Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obowiązki... mam pęta co mnie do bruku krępują... jestem do niego przykuty...
— O! o! to się oberwiemy Zrębsiu!
— Ja! nie! niestety! nie! rzekł adwokat, nie ma co i myśleć o tem. Ale byleś pan dobrodziej był szczęśliwy, moje brzemię mi lżejszem się stanie.
— Postaramy ci się je ulżyć, dodał Bal, a teraz mów no co, jak to będzie, jakie masz projekty? co za cena dóbr? rozległość, szacunek?
— O tem dziś jeszcze mówić nie mogę, rzekł stary, ale jutro doniosę, spodziewam się ze szczegółami. Do hrabiego Sulimowskiego przystęp nie łatwy, wielki pan, dumny, kapryśny... pełno ceremonji. Ja tam nawet i nosa nie pokażę, wszystko muszę robić przez swego przyjaciela.
— A więc jutro mówisz?
— Spodziewam się że jutro.
Bal ręce zatarł i uśmiechnął się do siebie.
— Jeszcze tylko przestroga dla ostrożności wczesna, przysuwając się i szepcząc na ucho tajemniczo, rzekł Zrębski. Wie pan że najdostojniejsza żona jego i familja dosyć są tym projektom przeciwne, niech się pan zawczasu nie wygaduje.... bo będą forsy. Kto wie? gotowi pana zastraszyć, skonwinkować, a ja jak rozpocznę kroki, wielebym stracił w opinji, gdybym do zawodu mego przyjaciela doprowadził. Gdyby pan się zrzucił, drudzy by to wzięli za powód zniżenia ceny.
— Rozumie się, cicho! sza! wytrzymam! bijąc się w piersi zaręczył kupiec, ja zawodu nie zrobię. Staraj się jak można i rachuj na mnie. Prawdziwie Opatrzność mi to zsyła. O! to będzie figiel Ludwisi, jak jej powiem: Witam dziedziczkę... Ruszajże i rób co tylko