Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ZŁOTE JABŁKO
Powieść
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego


Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.

Tom I.




LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.

1873.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.

Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.



Autor powieści tej — przyznać się musi, dla objaśnienia jej, że nie zawsze siedział za stolikiem otoczony papierem i książkami. Od r. 1837 do 1856 był wiejskim gospodarzem, dzierżawił, kupował i sprzedawał ziemię, jeździł regularnie na Dubieńskie kontrakty, zajmował się swojemi a często i cudzemi interesami. Przypatrzył się więc z blizka temu frymarkowi posiadłościami, jaki się corocznie odbywał i z żywego życia powieść swą wyczerpnął. Jest ona owocem studjów i doświadczenia. Współcześni, którzy sobie przypomną Wołyń przed r. 1852, poznają w Złotem Jabłku część przynajmniej znanych im, lubo nieco może odmienionych i uzupełnionych postaci. Śmiesznem być może gdy się autor przyzna do tego, że powieść własną po latach przeszło dwudziestu przeczytał z przyjemnością. Przyniosła mu ona woń lat ubiegłych, — postawiła przed nim cienie znikłych niepowrotnie postaci. Bardzo prosta w pomyśle i wykonaniu, jest ona obrazkiem w którym więcej prawdy niż sztuki, i może dlatego, że się nie starano o wielce kunsztowną jej budowę, że wzorowano z natury, zająć potrafi czytającego. Nic nieprzesadzając możemy ją dziś nazwać powieścią historyczną, choć w chwili gdy się ukazała była tylko skromnym obyczajowym obrazkiem. Lecz jakże dziś zmieniły się stosunki, ludzie, fizjognomie, kraj sam i jego charakter!!
Złote Jabłko pisane w r. 1852 nie może się pochlubić ani powtórnem wydaniem, ani tłumaczeniem, mimo to autor ma je za wierny obraz kraju i czasu i zdaje mu się, że do najgorszych jego robót nie należy.
Pisane przed laty dwudziestą najmniej jednak ustarzało, zachowało się jakoś dosyć świeżo, co winno prostocie założenia. Nie potrzebujemy się bronić przeciw zarzutowi portretowania, nigdyśmy się nie dopuścili tego występku przeciw przyzwoitości i sztuce, lecz nie zapieramy się studjów z natury, bez których żaden malarz się nie obchodzi. — Nie znaliśmy żadnego hrabiego Sulinowskiego, ale wizerunek jego wielu jemu podobnych przypomina. Tak samo i jego towarzysze. Okolica w której się odegrywa nasz dramat wiejski, była długi czas pobytem i najczęstszych wycieczek naszych celem.

Drezno 1873. Lipiec.
J. I. Kraszewski.
ROZDZIAŁ I.

W którym występuje bohater, i nieco o jego pochodzeniu.

Kupa to lat temu, żył sobie w Warszawie właściciel dwóch pięknych domów na Bielańskiej ulicy i dwóch korzennych sklepów, a oprócz tego bogaty hurtowny kupiec, pan Erazm Bal. Wątpię, żeby go kto dziś pamiętał, bo ludzie przez miasto przepływają jak fale, nie zostawując po sobie śladu, a dla nowych trudno starych nie przepomnieć; nie wiem nawet czy ślad jaki tej rodziny pozostał w archiwach miasta Warszawy. Ale niemniej pewna i najprawdziwsza, że dwie połączone kamienice Balów, z których jedna długo miała na czele ogromne z kamienia wyciosane grono winne, przy nowszych dopiero restauracjach zbite dla osadzenia żelaznego balkonu, egzystowały na ulicy Bielańskiej. Mogą mi historjografowie pilni miasta Warszawy zaprzeczać, ja niemniej swego się będę trzymał.
Kamienice te istniały od bardzo dawna, zda się od XVII wieku, w imieniu i posiadaniu Balów, których ostatnim potomkiem był pan Erazm. Ale najprzód opiszemy pana Bala.
Był to człowiek lat średnich, niewielkiego wzrostu, okrągławy i pękaty, uśmiechnięty często, wesół prawie zawsze, znany z najpoczciwszego serca i niesłychanej żywości, której nawet wzrastająca tusza nie powściągnęła. W mieście taka postać jak jego, niepospolicie oryginalna wyrazem twarzy i ruchami, a niekiedy i strojem, tak uderzała wszystkich, że nie było ulicznika coby nie znał pana Erazma i czapki przed nim nie zdejmował, lub figlów mu nie płatał.
Znano go nawet aż na Pradze. Są bowiem mniej oryginalni ludzie, których dziwaczna trochę fizys nie tak uderza za pierwszem wejrzeniem, i ci ledwie na swoich ulicach lub w bliższej tylko okolicy są znani. Drudzy aż na trzecią i czwartą bywają popularni, a pan Erazm całe miasto zachwycał swą naiwną, poczciwą, zawsze zakłopotaną, wesołą i pośpiech malującą twarzą. Najmniej znacząca drobnostka niesłychanie go obchodziła, ogniem pałał na rzecz najobojętniejszą; gdy rozprawiał, to krzyczał; gdy się witał, śmiał się o trzy kroki, a mając interes, zdawał się co chwila zabierać do bitwy. Wszystkiemu podobno winien był, jeśli się nie mylę, temperament krwisto-nerwowy, czy nerwowo-krwisty, do którego pan Erazm Bal miał szczęście lub nieszczęście należeć.
Na krąglutkim korpusiku, podtrzymywanym przez dwie nóżki kształtne, ale nieco krótkie; na karku niezbyt podniosłym i fałdzistym, osadzona była głowa w kształcie makówki, gdyż siwiejący czubek na niej wystawiał dobrze koronę tego zajmującego owocu. Włosy na niej w wielkim zawsze rozpierzchały się nieładzie, ale że były krótko strzyżone, jakoś to nie raziło. Czoło miał wypukłe, gładkie i niezbyt rozrosłe; pod niem oczki małe, biegające, czarne, żywe, gorące, z brwiami nastrzępionemi jak czupryna i trochę nadto bujnie się rozrastającemi. W tych oczkach bez głębokiego wyrazu, nawet nie malujących wiele wrodzonego dowcipu, hulał nieustanny fajerwerk. Latały one w prawo, w lewo, po za siebie, w górę i w dół, nie mogąc się długo na żadnym zatrzymać przedmiocie. Brwi co je ściskały, zmęczyły się trzymając i gęstą już siateczką wytężenia dawały dowody.
Natura kiedy co tworzy, zawsze ma jak artysta, harmonją doskonałą swojego dzieła na najpierwszym względzie. Aksjomat ten sprawdzał się wybornie rozbiorem rysów pana Erazma; wszystko u niego zarywało na okrągłe, zataczało się, zakrzywiało i wypełniało kulisto. Nos nawet dyskretnie wyskoczywszy na twarz, zmienił się przez posłuszeństwo naturze mistrzyni w rodzaj różowanej pigułki. Usta także, zwłaszcza otwierając się, przybierały formę najdoskonalszą sferyczną. Nie potrzebuję już mówić o policzkach, którym łatwo przyszło do prawa wydanego na pana Bala się zastosować, uczyniły to nawet z widoczną ochotą i trochą przesady — pochlebcy!! Byli zuchwali co pana Bala śmieli nazywać pigułką najprzód, potem pigułą, a inni dodawali — poczciwą.
Trzeba go było widzieć jak się bywało toczy przez ulicę. Ani piłka ręką swawolnego studenta rzucona, nie leci żwawiej i nie podskakuje ochotniej. Nie brakło bowiem i poskoków, które gdy go co niecierpliwiło, choć już siwiał i szpakowaciał, wyprawiał bodaj na rynku, bodaj przy procesji. Gorączkaż to był, gorączka! Nic go nie kosztowało wpaść w najokropniejszą furją za kawałek sznurka, i z owego ognistego zapału przejść bez mozolnych półcieni wprost do najjowialniejszego śmiechu.
Choć skłonny był bardzo do gniewu, nikt się go jednak nie obawiał; wiedziano, że to ogień co w chwili nie wypali i długo żarzyć nie może. Pan Erazm urodził się jeszcze w początku panowania Stanisława Augusta, coś około 1770 roku; w czasie, kiedy się nasza powieść zaczyna, miał lat pięćdziesiąt i kilka, ale nie wyglądał jak na czterdzieści. Nie dziw, żółć się w nim wypalała ciągle, złe humory wychodziły na wierzch w wybuchach gniewu, a na dnie czyste zostawało zdrowie. Rodzice pana Erazma, ludzie prości, starego autoramentu, poczciwi kupcy, zebrali byli sobie, a raczej powiększyli mająteczek mając stosunki bliskie i komitywę wielką z panem Ryksem starostą Piaseczyńskim, który często hurtowne u nich czynił zamówienia i wielu panom ich polecał. Mogli byli nie najlepiej wyjść na tem, bo się trafiało często, a nawet w modzie było brać na kredyt dużo, a potem rachunki nie rychło i nie łatwo się płaciły. Jednakże choć Bal stary (a był to sobie kapotowy mieszczanin, ale wielkiej powagi człowiek), stracił dosyć, w ogólnej jednak rachubie majątku mu przyrosło, handel się rozszerzył i pod koniec życia co się zowie miał się dobrze. Nie puścił sobie jednak cugli bynajmniej, ani zdumiał, ani zapragnął używać, ani ze swego stanu chciał się wybić, owszem w starej kapocie chadzał i z jedną żółtą laską do śmierci przedreptał po bruku. Pana Erazma wychowano po staremu w domu i około domu, ucząc co było można, ale wprawiając ciągle do przyszłego stanu. Była nawet chwila, że poprostu terminował w sklepie i niejaki Murzyński, zaufany pana Bala, rachmistrz i komisant, stary kawaler, w ryżej peruce, butach ze sztylpami i tabaczkowym fraku ze stalowemi guzami chodzący, dobrze nim pomiatał, żeby gorączki go oduczyć, a do kupieckiej zimnej krwi wdrożyć. Nie na wiele jednak praca poczciwego Murzyńskiego się zdała; pan Erazm pozostał ze swoją gorączką. Kiwał głową Murzyński na to, poprawując perukę (miał bowiem nieustanną aprehensją że mu pożyczany włos zleci i ciągle go pilnował, to z tyłu na przód, to z przodu na tył zsuwając), a niekiedy mruczał. — Co z handlem się stanie, jak stary Bal, uchowaj Boże, nogi zadrze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany przezeń panu Erazmowi przydomek) nie da rady domowi naszemu. W pocie czoła ledwie nas dwóch sensatów wystarcza, a ten świszczypałka! gdzie mu podołać, gdzie!
I wzdychał Murzyński, pilnie chwytając perukę ilekroć żywszy ruch zrobił, a niekiedy aż łza mu pociekła. Przewidywał on wiele, ale nie przewidział co się stać może.
Umarł wreszcie pan Balcer Bal ojciec, i handel spadł z Murzyńskim razem na pana Erazma. Młody człowiek, jednak potrafił sobie dać rady, bo wszystko zdał zaraz na Murzyńskiego, stał się nawet nieco uważniejszym i uzyskał jego aprobacją w rok niespełna po śmierci ojca.
— Omyliłem się grubo podobno na panu Erazmie, mówił stary komisant — to się uformuje. Bąk taki jest, ale już nie tak furga! i sens ma! i serce jest! ażeby mu jeszcze odjąć ten fajerwerk, nie chciałbym innego pryncypała.
Że na łożu śmierci, trochę o los swego domu się obawiając, stary pan Balcer zaklął Murzyńskiego, żeby handlu nie odstępował, a prócz tego przywykłemu do kąta, nie łatwo było się ruszyć z ulicy Bielańskiej — pozostał w początku do czasu, potem już obiecując sobie pracować póki sił.
Pracował też dość jeszcze długo i kierował sklepem stary Murzyński, choć postać jego wyglądała jak fant jakiś zamorski dla osobliwości sprowadzony. Codzień zdawał się śmieszniejszy — zachował bowiem strój swój przedwieczny, ów frak tabaczkowy, trykotowe zielonkowe spodnie, buty ze sztylpami, a peruka wyryżała mu zupełnie i wyłysiała nawet miejscami. Że pod koniec nie dobrze widział, a wzrok na regestrach wysilał, do jednej pary okularów dodał następnie drugą i już miał trzecią nałożyć, gdy jednego dnia mgłą mu zaszły oczy i zasnął na wieki, mrucząc:
— Ciekawym bardzo, jak sobie teraz dadzą rady!
Rady jednak sobie dali, i pan Erazm, któremu nie brakło doświadczenia, wiódł dalej handel bardzo szczęśliwie.
Kiedy się kim niebo opiekuje, to mu zsyła aniołów stróżów ciągle, jednego po drugim. Tak było i tutaj. Ledwie Murzyński oczy zamknął, znalazło się go komu zastąpić.
Pan Erazm długo wesołe, kawalerskie wiódł życie, ale po śmierci matki, która przeżyła ojca i Murzyńskiego, a na łożu śmierci zaklęła go, żeby się co najprędzej ożenił, obawiając się dla niego skutków dłuższego bezżeństwa — przemyślał wreszcie o przyjacielu dozgonnym.
Dziwnym trafem obok kamienicy panów Balów, przez ścianę tylko był dom pani Hornfeld wdowy. Z Hornfeldami, jak to w najbliższem bywa sąsiedztwie, nie najlepiej się żyło za starego pana Balcera. Była najprzód kwestja o jakiś murek rozgraniczający dziedziniec, potem o wybite na podwórzu okno, które wedle prawa zamurować musiano, bo patrzało w cudzy grunt, potem często o kosz śmieci nawet. Słowem nienawidzono się dosyć.
Hornfeldowie mówili o Balach, że oszukują. Balowie o nich, że bankrutują, i tak to się sobie ciągnęło. Tymczasem u pani Hornfeld wdowy chowała się córka Ludwika, jedynaczka i kamienicy dziedziczka, umarł brat jej w młodym wieku; wcześnie zaczęto głosić, że piękny weźmie panna posażek po matce. Nawet Murzyński, już w drugiej parze okularów chodzący, pomrukiwał:
— Gdyby ta sekutnica, stara Hornfeldowa bryknęła (miał zawsze tak malownicze wyrażenia), nieźleby było Erazmkowi się z tą Ludwisią ożenić, kamienica z kamienicą obok, jeszcze ta baba musiała coś grosza zachować, bo żyje otrębami a dochód ma piękny!
Ale panu Erazmowi ani się śniło żenić. Wyrosła na śliczną panienkę Ludwisia, a że istotnie matka jej była herod baba, doskonale córkę wyuczyła łagodności. Nie ma to jak wielki ucisk w młodości, by wyrobił w człowieku charakter powolny. Nie zawsze się to wprawdzie w człowieku udaje, ale najczęściej przykład rodziców jest skuteczny i odrazi od gwałtowności. O ile stara Hornfeldowa była zła, wyszczekana, pani w domu i sobieradzka (bo i z lokatorami rady sobie dawała, niektórych miotłą wyganiając, i na ratuszu obawiano się jej gęby), o tyle Ludwisia gołębią miała łagodność.
Piękne to było, skromne i potulne dziewczę, ale też w rezie trzymane. Bez siebie matka jej nawet do kościoła krokiem stąpić nie dała, w domu niekiedy i od okna odpędziła, pracy nie żałując, kochała po swojemu dziecko, ale go nie szczędziła.
Po śmierci starego Bala, z którym byli na noże, tak że często wyszedłszy przed dom ujadali się, do czego i Murzyński pomagał, wyskakując ze sklepu z ręką na peruce, dwie pozostałe wdowy zbliżyły się. Matka Erazma była poczciwą, cichą kobieciną, oddaną nabożeństwu niezmiernie, wpisaną do trzech bractw, ale mimo swój milczący pozór z taktem i rozumną, zrobiła pierwszy krok ku Hornfeldom, nie zraziła się oziębłością, w jakiejś tam sprawie małej wagi ustąpiła, i tak powoli ukołysała sąsiadkę, nie bez widoków podobno.
Poczęto u siebie bywać wzajemnie, i choć kwasy trwały jeszcze od spodu się wydobywając, powierzchownie była zgoda. Wielki miłośnik płci pięknej, pan Erazm, który w owe czasy był zręcznym, rumianym i nie brzydkim chłopcem, najrzał pannę Ludwikę raz, drugi, trzeci, wreszcie począł sobie mówić, że ładna! i bywać u Hornfeldowej.
Stara w początku zakrzyknęła, podparłszy się w boki: O! o! nie dla psa kiełbasa! nie dla kota sadło! Ale po rozwadze utarłszy nosa fartuszkiem i obliczywszy wartość handlu i kamienic, rozmyśliwszy się, że Balowie bardzo dobrze stoją w interesach, westchnęła tylko. Pan Erazm tymczasem bywał, a choć go od Ludwiki odganiała stara, potrafił przecie i podobać się i zakochać.
Jak się raz zakochał, jakby go kto jeszcze ukropem podlał... nie było tam spokoju, nie było ratunku, latał do szalonego podobny. Hornfeldowa tylko się śmiała. Przyszła koza do woza! mówiła — ale nic z tego nie będzie! nic!
W tych czasach jakoś rozgniewawszy się na służącą, wedle wyrażenia Murzyńskiego, wdowa bryknęła. Ludwisia została na opiece stryja, wuja i półtorej kopy różnych krewnych. A że miała posag dobry, młoda była i ładna, a krewni mieli synów, siostrzeńców, bratanków i tym podobnych kawalerów na ożenieniu, ciężko szło panu Erazmowi.
Ale jak w początku drażniła go matka, tak potem krewni podnieśli w nim jeszcze przywiązanie do Ludwiki. Ona też wybrała go sobie oddawna. Raz jakoś, zbliżywszy się i dawszy sobie słowo, pomimo tysiąca intryg i przeszkód, pobrali się.
W Ludwice Bóg dał kupcowi zastępcę nieodżałowanego Murzyńskiego, nie obca rzeczy, do porządku nawykła, objęła ster domowy, dyrekcją handlu, rachunki i pozornie będąc najniższą sługą, a nawet w rzeczach większej wagi chętnie się poddając zdaniu męża; w wykonaniu i szczegółach była jego prawą ręką.
Żyli też z sobą jak para gołębi, a Pan Bóg dał im syna i córkę. Miała nieraz Ludwika wiele do zniesienia z gorączką mężowską, ale do wybuchów tego rodzaju od rana z matką była przywykła, zwyciężała łagodnością, cierpliwością, słodyczą.
Była to w istocie znakomicie obdarzona i zacna niewiasta; jedna z tych istot, które szczęście w dom przynoszą. Nic jej zatrwożyć, nic zmieszać, nic pogody jej przerwać nie było w stanie. Na rzeczy nieporatowane miała poddanie się bohaterskie; na trudne wylanie się w pracy.
Życie też z nią płynęło poczciwemu panu Erazmowi najswobodniej, najszczęśliwiej i gładziuteńko; przyrosło dostatku, poszło szczęściem i dolą i ani się opatrzył jak został jednym z najbogatszych właścicieli miasta.
Razem też przyszły i obowiązki, bo Bóg dał syna i córkę... ale nim o nich powiemy, musiemy obszerniej nieco namienić o zmianie jaka nagle zaszła w obyczajach, sposobie widzenia i dalszych projektach pana Bala, z powodu bardzo mało znaczącej okoliczności.
Drobne ziarko piasku całą tak ślicznie na spokój i szczęście urządzoną wstrzymało machinę! Nie ma jak owe niepostrzeżone ziarna na wywarcie wielkich skutków; wstydzi się teraz na poważną matronę wychodząca historja maleńkich przyczyn, ale ich jednak podartym fartuszkiem swoim nigdzie przykryć nie potrafi.






ROZDZIAŁ II.

O herbie Gozdawa, o Balach i innych heraldycznych rzeczach.

Pod owe czasy żył w Warszawie zacny bardzo człowiek, niejaki pan Piotr Lewon, nie młody już kawaler, pamiętający dawne czasy, niewiadomego pochodzenia, funduszów i zajęć, jedna z tych zagadkowych istot, które na brukach miast niewiedzieć jak wyrastają i nikną. Stał on od bardzo już dawna w jednej z wąziutkich kamienic rynku Starego Miasta, zkąd na Boży świat wychodził czasami i do niektórych znajomych na wieczory uczęszczał, mając gwałtowną potrzebę a raczej nałóg grania marjasza. Gdyby nie to, możeby tak często na miasto i ulice się nie wymykał, bo go jakoś towarzystwo nie bawiło, i nosa nie pokazał gdzie marjasza znaleść nie był pewien.
Był to posępny, milczący, surowego oblicza z zarozumiałością w całem obliczu wielce wydatną mężczyzna, lat... podeszłych, ale go na dacie, z którejby mu metrykę wyrachować było podobna, nikt nie złapał. Wysoki, sztywny, z głową podniesioną do góry, nosił się po francuzku ale ze staroświecka. Twarz jego miała cerę pargaminową, oczy wejrzenie szklanne i obojętne, jakby spracowane i do patrzenia na świat nie przywykłe. Na ustach nigdy mu nie postał uśmiech, czoło zmarszczone nigdy się nie rozpogadzało, mówił nadzwyczaj mało, o rzeczach obojętnych, o sobie nigdy, pieniędzy u nikogo nie pożyczał, na obiady się nie wpraszał, a zbyt przyjacielskie figury, do poufałości się cisnące, zdaleka trzymał. Widywano go w różne miasta części jak ćmę wylatującego wieczorami w jasno-piaskowym płaszczu, kapeluszu, z laską staroświecką, powolnie przesuwającego się z obojętnością człowieka, którego miasto nie obchodzi wcale, bo zna jego tajemnice. U niego w mieszkaniu nikt ze znajomych nie był; wiedziano tylko że je miał na trzeciem piętrze, a z oszczędności i obioru miejsca wnoszono, że nie musiał być zamożny. Wszakże niekiedy zjawiały się oznaki dawnego jakiegoś dostatku: to kosztowna szpilka na żabotach, to pierścień piękny, to zegarek kameryzowany. Zwykle jednak pan Lewon chodził w szaraczku i z jednym krwawnikiem. Oprócz marjasza miał ten człowiek jedną jeszcze manją dziwną, ale na dawne czasy nie tyle co dziś zastanawiającą, był to zapamiętały heraldyk. Nikt lepiej nie znał nad niego wszystkich familji Polski, Litwy, Rusi, Inflant, Kurlandji, Prus i dawnych prowincji, ich kolligacji, pochodzeń, dawności, herbów, czystości krwi i t. d. i t. d. Była to materja, o którą tylko zaczepiwszy poczynał jak z księgi i prawił przeskakując z przedmiotu w przedmiot bez końca. Nikt też ze znających go nie potrącił drażliwej żyłki, tak się obawiano potopu wiadomości pana Lewona. Sygnet na palcu z herbem Gozdawa, oznajmywał wymownie że i on sam do szlachty należał. Bicz na nobilitowanych neofitów, skartabellaty i indygienaty świeże, na podszywane genealogje; znał na palcach, kto kogo rodził i z kogo pochodził, a ta nauka posunięta do stopnia, w którym w manją niemal się przedzierżga, nadawała mu cechę właściwą i odrębną. Dodajmy, że czasami widywano go w piaskowym płaszczu na ulicy zajętego rozpatrywaniem starych książek, które żydzi po ulicach nosili. Byli tacy co go za uczonego mieli, ale więcej poczytywało za warjata, co dowodzi tylko, jak często zacietrzewiona uczoność do warjacji bywa podobna.
Ten tedy pan Lewon jednego razu przyszedłszy do pana Erazma, którego żona i dzieci wyszły były do krewnych w odwiedziny, gdy przerabiali karty do marjasza, w którego dosyć niechętnie grywał gospodarz, z powodu żywości swego charakteru, odezwał się, patrzając po suficie:
— Bal! Bal! pozwolisz się Acan Dobrodziej zapytać, z jakich to Balów familja pańska początek swój bierze?
Pan Erazm który w tej chwili karty miał zbierać, zastanowił się, gębę otworzył, oczy wytrzeszczył i nie zrozumiał.
— Jakto? jakto? zapytał, alboż co?
— Bo Balowie, odrzekł ze zwykłą powagą pan Lewon, są starą piękną familją szlachecką naszą, a że na nieszczęście jedna gałąź ich rodu w nowinkach genewskich zasmakowała, możnaby sądzić, że z tego powodu i do miasta może się przeniosła, a zbiegiem okoliczności...
Pan Erazm słuchał chciwie, rzekłbyś wielkiego jakiegoś objawienia, które życie jego całkiem odmienić miało, w końcu porwał się wywracając krzesło z pośpiechu. Jak błyskawica przemknęła mu się po głowie myśl, że ojciec jego coś także o tem napomykał. Dotąd nigdy jeszcze nie wpadł na przypuszczenie starożytnego rodu, w tej chwili możność dowiedzenia go, wstrząsła nim jak iskra elektryczna. Znać była tam zdawna żyłka, która tylko zastygła...
— Mościrdzieju! — zawołał, jak zwykł był gdy się bardzo spieszył (co czasem przechodziło nawet przy większej egzaltacji na Mościdziu i Mciu, i służyło żonie za barometr stanu duszy małżonka). — Mościrdzieju! toć mi pan nie nowinę mówisz. Świętej pamięci ojciec mój, Balcer Bal, mawiał o tem często żeśmy szlacheckiego rodu.
Lewon podniósł głowę i zażył tabaki, nogę na nogę założył i zamyślił się.
— Mogłoby to być, mogłoby to być, — rzekł z wielką flegmą, nie zważając na egzaltacją pana Erazma, który wziąwszy krzesło między nogi, jeździł z nim do koła niecierpliwie chcąc zbadać z której strony pan Lewon mówić zacznie. — Balowie piękna familja, jedna z bardzo starych i zacnych gałęzi rodu Gozdawitów, do którego i ja szczycę się należeć. Ale proszęż Acana Dobrodzieja, masz jakie dowody? papiery... Proszę zdjąć, dodał, usiłując rozpocząć marjasza.
Pan Erazm z wielkiem roztargnieniem, byleby nie przerywać, zdjął karty i puścił się w grę nie wiedząc co robi.
— A jakże, papiery mam! są! są! tylko że się to o to nie dbało dotąd. Ale znajdę i uporządkuję. Ale Mościdziu, proszęż mi cokolwiek o tej familji powiedzieć...
— Acan Dobrodziej zadajesz boś zabił! rzekł z przyciskiem pan Lewon.
— Zadaję... ale familja! gorąco podchwycił gospodarz.
— Familja Balów Gozdawitów... ale najprzód, przerwał Lewon, wieszże Acan Dobrodziej co jest herb Gozdawa?
Tu zdjął sygnet z palca, wytarł go o połę fraka i zbliżając do świecy, pokazał wielce rozciekawionemu panu Erazmowi.
— Herb ten, zowiący się Gozdawą, począł powoli, profesorskim tonem, jest jednym z wielce starożytnych i w całym świecie najzacniejszych. Liljami pieczętuje się Francja, familja Burbonów!
— Jezu Marja! wykrzyknął chwytając za sygnet pan Erazm, Burboni! Burboni! Więc i ja jestem Burbon...
— Nie idzie zatem, odparł nic się nie rozgrzewając pan Lewon. Jest rzeczą niezawodną, że w Polsce wszyscy Gozdawowie z jednej krwi pochodzą, ale w innych krajach znak ten tylko spotyka się z naszym, nic nie mówiąc o związkach krwi. Ta jego czystość herbowna szlachetności tylko dowodzi.
— Ale cóż wyobraża ta figurka? sześć ziarnek cytryny, czy co?
Lewon ruszył ramionami, ale się nie zniecierpliwił.
— Mają to być dwie lilje, jedna do góry, druga na dół, rzekł, tak z sobą spojone jakby jedną były. Białe być powinny w polu czerwonem, przewiązane żółto... na hełmie.
— Na jakim hełmie? — parsknął pan Erazm.
— Acan Dobrodziej nic heraldyki nie umiesz? — spytał gość.
— Ani wiem co to jest... ale cóżto do tej Gozdawy?
— Grajmy no w marjasza, trochę cierpliwości, wszystko się wyjaśni! odparł Lewon.
— Ba Mociudziu! krzyknął gospodarz, ale ja bo całkiem cierpliwości nie mam i nigdy jej nie miałem.
— Inaczej się Acan Dobrodziej o niczem nie dowiesz... zadałem panfila! mówmy o czem innem.
Jakkolwiek i marjasz i gość niepospolicie niecierpliwili pana Bala, nie było sposobu; potrzeba było chcąc się czegoś dowiedzieć, nie pokazywać po sobie rozjątrzenia i nie wybuchać. Zagryzł usta pan Erazm, siadł szczelno na krzesełku i dał sobie słowo honoru, że będzie udawał flegmatyka. Niekiedy tylko to na sobie coś darł, to się szczypał, to trząsł ramionami, na co metodyczny gość nie zważał.
— Herb Gozdawa, mówił powolnie... noszą lilje, lub żeleźce lanc Burboni...
— Lub żeleźce? podchwycił Erazm, alboż to do siebie podobne...
— Musi być podobne, to rzecz u heraldyków nierozwiązana.
— A! a!
— Noszą lilje Farnezjusze... i wiele innych rodów.
— Więc to herb cudzoziemskiego autoramentu? spytał powolność udając pan Erazm.
— Nie, mają go genealogiści nasi za własny w XI lub XII wieku u nas nadany...
— Co dowodzi siedm wieków starożytności! piękna rzecz! podchwycił pan Bal.
— Lat siedmset dwanaście będzie tego roku, poważnie i z pewnością wyrzekł Lewon.
— A to i nie jedno hrabstwo takiego szlachectwa nie warte! — krzyknął pan Erazm.
— Ale Acan Dobrodziej powinieneś bić kozerą!
— A przepraszam, biję! cóż tedy?
— Moc mamy sławnych ludzi w herbie Gozdawa, a familji do niego należących pięćdziesiąt i sześć, licząc w to litewskich Gozdawitów, których szlachta polska z łaski przyjmowała... czego Acan Dobrodziej nie możesz być świadom.
— Ani o tem wiem! Kiedyż to było?
— O to mniejsza, stare dzieje! Wracam do Balów.
Pan Erazm ręce aż zatarł.
— Początek Balów ekstra daleko niektórzy wywodzą... Acan Dobrodziej dajesz karty...
— Daję Mcidziu! daję!
— Po trzy?
— Po trzy. Wracamy do Balów...
— Wiodą ich niektórzy od Baltas’a księcia Gotów.
Pan Erazm pochwycił się, krzyknął Księcia i włosy oburącz podgarnął do góry.
— E! jeżeli to ma grę przerywać, to Balów odłożymy na...
— Ale nie! gram! gram!
— Niejaki też Balas, za Justynjana, za rzymskich czasów, Massagetów wodził przeciwko Wandalom...
— Okropności! cicho szepnął pan Erazm, który już trzecią pulę w krótkim czasu przeciągu przegrał, a z nią złotych dwanaście.
— Genealogowie nasi pewniejszą już mają wiadomość o Mściugu, czyli Mszczuju z Balowa Burgrabi krakowskim w początku XV wieku.
— A niechże ich wszyscy djabli porwą! ofuknął pan Erazm gorąco — a pocóż Burgrabia? to musi być potwarz!
— Insi też to byli Burgrabiowie — rzekł z uśmiechem pan Lewon.
— Ale zawsze Burgrabia!
— Mikołaj ożeniony był ze Zdowską z Nowego Tańca, dziedziczką dóbr tego nazwiska, od którego czasu poczęli się Balowie pisać z Nowego Tańca.
Pan Erazm na ten Taniec tylko ramionami ruszył, gość grał i ciągnął dalej czwartą pulę.
— Pisali się także z Oczwi i ze Średni i z Balowa i z Balogrodu.....
Tak opowiadając niesłychanie rozwlekle o całej Balów familji z Niesieckiego i innych, a podobno nieco i pokłamawszy, pan Lewon pięć pul wygrał u zachwyconego odkrytem szlachectwem pana Bala, zgarnął pieniądze i ujął za kapelusz.
Ale niespokojny gospodarz tak go puścić nie chciał, wszyscy Balowie z księciem Gotów i wodzem Justynjana na przedzie chodzili mu po zamąconej głowie, szlachectwo schwyciło go za serce, chciał czegoś więcej nad urywane te wiadomostki... schwycił więc pana Lewona za ręce i zawołał:
— Klinaś mi Mścidziu zabił potężnego w głowę i musisz go wybić! muszę lepiej się o Balach rozwiedzieć. Nie mógłbym mieć o tej familji notatki?
— Notatki! notatki! i powoli mruczał flegmatyk kładąc zielone rękawiczki... aleć to jest w Niesieckim.
— Ale gdzież ten Niesiecki, i po co nam on? ja go nie znam, a Mścidziej to tak dobrze wiesz!
— Niesieckiego książka, przed którą skłaniam głowę, wie to lepiej odemnie... kup sobie Acan Dobrodziej Niesieckiego.
— A gdzież go dostać? gdzie?
— U żydków.
— Droga to rzecz?
— Tak, z dziesięć dukatów, ale podrożeje.
— Jeżeli tak, to nic nie stracę, rzekł pan Erazm, który w książki się wdawać nie lubił, kupię go, przepiszę i odprzedam.
— Zmiłuj się Acan Dobrodziej, toć dla szlachcica nieuchronna książka.
— Dla szlachcica! z cicha sobie powtórzył Bal, zacierając ręce, kupię zaraz jutro...
— Dobrej nocy życzę...
— Pisali się na Balowie! powtarzał żegnając p. Erazm.
— I na Oczwi i na Średni! dodał znikając Lewon.
Ten wieczór i rozmowa, na pozór mało znaczące, ogromny wpływ wywarły na losy pana Erazma i jego rodziny, tak ta myśl szlachecka opętała jegomości.
Po wyjściu gościa kręcił się jak oparzony, nie mając komu zwierzyć nowiny pan Erazm i czekał przybycia żony, z podwojoną niecierpliwością latając po pokojach, i powtarzając: na Balogrodzie! na Oczwi! książę Gotów! Massageta!
Jeszcze progu nie przestąpiła żona, gdy naprzeciw niej wyskoczył mąż widocznie cały zentuzjazmowany, wołając:
— Wiesz kochanie? nic nie wiesz! Balowie są istną starą szlachtą! Superfein, na Balowie! na Oczwi! Był jeden księciem Massagetów, drugi Justynjanem, mylę się, wodzem cesarskim... mają w herbie dwie lilje podobne do gwoździków.
Żona w pierwszej chwili przelękła się, myśląc że oszalał, tak go zrozumieć nie mogła, otworzyła oczy, osłupiała.
— Co to jest? pytała przestraszona.
— Był u mnie ten poczciwy Lewon, on mi tu wszystko jak na dłoni dowiódł, że jesteśmy bardzo starą szlachtą, nawet książęcego rodu...
— Serce moje, łagodnie odezwała się pani Balowa, a to nam do czego?
— Do czego! do czego! krzyknął w furją wpadając pan Erazm, śmieszna kobieto! krótko-widząca kobieto! szlachectwo to klejnot! rozumiesz asani?
Pani Erazmowa ruszyła ramionami chcąc iść dalej, ale mąż jej nie puścił.
— Balowie byli panami, rzekł i będą, dodał podnosząc rękę do góry proroczo. Są skoligaceni z Firlejami, ze Słupeckimi, z Gołuchowskimi, z Drohojewskimi, z Tarłami, jak mi pan Lewon zaręczał...
— Moja duszko! ale cóż tobie dziś jest? — odezwała się kobieta.
— Co mi jest? krzyknął Bal, to mi jest, że jestem szlachcic!
— A ja jestem zmęczona i chcę się rozebrać, odpowiedziała Ludwika.
Dzieci słuchały i nie rozumiały.
Scena się na tem nie skończyła, bo pan Bal długo jeszcze poczciwą żonę szlachectwem męczył, a w nocy ojcowskie drabował papiery, latał budzić towarzyszkę z dowodami rodowitości, i nazajutrz rano poleciał po Niesieckiego, którego pierwszy tom dźwigając, sam wbiegł i zamknął się u siebie, nasycając całą familją Balów i niebieskich używając rozkoszy.
Że jednak przywyklejszy był do rejestrów jak do rozumienia herbarzy, wiele mu wątpliwości nierozjaśnionych zostawało, które, jak mniemał, tylko pan Lewon mógł rozwiązać, pospieszył go szukać na Starem Mieście. Nie łatwo to przyszło, bo go po nazwisku nie znano na rynku Starego Miasta, i dopiero wpadłszy na myśl opisania piaskowego płaszcza, dowiedział się zacny pan Erazm o mieszkaniu człowieka, który go tak swoją heraldyką zniespokoił.
Wdrapał się po ciemnych, wązkich, starych schodach zdyszany kupiec na trzecie piętro i do drzwi zapukał.
— Któż u licha! odezwał się głos wewnątrz.
— Ja do usług pańskich... Bal.
Cicho, ani słowa, mruczenie tylko.
— Czy mogę wejść?
Nic na to.
Niecierpliwa sztuka, przemknął trochę drzwi, wścibił głowę i zobaczył długiego wielkiego pana Lewona, który z wzrokiem dosyć groźnym śmiesznie wkładał na się nieuchronnie konieczne ubranie.
— Ale na cóż te ceremonje! — zawołał wpadając pan Erazm — stokroć przepraszam...
— Nic nie szkodzi.
Obejrzał się wkoło przybyły i pojął, że ta wizyta nie była pożądaną, izdebka bowiem, którą zajmował starzec, nie miała nawet dwóch krzeseł, ani nic, coby na gościa obrachowanem było... nędza lub skąpstwo patrzyły zewsząd. W dodatku tak była zarzuconą papierami, zwojami i książkami, że żywy ale nieostrożny gość nie pojmował, co z sobą zrobić.
Był to maleńki pokoik z dwojgiem okien na ulicę, wązkich i małych, w jednym końcu łóżeczko, w drugim stolik z wszelkiego rodzaju gospodarstwem; reszta zarzucona papierem drukowanym i pisanym, którego by ledwie na zawijanie gorszych swych towarów chciał użyć pan Bal. Skłopotanie nie małe malowało się na twarzy gospodarza, który wciąż nakładając konieczne odzienie (bo siedział bez ceremonji w jednej koszuli i szlafmycy), pomrukiwał coś pod nosem. Gdy się stawało coraz widoczniejsze, postrzegł je i kupiec, a nie wiedząc jak się wykręcić, zawołał:
— Ale ja nie przeszkadzam, chciałem tylko zaprosić na marjasika na wieczór.
Skrzywił się stary. — Prawdziwie, nie wiem... nie wiem, czy będę mógł...
— Ale jeżeliby można... chciałem niektórych objaśnień o tych Balach w Niesieckim.
— Acan Dobrodziej masz już Niesieckiego?
— Mam!
— Jeżeli będę mógł, jeżeli będę mógł — mruknął stary.
Przybyły widział konieczność wysunienia się, nie mając nawet gdzie usiąść, ale darmo spodziewał się wieczorem gościa, bo pan Lewon, zapewnie nowych napaści obawiając się, nigdy już na Bielańskiej ulicy nie postał, bo w rok potem niewinny ten złego początek umarł; pokazało się po śmierci, że to był zagorzały heraldyk bez grosza przy duszy, który nad nowem Niesieckiego wydaniem pracował do zdechu, jak to dawniej mówiono. A że doskonale grał w marjasza, co gdzie wygrał, na nadzwyczaj skromne życie i zakupienie książek obracał. Żył często bułką i wodą lub mlekiem, nocy i dnie pracując, i był już w literze M, gdy go śmierć zaskoczyła...
Rękopisma... leżały długo w kącie na poddaszu, póki ich szczątków ktoś nie uratował; mówiono że się dostały do Lipska... i ztąd urosło nowe Niesieckiego wydanie.
Tymczasem pan Bal, myśli raz zawziętej nie rzucając, jak dalej życie poprowadził to zaraz ujrzymy.






ROZDZIAŁ III.

Dzieci i nowa znajomość.

Zdawało się panu Erazmowi że mu się od tej daty nowe życie poczęło, a Ludwika westchnęła za dawnem spokojniejszem; w istocie ten żywioł nowy wrzucony w żywot ich miejski, zakłócił byt ich i zamieszał pokój. Przy gorączce której pan Erazm ulegał, nowe szlachectwo nadało mu niepospolite kłopoty i śmieszności. Jakiś czas latał ciągle, każdego spotkanego uwiadamiając o Balach, Balogrodzie, Oczwi i Średni, nie omieszkując Massagetów, Justynjanowego wodza, tak że nieboraka Massagetą przezwali. W końcu już go drudzy witali tem mianem. Ale że znano poczciwe jego serce i ceniono człowieka, darowano mu śmieszność, którą na siebie dobrowolnie ściągnął.
W domu z temi przybyłemi Balami nie tak poszło łatwo; wszystkie projekty poczęły się zmieniać z wielkim przestrachem i niepokojem żony, która jedno miała na to lekarstwo — niewyczerpaną cierpliwość.
Szlachectwo stare stało się manją pana Erazma i znacznie wpłynęło na jego sposób zapatrywania się na przyszłość własną i dzieci. Chciał rzucić handel, sprzedać domy i wrócić do jakiego Balogrodu lub Balowa. Myśl ta zupełnie go opętała, a największych trzeba było starań ze strony żony, żeby jej nie dać zaraz i ze szkodą znaczną do skutku doprowadzić. Wpłynęła ona także na wychowanie dzieci, które były niedorosłe jeszcze; miano je zawsze z jak największą troskliwością usposobić do świata, ale teraz nowe otworzyły się widoki. Syn, który był Aureljanem w metryce, otrzymał przy chrzcie spóźnionym z ceremonją imiona Stanisława-Piotra-Michała, w familji Balów zwyczajne.
Córce chciał dać także imię Kunegundy, na cześć którejś praprababki, ale żona wymogła że została Elizą. Syn który rozpoczął był wychowanie w szkołach a kończył je w uniwersytecie, najmniej był obłąkany tą szlachecką chandrą ojca; córka, choć tego nie pokazywała po sobie, więcej wzięła godność swoję do serca. Matka poczciwa ubolewała tylko, ale cóż począć mogła z upartym bardzo, żywym jak siarka i niepokonanym na tym punkcie Massagetą?
Im więcej starała mu się próżność marzeń tych okazać i zupełnie niepotrzebne ich w życiu do którego przywykli wtrącenie, tem pan Erazm silniej się przy swojem upierał. Tyle jednak rozsądną swą powolnością dokazała pani Balowa, że mąż przyrzekł jej, choć dobra kupi, ani domów nie sprzedawać, ani handlu nie rzucać. Oboje myśleli po cichu, jedno: wrócimy po przykrych doświadczeniach do dawnego; drugie: da się to wszystko zrobić powoli!
Tymczasem i panna Eliza i pan Stanisław rośli i gotowali się zająć swe miejsce w czynniejszem życiu. Eliza była bardzo podobną do ojca, z tą różnicą, że rysy jej twarzy szczęściem widealizowały to podobieństwo, nie trzymając go się ściśle. Żywa jak ojciec, ale daleko otwartszej głowy, Lizia była śliczną panienką, jedną z tych uroczych, czarnookich Warszawianek, które łatwiej spotkać na ulicy od brzydkiej i pospolitej twarzy, tak tu piękność jest pospolitą. Jej wdzięk, trochę majątek, trochę pieszczoty ojca i powolność matki, zawróciły młodą główkę, która się dosyć dumnie wznosiła na ślicznej szyjce łabędziej. Maleńka, zręczna na podziw, z drobniuchną dziecinną prawie nóżką i rączką, zgrabna jak wiewióreczka, złośliwa nieco, bo się lubiła z dowcipkiem popisać, ognistem okiem czarnem mierzyła życie, nad którem panować chciała.
Umieszczono ją w początku na najlepszej pensji u niejakiej p. Blanchard, instytutorki z Paryża wprost przybyłej, do której cisnęły się najzamożniejszych rodzin dzieci. Tu w towarzystwie kilku hrabianek i jednej nawet księżniczki trafem zbłąkanej na pensją i służącej za lep dla matek, Lizia nabrała pogardliwego toniku i wielkiego rozumienia o sobie, a że się czuła w przyszłość bogatą, że się znała piękną i powabną, roiła świetne, bardzo świetne losy. Była to ulubienica ojca, chociaż i matka miała ku niej czułe przywiązanie, ale ta czując trochę niesprawiedliwość ojca, który syna nie tyle lubił, ku niemu się przychyliła raczej.
Pan Stanisław wszedł do uniwersytetu w tych czasach, kiedy w odrodzonem królestwie wszystko wzbudzonem na nowo życiem pałało, kiedy jego młodzież, jak puls ognisty, każdą piękną myślą, każdem szlachetnem biła uczuciem. Była to chwila, w której wszyscy do najmłodszego studenta chwytali się nauki, łaknęli jej i chciwi pili z krynic oświaty lepszą przyszłość. Walki literackie, z których wyrodzić się miała szkoła nowa, zdobycze naukowe, wyrabiające się zasady moralne, obchodziły tę młodzież, pragnącą pracować, podnosić się i stać użyteczną. Jak do boju, stając do swego zawodu mozołów i trudu wszyscy skupieni szli jedną bryłą, sympatycznie związawszy dłonie braterskiem uczuciem. Miło było spojrzeć na ten zastęp spokojny, w którym tyle żyło i kwitło nadziei, mających marnie zagasnąć. Stanisław należał do najpracowitszych uczniów, do najwcześniej spoważniałych młodych ludzi, co spiesząc do życia surowego przeskoczyli lata wesołej nieopatrznej pory wiosennej. W nim już był mąż, a pierś twarda jak zbroja, głowa myśląca znojnie, dłoń co nie drgnęła do próżnej zabawki, gotowe były do zawodu, którego czuł i pojmował ważność.
Był to piękny, słusznego wzrostu, krzepki i silny młodzian, nad którego piękniejszym naówczas nie mogła się poszczycić Warszawa; trochę mu tylko ujmował wdzięku ten wyraz zawczesnej, smutnej powagi niewłaściwy może wiekowi. Oczy czarne, piękny włos ciemny, cera brunatna, okraszona rumieńcem żywym, usta smutnie po większej części ściśnięte, nos długi i prosty pięknej linji, składały całość zastanawiającą.
Milczący i zadumany najczęściej Stanisław, gdy z niego dobywało się uczucie, gdy niem rozgorzał, był tak porywający, tak zwycięzki, że wszystkim usta zamykał. Przekonanie głębokie tak silnie mówiło z niego, iż mu każdy mniej pewien swego ustąpić musiał. Dla ojca powolny, posłuszny, ale zanadto zdający mu się łagodnym i milczącym, bo się przed nim nigdy wywnętrzyć nie umiał — nie miał też u niego łaski. Wolał on Lizię trzpiota, która figla spłatawszy, umiała się tak ojcu przylizać, że jej zawsze darował.
— Żeby ten spryt panu Stanisławowi, mawiał ojciec, co Pan Bóg dał Lizce! o! o! To mruczek, z cicha pęk, zanadto na swój wiek na sensata zakrawa, a zimny jak lód! To mi dziewczyna! wykapana moja natura! a! jak mnie rozumie!
Lizia szczególniej z najsłabszej strony pojęła pana Erazma i manję jego szlachecką doskonale przejąć potrafiła; to właśnie podobało się mu najwięcej. Stanisław choć się w tem ojcu nie sprzeciwiał, ale też widocznie z nim nie sympatyzował, i to mu w sercu poczciwego pana Bala wielce szkodziło. Wiedząc jak matka przeciwną jest w tem ojcu, Lizia umiała z dziwną zręcznością dobrać zawsze tak chwilę potakiwania ojcu, żeby matki nie zniecierpliwić. Stanisław brzydząc się fałszem, ilekroć był otwarcie spytany, szczerze się też spowiadał, że podzielał matki zdanie. Lizia naówczas milczała lub wykręcała się dwuznacznikami.
Jedyną pociechą zastraszonej mężowskiemi projektami pani Balowej, był ten dorastający syn, który nie dając się próżności uwieść, zdrowo widział rzeczy, i jak ona rokował o przyszłości.
Kiedy się ta powieść rozpoczyna, Stanisław skończył już nauki i powrócił do rodzicielskiego domu, szczerze mimo ojca biorąc się do handlu, który za powołanie swoje uważając, umiał wznioślejszą o jego znaczeniu uszlachetnić myślą. Stanisław marzył o wielkich obrotach kapitału, o przedsięwzięciach dla kraju użytecznych, o użyciu grosza na rozkrzewienie jakiego zbawiennego wynalazku, i pojmował, że kapitalista i kupiec z tego stanowiska zapatrując się na powołanie swoje, równie jest użytecznym obywatelem, jak każdy inny. Napróżno ojciec z przykrością patrzący na swój stan, starał się wlać weń trochę dumy.
Jedyną dumą i pragnieniem młodego człowieka było pozyskać sobie prawdziwą zasługę, świadectwo własnego sumienia i poczciwą sławę u rodaków. Wszyscy dawni Balowie, których umiał szanować, byli mu zupełnie obojętni, bo nie zdawało mu się, by który z nich za niego zrobił to, do czego on był obowiązany.
Stanisław, jak widzimy, brał te rzeczy głęboko i ze strony ich rzeczywistej, a matka podzielała jego zdanie. Lizia powierzchownie sądziła i namiętnie chwytała się marzeń ojca.
Tymczasem nie trafiała się jakoś zręczność nabycia dóbr, o których tak marzył Erazm, i pomimo gorączki trawiącej go, do skutku zamiaru swojego przywieść nie mógł. Handel szedł bardzo dobrze, a że kapitały przyrastały, a domów więcej nabywać sobie nie życzył pan Bal, rozszerzał mimowolnie zakres jego.
Jeden z najniebezpieczniejszych pochlebców i pieczeniarzy, którzy bogatego kupca otaczali, był podówczas niejaki pan Zrębski, stary już adwokat, z dawnych owych trybunalskich kauzyperdów, co to całe prawo zasadzali na wykrętarstwie. Niegdyś nawet aplikował jeszcze za Trybunału w Lublinie, w czasach zepsucia i demoralizacji, którą szerzyły nie szlacheckie skromne sprawy, ale intrygi i wybiegi panów, nie wahających się cudzemi rękoma brudny żar zagrzebywać. Maciej Zrębski wyszedł z najgorszej szkoły, był przy sławnym mecenasie, któremu zwykle powierzano zdesperowane tylko interesy. Tam on nabrał tego przekonania praktycznie wpojonego, że na świecie co komu dogodne, a zręcznie się robić daje i pocichu, to godziwe. Fizys to była ciekawa i podejrzewam, że z podobnego jemu Norblin rysował swego patrona. Słuszny, chudy, ale grubokościsty, z podniesionemi ramionami, osadzony na ogromnych płaskich nogach, pan Zrębski posuwał się na nich bezpiecznie, nie lękając upadku i uśmiechając ze świata, któren błaznem pospolicie nazywał. Z siebie sądząc o ludziach, nikogo nie cenił, a rodzonego brata byłby odarł, byle gładko.
Pod te czasy już moralność powszechna znacznie się była podniosła, nieszczęścia natchnęły prawością, nie było już owych skandalizujących procesów, które na zgorszenie świata dawały wygraną silniejszemu: opinja publiczna nie dozwalała ich nawet rozpoczynać, bo palcem wskazywała tych, co je ośmielali się podnieść. Pan Zrębski powoli uczuł się opuszczonym, ludzie rozstępowali się do koła niego, klientella znikała, sława szła w niepamięć, pozostał na boku. A że nie wiele się zebrało dawniej i licho zebrane nie najlepiej poszło, bieda poczynała przez dziurawe niekiedy buty i otarte łokcie wyglądać.
Krzepił się jednak nasz pan Zrębski nadrabiając miną umiejętnie, malując na czarno szkarpetki, łatając łokcie wylotami, bo się po polsku nosił jeszcze, ale po cichu wzdychał ciężko, wyglądając tylko na jaką gratkę.
Manja nabycia dóbr pana Bala robiła mu niejaką nadzieję, że się przy tym interesie obłowić będzie mógł; pochlebiając więc jej zręcznie, wyuczywszy się genealogji, nie spuszczał z oka pana Erazma na chwilę, czyhał na porę i uczęszczał do jego domu, w którym się utrzymywał niecnem pochlebstwem. To się jednak nie brało, tylko do poczciwego a słabego pana Bala, reszta rodziny miała wstręt do tego człowieka i bynajmniej się z nim nie kryła. Zrębski udawał jakby tego nie widział, a zawsze uniżony, pełen protestacji i komplementów, im się zimniej z nim obchodzono, tem goręcej nadskakiwał.
Oryginalna to była postać. Oprócz statury wysokiej, ramion do góry podniosłych, i nadzwyczaj wielkiej a płaskiej nogi, odznaczała go głowa spiczasta, wyłysiała, z wichrem na wierzchu, ręce długie i ogromnemi palcami kościstemi zakończone. Trudno mi tę twarz odmalować, w której tyle było charakteru, co by go łatwiej ołówek schwycił niż pióro. Wystawcie sobie krogulca przedzierzgniętego w człowieka, do którego drapieżności przymięszałaby się tak obrzydliwa chytrość, że ją o staję widać i czuć było z niego. Czoło z natury nizkie, łysina tylko nieco rozszerzyła, pod jego wystającą nieco deską, oczki okrągłe, biegające, lisie, żółtawe, ruszały się nieustannie, usiłując zwyczajem podobnych ludzi, nigdy się nie dać na gorącym uczynku pochwycić. Były wszędzie, nie złapałeś ich nigdzie. Z pośrodka twarzy wyskakiwał nos zakrzywiony drapieżnie, nieco u końca czerwony i pokrywał troskliwie usta, które do reszty wąsy zasłaniały. W ten sposób obwarowany, bo oczyma uciekał a warg nie pokazywał, pan Zrębski był zawsze jak w masce. Uśmiech jego zaledwie niekiedy zdradził się marszczką na wyschłym policzku, która okazała się, zadrżała i znikła. Badacz fizjognomji musiałby się przestraszyć wniknąwszy w tajemnice tej twarzy, zaczerwienionej prawie ciągle, i jak mgłą osnutej nieprzebitą zasłoną chytrości ostrożnej. Ruchy i sposób znalezienia się odpowiadały zresztą obliczu pana Zrębskiego: pokorny do przesady w słowie i ukłonach, niewyczerpany w formach grzeczności, niekiedy do wyskoków hyperbolicznych posuniętej — nie ważył się mieć ani własnego zdania, ani myśli, ani chęci. Najnieprzyjemniejsze zadania spełniał z uśmiechem radości, najprzykrzejsze wyrzuty i przymówki połykał jak słodycze, a gniewu ani zniecierpliwienia nie okazał nigdy. Schwytany tak że musiał zdanie swoje wyrzec nim się domyślił, wybadać otaczających go w tymże przedmiocie, plątał się w takiej sieci słów i wyrażeń nierozwikłanej, że go nikt odgadnąć nie potrafił, dopóki z rzutu oka, z miny, z postawy, z ruchu nie dobadał jak mówić wypadało.
Nie było też trafniejszego nadeń w poznawaniu ludzi, których całe życie studjując dla korzyści i bardzo pilnie, nauczył się na palcach. Z formy zapytania, z jednego słowa, z chrząknienia, często odgadywał całe pasmo najzawiklańszych myśli.
Z tem usposobieniem otwartego, wylanego i szczerego aż do zbytku, bo nigdy z niczem na chwilę ukryć się nieumiejącego pana Bala łatwo zbadał, przeniknął, poznał i nauczył się mu pochlebiać. Człowiek ten, co nigdy nie przeszedłszy przez smutne doświadczenie, nikogo o przewrotność nie posądził, był dla niego łatwą pastwą.
Co czwartek przychodził na obiad pan Zrębski z pełną nadrą nowinek różnych dla każdego z familji; z tysiącem pokłonów i grzeczności; u progu już wiedział o humorach osób, a tak się umiał do nich stosować, że choć go nie cierpieli wszyscy prócz gospodarza, stawał się przecie znośnym. Wobec rodziny nawet, której się narażać nie chciał, obawiając zwłaszcza syna, nigdy zbyt otwarcie nie potakiwał panu Balowi, ale wstrzymywał się tak zręcznie, że i jego tem nie dziwił i drugich nie gniewał.
Pochodzenia pana Zrębskiego nikt nie znał, mówił czasami że był z Płockiego, ale nie wspomniał nigdy o familji i był sam jeden jak palec, goły widocznie, a kto go potrzebował, szukał zwykle w szyneczku i bilardzie, na rogu ulicy Daniłowiczowskiej, gdzie najczęściej przebywał. Był to najstalszy tego ciemnego kątka mieszkaniec i od ósmej rano do dziesiątej lub jedynastej wieczorem zawsze tam było można go zastać. W szyneczku tym odgrywał taką rolę jak gdzieindziej, usiłując się akomodować wszystkim, począwszy od sług i gospodyni, do przybyłych gości. Z wielu pod marnym pozorem jakimś rozpoczynał rozmowę i rzadko ją skończył nie zwilżywszy ust cudzym kosztem. Był przytem niesłychanie uczynny, tak, że choć adwokat, podejmował się nawet każdej posługi, i najdrobniejszego zajęcia, byle mu jaki grosz wpłynął. Niekiedy dozwalał sobie płacić nawet traktamentem, ale w takim razie nie najlepiej wychodził częstujący, bo ile mógł zjeść i wypić tego nigdy jeszcze nikt nie doszedł. Trunek go czerwienił ale nie upajał, a jadło połykał jak gdyby tydzień nic nie miał w ustach.
Zresztą wszystko było mu jedno co dano, byle jadł i pił. Na stronę każdej strawy i wszelkiego napitku miał coś do powiedzenia, w każdym znalazł coś dobrego.
Nie wiem jak się z tym nikomym człowiekiem zapoznał pan Bal, który był bardzo łatwy do zawiązywania nowych znajomości, ale Zrębski raz do niego przystawszy, przyczepił się jak pijawka. Podejmował się różnych małych posług, chodził na zwiady, odszukiwał dłużników, przynosił informacje, atentował w drobnych sprawach na ratuszu, zbierał plotki i robił co mógł, żeby się wśliznąć w zaufanie i zażyłość z panem Balem. Kupiec miał zwyczaj wychodzić w dzień na przechadzkę do którego z publicznych ogrodów lub za miasto; a że to zwykł był czynić o jednej godzinie, zawsze niemal spotykał na drodze pana Zrębskiego, który go się chwytał i już mu towarzyszył. Te chwile oko w oko spędzane, najwięcej się przyczyniły do związania go ściślejszego z panem Erazmem; w nich bez sromu wylewał się stary wyga na pochlebstwa i podbijał bębenka kupcowi. Wśród tych to wycieczek wyjednał sobie zaproszenie na czwartkowe obiadki i nie jednę potrzebną wyssał wiadomość. A że pamięć miał doskonałą, a pan Bal z niczem się w życiu nie ukrywał, skończyło się na tem, że dom, sprawy, majętność, obroty, projekty kupca znał po niejakim czasie tak dobrze, iż księga hipoteczna dokładniejszą w tej mierze od niego być nie mogła. Pan Erazm w życzliwość, przyjaźń i przywiązanie Zrębskiego tak wierzył, iż niepodobna było nigdy nikomu z rodziny cienia nawet podejrzenia rzucić na tego człowieka.
— Ten poczciwy starowina, mówił, dałby się za mnie powiesić! Dobre! dobre człeczysko! z kościami! I głowę ma! Mocidziu! dodawał machając rękami kupiec. O głowa! nie dla proporcji.
Tymczasem ów poczciwosz, widać z napiętą myślą jakąś w głowie, raz się do domu wszrubowawszy, często już i do sklepu zachodził i z komisantami w gawędki się wdawał, a to wszystko miało na celu jak najdokładniejsze poznanie całego domu.
Szło mu o wystudjowanie rodziny tak jak zbadał jej naczelnika. Żaden też ruch mu nie uszedł, żadne objawienie charakteru nie mignęło dlań nie pochwycone. Samę panią, córkę i syna umiał na palcach. — Z tem się jednak nie wydawał, owszem grał we czwartki rolę człowieka nieświadomego, obcego, obojętnego zupełnie, często nie dosłyszał niby czego i wypytywał o to co doskonale wiedział.
Są czasem instynktowe wstręty, jakby przeczucia jakieś, którym człek się opiera, choć one go nigdy nie zawodzą. Jest to jakieś wpół zwierzęce, niewyrozumowane uczucie, sprawujące, że domyślamy się zbliżenia wroga, jak pies naprzykład przeczuwa lekarstwo w roślinie. Przywykli do kierowania się tem tylko co pojmujemy, oburzamy się często na niewytłómaczone pociągi i antypatje...... skutek później ich prawdziwość dowodzi.
Taki wstręt czuła cała niemal rodzina Balów do pana Zrębskiego, a sama pani nawet usiłowała w początku mężowi go udzielić, ale pan Erazm oburzył się niezmiernie.
— A zaraz nieufność! a zaraz podejrzenie! krzyknął niemal z furją. Co tobie w głowie Ludwisiu? To poczciwe człeczysko! a proste! a dobroduszne! co mu powiem ma za ewangelją! Czego u licha lada stracha w konopiach się lękać?
I tak ofuknął się na żonę, która zamilkła, więcej już nie probując nawet obudzić uwagi męża na podejrzaną postać, co się powoli do ich domu wśliznęła.





ROZDZIAŁ IV.

Tajemnice familijne.

W ostatnich czasach sklepy pana Bala zapotrzebowały pomocników, bo handel znacznie się powiększył; na lat dwa czy trzy przed chwilą gdy się powieść nasza rozpoczyna, pan Erazm nawet był w dosyć wielkim z tego powodu kłopocie. Jakkolwiek łatwo umiejący zaufać, chciał jednak kogoś, komuby się bezpiecznie mógł powierzyć, bo właśnie do kasy i ksiąg brakowało mu człowieka. Poczciwego nieboszczyka Murzyńskiego trudno było zastąpić, a od czasów zniknienia jego okularów i peruki, wiele już razy westchnął za niemi osierocony kupiec. Wprawdzie stary był gderliwy, ale jakież to było przywiązanie do miejsca, do domu, do spraw jego i pomyślności, jaka nieposzlakowana uczciwość i dobrowolna abnegacja! Za te pieniądze które dawniej ów kosztował, już dziś lada posługacza dostać nie było można.
Biedził się wielce pan Erazm, gdy jednego poranku syn przyszedł do niego. Odwiedziny te były w tak niezwykłej godzinie i tak niespodziane, że Bal domyślając się więcej niż znaczyły, porwał się z krzesła i do Stanisława pobiegł jeżąc włosy, bo przeczuwał już jakieś nadzwyczajne wiadomości.
— Ojciec potrzebuje podobno kogoś do ksiąg i do kasy? zapytał Stanisław po przywitaniu.
— Ale jak! ale jak!
— Ja właśnie mam kogoś i śmiało mogę polecić.
— O! a zaraz śmiało! Nie bądźże zarozumiały. Trzeba jak my ludzi znać! z waćpana jeszcze szczygieł!
Stanisław zamilkł na chwilę.
— No! a któż to taki? spytał ojciec, mów bo! a prędko!
— Jest to mój towarzysz szkolny i uniwersytecki.
— Eh! eh! chodził i na uniwersytet! ba! ba! ale to smarkacz!
— Trochę starszy odemnie. Znam go dobrze, charakter pewny, umie wiele a pracować lubi.
— Tere fere kuku! wszystko jest! tylko nie ma czego potrzeba! albo to w uniwersytecie uczą tego co mu tu najpilniejsze?
— Chodził na prawo.
— Choćby i na lewo! co to ma na co chodził?
— Ale już trzeci rok w sklepie...
— A! gdzie?
— U M...
— A czegoż ztamtąd uchodzi? Dobrzy ludzie przywiązują się do miejsca!
— On nie uchodzi, ale ja go chcę do nas namówić! Tam mają go kim zastąpić a nam bardzo braknie człowieka.
Zamyślił się pan Bal.
— Zresztą jeśliby to się ojcu nie podobało, dodał ciszej Stanisław, prosiłbym go o inną rzecz...
— A no! proś! proś! aby prędko! bez tego macania.
— Jabym może potrafił to miejsce zająć — próżnuję...
Pau Bal aż podskoczył.
— Oszalał czy co! co waści we łbie świta? Waćpan nie do handlu jesteś stworzony... Wiesz kto jesteś? Twoi przodkowie spokrewnieni byli z pierwszemi w kraju rodzinami. Na nas leży missja wrócenia dawnego blasku upośledzonej zbiegiem okoliczności familji...
— Ależ żadna praca nie uwłacza!
— Tere fere! Potomek księcia Massagetów! co ty pleciesz! co pleciesz, mówię ci! przyskoczył pan Erazm. To są nowe, zgubne, podkopujące egzystencją społeczeństwa zasady, to są niebezpieczne zdania... to są... Ja ci powiadam... Ale z oburzenia, na powiedzenie więcej słów ojcu nie stało.
Stanisław nie chcąc go rozżarzać, milczał.
— Wybijże to sobie z głowy, dodał po chwili milczenia pan Erazm. — Ja chcę żebyś był szlachcicem, panem, urzędnikiem, ale nie kiepskim kupcem, jak ja biedę klepiącym.
Westchnął; westchnął i syn.
— Czego Waść wzdychasz? ofuknął się, albo to zły los? co? jeszcze ci źle?
— Chciałbym pracować.
— Pracuj! Rób sobie stosunki w świecie przyzwoite jak inna młodzież, wejdź w stosowne towarzystwo... to twoja przyszłość.
— No! a ten twój przyjaciel, odwrócił po chwili rozmowę, jak się zowie?
— Jan Strumisz.
— Co to za familja? Strumisz! począł stary, który już zaraz myślał o herbarzu, czy nie szlachcic przypadkiem?
— Nie wiem, rzekł Stanisław.
— Jakto tego nie wiedzieć! ruszył ramionami Bal, to pierwsza rzecz o którą się pytać powinno! Ale pewnie szlachcic... nazwisko mi się podoba... przyprowadź mi go jutro...
Teraz słówko o panu Janie Strumisz, który czy był szlachcicem bardzo wątpię, ale że był bardzo szlachetnym chłopcem to pewna. Ubożuchna ta istota nie wiele nawet wiedziała o sobie, odumarli go rodzice, którzy tylko maleńkie domostwo i dwa razy tyle długów co było warte zostawili mu z sieroctwem. Jeden Pan Bóg się nim tylko opiekował; bo by zginął na bruku jak ginie tylu i tylu. Zawczasu wierzyciele domek z jego wspomnieniami sprzedali, dziecię się zostało tak samo jedno, tak wydziedziczone, że je Pan Bóg za rękę wziąć musiał i ścieżką życia poprowadzić. W siedmiu leciech ksiądz poczciwy począł go uczyć. Był to stary Kapucyn, który sobie pracy szukał jak drugi spoczynku. Jego ręki użyła Opatrzność dla małego Jasia, by mu w najbardziej stanowczej chwili nie dać przepaść. W początku przywiązało się to do kapucyńskiej furty, kruchty i kościoła, jak do jedynego miejsca przytułku. Staruszek widząc chłopię bardzo biedne, co mu z oczu poczciwie patrzało, zajął się sierotą. Nauczył czytać, ministrantury, trochę pisma, a gdy dorósł nieco, dał go bogatszemu komuś do usług, z warunkiem żeby do szkół chodzić mu pozwolił. W owe czasy nic nad to nie było pospolitszego; w izbie służył pauper paniczowi, w szkole na jednej z nim ławie zasiadał, a często przechodził go pilnością i nauką. Już dalej coraz łatwiej poszło Jasiowi, bo się uczył ślicznie, a łagodniejszego dziecka nie było nad niego. Przybity nieszczęściem, Strumisz z pokorą cichą męczenników przekradał się przez świat lękliwie. Ta pokora nie była w nim podłością, namaściło ją uczucie chrześcjańskie; umiał podnieść czoło zarumienione gdy go dotknięto, ale świętość cierpienia zagrzebanego w duszy, którą czuć umiał zawczasu, zniżała je po wieniec cierniowy.
Pokochali go wszyscy, aż do zazdrosnych, którzy mu jego wyższość przebaczyć musieli dla słodyczy charakteru. Już w szkołach zaskarbił sobie tę miłość ludzi, która jest udziałem niewielu, bo ją daje tylko prawdziwie poczciwe serce, które bije na wierzchu, że przez pierś je widać. Był to ulubieniec nauczycieli, kochanek towarzyszów, pożądany gość wszędzie, a sporów pojednawca między młodzieżą. Charakter jego tyle już wzbudzał szacunku, że w każdej waśni na jego uczucie jak na sąd przysięgłych się spuszczano. Z tą przyjaźnią wszystkich, z miłością gorącą towarzyszów, przeszedł Strumisz szkoły, dziękując Opatrzności, która mu drogę uścielała; namówiono go do uniwersytetu, gdzie się utrzymując z przepisywań, pomocy słabszym w nauce, nauczycielstwa ciężkiego, potrafił znowu odznaczyć, wyrabiając do reszty na człowieka.
Ztąd wyszedłszy świat mu się wydał szeroki i pusty! nie wiedzieć dokąd się obrócić i co robić z sobą. Towarzysze, nauczyciele rozpierzchli się powoli, został sam jeden, a żadne powołanie jeszcze nie świeciło mu jasno na dalszą drogę życia. Co było począć? Z poezją w duszy biedny chłopak poszedł robić rachunki i siedzieć w sklepie, którego drzwi mu przyjaciel dawny otworzył.
Strumisz mógł mieć lat dwadzieścia i dwa, ale wyglądał na nieszczęście tak młodo jeszcze, jakby nie doszedł drugiego dziesiątka. Cały charakter czytał się w jego postawie i twarzy. Wysmukły, cienki, niezmiernie zręczny i giętki: ruchy miał pełne szlachetności i wdzięku niemal dziewiczego, nogi kształtne, ręce foremne i delikatne, twarz niezmiernie białą, jak zwykle u tych, którzy więcej siedzą w domu niż na powietrzu; aż do zbytku miał płeć świeżą, cerę panieńską. Wielkie oczy blado-niebieskie, włosy płowo-bląd, usta smutne i zamyślone, rysowały typ młodzieńca północy, w którego rozwijaniu się pierwiastek dumy smętnej góruje a siła śpi jeszcze w głębi. Było to uosobienie cierpienia cichego, co patrzy cierpliwie na świat, czekając rychło kolej szczęścia i spoczynku nań przyjdzie. Ale w tych oczach niebieskich, które spoglądały z bojaźliwem jakiemś rozczuleniem, połyskiwał rozum, mówiła z nich myśl. Czoło nad niemi rozpięte, jak biały namiot świeciło pogodnie, niemal wesoło. Cisza tego siedliska rozumu ledwie nie dziwiła przy łzawym wyrazie spojrzenia i ust; ale ta sprzeczność mówiła, że choć serce czuło, dusza wyżej stojąc wejrzeniem urągała się cierpieniu własnemu.
Bardzo skromnej postawy, grzeczny niemal do pokory, Strumisz zyskiwał serce ust nie otworzywszy, tak coś w nim było sympatycznego i niewytłómaczenie pociągającego. Nie jeden co się dziwił powszechnym pochwałom, któremi go obsypywano, co się oburzał na uprzedzenie z jakiem młokosa przyjmowano wszędzie, uległ urokowi jego za pierwszem wejrzeniem.
Stanisław, który znał tę potęgę Strumisza, wiele na nią rachował, prowadząc go do ojca, a przez drogę starał się wcześnie uprzedzić przyjaciela, by mu się żywy, porywczy, czasem nie nadto grzeczny, choć w gruncie najpoczciwszy ojciec, zbyt dziwnie i straszliwie nie wydał.
Zastali pana Erazma już niecierpliwiącego się i chodzącego po pokoju, bo godzina ich przyjścia obiecanego już była minęła. Niemal gniewnie spojrzał na drzwi i zmierzył oczyma przychodnia, a dojrzawszy białej twarzyczki, jasno-bląd włosów, niebieskich, powieką wypukłą pokrytych oczów, ruszył ramionami spoglądając na syna znacząco, jakby mówił, a cóż to mi za panienkę przyprowadziłeś?
Te pierwsze uprzedzenie znikło jednak powoli, gdy Bal ze Strumiszem mówić począł: dźwięk głosu, skromność wyrażeń, jakaś przyzwoitość i szlachetność postawy, zaczęły działać na kupca; czoło się jego powoli rozjaśniało — sprawa była wygrana. W dodatku ta okoliczność, że Strumisz nie wiedział swego pochodzenia i nie znał stanu rodziców, dwojako przemówiła za nim. Kupiec zlitował się nad sierotą i uparcie wyobraził sobie, że to koniecznie szlachcic być musiał.
— Szlachta powinna się trzymać, rzekł w sobie, powinna się podpierać, wezmę go i pokieruję na człowieka. Tak tedy pan Jan Strumisz, za którego zresztą ręczył Stanisław i wszyscy co go znali, wszedł do domu kupca jako główny jego komisant i kasjer, jako prawa jego ręka.
W domu wszystkim się dosyć podobał, a trzpiot Lizia postanowiła go sobie rozkochać śmiertelnie. Postanowienie to bardzo zwyczajne młodym panienkom, które próbują sił swoich, nie miało zresztą nic innego na celu, prócz miłej i nauczającej zabawki.
Pani Balowa podobała sobie bardzo młodego, skromnego i przyzwoitego chłopca, a co się tyczy Erazma, który miał serce miękkie i przywiązywał się łatwo, wkrótce ukochał Strumisza po swojemu, tak, że gotów był za niego bić się i rąbać. Prawda, że też z nim poszło wszystko tak dobrze, łatwo, że pracował tak szczerze, sumiennie, jak nigdy nawet stary poczciwy Murzyński. Wiele rzeczy było do poprawienia, do wprowadzenia w karby, zaniedbanych, opuszczonych; wszystko to cudownie się jakoś urządziło. Strumisz był wszędzie; łagodnie, cicho, ale stale wykonywał co postanowił, nie rachował swych godzin, nie chwalił się trudem, nie przebaczał ani drugim ani sobie. Pan Erazm wejrzawszy w stan interesów, zdziwił się temu co wykonane było w bardzo krótkim przeciągu czasu i uściskał Stanisława za nastręczenie Jana, a Janowi niezmiernie wspaniale się wywdzięczył.
Szło tedy wszystko wyśmienicie, Lizia po cichu dokonywała także wielkiego swego zamiaru. W początku zalotność młodego dziewczęcia rozbiła się o zimną grzeczność Jana, ale mógłże tak wytrwać długo?
Nikt ze starszych i z otaczających nie dostrzegł nawet strategicznych manewrów Lizi, prócz jednego Stanisława. Instynkt sam wiódł tylko dziewczę — nie miała zajęcia, może jej się trochę ładny blondyn podobał, może potrzebowała się zabawić? Serce jej nie zapukało jeszcze w piersi...
Z położenia dwojga tych istot, łatwo doświadczenie wyprowadzić mogło wniosek, że miłość była nieuchronną; ale któż kiedy przewiduje co podobnego, krom starych panien i starych księży, co gotowi są przypuszczać wszystko? Strumisz w życiu się nigdy nie kochał, piękna jego twarzyczka nie jedno zwróciła oko, nie jedno wzbudziła dumanie, ale żadne wejrzenie, słowo nie ośmieliło go domyślać się, by mógł kogoś zająć. Miłość pojmował tak wzniośle, tak idealnie, tak uroczyście, iż mu się zdało, że na jej przybycie we wszystkie dzwony na około uderzyć powinni, że świat się przystroi, że skrzydła mu wyrosną... Praca zresztą chroniła go od zbytniego dumania.
W pierwszych dniach spojrzał na Lizię, udającą doskonale największą względem niego obojętność, ocenił jej piękność, ale go nie uderzyła wcale; ona ze swojej strony trochę nawet przesadzonym sposobem nie patrzała na niego. Zimna grzeczność Strumisza zaraz w pierwszych dniach oburzyła żywe dziewczę.
— Zapewne, rzekła przeglądając się w źwierciadle, bardzo dobrze robi, że nie śmie nawet się uśmiechnąć ani zagadać do mnie; zna jak daleko odemnie do niego, ale znowu czyż podobna abym żadnego na nim nie zrobiła wrażenia! O! zobaczymy! zobaczymy! Ci blondyni to wszyscy tacy! dodała, ale jeśli ma choć iskrę uczucia, to ją w nim rozbudzę. A! jak to będzie zabawnie, kiedy zacznie wzdychać. Oto się ubawię!
Manewry panny Elizy były nadzwyczaj zręczne i znamionowały już w niej niepospolitego taktyka; zaczęła od najdoskonalszej niemal wzgardliwej obojętności. Gdy ta najmniejszego nie wywarła skutku, powoli zmienił się atak wiedziony doskonałym instynktem. Przechodząc na mszę koło okna przy którym pracował Strumisz, albo koło sklepu, długo wkładała rękawiczki, mówiąc głośno do kogoś, ażeby uwagę jego zwrócić do siebie — spojrzała nań i jakby z niecierpliwością odwracała zaraz główkę. Często wchodziła o coś go prosić, krótko, rozkazująco, ale gdy usta mówiły lodem, oczy strzelały płomieniem.
Ale to wszystko nie na wiele się przydało, Strumisz się niczego nie domyślał, zbyt był dumny, żeby się chciał narażać, spiesząc sam przeciw młodemu dziewczęciu, zbyt uczciwy, by ją myślał zająć sobą, zbyt wysoko pojmujący uczucie, którem na lada zalotne wejrzenie szafować nie chciał. Długo a długo nadaremnie pracowała Eliza i chmurką pokryła się jej twarzyczka, tupała nóżką, sam na sam będąc, powtarzając sobie:
— O! przysięgam, że go muszę rozkochać!
Nie mogąc nic dokazać pospolitą zalotnością, wzięła się do innej, bo ileż to jest jej rodzajów! Widziałem kobiety, co kaszlały w chęci zajęcia i podobania się i chorowały na piersi tylko przy tych, na których to pewne wrażenie zrobić mogło. Lizia bliżej poznając Jana, postrzegła rychło, że nie z pospolitym, łatwym do uwiedzenia miała do czynienia chłopakiem, że aby uczynić wrażenie na nim, trzeba było okazywać uczucie, nie piękne oczy szyderskie i dowcipne, które przestraszały choć pociągały ku sobie.
Przybrała więc powoli, stopniowo minkę smutną, poważną, zaprzątnioną, wejrzenie melancholiczne, chód mniej trzpiotowaty, głos cichszy i stłumiony; poczęła nawet zaczepiać łagodnie młodego człowieka nie okazując mu ani wzgardliwej obojętności, ani zbytecznego zajęcia. Trwało to nie wiem już jak długo, aż w końcu biedny Strumisz spostrzegł się niespodzianie, że w godzinie o której Lizia przechodziła pod jego oknem, oczy obracał oczekując na nią, że głos jej niespokojnym go robił, wejście do pokoju mięszało go... że.... słowem, poczynało się w nim to niepojęte uczucie, którego pociski tyle mają w sobie skarbów cierpienia i skarbów rozkoszy. W pierwszej chwili po uczynieniu tego stanowczego odkrycia, chciał zaraz usunąć się z tego domu, uciekać — ale nie znalazł w sobie siły. Pierwszy to raz uśmiechał mu się świat, a biedny chłopiec pragnął tak nie wiele, jak zawsze u bram raju stojący zakochany. Tylko ją widzieć, słyszeć szelest jej sukni, dźwięk jej głosu, zapach jej chusteczki... chwytać jej wejrzenie, słowo, uschły kwiatek, lub zdartą rękawiczkę.
Został więc, ale poprzysiągł sobie, że uczucia które w sobie poznał, niczem nie objawi, że się nawet starać nie będzie, by ta co je wzbudziła, mogła kiedy podzielić, poprzysiągł, że miłość w nim i z nim umrze tajemnicą.
I tego słowa dotrzymać mógł, bo wiele uczuć składało się na przysięgę. Tak więc Liza nie dostrzegła najmniejszej w nim zmiany, nic coby jej objawiło zajęcie, i niepotrzebnie już wysilała się na schwytanie tego, który u nóg jej leżał: a manewry coraz gorętsze, rozżarzały tylko w Janie miłość, już i tak w sercu jego płomienistą, bo w sobie się pożerającą.
Dziwna to była miłość, skazana na wieczne milczenie, której nie wolno było ani się objawiać, ani odezwać, ani wyjść z ukrycia. Jeżeli czasem przemawiało oko, jeżeli zadrżały usta, lub ruch niezwykły zdradził chwilowo wielką tajemnicę, Jan zamykał się potem karząc za słabość i nie wyszedł, póki walcząc z sobą nie zwyciężył wybijającego się uczucia. Z całego domu nikt tego wszystkiego nie postrzegał oprócz jednego Stanisława, który się oburzał na siostrę a żałował towarzysza.
Ale Stanisław milczał, zdaleka tylko poglądając na wszystko; smutek Jana, jego częste znikanie, zamyślenia, objawiły mu nareszcie, że Liza zwyciężyła. Widział on, że ze strony siostry wszystko było zalotnością dziecięcą niemal, obawiał się uczucia głębszego w sercu przyjaciela, starał się wszelkiemi siłami zapobiedz, by Liza nie zbliżała się do niego, niekiedy nawet poufale skarzył się przed Janem na trzpiotowatość siostry, ale nic więcej zrobić nie mógł i po długim rozmyśle postanowił milczeć.
Tymczasem Liza zawsze trwała w zamiarze rozkochania pana Jana, przysięgała sobie zemstę na jego lodowatą obojętność, a niedosłyszawszy jeszcze żeby westchnął na jej intencją, tem zapalczywiej pracowała.
Nieznacząca okoliczność zmieniła zupełnie ten stan rzeczy. Strumisz musiał wyjechać na dni kilka, pokoik, w którym mieszkał, kazała pani Balowa bielić i malować, rzeczy rzucono w kątek. Liza z ciekawością dziecięcia wpadła do tej izdebki, usiłując może ze sprzętów wyczytać charakter tego co ich używał. Że nie było nikogo, plondrowała jak myszka, gdy sama rządzi po spiżarni, rozrzucała książki, wyszukiwała papierków...., znalazła na stole powalanym atramentem cyfrę swoję kilka razy zarysowaną i zatartą. Oko jej przecie wyczytało ją choć z trudnością, znalazła gdzieś imię swoje, choć innym jakimś po wierzchu zmazane... Serce jej uderzyło... poczęła przewracać papiery. Jan, który całe życie nie miał się komu powierzyć nigdy, sierota, co się obawiał aż nadto może ludzkiego szyderstwa i serce zakrywał, pragnąc się wylać z uczuciami młodości, pisał. Nie wiedział biedny, że najstraszniejszym zdrajcą jest papier! Zdradza on głupstwo ludzkie (świadkiem tylu pisarzy), zdradza uczucia.... i myśli bez najmniejszej zgryzoty sumienia. Z teki Jana wyglądał właśnie rożek grubego zwitka zapisanych papierów....
Teka była zamknięta... ale papiery same się prosiły, żeby się z niej na świeższe powietrze wysunąć. Na rożku zaraz znalazła Liza więcej daleko niż szukała.... a gruby ów zwitek, zawierał całe dzieje biednego sieroty....
Nie powiem, że je przeczytała płocha dziewczynka, pożarła je, połknęła, całemi wierszami chwytając jednem wejrzeniem. Nigdy jeszcze nie czytała nic tak żywego, tak dotkliwie prawdziwego, i suche jej oko, co łzy nie znało nigdy, o cudo! zwilgotniało, zaćmiło się... Eliza tak była zajęta czytaniem, że zapomniała o wszystkiem co ją otaczało.., i nie wstała, aż póki nie dowiedziała się całych dziejów serca, walk uczucia i tajemnic sieroty. Nie zastanowiła się nawet nad tem, że popełniła rodzaj kradzieży niegodnej, podchwytując najświętszy skarb młodego człowieka, czyste i jak na spowiedzi szczere jego przed sobą zwierzenie...
W pierwszej chwili uczuła tylko słodycz swojego zwycięztwa, ale wszedłszy głębiej w ten zaczarowany gmach, zbudowany z tylu cichych łez, wspomnień i dumań, w którego żadnym kątku nie było pyłku niebieskiej nadziei, obwiedziony kirem i poważną szatą męczeństwa i pracy, poruszyła się, zabiło jej serce, jakaś cześć mimowolna schyliła jej czoło; świat wydał się inny, nowy, pojęła jego stronę surową, oblicze smutne a rzeczywiste, zobaczyła obowiązki święte i bój błogosławiony... Wstyd ją ogarnął, gdy spojrzała na swą słabość i postawiła ją obok powagi, obok wzniosłości tego człowieka, który w jej oczach potężnie zolbrzymiał...
Wstała jakby pijana natłokiem myśli i uciekła do swojego pokoiku zawstydzona, upokorzona, prawie płacząca. Dziecię w niej ustępowało niewieście. Była to chwila stanowcza. Długo, smutnie myślała, bolała, nazajutrz wyszła czegoś bledsza i smutniejsza niż zazwyczaj. Ale że często zdarzało się Elizie wdzięcznie i miluchno kaprysić, nikt na to nie zważał. Powoli wrażenie pierwsze, silne, zatarło się nieco, została z niego wyczerpnięta nauka, a trochę wesołości powróciło.
Jan przyjechał i nie znalazł jej zmienionej, bo Liza pomiarkowała, że nagłe przeistoczenie byłoby ją wydało. Przestała jednak prześladować młodego człowieka, bo się przelękła, poznawszy je bliżej, uczuć, z których sobie robiła igraszkę. Była dumną, ale zmięszaną i niespokojną swojem zwycięztwem. Jan postrzegł tylko zmianę jakąś w postępowaniu Elizy, ucieszył się z niej, nie wiedział czemu przypisać i odetchnął:
— Przekonałem się, rzekł sobie, że ta zalotność do niczego jej nie doprowadzi; chwała Bogu! obawiałem się tego.






ROZDZIAŁ V.

Nie wychodzimy z tajemnic.

Naprzeciw domu pana Bala stała wielka bardzo kamienica, której dół zajmowali rzemieślnicy i sklepik jeden wytworniejszy nieco, a trzy piętra rozmaici mieszkańcy wszelkiego stanu i powołania. Właściciel jego tak się był urządził, widać z rachunku dobrze obmyślonego, że całą kamienicę podzielił na wiele pomieszkań małych, które mu stosunkowo więcej przynosiły niżeli rozleglejsze. Mieścili się tam więc po większej części ubożsi, a trzecie piętro i poddasze zajmowali nieszczęśliwi, którzy po miastach skazani są na tę niewolę pod niebiosami. Stanisław, dla którego wielkie ognisko w jakiem żyć był zmuszony, stało się przedmiotem postrzeżeń i badań, często nie mając zajęcia, godzinami ze swego okna spoglądał na przeciwległe domostwo. Widział tam rozwijających się tyle nieznanych dziejów żywota ludzkiego, które wszędzie zarówno jest zajmujące, czy je studjujemy na śliskiej posadce salonu, czy na zmarzłej podłodze poddasza. Dla niego każdy ruch mieszkańców kamienicy miał znaczenie, bo ciągłe badanie nauczyło go czytać w każdym kroku tych co ją zajmowali. Często przez szyby okien migające postacie opowiadały mu strapienia wczorajsze, niespokój o jutro, cierpienie teraźniejszości. Nie wiele lubiąc świata, z usposobienia skłonny do rozmyślań i śledzenia człowieka raczej w objawach jego codziennych, niż w tem, co je już martwo odbija, to jest w książce, Stanisław godzinami całemi lubił tak, zdaleka, obcy życiu, daleki, wpatrywać się w jego dzieje.
Znał on już wszystkich co zajmowali rozmaite mieszkania w przyległym domu, i swary krawca z żoną na dole, i kwasy małżeńskie pierwszego piętra, obok hulanki ścianą tylko od nich przedzielonej a najczęściej doktorem się kończącej lub natrętnym wierzycielem, i skąpstwo drugiego piętra, i różne zajęcia lokatorów trzeciego, i historją kanarka, którego klatka często się spuszczała z okna poddasza. — Cieszył się czasem zgadując szczęśliwie z pewnych prognostyków co jutro nastąpić miało, i niewinną tą zabawą długie do przebycia rozrywał chwile.
Jednego dnia wywieszona maleńka tabliczka oznajmiła mu, że z trzeciego piętra wynieśli się dwaj młodzi ludzie, co tam maleńką zajmowali izdebkę z komórką wychodzącą na tyły. — Że ci panowie bardzo wesoło schodzili z wysokości, bo jeden z nich dziedziczył podobno, a drugi los jego jako Achates miał dzielić, nie martwił się oddaleniem ich Stanisław, i owszem wywieszona tabliczka, zwiastująca mu nowy przedmiot do postrzegania, ucieszyła go nawet. Zdziwił się wieczorem bardzo, gdy powracając do siebie nie zobaczył jej, a okna otwarte szeroko i krzątająca się w nich sługa właściciela domu dały mu poznać, że już owa izdebka zajętą została. Dodajmy tu nawiasem, że rachunkowy ów posiadacz kamienicy miał osobliwsze szczęście, bo gdy u drugich tańsze i lepsze mieszkania stały po kilka miesięcy próżne, on nigdy nie tracił i dni kilku, choć cenić umiał dobrze to co najmował. Z niecierpliwością wyglądał Stanisław następującego poranku, ale nie rychło czegoś się potrafił dobadać. Okno mimo piękną porę było zamknięte, zapuszczone firankami i zielonym storem. Stróż domu powiedział, że wieczorem przyniesiono kogoś na noszach do kamienicy, a za chorym przyszła jakaś kobieta. Przez dni kilka Stanisław nic nie widział prócz zapuszczonej ciągle firanki, którą kilka razy ładna kobieca poprawiła rączka. Znudziła go w końcu ta uparta jednostajność i nie spoglądał już na trzecie piętro, gdy ranku jednego podniósł się stor, otworzyło okienko i śliczny w jego ramach ukazał obrazek. W dawnych flamandzkich często spotykamy podobne. Gerard Dow lubił okno, a wielu po nim naśladowało nienaśladowanego tego pracownika, co umiał pyły nawet powietrzne na płótno przenosić i nad jedną miotłą stojącą w kącie trawił całe miesiące, ale też miotle dał życie i nieśmiertelność.
Okno obwieszone było małym dywanikiem, leżała na nim poduszka, na niej sparty był blady, schorzały, ale prześlicznej twarzy smutnej staruszek sześćdziesiątletni może. Siwy włos jego jedwabna mała przykrywała czapeczka. Wychudłe białe ręce złożone jak do modlitwy leżały, tylko co przestawszy może liczyć różaniec. Obrócony był na ulicę i patrzał na nią z zajęciem tych, co nie biorąc udziału w ruchu i wirze życia, jemu go trochę zazdroszczą. — Tuż, schylona troskliwie, osłaniająca go jeszcze od powiewu wiatra, który poruszał firankę, stała prześliczna młodziuchna kobieta, blada także niepokojem może, z czarnemi oczyma wlepionemi w staruszka, z wejrzeniem córki, którą uczucie przeistacza w matkę z dziecięcia. W ręku jednem trzymała kubek, który musiał zawierać lekarstwo, drugą otulała go powolnie, miękko, ostrożnie.
Starzec obrócił się ku niej z wyrazem wdzięczności i przywiązania, zawahał i wypił co mu podano, a dziecię uściskał długo, jakby się od niego oderwać nie mógł.
Stanisław był zachwycony tym widokiem, którego i wdzięk plastyczny i piękność moralną ocenił. A ileż to myśli nastręczał. Na pierwszy rzut oka było zaraz coś nieodgadnionego w tem wszystkiem. W ubogiej izdebce trzeciego piętra ten dywanik wschodni, ubiór starego, jedwabny szlafroczek panienki, na wiele doprowadzały domysłów. — Twarze lokatorów nawet nie zgadzały się z ramami, w jakie je los oprawił. Znać nagła zmiana jakaś wygnała ich aż tutaj, z resztkami dostatku któren jeszcze w dotkliwszą nędzę nie przeszedł, w nędzę co do ostatniego łachmana i do najdroższej zabiera pamiątki nieubłagana, wszystko. Smutnie zamyślił się nad tem Stanisław, serce mu zabiło, tajemnica ta więcej niż kiedykolwiek zadanie podobne, podnieciła jego poczciwą ciekawość.
— Jakaż to historja ukrywa się w tem oknie otwartem? zapytał siebie, jakie tu życie poczyna się, jakie kończy? Co znaczy to spokojne prawie oblicze starca i smutna twarz kobiety? Jaka tam przeszłość po za niemi? —
Zrazu piękna postać bladej nieznajomej przyłożyła się także do wzbudzenia zajęcia w Stanisławie, ale to pewne że patrzał długo, że nie postrzegł jak żona krawca zatrzasła drzwi za mężem, aż dwie w nich szyby pękły, i jak na pierwszem piętrze przeleciały dwa białe widma mimo okien i jak się klatka z kanarkiem spuściła z poddasza. Po godzinie przecie milczącego spoczynku w oknie, starzec wstał z pomocą swej opiekunki, podniósł się z ciężkością, a po chwili i okno się ostrożnie za niemi zamknęło i firanka biała na nie zapadła.
Stanisław przez dni kilka szczególniejszą zwracał uwagę na nowych mieszkańców małej owej izdebki, ale nie wiele z ich życia potrafił pochwycić. Chowało się ono przed oczyma ludzkiemi, jakby wejrzenia ich lękać miało powody. — Okno samo rzadko się już kiedy i na krótką odmykało chwilę, czasem podniosła nieco firanka, przemknęła piękna dziewicza postać, a starzec nie pokazał się więcej. Zobaczył tylko Stanisław przychodzącego kilkakroć doktora, który widocznie na trzecie piętro był wzywany. Był to jeden z tych lekarzy wysoko pojmujących powołanie swoje, którzy tylko do ubogich chodzą, sami ubóstwo przenosząc nad dostatki i o grosz się nie starają. Znał go młody człowiek dobrze, bo go wszyscy znali w Warszawie i korzystając z tej zręczności, postanowił zapytać o sąsiadów. Schwycił go więc w ulicy i nie obwijając wcale ciekawości swej, wprost zaczął:
— Powiedz mi doktorze, któż to jest ten staruszek przez ulicę, do którego od niejakiego czasu chodzisz?
Doktor się uśmiechnął smutno spoglądając na Stanisława. — Czy o starego się pytasz tylko? rzekł powolnie zażywając tabaki.
— A o kogoż myślisz?
— O młodą może! figlarnie odparł konsyljarz.
— Alboż myślisz że ten stary, siwy staruszek zająć mnie nie mógł?
— Gdzieżeś go widział?
— W oknie. Któż to proszę cię? Wszystko powiada, że to jakaś smutna historja upadku...
— Na ten raz zgadłeś kawalerze... W istocie, znałem go w lepszym bycie. Był to człowiek bardzo nawet majętny, ale nieopatrzny! Stracili wszystko! Jeszczeć jemu nie długo się męczyć, ale wnuczce biednej, która nie ma na świecie tylko jakichś dumnych, im niechętnych krewnych, a i ci daleko...
— Więc to jego wnuczka?
— Panna Konstancja jest jego wnuczką...
— Któż on?
— Dawniej bardzo zamożny obywatel z Chełmskiego, piękne imię, starożytna familja... nieszczęściem prócz niego jednego, więcej tam dumy i chciwości w tym rodzie, niż czego innego. Jedli się wszyscy, procesowali i pojedli. Biedny podstoli stracił zbytkiem dobroci i zbiegiem okoliczności jeden z najżyzniejszych swych majątków hrubieszowskich. Teraz goni ostatkiem dostatku, nie wiem czy mu co pozostało prócz spraw. Biedny fantuje się już czekając wygrania procesu, któren wygranym być nie może.
To mówiąc doktor ciągle spoglądający na zegarek, bąkający po słówku dosyć niechętnie, ukłonił się Stanisławowi i odszedł, zostawując go zamyślonym i tęsknym. Mnóstwo rzeczy chciał się dowiedzieć od doktora, ale ten z natury był milczący i spełniał swe powołanie, sam ledwie wiedząc kogo leczył; trzeba było gdzieindziej szukać szczegółów o starcu i pięknej Konstancji, jego wnuczce.
W kilka miesięcy potem, przez ciąg których Stanisław z oka nie spuszczał zajmującego go okna, doktor przesiedział noc całą u podstolego, — starzec miał się gorzej.
Z po za firanki widać było światło do rana i cienie po niej przebiegały co chwila. Nad rankiem okno było otwarte... w ciemnej izdebce paliły się cztery świece woskowe — stary już nie żył.
Wedle zwyczaju Stanisław pobiegł odwiedzić ciało... cisnęli się tam tłumnie ciekawi.
Na tapczaniku wysłanym tym samym dywanikiem, który raz pierwszy otwarte okno okrywał, leżał bez trumny jeszcze, blady, wychudły starzec w czarnym kontuszu i różowym wyblakłym żupanie; ręce miał złożone jak do modlitwy a w nich stary krucyfiks drewniany z bronzową figurką Zbawiciela. W kącie izdebki klęczała płacząc i zachodząc się od łez Konstancja, a przy niej litościwy stał doktor.
Stanisław ledwie miał czas pomodlić się u ciała, tak mu było pilno do lekarza, którego zaraz do sieni odciągnął.
— Słuchaj, rzekł mu po cichu. Stary umarł, wnuczka jego jest sierotą, co pocznie?
— Bóg jeden wie, nie mogę z nią mówić o tem...
— Ale jej nie opuścisz...
— Jeśli potrzeba będzie, wezmę ją do siebie...
— Patrzałem długo, dodał ze wzruszeniem Stanisław, na ich niedolę, żal mi serce ściska; jeśliby co na pogrzeb, na pierwsze potrzeby brakło, mam grosz zaoszczędzony, proszę cię, weź go doktorze...
Lekarz spojrzał tylko i głową pokiwał dwuznacznie.
— Odemnie, szybko dodał Stanisław, dar podobny nie może być przyjęty, ludzie by mogli niegodnie tłómaczyć, weź i rozporządź tem, nie mówiąc od kogo...
To rzekłszy Stanisław, prawie ze łzami w oczach oddalił się, silnie poruszony widokiem, który nie wiedzieć dlaczego więcej go obchodził niż zwykle śmierć, powszedni gość w mieście. — Codzienne wpatrywanie się w to okno, zjednoczyło go z losem tych dwojga ludzi, przywiązało do nich. Konstancją widział bliżej parę razy i twarz jej, postawa, wyraz męzkiej prawie siły w czarnych oczach, zostawiły po sobie niezatarte wrażenie. Był to rzadki ideał niewieści, kobieta z wdziękiem płci swej właściwym, a potęgą charakteru i woli wyrytą na czole, które błyskało myślą wzniosłą i poetyczną. Taką musiała być Judytta, gdy szła strojna po głowę Holoferna. — Coś heroicznego i poszanowanie obudzającego otaczało ją jak aureola; broniła jej powaga. Wzrok zuchwały zdaje się tknąć jej nie mógł, a słowo szyderskie nie doszłoby jej uszu.
Taką widział ją Stanisław w bliskim kościele płaczącą na modlitwie, ze wzrokiem wlepionym w krzyż, i nic oprócz krzyża nie mogącym zobaczyć. — Od nikogo prócz Boga nie pragnęła litości, od nikogo prócz siebie pomocy. Znać było, że na Opatrzność i na siły które jej da rachowała.
Blada, wysmukła, czarnooka i czarnowłosa, w rysach twarzy miała typ arystokratyczny, ale podniesiony do ideału. Zwykle twarze, które zgodzono się do tej klasy odnosić, są chłodne lub szyderskie, regularność rysów przechodzi prawie w martwość posągu. Tu wielka powaga i wzniosłość łączyły się z uczuciom wielkiem, słodziła je dobroć i zastępowała dumę. — Spojrzenie jedno pozwoliło się domyślać całej krótkiej młodości (nie miała bowiem lat dwudziestu), spędzonej w upałach cierpienia, co tak szybko dojrzałość ludzi przyspiesza. Znać było i wykształcenie malujące się zawsze na zewnątrz w jakimś wdzięcznym układzie, i myśl rozwiniętą co patrzy przez oczy, i walkę z losem upartą i niezmienne postanowienie niepoddawania się nieszczęściu. Czarne jej oko oprawne w powiekę wypukłą, brew narysowana silnie, nosek kształtnie wycięty, usta malutkie i wązkie, miały w sobie coś tak niepospolitego i zastanawiającego, że każdy na nią zwracał wejrzenie, dziwiąc się skromnemu ubraniu przy królewskiej twarzy.
Stanisław wszedł poruszony i łzy kręciły mu się w oku. Chciał był tam pozostać, ale się oburzał na posądzenia które go spotkać mogły... obcy, jakież miał prawo w cudze mięszać się losy? Widział tylko przez okno jak wyprowadzano ciało, jak spłakana jeszcze, mężnym krokiem wyszła za skromnym wozem wnuczka i poprowadziła do mogiły ostatniego opiekuna.
Wieczorem izdebka była pusta, okno szeroko otwarte, we trzy dni palił w niej fajkę Niemiec, który się tam przeniósł i już jakiś warsztacik ustawił.
Stanisław nie śmiał się pytać doktora, co się stało z Konstancją, choć wspomnienie jej żywo go jeszcze zajmowało, minęło parę tygodni, spotkali się trafunkiem z lekarzem.
— Bądź-że spokojny o swoję sąsiadkę, rzekł lakoniczny lekarz — wszystko się jakoś dało urządzić o ile można było najlepiej....
— Zapewnie odjechała do krewnych?
— Nie — chcieli się nią zaopiekować, ale z uczciwą dumą nie przyjęła dobrodziejstwa tych, którym przypisywała nieszczęścia dziada. To kobieta jakiej w życiu nie widziałem.... Charakter niesłychany, stworzona na mężczyznę. Wystaw sobie, dobrowolnie poszła służyć.
To mówiąc doktor spojrzał na zegarek i odszedł. Nie rychło przypadek znowu odkrył Stanisławowi mieszkanie Konstancji i zbliżył go do niej. Nie wiele bywał po swoich znajomych i potrzeba było przynagleń ojca i matki, żeby go trochę na świat wyciągnąć.
Do liczby dawnych przyjaciół Balów należała rodzina Krombachów, od wieków osiadła w Warszawie i bardzo zamożna. Były ich trzy czy cztery pokolenia pod jednym dachem patryarchalnie żyjące, co jest może największym dowodem umiejętności życia i stanowczą próbą charakterów, taka zgoda nawet między bardzo poczciwymi ludźmi, w codziennych zetknięciach zostających, jest rzeczą nie łatwą. Najstarsi Krombachowie, dziad i babka mieszkali na pierwszem piętrze, obok nich starzy Krombachowie z mnogiemi dziećmi. Młodzi stosunkowo tylko mogli się tak nazywać, gdyż Artur liczył lat czterdzieści, a Arturowa z górą trzydzieści. Sześcioro dziatek już po części dorosłych, obiecywało długie jeszcze lata poczciwej familji. Przy dwojgu to młodszych znalazł Stanisław nauczycielką pannę Konstancją. On dla niej był całkiem nieznajomym, bo nigdy oczów na żadne okno nie podniosła sierota i ledwie umiała rozpoznać tych co ją otaczali; jakież było jej podziwienie, gdy bliżej poznając Stanisława dowiedziała się od niego, że najdrobniejszy szczegół jej życia przy podstolim nie był mu obcy.
To zajęcie jakie wzbudziła, współczucie pełne uszanowania, które jej okazywał Stanisław, przywiązało do niego Konstancją. Uważała go za przyjaciela, którego los jej dał w nieszczęściu. Myliłby się, ktoby uczucie tych dwojga serc młodych nazwał miłością, było ono tak dziwne, tak nowe, że na nie nowegoby imienia potrzeba. Poczęło się czułą przyjaźnią, w którą się żadna myśl namiętna nie zakradła, spokojnem, ale ręczącem za przyszłość przywiązaniem. Oboje młodzi i potrzebujący wylać się, zaufać, powierzyć, znaleźli w sobie brata i siostrę. A jednak Stanisław był dla niej więcej niż bratem, ona dla niego więcej niż siostrą. Serca ich tak się doskonale, tak łatwo rozumiały, że nigdy na chwilę nie zwątpiły o sobie, nie potrzebowały się spytać, upewnić. Stanisław wkrótce powiedział w duszy, że nad nią nie potrafi kochać innej, ani żyć z inną, i postanowienie to ciche było niezłomnem; ona zaledwie mogła przyrzec przed sobą, że nie zapomni nigdy pierwszej obcej dłoni, co się tak ku niej przyjaźnie podniosła.
Widywali się rzadko, zawsze w salonie przy gościach, stosunek ich był poważny, na oko nie uderzający, a jednak wzbudzał już szepty. Stanisław musiał często wstrzymywać swe odwiedziny u Krombachów, żeby nie dawać powodu do posądzeń. Ale codzień było to dla niego trudniejszem, bo co chwila większą czuł potrzebę być z nią razem, chociażby ją zobaczyć, by smutny tylko jej uśmiech unieść z sobą w pamięci.
Tak w ciszy rosła ta dziwna miłość odarta ze skrzydeł i pochodni, w białej sukience dziewiczej i wianku zielonym na skroni, a ludzie co przywykli do innej, już jej wkrótce nie nazywali tem imieniem. Nikt się zresztą nie domyślał jak była wielką, głęboką i potężną.
Kochankowie nie mówili o niej nawet, bo się im zdawało, że czczemby było słowem wymieniać uczucie, które tak silnie tłumaczyło się najlżejszym ruchem, najprzelotniejszem wejrzeniem.





ROZDZIAŁ VI.

Zapach Złotego Jabłka. — Targ o pana Bala.

Jednego wieczora pan Erazm Bal siedział trochę zakatarzony w swoim pokoju, dąsając się na doktora, co mu wychodzić zakazał przez trzy dni i liczył godziny pozostające rekluzji niezmiernie go męczącej, gdy złowroga twarz pana Zrębskiego ukazała się przez drzwi pół otwarte.
Nigdy też pożądańszym nie był, miał przed kim nałajać doktorów, kogoś co mu posłusznie potakiwał, dawał się gniewać na siebie i przepraszać najłatwiej; zerwał się więc z krzesła, wołając:
— Chodź! chodź! Zrębsiu kochany! siedzę jak w klasztorze! wszak to już trzeci dzień ten głupi katar mnie tu trzyma! Ale i doktor nie lepszy, bo nie ma jak świeże powietrze na takie choroby... A poradź-że z doktorem, kiedy z żoną w spisku.
— Ścielę się do stopek pańskich, rączki Jego całuję! odezwał się wsuwając po cichu i skrzętnie drzwi zamykając adwokat, od którego silnie anyżówki zapach rozszedł się po pokoju. — O! nieszczęście! wszak to pan dobrodziej nie zdrów!
— Gdzie tam! Zrębsiu kochany! jak ryba, bijąc się po brzuchu, podchwycił kupiec — już dziś chwała Bogu dzień ostatni tej męki. Dałem słowo, dotrzymać musiałem. Verbum nobile.
Debet esse stabile, dokończył patron ponawiając ukłony do samej ziemi, a oczyma latając po kątach.... O! bo by też nie potrzeba chorować.
— A katby tego chciał! szybko krzyknął pan Bal uradowany widocznie przybyciem adwokata... Balowie ogólnie byli zawsze wielkiego zdrowia i... jakże to po łacinie długoletni?
Longaevi, podszepnął pan Zrębski.
— Właśnie chciałem mówić, że longaevi, rzekł Bal, kronika familijna cytuje Macieja kasztelana Sanockiego, który żył lat sto pięć; siostra jego co była za Ulińskim, umarła mając lat dziewięćdziesiąt dziewięć; Piotr Podkomorzy Sanocki, co się pisał z Hoczwi na Balogrodzie, słynny swem nawróceniem na wiarę przodków z błędów geneweńskich... umarł przeszło wiekowym...
— Co daj Boże i panu dobrodziejowi, przerwał dalszego obawiając się regestru Zrębski.
— Zdrów jestem jak kłoda dębowa, odrzekł pan Erazm, lekarstw żadnych nie brałem, młodość spędziłem uczciwie... żyję trzeźwo. No! ale co tam słychać?
— A cóż, nowin żadnych...
— W miasteczku naszem, nic? bo to ja trzy dni nie wychodziłem... nic nie wiem.
— Paliło się wczoraj na Bednarskiej...
— Z czegoż to poszło? z komina pewnie! oj! ci kominiarze.
— Bóg wie! prawdy nie dójść, ale trafny jest domysł pański, że pewnie z komina, chwytając sposobność przypochlebienia się, rzekł Zrębski.
— Więcej nic?
Adwokat się zamyślił, a z pod brwi tchórzowate, badawcze rzucił wejrzenie na kupca, jakby próbował gruntu, na którym miał począć budować. W tej twarzy chytrej, a podłej, błyskała jakaś żądza niecierpliwa, którą strach tylko hamował, miał wyraz gracza, co na kość ostatnią rzuca grosz pozostały, jedyną nadzieję.
— Pan dobrodziej, rzekł cicho i powolnie, zawsze trwasz w myśli nabycia majętności ziemskiej?
Bal się zastanowił, chwyciło go to nieprzygotowanego.
— Albo co? — spytał — jużciż kilka razy miałem ci zręczność powiedzieć, że to jedyne moje życzenie. Rodzina nasza zawsze wiejskiem przywykła oddychać powietrzem, byliśmy gospodarze, hreczkosieje. Dopiero głupstwo Stanisława z Hoczwi Bala (który zresztą był wielkiej głowy człowiek, dodał poprawując się pan Erazm) i niepotrzebne chwycenie się nowinek zapędziło nas do miasta, bośmy od Jezuickich prześladowań uciekać i kryć się musieli. Stanisław był właśnie wspomnionego Piotra Podkomorzego ojcem... Ale dla czegoż się pytasz?
Zrębski wstał poważnie, tajemniczo, obejrzał się jakby na wylot ściany chciał oczyma prześwidrować i zbliżając się do pana Bala, który niezmiernie temi przygotowaniami zaintrygowany szeroko usta otworzył — odezwał się zniżając głos:
— Trafia się zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba.
Radość błysła w oczach kupca, który ręce zatarł i Zrębskiego jak piłkę porwawszy posadził przy sobie, sam się przysunął do niego tak, że tylko co nie usiadł mu na kolana i zbliżając się jak mógł najszczelniej, nagotował słuchać. — No, gadaj-że, nie marudź, wiesz żem gorąco kąpany.
— Ekstraordynaryjnym wypadkiem, począł szeptać patron z miną niezmiernie sfinksową, dowiedziałem się o dobrach, które są za bezcen na sprzedaż... Ale sza! jest to gratka osobliwsza! Czyhają już na nią ludzie.
— Słuchaj! krzyknął Bal, ściskając go za rękę żywo, nikomu ani słowa, ja kupuję.
— Znasz waćpan dobrodziej moje przywiązanie do osoby jego, ciągnął dalej Zrębski, jakem się tylko dowiedział, chwili nie tracąc tu przyleciałem, bo interes zwłoki nie cierpi! A już ludzie wąchają! Powiadam panu zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba. Aż mi serce zabiło myśląc, że się memu najłaskawszemu dobrodziejowi przysłużę i odsłużę.
— No! ale gadajże, co to? gdzie to? prędko! prędko! niecierpliwie podchwytywał Bal, kto sprzedaje? jaka cena?
— Gdybyś waćpan dobrodziej miał troszyneczkę cierpliwości....
— A kiedy jej nie mam, to co? rzekł pan Bal, gadaj a prędko.
— Ale to długa historja.
— To ją skróć do licha!
— Pan nie rozumiesz, jeśli ją obetnę...
— No! to gadaj już jak chcesz, a poczynaj, bo od czasu jak się sprzeczamy, jużby jej połowa przeszła, a ja czekać nie cierpię...
— Przybył temu już miesiąc do Warszawy jeden pan z Wołynia...
— A i dobra na Wołyniu! krzyknął Bal, to to w sąsiedztwie z Rusią, z której pochodzimy!
— Zaraz pojedziemy do dóbr. Jest to człowiek wielkiej bardzo familji... Hrabia!
— Hrabia! ps! krzyknął Bal...
— Hrabia Jan Bracibor Sulimowski.
— To i herbu Sulima, mruknął Bal, pewnie.
— Tandem, jak się to hrabiom trafia, zabrakło mu pieniędzy, a ma tu proces, który nie cierpi najmniejszej zwłoki; starania, koszty... Wczoraj uradzili z adwokatem, iżby salwując tu wielkie majętności, które wygrywa w Polsce, z obowiązkiem spłaty natychmiast, sprzedać jeden klucz wołyński.
— A ten bestja ma i więcej kluczów?
— O! kilka! Ogromnie bogaty człowiek i naturalnie, że nie wiele dba czy co straci, a pilno mu, bo na drugim zarobi... więc gratka doskonała..... Sprzedadzą tanio! znam jego adwokata... to mój przyjaciel stary... mówił mi sub rosa, że to złoty interes...
— Ale jakże do niego przystąpić? zrywając się rzekł Bal, poszedłbym zaraz...
— A! zlituj się pan, mitygując go przerwał Zrębski, w tym interesie potrzeba jak największej ostrożności, przebiegłości, przygotowań. Muszę najprzód obmacać wszystko... umówić jego adwokata, wysondować dobrze, a dopiero do gotowego już pan dobrodziej przyjdziesz. O ile mogę sądzić, to za bezcen... Ale intrygi będą.
— Intrygi? powiadasz, niespokojnie rzekł pan Bal.
— Nie bez tego, cicho szeptał kiwając głową i zażywając powoli tabaki adwokat... Wszystkiemu jednak damy rady z pomocą Bożą.
— Więc mi dajesz słowo, gorąco za rękę chwytając i rozsypując tabakę przerwał kupiec.
— Panie dobrodzieju! godziż się to wątpić o mnie! o mnie, co krewbym dał za niego?
— Poczciwy Zrębsiu! ściskając go namiętnie ze łzami w oczach krzyknął Bal... ja ci się wywdzięczę! zobaczysz! A! to ty nie wiesz, dorzucił, to moja manja, to mój sen kupienia dóbr i na starość spokojne, ustronne, wiejskie życie. Zawsze do niego wzdychałem, do zagrody przodków, do cichego dworku wioski. Porzucę to miasto smrodliwe...
Wśród deklamacji poczciwego pana Erazma, który się unosił malując słodycze żywota wiejskiego, oczy pana Zrębskiego zapaliła iskra jakaś przelotna szyderstwa, która zaraz zagasła.
— O! nie ma jak życie na wsi, wśród tego poczciwego ludu naszego, podchwycił sentymentalnie stary, ale nie każdemu Bóg dał to szczęście.
— A wiesz co Zrębsiu, zawołał Erazm, jak tylko dobra kupimy, biorę cię z sobą, dam ci domek, będziesz sobie przy mnie mieszkał i.....
Zachmurzyło się trochę czoło starego filuta, który widać wcale miał inne rachunki i nie myślał się przypatrywać szczęściu pana Bala w jego dobrach, spuścił głowę, westchnął głęboko.
— Co by to było dla mnie za szczęście, rzekł, ale... chciałoby się duszy do raju, grzechy nie puszczają! Samo codzienne oglądanie pana, którego tak czczę i wielbię, jużby stało za wszystko... ale... mam ja tu... obowiązki... mam pęta co mnie do bruku krępują... jestem do niego przykuty...
— O! o! to się oberwiemy Zrębsiu!
— Ja! nie! niestety! nie! rzekł adwokat, nie ma co i myśleć o tem. Ale byleś pan dobrodziej był szczęśliwy, moje brzemię mi lżejszem się stanie.
— Postaramy ci się je ulżyć, dodał Bal, a teraz mów no co, jak to będzie, jakie masz projekty? co za cena dóbr? rozległość, szacunek?
— O tem dziś jeszcze mówić nie mogę, rzekł stary, ale jutro doniosę, spodziewam się ze szczegółami. Do hrabiego Sulimowskiego przystęp nie łatwy, wielki pan, dumny, kapryśny... pełno ceremonji. Ja tam nawet i nosa nie pokażę, wszystko muszę robić przez swego przyjaciela.
— A więc jutro mówisz?
— Spodziewam się że jutro.
Bal ręce zatarł i uśmiechnął się do siebie.
— Jeszcze tylko przestroga dla ostrożności wczesna, przysuwając się i szepcząc na ucho tajemniczo, rzekł Zrębski. Wie pan że najdostojniejsza żona jego i familja dosyć są tym projektom przeciwne, niech się pan zawczasu nie wygaduje.... bo będą forsy. Kto wie? gotowi pana zastraszyć, skonwinkować, a ja jak rozpocznę kroki, wielebym stracił w opinji, gdybym do zawodu mego przyjaciela doprowadził. Gdyby pan się zrzucił, drudzy by to wzięli za powód zniżenia ceny.
— Rozumie się, cicho! sza! wytrzymam! bijąc się w piersi zaręczył kupiec, ja zawodu nie zrobię. Staraj się jak można i rachuj na mnie. Prawdziwie Opatrzność mi to zsyła. O! to będzie figiel Ludwisi, jak jej powiem: Witam dziedziczkę... Ruszajże i rób co tylko można... a prędko.
Zrębski nie czekał więcej, pochwycił czapkę, kij, skłonił się niziuteńko i wychodząc już, szepnął na ucho panu Balowi, który pływał w obłokach różowych marzeń.
— Jeśli się to uda, będziesz pan miał złote jabłko!
— Złote jabłko! złote jabłko! powtórzył machinalnie, wielkiemi krokami mierząc pokój pan Erazm. A sama wieś to już szczęście! Poeci znają się na takich rzeczach, a nie ma poety coby wsi nie opiewał! Kochanowski, nikt nie zaprzeczy, człek z głową, napisał te słowa: wsi spokojna, wsi wesoła! Cnota na wsi, szczęście na wsi, wszystko na wsi, a w mieście błoto i utrapienia! Wyjedziemy tedy na wieś, marzył dalej, wszyscy a wszyscy; odetchnę ja tem powietrzem orzeźwiającem, spocznę; Ludwice nawet na jej słabe piersi to posłuży. Trzpiotek mój, Lizia, znajdzie tam sobie jakie hrabiątko, co się z nią ożeni! Balowie nie dziś z pierwszemi w kraju domami połączeni; pochodzim od książąt Massagetów! to ludzie wiedzą. Stanisław weźmie jaką gołą mitrę, a gdyby chciał, mógłby i z pieniędzmi, ale to głowa romansowa!! Przyjadę potem do Warszawy pokazać ludziom co z nas będzie! O! o, wszystko z siebie zrobić potrafię! Będę gospodarzem! Będę panem dobrym dla ludzi — będę sąsiadem serdecznym dla panów szlachty! potrafię i z magnatami, Balowie się z tem znali!
Na te rozmyślania, które mu twarz rozpromieniały, weszła pani Balowa ze swą spokojną a smutnawą postawą, chcąc spytać o zdrowie męża, który podskakiwał po pokoju; zdumiała się trochę, choć te wybryki bardzo się przytrafiały panu Erazmowi. On się odwrócił do niej z uśmiechem szczęścia na twarzy.
— Dobry wieczór mojej kochanej Ludwisi! katar poszedł na cztery wiatry! Jutro z domu wychodzę.
— A nie lepiejby się zastanowić? spytała żona troskliwie.
— Zmiłuj się królowo, nie szanuj mnie tak bardzo, bo jak pies przywiązany do budy zdechnę. Mnie trzeba powietrza... Tu ten twój doktor nie wiedzieć gdzie wyczytał, że zamykać trzeba zakatarzonych; fałsz wierutny! na to nie ma jak wolna aura.
— Ale jakże ci jest?
— Doskonale! zdrów jestem jak ryba! szczęśliwy!
— Więc się nie znudziłeś przecie?
— A! miałem i gościa.
— Kogo?
— Starego poczciwego Zrębskiego.
Ten przymiotnik tak się zdawał niestosowny samej pani, że z widoczną intencją zamilkła.
— Ja go bardzo lubię! dodał Bal, a kto wie? ale sza! i zatulił usta rękami.
— Cóż to? tajemnica jakaś?
— Nie, nie!
— W istocie, uśmiechając się dodała żona, gdyby jaka była, nie łatwo ci się z nią przyjdzie ukryć przy twojej żywości.
Postrzegłszy się, że i tak zanadto powiedział, pan Erazm do siebie się tylko uśmiechnął i na tem skończył rozmowę, obawiając sam siebie.
Tymczasem pan Zrębski wyszedłszy z ulicy Bielańskiej, szybkim krokiem pędził na róg Daniłowiczowskiej, do swojego szynku.
W drugiej izdebce przy małym stoliku, na którym stała butelka wina napoczęta, siedział sam jeden (gdyż reszta gości w pierwszym pokoju uwijała się około bilardu) mężczyzna lat średnich, zamyślony, bijąc palcami po tabakierce, którą się bawił. Odgłosy i wrzawa dochodzące z pierwszego pokoju, nie przerywały mu głębokiego zamyślenia. Był to człowiek nie młody, ale silny i zdrów, z twarzą bladą, ogoloną zupełnie i krótko postrzyżonym włosem. Oczy małe i wklęsłe, nos trochę rozplaśnięty, czoło niskie, pomarszczone, nadawały mu wyraz zarozumiałości bardzo uderzający. Znać było w nim przywyknienie do rozkazywania, pewność siebie i ufność we własnym rozumie. Ubrany czarno, nie raczył zdjąć z siebie płaszcza, który go okrywał, i siedział jakby tylko zmuszony pozostać, czasami na drzwi się oglądając, z oznaką widocznej niecierpliwości. Gdy na progu ukazał się Zrębski, z czapką pod pachą i ukrytym w wąsach uśmiechem zadowolnienia, gość ów odwrócił się ku niemu i zapytał: No! a cóż?
Zrębski spojrzał razem na niego i na butelkę, do której się zbliżył chciwie, a ten mu ją ze wzgardą prawie podsunął.
— Wszystko dobrze, rzekł, pójdzie jak z płatka; obejrzał się i napił. Bal zawsze trwa w tej myśli jakem zaręczał; wiem że gotówkę ma, że mnie gdy mu co powiem święcie uwierzy. Można więc ze mną uważać rzecz za skończoną: ale teraz, rzekł uśmiechając się i oglądając, musiemy pomówić o warunkach.
Mężczyzna naprzeciw siedzący zdawał się ze wstrętem przystępować do rozprawy ze Zrębskim i wzdychał zmuszony do niej.
Słówko o nim jeszcze.
Był to prawnik także, pan Joachim Goral, który sobie sławę zjednał przed laty wygraną procesu P.... uważanego za stracony. Odtąd uchodził on za najbieglejszego w swej sztuce i miał zajęcia do zbytku, ale przyjmował tylko znaczniejsze sprawy i przez to stanął w wyższej sferze towarzyskiej, do której usiłował się przywiązać.
Co się tycze talentu, tego mu nikt odmówić nie mógł; miał pojęcie rzeczy łatwe i jasne, wymowę obfitą i zręczną, wielką znajomość środków i prawa, ściśle biorąc był, a przynajmniej okazywał się uczciwym człowiekiem, ale regułą jego główną było nie dać się na niczem schwytać: po cichu przypuszczał, że godziło się sobie pomódz czem było można. Ilekroć posłyszał o kim, co się postępkiem niekoniecznie prawym splamił, zwykł był zawsze wykrzykiwać z wzgardą: Jak się można tak dać złapać! co za niezręczność!
Słowem, Goral był jednym z najpospolitszych w świecie typów: człowiekiem pozoru; — a że takt i rozum dopomagały mu szczęśliwie do zachowania zawsze pozornej poczciwości, używał też sławy nieposzlakowanej. Ci na których korzyść użył środków dwuznacznych, nigdy o nich nie wspominali, przeciwnicy tajemnicy ich zręcznie uwiniętej zbadać nie mogli.
Znać było z obejścia ze Zrębskim, jak dalece za wyższego uważał się Goral, ile go kosztowało zbliżenie się do niego. To też nigdy z tym swoim posługaczem, którym zwykł był zmiatać wszystkie brudy jak ścierką, nie widywał się w domu, ani na ulicy. W szyneczku spotkanie ich miało pozór przypadkowego, a i w tem nawet baczny Goral nie zawsze w jednem miejscu schodził się ze Zrębskim. Gdzie mu potajemnych potrzeba było dośledzeń, postraszenia kogo, wciągnienia w sprawę lub wyciągnienia z niej, podrzucania plotki i tym podobnych środków pomocniczych, tam Zrębski zwykle mu posługiwał. Ale bogaty patron i tu zachowywał się ostrożnie i rachując na swoją przebiegłość, w oczach Zrębskiego każdą swą czynność biało malował, pewien że mu wmówi co zechce. Nie tak jednak było. Zrębski nie pokazując wcale po sobie, żeby się domyślał jak brudne mu powierzano interesy, doskonale umiał ocenić swego naczelnika i wiedział o jego traktatach z sumieniem zawieranych na różnych warunkach. Goral miał go za przebiegłego łotra, ale nie sądził daleko bardzo widzącym człowiekiem, pochlebiając sobie, że swą powagą narzuci mu taki sposób widzenia jak zechce, w czem się bardzo mylił.
— A teraz, cicho dodał, nalewając sobie drugą lampeczkę którą chciwie połknął Zrębski, pomówmy o warunkach.
Goral podniósł głowę i zmarszczył czoło które się łacno fałdowało.
— Cóż to? spytał, prawa mi dyktować myślisz?
— Ja! a! uchowaj Boże, z ukrytym zawsze uśmiechem rzekł pokornie patron stary; a czyż ja nie znam pozycji swojej? nie ośmieliłbym się! Ale to interes wielki, zarobek może być znaczny, słuszna żebym też i ja, który wszystko zrobię, coś z tego chwycił.
— A kiedyżeś mi co zrobił darmo? dumnie odparł Goral.
— Alboż ja to mówię? ja chleba kawałek który jem, Bogu tylko i tobie mój zacny opiekunie winienem, starając się go zarabiać sumiennie i gorliwie... Grzeszyłbym gdybym tego nie powtórzył dziesięć razy na dzień.
— No! dość tych słodyczy, do rzeczy! co chcesz za tę sztukę?
— Najprzód trzeba sztukę ocenić! rzekł żywo stary. Daję wam kupca kiedy go najpilniej potrzebujecie, kupca który się na towarze nie zna i pali się do niego; człowieka pieniężnego a nieświadomego, z którym zrobicie co chcecie. Wmówiłem mu tak doskonałość nabycia którego nie znam i bojaźń konkurentów których nie ma, że się nie odważy nikomu słowa pisnąć, nikogo poradzić. — Wszystko zależy odemnie, a on ma w słudze pańskim zaufanie nieograniczone. Na mnie więc leży robota...
— To jest pierwszy krok...
— I ostatni! i ostatni, oparł się pijąc ciągle Zrębski; nic nie zrobi bezemnie, nietylko w pierwszych krokach do kupna, ale przy ugodzie o cenę i zawarciu umowy. Nie małom się napocił i napocę, a w dodatku pewien jestem, że potem stękać będzie i na mnie wina cała spaść musi.
— Dla czego ma stękać? ofuknął się Goral, myślisz że go chcemy oszukać?
— A! uchowaj Boże! uchowaj Boże! składając ręce zawołał Zrębski, ale są okoliczności czasem... Możecie państwo nie dość znając cenę dóbr podnieść ją wyżej niż należy; możecie mu czegoś nie dopowiedzieć... o czemś zamilczeć... wypadkiem...
Goral spojrzał ostro i wstał raptem z krzesła, czując się odgadnionym.
— Wiesz waćpan, rzekł dumnie usiłując odepchnąć daleko natręta co mu się cisnął, że ja w sprawy szachrajskie się nie wdaję nigdy... Mnie chodzi o to żebym miał dla swego pryncypała pieniądze w porę... ale nie żebym oszukał. — Wstydzę się waćpana.
— Widzę, że pan dobrodziej co mnie znasz tak dobrze, nie chciałeś mnie zrozumieć, zawołał składając ręce na piersi stary filut; mógłżebym ja przypuścić, coby charakterowi tak mi znanemu pana uwłaczać mogło? Ale w pospiesznej sprzedaży nie mogąż być omyłki?
— Tracim drogi czas, rzekł Goral niecierpliwie, mów.
— Na mnie więc leży wszystko, ciągnął dalej jak począł Zrębski; muszę go pilnować by się nie dowiedziała familja, żeby zbyt rady nie zasięgał... doprowadzić rzecz do końca. Jak pan dobrodziej sądzisz, co to warto? spuszczam się w tem całkiem na wyrok jego.
Goral pomyślał i zdawał się rachować chwilę, nawet palce rozłożywszy, coś na nich widocznie dzielił i dodawał.
Zrębski stał uważny i milczący.
— Weźmiesz tysiąc złotych, rzekł nareszcie po cichu zacinając usta adwokat.
Stary aż się cofnął i ze stołu chwycił czapkę spoglądając z ukosa na butelkę.
— Panie dobrodzieju! rzekł, to żarty.
— Jakto żarty? oburzony odparł Goral.
— A tak, nie inaczej! Cóż to jest tysiąc złotych, gdzie chodzi o pół miljona?
— Kto ci powiedział że o pół miljona chodzi? żywo ofuknął pierwszy. Ho! jużeś śledził i wąchał!
— Albożem mówił że o pół miljona chodzi? zakłopotany niby ale w duchu śmiejąc się odparł stary... powiedziałem na wiatr, zgadując.
— Chcesz mnie wywieść w pole, bratku? z tego nic nie będzie! Ty już wiesz o jakie dobra chodzi i ile je szacują.
Zrębski się zaklął.
— Na sumienie (w myśli dodał twoje), na sumienie klął się, nie wiedziałem! Jak pan dobrodziej przypuścić możesz, żebym ja nawet śmiał pomyśleć o podejściu względem tak dalece wyższego odemnie rozumem i doświadczeniem i pozycją człowieka?
To mówiąc uśmiechał się do siebie.
— Ale widzę żem zgadł przypadkiem, dodał powolniej.
— Nie mam co taić, szacunek jest pół miljona, ale na nim świeży ciąży dług bankowy; nie weźmiemy więcej gotówki nad niespełna trzykroć... interes więc na tej stopie.
— Najlżej więc ceniąc moję posługę jako komis i nie wchodząc w to, jak jest delikatny i trudny, czyż nie powinienem żądać półtora procentu?
— Oszalałeś stary! krzyknął Goral, pół pięta tysiąca...
— A! jak pan dobrodziej liczysz! z zachwytem uwielbienia rzekł stary, ja sam nie wiedziałem ile to wypadnie!!
Goral się mimowolnie uśmiechnął i pogładził czuprynę, lubił kadzidło bardzo.
— Dam ci dwa i ani grosza więcej — dodał biorąc za czapkę.
Zrębski spojrzał usiłując mu wyczytać z oczów, czy też może spodziewać się co utargować, a zobaczywszy w nich niecierpliwość, uparł się przy swojem.
— Bóg widzi, rzekł, kosztuje mnie i boli, że nie mogę spełnić nawet darmo tej posługi dla ciebie mój dobroczyńco; ale kto wie? mogę nie najlepiej się przysłużyć i Balowi, którego kocham i weneruję, sumienie mi się odzywa... nie umilknie od tysiąca, bo żyć nie będzie z czego, a u poczciwego kupca częsta gratka dla mnie... Nie mogę, dalipan nie mogę!!
— Ha! jak chcesz, wkładając rękawiczki, niespokojnie odparł adwokat; rachuj, a w rachunku nie mijaj, że ja cię drugi raz także nie użyję, kiedy mi się tak bardzo targujesz... Zresztą trafilibyśmy i sami do Bala.
— Probujcie! probujcie! zimno rzekł Zrębski, słowa na to nie rzeknę... ale że się nie uda to ręczę.
Widząc, że się tego nie uląkł Zrębski, Goral rzucił mu na wychodnem.
— Ostatnie słowo! masz trzy tysiące!
— Targujesz się pan! pan! pan! powtórzył kilkakroć zawstydzonemu, chwytając go za połę stary; a czy to się godzi? ze mną ubogim, co w pracy i pocie czoła żyć muszę...
— Muszę się targować, kiedy chcesz niedorzecznych jakichś wynagrodzeń za rzecz najprostszą!
— Ostatnie słowo! cztery tysiące! zawołał stary, lub nic z tego nie będzie.
Adwokat już był na progu, zawahał się.
— Niech cię wszyscy djabli porwą! krzyknął, daję! ale jeśli mi się rzecz urwie! jeśli zrobisz zawód! w oczy ci więcej nie zobaczę! pamiętaj!
Zrębski skłonił się niziutko.
— Ja swego jestem pewny, rzekł.
— Jutro przyjdź tu po informacją o godzinie pierwszej z południa.
To mówiąc otulił się płaszczem i szybko przebiegł pierwszy pokój, niepostrzeżony niknąc w mroku nocnym.






ROZDZIAŁ VII.

W którym czytelnik poznaje hrabiego Jana Bracibora Sulimowskiego.

Wprędce wyszedł pan Joachim Goral na plac przed ratuszem, a że wieczór ostatków lata był piękny, puścił się piechotą ku ulicy Wierzbowej, zamyślony, ale rad z siebie. Po drodze ani spojrzeć raczył na żyjące i wesoło używające pięknej pory miasto; na oświecone domy przez których okna światła błyskały wśród kwiatów; na postrojone kobiety powracające z przechadzki; na teatr, około którego roiły się powozy i ludzie cisnęli....
Nic go to nie obchodziło, bo nie zwykł był darmo na świat spoglądać, każdy krok jego był obrachowany, każdy ruch miał cel, każde wejrzenie powinno było przynieść procent. To co nie wpływało na interes żaden i nie miało styczności z kieszenią pana Joachima, dziwnie mu było obojętne.
Gdyby księżyc wdział był tego wieczora cztery rogi miasto dwóch i oślą czapkę w dodatku, pan Joachim nie raczyłby się ku niemu odwrócić i ruszałby ramionami na tych coby się ku niemu gapili....
Nie witając więc nikogo, nie oddając ukłonów nawet które go spotykały, dostał się do zajezdnego domu Gerlacha na Krakowskiem przedmieściu.
Tu nie meldując się wszedł do wielkiego salonu, poprzedzonego przedpokojem i z uśmiechem poważnym na ustach zbliżył się do siedzącego za stołem szpakowatego mężczyzny.
Nim będziemy mieli przyjemność powtórzyć część rozmowy między hrabią Janem Braciborem Sulimowskim a naszym adwokatem, musimy wprzód przedstawić czytelnikom zacnego potomka wielkiego domu Braciborów.
Nie jest mi spełna wiadomo, czy to był tak bardzo wielki dom za jaki chciał uchodzić w swojej prowincji, to pewna, że przydomek dosyć pięknie brzmiący i od lat kilkuset zamieszkanie w jednem województwie, dawnem Wołyńskiem, czyniło familją Sulimowskich w oczach szlachty czemś tak wyższem, że jej bez sporu i drwinek pozwolono w końcu XVIII. wieku nie wiedzieć gdzie schwytany przybrać tytuł hrabiowski. Przez lat też pięćdziesiąt z górą pisząc się hrabiami Sulimowscy, byli już najpewniejsi, że ich komesostwo sięgało nieścignionych pamięcią czasów.
W ogólności byli to ludzie dumni, ale popularni, z tą grzecznością dla wszystkich uważanych za niższych, która więcej odpycha niż pociąga, ale do której przyczepić się niepodobna. Sulimowscy przez procesy, chciwe kupna niefortunnie poczynione, zapędzające ich w długi, i różne niewyliczone okoliczności, zaszargali się bardzo, ale mieli jeszcze w ręku całą prawie fortunę, choć niezmiernie obciążoną. Umysł ostatnich Bracibora potomków wysilał się teraz na odpychanie wierzycieli, na obrachowanie spadków, które mogły na nich zejść po śmierci dalekich krewnych, na poszukiwaniu posagów po babkach i prababkach. Golizna hrabiów była jednak świecąca, przymięszało się do niej skąpstwo brudne, ale to nigdy nie wychodziło na wierzch dobrowolnie. Były więc cugi, sługi, pałace, dwornie, marszałkowie, sekretarze, kasjerowie przy różnych dumający kufrach; bywały bale nawet, choć często i na łojowe świece zabrakło.
Z licznej familji Sulimowskich, która była bardzo rozrodzona, hrabia Jan uważał się za najbogatszego i najrozumniejszego. Taka była przynajmniej zgodna opinja jego rodziny, która go szanowała, a na mocy jej szacunku, wymagał i od obcych pan Jan uszanowania i hołdów, które przyjmował jako należny sobie podatek.
Ojciec jego piastował niegdyś wysoki urząd w województwie, stryj był kasztelanem, drugi biskupem in partibus, a illustracje te ciągle na ustach miał godny Braciborów potomek. Główne zastosowanie praktyczne rozumu, który mu przyznawano, ograniczało się do interesów. W istocie, jeśli zaczepianie nieustanne pod najbłachszym pozorem, uparte obstawanie przy swojem i pienianie się do upadłego dowodzą rozumu, miał go hrabia obficie. Żył cały w sprawach, które prowadził, w papierach z których je dobywał po dwóchset latach przemilczenia, w wykrętach prawniczych i nadziejach wyprocesowania czego mu brakło. Drugiem jego zaprzątnieniem nieustannem były spadki, jakie na familją przypaść mogły. Doskonale obeznany z drzewem genealogicznem, śledził posagów które z domu wyszły, z upartą zaciętością goniącego ostatkiem człowieka, i mało kto rozstał się z tym światem, by on nie spróbował przynajmniej przypytać się do jego pozostałości.
Zresztą wielki pan w obejściu, ale nie dobrze odgrywający swoję rolę, bo ją przesadzał zbytecznie; lud Boży mający za nic, grzeczny z tymi, których potrzebował, dumny dla obojętnych, pragnął tylko stosunków, któremiby głośno się mógł popisać, i szlachtę zabijał książętami wujami, książętami stryjami, wysławiając ich nieustannie.
Ciągle się prawując i nie zawsze pilnując koniecznie strony sprawiedliwej, byleby pozór prawny słuszność miał za sobą. Hrabia Jan udawał wielce szlachetnego człowieka, ale w gruncie nie wiele o to dbał, jak go tam będą nazywali, mówił o charakterze swoim i uczciwości dosyć, ale biada, kto na to rachując, spuścił się na nie!
Z panem Joachimem więc pod tym względem była to doskonale dobrana para. A teraz spojrzmy na jego powierzchowność.
Był to chudy, zgarbiony trochę mężczyzna, pięćdziesiąt kilkoletni, z uśmiechniętą małpią twarzyczką żółtą, oczyma piwnemi i szpakowatą czuprynką. — Szczególny charakter jego fizjognomji nadawały usta nadzwyczaj szerokie a wązkie, podobne do rybiego pyska, gdyż broda z niemi dobrze naprzód wystawała. Nosek maleńki spiczasty, któren natura na prędce i od niechcenia przyplasnęła mu na twarzy, nie wiele na niej miejsca zajmował. Skutkiem szerokości ust, hrabia miał minę ciągle uśmiechnioną, choć się nawet nie śmiał wcale.
Pomimo lat, były w nim jeszcze ostatki odegrywania młodości w chwilach wolnych, ale nie mając czasu na wdzięczenie się przy kobietach lepszego towarzystwa, szukał sobie łatwiejszych kochanek między żonami ekonomów i pisarzy dóbr swoich. Lubił dobry stół, gdy zań nie płacił, wino stare na cudzym stole, zresztą nadewszystko pieniądze, których nie miał.
Pan Joachim zastał go w szlafroku nad kupą papierów, ze zgasłą fajką na długim cybuchu, z przepysznym ale poklejonym bursztynem. Szlafrok był tyftykowy, ale stary i poplamiony, pantofle złotem dzierzgane, ale podarte, czapeczka bajorkami szyta, ale stłuszczona i brudna jak wszystko co go otaczało. W sprzętach, w nieznaczących drobnostkach do koła rozrzuconych, łatwo było postrzedz i pretensje do państwa i skąpstwo a niedostatek. Wielki drągal w sinej liberji, który drzwi wchodzącemu otworzył, miał na sobie odzież z blachami i herbami, ale suto połataną i niemniej odartą. Tłómoki, posłanie, suknie, wszystko było stare, zużyte, cuchnące stęchlizną.
Nie wstał hrabia na przywitanie swego adwokata, wyciągnął tylko ku niemu rękę protekcjonalnie.
— Jak się masz! jak się masz! wybąknął głosem ochrypłym, czytam właśnie memorjał sprawy przeciwnej! ale tu nie ma najmniejszej logiki! To są rzeczy niesłychane! Chcą zwrotu kosztów, o których wykład nie prosiliśmy! To nie ma sensu!
Położył papier na stoliku i spojrzał na pana Joachima, który z miną bardzo poważną, wyprostowany, poufale ale z uszanowaniem zbliżył się do niego.
— A cóż? rzekł, ten drugi interes.
— O jakim hrabia mówi? spytał obojętnie Goral przeglądając papiery.
— O sprzedaży klucza Zakalańskiego! westchnął Bracibor... niestety! gdyby nie nalegające okoliczności, nigdybym nie pomyślał o pozbyciu się tego Złotego Jabłka!... Nie uwierzysz kochany panie, jak mi jest ciężko cokolwiek sprzedać! To spadek po rodzicach, po dziadach!! to pamiątka familijna!
— Jeżeli hrabia zechcesz, to sprzedać możesz, obojętnie rzekł adwokat, wciąż patrząc na papiery.
— Masz więc kupca?
— Kupca? tak! uśmiechnął się Goral, a jak to hrabia zgadłeś... że kupiec.
Skrzywił się trochę stary i jeszcze mu się więcej rozszerzyły usta, zachodząc prawie od ucha do ucha.
— Ale kupiec oryginał, dodał powoli pan Joachim. Uroiło mu się i szlachectwo i pochodzenie i chce kupić dobra ziemskie, by się z handlu wyprzedać a na wieś wynieść... Łatwa i dobra sprawa...
— Jak się nazywa? podchwycił hrabia.
— Erazm z Balogrodu Bal...
— Jakto? istotnie z tych Balów, co mieli posiadłości w Sanockiem?
— Nie wiem tego dokładnie, ale tak mówią... Bijąc w jego szlachectwo i głaszcząc próżność, wszystko z nim zrobić można. Człowiek bogaty, pieniądze gotowe ma... Zapłaci co hrabia zechcesz, i przykrych tam ceremonij, poszukiwań po aktach, kwerend robić nie będzie.
— Ale bo na cóż to z uczciwymi ludźmi! zawołał Bracibor bardzo serjo... czyżbym ja chciał, korzystając z swojego położenia, coś mu ukryć, lub więcej niż należy wyciągnąć? Tego nawet przypuścić nie można!
— Dziś tedy, dodał Goral, pomówimy o warunkach, ułożym mu notatkę, a jutro lub pojutrze mogę go tu przyprowadzić...
— O! o! jakże mi żal będzie tego majątku! westchnął hrabia Sulimowski... istotnie, nazwałem je złotem jabłkiem nie darmo. Ja nie miałem ztamtąd takiego dochodu, jaki bym mieć był powinien; ale cóż? my panowie na obszernych dobrach nigdy się dopilnować nie możemy. Zawsze sobie układałem zająć się Zakalańszczyzną, byłoby to naówczas coś nieporównanego! Wzięliśmy to po babce swojej z domu księżniczce Szujskiej... Są to dobra Poleskie, ale Polesie żyzne i położenie nad rzeką spławną.
— Niech hrabia mówi mi, a ja notatkę zaraz ułożę, rzekł pan Joachim chwytając za pióro...
— Mam i inwentarz i mapę! nie wiem prawdziwie, jak mi się to w drogę jadąc zamięszało, bo nie miałem najmniejszego projektu sprzedawać, ale okoliczności...
— To możebym wynotował z inwentarza? zapytał adwokat.
— Nie! ja to wiem wszystko na pamięć.
— Szczęśliwa pamięć!
— Ha! ha! wprawna panie kochany! trzydzieści lat zmuszają mnie interesy familijne do nieustannych spraw i procesów. Nie mam spokoju i grzebię w papierach ciągle, muszę o najmniejszej rzeczy pamiętać. Przytem Zakalańszczyzna to mój ulubiony kątek, ilekroć objeżdżając swoje dobra, zajadę tam, rozstać się nie mogę z Zakalem.
Hrabia nic nie mówił o ekonomowej, ale się do siebie uśmiechnął, myśląc zawczasu gdzie ją przeniesie.
— Zakalańszczyzna, mówił dalej, składa się z pięciuset sześćdziesięciu i dwóch dusz męskich (kobiety u nas dusz nie mają), dowcipnie rzekł w nawiasie. — Trzy wioski do niej należą: Ciemierna, Zakale, Borowica i... zapomniałem, przysiołeczek jeszcze, Nowiny... tam osadziłem ja już szlachtę czynszową, to podniosło mi arędę.
— Ale mówią powszechnie, że ci Budnicy u państwa bardzo lasy niszczą.
— Tak! tak! z dwuznacznym uśmiechem odparł hrabia, to muszę przyznać, że w Zakalu las wyrobiony trochę... budulec tylko... smoła być może... Główne tedy fundusze w Zakalu, dwór stary porządny, jeszcze mojej babki. O! z żalem się rozstanę z tą drogą pamiątką. Zabudowania dworskie z drzewa i jak u nas zwyczaj powszechny i z chrustu.
— Z chrustu? podchwycił zdziwiony pan Joachim.
— Czegoż się pan kochany dziwisz? to rzecz wyborna i bardzo trwała, stodoły nawet, to rzecz doświadczona, najlepsze są chruścianne, bo przewiewne.
— Ale możeby lepiej o budowlach z chrustu nie wspominać, rzekł adwokat, wszakże chrust jest drzewem, po co specyfikować?
— Masz pan kochany słuszność, możeby nie specyfikować... nie ma potrzeby wcale.
— Grunty? spytał Joachim.
— Grunty, prawdę mówiąc, to prawda, przedewszystkiem są glinkowate, piaskowate, najlepsze grunty w świecie! Podolska i wołyńska ziemia ma to do siebie, że na niej czasem przepada z kretesem, gdy na poczciwych poleskich, a dobrze zagnojonych łanach, choć urodzaj mierniejszy, ale pewny, i wydatek z kopy daleko większy.
— Ale piasek, podchwycił pan Joachim, to jakoś zastraszające, to pachnie pustynią, możeby i piasku zamilczeć?
— W istocie więcej jest glinki, odparł hrabia, szczera prawda, ja do zbytku już chcę być sumiennym.
— Pola ile?
— Zdaje mnie się, że w ogóle trzysta dziewięćdziesiąt morgów w każdą zmianę w trzech folwarkach.
— Tam łatwo wykarczować, połóżmy czterysta, to lepiej brzmi.
— W istocie są pustki nawet, wyjdzie na czterysta jestem pewny... śmiało napisać można liczbę okrągłą.
— Sianożęcie?
— Niewykoszone! O! co w tem, to majątek nie porównany! a cóż mówić o tych ługach nadrzecznych, z których i siano i zboże mieć można (jeżeli woda nie zaleje o świętym Janie, co rzadko), to są egipskiej żyzności doliny.
— Cóż więcej?
— A! zapomniałem o młynach! w Borowicy dwa, w Zakalu pływak jeden, trzy więc młyny, któremi właśnie chciałem się zająć, mogłoby dać intratę bajeczną! o! cały majątek drugi jest w tych młynach... Niczego tak nie żałuję jak tych młynów.
— W dobrym stanie?
— Tak! funkcjonują! pod nosem rzekł hrabia.
— Może jeszcze co dodamy?
— Dodaj pan, położenie nieocenione nad rzeką spławią, nad Horyniem, lasy przy nadziei, bo za lat kilkadziesiąt można będzie wziąć za nie sumy neapolitańskie... cóż jeszcze? handlową pozycją! Możność założenia binduhy, sperandę na szkle, którego by huta tu wygodnie stanąć mogła, wypęd smoły... Ale któż to wyliczy! hrabia westchnął.
— To już się ustnie nabywcy rozpowie, rzekł pan Joachim, a są jeszcze ciężary?
— Dług bankowy, rzekł hrabia, ale ten dług dobrodziejstwo największe, bo nabywcę upewni, że innych już być nie może.
— Ani procesy? — spytał pan Joachim.
Hrabia się obejrzał uważnie.
— Proces był, ale ukończony.
— Finalnie?
— Zdaje się; zresztą że to rzecz, o której wspominać nie warto.
— I ja tak myślę...
— A szacunek jaki położym?
— Prawdziwie, podnosząc głowę do góry i poglądając na sufit rzekł Sulimowski smutnie, gdybym serca się mojego pytał, nigdybym dosyć tego majątku oszacować nie potrafił... to złote jabłko! U nas ziemia widocznie idzie w górę! kredyt upada! potrzebujemy pewnej lokaty, wszyscy się chwytają ziemi.
— Więc pan hrabia powiada?
— A! kochany panie! ja jeszcze nic nie powiedziałem, smutnie odparł hrabia — pięćset sześćdziesiąt i dwie dusze, cztery wioski licząc Nowiny! rzeka spławna! najmniej sześćkroć sto tysięcy!
— Sześćkroć! rzekł pan Joachim wstając z krzesła i poczynając się przechadzać. Panie hrabio! to Polesie jednakże!
Panu Goralowi chodziło o to, by Balowie nie krzyczeli nań bardzo za powrotem kiedyś, i choć doskonałą miał wymówkę w nieznajomości miejsca, chciał jednak o ile możności, żeby był i wilk syty i koza cała.
— Ale to jest Polesie wołyńskie, a raczej Wołyń — Poleski, kochany panie, zerwał się pan Sulimowski z kanapy... to najpiękniejsza majętność w tych stronach.
— A nie byłoby dosyć po tysiąc złotych za duszę? spytał cicho adwokat.
— Nie mów mi pan tego, to później! to później! wiele mnie kosztuje, że się tego majątku pozbywam.
— Widzi pan hrabia, zdając majątek będziemy musieli oddać i papiery co mu służą; widziałem wczoraj na stole tranzakcją Szujskich z Bohowitynami, w której stoi, że Zakalańszczyznę kupili za sto tysięcy.
— Kiedy to było! to nie racja! przed stu laty! majątki ogromnie poszły w górę! zresztą ja sam poczyniłem ulepszenia, wszystko kosztuje...
— Miedzy nami mówiąc panie hrabio, ostatnia cena?
— Gdyby nie okoliczności, cicho rzekł hrabia, za nicbym tego majątku nie oddał... to złote jabłko!
— Od pół miljona nie oddam.
Pan Joachim się zamyślił chwilę.
— A gdybyś pan hrabia tę cenę wziął... Resztę dał do zrozumienia.
— Spuść się pan kochany na mnie... będę umiał ocenić jego pracę i łaskawą pomoc.
— O! o! na jedwabne słówka mnie nie złapiesz! pomyślał w duchu chmurząc się pan Joachim i znacząco zamilkł.
Hrabia postrzegł, że złą drogą się puścił, zawołał służącego, żeby fajki podał, chcąc utargować czas do namysłu.
— Naprzykład, rzekł, wiele mam ofiarować? Ale zapomniałem o porękawicznem!
— Dla kogo?
— Dla hrabinej.
— Wytargujemy je.
— Nie wezmę mniej pięciuset czerwonych złotych, przywiozę jej kolje i kolczyki, które tu upatrzyłem.
Hrabia myślał wcale o czem innem, bo potrzebniejsze były chustki od nosa, oddawna dziurawe choć haftowane... niżeli kolje i kolczyki.
— Na kogoż koszty prawne? spytał pan Joachim.
— O! na kupującego, w tem mam metodę niezmienną, stałą i od tego nie ustąpię... Ale cóż mam ofiarować?
— Pan hrabia się namyślisz, rzekł z przyciskiem Goral, ale jeszcze jest rzecz jedna.
— Cóż takiego? obawiając się już zapytał puszczając dym dla zapłonienia skwaszonej twarzy hrabia.
— Są koszty, których podać nie można. Rzecz to była trudna znaleźć takiego kupca jak Bal, łatwego, bogatego i gotowego zawsze, musiałem użyć środków nadzwyczajnych.
— O! o o o! bąknął pan Sulimowski, coś mi pan o tem wspomniałeś. Istotnie! martwi mnie użycie takich środków.
— Ja się wzdrygam nad niemi, ale bez tego nic.
— Cóż to tam może kosztować? niby obojętnie rzekł hrabia.
— Około dziesięciu tysięcy.
— To grubo! bardzo grubo!
— Zapomniałem dodać, że to warunek sine quo non...
— Bardzo grubo, jeszcze raz powtórzył hrabia ciężko wzdychając... A panu dobrodziejowi...
— Niech pan sam osądzi; jeśli ktoś podrzędny bierze dziesięć, jeśli porękawiczne, prosty podarek tyleż ma wynosić, cóż powinno być mnie?
— No, dwadzieścia! wybąknął z niecierpliwością hrabia.
Pan Joachim nie rzekł ani słowa, dumnie podniósł głowę, zapiął surdut i wdział rękawiczki, ale milczenie jego i wejrzenie, a nawet pośpiech do wyjścia były złą wróżbą.
Hrabia był widocznie zniecierpliwiony, chodził po sali żywo: pan Joachim chciał go pożegnać, podali sobie ręce.
— Jeżeli się to wszystko dobrze i gładko bez szperań daremnych i tych nudnych formalności ukończy... bo mi o pośpiech chodzi, dodał Sulimowski, chętnie zaofiaruje panu kochanemu trzydzieści tysięcy... zdaje mi się...
— Postaramy się żeby to zrobić jak najspieszniej i najdogodniej, trochę rozjaśniając oblicze rzekł prawnik, z godnością pewną schylając głowę.
— Chodzi mi o pośpiech! bo zresztą, żywo zawołał Bracibor, jak najsumienniej, jak najskrupulatniej chcę kończyć! Nic dwuznacznego! nic przesadzonego! święta prawda. Majątek nie potrzebuje swatów, bo to jest coś nadzwyczajnego!
— Zrobimy to, zrobimy, rzekł adwokat, ale jeszcze słowo. Nie mógłbym prosić hrabiego, żebyś był o ile możności grzecznym i poufałym z Balem, a słówko jakie wtrącił mu o familji jego! Zrobi się gładki i łatwy! Może to źle tak na ludzką próżność rachować, ale któż bez niej! Człek najpoczciwszy zresztą!
— Cha! cha! rozśmiał się ruszając ramionami hrabia, o to najłatwiej, będzie kontent ze mnie, ręczę panu.






ROZDZIAŁ VIII.

Wąchają złote jabłko.

Z wielką niecierpliwością czekał jutra co miało spełnić najdroższe jego marzenia pan Bal, a wszelkiej mocy jaką miał nad sobą użyć musiał, żeby się zawczasu nie wygadać niepotrzebnie przed żoną i synem. Nadzwyczajny jego dobry humor, podskoki, pocieranie włosa, śpiewki improwizowane, chodzenie po pokoju z wysoko podnoszonemu nogami, zwracały uwagę familji, ale nie dozwalały jednak niczego się domyślać stanowczo. Jakby przeczuciem jakiemś, pani Balowa była smutna i ta wesołość męża niewytłómaczonym sposobem ją zastraszała.
Do objadu nikt nie przyszedł, a z każdą godziną rosła niecierpliwość pana Erazma; o pół do pierwszej, kiedy już wszyscy byli na górze w pokojach, zjawił się pan Zrębski, ale ani wziął kupca na bok, ani mu słowa szepnął, dając tylko znak zręcznie, że wszystko gotowe i że się po objedzie obszerniej rozmówią.
Prawie nienaturalny był humor przyszłego dziedzica Zakalańszczyzny i im bardziej się podnosił do egzaltacji, tem żona stawała się niespokojniejszą. Schwyciła ona znak dany przez Zrębskiego, a że się go obawiała i przeczuwała jakąś z nim robotę, drżała ze strachu, nie mogąc jeszcze domyśleć się o co chodziło. Była tylko pewną, że jakąś stratę poniosą. Spojrzeli po sobie ze Stanisławem, który prawie toż samo odgadywał i smutnie spuścili oczy. Lizia siedziała spokojnie, to uśmiechając się do ojca, to ukośne rzucając wejrzenie, prawie bojaźliwe na Jana, który na nią nigdy prawie spojrzeć nie śmiał.
W czasie objadu spieszył się ciągle kupiec, łykał szybko, wyglądał półmisków, nożem bijąc po talerzach, roztargniony i widocznie jak na szpilkach; zaledwie wstali, schwycił Zrębskiego pod rękę i głośno wołając: proszę o kawę do mego pokoju, pójdziemy do siebie na fajeczkę! ruszył nie oglądając się.
— Co się dziś twemu ojcu stało? zapytała, okiem goniąc za wychodzącym Ludwika do syna, uważałeś jaki był?
— To się ojcu często trafia, ale jednak nie do takiego stopnia.
— Cóż dziwnego, że był wesół i że się spieszył, dodała Lizia, kontent że się pozbył kataru, a więcej jeszcze że będzie mógł wyjść.
— Panie Janie, czyś uważał? obróciła się pani domu. Niepokoją mnie te narady ze Zrębskim.
— Widziałem tylko szczęśliwe bardzo usposobienie do różowego humoru, rzekł Strumisz, ale przyznam się, że nic z tego wnieść nie mogę.
— Pan bo lękasz się nawet myśleć! szepnęła Lizia ruszając ramionami.
Strumisz spojrzał i zamilkł.
— Istotnie niepospolity tchórz ze mnie! odparł po chwili uśmiechając się.
— A to nie ładnie na mężczyznę.
— O! ja się tylko lękam tego, czego nie rozumiem, rzekł kłaniając się i odchodząc pan Jan.
Lizia poszła śpiewając coś do okna i w niem się sparła poglądając na ulicę, przez którą przechodzić musiał Strumisz do sklepu; Stanisław naradzał się po cichu z matką.
Pan Bal trzaskając drzwiami, poleciał ze Zrębskim do swojego pokoju, zamknął się w nim i odwróciwszy szybko do starego filuta, w którym serce z radości skakało, zapytał żywo:
— No! cóż? gadaj! gadaj!
— Rzeczy są prawie ułożone, szepnął ostrożnie i cicho stary prawnik, zacierając ręce i odchrzękując żeby się namyśleć co powiedzieć, ale wiele potrzeba ostrożności i zabiegów. Dali mi słowo, choć i to nie bez kosztu.
— No! mniejsza o to, ale na czem stanęło?
— Bestja plenipotent hrabiego, którego imienia dowiesz się pan dobrodziej, z góry mi zapowiedział, że nas do kupna nie dopuści, chyba mu się opłacim!
— No! co chce? co chce? mów.
— Jeźli pan dobrodziej kupisz, musisz mu dać porękawicznego na moje ręce trzysta dukatów. — Z przykrością i bolem serca wysłuchałem tej propozycji, usiłowałem go zmiękczyć, ale nic nie pomogło, powiada że znajdzie dziesięciu kupców na ten majątek.
— Niech go licho bierze! dam mu trzysta dukatów, to głupstwo! rzekł pan Bal.
— Ale że to człek niezmiernie drażliwy na opinją i nie chce nawet dać pozoru na siebie, że korzysta z tej okoliczności, ani mu można o tem wspomnieć, ani dać do zrozumienia... porękawiczne na moje ręce weźmie po cichu.
To mówiąc Zrębski, mimowolnie się pod wąsem oblizał.
— Och! westchnął ciągnąc dalej, co do mnie nic nie chcę i nie wezmę, szczęśliwy i nagrodzony tem, że panu służyć mogę, a zgorszony tą chciwością!
— Co chcesz Zrębsiu, odezwał się kupiec, tańcując z nogi na nogę, nie wszyscy są tak uczciwi i delikatni jak ty.
— To też ja biedę klepię, a ci na srebrze jedzą i karetami jeżdżą! z uczuciem doskonale odegranem gorzkiego wyrzutu Opatrzności dodał stary. Ha! wolę już swoję biedę poczciwą!
— Notatkę o majątku masz?
— Nie mam żadnej; pójdziemy o trzeciej po południu do hrabiego, gdzie na nas czekają i tam się wszystko rozwiąże.
— Otóż sęk! zawołał kupiec, wyda się tajemnica! Muszę się do niego ubrać w nowy frak! w domu to zaraz postrzegą.
— Nie potrzeba! nie potrzeba! to interes, nie wizyta! rzekł Zrębski, byle frak, choć ten tabaczkowy, to dosyć.
— Ale zmiłuj się, toć hrabia! magnat! pomyśli że nie znamy świata... Ale ja po cichu się ubiorę tu w kątku, wdzieję płaszcz i niepostrzeżony się wyśliznę... ty Zrębsiu drzwi popilnujesz tylko, gdy się będę czupurzył.
Już chciał dictum factum pójść się przebierać pan Bal, ale go zatrzymał stary.
— Dosyć będzie jeszcze czasu, rzekł, zostaje nam więcej godziny, a mamy jeszcze mówić o czem.... Są niektóre informacje potrzebne.
— Siadajże bo cię nogi zbolą, słucham i zastosuję się do życzliwej rady.
— Trzeba wiedzieć, rzekł prawnik, że nie z każdym jednakowo się traktuje... to stary aksjomat, człowiek do człowieka podobny, a dwóch nie ma jednakowych. Zatem i do tego hrabiego idąc, żeby go skaptować, potrzeba wiedzieć z której strony do niego przystąpić.
— Złoty człowiek z ciebie, Zrębsiu, o wszystkiem myślisz! ściskając go rzekł Bal; że też się na tobie ludzie nie poznali... Nie bój się, potrafię z hrabią jak należy się obejść.
— Ale zawsze lepiej wiedzieć na pewno niż probować, dodał Zrębski; usiłowałem się dowiedzieć co to za człowiek i mam informacją dokładną. Wszyscy się na to zgadzają, że jakkolwiek dumny i dosyć z góry na świat spogląda, hrabia jest bardzo uczciwym człowiekiem. Okazać mu najmniejsze niedowierzanie, nieufność, byłoby to śmiertelnie go obrazić. Jest bowiem, słyszę, skrupulatny i sumienny aż do zbytku... W traktowaniu więc trzeba niezmiernej delikatności, nie zważać na drobnostki, a potem kończyć szybko... Byle słowo dał, rzecz skończona, już za nic go nie zmieni. Ma być niezmiernie honorowy...
— Rozumiem! wielki pan! mądrej głowie dość na słowie! rzekł Bal chodząc i podrzucając nogami coraz wyżej; potrafię! zobaczysz...
— Ani wątpię, ale informacja nigdy nie szkodzi.
— To też serdecznie ci dziękuję, będę już grał na pewno!
— A co się tyczy majątku, przerwał Zrębski, z bokum się już od obcych dowiedział, że to istotnie złote jabłko.
Kupcowi oczy się zaiskrzyły, stanął, uśmiechnął się i jak dziecko poskoczył uściskać prawnika, który przysiadał do ramienia pana Bala się schylając i nieskończone robił ceremonje.
— Zobaczysz! odwdzięczę ci! odwdzięczę, zawołał kupiec z przejęciem, spuść się na serce moje! Bije w niem krew Massagetów i Justynjanów...
(Pan Bal często w ten sposób Cesarza Justynjana niby przez lapsus linguae mięszał do przodków swoich).
— Ale może już czas iść? spytał niespokojnie, kto wie? zegarki gotowe się na figla przypóźnić, a nuż tam kto podskoczy...
— Bądź pan dobrodziej spokojny! mam ja tam stróżów! jesteśmy bezpieczni, byle traktowanie się udało z hrabią, bo na tem cała rzecz! majątek prześliczny... Gleba wprawdzie nie jest czarnoziem.
— A! nie czarnoziem, powiadasz? rzekł kupiec udając że rozumie o co chodzi, to źle!
— Nie. Jest to glinka i trochę piasku... ale to właśnie ziemia co najlepsze daje plony, a nadewszystko nigdy nie zawodzi!
— Otóż to jest, że nigdy nie zawodzi! wykrzyknął z zapałem kupiec; nigdy nie zawodzi!! tu grunt!
— Położenie nad rzeką spławną... nad Horyniem... młyny, łąki nieprzebrane, a w dodatku cztery przepyszne wioski...
— Cztery! to klucz mosanie! krzyknął pan Bal. A! niechże cię uściskam! to książęce dobra!
— I tak jest! jak to pan dobrodziej zgadłeś, wychodzą właśnie od kniaziów Szujskich!
— Dobra po książęcu! Balowie! na Hoczwi, z Balogrodu! powtarzał w zadumaniu rozkosznem śmiejąc się do siebie pan Erazm... Opatrzność! wyraźnie Opatrzność!
— I ja tego inaczej nazwać nie mogę jak sprawą Opatrzności, z przejęciem się dorzucił patron... Trzeba było wypadku bym o tem zasłyszał i został ręką wyraźną Opatrzności dla mego dobroczyńcy... trzeba było żebym zapobiegł konkurencji, coby walor dóbr podniosła wysoko... mamy w ręku to złote jabłko!
— Ale cóż oni to szacują? niespokojnie trochę spytał po namyśle Bal...
— Nie wiem, to pewna że ślepo trzeba będzie chwytać, bo cena słyszę nizka... W tamtych stronach... to co tam zowią duszą płaci się...
— Jakto duszą, kochanku?
— Dusze to są ludzie osiedli generis masculini.
— A więc cóż za masculinów się płaci?
— Po tysiącu kilkaset złotych.
— A za kobiecięta?
— Nic, te się dają w dodatku...
— A za ziemię..?
— I za nią nic.
— Toż za bezcen! krzyknął pan Bal.
— Płaci się tylko za te dusze i po wszystkiem.
— A wieleż tam tych dusz?
— Z górą pół tysiąca...
— A zatem szacunek przejdzie pół miljona! rzekł kupiec kiwając głową.
Zrębski który doskonale wiedział ile miał pan Bal pieniędzy w listach, bankocetlach i gotówce, uznał jednak za stosowne spytać.
— Wszak to pewnie pana nie zastrasza?
— Nic a nic Zrębsiu! gotówem kamienice posprzedawać!
— Aleć to nie będzie potrzebnem, rzekł patron, zdaje mi się, że na majątku tym jest dług bankowy... wypadnie tylko dopłacić!
— Wiele?
— Około trzechkroć, a koszta!
— To bagatel! zresztą, dodał po cichu Bal, projektem moim, ale to między nami, wszystko tu posprzedawać, kamienice i sklepy, zabrać grosz jaki zostanie i dokupować do tych dóbr.
Zrębski się zamyślił.
— Widzisz jakbyś ty mi tam był potrzebny! ty, co taką masz do interesów głowę!
— Ja panu mówiłem, przykuty jestem na nieszczęście do bruku! westchnął stary, ciężko mnie już ztąd ruszyć...
— Ha! wola twoja, nie będę cię forsował! ale mi tego żal szczerze! Jak ci się zdaje, możeby się już ubierać? spytał uśmiechnięty.
— Jak pan dobrodziej chcesz...
Pan Bal kiwnąwszy na Zrębskiego, żeby drzwi pilnował, wcisnął się do swojej garderóbki, w której wszystko poprzewracał w sposób najfatalniejszy, i nakląwszy ludzi niewinnych, w kwadrans wyszedł wyświeżony. Przybrał nawet wraz z frakiem nowym minę poważną, zamyśloną, serjo, którą chciał zachować wobec hrabiego rozprezentując starożytną rodzinę na Balogrodzie i Hoczwi, i potomka Massagetów. Dziwnie się dla swoich znajomych musiał wydawać z tą miną porzyczoną, z tem wytężeniem uwagi na siebie, aby żywości swej i wesołości cuglów nie puścić. Zrębski aż się uśmiechnął, ale jego minkę pokryły wąsy jak zawsze.
Kupiec zarzucił na ramiona płaszcz hiszpański, w którym doskonale był podobny do bilardowej kuli zawiniętej w kawałek sukna i oglądając się bojaźliwie na okna swego domu, puścił ze Zrębskim ku kamienicy Gerlacha.
A w drodze, jakże marzył rozkosznie przygotowując się do wystąpienia przed jego hrabską mością, jak siebie zapytywał i sobie odpowiadał dowcipnie, jak nadewszystko przejęty bliskiem szczęściem zuchwale rzucał się na dorożkarzy, nie widząc ani dyszlów, ani koni! Zrębski musiał go co chwila ostrzegać i jak dziecko prowadzić.
Mijając ratusz spotkali wychodzącego z narożnej cukierni pana Joachima Gorala, który ich niby nie spostrzegł. Zrębski uszczypnął kupca za łokieć i syknął:
— To on!
— Kto? przelękły spytał Bal.
— Plenipotent hrabiego.
— Ale kto taki?
— Wychodzi z cukierni.
— A! Goral! czy to być może! znam go dobrze, tem lepiej.
— Przyspieszmy kroku, przywitaj go pan, nie widzi nic.
Nie dając się wyprzedzić w polityce, poskoczył pan Erazm ku adwokatowi.
— Dzień dobry!
— A! jak się pan dobrodziej ma?
— W jedno miejsce dążymy.
— Jakto? niby zdziwiony spytał pan Joachim.
— Idę do hrabiego Sulimowskiego.
— Więc to pana dobrodzieja oczekuje? zawołał więcej jeszcze niby zdumiony Goral.
— Tak jest, śmiejąc się odparł kupiec, mnie, mnie i spodziewam się po starej znajomości, że mi pan dobrodziej pomagać zechcesz.
Goral zdawał się zakłopotany.
— Panie łaskawy! rzekł surowo! moim obowiązkiem jest pomagać temu, kto mi zaufał.
— O! na Boga! nie obrażajże się pan, żywo przerwał Bal, nie żądam nic nad to co godziwe! Ale chodźmy, bo godzina się zbliża.
— Chodźmy, rzekł obojętnie Joachim, chociaż nie wiem, czy się co zrobi.
— Jakto! z kolei przelękły i zdumiony rzekł kupiec.
— Nie będę krył przed panem, że hrabia nie ma wielkiej ochoty pozbyć się tego majątku, któren zowie złotem jabłkiem, ma go za najlepszy klucz z dóbr swoich. Widać, że to jest jeszcze in crudo majątek, ale wielkich nadziei.
— Nie ma ochoty go zbyć? powtórzył kupiec.
— Nie powiadam, żeby go nie sprzedał, ale trudno to pójdzie. Człek przytem niezmiernie delikatny i dumny, najmniejsze słówko go obraża.
— O! o! mówiono mi o tem, zyrkając na Zrębskiego szepnął pan Bal, damy sobie rady...
— Życzę szczęścia, jeżeli to tak dobre jak powiadają, dodał Goral powoli... Piękne dobra! cztery wioski! ziemi ogrom! lasy! rzeka spławna! młyny! łąki! ryby! grzyby!
Pan Bal się tylko uśmiechał, a w miarę jak się zbliżali do domu Gerlacha, niepokój coraz wybitniej malował się na jego twarzy, wreszcie stanąwszy na wschodach, ścisnął w milczeniu rękę Zrębskiego i nie bez bicia serca, blady nieco wsunął się za panem Joachimem do wielkiego salonu...






ROZDZIAŁ IX.

W którym mamy przykład doskonałej sprzedaży.

Hrabia udając, że się gości nie spodziewał, lub o oznajmionem sobie przyjęciu ich zapomniał, wpół siedział, wpół leżał na kanapie z fajką w ustach, której przepyszny niegdyś bursztyn należał do reprezentacji. Miał na sobie nowszy szlafrok starty wprawdzie, zmięty i nie świeży, ale z przepysznej tureckiej materji, papucie nieco nowsze niż na codzień, resztę ubrania wyraźnie z uwagą dobieraną, ogolił się świeżo i rzeczy, które wprzód leżały rozrzucone dosyć nieporządnie, pochowały się za parawany. Lokaj miał liberją paradną z taśmami, na których rzędem świeciły herby na kanwie szyte.
Trochę sreber podróżnych, z guzami i dziurami na bokach, stały na widoku dla impozycji, otworzono nawet kantynę w kącie, żeby z niej resztę ich pokazać co się ustawić nie dała. Na wielkim stoliku leżał stos papierów prawnych, które hrabia przeglądał z wielką bardzo uwagą.
Spojrzał na wchodzących z roztargnieniem, powoli wstał z kanapy, niespokojnem okiem zmierzył pana Bala, który mu się kłaniał poprawując żabotów, a w nich brylantowej szpilki, co więcej była wartą niż wszystkie srebra hrabiowskie.
— Przedstawiam panu hrabiemu mego przyjaciela pana Erazma Bala... i pana Zrębskiego.
Hrabia zrobił minkę szczupaka, który zjadł coś smacznego i usta szczelnie przymyka, żeby mu ślinka nie pociekła, skinął głową rzuciwszy nieco naprzód, podniósł ją do sufitu w milczeniu i odezwał się wreszcie:
— Bal! Bal! byłżebyś waćpan dobrodziej potomkiem starożytnych Balów z Balogrodu z ziemi Sanockiej?
Twarz pana Erazma przeszła stopniowo przez wszystkie barwy uszczęśliwienia i stanęła u szczytu jasności: usta mu drgały, uśmiech igrał po nich, pierś się podniosła, pot wystąpił na czoło.
— Bardzom szczęśliwy, rzekł nie bez zająkania, że pan hrabia znasz już tę rodzinę, której mam zaszczyt być potomkiem.
— Znam! znam ją bardzo dobrze! dodał wskazując krzesła przybyłym gospodarz, a sam rozkładając się malowniczo na kanapie... Piękna, starożytna, zasłużona szlachecka rodzina! kolliguje z pierwszemi domami naszemi!
Rósł pan Bal, rozdymał się i widać było, że interes w połowie już był zrobiony szczęśliwą tą uwerturą hrabiego, chodziło tylko o odegranie małej komedji.
— Bardzo mi miło poznać potomka tak znanej rodziny! dodał hrabia szerokie otwierając usta a śmiejąc się oczkami.
Bal się skłonił.
— Dla mnie to prawdziwy zaszczyt, nierównie większej familji, tylą zasługami okrytej, rzekł powoli, poznać człowieka w osobie hrabiego i proszę wierzyć, że dzień, w którym oglądać go miałem szczęście, będzie mi pamiętny.
— Za to ręczę! w duchu rzekł pan Joachim, byle o Zakalańszczyznę skończyli, popamięta!!
— Pan Bal, odezwał się głośno, przybył tu właśnie w zamiarze traktowania o dobra, o których posłyszał że hrabia masz zamiar je sprzedać.
Mina hrabiego głębokie malowała zdziwienie. — Ja sprzedawać! co? sprzedawać! Zdaje mi się że nie miałem zamiaru niczego się pozbyć.
— Pan hrabia mi napomknął, rzekł serjo Goral... o kluczu Zakale...
— A! zmiłuj się pan! to było słowo na wiatr rzucone; najlepszy klucz z dóbr moich, choć prawda że przedzielony od nich kilką milami dóbr moich kuzynów Radziwiłłów. Ale mógłżebym się pozbyć mego złotego jabłka?!
Bal spuścił nosa bardzo, uwierzywszy naiwnie w to co mówił hrabia.
— Prawdziwie, niezmiernie mnie to boli, żem się tak wygadał, rzekł zafrasowany pan Joachim.
— Ale to było słowo tak rzucone. To pewna, że prędzej wszystko jak Zakale. Rzeka spławna, lasy, łąki, młyny! Raj! panie; w dodatku mieszkała tam ś. p. babka moja, z domu księżniczka Szujska, której pamięć i pamiątkę czczę najwyżej.
— Ale bo mi się zdało, rzekł pan Joachim znowu.
— Jakże to się panu źle zdało, z wymówką rzekł hrabia, otośmy darmo fatygowali szanownego pana Bala.
— Nic to nie szkodzi, kwaśno się kłaniając ale wzdychając pocichu, szepnął kupiec. I była chwila milczenia... Spojrzenia przytomnych krzyżowały się przebijane różnemi wyrazami. Bal mówił okiem do Zrębskiego: Cóżeś to zrobił? — Zrębski mu odpowiedział: Nie zrażajmy się. — Goral miał minę tak zaturbowaną, tak tabaki zażywał, tak we drzwi spoglądał, jak gdyby myślał tylko o ucieczce. — Hrabia się przeszedł po pokoju poważnie, niby namyślając i strapiony, stanął wreszcie.
— Hm! rzekł, nie radbym pana tak darmo fatygować, nie miałem ochoty sprzedać Zakala, bo je kocham i wiem co to za majątek, w ręku człowieka coby zarządzić umiał, to skarb! Wątpię żebyśmy skończyć mogli, bo te dobra mają dla mnie pretium affectionis; wszakże kiedy się tak złożyło omyłką, co mnie najmocniej trapi... Ha! uważam to za jakąś predestynacją... możemy zresztą spróbować, ale to pewne, dodał, że tam noga moja nie postanie, jeśli sprzedam, bobym płakał.
Usiadł na kanapie, w panu Erazmie serce biło, wejrzenie poleciało pełne nadziei i skrzydlate ku Zrębskiemu, oczy zabłysły.
— Przygotowałem nawet notatkę na przypadek, rzekł Goral dobywając ją z zanadrza powoli.
— Jakto! i notatkę? zapytał hrabia, spojrzał i smutnie podparł się na łokciu. Ha! proszęż ją pokazać panu Balowi, to jakieś przeznaczenie. Schwyciłeś mnie za słowo niebaczne.
— Ale pan hrabia mówił! tłumaczył się Joachim.
— Cóż z tego żem mówił? to była myśl rzeczona nawiasem.
Ustąpili, niby się kłócąc trochę, a pan Bal jął czytać notatkę wedle wczorajszej sporządzoną narady, choć tak mu w oczach się ćmiło, że przed niemi tylko widział tańcujące cyfry, które podrygiwały nóżkami cienkiemi, potrząsały brzuszkami i wierciły głowami. Czytał i nie wiedział co, oddał po chwili Zrębskiemu, który głową zaczął kiwać, coraz coś niby wyczytując i tajemniczo z za karty spoglądając na swego pryncypała. Hrabia w ciągu tej chwili ruszył ramionami i ucierał się z panem Joachimem.
Pan Bal czując potrzebę najprędszego kończenia, przystąpił do hrabiego, ale się w zapale uśmierzał ile mógł, tylko go rumieniec i świecące wydawały oczy.
— Więc możemy pomówić, pozwoli pan hrabia?
— Panie dobrodzieju, rzekł zimno Bracibor Sulimowski, piętrząc się wysoko, jakby chciał połknąć kupca, nie mam szczęścia nawet bliżej być panu znajomym, możemyż tak bez potrzebnych dokumentów, bez kwerend, bez dowodów żadnych, na oślep taksować. Przyznam się mu, że dla mnie przykroby było nie zyskać wiary, a nie mam prawa jej wymagać.
— Ale proszę hrabiego, odezwał się Bal wzruszony do szpiku kości, czyż nie znamy tu żadnej rodziny, do której hrabia należysz i jego samego... Ja w ten interes wchodzę z zupełnem zaufaniem... z nieograniczoną ufnością.
— A właśnie, odparł hrabia, ja tego nie chcę! Ja nie mam papierów. Ja sam dobrze wartości tych dóbr nie znam.
Pan Joachim przyszedł w pomoc.
— Ale kiedy pan Bal, rzekł z cicha, ofiaruje się chętnie spuścić na pana hrabiego.
— Pan mnie widzę uparłeś się Zakala pozbawić, zawołał Bracibor, cofając się i jakby broniąc: dziękuję, bardzo dziękuję za tę ufność, bo ci co mnie znają wiedzą że jej nigdy nie zawiodłem: ale... takeście mnie panowie schwycili.
— Dobra nie przyległe! podszepnął Joachim, sameś to mówił pan hrabia. Dla interesów hrabiego byłoby to może dogodnem.
— Ale ja się mogę obejść bez tego... Zresztą gdybym już chciał sprzedawać, kuzynowie moi, Radziwiłłowie, dawali mi cenę ogromną.
— Ha! to jak hrabia chcesz, rzekł Goral, prawdziwie takem się tu wmięszał...
— Jak Piłat w Credo! jak Piłat! dodał żywo hrabia, to sobie przyznaj... Zresztą stało się, nie chcę ci robić tej przykrości, traktujmy...
Zrębski mrugnął na pana Bala, który nie potrzebował żeby go podpędzano, sam był i tak jak na żarzących węglach.
— Jakiż szacunek kładzie pan hrabia na dobra Zakale? spytał Bal.
— Gdybym szacował je jak znam, jak czuję że warte, byłaby cena niesłychana, ale pan dobrodziej wpadłeś tu niewinnie, i nie masz powodu pokutować za to.
— Co za delikatność! wykrzyknął w duchu kupiec, to rzadki człowiek!
— Ja jestem aż do zbytku w tych rzeczach skrupulatny i sumienny, dodał Sulimowski, wolę stracić niż mieć sobie coś do wyrzucenia; posłuchaj więc pan dobrodziej: Są to dobra niby Poleskie, ale jedne z najprzedniejszych w Polesiu, rozległość ogromna, rzeka, młyny, co tylko zamyśleć zechcesz; u nas w tej pozycji płacą się dusze często po tysiąc kilkaset złotych... ja...
Pan Joachim syknął.
Widzę, że pan hrabia już sobie chcesz psuć interes.
— O! kiedy już sprzedaję i mówię o tem, dajże mi pan pokój z radami, będę otwartym do ostatka, rzekł hrabia z surową powagą i zmarszczonem czołem, jeśli na tem źle wyjdę, pan będziesz miał na sumieniu. O czemże mówiłem?
— O wartości dusz, podszepnął Zrębski.
— A! tak jest... Nie będę taił przed panem, że majątek ten nieco jest zaniedbany i in crudo, to zniża jego cenę.
— Panie hrabio! zakrzyknął Goral.
— Proszę mi dać pokój, żywo ciągnąc dalej, mówił Bracibor. Targować się nie umiem i to nie jest rzecz, o którąby się można spierać. Nie oddam inaczej jak po tysiąc złotych za duszę.
— Wieleż tam jest dusz? spytał od niechcenia.
— Ale panie hrabio! z wymówką i żalem przerwał pan Joachim.
— Pytam pana, wiele tam jest dusz? rzekł stanowczo Sulimowski.
— Pięćset sześćdziesiąt i dwie! cicho wybąknął plenipotent.
— No! więc wiecie szacunek.
Goral ruszył ramionami, Zrębski zdawał się mówić Balowi: patrz pan co to za człowiek! Ecce homo!
Hrabia jakby znużony upadł na kanapę i zanurzył się w jej poręczu, zadzwonił i kazał podać fajki. Bal nie wiedział co z sobą robić, nie chciał się targować, a coś go kłuło, że możeby można co odciąć od tej ceny, bał się jednak z tem wystąpić.
Jakby to wahanie przeczuł Zrębski, wystąpił pokornie.
— Pan hrabia daruje, rzekł łagodnie, łamiąc się we dwoje i uśmiechając gdyby do cudownego obrazu. Pan hrabia przebaczy moję śmiałość, że uczynię tu jednę maluteczką uwagę.
— Co takiego? z roztargnieniem spytał gospodarz.
— Maluteńką uwagę. Dobra te, acz zapewne największych nadziei, są wedle słów hrabiego in crudo, budowle, młyny, potrzebują reperacji.
Joachim chrząknął.
— Nie chrząkaj pan, to nic nie pomoże, co prawda to prawda! zawołał heroicznie hrabia, majątek in crudo, budowle reperacji potrzebują. Chcesz pan żebym jeszcze zniżył cenę? uśmiechnął się i machając ręką. Wolę to co najprędzej kończyć, bo mnie serce boli. Oddaję za pół miljona.
— Ale na miłość Boga, pan się gubisz! zakrzyknął w głos Joachim, ja tego nie dopuszczę!
— Otóż masz pan pociechę, żeś mnie na sprzedaż namówił, zawołał Bracibor. Stracę z satysfakcją, żeby panu zgryzoty napędzić.
— Chwytam za słowo, rzekł Bal podając rękę na znak Zrębskiego.
— Ale to być nie może! zagrzmiał głos pana Joachima.
— Tak będzie, na złość panu! wyciągając rękę zimno odparł gospodarz, rzecz skończona! nie mówmy o tem więcej.
Nie wiedzieć dla czego dreszcz zimny przeszedł po skroniach pana Bala, który zaraz potem uczuł się rozkosznie, rajsko wzruszonym i już mu pilno było biedz do domu z nowiną.
Znowu chwila milczenia.
— Ha! rzekł plenipotent z ponurą niecierpliwością, stało się! sądzono! Aleś pan szczęśliwy!
Pan Bal podniósł się na palcach, okręcił i zaśmiał szeroko.
— Istotnie, możesz pan to sobie powiedzieć, smutnie jakoś dołożył hrabia. Stało się! to pewna, że dóbr tych nigdym się sprzedać nie spodziewał za taką mizerją, aleś mnie pan do niecierpliwości przyprowadził. Złote jabłko! złote jabłko panie dobrodzieju! Straciłem je i nie ma co mówić o tem... Są jednak niektóre dodatki, o których kiedy już raz weszliśmy w tę materją, musiemy wspomnieć, choć to dzieciństwa! Naturalnie pan wszystkie koszty bierzesz na siebie?
— Ale oczewiście! rzekł pan Joachim.
— Naturalnie! ciszej powtórzył Bal.
— Hm! jeszcze mi przychodzi na myśl jedna drobnostka. Zgadało się coś przed wyjazdem z żoną moją o sprzedażach, o kupnach... nie wiem z czego... Zachciało się jej pięknej kolji brylantowej, bo szmaragdy i perły które ma, znudziły ją! Kobiety tak są kapryśne! Otóż... a dałem jej słowo, na wiatr, że przy pierwszej sprzedaży (anim się spodziewał żeby to tak prędko do skutku dojść miało) niestety! i na Zakalu! Dałem jej słowo, że dla niej pięćset czerwonych złotych wymówię porękawicznego, ale to...
— Panie hrabio... ofuknął się niby obawiając ustępstwa Joachim.
Zrębski dał naglący znak przyjęcia panu Balowi.
— Spełniam to z największą chęcią! rzekł kupiec.
— Przepraszam pana że o tej drobnostce mówię, ale w istocie nie wiem jak mi przyszła na myśl. Tyle mnie kosztuje każdy interes, tak nie cierpię tych targów.
— Ja się nie myślę targować, rzecz skończona, podchwycił Bal.
— Ha! skończona! Ale jeszcze słowo...
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Muszę pana objaśnić o stanie fortuny, chcę być do ostatka jak można najsumienniejszym. Na Zakalu mam dług bankowy, przypadkiem, istnym przypadkiem! ale to wiele by o tem mówić, plenipotent mnie w to wpędził nie zrozumiawszy... Dług ten wynosi trzydzieści... wiele panie Joachimie?
— Trzydzieści cztery tysiące, siedmset dwadzieścia rubli srebrnych.
— Jest tam także jakiś fundusz duchowny?
— Trzy tysiące rubli.
— A! jeszcze coś! Mamy tam dyferencją z Radziwiłłami w lesie.
— Co to jest dyferencja? spytał pan Bal.
— Wątpliwość o granice, podszepnął Joachim.
— To dzieciństwo! nie wiem dobrze, kilka morgów podobno, mała rzecz! ale chcę wszystko od razu powiedzieć, ceniąc ufność pańską... Dawno mi się prosili żeby o to skończyć... nie wiele dbałem, fraszka! Chcę tylko uspokoić sumienie wypowiadając wszystko.
— Co to za człowiek! co to za człowiek! w duchu powtarzał Bal, otóż to z takiemi ludźmi mieć interes, z wielkimi panami, to aż miło!
— Prawdziwie, odezwał się z suchym uśmiechem Goral zażywając tabaki, jak żyję mi się nie zdarzyło być świadkiem interesu, w którymby aktor brał stronę swego przeciwnika i sam mu pomagał.
— Toś pan dobrodziej nigdy widać nie miał do czynienia z ludźmi wielkiego, delikatnego sumienia! odparł hrabia. W tym względzie znają mnie już ludzie, prawda nadewszystko, a interes lubię robić szybko i stanowczo. Teraz panowie rozmówcie się o resztę, dodał rozsiadając się na kanapie.
Reszta nie wiele czasu zająć mogła, gdyż główne warunki były umówione, pan Bal tylko prosił o dwa dni czasu dla zebrania pieniędzy, które ściągnąć potrzebował; a było tego z różnemi kosztami około trzechkroć sto tysięcy. Resztę przejmował w długach ciążących na majątku. Wszyscy winszowali szczęśliwemu nabywcy, który zmuszony był naturalnie zaprosić całe towarzystwo na objad do siebie. Hrabia chciał posyłać po wino szampańskie, zawołał był nawet służącego, ale tak się do tego przybierał głośno, że przytomni mieli czas odmówić i uprosić aby dał pokój.
Zasiedli tylko na rozmowę, gdyż tysiączne drobnostki tyczące się majątku przypominał sobie hrabia, co raz to coś ekscypując z niego, to ludzi, to ruchomości, to drzewo, to dochód karczemny do pewnego terminu. Pan Bal na wszystko dobrowolnie zezwalał, będąc pewien, że kupił tak korzystnie, tak doskonale, iż te małe ofiary nic dla niego znaczyć nie będą.
Hrabia przyszedł jakoś do siebie i choć wzdychał zawsze po Zakalu, zaczynał nabierać coraz lepszego humoru, mówił wiele, wspominał swe kolligacje, sypał kuzynami bez końca, dowcipował, a za każdem słowem oglądał się do koła żebrząc uśmiechów i oklasków, na które był pewien że zasłużył.
Wieczór dobrze był już przyciemnił salę, gdy pan Bal odurzony, szczęśliwy ale niespokojny razem, wziął za kapelusz by hrabiego pożegnać i usunął się wraz ze Zrębskim.
Hrabia przeprowadził go do pierwszych drzwi i pospieszył do Gorala, który z nim pozostał.
Zaledwie byli na ulicy, gdy Zrębski parsknął śmiechem:
— No! ślicznież się panu udało, Bogu dzięki! Jeszczem panu u tego starego dudka sześćdziesiąt kilka tysięcy odtargował, czy pan uważał jak?
— Uważałem Zrębsiu, serce mi biło! Ale to bardzo uczciwy człowiek! Tylko jeśli tak wszystkie interesy robi, nie daleko zajedzie! Wiesz co, coś to tak szło po maśle, że aż mi strach! Z początku wziął się nie sprzedawać, nastraszyłem się mocno... potem znów rzucał pieniądzmi jak plewą.
Nie rozumiem! Ha! stało się. Teraz mi pozostaje... o! djabla przeprawa! dodał kupiec, oznajmić żonie i panu Stanisławowi! Widzę jakie będą na mnie fochy...
— Panie dobrodzieju! Wszak to pan głową domu!
— Spodziewam się! zawołał Bal... i com zrobił tom zrobił, ale zawsze... byłeś waćpan żonaty kiedy Zrębsiu?
— Chwała Bogu, nie! odparł adwokat z uśmiechem chytrym.
— No! to Waćpan nie wiesz co to za mocna rzecz ta słabość kobieca! Zdaje się nic! tylko płacze, tylko stęka, tylko chodzi i wzdycha, a jak cię zacznie tem częstować, tobyś pod ziemię wlazł żeby dała pokój! Nie ma na świecie jak moja Ludwisia i nie do niej to mówię, przerwał kupiec, jednakże...
Tu zamilkł, zamyślił się, Zrębski go pożegnał, a on nie bez wahania wszedł do kamienicy.






ROZDZIAŁ X.

Smak Złotego Jabłka.

Nikogo nie spotkawszy w bramie, na wschodach i w sieni, dostał się pan Bal do swojego pokoju na górę, a w miarę jak się poczynał znowu rozmyślać, charakter jemu właściwy, humor w którym zwykł był pływać, rozbijały chmury chwilowej niespokojności. Opowiadał sobie o swoich wioskach, o młynach, o spławnej rzece, o książęcym majątku, rozpalał się obrazem i już go piec zaczynało żeby co najprędzej nową wielkość zdumionym oczom żony pokazać. Odzyskał zaufanie w sobie i żywość chwilowo straconą, ubrał się co najrychlej i popędził na górę do saloniku.
Tu zastał czekającą go z herbatą Ludwikę, Lizię, Stanisława i Strumisza... Tajemnicy utrzymać dłużej ani przygotować do jej przyjęcia nie mógł i nie umiał, serce mu biło gwałtownie, był u celu życzeń tajemnych, chciał się swem szczęściem podzielić.
— A! gdzieżeś był? wstając i podchodząc ku niemu zawołała pani Balowa.
— Gdzie? szczęśliwa kobieto! ani ci się śniło! ani ci się marzyło. — Witam dziedziczkę Zakala! kupiłem dobra! dobra książęce! dobra za bezcen... cztery wioski... klucz.. jedziemy na wieś! Familja starożytna Balów powraca do pługa i roli!
Słowa te wymówione były z takim zapałem, a przytem tak szybko, tak nieporządnie i z tak gwałtownemi ruchami, że w pierwszej chwili cofnęła się Ludwika, załamała ręce, bo jej przez myśl przebiegło, że mąż mógł dostać pomięszania. Stanisław zbladł jak chusta.
— No! cóż! stoicie jak mruki! nikt mi nie winszuje? zrobiłem interes ogromny! złote jabłko! złote jabłko! dobra za pół ceny! miljonowe! Com marzył, tom dokonał, wyprzedaję się i wynoszę na wieś?
— Ale na Boga! drżącym głosem odezwała się żona, godziłoż się tak bez poradzenia się kogo z nas, losem wszystkich rozporządzać? tak niespodzianie, tak gwałtownie!
— O! ba! bylibyście mi odradzali, przeszkadzali, niedowierzali, a tak zapadła klamka i rzecz skończona... powiadam wam, jedziemy na wieś.
Po twarzach przytomnych widać było jak ta wieść wielkie, silne i niemiłe zrobiła wrażenie, Stanisław spuścił oczy i dumał ponuro, nie śmiejąc się słowa odezwać, Strumisz był osłupiały, Lizia uśmiechając się z przymusem zbliżyła do ojca, Balowa stała ze załamanemi rękoma i poglądała na męża.
To milczenie, podziw, nieufność jakoś coraz silniej draźniły pana Erazma, który jakby wszystko chciał razem wypowiedzieć, począł trzepać.
— Majątek przepyszny... złote jabłko! in crudo... ziemia glinkowata ale nigdy nie zawodzi, wydatki ogromne, młyny, rzeka spławna, lasy, łąki nieprzebrane, dyferencja z Radziwiłłami, co jest nie małym zaszczytem... fundusze duchowne, dług bankowy, stary dwór, pięćset samych mężczyzn, nie licząc płci żeńskiej, szlachta czynszowa, smoła i huta...
— Od kogo? od kogo? spytała żona niespokojnie, czy nie z pomocą Zrębskiego?
— Właśnie wszystko to winienem temu nieoszacowanemu poczciwemu Zrębskiemu, który ma prawdziwe przywiązanie do mnie. Jest to człowiek nieoceniony.
— A! zginęliśmy, odezwała się żona; on nas zgubi.
Pan Bal z kolei osłupiał.
— Zrębski! mój przyjaciel, mój najlepszy druh... co Waćpani jest...
— Poznasz go, ale po czasie... Od kogoż to kupno? gdzież ten majątek? jaka jego cena?
— A! czekajże, co za gorączka! rzekł Bal siadając i trochę zafrasowany, zaraz ci rozpowiem wszystko... Najprzód kupno to od najzacniejszego z ludzi, jeszczem mu podobnego nie widział, od hrabiego Bracibora Sulimowskiego.
Stanisław mimowolnie zakrzyknął, wszyscy obrócili oczy na niego.
— Co to? niespokojnie spytał Bal, znasz go?
— Nie, słyszałem tylko o nim, rzekł Stanisław.
— A cóżeś słyszał, że dudek chyba i interesów robić nie umie... ale człek z najwyższą szlachetnością.
Stanisław usiadł nie mówiąc słowa, bo nie widział potrzeby sprzeczać się z ojcem, nie bardzo będąc pewien swoich wiadomości, które obiecywał sobie sprawdzić.
— Mówże coś słyszał! naglił ojciec.
— Powiadano mi o nim nie najlepiej, ale to są wiadomości uboczne.
— No! a ja go widziałem, rozmawiałem z nim, traktowałem i mogę wam powiedzieć, że mało takich ludzi na świecie, sumienność do przesady... delikatność niesłychana.
— Był zmuszony sprzedać część dóbr, Zrębski z Goralem mi dopomogli; jestem panem Zakala!
— Gdzież te nieszczęsne Zakale?
— Na Wołyniu! nad Horyniem! z zapałem począł pan Bal, w krainie mlekiem płynącej i miodem... słynnej pszenicą i pieniądzmi, w najszczęśliwszem położeniu... Cztery wioski... dwór stary niegdyś książąt Szujskich.
— Cóż cię to będzie kosztowało? z bojaźnią spytała żona, jakby już zrezygnowana.
— Pół miljona! pół miljona, ale dobra warte dwa razy tyle.
Pani Balowa schwyciła się za głowę. O! mój Boże! zawołała...
— A Waćpani tylko byle stękać... myślałem że mi się uwiesisz na szyi, że mi będziesz dziękowała, a tu jeszcze strachy, wykrzykniki, żale, jeśli nie wymówki spotykam, przyszedłszy ze złotem jabłkiem. Teraz proszę mnie słuchać, dodał kupiec stanowczo, to nie dość. Postanowiłem oddawna i zapowiedziałem, że chcę się wynieść na wieś i handel ten nieznośny porzucić, sprzedaję domy, realizuję co mam i idę z wami napawać się wiejskiem powietrzem.
— Przepraszam cię, równie stanowczo odpowiedziała pani Balowa, miałeś prawo dogodzić swojej fantazji, ale nie masz prawa zagrażać losowi swych dzieci dla jakiejś chimery.
— Ona to nazywa chimerą! burknął Bal.
— Posłuchaj mnie cierpliwie, chwytając go za rękę dodała żona. Zrośliśmy i przywykli do miasta, praca nasza chleb nam dała i zapewniła przyszłość dzieci... Godziż się, nie znając tego życia które ci się tak śmieje, wszystko w nie wkładać? A nuż twoje złote jabłko będzie jabłkiem raju?.. Nie, kochany Erazmie, kupuj sobie dobra jeśli ci się podoba, rzucaj ten poczciwy stan w którym żyli i wychowali nas rodzice, ale nie odrzucaj od siebie ostatniej deski ratunku. Tam nas czekają straty, tu niech zostanie choć przytułek po burzy...
Bal wysłuchał, choć z oznakami nadzwyczajnej niecierpliwości, podskakując na kanapie, całej mowy żony, ale trząsł głową i rzucał się.
— Co za dziwne przeczucia! co za przywidzenia! przerwał nareszcie, co za zakochanie w tem brudnem mieście! Dla czego mamy tracić? czemu nie potrafimy gospodarzyć. Cóż to, święci garki lepią? Dobry ekonom i rozumu trochę, ot i po wszystkiem. Stanisław będzie, ręczę, dobrym gospodarzem.
— Będę czem ojciec rozkażesz, odparł smutnie Stanisław, ale dobrym wątpię... na to potrzeba specjalnej nauki i ochoty, a ja jej nie mam.
— Wszystko się znajdzie, przerwał Bal, co to darmo gadać! Wyprzedamy się i kwita z miasta, ze sklepów, z handlu, ze wszystkiego, wracam na niwę przodków... odetchnąć powietrzem siół i lasów... Co to za życie rozkoszne, jaka cisza, swoboda i pokój! jaki dostatek! O! ciężko mi czekać do tej chwili, tak jej pragnę.
Matka i syn spojrzeli po sobie, jakby mówili: To darmo, my go nie przekonamy! a żona odezwała się łagodnie:
— Kupiłeś, zrobiłeś coś chciał, nic ci nie powiem, choć doprawdy, jako żona, mam prawo wyrzucać robioną przedemną tajemnicę... za to musisz mi się wypłacić czemś.
— Moja duszo! musiemy wyjechać na wieś.
— Pojedziemy na wieś — z westchnieniem rzekła Ludwika.
— No! otóż ślicznie, moje serce, zgadzasz się na wszystko?
— Nie na wszystko... mój Erazmie... wyprzedawać się nie chcę...
— Musimy!
— Nie wyprzedamy się.
— Pani mi chcesz narzucać swoją wolę?
— Nazwij to jak chcesz... ale mi musisz dać słowo, że do lat trzech nie pomyślisz o sprzedaży handlu i domów. Jeśli po latach tych będzie nam tam dobrze, no! uczynisz wówczas co się spodoba.
Pan Bal, który myślał w ten sposób żonę złapać i pokój sobie kupić, zamilkł ale się uśmiechnął.
— No! no! cicho! sza! zgoda! Daję słowo! na kupno Zakala nie potrzebuję tyle pieniędzy, żebym się wyprzedawał... chciałem tylko do klucza tego dokupić dóbr więcej, ale o tem rozpatrzywszy się lepiej i za lat trzy czas będzie...
Stanisław powstał weselszy, pani Balowa uścisnęła rękę męża.
— Dziękuję ci, odezwała się, uspokoiłeś mnie, jestem ci wdzięczna.
Teraz już pan Erazm okupiwszy swój dobry humor danem słowem, mógł mu puścić cugle i nie śmiemy powtarzać, ile wymownych o życiu wiejskiem zaimprowizował panegiryków. Niestety! zacny mieszkaniec miasta znał wieś tylko z wesołych okolic Warszawy, znał ją z Kochanowskiego, z poetów, z tradycyj zamierzchłych i ze szlachty, która do miasta przyjeżdżając, wysoko ceniła zalety rodzinnych kątów.
Znał wioskę, jaką wszyscy w mieście osiedli wyobrażają sobie, bez ciężkiej pracy, bez zawodów, bez nudów jej i przykrości. Wyczytał ją w poetach i powieściopisarzach, którzy z granitu dobywszy drobinę djamentu, pokazują oczom zdumionym. Dla pana Bala wszyscy wieśniacy byli poczciwym ludem bez wyjątku, na wszystkich łanach złociły się mu zboża, lasy szeptały rzewnem dumaniem, wiatry powiewały zapachami.
O! unosił się też, unosił w górę i latał pod same obłoki, a próżności trochę wystawiało mu, jaką rolę grać będzie na książęcych dobrach potomek Massagetów. Rodzina pana Erazma słuchała tych apologij, tych rojeń przyszłości ze smutnem nieledwie politowaniem, jedna Lizy, główka łatwo zapalna, dzieliła prawie myśli ojca i cieszyła się po cichu. Ale filut dziewczyna nie bardzo się popisywała z weselem widząc matkę smutną, a trochę i jej żal było Warszawy.
Kupiec jął potem opowiadać całą historją swego nabycia, przyjęcia hrabiego, jego naiwność i śmiał się do rozpuku z utargowanych sześćdziesięciu dwóch tysięcy, które zapłacić już był gotów.
— Wszystko to co mi mówisz, przerwała żona nie wahając się zawczasu przygotować go do utraty złudzeń, przekonywa mnie, że w tej robocie, w którą wpływał potajemnie Zrębski, a którą tak osobliwie ukończyłeś, musi być coś fałszywego... Twój hrabia jest nieochybnie wielkim frantem...
To przypuszczenie niezmiernie zdziwiło i oburzyło razem pana Bala, uważał je za skutek złego humoru żony i nakoniec śmiać się począł do łez prawie.
— Ach! ach! zawołał, on frant! on frant! co też ci się śni, toć to uosobiona poczciwość! Zresztą zobaczysz go i osądzisz, bom ich na czwartek na objad zaprosił.
— Wieleż ci to zabierze pieniędzy? spytała żona.
— Około trzechkroć sto tysięcy gotówką, ale majątek kupiłem za pół miljona!
— I kupiłeś go tak, nie widząc, nie znając, na pochwały sprzedającego, na dobrą wiarę nieznajomego! to niepojęta.
— A! a! ślicznieby też było żebym zwlekał i nie ufał, byłby mnie ktoś podkupił. Musiałem dobrze napracować się, żeby kompetitorów usunąć, nawet smarowałem łapę.
— Daj Boże, żebym się omyliła, ze smutnem przeczuciem odezwała się jeszcze żona, ale mi się wszystko zdaje, że cię ci ludzie podeszli niegodnie.
— Za jakież już dziecko masz mnie Waćpani! ofuknął się mąż, myślisz że tak łatwo mnie złapać? Wstydź się! wstydź! to się nawet nie godzi tak ludzi posądzać.
— Zobaczymy! zobaczymy!
Wszyscy byli smutni, nawet kupiec owładnięty wkrótce wpływem otaczających, uczuł potrzebę ujść, żeby sam na sam zostać ze swem jasnem marzeniem. Poszedł rachować, cieszyć się i dumać o roskoszach dziedzictwa.
Reszta jego rodziny pozostała w saloniku przykuta do krzeseł, bo wszystkich zarówno, nie wyjmując Lizi, której wieś dosyć się podobała, perspektywa opuszczenia Warszawy smutkiem osłaniała oczy. Stary to, pospolity, a jednak bardzo prawdziwy aksjomat, (piszę jednak, bo mnóstwo jest prawd pospolitych zupełnie fałszywych), że nigdy się tyle nie ceni tego, co się posiada, jak gdy je mamy utracić. Pani Balowa urodziła się, wychowała, dożyła wieku poważniejszego pod cieniem tych murów, które całem kochała sercem i nie wiedziała jak się z niemi rozstać potrafi. Życie jej przylgnęło do wszystkich obrotów żywota miejskiego i obracało się z niemi powolnie, regularnie i bezpiecznie; obawiała się tej wsi, której mąż jej tak pragnął, jak nieznanego czegoś i strasznego.
Stanisław rzucał w mieście tę, do której codzień się przywiązywał więcej i niczego mu więcej żal nie było. Mierzył się właśnie z tą myślą straszliwą oddalenia od niej i nie wiedział jak potrafi przetrwać rozłąkę. Nie była to namiętna boleść, było to jakieś nie nazwane uczucie, którego musi doświadczyć ryba na ląd rzucona, zwierzę tonące w wodzie. Nie wiedział jak w nowym dla siebie żywiole, w pustyni, która go czekała, żyć potrafi. Jego przywiązanie, na pozór chłodne, zimne, nigdy nie znamionujące się gwałtowniejszym objawem, właśnie tem było straszniejsze, że nic z siebie nie udzieliło światu. Palił się jasny ten płomień cały w lampie, której łono rozżarzał. Po odejściu ojca, matka poczęła przechadzać się po pokoju, on usiadł w kątku złamany, zatopiony w myślach i łza jedna wytrysła mu na oczach....
Oko matki tylko dostrzedz jej mogło.
— Co ci jest Stanisławie? spytała niespokojnie, miałżebyś jak ja żałować gorąco, może do zbytku gorąco, wszystkiego a wszystkiego, aż do kamieni bruku, aż do pyłów ulicy, aż do wrzawy co budzi i usypia...
Stanisław nie chciał skłamać, nie płakał ani za miastem, ani za ludźmi, płakał za jedną tylko istotą, co mu do życia jak powietrze była potrzebną.
— Co ci jest mój kochany Stanisławie?
— Żal mi... tak, rzekł powoli, żal mi Warszawy, żal mi ciebie i nas... Bóg wie co nas tam czeka: świat obcy, ludzie nowi, my ich nie rozumiemy, oni się nas obawiać będą. Co za nowicjat przebyć będziemy musieli! ile doświadczeniem nieznanych rzeczy nabywać... a ile stracimy tutaj!
Lizia uśmiechnęła się trochę zniecierpliwiona i smutkiem matki i łzą brata, na którą aż ramionami ruszyła.
— Mój Stasiu, odezwała się, i ja pewnie żałować będę Warszawy, ale czegoż się znowu tak lękać... Więcej ludzi żyje na wsi niż po miastach... godzim się na to, że stan nasz jest czemś nie normalnem, że to zbiegowisko ludzi ma swoje korzyści, ale...
— A ty nic nie pożałujesz? nic? spytał Stanisław.
Lizia odkryła w zapytaniu więcej niżeli w niem może było i zarumieniła się trochę.
— Ja? ja żałuję wszystkiego, wszystkich! ale razem cieszę się nowością, tak mało w życiu nowego.
— Mój Boże! jak to znać, żeś czytała u pani Blanchard kontrabandą wnoszone francuzkie romanse, kochana Liziu!
— Stasiu, ty mnie prześladujesz!
— Nie, mów dalej, może mnie przekonasz...
— Przynajmniej się nie zlęknę, odpowiedziała Lizia, więc śmiało powtórzę, że życie ma mało w sobie nowego! mnie się czasem zachciewa, żeby słońce weszło od zachodu, a ty nie zrozumiesz dla czego się cieszę że na wieś wyjeżdżamy?
Staś się rozśmiał, matka pocałowała ją w głowę.
— Kochane dziecię! tyś dziecię jeszcze! powiedziała cicho, Staś już jest człowiekiem, tobie się śmieje wszystko, nawet niebezpieczeństwo...
Lizia spojrzała w oczy matce, nie wiedzieć zkąd i dla czego prysła jej łezka brylantowa z pod powieki; zakręciła się i uciekła. Stanisław pozostał.
— No! teraz powiedz mi Stanisławie, cicho spytała pan Balowa, co twoja łza znaczyła... ale całą prawdę...
Syn się zmięszał.
— Nie od dziś czytam w tobie tajemnicę: twój smutek niewłaściwy wiekowi, zamyślenie, dziś ta łza... to wszystko coś znaczy, maszże lepszego przyjaciela nademnie?
— O! nie! nie kochana matko, ale są rzeczy, których się i najlepszemu przyjacielowi nie mówi.
— Jakto! miałżebyś tajemnicę, którejbyś się mógł zawstydzić?
— O! nie! nie! żywo zaprzeczył młody człowiek; nie zrozumiałaś mnie matko... są rzeczy, których się nie mówi... bo... się nie godzi może obnażać ich przed wszystkiemi.
— Stasiu! dawnom się tego domyślała! wymawiałeś Lizi czytanie francuskich romansów, a sam nie czytałżeś nadto niemieckich?
I z łagodnym uśmiechem spytała:
— No! przyznaj mi się, ty się kochasz?
— A gdyby tak było?
— Uczucie niewinne, jeśli poczciwe i czyste, ale któż ci je natchnął?
— Bądź pewna, że go wart!
— Zmiłujże się, powiedz mi kto? widuję wszystkich kogo znasz, nigdym cię z nikim widząc nie posądziła o miłość.
Uśmiechnął się Staś smutnie.
— Prawda, moja miłość nie podobna do innych, jest to pożar w kawałku lodu...
— Stasiu, któż taki?
— Niech mama zgadnie...
— A! trudnoby mi było... oszczędź mi domysłów, odważ się i wymów...
Cicho, ze smutnemi oczyma Stanisław wymówił imię Konstancji.
— Żartujesz chyba, widziałam cię z nią kilkanaście razy u Krombachów... kiedyżeś się zakochał? chyba wczoraj?
— O! o! starsza moja miłość mamo, niżeli myślisz; widziałem ją z okna mego, pielęgnującą do śmierci biednego dziada, widziałem idącą za jego pogrzebem, modlącą się w kościele... i kocham ją od czasu jak po raz pierwszy tam na poddaszu podniosła się firanka, ukazując mi ją obok schorzałego drżącego starca, jak obraz miłości dziecinnej... Ale mógłżem nawet wspomnieć o tem? ona uboga, znasz ojca marzenia i nadzieje, zresztą anim rachował co dalej będzie i czy mnie zechce... To pewna, że dziś myśląc o rozstaniu, drżę i czuję iż mnie nad siły kosztować będzie....
Z litością, współczuciem, obawą spojrzała matka na syna, uciskając dłonią błogosławiącą gorące jego czoło.
— Stasiu mój, rzekła... młodzi ludzie kochają łatwo, namiętnie, a krótko: mogą chorować z rozpaczy i przechorowawszy zakochać się w innej... to się codzień widuje. Wątpię, żeby twoja miłość była tego rodzaju i obawiam się owszem, żebyś się jej nadto nie oddał. Cierp teraz, inaczej być nie może... ja ci nic poradzić nie umiem, modlić się tylko mogę, a od jutra okiem i sercem innem spojrzę na Konstancją... O! boję się bardzo! bardzo boję! Żona to cała przyszłość człowieka.
— A na czwartek! zawołał wpadając do pokoju w szlafroku pan Bal, przestraszający tym napadam niespodzianym... trzeba dostać jesiotra i ananasów!! Lody i cukierki od Lessla!!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.