Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miało, w końcu porwał się wywracając krzesło z pośpiechu. Jak błyskawica przemknęła mu się po głowie myśl, że ojciec jego coś także o tem napomykał. Dotąd nigdy jeszcze nie wpadł na przypuszczenie starożytnego rodu, w tej chwili możność dowiedzenia go, wstrząsła nim jak iskra elektryczna. Znać była tam zdawna żyłka, która tylko zastygła...
— Mościrdzieju! — zawołał, jak zwykł był gdy się bardzo spieszył (co czasem przechodziło nawet przy większej egzaltacji na Mościdziu i Mciu, i służyło żonie za barometr stanu duszy małżonka). — Mościrdzieju! toć mi pan nie nowinę mówisz. Świętej pamięci ojciec mój, Balcer Bal, mawiał o tem często żeśmy szlacheckiego rodu.
Lewon podniósł głowę i zażył tabaki, nogę na nogę założył i zamyślił się.
— Mogłoby to być, mogłoby to być, — rzekł z wielką flegmą, nie zważając na egzaltacją pana Erazma, który wziąwszy krzesło między nogi, jeździł z nim do koła niecierpliwie chcąc zbadać z której strony pan Lewon mówić zacznie. — Balowie piękna familja, jedna z bardzo starych i zacnych gałęzi rodu Gozdawitów, do którego i ja szczycę się należeć. Ale proszęż Acana Dobrodzieja, masz jakie dowody? papiery... Proszę zdjąć, dodał, usiłując rozpocząć marjasza.
Pan Erazm z wielkiem roztargnieniem, byleby nie przerywać, zdjął karty i puścił się w grę nie wiedząc co robi.
— A jakże, papiery mam! są! są! tylko że się to o to nie dbało dotąd. Ale znajdę i uporządkuję. Ale Mościdziu, proszęż mi cokolwiek o tej familji powiedzieć...