Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wracała zaraz główkę. Często wchodziła o coś go prosić, krótko, rozkazująco, ale gdy usta mówiły lodem, oczy strzelały płomieniem.
Ale to wszystko nie na wiele się przydało, Strumisz się niczego nie domyślał, zbyt był dumny, żeby się chciał narażać, spiesząc sam przeciw młodemu dziewczęciu, zbyt uczciwy, by ją myślał zająć sobą, zbyt wysoko pojmujący uczucie, którem na lada zalotne wejrzenie szafować nie chciał. Długo a długo nadaremnie pracowała Eliza i chmurką pokryła się jej twarzyczka, tupała nóżką, sam na sam będąc, powtarzając sobie:
— O! przysięgam, że go muszę rozkochać!
Nie mogąc nic dokazać pospolitą zalotnością, wzięła się do innej, bo ileż to jest jej rodzajów! Widziałem kobiety, co kaszlały w chęci zajęcia i podobania się i chorowały na piersi tylko przy tych, na których to pewne wrażenie zrobić mogło. Lizia bliżej poznając Jana, postrzegła rychło, że nie z pospolitym, łatwym do uwiedzenia miała do czynienia chłopakiem, że aby uczynić wrażenie na nim, trzeba było okazywać uczucie, nie piękne oczy szyderskie i dowcipne, które przestraszały choć pociągały ku sobie.
Przybrała więc powoli, stopniowo minkę smutną, poważną, zaprzątnioną, wejrzenie melancholiczne, chód mniej trzpiotowaty, głos cichszy i stłumiony; poczęła nawet zaczepiać łagodnie młodego człowieka nie okazując mu ani wzgardliwej obojętności, ani zbytecznego zajęcia. Trwało to nie wiem już jak długo, aż w końcu biedny Strumisz spostrzegł się niespodzianie, że w godzinie o której Lizia przechodziła pod jego oknem, oczy obracał oczekując na nią, że głos jej niespokojnym go robił, wejście do pokoju mięszało go... że.... słowem,