Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poleski, kochany panie, zerwał się pan Sulimowski z kanapy... to najpiękniejsza majętność w tych stronach.
— A nie byłoby dosyć po tysiąc złotych za duszę? spytał cicho adwokat.
— Nie mów mi pan tego, to później! to później! wiele mnie kosztuje, że się tego majątku pozbywam.
— Widzi pan hrabia, zdając majątek będziemy musieli oddać i papiery co mu służą; widziałem wczoraj na stole tranzakcją Szujskich z Bohowitynami, w której stoi, że Zakalańszczyznę kupili za sto tysięcy.
— Kiedy to było! to nie racja! przed stu laty! majątki ogromnie poszły w górę! zresztą ja sam poczyniłem ulepszenia, wszystko kosztuje...
— Miedzy nami mówiąc panie hrabio, ostatnia cena?
— Gdyby nie okoliczności, cicho rzekł hrabia, za nicbym tego majątku nie oddał... to złote jabłko!
— Od pół miljona nie oddam.
Pan Joachim się zamyślił chwilę.
— A gdybyś pan hrabia tę cenę wziął... Resztę dał do zrozumienia.
— Spuść się pan kochany na mnie... będę umiał ocenić jego pracę i łaskawą pomoc.
— O! o! na jedwabne słówka mnie nie złapiesz! pomyślał w duchu chmurząc się pan Joachim i znacząco zamilkł.
Hrabia postrzegł, że złą drogą się puścił, zawołał służącego, żeby fajki podał, chcąc utargować czas do namysłu.
— Naprzykład, rzekł, wiele mam ofiarować? Ale zapomniałem o porękawicznem!
— Dla kogo?
— Dla hrabinej.