Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruszając ramionami.
Strumisz spojrzał i zamilkł.
— Istotnie niepospolity tchórz ze mnie! odparł po chwili uśmiechając się.
— A to nie ładnie na mężczyznę.
— O! ja się tylko lękam tego, czego nie rozumiem, rzekł kłaniając się i odchodząc pan Jan.
Lizia poszła śpiewając coś do okna i w niem się sparła poglądając na ulicę, przez którą przechodzić musiał Strumisz do sklepu; Stanisław naradzał się po cichu z matką.
Pan Bal trzaskając drzwiami, poleciał ze Zrębskim do swojego pokoju, zamknął się w nim i odwróciwszy szybko do starego filuta, w którym serce z radości skakało, zapytał żywo:
— No! cóż? gadaj! gadaj!
— Rzeczy są prawie ułożone, szepnął ostrożnie i cicho stary prawnik, zacierając ręce i odchrzękując żeby się namyśleć co powiedzieć, ale wiele potrzeba ostrożności i zabiegów. Dali mi słowo, choć i to nie bez kosztu.
— No! mniejsza o to, ale na czem stanęło?
— Bestja plenipotent hrabiego, którego imienia dowiesz się pan dobrodziej, z góry mi zapowiedział, że nas do kupna nie dopuści, chyba mu się opłacim!
— No! co chce? co chce? mów.
— Jeźli pan dobrodziej kupisz, musisz mu dać porękawicznego na moje ręce trzysta dukatów. — Z przykrością i bolem serca wysłuchałem tej propozycji, usiłowałem go zmiękczyć, ale nic nie pomogło, powiada że znajdzie dziesięciu kupców na ten majątek.
— Niech go licho bierze! dam mu trzysta dukatów, to głupstwo! rzekł pan Bal.