Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cztery! to klucz mosanie! krzyknął pan Bal. A! niechże cię uściskam! to książęce dobra!
— I tak jest! jak to pan dobrodziej zgadłeś, wychodzą właśnie od kniaziów Szujskich!
— Dobra po książęcu! Balowie! na Hoczwi, z Balogrodu! powtarzał w zadumaniu rozkosznem śmiejąc się do siebie pan Erazm... Opatrzność! wyraźnie Opatrzność!
— I ja tego inaczej nazwać nie mogę jak sprawą Opatrzności, z przejęciem się dorzucił patron... Trzeba było wypadku bym o tem zasłyszał i został ręką wyraźną Opatrzności dla mego dobroczyńcy... trzeba było żebym zapobiegł konkurencji, coby walor dóbr podniosła wysoko... mamy w ręku to złote jabłko!
— Ale cóż oni to szacują? niespokojnie trochę spytał po namyśle Bal...
— Nie wiem, to pewna że ślepo trzeba będzie chwytać, bo cena słyszę nizka... W tamtych stronach... to co tam zowią duszą płaci się...
— Jakto duszą, kochanku?
— Dusze to są ludzie osiedli generis masculini.
— A więc cóż za masculinów się płaci?
— Po tysiącu kilkaset złotych.
— A za kobiecięta?
— Nic, te się dają w dodatku...
— A za ziemię..?
— I za nią nic.
— Toż za bezcen! krzyknął pan Bal.
— Płaci się tylko za te dusze i po wszystkiem.
— A wieleż tam tych dusz?
— Z górą pół tysiąca...
— A zatem szacunek przejdzie pół miljona! rzekł