Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miniarze.
— Bóg wie! prawdy nie dójść, ale trafny jest domysł pański, że pewnie z komina, chwytając sposobność przypochlebienia się, rzekł Zrębski.
— Więcej nic?
Adwokat się zamyślił, a z pod brwi tchórzowate, badawcze rzucił wejrzenie na kupca, jakby próbował gruntu, na którym miał począć budować. W tej twarzy chytrej, a podłej, błyskała jakaś żądza niecierpliwa, którą strach tylko hamował, miał wyraz gracza, co na kość ostatnią rzuca grosz pozostały, jedyną nadzieję.
— Pan dobrodziej, rzekł cicho i powolnie, zawsze trwasz w myśli nabycia majętności ziemskiej?
Bal się zastanowił, chwyciło go to nieprzygotowanego.
— Albo co? — spytał — jużciż kilka razy miałem ci zręczność powiedzieć, że to jedyne moje życzenie. Rodzina nasza zawsze wiejskiem przywykła oddychać powietrzem, byliśmy gospodarze, hreczkosieje. Dopiero głupstwo Stanisława z Hoczwi Bala (który zresztą był wielkiej głowy człowiek, dodał poprawując się pan Erazm) i niepotrzebne chwycenie się nowinek zapędziło nas do miasta, bośmy od Jezuickich prześladowań uciekać i kryć się musieli. Stanisław był właśnie wspomnionego Piotra Podkomorzego ojcem... Ale dla czegoż się pytasz?
Zrębski wstał poważnie, tajemniczo, obejrzał się jakby na wylot ściany chciał oczyma prześwidrować i zbliżając się do pana Bala, który niezmiernie temi przygotowaniami zaintrygowany szeroko usta otworzył — odezwał się zniżając głos: