Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie bez tego, cicho szeptał kiwając głową i zażywając powoli tabaki adwokat... Wszystkiemu jednak damy rady z pomocą Bożą.
— Więc mi dajesz słowo, gorąco za rękę chwytając i rozsypując tabakę przerwał kupiec.
— Panie dobrodzieju! godziż się to wątpić o mnie! o mnie, co krewbym dał za niego?
— Poczciwy Zrębsiu! ściskając go namiętnie ze łzami w oczach krzyknął Bal... ja ci się wywdzięczę! zobaczysz! A! to ty nie wiesz, dorzucił, to moja manja, to mój sen kupienia dóbr i na starość spokojne, ustronne, wiejskie życie. Zawsze do niego wzdychałem, do zagrody przodków, do cichego dworku wioski. Porzucę to miasto smrodliwe...
Wśród deklamacji poczciwego pana Erazma, który się unosił malując słodycze żywota wiejskiego, oczy pana Zrębskiego zapaliła iskra jakaś przelotna szyderstwa, która zaraz zagasła.
— O! nie ma jak życie na wsi, wśród tego poczciwego ludu naszego, podchwycił sentymentalnie stary, ale nie każdemu Bóg dał to szczęście.
— A wiesz co Zrębsiu, zawołał Erazm, jak tylko dobra kupimy, biorę cię z sobą, dam ci domek, będziesz sobie przy mnie mieszkał i.....
Zachmurzyło się trochę czoło starego filuta, który widać wcale miał inne rachunki i nie myślał się przypatrywać szczęściu pana Bala w jego dobrach, spuścił głowę, westchnął głęboko.
— Co by to było dla mnie za szczęście, rzekł, ale... chciałoby się duszy do raju, grzechy nie puszczają! Samo codzienne oglądanie pana, którego tak czczę i wielbię, jużby stało za wszystko... ale... mam ja tu...