Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzień dobry!
— A! jak się pan dobrodziej ma?
— W jedno miejsce dążymy.
— Jakto? niby zdziwiony spytał pan Joachim.
— Idę do hrabiego Sulimowskiego.
— Więc to pana dobrodzieja oczekuje? zawołał więcej jeszcze niby zdumiony Goral.
— Tak jest, śmiejąc się odparł kupiec, mnie, mnie i spodziewam się po starej znajomości, że mi pan dobrodziej pomagać zechcesz.
Goral zdawał się zakłopotany.
— Panie łaskawy! rzekł surowo! moim obowiązkiem jest pomagać temu, kto mi zaufał.
— O! na Boga! nie obrażajże się pan, żywo przerwał Bal, nie żądam nic nad to co godziwe! Ale chodźmy, bo godzina się zbliża.
— Chodźmy, rzekł obojętnie Joachim, chociaż nie wiem, czy się co zrobi.
— Jakto! z kolei przelękły i zdumiony rzekł kupiec.
— Nie będę krył przed panem, że hrabia nie ma wielkiej ochoty pozbyć się tego majątku, któren zowie złotem jabłkiem, ma go za najlepszy klucz z dóbr swoich. Widać, że to jest jeszcze in crudo majątek, ale wielkich nadziei.
— Nie ma ochoty go zbyć? powtórzył kupiec.
— Nie powiadam, żeby go nie sprzedał, ale trudno to pójdzie. Człek przytem niezmiernie delikatny i dumny, najmniejsze słówko go obraża.
— O! o! mówiono mi o tem, zyrkając na Zrębskiego szepnął pan Bal, damy sobie rady...
— Życzę szczęścia, jeżeli to tak dobre jak powiadają, dodał Goral powoli... Piękne dobra! cztery wioski! zie-