, oko w oko, przed przybyciem Mikołajka, dla której nie można znaleźć dokładniejszego wytłumaczenia, jak jedno tylko? (Raskolnikow kilkakrotnie w ciągu tych dni przypominał sobie w części scenę z Porfirjuszem, całość wspomnienia była nad jego siły). Były wówczas pomiędzy nimi mówione takie słowa, zdarzały się takie ruchy i gesty, zamieniali ze sobą takie spojrzenia, powiedziane było to i owo takim głosem, dochodziło do takich granic, że już po tem nie taki Mikołajek (którego Porfirjusz na wylot przeniknął od pierwszego wyrazu i gestu), nie Mikołajek mógł był zachwiać samą osnowę jego przekonań“.
„A cóż! Nawet Razumichin zaczął podejrzewać! Scena na korytarzu, przy lampie, nie była bez następstw. Puścił się do Porfirjusza. Ale dlaczegóż ten zaczął go tak okpiwać? Musi mieć jakiś zamiar, ale jaki? Prawda, od owego poranku przeszło dosyć czasu, nawet aż nadto wiele, a o Porfirjuszu nie było ani słuchu ani duchu. Cóż! To oczywiście gorzej...“
Raskolnikow wziął czapkę i w zamyśleniu wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy, przez cały ten czas, czuł się przynajmniej przy zdrowych zmysłach.
— Trzeba skończyć ze Świdrygajłowem — myślał — i to bądź co bądź jak najprędzej: ten także, zdaje się, czeka, ażebym sam do niego przyszedł.
I w tej chwili, taka nienawiść opanowała nagle jego zmęczone serce, że może mógłby był zabić którego z tych dwóch: Świdrygajłowa albo Porfirjusza. Przynajmniej poczuł, że jeśli nie teraz, to później jest w stanie to zrobić.
— Zobaczymy, zobaczymy — powtarzał do siebie.
Zaledwie jednak otworzył drzwi na korytarz, gdy nagle zetknął się z samym Porfirjuszem. Przez chwilę stanął jak wryty. Rzecz dziwna; ani się bardzo nie zdziwił przybyciem Porfirjusza, ani się go nie przestraszył. Zadrżał tylko, ale szybko, natychmiast opanował się. „Może to rozwiązanie!... Ale jak to on zbliżył się po cichutku, jak kot, że nic a nic nie słyszałem? Miałżeby podsłuchiwać?“
— Nie spodziewałeś się pan gościa — zawołał, śmiejąc się, sędzia. — A ja już oddawna pragnąłem pana odwiedzić, a że przechodzę właśnie, myślę sobie: zajdę, posiedzę z jakie pięć minut. Gdzież to się pan wybierałeś? Pozwolisz mi pan, jednego tylko papierosika.
— Ależ niech sędzia siada — zapraszał gościa Raskolnikow, z takiem wyraźnem zadowoleniem i życzliwością, że aż by się sam sobie dziwił, gdyby się mógł był widzieć. Były to resztki, strzępki wysiłków ostatecznych. Niekiedy człowiek w obliczu zbója śmiertelnie cierpi jakie pół godziny, gdy mu już jednak nóż do gardła przyłożą, to aż strach przeminie. Usiadł naprzeciwko Porfirjusza i ani drgnąwszy, patrzył śmiało na niego. Porfirjusz zmrużył oczy i jął zapalać papierosa.

— No, zaczynaj, zaczynaj — wyrywało się z serca Raskolnikowa. — No dlaczego, dlaczego nie zaczynasz?

ROZDZIAŁ II

— Ach te papierosy! te papierosy! — wymówił nareszcie Porfirjusz, skończywszy zapalać i odetchnąwszy. — Szkodzą mi, wierutnie szkodzą, jednak nie mogę się odzwyczaić. Kaszel, rzężenie w piersiach, ciężar... Któregoś dnia nawet, wie pan, zląkłem się i pojechałem do doktora B. Każdego chorego bada minimum po pół godziny; aż się roześmiał patrząc na mnie: i stukał i słuchał — nie powinieneś pan palić, powiada między innemi; masz pan rozszerzenie płuc. No, ale jak się tu odzwyczaić? Co mi tytoń zastąpi? Nie piję, bieda właśnie, że nie piję, ha, ha, ha! Wszystko to względne, bardzo względne, kochany panie!
— Cóż to? Znowu zaczyna po swojemu? — ze wstrętem pomyślał Raskolnikow.
Cała niedawna scena ich ostatniego widzenia się, stanęła mu przed oczyma i poprzednie uczucie falą wpłynęło do jego serca.
— A toć ja do pana zachodziłem onegdaj wieczorem; pan nawet nie wiesz o tem? — ciągnął Porfirjusz, rozglądając się po pokoju — do pokoju, do tego samego pokoju wchodziłem. Także jak i dzisiaj, przechodzę koło tego domu, i myślę sobie, złożę mu wizytkę. Zaszedłem, pokój naoścież; obejrzałem się, poczekałem i, nawet służącej pańskiej nic nie mówiąc, odszedłem. Pan nie zamykasz?
Twarz Raskolnikowa pochmurniała coraz bardziej i bardziej. Porfirjusz jakgdyby odgadł jego myśli.
— Przyszedłem porozumieć się z panem, porozumieć się, drogi panie! Muszę i powinienem się wytłumaczyć — ciągnął z uśmieszkiem i nawet zlekka uderzył dłonią po kolanie Raskolnikowa, ale prawie w tej samej chwili twarz jego przybrała minę poważną i zafrasowaną; jakby go jaki smutek opanował, ku zdziwieniu Raskolnikowa Nigdy jeszcze nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu twarzy. — Dziwna scena zaszła pomiędzy nami ostatnim razem, kochany panie. Prawda, że i za pierwszem naszem spotkaniem zaszła również niezwykła scena ale wówczas... No, ale teraz już jedno w drugie! Otóż, może bardzo względem pana zawiniłem, czuję to. Pamiętasz pan jakeśmy się rozstali: pańskie nerwy jak muzyka, nogi drżą i u mnie nerwy grają i nogi drżą. I wiesz pan, jakoś to nawet nieprzystojnie było dla nas, nie po dżentelmeńsku. A wszakżeśmy, bądź co bądź, dżentelmeni; to jest w każdym razie przedewszystkiem dżentelmeni; to trzeba wziąć pod uwagę. Wszak pan pamiętasz do czego dochodziło... poprostu nieprzyzwoicie.
— Co się z nim robi, za kogo on mnie bierze? — ze zdumieniem zapytywał siebie Raskolnikow, podniósłszy głowę i z całą uwagą patrząc na Porfirjusza.
— Doszedłem do przekonania, że najlepiej powinniśmy działać otwarcie — ciągnął sędzia, nieco odrzuciwszy głowę i spuszczając oczy, jakgdyby nie chciał krępować nadal wzrokiem swojej dawnej ofiary i jakgdyby unikał swoich dawnych ruchów i podstępów — tak jest, takie podejrzenia i takie sceny nie powinny trwać nadal. Wybawił nas wtedy Mikołajek, bo nawet nie wiem, do czego by doszło pomiędzy nami. Ten przeklęty mieszczanin siedział u mnie wtedy za przepierzeniem, możesz pan sobie wyobrazić? Musisz pan już o tem wiedzieć; ja i sam wiem, że on do pana potem przychodził; ale tego, coś pan wtedy przypuszczał, tego nie było; nie posyłałem po nikogo i nie wydawałem jeszcze wówczas żadnych rozkazów! Zapytasz pan dlaczego? Jakby tu panu odpowiedzieć: mnie samego jakby coś tknęło. Ledwie po stróży zdołałem posłać. (Stróży pan spostrzegłeś, nie wątpię). Przyszła mi wtedy do głowy myśl szybka, jak błyskawica; o, bo już głęboko byłem przekonany wtedy.
Ach myślę sobie, chociaż wypuszczę z rąk jedno na chwilę, to zato drugie złapie za ogon, a swego, swego przynajmniej nie daruję. Bo już coprawda, kochany pan jesteś bardzo drażliwy, z natury, nawet bodaj czy nie zanadto, przy wszystkich innych głównych cechach pańskiego charakteru i serca, które pochlebiam sobie, żem odgadł po części. Oczywiście i ja mogłem nawet wtedy zrozumieć że nie zawsze się tak zdarza, żeby człowiek stanął i wyciął wszystko co ma we wnętrzu. Bo choć się i to zdarza, zwłaszcza, gdy się człowieka wyprowadzi z cierpliwości, to w każdym razie rzadko. To przecie mogłem zrozumieć. Nie, myślę sobie, żeby choć punkcik! Choć, choć odrobineczka taka, którą możnaby ująć rękoma, żeby to był przedmiot, nie zaś sama psychologja. Myślałem bowiem, jeżeli człowiek jest winien, to oczywiście można się domacać odeń czegoś pozytywniejszego; można się spodziewać nawet najniespodziewańszego rezultatu. Liczyłem wtedy na pański charakter, przedewszystkiem na pański charakter! Ogromnie wiele liczyłem na pana.
— Ależ mój panie... co pan tak teraz jakoś ciągle mówi — wyrzekł nareszcie Raskolnikow, nie wiedząc nawet o co się pyta. „O czem on gada — gubił się w domysłach — miałżeby w istocie brać mnie za niewinnego?“
— Co ja mówię? Przyszedłem się wytłumaczyć, uważałem to za mój święty obowiązek. Pragnę panu wszystko wyłuszczyć dokładnie, jak było, całą historję owego, że tak powiem, nieporozumienia. Dużoś pan przeze mnie wycierpiał wtedy, kochany panie. Nie jestem wyrodkiem. Wszak rozumiem, wiele to kosztuje człowieka strapionego, ale dumnego, niepodległego i niecierpliwego. Ja bo w każdym razie mam pana za człowieka najszlachetniejszego i nawet z zarodkiem wielkiej duszy, lubo się nie zgadzam ze wszystkiemi przekonaniami pańskiemi, co uważam sobie za obowiązek zastrzec zgóry, otwarcie i z zupełną szczerością, gdyż nadewszystko nie lubię oszukiwać. Poznawszy pana, uczułem dla pana wiele życzliwości. Może te moje słowa rozśmieszą pana? Masz pan do tego prawo. Wiem, żeś mnie pan nie lubił od pierwszego wejrzenia, bo w gruncie rzeczy, niema mnie za co lubić. Ale myśl pan sobie co chcesz, a ja pragnę teraz z mej strony całemi siłami zatrzeć poprzednie wrażenie i dowieść, że jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię szczerze.
Porfirjusz zatrzymał się z godnością. Raskolnikow uczuł przypływ nowego przestrachu. Myśl, że Porfirjusz uważa go za niewinnego, zaczęła go nagle trwożyć.
— Opowiadać wszystko po kolei, jak się to wtedy zaczęło, uważam za zbyteczne — ciągnął sędzia — wątpię nawet czybym potrafił. Bo i jak to wytłumaczyć należycie? Z początku były pogłoski. O tem, jakie to były pogłoski i od kogo i kiedy... i z jakiego powodu sprawa doszła aż do pana, także, sądzę, zbytecznie mówić. U mnie zaś osobiście zaczęło się to wypadkowo, po zupełnie niespodzianym wypadku, który mógł był się wcale a wcale nie zdarzyć. Jakiego? Hm! Sądzę, że także niema potrzeby mówić. Wszystko to, i pogłoski i wypadkowości — zlały się u mnie w jedną myśl. Przyznaję otwarcie, bo jeśli się już przyznawać, to do wszystkiego, otóż i wpadłem na pana. Owe notatki starej na fantach, i t. p. i t. p., to, dajmy na to, głupstwo. Takich szczegółów możnaby setki naliczyć. Miałem także sposobność dowiedzenia się najdrobniejszych szczegółów o scenie w biurze cyrkułu i to nie wypadkowo, lecz od osobistości poważnej, od człowieka, który, sam o tem nie wiedząc, wybornie uplastycznił mi tę całą scenę. Otóż więc jedno do drugiego, no przyznaj pan sam, kochany panie, jakże się tu było ostać przed pokusą? Ze stu królików nigdy nie będzie konia, ze stu podejrzeń nigdy nie będzie dowodu tak przynajmniej twierdzi angielskie przysłowie, a jednak jest to tylko rozsądek, ale spróbuj no pan podołać namiętnościom, namiętnościom, panie bo przecież i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przyszedł mi na myśl i pański artykulik, w gazecie, pamiętasz pan, co toś się pan tak spierał ze mną o szczegóły, przy pierwszem naszem spotkaniu. Przekomarzałem się wtedy, lecz jedynie dlatego, ażeby pana wyciągnąć na słówko. Powtarzam, kochany pan jesteś niecierpliwy i bardzo chory. Żeś pan śmiały, gwałtowny, poważny i... żeś pan czuł, dużoś pan czuł, o tem wiedziałem dawno. Wszystkie te wrażenia są mi znane, i pański artykuł odczytałem jak znajomy. Układał się on wśród nocy bezsennych, w zgorszeniu, z falowaniem i biciem serca, z tłumionym entuzjazmem. A niebezpieczny jest ten tłumiony, dziwny entuzjazm w młodzieży! Sprzeczałem się wtedy, ale teraz powiem panu, że wogóle jestem wielkim zwolennikiem, to jest bardzo lubie tę pierwszą, młodą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, struna dźwięczy we mgle. Artykuł pański jest bez kresu i fantastyczny, ale ma w sobie tyle szczerości, ma w sobie dumę młodą i nieprzekupną, ma śmiałość rozpaczy; jest to artykuł ponury, ale to dobrze. Artykuł pański przeczytałem i odłożyłem, a... kiedym go odłożył, pomyślałem sobie: „oho! z tym człowiekiem tak się nie skończy. No więc jakże, powiedz że pan teraz, czy po takiej przeszłości nie można było podejrzewać teraźniejszości! Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż ja coś teraz twierdzę napewno? Ja sobie tylko wtedy zanotowałem. Czy jest w tem co, myślę sobie? Nic niema, stanowczo nic, i może nawet do najwyższego stopnia nic. Zresztą podejrzewać, pozwalać unosić się wrażeniom, mnie sędziemu wcale nawet nie przystoi: mam oto w ręku Mikołajka i już, z faktami, jak pan tam sobie chcesz, ale fakty! I on także wyjeżdża z własną psychologją; trzebaby się nim zająć; boć tu idzie o śmierć i życie. Poco ja panu teraz to wszystko tłumaczę? A poto żebyś pan wiedział i przy pańskim rozumie i sercu, żebyś pan nie potępił za moje złe ówczesne postępowanie. Niezłe, mówię otwarcie, he, he, he! Pan myśli co: że nie byłem u pana wtenczas z rewizją? Byłem, byłem, he, he, byłem. Nieoficjalnie, w przebraniu, ale byłem... Wszystko, aż do ostatniego włoska zostało przejrzane w pańskiem mieszkaniu, zaraz po pierwszych śladach, ale umsonst! Myślę: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie i to wkrótce, jeżeli winien, to bezwarunkowo przyjdzie. Inny nie przyszedł by, ale ten przyjdzie. A pamiętasz pan, jak pan Razumichin zaczął przed panem wygadywać, tośmy tak umyślnie urządzili, ażeby pana zirytować, umyślnie rozpuściliśmy pogłoskę, ażeby się wygadał przed panem, a pan Razumichin to taki człowiek, że oburzenia nie stłumi w sobie. Pana Zamietowa uderzył przedewszystkiem pański gniew i pańska otwarta śmiałość: jakże bo tak otwarcie w restauracji gruchnąć: „ja zabiłem!“ To za śmiało, za czelnie, i jeżeli, myślę, on jest winien, to sztuka nielada! Tak sobie pomyślałem wtedy. Czekam. Czekam pana z całych sił, a Zamietowa poprostu wówczas zgnębiłeś pan i, właśnie, nieszczęście, że cała ta psychologja ma dwa końce. No więc czekam na pana, czekam, aż wreszcie Bóg pana zsyła. Aż serce mi bić zaczęło! Ech! pocoś pan wtedy przyszedł? Ten śmiech właśnie skoroś pan wszedł wtedy, pamiętasz pan, tak jak po szkle, wszystko odgadłem wtedy, a gdybym pana tak szczególnie nie oczekiwał, byłbym w tym śmiechu nic nie dostrzegł. Co to może sztuczne udanie! I pan Razumichin wtedy, ach! kamień, ten kamień, pamiętasz pan, ten kamień, pod którym rzeczy zostały schowane? No widzę, widzę go gdzieś na ogrodzie, wszak pan mówiłeś to Zamietowowi, a potem u mnie po raz drugi. A gdyś pan zaczął rozbierać własny artykuł i dowodzić po swojemu, to każde pańskie słowo mimowoli przybierało dla nas inne znaczenie, tak, jakgdyby drugie słowo tkwiło pod niem. Otóż, kochany panie, doszedłem do ostatnich granic, aż gdy stuknąłem głową, przyszła rozwaga. Nie, mówię, niepodobna! Wszak gdyby się tylko chciało, to wszystko aż do ostatniej linijki, można wytłumaczyć w przeciwną stronę i będzie jeszcze naturalniej. Męczarnia! „Nie, nie, lepiej gdybym miał punkcik!...“ Aż gdy usłyszałem o tem dzwonieniu, zdrętwiałem poprostu, aż dreszcz mnie przeszedł. No, myślę sobie, otóż i linijka! I nawet nie rezonowałem, poprostu nie chciałem. Tysiąc rubli dałbym był w tej chwili, swoich własnych, ażeby tylko spojrzeć panu wówczas oko w oko: jakeś to pan wtedy sto kroków szedł z tym mieszczaninem, kiedy panu w oczy rzekł „zabójca“ i przez całe sto kroków nie śmiałeś go pan zagadnąć ani słóweczkiem!... No, a ten chłód w plecach? A te dzwonki, w chorobie, w półgorączce? I tak, kochany panie, miałżebyś pan się jeszcze dziwić, żem się tak do pana zabierał? I dlaczegoś pan sam przyszedł w tej samej chwili? Wszak i pana jakby ktoś popychał, dalibóg, i gdyby nas był nie rozdzielił Mikołajek, to... a Mikołajka pamiętasz pan wtedy? Dobrześ go pan zapamiętał? Toć to piorun uderzył z chmury, strzała gromowa! No, a jak ja go przyjąłem? W strzałę nie uwierzyłem ani na jotkę, sameś pan przecie widział! Gdzie zaś! Już później po panu, kiedy mi zaczął bardzo dokładnie odpowiadać na pewne punkty, tak, że się aż sam zdziwiłem, nawet później nie wierzyłem mu za grosz! Oto co znaczy być pewnym siebie! Nie, myślę sobie, morgen fri! jaki tam Mikołajek!...
— Mówił mi jednak przed chwilą Razumichin, że pan teraz posądzasz Mikołajka i żeś pan sam zapewniał o tem Razumichina...
Urwał nagle i nie dokończył. Słuchał z niepomiernem wzruszeniem. Bał się uwierzyć, a nie wierzył. W dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i chwytał czegoś stanowczego i ostatecznego.
— Co? Pan Razumichin! — zawołał Porfirjusz, jakby ucieszony pytaniem ciągle milczącego Raskolnikowa — he, he, he! Właśnie pana Razumichina należało oddalić; gdzie dwóch się bawi, tam trzeciemu zasię. Pan Razumichin to rzecz inna, przytem człowiek obcy, przybiegł do mnie cały taki blady... No, ale niech go Bóg ma w swojej opiece, poco go tu mieszać! A co do Mikołajka chcesz się pan dowiedzieć, co to za egzemplarz, jak ja go rozumiem? Przedewszystkiem to jeszcze dziecko niepełnoletnie, i nietyle tchórz, ile coś w rodzaju jakby artysty. Doprawdy, nie śmiej się pan, że ja go tak określam. Niewinny i wrażliwy. Ma serce; fantasta. On i śpiewa i tańczy, i bajki opowiada, tak, że aż się zdaleka schodzą, żeby go posłuchać. I do szkoły chodzi, i śmieje się do rozpuku z tego, że mu figę pokażą i pije aż do utraty zmysłów, nie z zepsucia, ale ponieważ zawsze go spoją, jak dziecko. On wtedy ukradł, ale sam o tem nie wie; bo „skoro na ziemi podniósł, jakże tu ukradł?“ A czy pan wiesz, że on z raskolników, to jest nietyle z raskolników ile poprostu sektant; miał on w rodzie „biegunów“ i sam niedawno przez całe dwa lata, na wsi, u pewnego starca kształcił się na pielgrzyma! Wszystko to opowiedział mi sam i jego zarajscy. Gdzie tam! poprostu na pustynię chciał uciekać! Ciągnęło go, po nocach modlił się, księgi stare „prawdziwe“ czytał i zaczytywał się. Petersburg głęboko nań podziałał, zwłaszcza płeć piękna, no i wódka. Wrażliwy i o starcu i o wszystkiem zapomniał. Wiem, że go polubił pewien artysta tutejszy, zaczął chodzić do niego, aż właśnie zdarzył się ten wypadek. No więc, zgłupiał, wieszać się! Uciekać! Cóż zrobić z pojęciem, jakie ma lud prosty o naszej jurydystyce! Toć niektórych przeraża słowo „skarżą“. Kto winien! Zobaczymy, co powiedzą nowe sądy. Och, dałby Bóg! Otóż, w więzieniu przypomniał sobie widać o zacnym staruszku; Biblja znowu się zjawiła. Czy wie, kochany pan, co znaczy u nich „cierpieć?“ To nie znaczy cierpieć za kogo, ale tak ot sobie poprostu „trzeba cierpieć“; trzeba przyjąć karę, a gdy od władzy tembardziej. Siedział za moich czasów pewien najspokojniejszy w świecie aresztant przez cały rok w więzieniu, na piecu po nocach wciąż czytał Biblję, no i zaczytał się, zupełnie się zaczytał, i to tak, że ni stąd ni zowąd, wyrwał cegłę i puścił ją w naczelnika, bez żadnej obrazy z jego strony. I jak rzucił, umyślnie o łokieć w bok, żeby mu aby krzywdy nie zrobić! No i wiadomo, jaki czeka koniec aresztanta, który rzuca się na swoich dozorców: „przyjął tedy cierpienie“. Otóż przypuszczam, że Mikołajek także chce „przyjąć cierpienie“ czy coś w tym rodzaju. Wiem o tem napewno, mam dowody nawet. On tylko sam nie wie, że ja wiem. Co? Wątpisz pan może, że wśród prostego ludu mogą się wyrodzić ludzie fantastyczni? Ależ to rzecz powszednia. Starzec znowu zaczął działać, zwłaszcza po sznurku przypomniał się wisielcowi. A zresztą, sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Myślisz pan, że wytrzyma? Gdzie zaś, całą duszę wyłoży na stół. Co chwila czekam, że przyjdzie cofnąć swoje poprzednie zeznanie. Ja tego Mikołajka polubiłem i przeniknąłem go nawskroś. I co pan powiesz! He, he! na niektóre pytania odpowiadał mi bardzo zręcznie, widać musiał skądś zdobyć niezbędne wiadomości, pysznie się przygotował; ale co do innych pytań, brnie biedaczysko, jak w błoto, nic a nic nie wie, a i sam nie przypuszcza, że nie wie. Nie, kochany panie dobrodzieju, to nie Mikołajek! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa współczesna, wypadek naszych czasów, owoc zamącenia ludzkiego serca, owoc owych cytat, że krew „odświeża“ przekonania, że całe życie polega na zbytku. To mrzonki książkowe, to serce rozdrażnione teoretycznie; tu winą jest zdecydowanie szczególne, niezwykłe, dokonał swego, lecz jakgdyby spadł ze szczytu, z wieży jakiej, a i do występku przystąpił, jakgdyby nie na swoich nogach. Drzwi zapomniał zamknąć za sobą, ale zabił, dwie osoby zabił, według teorji. Zabił, i pieniędzy zabrać nie potrafił, a co zdołał zabrać, to pod kamień zakopał. Niedość było, że tyle wycierpiał, siedząc za drzwiami, kiedy dobijano się do nich, a dzwonek dzwonił, nie, on jeszcze potem do pustego lokalu, w półgorączce, idzie przypomnieć sobie dźwięk tego dzwonka, smaku dawnych dreszczy zachciało się doznać... No, ale przypuśćmy, że to w chorobie, ale wszak przytem: zabił, a ma się za uczciwego, pogardza ludźmi, chodzi, jak blady anioł — nie, jaki tam Mikołajek, kochany panie, — to nie Mikołajek!
Te ostatnie słowa, po wszystkiem tem, co było powiedziane poprzednio, jakoby w celu usprawiedliwienia się, były zbyt niespodziewane. Raskolnikow drgnął cały, jak przebity.
— Więc... któż... zabił? — zapytał, nie wytrzymawszy, cichym głosem.
Sędzia aż się oparł o poręcz krzesła, zadziwiony pytaniem.
— Któż miał zabić?... — wymówił, jakby nie wierząc własnym uszom — pan, pan zabiłeś, kochany panie! Pan zabiłeś... — dodał prawie szeptem, ale głosem pełnym pewności i przekonania.
Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał przez kilka sekund i usiadł znowu, nie mówiąc ani słowa. Drobne drżenie przebiegło mu nagle po twarzy.
— Oho, warga drga jak wówczas — wymówił Porfirjusz nie bez współczucia. — Pan mnie źle zrozumiałeś — dodał po chwili milczenia — i dlatego takeś się pan zadziwił. A właśnie przybyłem z tem, żeby wszystko powiedzieć i rozpocząć grę otwartą.
— To nie ja zabiłem — wyszeptał Raskolnikow, jak owe małe dzieci, schwytane na gorącym uczynku, jakiego drobnego przewinienia.
— Nie, to pan, kochany panie, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem wyszeptał Porfirjusz.
Zamilkli obaj, a milczenie trwało niezwykle długo, z jakie dziesięć minut. Raskolnikow wsparł się łokciami o stół i milcząc przebierał palcami we włosach. Porfirjusz siedział spokojnie i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał nań z pogardą.
— Znowu pan po swojemu! Znowu te same podstępy że też się to panu nie sprzykrzy?
— E, co za podstępy! Co innego, gdyby tu byli świadkowie, ale wszak jesteśmy sam na sam. Sam pan widzisz, że nie przyszedłem tu ani poto, żeby pana aresztować, ani łapać, jak zająca. Czy się pan przyznasz, czy nie, w tej chwili jest mi to obojętne. Co do mnie, to i tak jestem przekonany zupełnie.
— A kiedy tak, pocóżeś pan przyszedł? — zapytał z rozdrażnieniem Raskolnikow. — Zadaję panu pytanie, jeżeli mnie pan masz za winnego, dlaczego mnie pan nie bierzesz do więzienia?
— Także pytanie! Odpowiem panu kategorycznie: najprzód, wziąć pana tak poprostu do więzienia, jest mi to nie na rękę.
— Jakto nie na rękę? Skoroś pan przekonany, to powinieneś pan...
— Ech, cóż że jestem przekonany? Wszak wszystko to jak dotąd są tylko moje domysły. I jakiż cel pakować pana do aresztu? Sam pan wiesz, skoro się pan sam wpraszasz. Przypuśćmy, że przyprowadzę swego mieszczanina ażeby skonfrontował tożsamość osoby, a pan mu powiesz: „Chyba się upiłeś! kto mnie z tobą widział? Brałem cię poprostu za pijanego, bo i byłeś pijany!“ no, cóż ja panu wtedy na to powiem, zwłaszcza, że te pańskie słowa będą bardziej zasługiwały na wiarę, niż jego, w jego bowiem zeznaniu jest tylko psychologja, która nawet nie licuje z jego mordą, a pan trafiasz w samo sedno, bo huncwot pija gorzką i słynie nawet z tego. Zresztą sam już mówiłem panu niejednokrotnie, że ta psychologja jest o dwóch końcach, i że drugi koniec będzie dłuższy, a i daleko prawdopodobniejszy, a że krom tego, jak dotąd, nie mam nic przeciwko panu. A chociaż, pomimo to wsadzę pana i nawet sam przybyłem (wcale nie po ludzku), powiedzieć panu o tem zawczasu, to jednak mówię panu (także nie po ludzku), że będzie mi to nie na rękę. Powtóre, dlatego przyszedłem do pana...
— No, no, powtórz! — (Raskolnikow jeszcze nie przyszedł do siebie).
— Dlatego, że, jak powiedziałem, poczuwam się do obowiązku usprawiedliwienia się przed panem. Nie chcę, ażebyś mnie pan uważał za wyrodka, zwłaszcza, że szczerze jestem dla pana życzliwy, wierz pan lub nie wierz pan sobie. Wskutek czego, po trzecie, przyszedłem z otwartą propozycją, ażebyś się pan sam przyznał do wszystkiego. To i dla pana będzie daleko korzystniej, a i dla mnie, bo się przynajmniej pozbędę tego kramu. No, cóż, otwarcie z mojej strony, czy nie?
Raskolnikow pomyślał chwilkę.
— Posłuchaj pan, panie sędzio: wszak sam pan powiadasz, że tu tylko psychologja, gdy tymczasem zabrnąłeś pan do matematyki. No, a jeżeli sam pan się mylisz?
— Nie, kochany panie, nie mylę się. Mam taką linijkę. Tę linijkę toć już i wtedy znalazłem. Bozia mi ją przysłała!
— Jaką linijkę?
— Nie powiem jaką, drogi mój panie. A i w każdym razie nie mam nawet teraz prawa odwłóczyć; wsadzę do ciupki, wsadzę. Otóż zechciej pan rozważyć: dla mnie jest już teraz wszystko jedno, a więc działam jedynie dla pana. Dalibóg, lepiej byłoby się przyznać.
Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
— Ależ to już nietylko śmieszne, lecz poprostu bezwstydne. Niechbym był nawet winien (czego bynajmniej nie mówię), to z jakiej racji miałbym się sam denuncjować przed panem, skoro pan przecie powiadasz, że zaaresztowanie mnie nie byłoby oparte na żadnych faktach.
— Ech, mój drogi, kochany panie, nie wierz pan zbytnio słowom. Wszak to tylko moja teorja, a czyż ja jestem autorytetem dla pana? A może ja i teraz nawet cośkolwiek taję przed panem? Przecie nie wszystko zaraz mam wziąć i wyłożyć przed panem, he, he, he! Powtóre, jakto jaki stąd pożytek? Czy pan wiesz, jakie zmniejszenie kary czeka pana? Wszak pan sam się zjawisz, i to w jakiej chwili? Sam się tylko pan zastanów! W chwili, kiedy już inny wziął na siebie zbrodnię i zagmatwał całą sprawę? A ja, przysięgam panu na samego Boga, tak „tam“ urządzę i podrobię, że pańskie zjawienie się będzie jakby wcale niespodzianem. Całą tę psychologję zupełnie zniszczymy, wszystkie podejrzenia co do pana obrócę wniwecz, tak, że czyn pański przedstawi się jakby coś w rodzaju obłędu, bo coprawda, sumiennie mówiąc, był to tylko obłęd. Jestem uczciwym człowiekiem, kochany mój panie, i słowa dotrzymam.
Raskolnikow smutnie zamilkł i spuścił głowę; długo myślał i nareszcie uśmiechnął się znowu, ale uśmiech ten był już łagodny i smutny:
— Ech, co mi tam! — wymówił nareszcie, jakby wcale nie tając się przed sędzią. — Nie warto! Nie potrzebuję waszego zmniejszenia kary!
— Tego się właśnie obawiałem! — skwapliwie i jakby mimowoli zawołał Porfirjusz — tego się obawiałem, że pan nie będziesz chciał naszego zmniejszenia.
Raskolnikow spojrzał nań smutnie i twierdząco.
— Ej, szanuj pan życie! — ciągnął Porfirjusz — dużo pan go masz jeszcze przed sobą. Jakto, żeby nie chcieć zmniejszenia, jak można nie chcieć! Niecierpliwy człowiek z pana!
— Czego mam dużo przed sobą?
— Życia! Coś pan za prorok, dużo pan wiesz? Szukajcie a znajdziecie. Może właśnie Pan Bóg chciał pana w ten sposób doświadczyć. Łańcuch więzienny nie jest wieczny przecie...
— Zmniejszą karę... — roześmiał się Raskolnikow.
— A co, mieszczański wstyd przeraża pana? Może się pan go i zląkłeś, i sam pan nawet o tem nie wiesz, młodość, młodość! A jednak, taki jak pan, nie powinienby się lękać, czy tam wstydzić się otwartego zeznania.
— E-ech! Co mi tam! — pogardliwie i ze wstrętem wyszeptał Raskolnikow, jakby nie chciał wcale mówić o tem. Podniósł się znowu, chciał wyjść, ale po chwili znów usiadł z widoczną rozpaczą.
— Właśnie toż: „co mi tam!“ Zanadto pan jesteś pewny siebie i sądzisz, że ci pochlebiam! A czy długo żyjesz pan na świecie? Dużo pan rozumiesz? Wymyślił teorję i wstyd mu, że się urwało, że wyszło wcale nie oryginalnie. Wyszło podle, to prawda, ale bądź co bądź nie jesteś pan jeszcze skończonym łotrem! Wcale nie! Przynajmniej długo nie dręczył siebie i odrazu doszedł do ostatnich granic. Ja bo za kogo mam pana? Mam pana za jednego z takich, którym choćby wyrżnąć wnętrzności, oni będą stali i z uśmiechem patrzyli na dręczycieli, jeżeli tylko znajdą wiarę lub Boga. Znajdź pan, a będziesz pan żył. Przedewszystkiem musisz pan zmienić powietrze. Cóż cierpienie jest dobrem. Pocierp pan. Mikołajek może ma i słuszność, że chce pocierpieć. Wiem, że pan nie dowierza, ale nie mędrkuj pan podstępnie; oddaj się pan życiu poprostu, bez rezonów; nie obawiaj się pan, wyrzuci pana prosto na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? A skąd ja mogę wiedzieć? Ja tylko wierzę, iż pan jeszcze długo żyć będziesz. Wiem, że pan słowa moje bierzesz za tyradę, której się niby nauczyłem na pamięć; ale może później przypomnisz pan je sobie; przydadzą się; dlatego mówię. Jeszcze dobrze, żeś pan zabił tylko staruszkę. Niechżeby jednak przyszła panu na myśl jaka inna teorja możebyś dopuścił się czynu sto miljonów razy gorszego? Może jeszcze należy dziękować Bogu; skąd pan wie, a może Bóg chowa pana dla jakichś celów. Pan masz wielkie serce, tylko mniej się pan lękaj. Uląkłeś się pan wielkiego przedsięwzięcia, jakie pana czeka? Nie, to już wstyd lękać się. Skoroś pan zrobił taki krok, to trzymaj się pan. Tu już sprawiedliwość. Otóż zrób pan to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem, że pan nie wierzysz, a dalibóg życie pana wypromuje na ludzi. Sam pan je później polubisz. Potrzeba panu tylko teraz powietrza, powietrza, powietrza!
Raskolnikow aż zadrżał.
— A pan coś za jeden — zawołał — co z pana za prorok? Ze szczytu jakiegoż to wspaniałego spokoju prawisz mi pan te wszystkie przemądre proroctwa?
— Co za jeden jestem? Jestem skończonym człowiekiem, niczem więcej. Człowiek, być może, czujący i współczujący, może i mający trochę w głowie, ale już zupełnie skończony. A pan, to rzecz inna; panu Bóg życie zgotował (a kto wie, może i u pana tak tylko dymem przejdzie i nic nie będzie). No i cóż, że pan wstąpisz do innej sfery ludzi? Wszak nie komfortu żałować pan będziesz, przy pańskiem sercu? I cóż, że może pana za długo nikt nie zobaczy? Nie idzie o czas, ale o pana samego. Zrób się pan słońcem, wszyscy pana zobaczą. Słońce przedewszystkiem powinno być słońcem. Dlaczego się pan znowu uśmiecha, że jestem takim Szyllerem? I założę się, że pan przypuszczasz, iż ja tak się łaszę do pana? Ha, cóż, może i w istocie łaszę się, he, he, he! Pan mi, panie kochany, na słowo nigdy nie wierz, nie wierz mi pan nawet wcale, to już moje takie szczęście, zgoda; tylko dodać winienem: o ile jestem uczciwy, a o ile podły, to sam pan możesz najlepiej rozważyć?
— Kiedy mnie pan masz zamiar aresztować?
— A z jakie półtora albo dwa dni pozwolę panu jeszcze pospacerować. Zastanów się pan, wezwij pan Boga na pomoc. Będzie lepiej i daleko korzystniej.
— No, a jeżeli ucieknę? — z dziwnym jakimś uśmiechem zapytał Raskolnikow.
— Nie, pan nie uciekniesz. Chłop ucieknie, młody sektant ucieknie — lokaj cudzej myśli. Ale pan już dzisiaj nie wierzysz w swoją teorję, z czemże więc pan uciekniesz? A zresztą co panu po ucieczce? W ucieczce niewygodnie, ciężko, a pan potrzebujesz przedewszystkiem życia i stanowiska określonego, powietrza odpowiedniego, no, a czy tam powietrze dla pana? Uciekniesz pan i sam powrócisz. Bez nas się pan nie obejdziesz. A jeśli pana wsadzę do więzienia, posiedzisz pan miesiąc, no dwa, trzy, i nagle sam pan przypomnisz sobie moje słowa, sam się pan zjawisz i to jeszcze może niespodzianie dla samego siebie. Na godzinę przedtem jeszcze pan nie będziesz wiedział że się sam zadenuncjujesz. Jestem nawet przekonany, że się pan zdecydujesz „przyjąć cierpienie“; mnie teraz nie wierzysz pan na słowo, ale sam pan na tem skończysz. Bo cierpienie, kochany panie, to rzecz nielada; nie myśl pan, że ja utyłem, to niczego nie dowodzi, a jednak wiem, nie śmiej się pan z tego, w cierpieniu jest idea. Mikołajek ma słuszność. Nie, kochany panie, nie uciekniesz.
Raskolnikow wstał z miejsca i wziął czapkę. Sędzia wstał także.
— Wychodzisz pan na spacer? Wieczór będzie ładny, żeby tylko burzy nie było. Chociaż lepiej nawet, żeby się trochę powietrze odświeżyło...
On także wziął czapkę do ręki.
— Niech sędzia jednak nie przypuści sobie do głowy — z surowem naleganiem ozwał się Raskolnikow — że ja dziś przyznałem się do czegoś. Dziwny z pana człowiek i dlatego słuchałem pańskich wywodów przez prostą ciekawość. Ale nie przyznałem się do niczego... Zapamiętaj to pan sobie.
— Dobrze, dobrze, wiem, będę pamiętał, patrzcie, aż drży. Nie bój się pan, niech będzie pańska wola. Przejdź się pan trochę; tylko zadługo spacerować nie można. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną prośbeczkę — dodał zniżonym głosem — drażliwą trochę, ale ważną: gdyby, to jest na wszelki wypadek (w co zresztą nie wierzę i uważam pana za niezdolnego), gdyby wypadkiem przyszłaby panu w te czterdzieści do pięćdziesięciu godzin myśl zakończenia sprawy inaczej, w jaki fantastyczny sposób, to jest niby rączkami własnemi usunąć siebie samego (przypuszczenie bez sensu, ale przebacz mi je pan łaskawie), to racz pan zostawić króciutką, ale treściwą karteczkę. Tak, dwa wiersze, małe wierszyki i o kamieniu pan nie zapomnij. To będzie szlachetniej! No, do widzenia... Życzę dobrych myśli, dobrych czynów.

Porfirjusz wyszedł jakoś zgięty i jakby unikał patrzenia na Raskolnikowa. Raskolnikow zbliżył się do okna z drażniącą niecierpliwością przeczekał czas, w ciągu którego gość mógł wyjść na ulicę i oddalić się od jego domu, poczem szybko wybiegł z pokoju.

ROZDZIAŁ III

Spieszył do Świdrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka, nie wiedział. Ale w tym człowieku ukrywała się jakaś przewaga nad nim. Raz przekonawszy się o tem, nie mógł się już uspokoić, a przytem nadeszła już stosowna chwila.
W drodze, jedno pytanie dręczyło go nadewszystko: czy Świdrygajłow był u Porfirjusza?
O ile mógł sądzić i na co byłby przysiągł, nie, nie był. Pomyślał jeszcze i jeszcze raz przebiegłszy w myśli całą wizytę Porfirjusza, dodał: nie, nie był, oczywiście nie był!
Lecz jeżeli jeszcze nie był, to pójdzie, czy nie pójdzie do Porfirjusza?
Jak dotąd zdawało mu się, że nie pójdzie. Dlaczego? Nie mógłby tego wytłumaczyć, gdyby jednak i mógł był wytłumaczyć, to teraz nie łamałby sobie nad tem głowy. Wszystko to zmęczyło go i zarazem jakoś nie chciał się nad tem zastanawiać. Rzecz dziwna, niktby może w to nie uwierzył, że swoim obecnym, najbliższym losem zajmował się jakoś słabo i z roztargnieniem. Męczyło go coś innego, daleko ważniejszego, coś nadzwyczajnego, także dotyczącego jego i tylko jego, ale coś innego, coś ważnego. Przytem czuł nieskończone moralne znużenie, lubo umysł jego tego poranku pracował lepiej, niż w ciągu wszystkich tych dni ostatnich.
Bo czyż warto było, po tem wszystkiem co zaszło, starać się zwalczać wszystkie te nowe mizerne przeszkody! Czy warto było naprzykład starać się intrygować, ażeby Świdrygajłow nie chodził do Porfirjusza; badać, wybadywać, tracić czas dla jakiegoś tam Świdrygajłowa!
O, jakże mu się to wszystko sprzykrzyło!
A jednak, pomimo to spieszył do Świdrygajłowa; czy tylko nie spodziewał się odeń czegoś nowego, wskazówek wyjścia? Wszak i brzytwy chwyta się tonący! Czy nie los nie przeczucie sprowadza ich ze sobą? Może było to tylko znużenie, rozpacz; może potrzebnym był ktoś inny, nie Świdrygajłow, a ten się tylko nawinął. Zosia? Lecz pocóżby poszedł teraz do Zosi? Znowu prosić ją o łzy? Przytem Zosia przerażała go. Zosia uosabiała dlań wyrok nieubłagalny, decyzję bez zmiany. Tu albo dla niej droga, albo dla niego. Szczególnie w tej chwili nie był w stanie jej widzieć. Nie, czy nie lepiej byłoby wybadać Świdrygajłowa: co to takiego? I nie mógł sobie nie przyznać, że w istocie Świdrygajłow jakgdyby mu już oddawna był na coś potrzebny.
Co jednakże może być pomiędzy nimi wspólnego? Nawet i złe postępki musiały się u nich różnić. Przytem ten człowiek był bardzo nieprzyjemny, jawnie nadzwyczaj rozpustny, oczywiście chytry i podstępny, może nawet zły bardzo. Tyle o nim złego mówią. Prawda, że zajął się dziećmi Marmeladowej, ale kto wie dlaczego i co to ma znaczyć? Ten człowiek ciągle ma jakieś projekty i zamiary.
Przez te wszystkie dni trapiła jeszcze Raskolnikowa pewna myśl i niepokoiła go bardzo, lubo starał się jej pozbyć, tak była dlań uciążliwą! Myślał niekiedy: Świdrygajłow ciągle się kręcił koło niego, a i teraz się kręci; Świdrygajłow posiadł jego tajemnicę; Świdrygajłow miał zamiary co do Duni. A jeżeli ma je i teraz? Napewno prawie możnaby twierdzić, że tak jest. A jeśli teraz, posiadłszy jego tajemnicę i w ten sposób otrzymawszy przewagę nad nim, zechce użyć tego jako broni przeciwko Duni?
Myśl ta niekiedy, nawet przez sen, męczyła go, ale dopiero teraz po raz pierwszy, gdy szedł do Świdrygajłowa, stanęła mu w oczach tak wyraźnie. Sama ta myśl doprowadziła go do ponurej wściekłości. Najprzód, wtedy się już wszystko zmieni, nawet w jego własnem położeniu: należy niezwłocznie wyznać całą tajemnicę Duni. Należy nawet może zadenuncjować samego siebie, ażeby odciągnąć Dunię od jakiego nierozważnego kroku. List? Dziś zrana Dunia otrzymała jakiś list. Od kogo w Petersburgu mogłaby ona odbierać listy? Czyżby od Łużyna? Prawda, że tam pilnuje Razumichin; ale Razumichin o niczem nie wie. Może wypadałoby wtajemniczyć i Razumichina? Raskolnikow pomyślał o tem ze wstrętem.
Bądź co bądź, należy się coprędzej zobaczyć ze Świdrygajłowem, zadecydował ostatecznie. Dzięki Bogu, tu nietyle potrzebne są szczegóły, ile istota rzeczy; lecz jeżeli, jeżeli tylko jest on zdolny, jeżeli Świdrygajłow intryguje coś przeciwko Duni, to...
Raskolnikow zmęczył się tak dalece w ciągu tego czasu, przez cały ten miesiąc, że nie umiał już rozwiązywać podobnych pytań inaczej, jak zdaniem: „to go zabiję“, pomyślał w zimnej rozpaczy. Ciężkie uczucie przybiło mu serce: stanął na środku ulicy i zaczął się rozglądać: jaką drogą idzie i dokąd zaszedł? Znajdował się na ...skim prospekcie, o jakie trzydzieści do czterdziestu kroków od placu Siennego, który już minął. Całe pierwsze piętro domu na lewo zajęte było przez restaurację. Wszystkie okna były otwarte na rozcież; restauracja sądząc po sylwetkach ruszających się w oknach, była natłoczona. Z okien dolatywały odgłosy pieśni, brzęk klarnetu, skrzypiec i huk tureckiego bębna. Słychać było piski kobiet. Chciał się cofnąć, nie pojmując, dlaczego skręcił na ten prospekt, gdy nagle, w jednem z narożnych okien traktjerni, spostrzegł siedzącego przy samem oknie, za stołem z herbatą, z fajką w ustach, Świdrygajłowa. Uderzyło go strasznie, aż do przestrachu. Świdrygajłow przyglądał mu się i śledził go w milczeniu i, co odrazu spostrzegł Raskolnikow, usiłował jakgdyby wstać i odejść niepostrzeżenie od okna. Raskolnikow zaraz udał, że go nie widzi i że w zamyśleniu patrzy w inną stronę, ale nie przestawał go śledzić z pod oka. Serce biło mu silnie. Tak jest, Świdrygajłow widocznie nie chce być widzianym. Odjął fajkę od ust i już się chciał schować; ale wstawszy i odsunąwszy krzesło, widocznie spostrzegł nagle, że Raskolnikow widzi go i śledzi. Między nimi zaszło coś podobnego do sceny ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, w czasie snu. Filuterny uśmiech ukazał się na twarzy Świdrygajłowa i rozszerzał się coraz bardziej. I ten i tamten wiedzieli, że obaj widzą i śledzą się nawzajem. Nareszcie Świdrygajłow roześmiał się na cały głos.
— No, no! Wchodź pan, kiedy pan chcesz; jestem tutaj! — zawołał z okna.
Raskolnikow skręcił na schody do restauracji.
Zastał go w maleńkiej, tylnej stancyjce, o jednem oknie, przytykającej do wielkiej sali, gdzie na dwudziestu małych stolikach, przy akompanjamencie zawziętych wrzasków chóru śpiewaków, pili herbatę kupcy, urzędnicy i mnóstwo różnych ludzi. Skądciś dolatywał stuk bil na bilardzie. Na stoliku przed Świdrygajłowem stała zaczęta butelka szampańskiego i kieliszek do połowy napełniony winem. W stancji znajdował się jeszcze mały grajek, z małą ręczną katarynką, i tęga o czerwonych policzkach dziewczyna, w podkasanej pasiastej spódnicy i w kapeluszu tyrolskim z wstążkami, śpiewaczka, lat osiemnastu, która, nie zważając na śpiewy chóralne w sąsiednim pokoju, śpiewała przy akompanjamencie chłopca, dość piskliwym kontraltem, jakąś pieśń lokajską...
— No, dosyć będzie! — przerwał jej Świdrygajłow przy wejściu Raskolnikowa.
Dziewczyna natychmiast urwała i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu. Śpiewała swoją rymowaną bajdę także z jakimś odcieniem powagi i szacunku na twarzy.
— Hej, Filipie, kieliszek — zawołał Świdrygajłow.
— Nie będę pił wina: — ozwał się Raskolnikow.
— Jak pan chcesz, ja nie dla pana. Pij, Kasiu! Dziś cię już nie będę potrzebował, odejdź.
Nalał jej cały kieliszek wina i położył rubla. Kasia wypiła kieliszek wina odrazu jak piją kobiety, to jest nie odrywając ust, wzięła papierek, pocałowała Śwdirygajłowa w rękę, którą ten podał jej z całą powagą i wyszła z pokoju, a za nią powlókł się i mały grajek. Oboje zostali przyprowadzeni z ulicy. Świdrygajłow jeszcze tygodnia nie mieszkał w Petersburgu, a już wszystko było u niego jakoś na stopie patrjarchalnej. Lokaj z restauracji, Filip, był już także jego „znajomym“ i nadskakiwał mu zapobiegliwie. Drzwi do sali zamykały się; Świdrygajłow w tej stancyjce był jak u siebie i spędzał w niej nieomal całe dnie. Restauracja była brudna, licha i nawet mniej niż drugorzędna.
— Szedłem do pana — zaczął Raskolnikow — ale dlaczego nagle zawróciłem na prospekt ..ski z placu Siennego! Ja tu nigdy nie skręcam i nie bywam. Z Siennego idę na prawo. Bo i droga do pana nie tędy. Ledwiem jednak skręcił, otóż i pan! To szczególne.
— Dlaczego pan lepiej odrazu nie powiesz, że to cud!
— Bo może to tylko wypadek.
— Dziwni są jednak ci ludzie! — zaśmiał się Świdrygajłow — choćby byli przekonani nawet, żaden się nie przyzna, że wierzy w cuda! Wszak mi pan mówisz, że „może“ to wypadek. Ani sobie pan wyobrażasz, jacy są tchórze, gdy idzie o własne zdanie! Nie mówię o panu. Pan masz własne zdanie i nie stchórzyłeś pan, gdy szło o nie. Tem właśnie obudziłeś pan moją ciekawość.
— Niczem więcej?
— Toć i tego dosyć.
Świdrygajłow był widocznie trochę podniecony, ale tylko troszeczkę; wina wypił, ledwie pół kieliszka.
— Zdaje mi się, żeś pan przyszedł do mnie wcześniej, aniżeli się pan dowiedział, że jestem zdolny mieć to, co pan nazywasz własnem zdaniem — zauważył Raskolnikow.
— No, wtedy to było co innego. Każdy ma swoje widzimisię. A co się tyczy cudu, to powiem panu, że zdaje się, przespałeś pan te dwa, trzy dni ostatnie. Sam panu naznaczyłem schadzkę i w tej restauracji i niema w tem żadnego cudu, żeś pan tu prosto przyszedł; sam objaśniłem całą drogę, opowiedziałem gdzie jest i w jakich godzinach można mnie tu zastać. Pamiętasz pan?
— Zapomniałem — dodał ze zdziwieniem Raskolnikow.
— Wierzę. Dwa razy mówiłem panu. Adres odbił się w pańskiej pamięci mechanicznie. I skręciłeś pan tu mechanicznie, a jednak ściśle według adresu, sam o tem nie wiedząc. Kiedym mówił wtedy do pana, to nawet widziałem, że mnie pan nie zrozumiałeś. Zanadto się pan zdradzasz, panie Rodjonie. A przytem, jestem przekonany, że w Petersburgu znajduje się wielu ludzi, którzy, chodząc, rozmawiają sami ze sobą. To miasto półwarjatów. Gdyby był zwyczaj badań publicznych, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby dokonać nad Petersburgiem cennych doświadczeń, każdy w zakresie swojej specjalności. Rzadko, ażeby się gdzie spotkało tyle ponurych, wyraźnych i dziwnych wpływów na duszę człowieka, jak w Petersburgu. Ileż wart jest np. wpływ klimatu! A jednak jest to administracyjne centrum całej Rosji i jego cechy powinny się odbijać na wszystkiem. No ale co tam o tem: wie pan, że już niejednokrotnie przyglądałem się panu z boku. Wychodzisz pan z domu — głowa do góry. Po dwudziestu krokach zaczynasz ją pan opuszczać, ręce zakładasz pan w tył. Patrzysz pan i oczywiście ani zaczynasz pan ruszać ustami i rozmawiać sam ze sobą, przyczem niekiedy uwalniasz pan rękę i deklamujesz pan, nakoniec stajesz pan w pośród drogi na długo. To bardzo niedobrze. Może pana kto śledzi oprócz mnie, a to wcale nie na rękę. Dla mnie w gruncie rzeczy jest to obojętne i ja pana nie wyleczę, ale pojmujesz mnie pan oczywiście.
— A czy pan wie, że mnie śledzą? — zapytał Raskolnikow, patrząc nań badawczo.
— Nie, o niczem nie wiem — jakby ze zdziwieniem odparł Świdrygajłow.
— No, to zostawmy mnie w spokoju — marszcząc brwi wyszeptał Raskolnikow.
— Dobrze, dajmy panu spokój.
— Powiedz pan lepiej, jeżeli tutaj przychodzisz pić i sameś mi naznaczył tu dwa razy schadzkę, to dlaczego, kiedym patrzył w okna z ulicy, chowałeś się pan i chciałeś wyjść. Ja to doskonale widziałem.
— He, he, a dlaczegóż wtedy, kiedym do pana przyszedł, leżałeś pan na sofie i udawałeś, że śpisz, zauważyłem to doskonale.
— Mogłem mieć... powody... sam pan wiesz jakie.
— I ja mogłem mieć swoje powody, chociaż się pan o nich nie dowiesz.
Raskolnikow opuścił prawy łokieć na stół, podparł palcami prawej ręki podbródek i bacznie jął się przyglądać Świdrygajłowi. Patrzył przez chwilę na jego twarz, która już przedtem go uderzała. Była to jakaś dziwna twarz, podobna raczej do maski: biała, rumiana, z różowemi wargami, z jasno blond brodą i z dość jeszcze gęstemi blond włosami. Oczy były jakoś za niebieskie a ich wejrzenie jakoś za ciężkie i nieruchome. Było coś strasznie nieprzyjemnego w tej pięknej i nie starzejącej się, wnosząc z lat, twarzy. Ubranie Świdrygajłowa było wykwintne, lekkie, szczególnie zaś wytworną miał bieliznę. Na palcu widniał ogromny pierścień z drogim kamieniem.
— Ach czyż i z panem mam mieć tyle ambarasu — rzekł nagle Raskolnikow, z konwulsyjną niecierpliwością domagając się szczerej rozmowy — chociaż może pan jesteś nawet najniebezpieczniejszym człowiekiem, gdybyś pan zechciał szkodzić, ale ja nie chcę się już krygować przed panem. Przekonam pana zaraz, że nie tyle dbam o siebie, ile się panu zdaje. Dowiedz-że się pan, że przyszedłem powiedzieć panu wprost, iż jeżeli pan trwasz w swoich dawnych zamiarach co do mojej siostry i że jeśli w tym celu chciałbyś co skorzystać z tego, w co się pan w tych dniach wtajemniczyłeś, to ja pana zabiję przedtem, nim mnie pan wsadzisz do więzienia. A wierzaj pan memu słowu; sam pan wiesz, że umiem słowa dotrzymać. Powtóre, jeżeli masz pan mi co do powiedzenia, bo mi się ciągle zdawało ostatniemi czasy, że mi chcesz coś powiedzieć, to gadaj pan prędzej, bo czas drogi i może już wkrótce będzie zapóźno.
— Gdzież się to pan tak śpieszysz? — zapytał Świdrygajłow, przypatrując mu się ciekawie.
— Każdy ma przed sobą drogę — ponuro i niecierpliwie odparł Raskolnikow.
— Sameś się pan przecie domagał otwartości, a przy pierwszem pytaniu odmawiasz odpowiedzi — zauważył Świdrygajłow z uśmiechem. — Panu się ciągle zdaje, że ja mam jakieś zamiary i dlatego patrzysz pan na mnie podejrzliwie. Ha, w pańskiem położeniu nie jest to rzeczą dziwną. Lecz, pomimo całej chęci zbliżenia się z panem, nie będę jednak usiłował przekonywać go, że się pan mylisz. Dalibóg, gra świec nie warta, a i mówić z panem o czemś nadzwyczajnem nie miałem wcale zamiaru.
— Na cóż więc tak byłem panu wtedy potrzebny? Wszak się pan tak kręciłeś koło mnie?
— Poprostu jako osobistość nader ciekawa dla obserwacyj. Podobałeś mi się pan przez fantastyczność swojego położenia, jedynie przez to! Przytem, jesteś pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła i nareszcie od tej samej osoby w swoim czasie strasznie wiele i często słyszałem o panu, z czego doszedłem do przekonania, że pan masz na nią wpływ znaczny; czyż to jeszcze mało? He, he he! Zresztą, przyznaję, pańskie zapytanie jest dla mnie zanadto obszerne i trudno mi jest na nie odpowiedzieć panu. No choćby naprzykład teraz, przyszedłeś pan do mnie nie tylko za interesem, ale jeszcze po coś nowego? Wszak tak? Wszak tak? — nastawał Świdrygajłow z figlarnym uśmiechem — wyobraź że pan sobie, że ja sam, jeszcze jadąc tutaj w wagonie, liczyłem na pana, że mi pan także powiesz coś nowego i że uda mi się coś niecoś pożyczyć od pana! Tacy z nas bogacze!
— Co niby pożyczyć?
— Jakby tu panu powiedzieć? Czy ja wiem. Co? Widzisz pan w jakiej dziurze przebywam cały czas i to przypada do gustu, to jest nietyle do gustu, ile że trzeba przecież gdzieś siedzieć. No choćby ta biedna Kasia, widziałeś ją pan?... No, niechbym chociaż był obżartuchem, gastronomem, ale oto co mogę jeść! (Wskazał palcem na kąt, gdzie na maleńkim stoliczku, na cynowym półmisku stały resztki okropnego befsztyku z kartoflami). A propos jadłeś pan obiad? Ja bo zakąsiłem i więcej nie żądam. Wina, naprzykład, wcale nie pijam. Oprócz szampana, żadnego, a i szampana jeden kieliszek na cały wieczór, i to mnie głowa boli. Teraz kazałem sobie podać dla nabrania werwy, bo się gdzieś wybieram i widzisz mnie pan w usposobieniu niezwykłem. Dlategom się też i schował jak żak bo sądziłem, że mi pan przeszkodzisz; ale zdaje się — teraz wpół do piątej. Czy pan dasz wiarę, żeby też człowiek chociaż czemś był: no, obywatelem, ojcem, ułanem, fotografem, dziennikarzem... a tu nic, żadnej specjalności! Niekiedy aż nadto. Doprawdy myślałem, że mi pan powiesz coś nowego.
— Któż pan jesteś i pocoś pan tu przyjechał?
— Kim jestem? Pan wiesz: jestem szlachcicem, służyłem przez dwa lata w kawalerji, potem tak sobie szwędałem się po Petersburgu, potem ożeniłem się z Martą i mieszkałem na wsi. Oto jest moja biografja!
— Zdaje się, że pan jesteś graczem.
— Nie, jakim tam graczem! — Szulerem, nie graczem.
— Więc pan byłeś szulerem?
— I cóż, bili pana?
— Tak czasem. Bo niby co?
— A no więc mogłeś pan wyzywać na pojedynek... to ożywia.
— Nie przeczę panu, zresztą nie mam kwalifikacyj na filozofa. Przyznam, że przybyłem tu przedewszystkiem dla kobiet.
— Tak zaraz po pogrzebie żony.
— A tak — uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością Świdrygajłow. — I cóż stąd. Pan zdajesz się brać mi to za złe, że ja tak mówię o kobietach?
— To jest, czy biorę za złe rozpustę?
— Rozpustę! A, to pan do tego zmierza! Zresztą odpowiem panu kolejno o kobiecie wogóle; wiesz pan, jestem usposobiony do pogawędki. Powiedz mi pan, dlaczego się mam wstrzymywać? Poco mam rzucać kobiety, skoro ciągnie mnie coś do nich? Przynajmniej mam zajęcie.
— Więc pan tylko rozpustę masz na celu?
— No i cóż! rozpustę. Dobra sobie ta rozpusta. Lubię zresztą kwestję jasno postawioną. W tej rozpuście przynajmniej jest coś, opartego nawet na naturze, coś nie podległego fantazji, coś przebywającego trwale żarzącym się węgielkiem we krwi, coś wiecznie podniecającego, coś, czego nawet z biegiem lat trudno się pozbyć. No powiedz pan, czy to nie zajęcie w swoim rodzaju?
— Niema się czem szczycić. To choroba, i niebezpieczna.
— A, do tego pan zmierza! Nie przeczę, że to choroba jak wszystko, co przebiera miarkę, a tu bezwarunkowo wypadnie przebrać miarkę — ale to, najprzód, u jednego tak u drugiego inaczej, a powtóre, oczywiście, we wszystkiem zachować trza miarę, wyrachowanie, choćby i podłe cóż zrobić? Niech tego nie będzie, to chyba wypadłoby sobie w łeb palnąć. Zgadzam się, że człowiek przyzwoity powinien się nudzić, ale jednak...
— A pan mógłbyś sobie w łeb palnąć?
— Także! — ze wstrętem odparł Świdrygajłow — racz pan o tem nie mówić — dodał skwapliwie i nawet bez cienia fanaberji, którą zdradzały wszystkie jego poprzednie słowa. Nawet twarz jakby mu się zmieniła. — Przyznaję się do słabości nie do darowania, ale cóż zrobić: lękam się śmierci i nie lubię, kiedy mówię o niej. Wiesz pan, jestem po części mistykiem.
— A! Widma w postaci pani Marty! Cóż, dotąd jeszcze przychodzą?
— Niech je tam, nie wspominaj ich pan; w Petersburgu nie było ich jeszcze; pal je zresztą djabli! — zawołał z pewnem rozdrażnieniem. — Nie mówmy lepiej o tem... a zresztą... Hm! Ech, mało czasu, nie mogę długo służyć panu, a szkoda! Miałbym wiele do pogadania!
— A cóż panu tak pilno?... kobieta?...
— Tak, kobieta, niespodziewany wypadek... to jest nie...
— No, a brzydota tego całego otoczenia już nie działa na pana? Już straciłeś pan siłę powstrzymania się?
— A pan masz pretensję i do siły? He! he! he! Zadziwiłeś mnie pan nie na żarty, kochany panie, chociaż zawczasu wiedziałem, że to tak będzie. Pan zaś opowiadasz mi o rozpuście i o estetyce! Pan — Szyller, pan — idealista! Wszystko to, naturalnie tak być powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej, ale jednak, zawsze jakoś to dziwnie wygląda w rzeczywistości... Ach, szkoda, że mało czasu, bo pan sam jesteś arcyciekawą postacią! A propos, lubisz pan Szyllera? Ja go bardzo lubię.
— Jaki też jednak z pana fanfaron! — z jawnym wstrętem wymówił Raskolnikow.
— Co to, to dalibóg nie! — śmiejąc się, odparł Świdrygajłow — a zresztą, nie sprzeczam się, niech sobie będzie fanfaron; ale dlaczegóżby sobie i nie pofanfaronować, skoro to nie obraża nikogo. Siedem lat przemieszkałem na wsi u mojej żony, i dlatego, trafiwszy teraz na człowieka tak rozumnego jak pan, rozumnego i ciekawego w najwyższym stopniu, poprostu rad jestem, że pogawędzę, a przytem wypiłem te pół kieliszka wina i już mi trochę uderzyło do głowy. A co większa istnieje pewien fakt, który mnie bardzo zajął, ale o którym... zamilczę. Dokąd to pan? — zapytał nagle z przestrachem Świdrygajłow.
Raskolnikow zaczął wstawać. Zrobiło mu się i ciężko i duszno i tak nieporęcznie, że tu przyszedł. Co do Świdrygajłowa, upewnił się, że jest to najprędszy i najlekkomyślniejszy z łotrów na świecie.
— E-ech! Posiedź pan, zostań pan — prosił Świdrygajłow — każ że pan, sobie podać herbaty. No posiedź pan no, już nie będę gadał głupstw, to jest o sobie. Coś panu powiem. No chcesz pan opowiem panu, jak mnie kobieta mówiąc pańskim stylem „ratowała?“ To będzie nawet odpowiedzią na pańskie pierwsze pytanie, tą osobą bowiem jest pańska siostra! Czy można opowiadać? A i czas zabijemy.
— Opowiadaj pan, spodziewam się jednak, że...

— O, bądź pan, spokojny! Przytem panna Eudoksja nawet w tak złym i pustym człowieku, jak ja, może wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek.

ROZDZIAŁ IV

— Wiesz pan może (zresztą sam już to panu mówiłem) — zaczął Świdrygajłow — że siedziałem tu w więzieniu za długi, i nie miałem najmniejszych środków do uregulowania olbrzymiej należności. Nie będę się wdawał w szczegóły, jak mnie wtedy wykupiła Marta, pan wiesz przecie do jakiego ogłupienia może pokochać kobieta? Była to kobieta uczciwa, wcale nie głupia, lubo i bez żadnego wykształcenia. Wyobraźże pan sobie, że to ta sama, zazdrosna i uczciwa kobieta, postanowiła zawrzeć ze mną, po wielu okropnych wybuchach gniewu i wymówek zawrzeć pewnego rodzaju kontrakt, do którego stosowała się przez cały czas naszego pożycia. Trzeba panu wiedzieć, że była ona znacznie starszą ode mnie, a przytem ciągle nosiła w ustach jakąś zbyteczną zatyczkę. Miałem tyle świństwa w duszy i swojego rodzaju szlachetności, że powiedziałem jej otwarcie, że zupełnie wiernym jej być nie mogę. Wyznanie to przyprawiło ją o wściekłość, lecz zdaje się, moja rubaszna szczerość podobała jej się do pewnego stopnia: „Widocznie nie chce oszukiwać, kiedy sam zawczasu ostrzega“, no, a dla kobiety zazdrosnej, to najważniejsze. Po długich łzach zawarliśmy ze sobą pamięciowy kontrakt mniej więcej taki: najprzód, ja nigdy nie opuszczę żony i zawsze zostanę jej mężem; powtóre bez jej pozwolenia nigdzie się nie oddalę; potrzecie stałej kochanki nie będę miał nigdy; poczwarte, za to żona pozwala mi spojrzeć niekiedy na wiejskie dziewuchy, ale i to za jej tajemnem zezwoleniem; popiąte niech mnie Bóg broni pokochać kiedy jaką kobietę naszego stanu; poszóstę, gdyby na wypadek, czego Boże broń, miała mnie opanować jaka żądza, większa i poważniejsza, to powinienem się wyspowiadać przed żoną. Co do ostatniego punktu, Marta była zresztą dość spokojna; była to rozumna kobieta, nie mogła więc patrzeć na mnie inaczej jak na rozpustnika i wietrzchnika, który poważnie nigdy nie byłby w stanie pokochać. Ale kobieta rozumna i zazdrosna, to dwie rzeczy różne, i w tem właśnie była bieda. Zresztą, ażeby bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba przedtem wyrzec się niektórych poglądów i przyzwyczajenia do otaczających nas zazwyczaj ludzi i przedmiotów. Na zdaniu pańskiem, bardziej niż na czyjem innem, mam prawo polegać. Możeś pan dużo śmiesznego i niebywałego słyszał o mojej żonie. Istotnie miała ona niektóre arcyśmieszne przyzwyczajenia; ale powiem panu otwarcie, że serdecznie żałuję wielu przykrości, jakie sam jej sprawiłem. No dość zdaje się pochwał, oraison funébre, od najczulszego męża dla najczulszej żony. W wypadkach kłótni, ja przeważnie milczałem i nie rozdrażniałem się, i ten chłód mój prawie zawsze trafiał do celu; wywierał na nią wpływ i podobał jej się nawet; bywały nawet wypadki, że się mną szczyciła. Ale siostry pańskiej strawić nie mogła. I jak się to stało, że zaryzykowała wziąć taką piękność do swego domu na guwernantkę! Tłumaczę to tem, że żona była kobietą gorącą i wrażliwą, i że, poprostu, sama się zakochała, literalnie zakochała się w siostrze pańskiej. Co prawda i panna Eudoksja sama zrobiła pierwszy krok — czy dasz pan wiarę? Czy dasz pan wiarę, że żona dochodziła do tego, że aż się na mnie z początku gniewała za moje ciągłe milczenie o pańskiej siostrze, za to, że jestem taki obojętny na jej nieustanne i rozkochane zdania o pannie Eudoksji? Sam nie rozumiem, czego jej się chciało. Nie bez tego, żeby nie opowiedziała pannie Eudoksji wszystkich moich sprawek. Miała ona nieszczęśliwą pasję opowiadania wszystkim bez wyjątku naszych sekretów rodzinnych i skarżenia się przed wszystkimi na mnie: jakże mogłaby pominąć nowego i pięknego sprzymierzeńca? Przypuszczam, że o niczem innem nie mówiły, jak o mnie i bezwątpienia panna Eudoksja dowiedziała się o tych wszystkich ponurych, tajemniczych bajkach, które o mnie opowiadają... Założę się, że i pan słyszałeś coś z tego?
— Słyszałem. Łużyn oskarżał pana, żeś pan nawet był przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda?
— Proszę pana, zostaw pan w spokoju te wszystkie nikczemności — ze wstrętem i szorstko odparł Świdrygajłow — jeżeli pan tak koniecznie zechcesz się dowiedzieć o tej bajce, to kiedykolwiek opowiem panu osobno, a teraz..
— Mówiono także o jakimś pańskim lokaju na wsi, i że jakobyś pan także przyczynił się do czegoś.
— Proszę pana, dosyć! — przerwał znowu, z wyraźnym zniecierpliwieniem, Świdrygajłow.
— Czy to nie będzie ten lokaj, co to przychodził do pana po śmierci fajkę panu nakładać? — rozdrażniał go coraz bardziej Raskolnikow.
Świdrygajłow uważnie popatrzył na Raskolnikowa i temu zdało się, że w jego wejrzeniu przebiegał jak błyskawica złowrogi uśmiech, ale zapanował nad sobą i odparł bardzo grzecznie:
— Tak, ten sam. Widzę, że to pana także bardzo obchodzi i będę sobie poczytywał za obowiązek przy pierwszej sposobności zadość uczynić zaciekawieniu pańskiemu co do wszystkich punktów z osobna. Do licha! widzę, że istotnie mogę się wydać komu postacią romantyczną. Osądź że pan, do jakiego stopnia powinienem, wobec tego, dziękować mojej połowicy za to, że nagadała o mnie pańskiej siostrze tyle tajemniczych i ciekawych rzeczy. Nie chcę przesądzić wrażenia, ale w każdym razie, było to dla mnie na rękę. Pomimo naturalnego wstrętu panny Eudoksji do mnie i, pomimo, że byłem zawsze ponury i odpychający zaczęła mnie nareszcie żałować, żałować człowieka zgubionego. A gdy serce dziewczyny uczuje litość, to grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Bezwarunkowo zapragnie ono „uratować“ i dodać ducha i wskrzesić i powołać do zadań szlachetnych i odrodzić do nowego życia i czynów. Czego bo nie da się namarzyć w tym guście. Ja zaraz spostrzegłem, że ptaszek sam wpada w siatkę i przygotowałem się odpowiednio. Zdajesz się pan być z tego niezadowolony. Ale jak panu wiadomo, skończyło się na niczem (do licha jakże ja dużo piję wina!). Wie pan, zawsze żałowałem, z początku, że los nie przysłał na świat pańskiej siostry w drugim lub trzecim wieku naszej ery w postaci, dajmy na to, córy jakiego panującego księcia lub innego władcy czy prokonsula w Azji Mniejszej. Bezwątpienia, byłaby jedną z męczennic i, naturalnie, śmiałaby się gdyby jej wyrwano piersi rozpalonemi cęgami. Umyślnie poddałaby się tej katuszy, a w czwartym i piątym wieku uciekłaby na pustynię Egipską i przebyłaby tam trzydzieści lat, karmiąc się korzonkami, wśród zachwytów i widzeń. Jedynem jej pragnieniem, jej żądzą, jest przyjąć cudzą mękę na siebie, a pozbawmy ją tej męki, to gotowa nawet wyskoczyć przez okno. Słyszałem coś o jakimś panu Razumichinie. Ma to być chłopczyk do rzeczy (co zresztą i nazwisko jego wskazuje: widocznie seminarzysta), no to niechże sobie strzeże pańskiej siostry. Jednem słowem, zdaje mi się, że ją odgadłem i poczytuję to sobie za zaszczyt. Lecz, tak jak wówczas, to jest w początkach znajomości, człowiek, jak panu wiadomo, postępuje jakoś głupiej, lekkomyślniej, widzi błędnie, zupełnie inaczej, niż jest w istocie. Do licha, dlaczegóż ona taka piękna? Nie moja w tem wina! Słowem, zacząłem od najgwałtowniejszej żądzy. Panna Eudoksja jest strasznie cnotliwa, okropnie, niesłychanie. (Zwróć pan uwagę, komunikuję to panu o pańskiej siostrze, jako fakt. Jest to może stan chorobliwy, pomimo jej głębokiego rozumu, i to jej zaszkodzi). Wtem, napatoczyła mi się jakaś dziewczyna Parasza, czarnooka Parasza, którą tylko co przywieziono z sąsiedniej wioski, dziewucha wiejska, i której nigdy jeszcze dotąd nie widziałem, bardzo ładna, ale głupia nie do wiary: zaraz w płacz, zbiegła się cała czeladź i stał się skandal. Raz po obiedzie, panna Eudoksja umyślnie spotkała mnie samego w ogrodzie i z błyszczącemi oczyma zażądała ode mnie, ażebym dał spokój biednej dziewczynie. Była to pierwsza nasza rozmowa sam na sam. Oczywiście, uważałem sobie za zaszczyt zadośćuczynić jej życzeniu, udałem zdziwionego i zażenowanego, słowem odegrałem swoją rolę wcale niezgorzej. Zaczęły się schadzki, potajemne rozmowy, morały, nauki, prośby, błagania, nawet łzy, czy dasz pan wiarę, — łzy nawet! Oto do jakiej siły dochodzi niekiedy u pewnych panien zapał do propagandy! Oczywiście, zwaliłem wszystko na swój los, udałem największego i niezawodnego środka zwyciężenia serca kobiety, środka, który nigdy i nikogo nie zawiódł, który oddziaływa stanowczo na wszystkie co do jednej, bez żadnego wyjątku. Tym środkiem — pochlebstwo. Niema na świecie nic trudniejszego od szczerości: bodaj jedna setna nutki fałszywej, to zaraz wynika dysonans, a po nim skandal. Jeśli zaś w pochlebstwie wszystko aż do ostatniej nutki jest fałszywem, to wtedy jest ono przyjemnem i słuchanem bywa nie bez zadowolenia; choćby z zadowoleniem. I pomimo całej nieraz rubaszności pochlebstwa, przynajmniej połowę przyjmuje się w niem za prawdę. I to stosuje się do wszystkich stanów i gatunków. Nawet westalkę można skusić pochlebstwem, cóż dopiero zwyczajnych ludzi! Bez śmiechu nie mogę sobie przypomnieć, jak raz skusiłem pewną damę, przywiązaną do swego męża, do swoich dzieci i do cnót swoich. Jakie to było wesołe i jak mało zadałem sobie pracy! A dama istotnie była cnotliwą, przynajmniej po swojemu. Cała moja taktyka polegała na tem, że poprostu byłem co chwila spłaszczony i czołem biłem przed jej zaletami. Schlebiałem bezbożne i ledwie bywało doczekam się uścisku dłoni, nawet spojrzenia, to zaraz robię sobie wymówki, że otrzymałem to od niej siłą, że się tak opierała, iż nigdym z pewnością nic nie wskórał, gdybym sam nie był tak zepsuty; że ona, dzięki swej niewinności, nie przypuszczała podstępu i poddała się nieumyślnie, sama o tem nie wiedząc, nie pragnąc i t. p. i t. p. jednem słowem, dotarłem do celu a moja pani była do najwyższego stopnia pewna, że jest niewinna i cnotliwa i że spełnia wszystkie obowiązki z całą sumiennością, a zginęła całkiem niespodzianie. I jakże się oburzyła na mnie, kiedym jej koniec końców oznajmił, że według mego najuczciwszego przekonania, i ona dała się pociągnąć pragnieniu rozkoszy, jak ja. Biedna moja Marta także strasznie łapała się na pochlebstwa i, gdybym był chciał tylko, to bezwarunkowo zapisałaby mi cały swój majątek jeszcze za życia. (Jednakże za wiele piję wina i rozgadałem się okropnie). Sądzę, że się pan obrazisz, jeżeli teraz zeznam, że ten sam środek zaczynał skutkować i na pannę Eudoksję. Atoli ja sam byłem głupi i niecierpliwy i zepsułem całą sprawę. Pannie Eudoksji już kilka razy przedtem (a raz osobliwie) strasznie się nie spodobał wyraz moich oczu. Czy dasz pan wiarę? Jednem słowem coraz to silniej i nieostrożniej wybuchał w nich płomień, który ją przerażał i nareszcie stał się jej nienawistnym. Nie potrzebuję się wdawać w szczegóły, dość żeśmy się rozstali. Tu znowu palnąłem głupstwo. Zacząłem najrubaszniej w świecie wykpiwać te wszystkie propagandy i zabiegi; Parasza znowu wystąpiła na scenę i to nie sama jedna, słowem, zaczęła się Sodoma. Ach, gdybyś pan widział choć raz w życiu oczy swojej siostry tak jak one umieją błyszczeć! To nic, że jestem teraz pijany i że wypiłem właśnie cały kieliszek wina, mówię prawdę; zapewniam pana, że ten wzrok śnił mi się; nareszcie, nie mogłem już znosić szelestu jej sukni. Sądziłem, że oszaleję nigdym nie mógł przypuszczać, że dojdę do takiej wściekłości. Jednem słowem, wypadało mi się pogodzić; ale było to niepodobieństwem. I wyobraź pan sobie co wtedy uczyniłem? Do jakiego stępienia władz umysłowych wściekłość może doprowadzić człowieka! Niech pan nic nigdy nie przedsiębierze we wściekłości. Licząc na to, że panna Eudoksja w gruncie rzeczy jest w nędzy (ach przepraszam, chciałem powiedzieć... lecz zresztą, czyż to nie wszystko jedno?), jednem słowem, że żyje z pracy rąk, że musi utrzymywać matkę i pana (ach, dolicha, znowu się pan krzywi...), postanowiłem zaofiarować jej wszystkie moje pieniądze (około trzydziestu tysięcy rubli miałem wtedy do rozporządzenia), ażeby tylko uciekła ze mną choćby tu do Petersburga. Oczywiście, byłbym jej zaraz wyznał miłość, przywiązanie i t. d. i t. d. Dasz pan wiarę, zagalopowałem się tak dalece, że gdyby mi była rzekła: zarżnij, lub otruj Martę i ożeń się ze mną, byłbym tego natychmiast dokonał. Atoli skończyło się wszystko katastrofą znaną panu, i sam pan osądź, do jakiej wściekłości dojść mogłem, gdym się dowiedział, że Marta wydobyła tego obrzydliwego łotra Łużyna i o mało nie skleciła małżeństwa, co w gruncie rzeczy, byłoby tem samem, co ja zamierzałem uczynić. Czy tak? Czy tak? Wszak tak? Widzę, żeś pan zaczął słuchać coś zbyt uważnie... zajmujący młodzieńcze...
Świdrygajłow niecierpliwie uderzył pięścią w stół. Zaczerwienił się. Raskolnikow widział, że kieliszek czy półtora kieliszka szampana, które był wypił nieznacznie, po troszku, oddziałały nań chorobliwie i postanowił skorzystać ze sposobności. Świdrygajłow wydawał mu się bardzo podejrzanym.
— No teraz jestem zupełnie pewny, żeś pan i tu przybył, mając na względzie moją siostrę — rzekł do Świdrygajłowa wprost, bez ogródek, ażeby go jeszcze więcej rozdrażnić.
— Ech, co też pan gada — jakby spostrzegł się nagle Świdrygajłow — wszak panu mówiłem... a przytem pańska siostra znosić mnie nie może.
— No, co do tego, to jestem pewny, że nie może...
— Pewny pan jesteś, że nie może? (Świdrygajłow zmrużył oczy i uśmiechnął złośliwie). Masz pan słuszność, ona mnie nie cierpi; ale nigdy nie zaręczaj pan za stosunki męża i żony, albo dwojga kochanków. Oni mają zawsze pewien kącik nieznany osobom trzecim, ale wybornie znany im samym. Pan ręczysz za to, że panna Eudoksja czuła dla mnie wstręt tylko?
— Z niektórych słów i półsłówek pańskich widzę, że pan masz i teraz jakieś zamiary i plany co do Duni, oczywiście, podłe.
— Jakto! Wyrwały mi się takie słowa i półsłówka? — jak naiwniej przeraził się nagle Świdrygajłow, nie oburzywszy się bynajmniej epitetem, jakim ochrzczone zostały jego zamiary.
— Toć one się i teraz wyrywają. No, czego się pan naprzykład tak lękasz? Czego się pan przestraszyłeś tak nagle?
— Ja się lękam i przepraszam? Lękam się pana? To raczej pan powinienbyś się mnie lękać, cher ami. Także dziwactwo... Zresztą, jestem trochę pijany, widzę to: o mało mi się znów nie wyrwało... Do licha z winem! Ej, wody!
Porwał butelkę i bez ceremonji wyrzucił ją za okno. Filip przyniósł wodę.
— To wszystko głupstwo — rzekł Świdrygajłow, maczając ręcznik i przykładając go do skroni — a ja pana mogę jednem słówkiem poskromić i wniwecz obrócić wszystkie pańskie domysły. Czy pan wiesz, że ja się żenię?
— Mówiłeś mi to pan już dawniej.
— Mówiłem? Zapomniałem. Ale wówczas nie mogłem mówić stanowczo, bo jeszcze nawet nie widziałem narzeczonej; miałem tylko zamiar. No a teraz, mam już narzeczoną, i sprawa już ubita i gdyby nie pilne interesy, zarazbym pana wziął z sobą i zawiózłbym do nich, bo chciałbym pana prosić o radę. Ech, do licha! Brak już tylko dziewięciu minut. Patrz pan, spójrz pan na zegarek; a zresztą, opowiem panu, bo to rzecz zajmująca, moje małżeństwo, to jest w swoim rodzaju... Dokąd to pan? znowu odchodzisz?
— Nie, już teraz nie odejdę.
— Wcale pan nie odejdziesz? Zobaczymy! Ja pana tam zawiozę, to prawda, pokażę narzeczoną, ale tylko nie teraz, a teraz będziemy się musieli rozłączyć. Pan na prawo, ja na lewo. Znasz pan tę Resslich? Tę samą Resslich, u której ja teraz mieszkam, co? Słyszysz pan?... Nie? O czem pan myślisz? To ta sama, o której mówią że... ta dziewczynka, w wodzie, zimową porą, no słyszysz? No, więc to ona wszystko mi ułatwiła; nudzisz się, powiada do mnie, to się rozerwij trochę. A jak pan wiesz, jestem człowiekiem ponurym, znudzonym. Pan może myślisz, że jestem wesół? Nie, smutny jestem: nikomu nie wchodzę w drogę i siedzę w kącie; niekiedy przez trzy dni nikt ode mnie słowa nie usłyszy. A ta szelma Resslich, powiadam panu, wiesz pan, co ona sobie myśli: myśli, że jak się znudzę, żonę porzucę i wyjadę, a żona przejdzie pod jej opiekę, a wtedy, puści ją w obieg, w naszej sferze i wyżej. Powiada, że jest tam sobie taki osłabiony ojciec, były urzędnik, siedzi w fotelu i od dwóch lat nogą ruszyć nie może. Jest tam także, powiada, matka dama bardzo wyrozumiała, taka sobie mamunia. Syn służy gdzieś w gubernji i nie pomaga. Córka wyszła za mąż i nie odwiedza ich, a na karku dwoje małych siostrzeńców (niedość im swoich); odebrali z pensji dziewczynkę, ostatnią swoją córkę która za miesiąc skończy lat szesnaście, można ją więc już będzie za mąż wydać. To niby za mnie. Pojechaliśmy; jak tam u nich zabawnie; przedstawiam się: obywatel ziemski, wdowiec, znanego rodu, z takiemi a takiemi koligacjami z kapitałem; cóż z tego, że mam lat pięćdziesiąt a ona szesnaście? Kto to na to patrzy? A przecie to rzecz ponętna ha, ha, ha! Trzeba było widzieć, jakem rozmawiał z papą i mamą! Warto była zapłacić, żeby mi się tylko wtedy przypatrzeć! Ona wychodzi, dyga, możesz pan sobie wyobrazić, jeszcze w krótkiej sukience, pączek nierozwinięty; rumieni się, płonie, jak jutrzenka (naturalnie, powiedziano jej o co idzie). Nie wiem, jakiego pan jesteś zdania o kobietach, co do mnie jednak, ta nieśmiałość i łezki wstydu, mojem zdaniem, to lepsze od piękności, a ona przytem jest piękna, jak obrazek. Jasne włoski, wijące się jak baranek, usteczka pełne, różowe, nóżki prześliczne!... Otóż: poznaliśmy się, ja oznajmiłem im, że sprawy domowe wzywają mnie do odjazdu i nazajutrz, to jest w trzy dni po poznaniu, pobłogosławiono nas. Odtąd, jak przyjadę, biorę ją na kolana i tak ją trzymam przez całą wizytę... ona płonie co chwila, a ja ją ciągle całuję; mamunia zapewnia ją, że to przecie twój mąż, że więc tak potrzeba, no, słowem, malina. I to stanowisko obecne, narzeczonego, może nawet i lepsze jak stanowisko męża. Tu co się zowie, la nature et la vérité. Ha! ha! Rozmawiałem z nią ze dwa razy, wcale nie głupia; niekiedy tak ukradkiem spojrzy, że aż mrowie człowieka przejdzie. A wiesz pan, twarzyczkę ma jak Madonna Rafaela. Wszak Madonna Sykstyńska ma twarz fantazyjną, twarz wieszczki zbolałej, czy się to panu nie rzuciło w oczy? No, a tu zupełnie co innego.
Zaledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz zawiozłem za półtora tysiąca rubli: djadem brylantowy, drugi z pereł i srebrną damską szkatułkę toaletową, o, takiej wielkości, z rozmaitemi dodatkami, tak, że aż twarzyczka Madonny cała stanęła w ponsach. Wczoraj wziąłem ją na kolana, ale snać już zanadto bez ceremonji, bo zaczerwieniła się, łezki pociekły, ale wydać się nie chce, choć ją ogień męczy. Wszyscy wyszli na chwilę, zostaliśmy sam na sam, rzuca mi się nagle na szyję (sama pierwszy raz), obejmuje mnie obiema rączkami, całuje i zapewnia, że będzie posłuszną, wierną i dobrą żoną, że zrobi mnie szczęśliwym, że całe swoje życie, każdą chwilę swego życia poświęci na to, ażeby tylko pozyskać mój szacunek i, „nic jej więcej nie trzeba, żadnych prezentów!“ Przyznaj pan że wysłuchanie takiego wyznania od szesnastoletniego aniołeczka, z rumieńcem dziewiczego wstydu i z łezkami zapału w oczętach, przyznaj pan, że to pokusa nielada? Co? Wszak to coś warte? No... to słuchajże pan... pojedziemy do mojej narzeczonej, tylko nie zaraz!
— Jednem słowem, ta rażąca różnica lat i pojęć budzi w panu żądze! I ożenisz się pan istotnie w ten sposób?
— Ha, cóż? Bezwarunkowo, każdy myśli o sobie i najweselej ten żyje, kto siebie samego najlepiej potrafi okpić. Ha! Ha! Ale cóż to pan całym dyszlem wjechałeś w cnotę? Oszczędź mnie, dobrodzieju, jestem grzesznikiem. He! he! he!
— A jednak zaopiekowałeś się pan dziećmi Marmeladowej. Zresztą... zresztą miałeś pan swoje przyczyny... wszystko rozumiem teraz.
— Dzieci wogóle lubię, bardzo lubię dzieci — zaśmiał się Świdrygajłow. — Co do tego, to mogę panu opowiedzieć arcyciekawy epizod, który ciągnie się dotąd. Pierwszego dnia po przyjeździe, zwiedziłem masę różnych jaskiń. Po siedmiu latach to nic dziwnego. Musiałeś pan pewno zauważyć, że nie śpieszę się bynajmniej do dawnych przyjaciół i kolegów. No i jak można będzie najdłużej, wytrzymam bez nich. Wie pan, na wsi śmiertelnie i mnie dręczyły wspomnienia o tych wszystkich tajemniczych kątach i kącikach, w których, kto umie, może wiele znaleźć. Do licha! Ludzie piją, młodzież wykształcona marnieje z bezczynności na niedających się urzeczywistnić snach i mrzonkach, paczy się nawskroś teorjami; skądciś zjechali się żydzi, chowają pieniądze, a reszta oddaje się rozpuście. Trafiłem na jakiś t. zw. wieczór tańcujący straszna kloaka (a ja lubię kloaki właśnie z błocikiem), no naturalnie, kan-kan, jakiego świat nie widział i jakiego za moich czasów nie bywało. Tak, to postęp. W tem, patrzę, dziewczynka lat trzynastu, ślicznie ubrana, tańczy i z jakimś wirtuozem; drugi przed vis à vis. Pod ścianą zaś siedzi jej matka! Nie możesz pan sobie wyobrazić, co to za kankan! Dziewczynka rumieni się, zażenowana, nareszcie obraża się i zaczyna płakać. Wirtuoz chwyta ją i zaczyna nią obracać na wszystkie strony, tłum śmieje się dokoła i (lubię w takich razach waszą publiczność choćby nawet kankanową), śmieją się i krzyczą: „Słusznie, bardzo słusznie! A nie przywozić dzieci!“ Co to mnie, to mi tam wszystko jedno, czy oni się tam pocieszają logicznie czy nielogicznie. Zaraz wybrałem sobie miejsce przy owej matce i zaczynam o tem, że jestem także z prowincji, że wszyscy tu są tak nieprzyzwoici, że nie umieją odróżniać prawdziwych zalet i oddawać należnych hołdów; zrobiłem wzmiankę, że mam dużo pieniędzy, zaprosiłem je do swojej karety; dowiozłem do domu, poznałem się, (stoją w jakimś kącie odnajętym od lokatorów, ledwie przyjechały). Powiedziano mi, że jak matka, tak córka poczytuje sobie za zaszczyt znajomość ze mną: dowiaduję się, że nie mają nigdzie punktu oparcia i że przybyły starać się o coś w jakimś urzędzie; ofiaruję usługi, pieniądze; zapewniają mnie, że przez pomyłkę pojechały na wieczór, sądząc, że tam istotnie odbywają się lekcje tańca; oświadczam się zchęcią ułatwienia nauki panience, a mianowicie języka francuskiego i tańca. Przyjmują z zapałem, poczytują sobie za zaszczyt i znamy się dotąd... Chcesz pan, możemy pojechać, tylko nie zaraz.
— Przestań pan, przestań mi opowiadać te swoje podłe anegdotki, rozpustny, nikczemny, lubieżniku!
— O, Szyllerze, Szyllerze nasz kochany! Où va-t-elle la vertu se nicher? Wie pan, że umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, ażeby słuchać pańskich wykrzykników. Rozkosz!
— Ma się rozumieć, czyż sam, dla siebie nie jestem śmiesznym w tej chwili? — wyszeptał Raskolnikow.
Świdrygajłow śmiał się na całe gardło; nareszcie zawołał Filipa, zapłacił i zaczął wstawać:
— No, ale też i pijany jestem, assez causé! — rzekł — rozkosz!
— Któżby miał doznawać rozkoszy, jak nie pan — zawołał Raskolnikow, także wstając — czyż dla wyuzdanego rozpustnika chwalenie się takiemi triumfami nie jest rozkoszą, a przytem jeszcze w takich warunkach i przed takim człowiekiem jak ja?... To rozpala.
— No jeśli tak — z pewnem zdziwieniem odparł Świdrygajłow, patrząc na Raskolnikowa — jeśli tak, to i z pana porządny cynik. Przynajmniej masz pan w sobie duży materjał. Dużo pan ogarniasz myślą, no... chociaż i robić dużo pan możesz. Jednakże dosyć. Szczerze żałuję, że tak krótko mogłem mówić z panem, ale pan się mnie nie pozbędziesz... Posłuchaj no pan tylko...
Świdrygaiłow wyszedł z restauracji. Raskolnikow za nim. Świdrygajłow nie był jednak bardzo pijany: uderzyło mu tylko na chwilę do głowy, ale nietrzeźwość znikała z każdą minutą. Był czemś zajęty, czemś bardzo ważnem i marszczył brwi. Jakieś oczekiwanie wyraźnie go drażniło i niepokoiło. Dla Raskolnikowa w ostatnich chwilach jakoś się zmienił nagle i coraz bardziej stawał się brutalnym i złośliwym. Raskolnikow wszystko to widział i był także zaniepokojony. Podejrzewając Świdrygajłowa o coś coraz bardziej, postanowił udać się za nim.
Zeszli na trotuar.
— Pan na prawo, a ja na lewo, albo może naodwrót tylko — adieu, mon plaisir — do miłego widzenia!

I poszedł na prawo w stronę placu.

ROZDZIAŁ V

Raskolnikow udał się krok w krok za nim.
— A to co! — zawołał Świdrygajłow, odwracając się — wszak podobno mówiłem panu...
— To, to, że ja teraz nie odczepię się od pana.
— Co-o-o?
Obaj stanęli i obaj przez chwilę patrzyli sobie oko w oko, jakby mierząc się nawzajem.
— Ze wszystkich pańskich półpijanych opowiadań — ostro wymówił Raskolnikow — widzę najwyraźniej, żeś pan nietylko nie porzucił swoich podłych zamiarów względem mojej siostry, lecz bardziej niż kiedykolwiek jesteś pan niemi zajęty. Wiem, że dziś zrana moja siostra otrzymała jakiś list. Pan zaś przez cały czas ledwoś mógł usiedzieć na miejscu... Możesz pan nawet i wykopał po drodze jaką tam żonę, ale to niczego nie dowodzi. Pragnę przekonać się osobiście...
Raskolnikow bodaj czy sam mógł dokładnie określić o co mu właściwie chodziło i o czem pragnął się przekonać osobiście.
— To tak! A chcesz pan, zaraz zawołam policji?
— Wołaj!
Znowu postali przez chwilę jeden przed drugim. Nareszcie oblicze Świdrygajłowa zmieniło się. Widząc, że Raskolnikow nie zląkł się groźby, przybrał nagle minę wesołą i przyjacielską.
— To ci dopiero! Umyślnie nie zaczynałem rozmowy o pańskiej sprawie, choć oczywiście dręczy mnie ciekawość. Sprawa fantastyczna. Odłożyłem na drugi raz, ale, doprawdy, pan jesteś w stanie umarłego rozdrażnić... No, chodźmy, tylko zawczasu ostrzegam, że na chwilę muszę wpaść do domu po pieniądze; potem zamykam mieszkanie, biorę dorożkę i na cały wieczór na wyspy. Gdzież panu ze mną!
— Ja tymczasem pójdę nie do pana, ale do panny Zofji ażeby przeprosić, że nie byłem na pogrzebie.
— Jak pan sobie życzysz, ale panny Zofji niema w domu. Udała się z dziećmi do pewnej pani, pewnej ustosunkowanej damy — staruszki, mojej dawnej znajomej i opiekunki jakichś zakładów dobroczynnych dla sierot. Olśniłem tę damę, wniósłszy pieniądze za wszystkich trojga malców, zwłaszcza, że i na ochronki dodałem także trochę grosza, opowiedziałem jej wreszcie historję panny Zofji i to ze wszystkiemi szczegółami, nic nie tając przed nią. Wywarło to wrażenie nieopisane. Oto dlatego panna Zofja otrzymała zaproszenie przybycia dziś jeszcze do pałacu, w którem czasowo, powróciwszy z letniego mieszkania, bawi moja dobrodziejka.
— Wszystko mi jedno, ja swoją drogą wstąpię.
— Jak pan chcesz, tylko ja panu towarzyszyć nie będę; a mnie to po co! Otóż i dochodzimy do domu. Powiedz mi pan, wszak prawda, że dlatego spoglądasz na mnie tak podejrzliwie, iż byłem o tyle delikatnym i do tego czasu nie wybadywałem pana wcale... wiesz pan o czem? Wydało się to panu rzeczą niezwykłą; założę się, że tak! No i bądź tu delikatnym wobec tego.
— I podsłuchuj pod drzwiami!
— A, pan o tem! — roześmiał się Świdrygajłow — tak dziwnemby to było, gdybyś pan nie zapamiętał tego szczegółu. Ha! ha! Chociaż zrozumiałem coś z tego, coś pan tam nabajdurzył i naopowiadał pannie Zofji, ale, cóż z tego? Może jestem już tak zacofany, że nic zrozumieć nie mogę? Co, jak myślisz!? Oświeć mnie pan nowemi zasadami.
— Nic pan nie mogłeś słyszeć, kłamiesz pan!
— Ale ja nie o tem, nie o tem (choć zresztą coś niecoś słyszałem), ja nie mówię o tem, pocóż pan tak ciągle wzdychasz i wzdychasz. Jeśli tak, udaj się pan do władzy i powiedz, że oto tak i tak, zdarzył się ze mną taki wypadek: teorja mnie zawiodła. Jeżeli zaś jesteś pan przekonany, że podsłuchiwać pod drzwiami nie można, a stare fanciarki można mordować czem się zdarzy, do woli, to wyjeżdżaj pan jaknajprędzej, gdziekolwiek, do Ameryki! Uciekaj; młodzieńcze! Może jeszcze jest czas po temu! Mówię szczerze. Pieniędzy brak? Dam na drogę.
— Ja wcale o tem nie myślę — odburknął Raskolnikow ze wstrętem.
— Rozumiem (ale pan się nie trudź, jeżeli pan nie chcesz wiele mówić, to pan nie mów); rozumiem, jakie pana kwestje dręczą: pewno moralne. Pobudki obywatela i człowieka. W łeb je panie: na co one panu teraz? He i he! Czy dlatego, że dotąd jeszcze jesteś pan i obywatelem i człowiekiem? A skoro tak, to się było nie brać do rzeczy; poco, naco! No, zastrzel się pan, co, nie chce się?
— Widzę, że pan umyślnie chcesz mnie rozdrażnić, iżbym sobie odszedł...
— Ale! Dziwak z pana! Toć jużeśmy przyszli — proszę, bardzo proszę, na schody. Widzisz pan, to wejście do panny Zofji, spójrz pan, niema nikogo. Nie wierzysz pan. Zapytaj się pan u Kapernaumowa; ona tam klucz zostawia. Otóż właśnie sama pani de Kapernaumow. Co? co takiego? (głucha trochę). Wyszła? Dokąd? No, słyszałeś pan teraz? Niema jej i nie będzie może aż do późnego wieczora. No, teraz chodźmy do mnie. Wszak chciałeś pan zajść i do mnie? Otóż jesteśmy i u mnie. Pani Resslich niema w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, ale dobra zapewniam pana... możeby się panu przydała, gdybyś pan był nieco rozsądniejszy. No, racz pan zauważyć, wyjmuję z biurka ten papier pięcioprocentowy, (o, patrz pan wiele ich jeszcze!) a ten zostanie dziś zamieniony w kantorze weksli. Widziałeś pan? Dłużej nie mam czasu. Biurko się zamyka, mieszkanie się także zamyka i znów jesteśmy na schodach. No, chcesz pan, weźmiemy dorożkę? Ja na wyspy. Chcesz się pan przejechać? Przejedziemy się trochę. Zdaje się, deszcz za pasem, to nic, każemy podnieść budę...
Świdrygajłow siedział już w powozie, Raskolnikow doszedł do przekonania, że jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są niesłuszne. Nie odpowiedziawszy ani słowa, zawrócił się i poszedł z powrotem w kierunku placu Siennego. Gdyby się był odwrócił choć raz poza siebie byłby spostrzegł, jak Świdrygajłow, odjechawszy na sto kroków, zapłacił dorożkarzowi i sam znalazł się na trotuarze. Ale on już nic nie mógł widzieć i zniknął za węgłem. Wstręt głęboki odpychał go od Świdrygajłowa. „Że też mogłem choćby na chwilę spodziewać się czegoś od tego ordynarnego łotra, od tego zmysłowego rozpustnika i nikczemnika!“ — zawołał pomimo woli. — Prawda, że sąd ten wydał Raskolnikow nazbyt pośpiesznie i lekkomyślnie. Było coś w całem zachowaniu się Świdrygajłowa, co nadawało mu pozór oryginalności, jeżeli nie tajemniczości. Co się zaś tyczyło jego siostry, to Raskolnikow trwał jednak w upartem przekonaniu, że Świdrygajłow nie porzucił swoich planów co do niej. Ale już nazbyt ciężko i nieznośnie było dlań myśleć i rozważać to wszystko.
Swoim zwyczajem, zostawszy sam ze sobą, zaledwie uszedł dwadzieścia kroków, już wpadł w głęboką zadumę. Wszedłszy na most, zatrzymał się przy balustradzie i zaczął patrzeć na wodę. A tymczasem tuż przy nim stała Dunia.
Spotkał się z nią przy wejściu na most, ale minął ją: nie spostrzegłszy, że idzie; nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie na ulicy, to też przeraziła się niepomiernie. Stanęła i nie wiedziała, czy go zawołać, czy nie? Nagle spostrzegła szybko zmierzającego ku sobie Świdrygajłowa.
Ale ten zdawał się zbliżać ostrożnie i tajemniczo. Nie wszedł na most, lecz stanął na uboczu, na trotuarze, starając się wszelkiemi siłami, ażeby go Raskolnikow nie spostrzegł. Dunię zobaczył już zdaleka i zaczął jej dawać znaki. Wydało się jej, że znakami prosił ją, ażeby nie wołała brata i zostawiła go w spokoju, a natomiast przywołał ją do siebie.
Tak też zrobiła. Pocichutku obeszła brata i zbliżyła się do Świdrygajłowa.
— Chodźmy prędzej — szepnął Świdrygajłow. — Nie chcę, ażeby pan Rodjon wiedział o naszem spotkaniu. Uprzedzam panią, że siedziałem z nim niedaleko stąd w restauracji, gdzie mnie sam odszukał i ledwie się odczepiłem od niego. On wie skądciś o moim liście do pani i coś podejrzewa. Przecież chyba nie pani zdradziłaś mnie przed nim? A jeżeli nie pani, to któż?
— Jesteśmy już za węgłem — przerwała Dunia — teraz brat nas nie zobaczy. Oznajmiam panu, że dalej z panem nie pójdę. Powiedz mi pan wszystko tu; wszystko to można powiedzieć i na ulicy.
— Najprzód, wszystkiego tego na ulicy powiedzieć nie można; powtóre, musisz pani wysłuchać i panny Zofji; potrzecie, pokażę pani pewne dokumenty. A nareszcie, jeżeli pani nie zechcesz wejść do mnie, to odmawiam wszelkich wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przytem, proszę panią nie zapominać, że arcyciekawa tajemnica braciszka pani, spoczywa całkowicie w moich rękach.
Dunia stanęła, nie wiedząc co ma począć, i badawczym wzrokiem przeszywała Świdrygajłowa.
— Czego się pani obawiasz! — dodał spokojnie — miasto nie wieś. I na wsi więcej byś mnie pani mogła złego zrobić, aniżeli ja pani, a tu...
— Czy panna Zofja jest uprzedzona?
— Nie, nie mówiłem z nią ani słówka i nawet nie jestem pewien, czy będzie teraz w domu. Zresztą zapewne jest w domu. Dziś pochowała swoją macochę: nie taki to dzień, ażeby składać wizyty. Do czasu, nie chcę nikomu mówić o tem i nawet żałuję, żem pani powiedział. Tu najmniejsza nieostrożność równa się denuncjacji; mieszkam w tym domu, o tu, zbliżamy się właśnie. Otóż i stróż naszego domu; stróż zna mnie bardzo dobrze; kłania się; widzi, że idę z damą i naturalnie zdążył przypatrzeć się pani z twarzy, a to się pani przyda, jeżeli się pani tak mnie obawia i podejrzewa. Daruj mi pani, że mówię tak otwarcie. Odnajmuję pokój od lokatorów. Panna Zofja mieszka ze mną przez ścianę, także od lokatorów. Całe piętro jest zamieszkałe. Czegóż się pani masz lękać, jak dziecko? Miałżebym być tak strasznym?
Twarz Świdrygajłowa przybrała wyraz dobroduszny, chociaż było mu nie do śmiechu. Serce mu biło i oddech tamował się w piersiach. Umyślnie mówił głośniej, ażeby ukryć wzrastające wzruszenie; ale Dunia nie spostrzegła tego niezwykłego wzruszenia; nazbyt rozdrażniło ją zdanie, że się lęka jak dziecko i że on jest tak dla niej strasznym.
— Chociaż wiem, że pan jesteś człowiekiem... bez honoru, ale bynajmniej się pana nie boję. Idź pan naprzód — rzekła napozór spokojnie, lecz twarz jej była bardzo blada.
Świdrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Zosi.
— Pozwoli pani, że się dowiem, czy jest w domu.. Niema. To niedobrze. Ale wiem, że może nadejść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to tylko do pewnej damy w interesie swoich sierot. Matka im umarła. Ja się w te sprawy także wmieszałem i rządziłem jak w domu. Jeżeli panna Zofja nie wróci za dziesięć minut, to przyślę ją do pani dziś jeszcze; ale otóż i mój numer. Oto są moje dwa pokoje. Za drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Resslich. Teraz racz pani spojrzeć, pokażę moje główne dowody; z mojej sypialni te oto drzwi prowadzą do zupełnie pustych stancyj, które są do wynajęcia. Otóż i one... temu powinnaś się pani przypatrzeć bardzo uważnie...
Świdrygajłow zajmował dwa pokoje umeblowane, dość obszerne. Dunia rozglądała się z niedowierzaniem, ale nic szczególnego nie dostrzegła ani w umeblowaniu, ani w rozkładzie pokoi, lubo można było spostrzec, naprzykład, że lokal Świdrygajłowa znajdował się pomiędzy dwoma pustemi mieszkaniami. Wejście doń prowadziło nie wprost z korytarza, lecz przez dwa pokoje gospodyni, prawie puste. Z sypialni zaś, Świdrygajłow, otworzywszy drzwi zamknięte na klucz, pokazał Duni także puste mieszkanie do wynajęcia. Dunia stanęła na progu, nie pojmując, dlaczego on jej to wszystko pokazuje, ale Świdrygajłow nie omieszkał przystąpić do wyjaśnienia:
— O, spójrz no pani tu, do tego drugiego dużego pokoju. Widzi pani te drzwi, zamknięte na klucz. Przy drzwiach stoi krzesło, wszystkiego jedno krzesło w obydwóch pokojach. To ja je tu przyniosłem od siebie, ażeby wygodniej było słuchać. Tam za drzwiami stoi stół panny Zofji; tam ona siedziała i rozmawiała z panem Rodjonem. A ja tu podsłuchiwałem, siedząc na krześle, przez dwa wieczory z rzędu, za każdym razem po dwie godziny i oczywiście mogłem się czegoś dowiedzieć, co, jak pani myśli?
— Podsłuchiwałeś pan?
— Podsłuchiwałem; chodźmy teraz do mnie; tu nawet niema na czem usiąść.
Przeprowadził Dunię z powrotem do swego pierwszego pokoju, który służył mu za salonik i poprosił, ażeby usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu, w odległości co najmniej trzech kroków od niej, ale snać już w jego oczach błyszczał ten sam ogień, który niegdyś tak przeraził Dunię. Ona drgnęła i jeszcze raz podejrzliwie obejrzała się dokoła. Ruch ten był mimowolny; widocznie nie chciała zdradzić swego niedowierzania. Ale odosobnienie lokalu Świdrygajłowa uderzyło ją nareszcie. Chciała zapytać się, czy jest przynajmniej w domu gospodyni, ale nie zapytała się... przez dumę. Przytem i inne, daleko większe cierpienie od strachu było w jej sercu. Męczyła się nie do zniesienia.
— Oto list pański — zaczęła, kładąc go na stole. — Czyż to możliwe, co pan piszesz? Napomykasz pan coś o jakiejś zbrodni, co jakgdyby się tyczyło brata. Powiadasz pan to zanadto wyraźnie i nie możesz się pan tego zaprzec. Dowiedz się pan tedy, że jeszcze przed panem słyszałam tę głupią bajkę i nie wierzę jej ani słówka. To nędzne i śmieszne podejrzenie. Wiem skąd to wszystko powstało. Pan nie możesz mieć żadnych dowodów. Obiecałeś pan dowieść: mówże pan! Ale wiedz pan zawczasu że nie wierzę panu! Nie wierzę!... — Dunia wymówiła to wszystko, spiesząc się, i na chwilkę rumieniec wystąpił jej na twarz.
— Gdybyś pani nie wierzyła, to czyli mogłabyś pani ryzykować tak dalece, żeby aż przyjść samej do mnie? Pocóżeś pani przyszła? Li tylko z ciekawości?
— Nie dręcz mnie pan, mów pan, mów!
— Niema co mówić, odważna pani jesteś. Dalibóg myślałem, że pani poprosisz pana Razumichina, ażeby ci towarzyszył. Ale widziałem doskonale, że nie był przy pani ani zbliska, ani zdaleka: to odważnie, chciałaś pani oszczędzić przykrości panu Rodjonowi; zresztą wszystko, co pani robisz, jest cudowne... Co się zaś tyczy pani brata to cóż mam pani powiedzieć? Samaś go pani widziała przed chwilą. Jak wygląda, co?
— Wszak nie na tem jedynie opierasz pan swoje oskarżenie.
— Nie, nie na tem, lecz na jego własnych słowach. Przez dwa wieczory z rzędu przychodził do panny Zofji. Pokazywałem pani gdzie siedzieli. Odbył przed nią całkowitą spowiedź. On jest mordercą. Zabił starą emerytkę lichwiarkę, u której sam zastawiał rzeczy; zabił także jej siostrę, przekupkę, imieniem Elżbieta, która wypadkiem weszła do mieszkania siostry w trakcie zbrodni. Zabił je obie toporem, przyniesionym ze sobą. Zabił je dla rabunku i zrabował pieniądze i niektóre przedmioty... O tem wszystkiem sam opowiadał słowo w słowo pannie Zofii która sama jedna zna tajemnicę, lecz w morderstwie nie przyjmowała udziału, ani słowem, ani czynem, przeciwnie zatrwożyła się tak samo, jak pani teraz. Bądź pani spokojną, ona go nie wyda.
— To być nie może! — szeptała Dunia blademi, śmiertelnie drżącemi ustami — to być nie może, niema żadnej najmniejszej przyczyny, żadnego powodu... To kłamstwo! kłamstwo!
— Zrabował, to cała przyczyna. Wziął pieniądze i rzeczy. Prawda, że jak sam zeznaje, nie skorzystał ani z pieniędzy, ani z rzeczy, lecz je ukrył pod kamieniem, gdzie dotąd jeszcze leżą. Ale to dlatego, że nie śmiał skorzystać.
— Ale czyż to podobna, ażeby on mógł ukraść, zrabować? Ażeby mógł choćby pomyśleć o tem — zawołała Dunia, zerwawszy się z miejsca. — Wszak go pan znasz widziałeś go pan? Czyż on może być złoczyńcą?
Prawie błagała Świdrygajłowa; przestrach ją opuścił.
— Proszę pani, jest tu tysiąc i miljon kombinacyj, i względów. Złodziej kradnie, i wie dobrze, że jest łotrem, słyszałem jednak o pewnym porządnym jegomościu, co okradł pocztę; kto go tam wie, a może on istotnie myślał sobie, że dobrze zrobił! Naturalnie, jabym sam temu nie uwierzył, również, jak pani, gdyby mi kto o tem opowiedział z boku. Ale własnym uszom muszę wierzyć. On pannie Zofji wyjaśnił nawet przyczyny, lecz ona i uszom swoim z początku nie dała wiary, ale oczom nareszcie dała wiarę, swoim własnym oczom. Wszak on jej sam mówił o tem, osobiście.
— Jakież... przyczyny?
— To długa sprawa. Jest to, jakby pani powiedzieć, swojego rodzaju teorja, podobna do tej o której mówiłem poprzednio, że naprzykład, pojedyńczy występek jest dozwolony, jeżeli cel główny jest dobry. Jedna zbrodnia i sto dobrych uczynków! Przykre to naturalnie dla człowieka młodego, pełnego zalet i przeświadczonego o własnej wyższości, wiedzieć, że gdyby, naprzykład, był panem głupich trzech tysięcy rubli, cała jego karjera, cała jego przyszłość ukształtowałaby się inaczej, a tymczasem tych trzech tysięcy nie ma. Dodajmy do tego rozdrażnienie spowodowane głodem, ciasnem mieszkaniem, łachmanami oraz dokładnem poczuciem naiwności swojego stanowiska społecznego, a zarazem stanowiska siostry i matki. Najbardziej zaś zarozumiałość, duma i zarozumiałość, choć zresztą, Bóg go tam wie, może i przy dobrych skłonnościach.. Ja bo go tam nie oskarżam nie przypuszczaj pani tego; to do mnie nie należy, zresztą. Była wtem także jedna własna teoryjka, teorja tak sobie, według której ludzie dzielą się, uważa pani, na materjał i na ludzi niezwykłych, to jest na takich ludzi, dla których, dzięki ich wysokiemu poziomowi kodeks nie istnieje, a którzy, przeciwnie, sami tworzą przepisy prawne dla pozostałych ludzi, dla tego materjału, tych śmierci. Teoryjka tak sobie: une théorie comme une autre. Napoleon przypadł mu strasznie do gustu, to jest właściwie przypadło mu do gustu to, że bardzo wielu genjalnych ludzi nie zwracało uwagi na krzywdy indywidualne i szło naprzód, nie bacząc na przeszkody, bez namysłu. To też, zdaje się, wyobraził sobie, iż i on jest człowiekiem genjalnym, to jest był czas jakiś przekonany o tem. Cierpiał on bardzo i teraz jeszcze cierpi na myśl, że teorji potrafił stworzyć, a iść naprzód, bez namysłu, nie był w stanie, a więc nie jest genjalnym. No a to poniża, drażni miłość własną młodzieńca, zwłaszcza w naszem stuleciu...
— A wyrzuty sumienia? Nie przypuszczasz więc pan w nim żadnych uczuć moralnych? Czyżby miał być taki?
— Ach, proszę pani, wszystko się teraz zmieniło, to jest zresztą, on nigdy nie był w zupełnym porządku. Rosjanie są to ludzie o szerokiej duszy, szerokiej, jak ich ojczyzna i nader skłonni do nieporządku i fantastyczności; źle jest jednak być takim bez wybitnego genjuszu. A pamięta pani, jakeśmy wiele na ten temat i w tym rodzaju omówili z panią we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie ogrodu, codzień po kolacji. Wtedy pani mnie zarzuciłaś tę szerokość. Kto wie, może właśnie w tym samym czasie, kiedyś pani to mówiła, może on tu leżał i obmyślał swoje. U nas bo, w sferze inteligencji szczególniej, świętych pojęć niema: chyba je kto sobie utworzy z książek... lub wykalkuluje co z pojęć i zasad cudzych. Ale wszak to zadanie przeważnie ludzi uczonych, mnichów jakich, tak, że to nawet nie przystoi człowiekowi świeckiemu. Zresztą moje poglądy są już pani znane; ja nikogo bezwzględnie nie potępiam. Osobiście postępuję, jak chcę, i winnym pozostawiam swobodę. Toć już nieraz mówiliśmy o tem. Miałem nawet to szczęście, że panią zajmowały moje poglądy. Co pani jest, jesteś pani tak blada?
— Znam tę jego teorję. Czytałam w dzienniku jego artykuł o ludziach, którym wszystko się pozwala... Przyniósł mi Razumichin.
— Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W dzienniku? Jest taki artykuł? Nie widziałem. To musi być ciekawe! Ale gdzież to się pani wybiera?
— Chcę pomówić z panną Zofją — odparła słabym głosem Dunia — którędy się to idzie do niej. Może już wróciła; pragnę się z nią zobaczyć koniecznie zaraz. Niech mi ona...
Dunia nie mogła dokończyć zdania; oddech jej literalnie został zatamowany.
— Panna Zofja nie powróci do późnej nocy. Tak przypuszczam. Powinna była przyjść bardzo prędko, skoro jednak jej niema, to wróci bardzo późno...
— A, więc ty łżesz! Widzę... łgałeś... wszystko było kłamstwem!... Nie wierzę ci! Nie wierzę! Nie wierzę! — krzyczała Dunia ze wzrastającą wściekłością, całkiem tracąc głowę.
Prawie bez czucia padła na krzesło, które podsunął jej skwapliwie Świdrygajłow.
— Panno Eudoksjo, co się pani stało, opamiętaj się pani! Oto jest woda. Napij się pani trochę...
Bryznął na nią wodą. Dunia drgnęła i ocknęła się.
— Głęboko odczuła! — szeptał do siebie Świdrygajłow, marszcząc brwi. — Panno Eudoksjo, uspokój się pani! On ma przyjaciół. My go uratujemy. Chcesz pani, wywiozę go zagranicę? Ja mam pieniądze; w trzy dni wyrobię paszport. A że tam zabił, to on jeszcze tyle narobi dobrego, że się to wszystko zatrze; uspokój się pani. Jeszcze będzie wielkim człowiekiem. No, co pani jest? Jakże się pani czuje?
— Zły człowiek! Jeszcze drwi sobie. Puść mnie pan...
— Dokąd pani chcesz iść? Ależ dokąd?
— Do niego. Gdzie on jest? Pan wiesz? Dlaczego te drzwi zamknięte? Myśmy tędy weszli, a teraz drzwi zamknięte na klucz. Kiedy zdążyłeś pan zamknąć je na klucz?
— Wszak niepodobna było krzyczeć na wszystkie pokoje o tem, cośmy tu mówili. Ja wcale nie drwię; sprzykrzyło mi się tylko mówić tym językiem. No, gdzież pani pójdzie w tym stanie? Chce go pani zdradzić, czy co? Doprowadzi go pani do szaleństwa i on sam się zdradzi. Dowiedz się pani, że już go śledzą, już trafili na ślad. Pani go tylko wydasz. Wstrzymaj się pani: widziałem i rozmawiałem z nim przed chwilą; można go ocalić. Poczekaj pani usiądź proszę, pomyślimy wspólnie. Dlatego zaprosiłem panią, ażeby pomówić o tem na osobności i dobrze obmyśleć. Siądź-że pani...
— Jakim sposobem możesz go pan ocalić. Czyż go można ocalić?
Dunia usiadła. Świdrygajłow usiadł przy niej.
— Wszystko to od pani zależy, od pani, od pani samej — zaczął z błyszczącemi oczyma, prawie szeptem, jąkając się i nawet nie wymawiając niektórych słów ze wzruszenia.
Dunia z trwogą odsunęła się od niego jaknajdalej. On trząsł się cały.
— Pani... jedno pani słowo, i będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam pieniądze i przyjaciół. Zaraz go wyprawię, a sam wezmę paszport, dwa paszporty, jeden dla mnie drugi dla niego. Mam przyjaciół; mam urzędników znajomych... Chce pani... wyrobię paszport i dla niej i dla matki pani, co pani po Razumichinie? Ja panią także kocham.. kocham panią bez granic. Pozwól mi ucałować brzeg twojej szaty, pozwól. Nie mogę słuchać, jak szeleści. Powiedz mi pani: zrób to, ja zrobię! Wszystko zrobię. Zrobię to co jest niepodobieństwem. W co pani wierzy, w to i ja wierzę! Nie patrz, nie patrz pani tak na mnie! Tym wzrokiem pani mnie zabijasz...
Zaczynał jakby majaczyć. Coś się z nim nagle stało, tak jakby mu krew uderzyła do głowy. Dunia zerwała się i pobiegła ku drzwiom.
— Otworzyć! Otworzyć! — wołała przez drzwi, stukając i szarpiąc drzwiami z całej siły. — Otworzyć? Ach czyż niema nikogo?
Świdrygajłow wstał i oprzytomniał. Złośliwy ironiczny uśmiech zwolna występował na jego drżących jeszcze ustach.
— Tam niema nikogo — wymówił spokojnie i dobitnie — gospodyni wyszła i napróżno tylko wysilasz się pani: szkoda piersi.
— Gdzie klucz? Otwórz drzwi zaraz, natychmiast nędzny człowieku!
— Klucz zgubiłem i nie mogę go znaleźć.
— A! Więc to gwałt! — zawołała Dunia, zbladłszy jak śmierć i biegnąc do kąta, gdzie coprędzej zasłoniła się stolikiem, który jej się zdarzył pod ręką. Nie krzyczała, ale wpiła się wzrokiem w swego tyrana i bacznie śledziła za każdym jego ruchem. Świdrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej na drugim końcu pokoju. Zapanował nawet nad sobą, przynajmniej z pozoru. Ale twarz miał bladą jak dawniej. Złośliwy uśmiech nie opuszczał jej dotąd.
— Powiedziałaś pani, że to gwałt. Skoroć gwałt, to sama pani możesz przyznać, że przedsięwziąłem środki odpowiednie. Mojej sąsiadki niema w domu; do Kapernaumowych jest bardzo daleko, pięć zamkniętych pokojów. Wreszcie, jestem przynajmniej dwa razy silniejszy od pani i przytem nie ma się czego obawiać, bo nawet i później nie będzie się pani mogła skarżyć! wszak nie zechcesz pani zdradzić brata, nieprawdaż? Zresztą, nikt pani nie da wiary: no, poco młoda dziewczyna, idzie sama do mieszkania kawalera? Także, gdybyś pani nawet chciała dać na ofiarę brata, to i tak pani nie dowiedziesz: gwałtu trudno dowieść.
— Podły! — szepnęła Dunia w oburzeniu.
— Jak pani sobie życzy, ale zważ pani, że mówiłem w przypuszczeniu. Według zaś mego osobistego zdania masz pani zupełną słuszność: gwałt jest podłością. Mówiłem tylko do tego, że na pani sumieniu nic ciążyć nie będzie, gdyby nawet... gdybyś nawet chciała ocalić brata dobrowolnie, tak jak ja pani proponuję. Poprostu tedy poddałaś się pani okolicznościom, no sile wreszcie, jeśli już bez tego słowa obejść się nie można. Pomyśl pani o tem; los pani brata i matki pani spoczywa w pani rękach. Co do mnie, będę pani niewolnikiem... przez całe życie... będę tu czekał...
Świdrygajłow usiadł na kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. Nie wątpiła już ani na jotę o jego nieodwołalnem postanowieniu. Przytem znała go dobrze...
Nagle, wyjęła z kieszeni rewolwer, podniosła kurek i opuściła rękę z rewolwerem na stolik. Świdrygajłow zerwał się z miejsca.
— Aha! Więc to tak! — zawołał zdziwiony, ale uśmiechając się złowrogo — no, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Sama mi pani nadzwyczaj ułatwiasz wszystko! Skądeś to pani jednak zdobyła rewolwer? Czy nie od pana Razumichina? Ba! A toć to mój własny! Stary znajomy. A ja go tak wtedy szukałem!... Nasze tedy wiejskie lekcje strzelania, które miałem zaszczyt dawać pani, przydały się na coś.
— To nie twój rewolwer, ale twojej żony, którą zabiłeś łotrze! W jej domu nie miałeś nic własnego. Wzięłam go bo wiem do czego jesteś zdolny. Ośmiel się postąpić krok jeden, a zabiję cię!
Dunia płonęła gniewem. Rewolwer trzymała w pogotowiu.
— No, a brat? Pytam przez ciekawość! — ozwał się Świdrygajłow, wciąż jeszcze stojąc na miejscu.
— Denuncjuj go, jeśli chcesz! Ani mi z miejsca! Nie ruszaj się, bo wystrzelę! Żonę otrułeś, ja wiem, tyś sam morderca!...
— A jesteś pani pewna, że to ja ją otrułem?
— Ty! Sameś mi o tem napomknął; sam mówiłeś mi o truciźnie... ja wiem... jeździłeś po nią... miałeś wszystko w pogotowiu... Bezwarunkowo ty... łotrze...
— Gdyby to nawet było prawdą, to przecież przez ciebie... przecież ty byłabyś tego przyczyną.
— Łżesz! ja ciebie nienawidziłam zawsze, zawsze...
— Ehe, panno Eudoksjo! Snać pani zapomniałaś, jak w zapale propagandy jużeś słabła, jużeś się poddawała.. Ja to po oczach poznałem; pamiętasz pani, wieczorem przy księżycu, słowik śpiewał...
— Kłamiesz! (wściekłość błysnęła w oczach Duni) łżesz, oszczerco!
— Kłamię? Może i kłamię. Skłamałem. Kobietom nie wypada pamiętać takich drobnostek. (Uśmiechnął się). Wiem, że wystrzelisz, piękny djabełku. No więc strzelaj!
Dunia podniosła rewolwer i śmiertelnie blada, z pobielałą, drżącą dolną wargą, z błyszczącemi jak ogień wielkiemi czarnemi oczyma, patrzyła nań zdecydowana, mierząc i wyczekując na pierwszy rzut z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną. Ogień, który błysnął w jej oczach w chwili, gdy podnosiła rewolwer, jakby go sparzył, i serce ścisnęło mu się boleśnie. Postąpił krok i dał się słyszeć wystrzał. Kula obśliznęła się po jego włosach i trafiła w tylną ścianę. Stanął i roześmiał się cicho.
— Ugryzła osa! Prosto w łeb mierzy... Co to? krew! Wyjął chustkę, ażeby obetrzeć krew spływającą cieniutką strugą po jego prawej skroni; widocznie kula drasnęła nieco w skórę na czaszce. Dunia spuściła rewolwer i patrzyła na Świdrygajłowa nietyle z trwogą, ile z jakiemś dzikiem zdumieniem. Jakby już sama nie pojmowała, co uczyniła i co się tu dzieje!
— No, cóż, pudło! Strzelaj pani jeszcze, ja czekam — łagodnie wymówił Świdrygajłow, uśmiechając się ciągle ale jakby ponuro — tak, to zdołam panią pochwycić, zanim wymierzysz.
Dunia drgnęła, szybko odwiodła kurek i znów podniosła rewolwer.
— Wypuść mnie pan! — wyrzekła z rozpaczą — przysięgam, że znów wystrzelę... Zabiję!...
— No i cóż... o trzy kroki nie można nie zabić. No, jeśli nie zabijesz... wtedy...
Oczy mu błysnęły i postąpił jeszcze dwa kroki.
Dunia spuściła kurek. Wystrzału nie było.
— Nabiłaś pani niedobrze. To nic! Jest tam jeszcze nabój. Popraw pani, ja zaczekam. — Stał przed nią o dwa kroki, czekał i patrzył na nią z dziką stanowczością ogniście namiętnym, ciężkim wzrokiem. Dunia pojęła, że raczej umrze, aniżeli ją opuści. „I... i naturalnie musi go zabić teraz, o dwa kroki!...“
Nagle odrzuciła rewolwer.
— Co! — ze zdziwieniem wymówił Świdrygajłow i odetchnął głęboko. Coś jakby mu odrazu spadło z serca i może nie sam ciężar śmiertelnej trwogi, bo i kto wie, czy jej doznawał w tej chwili. Było to wybawienie od innego bardziej bolesnego i ponurego uczucia, którego i sam nie mógłby był w całej sile określić.
Zbliżył się do Duni i łagodnie objął ręką jej kibić. Ona nie sprzeciwiała się, ale, cała drżąca jak listek, patrzyła nań błagalnym wzrokiem. Chciał coś powiedzieć, ale tylko usta mu się krzywiły, a wymówić nie mógł.
— Puść mnie! — błagając rzekła Dunia.
Świdrygajłow drgnął: to ty było już wymówione nie tak jak dawniej.
— „Więc mnie nie kochasz? — zapytał zcicha.
Dunia przecząco pokręciła głową.
— I... nie możesz?... Nigdy? — wyszeptał z rozpaczą.—
— Nigdy! — szepnęła Dunia.
Upłynęła chwila strasznej, niemej walki w duszy Świdrygajłowa. Nieopisanym wzrokiem spoglądał na nią. Nagle odjął rękę, odwrócił się, szybko odszedł do okna: stanął przed niem.
Upłynęła jeszcze chwila.
— Oto jest klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni surduta i położył na stół za siebie, nie patrząc i nie odwracając się do Duni). — Bierz pani; uciekaj pani prędzej!...
Uparcie patrzył w okno.
Dunia zbliżyła się do stołu po klucz.
— Prędzej! Prędzej! — powtórzył Świdrygajłow wciąż jeszcze nie ruszając się i nie odwracając głowy. Ale w tem: „prędzej“, zadźwięczała jakaś straszna nuta.
Dunia odczuła ją, porwała klucz, rzuciła się ku drzwiom szybko je odemknęła i wybiegła z pokoju. Po chwili, jak szalona, nieprzytomna, wypadła na kanał i pobiegła w kierunku mostu X.

Świdrygajłow stał przy oknie jeszcze ze trzy minuty; nareszcie odwrócił się zwolna, rozejrzał się dokoła i dłoń przeciągnął po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu usta smutny słaby uśmiech, uśmiech rozpaczy. Krzepnąca krew powalała mu rękę; popatrzył na krew ze złością; zmoczył ręcznik i obmył skroń. Rewolwer, odrzucony przez Dunię i leżący pod drzwiami, rzucił mu się nagle w oczy. Podniósł go i obejrzał. Był to maleńki kieszonkowy rewolwer o trzech strzałach, starej konstrukcji, tkwiły w nim jeszcze dwa naboje i jeden kapiszon. Raz tylko można było jeszcze wystrzelić. Pomyślał, wsunął rewolwer do kieszeni wziął czapkę i wyszedł.

ROZDZIAŁ VI

Cały ten wieczór, do dziesiątej, spędził w różnych traktjerniach i norach, przechodząc z jednej do drugiej. Natknął się gdzieś i na Kasię, która znowu śpiewała inną lokajską piosenkę o tem, jak jakiś „łotr i tyran“:

„Zaczął Kasię mocno ściskać“.

Świdrygajłow poił Kasię i kataryniarza i chórzystów i lokajów i dwóch jakichś pisarczyków. Z tymi pisarczykami zapoznał się dlatego, że obaj mieli krzywe nosy: jeden miał nos skrzywiony na prawo, drugi na lewo. To zabawiło Świdrygajłowa. Zaprowadzili go oni nareszcie do jakiegoś wesołego ogródka, gdzie zapłacił wejście za siebie i za nich. W tym ogródku była jedna cieniutka trzyletnia jodełka i trzy krzaczki. Oprócz tego zbudowano tam „werandę“, a właściwie szynk, w którym można było dostać i herbaty, a także ustawiono kilka zielonych stolików i krzeseł. Chór nędznych śpiewaków i jakiś pijany niemiec monachijski, o wyglądzie kelnera, z czerwonym nosem, ale jakiś bardzo powolny, rozweselali publiczność. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i zaczęli się bić. Świdrygajłowa wybrali na sędziego.
Rozprawiał z nimi przez kwadrans, ale tak krzyczeli, że nic zrozumieć nie było można. Zdaje się jednak, że jeden z nich ukradł coś i nawet zdołał zaraz sprzedać jakiemuś żydowi, lecz sprzedawszy, nie miał ochoty podzielić się ze swoim kolegą. Okazało się nareszcie, że sprzedanym przedmiotem była łyżka srebrna, własność restauracji. Gdy to spostrzeżono, sprawa zaczęła być kłopotliwą. Świdrygajłow zapłacił za łyżkę, wstał i wyszedł z ogrodu. Była blisko dziesiąta. On sam nie wypił przez ten czas ani kropli wódki i tylko zażądał herbaty, jedynie dla przyzwoitości. Wieczór był ponury i duszny. O dziesiątej całe niebo było groźnie zachmurzone; uderzył piorun i deszcz lunął, jak wodospad. Woda nie spadała kroplami, lecz całemi strugami zalewała ziemię. Błyskawice połyskiwały co chwila i można było doliczyć do pięciu w ciągu każdego błyśnięcia. Cały przemoknięty do suchej nitki, doszedł do domu, zamknął się, otworzył biurko i rozdarł dwa czy trzy papiery. Potem, wsunąwszy pieniądze do kieszeni, chciał zmienić bieliznę, lecz spojrzawszy w okno i przysłuchawszy się piorunom i deszczowi, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł, nie zamknąwszy mieszkania. Udał się wprost do Zosi; była w domu.
Była nie sama lecz w otoczeniu czworga drobnych dzieci Kapernaumowa. Częstował je herbatą. W milczeniu i z szacunkiem przyjęła Świdrygajłowa, ze zdziwieniem obejrzała jego zmoczone ubranie, ale nie rzekła ani słowa. Dzieci zaraz uciekły, okrutnie przestraszone.
Świdrygajłow usiadł przy stole, a Zosię poprosił, ażeby usiadła przy nim. Ona z nieśmiałością przygotowała się do słuchania.
— Ja może wyjadę do Ameryki — rzekł Świdrygajłow — tak więc widzimy się zapewne po raz ostatni, przyszedłem przeto zrobić pewne rozporządzenia. Widziałaś pani tę damę dzisiaj? Wiem, co ona pani mówiła, niema co powtarzać. (Zosia zrobiła nieokreślony ruch ręką i zarumieniła się). Tacy ludzie rozmawiają na jedno tempo. Co się zaś tyczy siostrzyczek i braciszka pani, to sądzę że są dostatecznie zabezpieczeni, pieniądze wręczyłem za pokwitowaniem w pewne ręce. Zresztą, weź pani te kwity, tak, na wszelki wypadek. Oto są. No, a teraz służę pani. Oto trzy pięcioprocentowe bilety, na sumę 3.000 rs. To weź pani dla siebie, dla siebie samej i niech to zostanie pomiędzy nami, niech nikt się nie dowie, cokolwiekbyś pani usłyszała. Przydadzą się one pani, tak bowiem żyć jak dotąd, to brzydko, panno Zofjo, i zresztą niema już żadnej potrzeby.
— Pan tyle zrobiłeś dobrego dla nas, i dla sierot i dla siostrzyczek — wyszeptała Zosia — że jeżeli i dotąd tak mało dziękowałam panu... to...
— No dobrze, już dobrze.
— A co do tych pieniędzy, to chociaż wdzięczna panu jestem, ale ich nie potrzebuję. Dla mnie samej to, co mam, wystarcza; jeżeli pan jest taki dobry, to te pieniądze...
— Ależ nie, to dla pani, panno Zofjo, i proszę się ze mną nie spierać, bo nawet nie mam czasu. Przydadzą się pani. Pan Raskolnikow ma dwie drogi: albo kulką w łeb albo... kajdanki. (Zosia spojrzała dziko i drgnęła). Nie lękaj się pani: wiem o wszystkiem od niego samego i nie jestem paplą; nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziłaś, ażeby sam poszedł i przyznał się do wszystkiego. To będzie dla niego daleko lepiej. Otóż, jak go ubiorą w kajdanki, to pani za nim? — Nieprawdaż? No, a więc pieniądze przydadzą się pani. Przydadzą się dla niego, rozumie pani? Daję je pani, to tak samo, jakbym jemu dawał. Przytem obiecałaś pani zapłacić dług owej niemce; słyszałem przecie. Poco to pani, panno Zofjo, bierze na siebie tak lekkomyślnie takie kontrakty i zobowiązania? Wszak to pani macocha została dłużna tej niemce, nie pani, to niechby tam ją licho... Tak się na świecie nie żyje... Otóż jeżeliby kto pytał się pani kiedykolwiek jutro, albo pojutrze o mnie (a panią będą badać) to pani o tem, że byłem teraz u pani, nie wspominaj nikomu i pieniędzy pani nie pokazuj, broń Boże, i nie mów pani o tem, że je pani dałem, nikomu. No, a teraz dowidzenia. (Wstał z krzesła). Panu Rodjonowi ukłony. Ale, ale: do czasu złóż pani pieniądze na przechowanie choćby u pana Razumichina. Znasz pani pana Razumichina? Pewno go pani zna. To dobry chłopak. Odnieś mu je pani dziś, lub... kiedy przy okazji. A tymczasem ukryj je pani, jak można najlepiej.
Zosia także zerwała się z krzesła i patrzyła nań z przestrachem. Chciała coś powiedzieć, o coś się zapytać, ale w pierwszej chwili nie śmiała i nie wiedziała jak ma zacząć.
— Jakże to... jakże tak... jakże pan pójdzie na taki deszcz?
— Wybieram się do Ameryki, a mam się bać deszczu ha, ha! Bywaj mi zdrowa, panno Zofjo. Żyj pani i żyj długo, przyda się pani innym. Ale, ale... powiedz pani panu Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Powiedz mu pani w te słowa: pan Arkadjusz Świdrygajłow kłania się panu. Tylko koniecznie.
Wyszedł, zostawiwszy Zosię w zdumieniu, w trwodze i w jakiemś niewyraźnem i ciężkiem podejrzeniu.
Okazało się później, że tego samego wieczoru, około północy, złożył on jeszcze jedną bardzo ekscentryczną i niespodziewaną wizytę. Deszcz nie przestawał padać. Cały mokry wszedł on o dwadzieścia minut na dwunastą do szczupłego mieszkania rodziców swej narzeczonej, na trzeciej linji wyspy Wasiljewskiej na Małym prospekcie. Ledwie się dostukał i z początku stał się powodem wielkiego zamieszania; ale pan Świdrygajłow, gdy chciał, był człowiekiem z czarującemi manierami, tak że pierwotny (lubo zresztą bardzo dowcipny) domysł poczciwych rodziców panny, że pan młody urżnął się tak, że sam nie wie, co robi, upadł sam przez się. Osłabionego ojca wytoczyła w fotelu rozważna i bardzo tkliwa matka narzeczonej i, swoim zwyczajem, przystąpiła zaraz do pewnych odległych pytań. (Ta kobieta nigdy nie zadawała pytań otwarcie, lecz zawsze rozpoczynała od uśmiechów, zacierania rąk, a potem jeżeli trzeba było dowiedzieć się czego stanowczego i dokładnie, naprzykład: kiedy pan Świdrygajłow raczy wyznaczyć dzień ślubu, to zaczynała od najciekawszych, prawie chciwych pytań o Paryżu i o tamtejszem życiu dworskiem i chyba potem ostrożnie dopiero dochodziła po kolei do trzeciej linji wyspy Bazylego). Zazwyczaj wszystko to budziło wiele szacunku, ale tym razem pan Świdrygajłow okazał się jakoś niezwykle niecierpliwym i zażądał bezwarunkowo widzenia się z narzeczoną, chociaż mu oznajmiono zaraz na wstępie, że panna udała się na spoczynek. Naturalnie panna zjawiła się, a gość oświadczył jej, że na jakiś czas musi za bardzo ważnym interesem wyjechać z Petersburga i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy rubli srebrem w różnych papierach, z prośbą, ażeby je przyjęła w podarunku, bo już oddawna miał zamiar podarować jej tę bagatelkę przed ślubem. Zbyt logicznego związku podarunku z natychmiastowym odjazdem i fatygowaniem się dla tego w nocy i po deszczu, oczywiście w tem oznajmieniu nie było, atoli sprawa cała załatwiła się bardzo gładko. Nawet niezbędne wykrzykniki „ach“ i „och“, badania i zadziwienia stały się jakoś nagle niezwykle umiarkowane; natomiast wdzięczność została okazaną jak najgorętsza przy towarzyszeniu łez najrozważniejszej z matek. Świdrygajłow wstał, roześmiał się, pocałował pannę, poklepał ją po buzi, potwierdził, że wkrótce powróci i spostrzegłszy w jej oczkach lubo dziecinną ciekawość, ale zarazem i jakieś bardzo poważne nieme pytanie, pomyślał, ucałował ją powtórnie i zaraz zirytował się w duszy, że podarunek niezwłocznie dostanie się pod klucz najrozważniejszej z matek. Wyszedł, zostawiwszy wszystkich w stanie niezwykłego wzburzenia. Ale czuła mamunia zaraz prędkim półszeptem rozstrzygnęła pewne ważniejsze wątpliwości, a mianowicie, że pan Świdrygajłow — to wielki człowiek, mający moc interesów i stosunków, bogacz — Bóg wie, co mu się tam roi po głowie, pomyślał, pojechał, pomyślał i oddał pieniądze, a więc niema się co i dziwić. Naturalnie rzecz to szczególna, że był cały mokry, ale anglicy np. bywają daleko ekscentryczniejsi, a i wogóle wszyscy ci z wyższego tonu nie dbają o to, co o nich świat powie i nie ceremonjują się wcale. Może on nawet umyślnie tak chodzi, ażeby pokazać, że się nikogo nie lęka. A nadewszystko ażeby o tem nikomu nie mówić, bo jeszcze Bóg wie co z tego może wyniknąć, a pieniądze jak najprędzej pod klucz i co najlepsze w tem wszystkiem, to oczywiście to, że Teodozja była w kuchni, a głównie pod żadnym pozorem nie należy wspominać o tem tej przebiegłej Resslichowej i t. p. i t. p. Przesiedzieli tak i przegawędzili ze dwie godziny. Tylko panna poszła spać daleko wcześniej, zdziwiona i nieco smutna.
A tymczasem Świdrygajłow równiuśko o północy przechodził przez most — kow, w kierunku strony Petersburskiej. Deszcz przestał padać, ale wiatr szumiał. Przejmowały go dreszcze i przez chwilę ze szczególnem zaciekawieniem i nawet zdumieniem spojrzał na czarną wodę Newki. Wkrótce jednak chłodno mu się zrobiło nad wodą, zawrócił się i poszedł na prospekt —oj. Stąpał po nieskończonej ulicy już bardzo długo, prawie od pół godziny, nieraz potykając się po ciemku na drewnianym bruku, ale nie przestawał szukać czegoś ciekawie po prawej stronie prospektu. Tu gdzieś, już na końcu ulicy, zauważył, przejeżdżając tędy niedawno, jakiś drewniany hotel dość obszerny, noszący nazwę, o ile zapamiętał, coś w rodzaju Adrjanopola. Nie omylił się w rachubach: hotel ten w takiej głuszy był tak widocznym, że niepodobna było go nie odnaleźć nawet po ciemku. Był to budynek długi, drewniany, zczerniały, w którym pomimo spóźnionej pory paliły się jeszcze światła i widać było pewien ruch. Świdrygajłow wszedł i od pierwszego spotkanego obdartusa zażądał numeru. Obdartus, zlustrowawszy wzrokiem Świdrygajłowa otrząsnął się i poprowadził go do oddzielnego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś na sam koniec korytarza, w kącie pod schodami. Innego numeru nie było: wszystkie zajęte. Obdartus patrzył pytającym wzrokiem:
— Jest herbata? — zapytał Świdrygajłow.
— Może być.
— Jest co jeszcze?
— Cielęcina, wódka, zakąski.
— Przynieś cielęciny i herbaty.
— Więcej niczego panu nie potrzeba? — zapytał z pewnem zdziwieniem obdartus.
— Nie, nic więcej!
Obdartus oddalił się zupełnie rozczarowany.
— Widocznie niedobre miejsce — pomyślał Świdrygajłow — że też ja o niem nie wiedziałem. Muszę wyglądać na człowieka, powracającego z jakiego café-chantant, ale już po awanturce. Ciekawa rzecz jednak, kto tu staje i nocuje?
Zapalił świecę i obejrzał numer szczegółowo. Była to klateczka tak niska, że Świdrygajłow głową sięgał sufitu, o jednem oknie; pościel bardzo brudna, prosty stół malowany i krzesło zajmowały prawie całą przestrzeń. Ściany wyglądały jakby zbite z desek, z oberwanem obiciem, tak zakurzonem i podartem, że kolor (żółty) można było jeszcze rozpoznać, ale rysunku za nic na świecie. Jedna część ściany i sufitu była ścięta ukośnie, jak zwykle w mansardach; nad tym ukosem szły schody. Świdrygajłow postawił świecę, usiadł na łóżku i zamyślił się. Ale dziwny i nieustanny szept, niekiedy zmieniający się prawie w krzyk, w sąsiedniej izdebce, zwrócił nareszcie jego uwagę. Szept ten trwał od chwili jego przybycia. Zaczął się przysłuchiwać: ktoś wymyślał i nieomal ze łzami obwiniał kogoś innego, ale słychać było jeden tylko głos; Świdrygajłow wstał, zasłonił rękę świecą, a na ścianie zaraz błysnęła szparka: zbliżył się i zaczął patrzeć. W numerze nieco większym, niż jego własny, było dwóch gości. Jeden z nich, bez surduta, z mocno kędzierzawą głową i z czerwoną zaognioną twarzą, stał w pozie mówcy, rozsunąwszy nogi dla utrzymania równowagi, i uderzając się ręką w piersi, patetycznie wymawiał drugiemu, że ten jest nędzarzem, że nawet nie ma rangi, że on go wyciągnął z błota, że jak zechce to go wypędzi i że wszystko to widzi jeden Pan Bóg. Ten, któremu robiono wymówki, siedział na krześle i wyglądał jak człowiek, który chciałby kichnąć, ale któremu się to nie udaje. Niekiedy baranim mętnym wzrokiem spoglądał na mówcę, lecz widocznie nie miał najmniejszego pojęcia o czem mowa i, kto wie nawet, czy słyszał, że do niego mówiono. Na stole dopalała się świeca, stała prawie pusta karafka od wódki, kieliszek, chleb, szklanki, ogórki i naczynia po dawno wypitej herbacie. Obejrzawszy ten obraz z uwagą Świdrygajłow bez współczucia odszedł od szparki i usiadł znowu na łóżku. Obdartus, wróciwszy z herbatą i cielęciną, nie mógł się oprzeć pokusie, ażeby raz jeszcze nie zadać pytania: „czy pan czego nie potrzebuje?“ i otrzymawszy znowu odpowiedz przeczącą, oddalił się ostatecznie. Świdrygajłow rzucił się na herbatę, chcąc się rozgrzać i wypić szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałka, z braku apetytu. Opanowywała go widocznie gorączka. Zdjął palto, surdut, owinął się kołdrą i położył się. Był zirytowany.
— Lepiejby było, gdybym teraz właśnie — pomyślał i uśmiechnął się.
W pokoju było duszno, świeca płonęła słabo, na ulicy wiatr szumiał, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i cały pokój jakby trącił myszami i czemś skórzanem. Świdrygajłow leżał i prawie majaczył: myśli w jego mózgu przesuwały się jak w kalejdoskopie. Zdawało się, że chciał bodaj do czegokolwiek przykuć wyobraźnię.
— Widać pod oknem jest jakiś ogród — pomyślał — drzewa szumią; jak ja nie lubię szumu drzew w nocy, podczas burzy, przykre uczucie!
I przypomniał sobie, jak przechodząc koło parku Petrowskiego ze wstrętem nawet pomyślał o nim. Przypomniał sobie także i o moście —kowym i o Małej Newie i znowu jakgdyby poczuł chłód, jak wtedy, gdy stał nad rzeką.
— Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na obrazkach — pomyślał znowu i nagle znów się uśmiechnął na pewną szczególną myśl! — Wszak teraz powinno by mi było być wszystko jedno co do całej tej estetyki i komfortu, a tymczasem stałem się podejrzliwy, jak zwierzę, które sobie szuka miejsca... w podobnym wypadku. Właśnie nie trzeba było wtedy iść do Petrowskiego parku! Zimno, ciemno, ha ha! Cóż to, miłych wrażeń poszukuję. Także! Dlaczego nie miałbym zgasić świecy?
Zdmuchnął ją.
— Sąsiedzi śpią już — pomyślał, nie widząc światła i w dawnej szparce. — No, pani Marto dobrodziejko, teraz powinnabyś przybyć, i ciemno i miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. Ale gdzie tam, właśnie teraz nie przyjdziesz...
Przypomniało mu się nagle, niewiadomo dlaczego, jak przed wykonaniem zamachu na Dunię, zalecał Raskolnikowowi, ażeby ją powierzył opiece Razumichina.
— Istotnie, mówiłem to chyba, ażeby samego siebie jeszcze bardziej podrażnić, jak słusznie twierdził Raskolnikow. Przecierpiał nie mało. Wielkim łotrem może być z czasem, gdy głupota mu z głowy wyjdzie, teraz bo zanadto chce mu się żyć. Pod tym względem ci ludzie są podli. No, ale pal go licho, kiedy chce, co mi do tego.
Nie mógł zasnąć. Powoli dawny obraz Duni stawał przed nim i nagle dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Nie, trzeba to już porzucić — pomyślał, ocknąwszy się — trzeba zająć się czem innem. Rzecz dziwna i śmieszna: względem nikogo nigdy nie miałem wielkiej nienawiści, nawet nie miewałem pokusy do zemsty, a jednak to zły znak, zły znak! Kłócić się także nie lubiłem i nie gorączkowałem się, także zły znak! A ile to ja jej naobiecywałem, tfu, do licha! A może jednak i wzięłaby mnie w kluby...
Zamilkł znowu i ścisnął zęby: znowu obraz Duni zjawił się przed nim zupełnie tak, jaką była w chwili, gdy po pierwszym wystrzale przelękła się strasznie, opuściła rewolwer, i ledwie żywa, spoglądała nań tak, że ją dwa razy mógł był złapać, a ona rąk nawet nie podniosłaby do obrony, gdyby był sam jej o tem nie przypomniał. I przyszło mu na myśl, jak mu się jej żal zrobiło w owej chwili, jakby mu serce ścisnęło...
— E! Do licha! Znowu te myśli, wszystko to trzeba porzucić, porzucić!...
Zaczynał tracić przytomność: dreszcz gorączkowy ustawał; nagle jakgdyby coś przebiegło pod kołdrą po ręku jego i po nodze. Drgnął:
— Do licha, czy to tylko nie mysz! — pomyślał — zostawiłem cielęcinę na stole...
Strasznie mu się nie chciało odkrywać, wstawać, marznąć, ale znowu coś nieprzyjemnie drapnęło go w nogę; zerwał prześcieradło i zapalił świecę. Drżąc z zimna, jął oglądać pościel, nic nie było; wstrząsnął prześcieradłem i nagle z za siennika wyślizgnęła się mysz. Zaczął ją chwytać, ale mysz nie uciekała z pościeli, lecz rzucała się w różne strony, wyślizgiwała mu się z pod palców, przebiegała po ręku i nagle wpadła pod poduszkę; zrzucił poduszkę, ale raptem poczuł, że coś mu wpadło za pazuchę, biega mu po ciele, i już jest na plecach, pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na łóżku, okręcony kołdrą, jak poprzednio; pod oknem wył wicher.
— Co za okropność! — pomyślał z gniewem.
Wstał i usiadł na brzegu łóżka, plecami do okna.
— Lepiej już wcale nie spać — postanowił wreszcie.
Od okna dolatywał chłód i wilgoć; nie wstając z miejsca, naciągnął na siebie kołdrę i okręcił się nią szczelnie. Świecy nie zapalał. Nie myślał o niczem i nie chciał myśleć, ale marzenia występowały jedne za drugiemi, błyskały jakieś urywki myśli bez początku i końca i bez treści. Jakgdyby wpadał w półdrzemkę. Chłód, czy też mrok, wilgoć, czy wiatr, wyjący pod oknem i poruszający liśćmi drzew, wywołały w nim jakąś uporczywą fantastyczną skłonność czy chęć, dość, że mu się ciągle wyobrażały kwiaty. Stanął mu przed oczyma przepyszny pejzaż: dzień jasny, ciepły, prawie gorący, dzień świąteczny, dzień Ś-tej Trójcy. Wykwintna, zamożna, rozkoszna willa, w guście angielskim, cała okolona klombami pachnącego kwiecia sadzonego w grządki dokoła domu, ganek obrosły winem i zastawiony krzewami róż: widne lekkie schody, zasłane pysznym dywanem, obstawione rzadkiemi kwiatami w chińskich wazonach. Szczególną uwagę zwrócił na bukiety białych, delikatnych narcyzów, pochylających się na swych jasnozielonych długich łodygach z mocnym aromatycznym zapachem a ustawionych w wazonach z wodą na oknach. Nie chciało mu się nawet odejść od nich, ale udał się na schody i wszedł do wielkiej, wysokiej sali i znowu wszędzie, w oknach, przy drzwiach otworzonych na taras, na samym tarasie, wszędzie były kwiaty. Po podłogach była rozsypana świeżo skoszona pachnąca trawa, okna były otwarte; świeże, lekkie, chłodne powietrze wpływało do pokoju, ptaszki świergotały pod oknami, a pośród sali na stołach pokrytych białym atłasowym całunem stała trumna. Trumna ta była obita białym jedwabiem i obszyta białą gęstą koronką. Girlandy kwiatów ozdabiały ją dokoła. Cała w kwiatach leżała w niej dziewczynka, w białej tiulowej sukni, z rączkami złożonemi i przyciśniętemi do piersi, a białemi jak marmur. Ale jej rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; wianek z róż obejmował jej główkę. Surowy i już skostniały profil jej twarzy był także jakby utoczony z marmuru, ale uśmiech na jej bladych ustach był pełen jakiejś niedziecinnej, nieskończonej troski i wielkiej skargi. Świdrygajłow znał tę dziewczynkę; ani obrazu, ani świec zapalonych nie było przy tej trumnie i nikt przy niej nie odprawiał modłów. Ta dziewczynka była samobójczynią, topielicą. Miała ledwie lat czternaście, ale było to już serce rozbite i zginęło nie mogąc przeżyć krzywdy, która zgorszyła i zadziwiła jej młode, dziecinne pojęcia, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko-czystą duszę i wydała ostatni krzyk rozpaczy, nie usłyszany, lecz wydrwiony w noc ciemną w mroku, wśród zimna, wśród wilgotnej odwilży i wycia wiatru.
Świdrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i postąpił do okna. Po omacku znalazł zasuwkę i otworzył okno. Wiatr wpadł jak wściekły do czarnej izdebki i jakby szronem mroźnym oblepił mu twarz i piersi, przykryte jedną koszulą. Pod oknem musiało być istotnie coś w guście ogrodu i zdaje się także przeznaczonego dla zabaw; snać w dzień śpiewali tu szansoniści i roznoszono herbatę do stolików. Teraz zaś z drzew i krzaków spadały do okna krople, ciemno było, jak w piwnicy, tak, że ledwie można było rozróżnić jakieś czarne plamy, oznaczające przedmioty. Świdrygajłow, zgiąwszy się i opierając się łokciami o framugę, wpatrywał się już od pięciu minut w tę mgłę. Wśród mroku i ciszy dał się słyszeć strzał armatni; za nim drugi.
— A, sygnał! Woda przybiera — pomyślał. — Do rana dojdzie tam, gdzie jest niżej, na ulice, zaleje suteryny i piwnice, wypłyną szczury i podczas deszczu wiać ludzie zaczną, złorzecząc, mokrzy, przenosić swoje śmieci na wyższe piętra... A która to teraz godzina?
I zaledwie to pomyślał, gdzieś zbliska, cykając i jakby spiesząc się z całej siły, zegar ścienny wybił godzinę trzecią.
— Ehe, toż to za godzinę będzie już widno? Poco czekać? Wyjdę zaraz, udam się wprost na Pietrowskij: tam wybiorę gdziekolwiek duży krzak, cały zlany deszczem tak, że ledwie, ledwie go się dotknąć, a miljony kropel zleją całą głowę...
Odszedł od okna, przymknął je, zapalił świecę, włożył kamizelkę, surdut, kapelusz i wyszedł ze świecą na korytarz, ażeby odszukać gdzieś w jakiej dziurze, pomiędzy wszelkiemi resztkami i ogarkami świec, obdartusa, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu...
— Najlepsza chwila, o lepszą trudno.
Długo chodził po całym długim i wąskim korytarzu, nikogo nie mogąc znaleźć, i już chciał głośno krzyknąć gdy nagle, w ciemnym kącie, pomiędzy starą szafą i drzwiami spostrzegł jakiś dziwny przedmiot, coś jakby żywego. Nachylił się ze świecą i ujrzał dziecko, dziewczynkę lat pięciu, nie więcej, w zmokłej, jak ścierka do podłóg, sukieneczce, drżącą i płaczącą. Ona jakgdyby się nawet nie zlękła Świdrygajłowa, ale patrzyła nań z głupiem zdziwieniem wielkiemi czarnemi oczyma i niekiedy rumieniła się, jak dzieci, które długo płakały, ale już przestały i nawet już się pocieszyły, a tymczasem chwila jeszcze, i nagle znowu bekną. Twarzyczka dziewczynki była blada i zmęczona; skostniała od zimna, ale — „jakże się tu dostała? Więc skryła się tutaj i przez całą noc nie spała“. Zaczął ją badać. Dziewczynka nagle ożywiła się i coś mu pręciutko jęła bełkotać swoim dziecinnym językiem. Było tam coś o „mamusi“ i że „mamusie udezi“ (uderzy), o jakiejś szklance, którą „lozbila“ (rozbiła) Dziewczynka mówiła bardzo długo; z jej opowiadania można było jako tako dojść do wniosku, że jest to nielubiane dziecko, które matka, jakaś widocznie zawsze pijana kucharka, może i z tego hotelu, biła i zahukała, że dziewczynka stłukła jej szklankę i że się tak przestraszyła, iż uciekła jeszcze wczoraj; długo zapewne chowała się gdzieś na podwórzu, aż nareszcie dostała się tutaj, kucnęła za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna, i z trwogi, ażeby jej znowu nie obito. Świdrygajłow wziął i ją na ręce, poszedł do swego numeru, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Jej dziurawe trzewiczki na bosych nóżkach były tak mokre, jakgdyby przez całą noc leżały w kałuży. Rozebrawszy, położył ją na pościeli, nakrył i okręcił całkiem z głową w kołdrę. Dziecko natychmiast usnęło. Co uczyniwszy, wpadł znowu w ponure zamyślenie.
— Także mi strzeliło wdawać się w nie swoje rzeczy! — rzekł wreszcie z niechęcią i gniewem. — Co za niedorzeczność!
Zirytowany, wziął świecę, ażeby pójść i odszukać bądź co bądź obdartusa i coprędzej opuścić te miejsca.
— Ech, smarkata! — pomyślał z przekleństwem, otwierając już drzwi, ale wrócił, jeszcze raz spojrzał na dziecko, czy śpi, czy nie śpi? Ostrożnie uchylił kołdry. Dziewczynka spała mocnym snem i posilnym. Rozgrzała się pod kołdrą i rumieniec wystąpił na jej bladą buzię. — Ale rzecz dziwna: ten rumieniec odznaczał się jakby jaskrawiej i mocniej, niż zwykły dziecinny rumieniec. „To gorączka — pomyślał Świdrygajłow — to jakby rumieniec z wódki, jakby jej dano wypić cały kieliszek. Różowe usteczka płoną, palą się, ale co to?“ Wydało mu się nagle że jej długie czarne rzęsy jakgdyby drgały i mrugały i jakgdyby się podnosiły, a z pod nich wyglądał złośliwy ostry, jakiś nie dziecinny drwiący wyraz; tak, jakby dziewczynka nie spała i tylko udawała, że śpi. Ależ tak jest: jej usteczka rozszerzają się do śmiechu, brzeżki warg drgają, jakby wstrzymując się jeszcze. Lecz oto już zupełnie przestało się powstrzymywać, to już śmiech, wyraźny śmiech, coś czelnego, wyzywającego błyszczy na tej wcale nie dziecinnej twarzy; to rozpusta, to twarz kamelji, bezczelna twarz, przedajnej kokoty, francuski. Oto już, wcale się nie kryjąc, otwierają się oczy: kusząc go namiętnym i bezwstydnym wzrokiem, przywołują go, śmieją się; coś nieskończenie potwornego i obrażającego było w tych oczach, w tym śmiechu, w całej tej ohydzie dziecinnej buzi.
— Jakto! Pięcioletnia? — wyszeptał z prawdziwą zgrozą Świdrygajłow — to... co to jest, co to jest?
Ale oto już ona zupełnie odwraca się doń całą rozpaloną twarzą, wyciąga ręce...
— A, przeklęta! — krzyknął ze zgrozą Świdrygajłow, zmierzając się pięścią... Ale w tej chwili obudził się.
Leży w tem samem łóżku, tak samo okręcony kołdrą i świeca nie zapalona, a w oknach bieli się zupełny dzień.
„Maligna przez całą noc!“ Podniósł się z gniewem, czując, że jest cały jak rozbity, kości go bolały! Na dworze gęsta mgła, nic zobaczyć nie można. Już po piątej: zaspałem. Wstał, włożył ubranie jeszcze mokre. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił kapiszon; potem usiadł, wyjął z kieszeni notes i na pierwszej stronie napisał wyraźnie kilka wierszy. Odczytawszy je, namyślił się. Rewolwer i notes leżały tuż przy łokciu. Zbudzone muchy przylepiały się do niedotkniętej porcji cielęciny która stała dotąd na stole. On długo patrzył na nie i nakoniec wolną prawą ręką zaczął nieświadomie łapać jednę muchę. Długo usiłował dokonać swego, ale napróżno. Nareszcie złapawszy siebie na tem ciekawem zajęciu, ocknął się, drgnął, powstał i ostatecznie wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy.
Mleczna, gęsta mgła unosiła się nad światem. Świdrygajłow udał się po śliskim, zabłoconym, drewnianym bruku, w kierunku Newki. Migały mu przed oczyma, wysoki przybór Newki, wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa, i nareszcie ten sam krzak... Z gniewem jął przypatrywać się domom, ażeby myśleć o czem innem. Ani przechodnia, ani dorożki nie spotkał po drodze. Smutnie i brudno wyglądały jasnożółte drewniane domki z zamkniętemi okiennicami. Chłód i wilgoć przejmowały całe jego ciało i zaczynał drżeć. Niekiedy trafiał na szyldy sklepowe, i odczytywał je starannie. Skończył się nareszcie bruk drewniany. Doszedł już do wielkiej kamienicy. Brudny, przemokły pies ze schowanym pod siebie ogonem, przebiegł mu drogę. Jakiś nieprzytomny pijak, w szynelu, z twarzą na dół, leżał wpoprzek trotuaru. Popatrzył nań i poszedł dalej.
Wysoka wieża błysnęła mu na lewo. Ba! — pomyślał — otóż i miejsce, poco mam iść na Pietrowskij? Przynajmniej wobec urzędowego świadka... o mało się nie uśmiechnął wobec tej nowej myśli i skręcił w ulicę —ską. Tam to stał duży dom z wieżą. Przy zamkniętej wielkiej bramie domu stał oparty o nią plecami niewielki człowieczek, okręcony w szarą żołnierską sukmanę i w miedzianym kasku Achillesa. Drzemiącym wzrokiem, obojętnie spojrzał on na zbliżającego się Świdrygajłowa. Na jego twarzy widać było ten odwieczny wybitny smutek, który tak kwaśno piętnuje wszystkich żydów bez wyjątku. Obaj, Świdrygajłow i Achilles, przez jakiś czas, milcząc, przyglądali się sobie nawzajem. Achillesowi wydało się nareszcie dziwnem, że człowiek nie pijany, stoi przed nim o trzy kroki, patrzy uporczywie i nic nie mówi.
— A co to panu tu p-o-otrza? — wymówił, nie ruszając się i nie zmieniając swojej pozycji.
— No, bracie, jak się masz! — odparł Świdrygajłow.
— To nie miejsce.
— Ja, bracie, jadę w obce strony.
— W obce strony?
— Do Ameryki.
— Do Ameryki?
Świdrygajłow wyjął rewolwer i podniósł kurek. Achilles wytrzeszczył oczy.
— A, co to... takie żarty... tu nie miejsce!
— Dlaczego nie miejsce?
— A dlatego, że nie miejsce.
— Gadasz bracie, to wszystko jedno. Miejsce dobre jak się będą ciebie pytać, to mów, że pojechał do Ameryki.
Przyłożył rewolwer do swej prawej skroni.
— A co to... tu nie można... tu nie miejsce! — zatrząsł się Achilles, rozszerzając oczy coraz bardziej i bardziej.

Świdrygajłow spuścił kurek.

ROZDZIAŁ VII

Tego samego dnia, ale już wieczorem, o godzinie siódmej, Raskolnikow zbliżał się do mieszkania swoje matki i siostry, do tego samego mieszkania w domu Bakelejewa, gdzie je umieścił Razumichin. Wejście na schody były od ulicy, Raskolnikow zbliżał się, ciągle jeszcze tamując kroki i jakby wahając się: wejść czy nie wejść? Ale za nic by się nie wrócił, postanowienie było nieodwołalne.
— Przytem wszystko jedno, one jeszcze o niczem nie wiedzą — myślał — a mnie przyzwyczaiły się uważać za dziwaka...
Ubranie miał okropne: całe zabłocone, po całonocnym deszczu, podarte, zmiętoszone. Twarz jego była zmieniona do niepoznania wskutek zmoczenia, niepogody i oniemal dwudziestoczterogodzinej walki z samym sobą. Całą tę noc spędził on sam Bóg wie gdzie. Ale przynajmniej zdecydował się.
Zastukał do drzwi, otworzyła mu matka. Duni nie było. Nawet służąca gdzieś wyszła. Pani Pulcherja zrazu oniemiała z radosnego zdumienia; potem porwała go za rękę i wciągnęła do pokoju.
— Nareszcie jesteś! — zaczęła, jąkając się z radości. — Nie gniewaj się na mnie, Rodziu, że cię tak głupio spotykam, ze łzami: ja się śmieję, nie płaczę! Nie, cieszę się, ale mam takie głupie przyzwyczajenie, że mi łzy płyną. To od śmierci twojego ojca. Siadajże, mój drogi, musiałeś się zmęczyć, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił.
— Byłem wczoraj na deszczu, mateczko — zaczął Raskolnikow.
— Ależ nie, nie! — przerwała mu stara — myślałeś, że zaraz zacznę cię badać, przez kobiecą ciekawość, nie bój się. Ja rozumiem, wszystko rozumiem, nauczyłam się już teraz po tutejszemu i doprawdy sama widzę, że tu jest rozumniej. Raz na zawsze zrozumiałam, że gdzież mnie tam sądzić twoje postępki i domagać się od ciebie zdania sprawy? Może ty masz Bóg wie jakie interesy i plany w głowie, a może i jakie myśli roją ci się; i miałabym cię trącać w łokieć: o czem myślisz? Ależ... Ach Boże! Pocóż się rzucam, jak szalona... Widzisz, Rodziu, ja twój artykuł odczytuję już po raz trzeci, przyniósł mi go pan Dymitr. Ażem krzyknęła, jak go zobaczyłam; jakże jestem głupia, pomyślałam sobie, oto czemże on się zajmuje, oto rozwiązanie zagadki! Uczeni zawsze są tacy! Może on ma nowe myśli w głowie, może on je urabia sobie, a ja go męczę i drażnię! Czytam, kochanku, i naturalnie, wcale nie rozumiem: tak to zresztą powinno być; gdzież mnie tam!...
— Niech mi go mama pokaże.
Raskolnikow wziął dziennik i rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek się to sprzeciwiało jego położeniu, atoli doznał dziwnego i dotkliwie słodkiego uczucia, jakiego doznaje dwudziestoparoletni autor na widok swej pierwszej pracy drukowanej. Trwało to chwilkę. Przeczytawszy kilka wierszy, spochmurniał i straszny smutek ścisnął mu serce. Cała jego walka duchowa z ostatnich miesięcy przypomniała mu się odrazu. Ze wstrętem i gniewem odrzucił gazetę na stół.
— Wierzaj mi jednak, Rodziu, że pomimo całej mojej głupoty, mogę wnioskować, że ty niezadługo będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym na świecie naszych uczonych. I śmieli przypuszczać, żeś zwarjował! Ha! ha! ha! Nie wiesz, toć oni tak przypuszczali! Ach nędzne robaki, czyż oni mogą się poznać, gdzie jest rozum! Nawet Dunia o mało w to nie uwierzyła, a co! Nieboszczyk twój ojciec dwa razy posyłał do gazet, z początku wiersze, mam dotąd kajet, pokażę ci go kiedy (a potem już i całą powieść sama wybłagałam go, żeby mi ją dał przepisać), i już jakeśmy się modlili, żeby ją przyjęto, nie przyjęto! Sześć, siedem dni temu gryzłam się, Rodziu, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jadasz, w czem chodzisz? A teraz widzę, że byłam głupia, bo gdy zechcesz to wszystko zdobędziesz sobie rozumem i talentem. Ty tylko tymczasem jeszcze nie chcesz i zajmujesz się daleko ważniejszemi sprawami...
— Duni niema w domu, proszę mamy?
— Niema jej, Rodziu. Bardzo często nie widzę jej w domu, zostawia mnie samą. Pan Dymitr, Bóg mu zapłać przychodzi nieraz posiedzieć ze mną i ciągle mówi o tobie. On ciebie kocha i szanuje, mój drogi. Co do siostry, to nie mówię, żeby już mnie tak bardzo zaniedbywała. Nie skarżę się. Ona ma swój charakter, a ja swój; od pewnego czasu ma przede mną jakieś sekrety, ale ja przed wami żadnych sekretów nie mam. Naturalnie, jestem mocno przekonana, że Dunia ma dużo rozumu i że mnie i ciebie bardzo kocha... ale nie wiem już do czego to doprowadzi. Ty żeś przyszedł, bardzo, bardzoś mnie tem ucieszył, a ona gdzieś się bałamuci, ale jak przyjdzie, to ja jej powiem: widzisz, brat twój nas odwiedził, a ty gdzie przez ten czas byłaś, co? Ale ty, Rodziu, nie bałamuć mnie zanadto; możesz, to przyjdź, a nie możesz, to i tak poczekam, cóż zrobić! Ja i tak będę przekonana, że ty mnie kochasz, a to dla mnie wystarcza. Będę czytała twoje dzieła, będę słyszała o tobie od wszystkich, a kiedy niekiedy sam przyjdziesz odwiedzić, czegóż mi więcej potrzeba? Wszak i teraz przyszedłeś, ażeby pocieszyć matkę, widzę przecież...
Tu pani Pulcherja rozpłakała się nagle.
— Znowu te łzy! Nie patrz na mnie! Ach, Boże, co też ja robię — zawołała nagle, zrywając się z miejsca — wszak jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Co to jednak może egoizm staruszki... Zaraz, zaraz!
— Mateczko, niech mateczka da spokój, ja zaraz wychodzę. Przyszedłem nie po to. Niech mnie mama wysłucha.
Pani Pulcherja zbliżyła się doń nieśmiało.
— Mateczko, cokolwiekby się stało, cokolwiekbyś miała usłyszeć o mnie, czy będziesz mnie kochać tak, jak teraz? — zapytał z całą serdecznością, jakby nie myśląc o swoich słowach i nie ważąc ich.
— Rodziu, Rodziu, co tobie? Jakże się możesz o to pytać? I któż może mi coś powiedzieć przeciwko tobie? Ależ ja nikomu nie uwierzę, poprostu wypędzę.
— Przyszedłem cię zapewnić, mateczko, że cię kochałem, i teraz nawet rad jestem, żeśmy sami, że Duni niema — ciągnął z tym samym zapałem — przyszedłem ci powiedzieć, mateczko, otwarcie, że chociaż będziesz nieszczęśliwą, to wiedz przynajmniej, że syn twój kocha cię teraz więcej, niż samego siebie, i że wszystko coś myślała o mnie, że jestem okrutny i nie kocham ciebie, wszystko to było nieprawdą. Ja cię nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć; zdawało mi się, że tak trzeba zrobić i od tego zacząć...
Pani Pulcherja całowała go w milczeniu, przyciskała do swojej piersi i płakała pocichu.
— Co ci jest, Rodziu, ja nie wiem — rzekła nareszcie — myślałam przez cały ten czas, że my się tobie poprostu naprzykrzamy, a teraz z tego wszystkiego widzę, że masz wielkie zmartwienie i dlatego tak stronisz od nas. Ja to już oddawna przewiduję, Rodziu. Przebacz mi, że ci to mówię i ciągle myślę o tem i nie sypiam po nocach. Nocy dzisiejszej i Dunia także leżała cała w gorączce, i o tobie tylko wspominała. Coś nie coś słyszałam, ale nic zrozumieć nie mogłam. Przez cały ranek chodziła jak struta, czekała na coś, przeczuwała i oto doczekała się! Rodziu, Rodziu gdzież się zbierasz? Czy jedziesz gdzie, czy co!
— Jadę.
— Tak też i myślałam! I ja mogę z tobą pojechać, jeśli ci się przydam na co. I Dunia; ona cię kocha, ona cię bardzo kocha, i panna Zofja niechby także z nami pojechała, jeśli potrzeba; widzisz, ja chętnie ją przyjmę za córkę. Pan Dymitr pomoże nam wybrać się razem... lecz... gdzież idziesz... wyjeżdżasz?
— Bądź zdrowa, mateczko.
— Jakto! Dziś! — krzyknęła, jakby tracąc go na wieki.
— Nie mogę, nie mam czasu, pilno mi...
— A ja nie mogę ci towarzyszyć?
— Nie, niech matka uklęknie i pomodli się za mnie. Modlitwa matki może będzie wysłuchana.
— Pozwól więc, niech cię przeżegnam, pobłogasławię. O tak, o tak. O Boże, co też my robimy!
Tak, on był rad, był bardzo rad, że nikogo nie było, że był sam z matką. Jakgdyby za cały ten okropny czas hurtem rozmiękczyło mu się serce. Upadł przed nią, całował jej nogi, i oboje płakali w uścisku. I ona się nie dziwiła i nie badała go tym razem. Pojmowała już oddawna, że z synem dzieje się coś okropnego, a teraz zbliżyła się właśnie jakaś straszna chwila dla niego.
— Rodziu, mój drogi, mój pierworodny — mówiła łkając — ty jesteś teraz taki, jakim byłeś za młodu, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś: jeszcze jakeśmy z ojcem żyli i biedowali, tyś już tem nas pocieszał, żeś był z nami, a gdy już pochowałam ojca, to ileż to razy, w takim samym uścisku jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A że ja płaczę oddawna — to dlatego, że serce matki przeczuło nieszczęście. Ledwiem cię po raz pierwszy ujrzała wtedy, wieczorem, pamiętasz, jakeśmy tu przyjechały, to zaraz odgadłam wszystko z twego wzroku, aż mi serce zadrżało, a dziś, kiedym ci otworzyła no, myślę sobie, przyszła stanowcza chwila. Rodziu, Rodziu, przecie nie zaraz odjeżdżasz?
— Nie zaraz.
— Przyjdziesz jeszcze?
— Przyjdę...
— Rodziu, nie gniewaj się, ja nie śmiem cię badać. Wiesz, że nie śmiem, ale tak, tylko dwa słówka mi powiedz, czy ty daleko odjeżdżasz?
— Bardzo daleko.
— Cóż tam, służba, karjera jaka czeka ciebie?
— Co Bóg da... niech się tylko mateczka modli za mnie.
Raskolnikow poszedł ku drzwiom, lecz ona uchwyciła się jego ubrania i rozpaczliwym wzrokiem patrzyła mu w oczy. Twarz jej pełna była zgrozy.
— Dosyć, mateczko — rzekł Raskolnikow, głęboko żałując, że przyszedł.
— Nie na zawsze? Wszak nie na zawsze? Wszak przyjdziesz, przyjdziesz jutro?
— Przyjdę, przyjdę, bądź zdrowa!...
Wyrwał się nareszcie.
Wieczór był świeży, ciepły, jasny; wypogodziło się od samego rana. Raskolnikow wszedł do swego mieszkania; spieszył się. Chciał skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tej chwili nie chciałby się z kim spotkać. Zbliżając się do swej komórki, spostrzegł, że Nastusia, oderwawszy się od samowaru, uważnie śledzi za nim i odprowadza go oczyma.
— Czy tylko nie ma gości? — pomyślał. — Ze wstrętem stanął mu przed oczyma Porfirjusz. Doszedłszy jednak do swego pokoju i otworzywszy drzwi, spostrzegł Dunię. Siedziała sama jedna, w głębokiej zadumie i widocznie oddawna czekała na niego. On stanął na progu. Dunia zerwała się z kanapy przerażona i wyprostowała się przed nim. Wzrok jej, nieruchomie utkwiony w niego, wyrażał zgrozę i nieutulony smutek. I już z tego jednego wzroku zrozumiał odrazu, że ona wie o wszystkiem.
— I cóż, mam wejść do ciebie, czy odejść? — zapytał z niedowierzaniem.
— Siedziałam cały dzień u Zosi; czekałyśmy na ciebie obie. Sądziłyśmy, że przyjdziesz napewno.
Raskolnikow wszedł do pokoju i wyczerpany usiadł na krześle.
— Jestem trochę słaby, Duniu; bardzo się zmęczyłem, chciałbym panować nad sobą, choćby w tej jednej chwili.
Podejrzliwie objął ją wzrokiem.
— Gdzież byłeś przez całą noc?
— Nie pamiętam dobrze; widzisz, siostro, chciałem zdecydować się ostatecznie i kilka razy chodziłem po nad Newą; to pamiętam. Chciałem tam skończyć; ale... nie zdecydowałem się — wyszeptał znowu podejrzliwie przyglądając się Duni.
— Bogu dzięki! A jakeśmy się o to lękały, ja i panna Zofja! A więc ty wierzysz jeszcze w życie: dzięki Bogu, dzięki Bogu.
Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
— Nie wierzyłem, a przed chwilą z matką płakaliśmy we wzajemnym uścisku; nie wierzę, ale prosiłem ją, ażeby się modliła za mnie. To Bóg wie, Duniu, jak się to robi, a ja nic tego nie rozumiem.
— Byłeś u matki? Powiedziałeś jej? — ze zgrozą zawołała Dunia. — Odważyłeś się powiedzieć?
— Nie, nie powiedziałem!... słowami, lecz ona domyśliła się wiele. Słyszała w nocy, jak ty mówiłaś w malignie. Jestem przekonany, że już wie połowę, przynajmniej rozumie. Może ja i źle zrobiłem, żem ją odwiedził. Sam nie wiem, pocom tam poszedł, jestem nędznikiem, Duniu.
— Nędznikiem, a jednak gotów jesteś iść na cierpienie. Wszak idziesz przecie?
— Idę. Zaraz. Tak, dla uniknięcia tego wstydu, chciałem się utopić, Duniu, ale stojąc już nad wodą, pomyślałem sobie, że jeżeli dotąd uważałem się za silnego, to niechże się i wstydu nie zlęknę — rzekł, uprzedzając pytania. — Czy to ambicja, Duniu?
— Ambicja, Rodziu.
Jakgdyby ogień błysnął w jego przygasłych oczach; sprawiło mu to niejako przyjemność, że ma jeszcze ambicję...
— A czy nie przypuszczasz, siostro, że poprostu zląkłem się wody? — zapytał z przykrym uśmiechem, zaglądając jej w oczy.
— O, Rodziu, cóż znowu! — zawołała Dunia z goryczą.
Przez dwie minuty trwało milczenie. On siedział ze spuszczoną głową i patrzył na ziemię; Dunia stała przy drugim końcu stołu i spoglądała nań z męczarnią. Nagle wstał:
— Późno, już czas. Idę zaraz wydać siebie. Ale nie wiem, dlaczego idę siebie wydać.
Grube łzy spływały po jego policzkach.
— Ty płaczesz, siostro, a czy możesz podać mi rękę?
— Wątpiłeś o tem?
Uścisnęła go serdecznie.
— Czyliż idąc na cierpienie, nie zmywasz już w połowie swojej zbrodni? — zawołała, tuląc go w objęciach i całując go.
— Zbrodni? Jakiej zbrodni? — zawołał nagle, w napadzie jakiejś wściekłości — czy to, żem zabił nędzną, szkodliwą wesz, starą lichwiarkę, zbyteczną dla świata, która ssała biednych, czy to zbrodnia? Nie myślę o niej i nie myślę jej zmywać. I co mi tam wszyscy gadają ze wszystkich stron: „zbrodnia, zbrodnia!“ Teraz dopiero widzę cały nonsens mojego postanowienia, teraz, kiedy idę po wstyd zbyteczny! Poprostu z nędzy, niezdarności własnej decyduję się na to, a może i dla zysku, jak twierdził ten... Porfirjusz!...
— Bracie, bracie, co też ty mówisz! Toć krew przelałeś — krzyknęła w rozpaczy Dunia.
— Którą wszyscy przelewają — podchwycił nagle z gniewem — którą leje się i zawsze lała się na świecie; jak wodospad, którą leją jak szampana i za którą wieńczą na Kapitolu i nazywają potem dobrodziejem ludzkości. Spójrz tylko baczniej i zbadaj jak się należy! Ja sam miałem na względzie dobro ludzkości i byłbym dokonał setki, tysiąc dobrych uczynków, za to jedno głupstwo, nawet nie głupstwo, a wprost nietakt, bo myśl moja nie była wcale tak głupią, jaką się wydaje teraz, przy niepowodzeniu... przy niepowodzeniu wszystko wydaje się głupie! Tem głupstwem chciałem tylko zyskać niezależność, zrobić pierwszy krok, pozyskać środki, a później wszystkoby się zagładziło niezmierzoną korzyścią, w porównaniu... Lecz ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, bo ja... ja jestem podły! Oto, na czem cała rzecz polega! A jednak pomimo to, waszym wzrokiem nie będę patrzył: gdyby mi się było powiodło, to pozyskałbym laury, a teraz w kazamaty!...
— Ale wszak to co innego, wcale co innego! Bracie, co ty mówisz!
— A! Nie taka forma, nie tak estetycznie dobra forma! No, tego to już nigdy nie zrozumiem, dlaczego trzebić ludzi bombami, prawidłowym szturmem, dlaczego to ma być formą, zasługującą na uznanie? Obawa o estetykę jest pierwszą formą bezsilności!... Nigdy, nigdy wyraźniej nie odczuwałem tego jak teraz i bardziej, niż kiedykolwiek, nie rozumiem swojej zbrodni! Nigdy, nigdy nie byłem bardziej silnie i stanowczo przekonany, jak teraz!
Aż rumieniec wystąpił na jego bladą, zmęczoną twarz. Ale wymawiając ostatni wykrzyknik, niechcący spotkał się wzrokiem z oczyma Duni i tyle, tyle męczarni za siebie znalazł w tem spojrzeniu, że pomimo woli oprzytomniał. Poczuł, że jednak unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Że jednak on był przyczyną...
— Duniu, droga moja!! Jeżelim zawinił, przebacz mi. Chociaż, jeślim winien, przecież przebaczyć mi nie można. Bądź zdrowa! Nie kłóćmy się! Czas już, czas. Nie chodź za mną, błagam cię, muszę jeszcze zajść... Idź raczej teraz i zaraz siądź przy matce. Błagam cię o to! To moja największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej ani na chwilę; zostawiłem ją w trwodze, którą kto wie czy zdoła strawić: umrze albo zmysły straci. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was; mówiłem mu o tem. Nie płacz za mną: postaram się być mężnym i uczciwym przez całe życie, chociaż jestem mordercą. Może jeszcze kiedy usłyszysz moje imię. Nie shańbię was, zobaczysz; ja dowiodę jeszcze... tymczasem dowidzenia — zakończył skwapliwie, dostrzegłszy znowu jakiś dziwny wyraz w oczach Duni przy swych ostatnich słowach, obietnicach. — Dlaczego tak płaczesz? Nie płacz, nie płacz; wszak nie rozstajemy się na zawsze!... Ach, prawda! Czekaj! Zapomniałem!...
Zbliżył się do stołu, wziął jakąś grubą, zakurzoną księgę, otworzył ją i wyjął z pomiędzy kartek mały portrecik, robiony akwarellą na kości słoniowej. Był to portret córki gospodyni, jego dawnej narzeczonej, która umarła na tyfus, tej samej dziewczyny, co to chciała pójść do klasztoru. Przez chwilę wpatrywał się w tę twarz wyrazistą i chorobliwą, ucałował portret i wręczył go Duni.
— Z nią dużo nagadałem się i o tem, z nią jedną — wymówił w zamyśleniu — jej sercu udzieliłem wiele z tego, co potem urzeczywistniło się tak okropnie. Nie lękaj się — dodał, zwracając się do Duni — ona również przeciwna temu była, jak i ty, i rad jestem, że jej już niema. Najważniejszem jest to, że wszystko teraz pójdzie nowym torem, złamie się na dwoje — zawołał nagle, wracając znowu do swego smutku — wszystko, wszystko, a czy jestem przygotowany do tego? Czy ja sam chcę tego? To, mówią, niezbędnem jest dla wypróbowania mnie. Naco, naco te wszystkie bezmyślne próby? I poco wiedzieć, czy ja będę lepiej postępował, strawiony męczarnią, idjotyzmem, po dwudziestoletniej katordze, lepiej, aniżeli teraz, i co mi wtedy po życiu, gdy mnie już starość obezwładni? Dlaczego ja teraz przystaję na takie życie? O! wiedziałem, że jestem podły, jeszcze dziś o świcie stojąc ponad Newą.
Oboje nareszcie wyszli. Trudno było Duni, lecz kochała go! Poszła, ale odszedłszy z pięćdziesiąt kroków, obejrzała się jeszcze raz, ażeby spojrzeć na niego. Było go jeszcze widać. Doszedłszy do rogu i on się obejrzał; po raz ostatni spotkali się wzrokiem; atoli widząc, że ona nań patrzy, niecierpliwie i nawet gniewnie machnął ręką, ażeby sobie odeszła, a sam szybko skręcił za węgieł.
— Jestem zły, widzę to — myślał do siebie, zawstydziwszy się po chwili swego gniewnego gestu ręką do Duni. — Ale dlaczego one mnie same tak kochają, kiedy nie jestem tego godzien! O gdybym był sam i gdyby mnie nikt nie kochał, to sambym nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego wszystkiego! Ciekawa rzecz jednak, czy w ciągu tych przyszłych piętnastu-dwudziestu lat dusza moja upokorzy się o tyle, że ze czcią będę wyrzekał przed ludźmi, nazywając siebie przy każdem słowie rozbójnikiem? Właśnie też, właśnie! Dlatego mnie skazują na wygnanie, tego im właśnie potrzeba... Oto snują się oni wszyscy po ulicy tam i naprzód, i wszak każdy z nich jest podlecem i rozbójnikiem z natury swojej; gorzej nawet, idjotą! A niechby mnie tylko nie skazali na wygnanie, wszyscy by zaraz wybuchnęli świętem oburzeniem! O, jak ja ich wszystkich nie cierpię!
On głęboko się zamyślił nad tem:
— Jakiż to proces zdoła uczynić, by nareszcie przed nimi wszystkimi, bez rezonów, ukorzył się, ukorzył się z przekonania! Ha cóż, dlaczegóżby nie? Oczywiście, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat ciągłego uciemiężenia nie dobiją ostatecznie? Woda kamień toczy. I poco, poco żyć, poco idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko tak będzie, jak z książki, a nie inaczej!

Już może po raz setny zadawał sobie to pytanie od wczoraj, a jednak szedł.

ROZDZIAŁ VIII

Gdy wszedł do Zosi, zmrok zapadał. Przez cały dzień Zosia czekała nań w strasznem wzruszeniu. Czekały razem z Dunią. Ta ostatnia przyszła do niej od samego rana, mając na względzie wczorajsze słowa Świdrygajłowa, że Zosia „wie o tem“. Nie będziemy powtarzać szczegółów rozmowy i łez obu kobiet, i o ile zbliżyły się ze sobą. Dunia z tej wizyty wyniosła przynajmniej pociechę, że brat nie będzie sam: do niej, Zosi, do niej pierwszej przyszedł on ze swoją spowiedzią; w niej szukał on człowieka, gdy człowiek był mu potrzebny; więc też i ona pójdzie za nim, gdzie go losy poszlą. Dunia nie pytała się o to, ale wiedziała, że tak będzie. Patrzyła na Zosię nawet z pewną czcią i z początku prawie krępowała ją tem uczuciem szacunku, jakie dla niej powzięła. Zosia gotowa była nawet o mało się nie rozpłakać: ona, przeciwnie, uważała się za niegodną spojrzeć nawet na Dunię. Piękny obraz Duni, gdy ta skłoniła jej się z taką życzliwością i szacunkiem, w czasie ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, na wieki utkwił w jej duszy, jako jedno z najpiękniejszych i nie dających się doścignąć widzeń w jej życiu.
Dunia, nareszcie, nie wytrzymała i opuściła Zosię, ażeby czekać na brata w jego mieszkaniu; zdawało jej się ciągle, że najprzód tam pójdzie. Zostawszy sama, Zosia zaraz zaczęła się dręczyć trwogą na myśl, że on może w istocie skończy na samobójstwie. Tego samego lękała się i Dunia. Ale one obie uspokajały się nawzajem różnemi dowodami, że tak nie będzie, że tak być nie może i były spokojniejsze, póki były razem. Teraz zaś, zaledwie się rozstały i jedna i druga zaczęły znowu myśleć o tem samem. Zosia przypominała sobie, jak wczoraj Świdrygajłow mówił jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir, albo... Znała przytem jego ambicję, gwałtowność, egoizm i niewiarę. Czyżby tylko sama obawa śmierci i słabość charakteru zmusiły go do życia? pomyślała wreszcie w rozpaczy. Tymczasem słońce zaszło. Ona smutna stała przed oknem i uważnie patrzyła przez nie, ale przez to okno widać było tylko szczytową niebieloną ścianę sąsiedniego domu. Nareszcie, kiedy już doszła do zupełnego przekonania, że Raskolnikow umarł, on wszedł do jej pokoju.
Radosny okrzyk wyrwał się z jej piersi. Ale spojrzawszy z uwagą na jego twarz, nagle zbladła.
— Właśnie też! — rzekł z uśmiechem Raskolnikow — przychodzę po twoje krzyże, Zosiu. Samaś mnie przecie posyłała na rozdroże; dlaczegóż więc teraz, kiedy przyszła kreska, stchórzyłaś?
Zosia w zdumieniu patrzyła na niego. Dziwnym jej się wydał ten ton: zimny dreszcz przebiegł po jej ciele, lecz po chwili domyśliła się, że i ton i te słowa, wszystko było udane. On nawet mówił do niej, patrząc jakoś w kąt i unikając patrzenia jej prosto w oczy.
— Ja, bo widzisz, Zosiu, doszedłem do przekonania, że tak może będzie korzystniej. Jest bo pewna okoliczność... Ale długoby było opowiadać, a niema o czem. Mnie tylko, wiesz co gniewa? Irytuje mnie to, że wszystkie te głupie, zwierzęce mordy obstąpią mnie zaraz, wyłupią na mnie swoje ślepie, zaczną mi zadawać swoje głupie pytania, na które trzeba będzie odpowiadać, będą pokazywać palcami... Pfu! Wiesz, ja idę nie do Porfirjusza; znudził on mnie. Pójdę lepiej do mego przyjaciela Procha, to go zadziwię, to wywołam efekt w swoim rodzaju. A trzebaby może więcej zimnej krwi; zanadto stałem się żółciowym ostatniemi czasy. Dasz wiarę: przed chwilą o mało nie pogroziłem siostrze pięścią za to tylko, że się odwróciła, ażeby po raz ostatni spojrzeć na mnie. Paskudny taki stan! Ach, do czego ja doszedłem? No, cóż, gdzież krzyże?
Był jakby sam nie swój. Nie mógł nawet ustać na jednem miejscu, nie mógł skupić uwagi na żadnym przedmiocie; jego myśli przeskakiwały jedna przez drugą, zagadywał się; ręce drżały mu zlekka.
Zosia w milczeniu wyjęła z pudełka dwa krzyże, cyprysowy i miedziany, przeżegnała się sama, przeżegnała jego i włożyła mu na piersi cyprysowy krzyżyk.
— Więc to jest symbol tego, że przyjmuję na siebie krzyż, he! he! Jakbym mało jeszcze wycierpiał dotąd! Cyprysowy, a więc ludowy; miedziany, ten od Elżbietki sobie go zostawiasz — pokaż no? więc wisiał na jej piersiach... w owej chwili? Znam także dwa podobne krzyże srebrne i obrazek. Rzuciłem je wtedy fanciarce na piersi. Wypadałoby mi doprawdy tamte włożyć na siebie... A zresztą, kłamię, zapomnę o wszystkiem: jestem jakiś roztargniony!... Uważasz, Zosiu; przyszedłem właściwie uprzedzić cię tylko, żebyś wiedziała... Nic więcej. Poto tylko przyszedłem. (Hm! myślałem zresztą, że powiem więcej) Przecież sama chciałaś, ażebym poszedł, no i będę siedział w więzieniu; stanie się zadość twej woli; czego płaczesz? I ty także? Przestań, przestań; ach, jak mi ciężko jest z tem wszystkiem!
Budziło się w nim jednak uczucie: serce mu się ścisnęło, gdy patrzył na nią. — Co tej znowu, co jej jest — myślał — czem ja jestem dla niej? Czemu ona płacze, jak matka, albo Dunia? Niańką będzie moją!
— Przeżegnaj się, pomódl się, aby raz — drżącym nieśmiałym głosem poprosiła go Zosia.
— I owszem, ile żądasz! I z całego serca, Zosiu, z całego serca.
Chciał zresztą powiedzieć coś innego.
Przeżegnał się kilka razy. Zosia porwała chustkę i zarzuciła ją na głowę. Była to zielona bajowa chustka, zapewne ta sama, o której wspominał wtedy Marmeladow „familijna“. Raskolnikowowi przyszło to na myśl, ale się nie zapytał. Istotnie, sam już czuł, że jest strasznie roztargniony i jakiś okropnie wzburzony. Zląkł się tego. Uderzyło go nagle i to, że Zosia chce wyjść z nim razem.
— Gdzie? Dokąd? Ależ zostań, zostań. Ja sam znajdę — zawołał i nieomal z gniewem poszedł ku drzwiom.
— I na co mi świta! — mruczał wychodząc.
Zosia została na środku izby. Nawet się z nią nie pożegnał, zapomniał już o niej; w duszy jego zakołatała jakaś zjadliwa, buntująca wątpliwość.
— Czy tylko ja dobrze robię? — znowu pomyślał, schodząc na dół: „czyliż nie można się jeszcze zatrzymać i naprawić wszystkiego... i nie iść?“
Szedł jednak. Nagle poczuł ostatecznie, że napróżno zadaje sobie pytania. Wyszedłszy na ulicę, przypomniał sobie, że się nie pożegnał z Zosią, że ona została na środku pokoju, w swojej zielonej chustce, nie śmiejąc się ruszyć po jego okrzyku i stanął na chwilkę. W tej samej chwili pewna myśl błysnęła mu jak najwyraźniej, jakgdyby czekała, żeby go uderzyć ostatecznie.
— No dlaczego, poco chodziłem do niej teraz. Powiedziałem jej, że za interesem? Nie miałem żadnego interesu. Oznajmić, że idę: więc cóż z tego! Także potrzeba! Czy ja ją kocham? Wszak nie, nie! Wszak i teraz odpędziłem ją, jak psa. Miałżebym w istocie potrzebować od niej tych krzyżów na serjo? O jakże nisko upadłem! Nie, łez jej było mi potrzeba: potrzebowałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak ją serce boli i dręczy! Potrzeba było bodaj o cokolwiek się zaczepić, zyskać na czasie, patrzeć na człowieka! I ja śmiałem tak polegać na sobie, tak marzyć o sobie, ja, nędzarz, nikczemnik, podły, podły!
Szedł na brzegu kanału i już miał niedaleko. Ale doszedłszy do mostu, zatrzymał się nagle zakręcił na most, w bok, i przeszedł na plac Sienny.
Chciwie rozglądał się na prawo i lewo, wpatrywał się z naprężeniem w każdy przedmiot, i na niczem nie mógł skupić uwagi, ciągle rozpraszającej się. „Za jaki tydzień za miesiąc, przewiozą mnie gdziekolwiek w tych aresztanckich budach, po tym moście, jak że to ja wtedy spojrzę na ten kanał, wartoby to mieć na pamięci? — błysnęło mu w głowie. — O, ten szyld, jakto ja wtedy przeczytam te same litery? O, tu napisano: „Stowarzyszenie“, zapamiętam sobie to rz literę rz, a spojrzę na nią za miesiąc, na to samo rz, jakto ja wtedy spojrzę? Co wtedy będę czuł i myślał?... Boże, jak to wszystko musi być nędzne, te wszystkie moje kłopoty! Oczywiście, musi to być bardzo interesującem w swoim rodzaju... (ha! ha! ha! i o czem ja myślę!) staję się dzieckiem, sam przed sobą fanfaronuję; dlaczego ja siebie zawstydzam? Ah! jakiś tłok! O, ten tłusty, niemiec widocznie, co mnie potrącił? Baba z dzieckiem prosi o jałmużnę, to ciekawe, że uważa mnie za szczęśliwszego od siebie. A cóż, możeby ją wesprzeć dla facecji. Ba, piątak ocalał w kieszeni, skąd? Masz, masz, weź kobietko.
— Panie Boże zapłać! — odparła piskliwym głosem żebraczka.
Wszedł na plac Sienny. Było mu nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie spotykać się z ludźmi, ale szedł właśnie tam, gdzie tłum był największy. Dałby był wszystko na świecie, ażeby zostać samemu; ale sam czuł że ani chwili nie będzie sam. W tłumie dokazywał jakiś pijak, chciał tańczyć, lecz ciągle zataczał się w rynsztok. Obstąpiono go. Raskolnikow przecisnął się przez tłum, przez kilka minut patrzył na pijanego, i nagle zaśmiał się krótko i urywanie. Po chwili zapomniał już o nim, nawet go nie widział, lubo i patrzył nań. Odszedł nareszcie, nie pamiętając nawet, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do środka placu, zadrżał nagle, jakieś uczucie owładnęło nim raptownie, ogarnęło go nawskroś — z ciałem i myślą.
Przyszły mu nagle na myśl słowa Zosi: „Idź na rozdroże, pokłoń się ludziom, ucałuj ziemię, boś zgrzeszył i względem niej, i powiedz głośno: „jestem zabójcą!“ Zadrżał cały, przypomniawszy to sobie. I już do tego stopnia zgnębiła go trwoga, utrapienie tych ostatnich czasów, a zwłaszcza ostatnich godzin, że aż uczepił się możliwości tego całkowicie nowego, zupełnego wrażenia. Zbyt jakoś natrętnie przypadło doń ono: zapłonęło w duszy jedną iskierką i nagle jak ogień objęło go całego. Wszystko w nim nagle rozmiękło i łzy bryznęły. Jak stał, tak i upadł na ziemię...
Ukląkł na środku placu, pokłonił się do ziemi i pocałował ten błotnisty bruk z rozkoszą i szczęściem. Wstał i pokłonił się po raz drugi...
— A to się schlał! — zauważył obok niego jakiś wyrostek.
Dał się słyszeć śmiech.
— On, widzicie, do Jerozolimy idzie; z dziećmi, z ojczyzną się żegna, kłania się całemu światu, stołeczne miasto Sanktpetersburg i jego grunt obcałowuje — dodał jakiś pijaniusienki mieszczanin.
— Chłopak jeszcze młody! — wtrącił trzeci.
— Z porządnych — zauważył ktoś poważnym głosem.
— Dzisiaj trudno rozpoznać, kto porządny, a kto nie.
Wszystkie te głosy i rozmowy powstrzymywały Raskolnikowa i słowa: „jam zabił“, które miał już w pogotowiu, zamarły mu na ustach. Atoli spokojnie zniósł te wszystkie krzyki i nie oglądając się, poszedł prosto przez zaułek w kierunku biura cyrkułowego. Jakieś widmo błysnęło mu w drodze przed oczyma, ale nie zadziwiło go wcale: przeczuwał już, że tak być powinno. W czasie, gdy na placu Siennym pokłonił się powtórnie ku ziemi, odwróciwszy się na lewo, o jakie pięćdziesiąt kroków, spostrzegł Zosię. Chowała się przed nim za jednę z drewnianych budek, a więc towarzyszyła mu w czasie całego tego smutnego pochodu! Raskolnikow uczuł i zrozumiał w tej chwili, raz na zawsze, że Zosia teraz z nim będzie na wieki i pójdzie za nim choćby na koniec świata, gdziekolwiek go losy rzucą. Serce w nim zadrgało... ale, otóż i doszedł do fatalnego kresu...
Dosyć raźno wszedł na podwórze. Trzeba było wejść na trzecie piętro.
Zanim jeszcze dojdę — pomyślał.
Wogóle zdawało mu się, że do chwili stanowczej jeszcze daleko, jeszcze dużo czasu zostaje, wiele rzeczy można jeszcze obmyśleć.
Znowu te same śmieci, te same skorupy na kręconych schodach, znowu drzwi od mieszkań otwarte naoścież znowu te same kuchnie, z których dolatuje czad i smród. Raskolnikow od tamtego czasu nie był tu jeszcze. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, uginały się pod nim, ale szły. Stanął na chwilę dla nabrania powietrza, ażeby zawładnąć sobą i wejść jak człowiek.
— A na co? Poco? — pomyślał nagle, wyszydzając samego siebie. — Jeżeli już trzeba wychylić tę czaszę, to czyż nie wszystko jedno? Im niechlujniej, tem lepiej.
W myśli stanął mu nagle pan porucznik Proch.
— Czy istotnie udam się do niego? A czy by nie można było do kogo innego? Choćby do naczelnika? Możeby zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego komisarza? Przynajmniej odbędzie się wszystko po domowemu.. Nie, nie! Do Procha, do Procha! Pić, to pić odrazu wszystko...
Ochłódszy i ledwie pomnąc samego siebie, otworzył drzwi do kancelarji. Tym razem było w niej bardzo mało ludzi, stał jakiś stróż i jeszcze jakiś człowiek z gminu. Woźny ani wyjrzał nawet z za swej przegródki. Raskolnikow przeszedł do sąsiedniego pokoju.
— Może jeszcze można będzie nie mówić — myślał do siebie.
Tu jakiś jegomość z pisarzy, w cywilnem ubraniu, przykładał się do pisania czegoś na biurku. W kącie siedział jeszcze jeden pisarz. Zamietowa nie było. Naczelnika oczywiście, także nie było.
— Niema nikogo? — zapytał Raskolnikow, zwracając się do jegomościa przy biurku.
— A pan do kogo?
— A... a... a! Kopę lat, kopę zim, góra z górą, jak to tam w bajce... zapomniałem. M-moje uszanowanie! — zawołał nagle głos znajomy.
Raskolnikow zadrżał. Przed nim stał Proch; on nagle wyszedł z trzeciego pokoju.
— Same losy — pomyślał Raskolnikow — dlaczego on jest właśnie?
— Do nas? Cóż pana sprowadza? — wołał porucznik.
Był widocznie w najwyborniejszym i nawet nieco pobudzonym nastroju.
— Jeżeli za interesem, to jeszcze zawcześnie. Ja sam wypadkiem... A zresztą, czem mogę... Przyznam panu.... panie... jakżeż? Daruj mi pan.
— Raskolnikow.
— Cóż że Raskolnikow? Miałżebyś pan przypuszczać, że zapomniałem! Proszę bardzo, nie uważaj mnie pan za takiego... panie Ro...djonie, czy tak?
— Rodjon Romanowicz.
— Tak, tak, tak! Rodjon Romanowicz! Tego właśnie nie mogłem sobie przypomnieć. Dowiadywałem się nawet kilka razy. Przyznam się panu, że od owego czasu serdecznie mi było przykro, żeśmy tak z panem... mnie potem wyjaśniono, że pan jesteś młodym literatem, a nawet uczonym... i że tak powiem, pierwsze kroki... O Boże! któż jednak z literatów i uczonych nie zaczynał od oryginalnych postępków! Ja i moja żona my oboje poważamy literaturę, a żona moja nawet przepada za nią! Literaturę i sztukę! Dość być uczciwym, a resztę można sobie zdobyć talentem, wiedzą, rozumem, genjuszem! Kapelusz, no, co naprzykład znaczy kapelusz? Kapelusz to naleśnik, kupię go u Zimmermana; ale co kryje się pod kapeluszem i co się kapeluszem przykrywa, tego już nie kupię!... Przyznam się nawet, że wybierałem się do pana z przeprosinami, ale sądziłem, że... Ale zapominam się spytać: w istocie masz pan jaki interes? Podobno krewni przyjechali do pana?
— Tak jest, matka i siostra.
— Miałem nawet zaszczyt i szczęście spotkać pańską siostrę — wykształcona, śliczna osoba. Przyznaję, żałowałem bardzo, żeśmy się wtedy pośpieszyli ze sobą Casus! A że wtedy, po pańskiem zemdleniu, spojrzałem na pana takim wzrokiem, to wszystko się wkrótce wyklarowało jak najdoskonalej! Podejrzliwość i fanatyzm! Pojmują pańskie zgorszenie. Może z powodu przybycia rodziny zmieniasz pan mieszkanie?
— N-nie, ja tylko tak... Przyszedłem dowiedzieć się... myślałem, że zastanę tutaj Zamietowa...
— Ach, prawda! Panowieście się zaprzyjaźnili ze sobą; słyszałem. Niema Zamietowa, nie zastałeś go pan. Tak, opuścił nas kochany pan Aleksander! Od wczoraj już tu nie pracuje; odszedł... i odchodząc, poróżnił się nawet ze wszystkimi... nawet dość niezręcznie. Wietrzny chłopak, i tyle; a nawet rokował pewne nadzieje; ale co począć z tą naszą świetną młodzieżą! Chce zdawać jakiś egzamin, ale wszak u nas trochę tylko pogadać i pofanfaronować i na tem się kończy egzamin. To nie to, co pan naprzykład, lub pański przyjaciel Razumichin. Dla pana karjera jest w wiedzy, w uczoności, i nie stropią pana żadne niepowodzenia! Dla pana, można powiedzieć, te wszystkie uciechy życia, nihil est, asceta, mnich, pustelnik!... dla pana książka, pióro za uchem, badania naukowe, oto gdzie się unosi duch pański! Ja sam poczęści... czytałeś pan podróże Livingstona?...
— Nie.
— A ja czytałem. Dziś zresztą za dużo mamy nihilistów; ale to łatwe do zrozumienia; jakie bo dziś czasy, pytam pana? A zresztą, co ja gadam... pan przecież nie jesteś nihilistą! Powiedz mi pan otwarcie, otwarcie!
— N-nie...
— Nie, doprawdy, bądź pan ze mną szczery, nie krępuj się pan, jakbyś pan był sam na sam ze sobą! Co innego służba, co innego... myślałeś pan, że powiem drużba, przyjaźń, lecz uczucie obywatela i człowieka, uczucie ludzkości i miłości Boga Najwyższego. Ja mogę być postacią urzędową i na urzędzie, ale obywatela i człowieka muszę mieć w sobie i zdać sprawę... Pan oto raczyłeś dowiadywać się Zamietowa. Zamietow, on zrobi coś na sposób francuski w nieprzyzwoitym zakładzie, przy kieliszku szampana albo dońskiego, oto czem jest pański Zamietow! A ja może, że tak powiem, może się przejąłem nawskroś uległością z wysokiemi uczuciami i przytem mam znaczenie, rangę, zajmuję posadę! Jestem żonaty i dzietny. Wypełniam obowiązek obywatela i człowieka, a on co za jeden, pytam pana? Zwracam się do pana, jako do człowieka, uszlachetnionego przez wykształcenie. O i takich, choćby akuszerek, za wiele mamy także.
Raskolnikow podniósł brwi ze zdziwieniem. Słowa porucznika, który snać niedawno wstał od stołu, uderzały i sypały się przed nim po większej części jak puste dźwięki. Ale część ich jednak zrozumiał jako tako; spoglądał pytająco i nie wiedział na czem się to skończy.
— Mówię o tych strzyżonych pannach — ciągnął chciwy gawędy porucznik — przezwałem je sam od siebie akuszerkami i uważam, że to dostatecznie określa przedmiot. He! he! Tłoczą się do akademji, studjują anatomję; no powiedz pan sam; no niechże ja zachoruję, no, czyż wezwę dziewicę, ażeby mnie leczyła? He! he!
Porucznik śmiał się, zupełnie kontent ze swoich dowcipów.
— Przypuśćmy, że to jest namiętna żądza wiedzy; ale nauczyłeś się, i masz dosyć. Poco używać tej wiedzy na zło? Poco obrażać szanowne osoby, jak to czyni łotr Zamietow? Dlaczego on mnie obraził, pytam pana? A ile to jeszcze i takich samobójstw mamy? Nie możesz pan sobie wyobrazić. Wszystko to wydaje ostatnie pieniądze i zabija samego siebie. Dziewczątka, chłopaczki, starcy... Oto niedalej nawet jak dzisiaj zrana doniesiono o jakimś przyjezdnym jegomościu. Panie Nilu! jak się nazywa ten jegomość, co to się zastrzelił na Petersburskiej?
— Świdrygajłow — donośnie i obojętnie odparł ktoś z drugiego pokoju.
Raskolnikow zadrżał.
— Świdrygajłow! Świdrygajłow się zastrzelił! — zawołał.
— Jakto! Pan znasz Świdrygajłowa?
— Znam go... znam... On niedawno przyjechał...
— A tak, niedawno przyjechał, po śmierci żony, człowiek okropnej konduity, i nagle zastrzelił się i to tak skandalicznie, że trudno sobie wyobrazić... zostawił w swoim notesie kilka słów, że umiera przy zdrowych zmysłach i prosi, ażeby nikogo nie oskarżono o jego śmierć. Mówią, że ten miał pieniądze. A pan co wie o nim?
— Ja... to mój znajomy... moja siostra była u nich guwernantką...
— Ba, ba, ba... A to pan nam może dać o nim dużo szczegółów. I nie podejrzewałeś pan go wcale?
— Wczoraj go widziałem... pił wino... nie wiedziałem o niczem.
Raskolnikow czuł, że jakgdyby coś nań spadło i przytłukło go.
— Znowu jak gdybyś pan pobladł. Tu u nas takie zepsute powietrze...
— Tak, muszę już odejść — wyszeptał Raskolnikow — przepraszam, zająłem panu czas.
— Ale prosimy, prosimy! Zrobiłeś mi pan wielką przyjemność, i rad jestem bardzo, że...
Porucznik podał mu nawet rękę.
— Chciałem tylko... chciałem się widzieć z Zamietowem.
— Rozumiem, rozumiem, i zrobiłeś mi pan przyjemność.
— Jestem... bardzo kontent... do widzenia.... — uśmiechał się Raskolnikow.
Wyszedł; chwiał się. W głowie mu się kręciło. Nie wiedział, czy stoi na nogach. Zaczął schodzić ze schodów opierając się prawą ręką o ścianę. Wydało mu się, że jakiś stróż, z książką w ręku, potrącił go, wchodząc do kancelarji; że jakiś psiak szczekał piskliwie gdzieś na dole, że jakaś kobieta rzuciła w niego drzazgą i odpędziła. Zeszedł na dół i znalazł się na podwórzu. Tu niedaleko od wyjścia, stała blada, skostniała, Zosia, i dziko spojrzała na niego. Stanął przed nią. Jakiś wyraz chorobliwego znużenia widniał na jej twarzy, coś rozpaczliwego.
Klasnęła w ręce. Brzydki, trwożliwy uśmiech odbił się na jego ustach. Postał, uśmiechnął się i zawrócił na górę, znowu do kancelarji cyrkułu.
Porucznik siedział i szperał w jakichś papierach. Przed nim stał ten chłop, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa, wchodząc na górę.
— Aaa! To pan! Zapomniał pan czegoś? Co się z panem dzieje?
Raskolnikow z pobladłemi wargami, z nieruchomym wzrokiem zwolna przybliżył się do stołu, oparł się ręką o krawędź, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł; słychać było tylko jakieś dźwięki bez związku.
— Panu niedobrze, krzesło! Siadaj pan, siadajże pan! Wody!
Raskolnikow usiadł, ale nie spuszczał oczu z twarzy nieprzyjemnie zdziwionego porucznika. Obaj patrzyli na siebie przez chwilę i czekali. Przyniesiono wodę.
— To ja... — zaczął Raskolnikow.
— Napij się pan wody.
Raskolnikow odsunął ręką wodę i zwolna, z przerwami, ale dobitnie wymówił:
To ja zabiłem wtedy starą emerytkę i jej siostrę Elżbietę toporem i zrabowałem.
Porucznik otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie.

Raskolnikow powtórzył swoje zdanie.    .    .    .    .

EPILOG
I

Sybir. Na brzegu szerokiej, odosobnionej rzeki stoi miasto, jedno z administracyjnych centrów Rosji; w mieście forteca, w fortecy więzienie. W więzieniu już od dziewięciu miesięcy siedzi zesłany do ciężkich robót drugiego rzędu, Rodjon Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku.
Proces w jego sprawie odbył się bez wielkich zawikłań. Przestępca wyraźnie, stale i uporczywie obstawał przy swojem zeznaniu, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc ich na swoją korzyść, nie przekręcając faktów nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział do ostatniej joty cały proces zabójstwa, wyjaśniał tajemnicę fantu (drewnianej deszczułki z metalową blaszką), który znaleziono w rękach zamordowanej fanciarki; opowiedział szczegółowo o tem, jak wziął zabitej klucze, opisał te klucze, opisał skrzynkę i czem była napełniona; nawet wyliczył niektóre przedmioty, jakie się w niej znajdowały; wyjaśnił zagadkę zamordowania Elżbiety: opowiedział o tem, jak przychodził i dobijał się Koch, a za nim student, powtórzywszy wszystko, co mówili ze sobą: jak on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołajka i Michałka; jak ukrył się w pustem mieszkaniu, przyszedł do domu i nareszcie wskazał kamień na podwórzu, na prospekcie Wozniesieńskim przy bramie, pod którym istotnie znaleziono rzeczy i woreczek. Słowem, rzecz cała była jak na dłoni. Sędziowie śledczy i przysięgli byli bardzo zdziwieni, zwłaszcza tem, że ukrył woreczek i rzeczy pod kamieniem, nie skorzystawszy z nich, a najbardziej tem, że nietylko nie pamiętał szczegółowo wszystkich przedmiotów, jakie zrabował ale nawet omylił się co do ich liczby. Ta okoliczność właśnie, że ani razu nie otworzył woreczka i nawet nie wiedział, ile w nim było pieniędzy, wydała się nieprawdopodobną, (w woreczku okazało się trzysta siedemnaście rubli srebrem i trzy 20-to kopiejkówki; wskutek długiego leżenia pod kamieniem niektóre wierzchnie, największe papierki uległy wielkiemu zniszczeniu). Długo starano się wyśledzić: dlaczego właśnie, podsądny kłamie pod tym jednym względem, podczas gdy do reszty przyznaje się dobrowolnie i rządzi się prawdą. Nakoniec, niektórzy (zwłaszcza psychologowie) wyrazili możliwość przypuszczenia, że on istotnie nie zaglądał do woreczka, a więc i nie wiedział, co w nim było, i nie wiedząc, zaniósł go pod kamień, ale zaraz wyprowadzili z tego wnioski, że zbrodni musiał towarzyszyć stan chwilowego zaćmienia umysłu, inaczej mówiąc chorobliwa manomanja morderstwa i grabieży, bez dalszych celów i wyrachowań. Tu bardzo na rękę przyszła najnowsza modna teorja chwilowego obłąkania, którą tak często starają się w naszych czasach stosować do niektórych przestępców. Przytem ciągły stan hipochondryczny Raskolnikowa został stwierdzony dokładnie przez wielu świadków, przez lekarza Zosimowa, dawnych jego kolegów, gospodynię i służbę. Wszystko to mocno przyczyniło się do wniosku, że Raskolnikow nie zupełnie wygląda na zwyczajnego zabójcę, rozbójnika i rabusia, ale że jest to coś innego. Ku wielkiej irytacji obrońców tej opinji, sam przestępca nie usiłował bronić siebie; na pytanie ostateczne: co go mogło skłonić do zbrodni i co go pobudziło do popełnienia rabunku, odparł nader wyraźnie, z szorstką stanowczością, że przyczyną wszystkiego było jego złe położenie, jego nędza i niedola, chęć utrwalenia kroków swojej karjery życiowej przy pomocy co najmniej trzech tysięcy rubli, które miał nadzieję znaleźć u zabitej. Zdecydował się zaś na zbrodnię wskutek swego lekkomyślnego i znikczemniałego charakteru, rozdrażnionego przytem niepowodzeniami i biedą. Na pytanie zaś, co właściwie skłoniło go do przyznania się do winy, odparł otwarcie, że nic tylko szczera skrucha. Wszystko to tchnęło nieomal brutalnością...
Wyrok okazał się jednak daleko łagodniejszy, aniżeli można się było spodziewać, wnosząc z faktu przestępstwa i może właśnie dlatego, że przestępca nietylko nie usiłował się tłumaczyć, ale jakgdyby sam wyrażał chęć naj największego potępienia siebie. Wszystkie szczególne i niezwykłe okoliczności przestępstwa zostały wzięte w rachubę. Chorobliwy stan i nędza przestępcy przed spełnieniem zbrodni, nie ulegały najmniejszej kwestji. To, że nie skorzystał ze zrabowanych przedmiotów, zaliczono po części na karb budzącej się skruchy, po części niezupełnie zdrowego stanu władz umysłowych w czasie spełnienia zbrodni. Fakt wypadkowego zamordowania Elżbiety posłużył nawet jako przykład, potwierdzający ostatnie przypuszczenie: człowiek popełnia dwa morderstwa i zapomina zarazem, że drzwi są otwarte!
Nareszcie, oskarżenie samego siebie wtedy, gdy sprawa zagmatwała się niezwykle fałszywem zeznaniem słabego na umyśle fantasty (Mikołaja) i gdy nadto, na prawdziwego przestępcę nietylko wyraźnych dowodów, ale nawet podejrzenia nie było prawie, (Sędzia Porfirjusz dotrzymał słowa), wszystko to ostatecznie wpłynęło na złagodzenie mu kary.
Wyszły przytem na jaw wcale niespodziewanie i inne okoliczności łagodzące. Były student Razumichin wygrzebał skądciś fakty i przedstawił dowody, że przestępca Raskolnikow, za czasów pobytu swego w uniwersytecie z ostatnich funduszów pomagał pewnemu biednemu koledze suchotnikowi i utrzymywał go prawie przez pół roku. Po jego zaś śmierci, pielęgnował jego starego i zrujnowanego na zdrowiu ojca (którego zmarły utrzymywał od trzynastego roku swego życia), umieścił nareszcie tedy starca w szpitalu, a gdy i on umarł, sprawił mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości, wywarły potem wpływ na złagodzenie przyszłych losów Raskolnikowa. Nawet jego była gospodyni, matka zmarłej narzeczonej Raskolnikowa, wdowa Zarnicynowa, zaświadczyła także, że kiedy jeszcze mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węgłach, Raskolnikow w czasie pożaru, w nocy, wyniósł z jakiegoś palącego się mieszkania dwoje małych dzieci i sam się przytem poparzył. Ten fakt zbadano starannie i stwierdzono go zeznaniem kilku świadków. Słowem, skończyło się na tem, że przestępca skazany został na ciężkie roboty drugiego rzędu, na przeciąg tylko lat ośmiu, przez wzgląd na przyznanie się do winy i pewne łagodzące okoliczności.
Już w początkach procesu matka Raskolnikowa zasłabła. Duni i Razumichinowi udało się ją wywieźć z Petersburga na cały czas sądu. Razumichin wybrał miasto przy kolei, nieopodal Petersburga, ażeby mieć możność regularnego baczenia za całym przebiegiem procesu i zarazem jak najczęstszego widzenia się z Dunią. Pani Pulcherja cierpiała na dziwną chorobę nerwową, graniczącą nieomal z obłąkaniem przynajmniej częściowem. Dunia, powróciwszy do domu po ostatniem widzeniu się z bratem, zastała matkę ciężko chorą, w gorączce i malignie. Tegoż wieczoru umówiła się z Razumichinem, co właściwie odpowiadać matce na jej pytania o bracie, i nawet wymyśliła z nim razem dla matki całą historję o odjeździe Rodzia gdzieś daleko, na pogranicze Rosji, wskutek prywatnego polecenia, które da mu nareszcie i pieniądze i sławę. Ale uderzyło ich, że pani Pulcherja o nic takiego wcale się nie pytała ani teraz, ani później. Przeciwnie, sama sobie stworzyła całą historję o odjeździe syna; opowiadała ze łzami, jak on przychodził się z nią żegnać; dawała niekiedy poznać, że jej samej tylko są wiadome pewne bardzo ważne i tajemnicze okoliczności, i że Rodzio ma wielu potężnych wrogów, tak, że się musi ukrywać. Co się zaś tyczy jego przyszłej karjery, to i ona nie wątpi o jej świetności, naturalnie jednak po zwalczeniu przeszkód i niebezpieczeństw, zapewniała Razumichina, że syn jej będzie nawet z czasem znakomitością, czego dowodzi jego artykuł i jego błyskotliwy talent literacki. Ten artykuł czytała nieustannie, odczytywała go nawet niekiedy głośno, o mało nie spała z nim razem, a jednak pomimo to nie wypytywała się wcale, gdzie znajduje się teraz Rodzio, chociaż widocznie unikano z nią rozmowy o tem, co samo już mogło obudzić jej podejrzenia. Zaczęto się nareszcie lękać tego dziwnego milczenia pani Pulcherji pod pewnemi względami. Nie zauważyła naprzykład wcale, że nie ma od niego listów, podczas, gdy dawniej mieszkając w swojej mieścinie żyła tylko nadzieją i oczekiwaniem, ażeby jak najprędzej otrzymać list od swojego najukochańszego synaczka. Ta ostatnia okoliczność zanadto już była trudną do wytłumaczenia i niezmiernie niepokoiła Dunię; przychodziła jej myśl, że matka zapewne przeczuwa coś okropnego w losie syna i boi się pytać, ażeby nie dowiedzieć się czegoś jeszcze okropniejszego. W każdym razie, Dunia widziała jasno, że matka nie jest przy zdrowych zmysłach.
Ze dwa razy zresztą zdarzyło się, że ona sama tak pokierowała rozmową, iż niepodobna było, odpowiadając jej, nie wspominać o tem, gdzie właściwie znajduje się teraz Rodzio; gdy zaś odpowiedzi mimowoli musiały być niedostateczne i podejrzane, robiła się nader smutną ponurą i milczącą, co trwało przez długi czas. Dunia spostrzegła nareszcie, że trudno kłamać i wykręcać się, i przyszła ostatecznie do wniosku, że lepiej już zupełnie milczeć pod pewnemi względami; ale coraz bardziej i bardziej stawało się wyraźnem, że biedna matka podejrzewa coś strasznego. Dunia przypomniała sobie pomiędzy innemi słowa brata, że matka wsłuchiwała się w jej majaczenia, w nocy, w wilję tego fatalnego dnia, po jej zajściu ze Świdrygajłowem: czy aby tylko nie usłyszała czego wówczas? Często, niekiedy po kilku dniach i nawet tygodniach smutnego, ponurego milczenia i cichych łez, chora jakoś histerycznie ożywiała się i zaczynała nagle mówić głośno, prawie nie zamykając ust, o swoim synu, o swoich nadziejach, o przyszłości... Fantazje miewała niekiedy bardzo dziwne. Pocieszano ją, potakiwano jej (ona sama może widziała, że jej potakują i tylko pocieszają), ale pomimo to mówiła..
W pięć miesięcy po zeznaniu przestępcy wydano nań wyrok. Razumichin widywał się z nim w więzieniu, o ile pozwalano. Zosia także. Nareszcie przyszedł czas rozstania. Dunia przysięgła bratu, że to rozstanie nie na wieki; Razumichin także. W młodej i gorącej głowie Razumichina utrwalił się projekt zrobienia w ciągu trzech, czterech lat następnych, w miarę możności, bodaj początku przyszłego bytu, zebrania trochę grosza i przeniesienia się na Syberję, gdzie grunt jest bogaty pod wieloma względami, a robotników, ludzi i kapitałów brak; tam osiedlić się w tem samem mieście, gdzie będzie Rodzio, i... wszyscy razem zaczną nowe życie. Żegnając się, wszyscy płakali. Raskolnikow w ostatnich dniach był bardzo zamyślony, rozpytywał się o matkę. I wciąż się o nią niepokoił. Nawet bardzo lękał się o nią, co znowu trwożyło Dunię. Dowiedziawszy się szczegółowo o chorobliwym stanie matki, zrobił się bardzo ponury. Z Zosią był, niewiadomo dlaczego, bardzo rozmowny w ciągu tego całego czasu, Zosia, przy pomocy pieniędzy, które jej zostawił Świdrygajłow, dawno już spakowała swoje rzeczy i przygotowana była do udania się za partją aresztantów, w której będzie i on. O tem nigdy ani słowa nie było wzmianki pomiędzy nią a Raskolnikowem; lecz oboje wiedzieli, że tak będzie. W czasie ostatecznego pożegnania on dziwnie się uśmiechał wobec gorących zapewnień siostry i Razumichina, o ich szczęśliwej przyszłości, kiedy on wyjdzie z katorgi, i przepowiedział, że chorobliwy stan matki skończy się wkrótce katastrofą. On i Zosia wyjechali nareszcie.
W dwa miesiące potem Dunia wyszła za mąż za Razumichina. Ślub był smutny i cichy. Pomiędzy zaproszonymi znajdowali się jednak Porfirjusz i Zosimow. Przez cały czas ostatni Razumichin miał pozór człowieka stanowczo zdecydowanego. Dunia wierzyła ślepo, że wypełni swoje plany, bo i nie mogła nie wierzyć: w tym człowieku znać było silną wolę. Między innemi, zaczął on znowu uczęszczać na uniwersytet dla ukończenia kursu. Oboje co chwila układali sobie plan na przyszłość: oboje stanowczo zamierzali za jakie pięć lat osiedlić się na Syberji. Tymczasem liczyli na Zosię...
Pani Pulcherja z radością pobłogosławiła związek córki z Razumichinem; ale po ślubie zrobiła się jak gdyby jeszcze smutniejszą. Ażeby jej zrobić przyjemność, Razumichin opowiedział między innemi fakt o studencie i jego starym ojcu i o tem że Rodzio się poparzył, a nawet chorował, wyratowawszy z ognia, w zeszłym roku, dwoje dzieci. Obie nowiny doprowadziły już i bez tego cierpiącą na umyśle panią Pulcherję prawie do stanu zachwycenia. Nieustannie mówiła o tem, zawiązywała rozmowy nawet na ulicy (chociaż Dunia zawsze jej towarzyszyła). W omnibusach, w sklepach, złapawszy jakiego słuchacza skierowywała rozmowę na swego syna, na jego artykuł, jak to on wspomagał studenta, poparzył się podczas pożaru i t. p. Dunia nie wiedziała nawet, jak ją powstrzymać. Pomijając już same niebezpieczeństwo takiego chorobliwego stanu, mogło byłoby się zdarzyć, że ktoś przypomniałby sobie nazwisko Raskolnikowa, głośne z ostatniego procesu, i mógłby był o tem powiedzieć. Pani Pulcherja dowiedziała się nawet o adresie matki dwojga wyratowanych z ognia dzieci i chciała koniecznie pójść do niej. Nareszcie, niepokój jej wzrósł do ostatnich granic. Niekiedy zaczynała nagle, płakać, często zachorowywała i w gorączce majaczyła. Pewnego poranku oznajmiła wprost, że według jej wyrachowania Rodzio powinienby niebawem powrócić, że pamięta, jak przy pożegnaniu sam wspominał że właśnie w dziewięć miesięcy może się go spodziewać. Zaczęła wszystko sprzątać w mieszkaniu, zaczęła przystrajać pokój, przeznaczony dla niego (swój własny), oczyszczać meble, prać i zakładać świeże firanki, i t. p. Dunia była przerażona, ale milczała i nawet domagała jej urządzać pokój na przyjęcie brata. Po niespokojnym dniu, spędzonym w nieskończonych fantazjach, w radosnych marzeniach i łzach, nocą zachorowała i do rana była już w gorączce i w malignie. W dwa tygodnie potem umarła. W malignie wyrywały jej się słowa, z których można było zmiarkować, że daleko więcej przeczuwała straszny los syna, aniżeli nawet przypuszczano.
Raskolnikow długo nie wiedział o śmierci matki, chociaż korespondencja z Petersburga zawiązała się od samego jego osiedlenia się na Syberji. Zawiązała się przez Zosię, która regularnie co miesiąc pisała na adres Razumichina i co miesiąc otrzymywała z Petersburga odpowiedź. Listy Zosi wydawały się zrazu Durni i Razumichinowi niewystaczającemi, ale później doszli do przekonania, że lepiej pisać niepodobna, bo i w tych listach w rezultacie był jak najściślejszy i jak najzupełniejszy opis losu ich nieszczęśliwego brata. Listy Zosi były pełne najpowszedniej rzeczywistości, tchnęły prostym i wyraźnym opisem całego życia Raskolnikowa w katordze. Nie było tu wzmianki ani o jej własnych nadziejach, ani marzeń o przyszłości, ani opisów własnych uczuć. Zamiast usiłowań przedstawienia jego duchowego stanu i wogóle jego wewnętrznego życia stały same fakty, to jest jego własne słowa, szczegółowe wiadomości o stanie jego zdrowia, czego zażądał wtedy a wtedy przy widzeniu się, o co ją prosił, co jej polecił, i t. p. Wszystkie te wiadomości komunikowane były szczegółowo. Obraz nieszczęśliwego brata pod koniec wystąpił sam przez się, narysował się dobitnie i wyraźnie; tu nie mogło być pomyłki, były bowiem same fakty prawdziwe.

Ale mało pociechy mogli mieć dla siebie, Dunia i mąż jej, z tych listów, zwłaszcza w początkach. Zosia zawsze donosiła, że on wiecznie jest nachmurzony i nawet prawie wcale nie interesuje się nowinami, które ona mu donosi za każdym razem z listów, jakie odbiera; że niekiedy dopytuje się o matkę, i gdy mu już, widząc że zgaduje prawdę, powiedziała o jej zgonie, to ku wielkiemu jej zdziwieniu, nawet wiadomość o śmierci matki, jakgdyby niezbyt silnie nań oddziałała, przynajmniej tak jej się wydało z pozoru. Pisała, między innemi, że tak, jakby zamknął się przed wszystkimi, do swego nowego życia zastosował się bardzo łatwo i poprostu, że jasno pojmuje swoje położenie, nie spodziewa się żadnego polepszenia, nie miewa żadnych lekkomyślnych złudzeń (co tak się często zdarza w jego położeniu) i niczemu się prawie nie dziwi pośród nowego otoczenia, które tak mało jest przecież podobnem do dawnego. Doniosła, że zdrowie jego jest w dobrym stanie. Chodzi na roboty, których ani unika, ani się wypiera. Pod względem pożywienia jest prawie obojętny, ale że pożywienie to, oprócz dni niedzielnych i świątecznych, jest tak liche, że nareszcie z ochotą przyjął od niej, Zosi trochę pieniędzy, ażeby zaprowadzić sobie na codzień herbatę; co do reszty, prosił ją, ażeby się nie wtrącała bo te wszystkie zabiegi o jego wygody dokuczają mu tylko. Dalej Zosia doniosła, że w więzieniu siedzi razem z innymi; jak tam jest w środku w kazarmach, nie wiedziała ale przypuszcza, że musi być tam ciasno, brudno i nie zdrowo; że śpi na tapczanie, podścielając sobie wojłok i nie chce innego posłania. Ale że żyje tak ordynarnie i biednie wcale nie wskutek jakiegoś uprzedniego planu czy zamiaru, lecz poprostu wskutek niedbałości i zobojętnienia dla swego losu. Zosia pisała otwarcie, że, zwłaszcza w początku, nietylko nie interesował się jej odwiedzinami, ale nawet prawie gniewał się na nią, był niechętny do rozmowy i nawet traktował ją szorstko, ale że nareszcie te odwiedziny przeszły u niego w przyzwyczajenie i prawie w potrzebę, tak że bardzo nawet tęsknił, gdy przez kilka dni była chora i nie mogła go odwiedzić. Widuje się zaś z nim w święta, przy bramie więziennej lub w kordegardzie, dokąd go wywołują do niej na kilka minut; w dni zaś powszednie na robotach, gdzie go odwiedza, albo w warsztatach, lub cegielniach, lub też w spichrzach na brzegu Irtyszu. O sobie Zosia donosiła, że udało jej się zawrzeć w mieście pewne znajomości i pozyskać nawet protekcję; że się zajmuje szyciem, a ponieważ w mieście niema prawie modniarki, to stała się nawet niezbędną w wielu domach; nie wspominała tylko, że przez nią i Raskolnikow pozyskał względy władzy, że mu zmniejszono roboty i t p. Nareszcie przyszła wiadomość, Dunia zauważyła nawet pewne szczególniejsze wzruszenie i niepokój w jej ostatnich listach, że on od wszystkich stroni, że w więzieniu towarzysze go nie lubią, że milczy po całych dniach i staje się bardzo bladym. Nagle, w ostatnim liście, Zosia napisała, że zachorował bardzo poważnie i leży w szpitalu, w aresztanckim oddziale.

II

Raskolnikow był chory oddawna; ale nie okropność więziennego życia, nie roboty, nie pokarm, nie ogolona głowa: nie łachmany go złamały: o! co go tam obchodziły te wszystkie męki i cierpienia! Przeciwnie, rad był nawet robocie: zmęczony fizycznie, zdobywał sobie przynajmniej kilka godzin spokojnego snu. I cóż znaczyło dlań pożywienie, ten mdły kapuśniak z tarakanami? Będąc studentem, często i tego nie miewał. Ubranie miał ciepłe i odpowiednie do rodzaju życia. Kajdan nie czuł prawie na sobie. Czyż miał się wstydzić swej ogolonej głowy, i kusej kurtki? Przed kim? Przed Zosią? Zosia bała go się i miałże się jej wstydzić?
A jednak... Wstydził się nawet Zosi, którą męczył za to swą pogardą i traktowaniem brutalnem. Lecz nie ogolonej głowy i nie kajdan się wstydził: jego ambicja była dotkliwie draśnięta; i zachorował przez ambicję. O jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł był sam siebie obwinić! Przeniósłby wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Ale surowo sądził siebie i oburzone sumienie jego nie znalazło żadnej szczególnie wielkiej winy w jego przeszłości, oprócz chyba zwyczajnego błędu, który zresztą każdemu mógł się był przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on, Raskolnikow, zginął tak ślepo, beznadziejnie, głucho i głupio, przez jakiś wyrok ślepego losu i musi ulec i poddać się „bezsensowności“, jakiegoś wyroku, jeżeli chce jako tako uspokoić siebie.
Niepokój bezprzedmiotowy i bezcelowy w teraźniejszości, a w przyszłości nieustanna ofiara, którą nic się nie wskóra, oto co go czekało na świecie. I cóż z tego, że za osiem lat będzie miał tylko trzydzieści dwa lata i będzie mógł nowe życie rozpocząć! Poco żyć? Co mieć na względzie! Do czego dążyć! Żyć, ażeby istnieć? Ależ on po tysiąc razy i dawniej gotów był oddać swoje istnienie za ideję, za nadzieje, nawet za fantazję. Samo istnienie nie wystarczało dla niego; chciał zawsze czegoś więcej. Może tylko powodowany jedynie siłą swoich pragnień, poczytał siebie wtedy za człowieka, któremu więcej wolno, niż innym.
I chociażby mu losy dały były skruchę, skruchę palącą, dręczącą serce, pozbawiającą snu i taką skruchę wśród strasznych mąk, której, roi się pętla i odmęt! O, on by się cieszył: Męczarnie i łzy, wszak i to życie. Ale on nie żałował swego przestępstwa.
Przynajmniej, mógłby się był gniewać na swą głupotę, tak jak gniewały go poprzednio jego dziwaczne i głupie postępki, które go doprowadziły do turmy. Ale teraz, już w turmie, na wolności, znowu rozważył i zbadał wszystkie swoje dawne postępki i wcale nie znalazł ich tak głupiemi i niedorzecznemi, jak mu się wydawały w owej chwili stanowczej, dawniej.
— Czem, czem — myślał — moja myśl była głupszą od innych myśli i teoryj, rojących się i spychających się nawzajem jedna drugą, na świecie, od czasu jak świat jest światem. Dość tylko spojrzeć na to wzrokiem niezależnym, szerokim i wolnym od wpływów powszednich, a wtedy, oczywiście, moja myśl wcale nie wyda się taka... O, opozycjoniści i mędrcy za srebrną dziesiątkę, dlaczego zatrzymujecie się w pół drogi?
No i dlaczego im mój postępek wydaje się tak niedorzecznym? — mówił dalej do siebie. — Dlatego, że jest występkiem? Co znaczy słowo: występek? Sumienie mam spokojne. Naturalnie, dokonanem zostało przestępstwo kryminalne; naturalnie, przestąpiono literę prawa i przelano krew, no więc weźcie sobie za literę prawa moją głowę... i basta! Oczywiście, w takim razie nawet wielu z dobroczyńców ludzkości, którzy nie otrzymali władzy w dziedzictwie, lecz sami ją zdobyli, powinniby ulec kaźni przy pierwszych swoich krokach. Ale ci ludzie wytrzymali swoje postępki i dlatego są w porządku, ja zaś nie wytrzymałem, i dlatego też nie miałem prawa pozwalać sobie na eksces.
Pod tym jednym tylko względem przyznawał się do winy: że nie wytrzymał i denuncjował siebie samego.
Cierpiał także na myśl: dlaczego się wtedy nie zabił? Dlaczego stał wtedy nad rzeką i przełożył przyznanie się do winy? Czy istotnie taka siła tkwi w tej chęci życia i tak trudno ją przezwyciężyć? Wszak ją przezwyciężył Świdrygajłow, który lękał się śmierci?
Z męczarnią zadawał sobie to pytanie i nie mógł pojąć że już i wtedy, gdy stał nad rzeką, może przeczuwał w sobie i w swoich przekonaniach głębokie kłamstwo. Nie pojmował, że to przeczucie mogło być hasłem przyszłego przełomu w jego życiu, przyszłego odrodzenia, przyszłych nowych poglądów na życie.
Dopuszczał raczej jedynie tylko martwy pociąg, instynktu, którego nie umiał pohamować i dzięki któremu nie mógł zwalczyć przeszkód (przez słabość i nędzę). Patrzył na swych towarzyszy więziennych i dziwił się, że i oni także lubili życie, że je cenili nadewszystko! Właśnie, wydało mu się, że w więzieniu życie bywa jeszcze bardziej cenione jak na swobodzie. Ileż to mąk i katuszy doznali niektórzy z nich, jak naprzykład włóczędzy! Czyż istotnie może tyle dla nich mieć znaczenia jakiś promień słońca, gęsty las, gdzieś w nieznanej głuszy, zimne źródło, zapamiętane jeszcze przed trzema laty i o ujrzeniu którego włóczęga marzy jak o schadzce z kochanką, widzi je we śnie, i tę trawkę zieloną wkoło niego, i tego ptaszka śpiewającego w krzakach? Wpatrując się dalej, widział przykłady, jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia.
W więzieniu, pośród otaczającej go sfery, on oczywiście wielu rzeczy nie dostrzegał, bo i nie chciał wcale dostrzegać. Żył jakoś ze spuszczonemi oczyma, patrzeć było dlań wstrętnem i nieznośnem. Ale pod koniec wiele rzeczy zaczęły go dziwić i jakoś pomimo woli zaczynał spostrzegać to, czego poprzednio nie podejrzewał nawet. Wogóle zaś i najwięcej zaczęła go dziwić ta straszna, ta nieprzebyta przepaść, leżąca pomiędzy nim i tą całą hałastrą. Zdawało się, że on i oni należeli do różnych narodowości. On i oni patrzyli wzajemnie na siebie z niedowierzaniem i niechęcią. On znał i pojmował ogólne przyczyny takiego rozdziału; ale nigdy nie przypuszczał dawniej, ażeby te przyczyny były w istocie tak głębokie i silne. W więzieniu znajdowali się także zesłani polacy, przestępcy polityczni. Ci poprostu traktowali tych ludzi jak hołotę, jak chłopów i pogardzali nimi zgóry; ale Raskolnikow nie mógł tak patrzeć: on widział jasno, że ta hołota jest pod wieloma względami mądrzejszą od tych samych polaków. Byli tam rosjanie, także zbyt pogardzający tymi ludźmi, jeden były oficer i dwóch seminarzystów. Raskolnikow jasno widział, że i oni są w błędzie.
Jego zaś samego nie lubili i unikali wszyscy. Znienawidzono go nawet pod koniec, dlaczego? On nie wiedział tego. Pogardzono nim, wyśmiewano się z niego, wyszydzali jego przestępstwo ci, którzy byli daleko winniejsi od niego.
— Tyś pan! — mówili doń. — Gdzie tobie do topora; to wcale nie po pańsku.
W drugim tygodniu Wielkiego Postu przyszła na niego kolej spowiadania się razem z całą kazarmą. Chodził do cerkwi na modlitwę razem z innemi. Z jakiej przyczyny sam nie wiedział, zdarzyła się raz kłótnia: wszyscy razem rzucili się nań z wściekłością.
— Ty bezbożniku! Ty w Boga nie wierzysz! — krzyczeli doń. — Ciebie trzeba zabić.
Nigdy nie mówił z nimi o Bogu i religji, ale oni chcieli go zabić, jako bezbożnika; on milczał i nie sprzeciwiał się im. Jeden z więźniów rzucił się nań ze stanowczym zamiarem popełnienia zbrodni. Raskolnikow oczekiwał go spokojnie i w milczeniu; brew się nie poruszyła, ani rys twarzy jego nie drgnął. Konwojny zdążył na czas stanąć pomiędzy nim a mordercą, inaczej byłaby się krew przelała.
Jeszcze jednej kwestji nie mógł zrozumieć, dlaczego oni wszyscy tak polubili Zosię? Ona nie ubiegała się o ich względy, spotykali ją rzadko, niekiedy tylko na robotach, gdy przychodziła na jedną chwilkę, ażeby go odwiedzić A jednak, wszyscy ją znali, wiedzieli, że przyjechała za nim, wiedzieli jak mieszka i gdzie mieszka. Pieniędzy im nie dawała, przysług szczególnych nie robiła. Raz tylko na Boże Narodzenie przyniosła dla wszystkich więźniów jałmużnę: pierogów i kołaczy. Ale, powoli, pomiędzy nimi a Zosią zawiązywały się pewne bliższe stosunki: pisała im listy do ich krewnych i wysyłała je pocztą. Ich krewni i krewne, którzy przyjeżdżali do miasta, przesyłali, wedle ich wskazówek, na ręce Zosi rzeczy dla nich i nawet pieniądze. Ich żony i kochanki znały ją i bywały u niej. I gdy zjawiła się na robotach, przychodząc do Raskolnikowa, albo spotykała się z partją aresztantów, idących na robotę, wszyscy zdejmowali czapki, wszyscy się kłaniali:
— Matuszka, Zofja Siemionówna, matko ty nasza, delikatna, chorowita! — mówili ci piętnowani, ordynarni katorznicy do tej maleńkiej i chudziutkiej istotki.
Ona się do nich uśmiechała. Oni lubili nawet jej chód, odwracali się, ażeby popatrzeć jak ona idzie i chwalili ją; chwalili ją nawet za to, że taka maleńka, nie wiedzieli nawet, za co ją pochwalić. Chodzili nawet do niej leczyć się.
On przeleżał w szpitalu przez cały koniec postu i przez święta. Już będąc rekonwalescentem, przypomniał sobie swoje sny, gdy jeszcze leżał w gorączce i w malignie. Roiło mu się w chorobie, jakoby cały świat skazany został na pastwę jakiejś strasznej i niesłychanej morowej zarazy, idącej z głębi Azji na Europę. Wszyscy musieli zginąć oprócz niektórych, bardzo niewielu wybranych. Zjawiły się jakieś nowe bakterje, żyjątka były duchami, obdarzonemi rozumem i wolą. Ludzie, których się uczepiły dostawały zaraz obłąkania. Lecz nigdy, nigdy ludzie nie mieli się za tak rozumnych i stanowczych, jak ci właśnie zarażeni. Nigdy nie uważali za bardziej kategoryczne i słuszne swoich wyroków, swoich wywodów naukowych swoich moralnych przekonań i poglądów. Całe osady, całe miasta i narody zarażały się i warjowały. Wszyscy byli niespokojni i nie rozumieli jeden drugiego, każdy myślał że w nim jednym zawarta jest prawda, i męczył się, patrząc na innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli kogo i jak sądzić, nie mogli się zgodzić co uważać za złe, a co za dobre. Nie wiedzieli kogo oskarżać a kogo usprawiedliwiać. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś bezmyślnej złości. Zbierali się jeden przeciwko drugiemu całemi armjami, lecz armje już w marszu, zaczynały nagle same siebie gnębić, szeregi pierzchały, rycerze rzucili się jeden na drugiego, kłuli się i zarzynali gryźli i pożerali jeden drugiego. W miastach przez cały dzień uderzano na trwogę: wzywano wszystkich, lecz kto i poco wzywał, nikt tego nie wiedział, a wszyscy byli w trwodze. Opuszczano najpospolitsze rzemiosła, każdy bowiem ofiarowywał swoje myśli, swoje poprawki i zgodzić się nie mogli; rolnictwo stanęło. Gdzie niegdzie ludzie zbiegali się w kupki, umawiali się o coś, przysięgali, że się nie rozstaną, ale zaraz zaczynali coś zupełnie innego, aniżeli zamierzali przed chwilą, zaczynali oskarżać siebie nawzajem, bili się i zarzynali. Zaczęły się pożary, zaczął się głód. Wszyscy i wszystko ginęło. Zaraza wzrastała i rozszerzała się coraz dalej i dalej. Uratować się w całym świecie mogło bardzo niewielu, a tymi byli czyści i wybrani, posłannicy nowego rodzaju ludzi i nowego życia, lecz nikt nie słyszał ich ani głosu.
Raskolnikowa męczyło to, że to bezmyślne majaczenie tak smutnie odzywa się w jego wspomnieniach, że tak długo nie mija wspomnienie tych gorączkowych widzeń. Mijał już drugi tydzień po świętach: dnie były jasne, ciepłe, wiosenne; w kazarmach aresztanckich otworzono okna za kratami, (przy których chodził żołnierz na straży). Zosia, przez cały czas jego choroby, mogła go tylko dwa razy odwiedzić w kazarmach; za każdym razem trzeba było prosić o pozwolenie, a to było trudne. Ale ona często przychodziła na podwórze szpitalne pod okna, zwłaszcza pod wieczór, a niekiedy tak tylko, ażeby postać na dworze chwileczkę i chociaż zdaleka popatrzeć u okna kazarmy.
Pewnego razu, nad wieczorem, już prawie zupełnie zdrów Raskolnikow, zasnął; obudziwszy się zbliżył się niechcący do okna i nagle, ujrzał w bramie szpitalnej Zosię. Stała i jakby czekała na coś. Coś jakby ukłuło go w tej chwili w serce, zadrżał i co prędzej odszedł od okna. Następnego dnia Zosia nie przychodziła, na trzeci dzień także, spostrzegł, że czeka na nią z upragnieniem. Nareszcie został wypisany. Przyszedłszy do więzienia, dowiedział się od aresztantów, że Zosia zachorowała, leży w domu i nigdzie nie wychodzi.
Był bardzo niespokojny, posyłał dowiadywać się o jej zdrowie. Wkrótce dowiedział się, iż niema niebezpieczeństwa. Dowiedziawszy się, ze swej strony, że on za nią tęskni i że się nią interesuje, Zosia przysłała mu karteczkę, napisaną ołówkiem, i zawiadomiła go, że daleko jej lepiej, że się tylko poprostu zaziębiła i że już niedługo, bardzo niedługo, przyjdzie go odwiedzić w czasie robót. Gdy czytał tę kartkę, serce mu biło silnie i boleśnie.
Dzień był znowu pogodny i ciepły. Wczesnym rankiem, około szóstej, udał się do robót, na brzeg rzeki, gdzie w śpichrzu urządzany był piec do opalania alabastru, gdzie go tłuczono. Udało się tam wszystkiego trzech robotników. Jeden z aresztantów wziął konwojnego, poszedł z nim do fortecy po jakiś instrument drugi zajął się rąbaniem drew i układaniem ich w piecu. Raskolnikow wyszedł ze śpichrza na sam brzeg, usiadł na rozłożonych pod śpichrzem belach i zaczął patrzeć na szeroką i pustą rzekę. Z wysokiego brzegu, rozpościerała się szeroka przestrzeń. Z dalekiego drugiego brzegu ledwie słychać było dźwięki jakiejś pieśni. Tam, w oblanym słońcem nieprzejrzanym stepie, ledwie dostrzegalnemi punktami czerniały koczujące jurty. Tam była wolność i żyli inni ludzie, wcale nie podobni do tutejszych, tak jakby sam czas stanął, jakgdyby nie minęły jeszcze wieki Abrahama i jego stada. Raskolnikow siedział, spoglądał nieruchomie nie odrywając się; myśl jego przechodziła w marzenia, w żądze; o niczem nie myślał, lecz jakiś smutek trapił go i męczył.
Wtem, tuż przy nim znalazła się Zosia. Zbliżyła się pocichu i usiadła obok niego. Było jeszcze bardzo wcześnie ranny chłód jeszcze dokuczał. Miała na sobie stary burnus i swoją zieloną chustkę. Na jej twarzy wychudłej, bladej, wydłużonej, widać było ślady choroby. Radośnie i życzliwie uśmiechnęła się do niego, ale jak zwykle nieśmiało podała mu rękę.
Ona zawsze podawała mu rękę nieśmiało, niekiedy nawet wcale mu nie podawała, jakgdyby w obawie, że ją odepchnie. On zawsze jakby ze wstrętem brał jej rękę, zawsze nieomal, z gniewem spotykał ją, niekiedy uparcie milczał przez cały czas jej odwiedzin. Zdarzało się, że ona przerażała się i odchodziła w głębokim smutku. Ale teraz ich ręce nie chciały się puścić; on szybko przenikliwie spojrzał na nią, nic nie wymówił i spuścił oczy na dół. Byli sami nikt ich nie widział. Strażnik odwrócił się naówczas.
Jak się to stało, on sam nie wiedział, lecz nagle coś jakby go porwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i ściskał jej kolana. W pierwszej chwili ona strasznie się przelękła i cała jej twarz skostniała. Zerwała się z miejsca i, drżąca patrzyła na niego. Lecz zaraz wszystko zrozumiała. W jej oczach zajaśniało nieskończone szczęście: zrozumiała, i dla niej nie było już najmniejszej wątpliwości, że on kocha, kocha ją bez granic, i że nadeszła przecież ta upragniona chwila...
Chcieli mówić, nie mogli. Łzy błysnęły w ich oczach Oboje byli bladzi i wychudzeni: ale na tych bladych i chorych twarzach błyszczała już zorza odnowionej przyszłości, zupełnego odrodzenia do nowego życia. Obudziła ich miłość, jedno serce zawierało nieskończone źródło życia dla serca drugiego.
Postanowili czekać: cierpieć. Mieli jeszcze przed sobą siedem lat, a do tej chwili ileż nieznośnych męczarni i ileż nieskończonego szczęścia! Ale on odżył, wiedział o tem czuł to zupełnie całą swoją odnowioną istotą, a ona, ona wszak żyła tylko jego życiem!
Wieczorem tego samego dnia, gdy już zamknięto kazarmy, Raskolnikow leżał na tapczanie i marzył o niej. Wydawało mu się nawet, że tego dnia wszyscy więźniowie, byli jego nieprzyjaciele, patrzyli nań inaczej. Sam nawet rozpoczynał z nimi rozmowy i odpowiadali mu przychylnie. Przypominał to sobie teraz, ale wszak tak być musiało: czyż teraz nie powinno się było wszystko zmienić?
Myślał o niej. Przypominał sobie, jak ją nieustannie dręczył, jak katował jej serce; przypomniał sobie jej bladą, chudą twarzyczkę, ale te wspomnienia prawie że nie były dlań teraz uciążliwemi, wiedział jaką nieskończoną miłością okupi teraz wszystkie jej cierpienia.
Bo i czemże są te wszystkie, wszystkie męczarnie przeszłości! wszystko, nawet jego przestępstwo, nawet wyrok i zesłanie, wydawały mu się teraz, w pierwszym zapale jakimś faktem zewnętrznym, dziwnym, który jakgdyby się nie z nim wydarzył. Zresztą, nie mógł on tego wieczoru myśleć o czemkolwiek długo i stale, zatrzymać swej myśli na czemkolwiek, bo nawet nie mógłby o niczem decydować przytomnie; czuł tylko: zamiast dialektyki nastąpiło życie, i w umyśle musiało się uformować coś zupełnie innego...
Pod poduszką miał Ewangelję. Wziął ją machinalnie. Ta książka należała do niej. Była to ta sama książka z której czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Podczas swej katorgi myślał, że ona go zamęczy religją. Lubiła rozmowę o Ewangelji i narzucała mu się z księgami nabożnemi. Teraz ku wielkiemu jego zdziwieniu ona ani razu nie zagadnęła o tem, ani razu nawet nie proponowała mu Ewangelji, aż on sam poprosił o nią na kilka dni przed swoją chorobą, i ona w milczeniu przyniosła mu książkę. Do tego czasu jej nie otwierał.
Nie otworzył jej i teraz, lecz jedna myśl go uderzyła „czyliż jej przekonania mogą nie być teraz i mojemi przekonaniami? Jej uczucia, jej dążenia przynajmniej...“
Ona także przez cały ten dzień była wzruszona a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz była tak szczęśliwą, że prawie zlękła się swego szczęścia. Siedem lat, tylko siedem lat! W początkach swojego szczęścia, w pewnych chwilach oboje gotowi byli patrzeć na te siedem lat jak ma siedem dni. On prawie nie wiedział o tem, że nowe życie nie przychodzi mu darmo, że musi je drogo okupić, zapłacić za nie wielkim, przyszłym czynem...
Ale tu już zaczyna się nowa historja, historja stopniowego odnawiania się człowieka, historja stopniowego przekształcenia się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, zawierania znajomości z nową, dotąd zupełnie mu obcą rzeczywistością. Mogło by to posłużyć za temat nowego opowiadania, ale powieść niniejsza jest skończona.

KONIEC




  1. Przypis własny Wikiźródeł W tym wydaniu, w porównaniu do wydania „Zbrodnia i kara“ Fiodor Dostojewski - Towarzystwo wydawnicze Rój 1927 r. nastąpiła tu pomyłka zecerska (nie ma tutaj żadnej treści).
  2. Porównaj Biblję w przekładzie ks. Jakóba Wujka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Ujednolicono nazewnictwo rozdziałów do końca Tomu II przez Wikiźródła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.