Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cia, jemu go trochę zazdroszczą. — Tuż, schylona troskliwie, osłaniająca go jeszcze od powiewu wiatra, który poruszał firankę, stała prześliczna młodziuchna kobieta, blada także niepokojem może, z czarnemi oczyma wlepionemi w staruszka, z wejrzeniem córki, którą uczucie przeistacza w matkę z dziecięcia. W ręku jednem trzymała kubek, który musiał zawierać lekarstwo, drugą otulała go powolnie, miękko, ostrożnie.
Starzec obrócił się ku niej z wyrazem wdzięczności i przywiązania, zawahał i wypił co mu podano, a dziecię uściskał długo, jakby się od niego oderwać nie mógł.
Stanisław był zachwycony tym widokiem, którego i wdzięk plastyczny i piękność moralną ocenił. A ileż to myśli nastręczał. Na pierwszy rzut oka było zaraz coś nieodgadnionego w tem wszystkiem. W ubogiej izdebce trzeciego piętra ten dywanik wschodni, ubiór starego, jedwabny szlafroczek panienki, na wiele doprowadzały domysłów. — Twarze lokatorów nawet nie zgadzały się z ramami, w jakie je los oprawił. Znać nagła zmiana jakaś wygnała ich aż tutaj, z resztkami dostatku któren jeszcze w dotkliwszą nędzę nie przeszedł, w nędzę co do ostatniego łachmana i do najdroższej zabiera pamiątki nieubłagana, wszystko. Smutnie zamyślił się nad tem Stanisław, serce mu zabiło, tajemnica ta więcej niż kiedykolwiek zadanie podobne, podnieciła jego poczciwą ciekawość.
— Jakaż to historja ukrywa się w tem oknie otwartem? zapytał siebie, jakie tu życie poczyna się, jakie kończy? Co znaczy to spokojne prawie oblicze starca i smutna twarz kobiety? Jaka tam przeszłość po za niemi? —