Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Toś pan dobrodziej nigdy widać nie miał do czynienia z ludźmi wielkiego, delikatnego sumienia! odparł hrabia. W tym względzie znają mnie już ludzie, prawda nadewszystko, a interes lubię robić szybko i stanowczo. Teraz panowie rozmówcie się o resztę, dodał rozsiadając się na kanapie.
Reszta nie wiele czasu zająć mogła, gdyż główne warunki były umówione, pan Bal tylko prosił o dwa dni czasu dla zebrania pieniędzy, które ściągnąć potrzebował; a było tego z różnemi kosztami około trzechkroć sto tysięcy. Resztę przejmował w długach ciążących na majątku. Wszyscy winszowali szczęśliwemu nabywcy, który zmuszony był naturalnie zaprosić całe towarzystwo na objad do siebie. Hrabia chciał posyłać po wino szampańskie, zawołał był nawet służącego, ale tak się do tego przybierał głośno, że przytomni mieli czas odmówić i uprosić aby dał pokój.
Zasiedli tylko na rozmowę, gdyż tysiączne drobnostki tyczące się majątku przypominał sobie hrabia, co raz to coś ekscypując z niego, to ludzi, to ruchomości, to drzewo, to dochód karczemny do pewnego terminu. Pan Bal na wszystko dobrowolnie zezwalał, będąc pewien, że kupił tak korzystnie, tak doskonale, iż te małe ofiary nic dla niego znaczyć nie będą.
Hrabia przyszedł jakoś do siebie i choć wzdychał zawsze po Zakalu, zaczynał nabierać coraz lepszego humoru, mówił wiele, wspominał swe kolligacje, sypał kuzynami bez końca, dowcipował, a za każdem słowem oglądał się do koła żebrząc uśmiechów i oklasków, na które był pewien że zasłużył.
Wieczór dobrze był już przyciemnił salę, gdy pan Bal odurzony, szczęśliwy ale niespokojny razem, wziął